Sypialnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sypialnia
Sypialnia Cassandry, znajdująca się na poddaszu nad jej prywatną lecznicą, jest niewielkim pomieszczeniem z obszernym łóżkiem. Naprzeciw znajduje się sekretarzyk z lusterkiem, na którym, na eleganckim obrusiku zakończonym złotym zdobieniem, stoją różnego rodzaju specyfiki, buteleczki, kremy, perfumy i blaszane puzderka z drobiazgami.
Pod ścianą, naprzeciw drzwi, piętrzy się szafa na wysokich, zgrabnych nóżkach, a obok niej - niski regał, na półkach którego leżą księgi, dawne podręczniki z Hogwartu, których Cassandra nie miała serca wyrzucić, kilka traktatów o wróżbiarstwie, w tym egzemplarze ksiąg jej matki z dedykacją, jedna pozycja o opiece nad kilkutygodniowym małym czarodziejem oraz kilkanaście woluminów traktujących o medycynie różnego rodzaju. Na szafce nocnej, przy łóżku, w wysokim, szklanym wazonie, zawsze stoi bukiet świeżo ściętych kwiatów. Drewniane deski podłogi zakrywa szorstkie futro zdjęte z niedźwiedzia. Okno przysłania delikatna, lejąca się przez dłonie zielonkawa firanka ozdobiona delikatnym, własnoręcznie wykonanym haftem. W powietrzu unosi się zapach dusznych kobiecych perfum.
Nałożono zaklęcie Tenebris.Pod ścianą, naprzeciw drzwi, piętrzy się szafa na wysokich, zgrabnych nóżkach, a obok niej - niski regał, na półkach którego leżą księgi, dawne podręczniki z Hogwartu, których Cassandra nie miała serca wyrzucić, kilka traktatów o wróżbiarstwie, w tym egzemplarze ksiąg jej matki z dedykacją, jedna pozycja o opiece nad kilkutygodniowym małym czarodziejem oraz kilkanaście woluminów traktujących o medycynie różnego rodzaju. Na szafce nocnej, przy łóżku, w wysokim, szklanym wazonie, zawsze stoi bukiet świeżo ściętych kwiatów. Drewniane deski podłogi zakrywa szorstkie futro zdjęte z niedźwiedzia. Okno przysłania delikatna, lejąca się przez dłonie zielonkawa firanka ozdobiona delikatnym, własnoręcznie wykonanym haftem. W powietrzu unosi się zapach dusznych kobiecych perfum.
Nie odpowiedziała od razu: wahała się, a Cassandra przecież znała to dziecko jak własne, może dlatego, że własne w istocie było; wysublimowana zwłoka mogła oznaczać jedno: gdzieś zgubiło się przynajmniej jedno tego łańcucha przyczynowo-skutkowego, choć Cassandra wciąż nie była pewna, które to było ogniwo. Było w niej zbyt dużo samej Cassandry, by czarownica nie potrafiła rozpoznać wątpliwości.
- Zjedzona - powtórzyła za córką ostrożnie, poszukując spojrzeniem jej uciekających oczu. - Cała? - dopytała równie ostrożnie, spokojnie badając sprawę: gdzieś czaił się błąd, a ów błąd trzeba było wyłapać. Nakrycie sprawcy na gorącym uczynku nie wchodziło już w grę, należało więc umiejętnie poprowadzić skomplikowaną grę dedukcyjną. Lysandra potrafiła być niezwykle pomysłowa - i na swój sposób Cassandra była z tej rezolutności dumna - nawet jeśli przy kłamstwie wciąż pąsowiały jej zwykle blade policzki. Powiodła wzrokiem za jej spojrzeniem: na pajęczą sieć; zadziwiające, jak wiele znaczeń może mieć przędza ośmionogich stworzeń. Sieć była ostateczna, było nią życie: w którym motyle szamotały się rozpaczliwie, usiłując uciec, nim pojmą, że ucieczką mogła być tylko mniej lub bardziej okrutna śmierć. Wiedziała, że przyjdzie - oczywiście, że tak. Ale co...
Porzucony posiłek nagle przestał mieć znaczenie, Cassandra uciekła jednym okiem do Tildy, wysyłając jej przepraszające spojrzenie, takie, jakie matka przesyła gościom na wypadek nieoczekiwanego napadu choroby lub kaprysu, nad którym trudno zapanować: jej mała biedna Lysa, zagubiona w niezrozumiałej sieci mętnych wizji. W pierwszym odruchu zmarszczyła brew, zastanawiając się nad motylem; kogo mógł oznaczać? Wiedziała, że wizja jej córki nie była pozbawiona znaczenia, że wieszczyła śmierć, na szczęście śmierć kogoś, kto nie był im bliski. Gdyby intuicyjnie miała wskazać pierwszą osobę, która skojarzyłaby się jej z błękitnym motylem, wskazałaby Cornelię, której Lysa być może nawet nie pamiętała, nie do końca rozumiejąc to skojarzenie. Rżenie koni: czy potrafiła wskazać człowieka, który kojarzyłby się Lysie z koniem? Benjamin, Marcelyn? Skrzypienie drewnianych kół, próbowała odnaleźć w tym symbolikę wychodzącą ponad najprostsze hasło śmierci - choć czuła, że gubiła się w tym czarnym jak noc labiryncie.
- Lysa - szepnęła uspokajająco, bo choć trzymał się jej spokój, od którego biła wręcz nienaturalna aura, Cassandra potrafiła zrozumieć córkę lepiej, niż ktokolwiek inny, a pewnie też lepiej, niż ona sama rozumiała siebie. - Wiesz, że nigdy nie uciekam - zaczęła z przekonaniem; sama? dlaczego sama? to pisklę nigdy nie odrywało się od matki. Z zatroskaną twarzą wpierw przykucnęła przy dziecku, odsuwając kosmyk jej włosów za ucho, później przysiadła na drewnianej podłodze, unosząc płachtę ciężkiej, grubej spódnicy - i wzięła córkę w czułe ramiona, przykładając blade usta do jej drobniutkiego ramionka. - To już wszystko? Widziałaś, dokąd mógł odfrunąć? - Każdy drobiazg mógł być wskazówką interpretacyjną, choć wiedziała, że córka najpewniej opowiedziała sen najdokładniej, jak potrafiła: zawsze ją o to prosiła. Znad jej ramienia rzuciła Tildzie zatroskane, znów przepraszające spojrzenie: to nie była winy Lysy, Tildo, nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to przekleństwo. Przepraszam, że tego słuchasz, wiem, że to nic przyjemnego. Powiodła znów za spojrzeniem córki, która powróciła do tematu pająka; kątnik wciąż czaił się nad jej łóżkiem jak bestia gotowa do ataku, choć Cassandra zaczynała mieć wątpliwości, czy nie zareagowała na niego zbyt gwałtownie. Pająki kryły w sobie tajemnicę, przerażały nie bez powodu: w sposobie ich poruszania się, obrzydliwych oczach, małych ciałkach było coś, co ludzie nazywali często uosobieniem koszmaru. A za sprawą Tildy: miały w sobie tego koszmaru jeszcze więcej, z bezosobowych stworzonek stając się żywymi istotami, których mikroskopijne serca biją tak mocno, jak w niej samej, które mają swoje myśli, uczucia i marzenia. Które chciały: po prostu żyć, które miały swój mały, pajęczy świat mrocznych tajemnic. Patrzyła: jak zahipnotyzowana, jak na spektakl, kiedy ośmionożna istota przeszła na dłoń czarownicy; jednym ramieniem wsparła się o drewnianą podłogę, wypuszczając z objęć córkę - na wypadek, gdyby chciała podejść bliżej.
- Uhm... Tildo - zaczęła niepewnie, łagodniejąc; nie fakt, że pająki nie chciały skolonizować jej domu, a ciężki sen Lysy sprawił, że jej serce zmiękło. - Właściwie - nie było jej łatwo wydusić te słowa. - Jeśli im się tu podoba, może chciałyby się przenieść do pokoju Lysy? Lysa, znajdzie się u ciebie kącik dla nich? - Zerknęła na córkę, zafascynowaną ich oczyma, równie enigmatycznymi, co oczy dziecka. - Ale - zastrzegła, być może żeby nie stracić reputacji; nie u Tildy, a u samych pająków; znała takich jak one: jeśli pozwoli jednemu, zaraz znajdą się kolejne i nawet się nie obejrzy, kiedy nagle mimo ich zapewnień, będzie miała na głowie całą pajęczą kolonię. - Będą musiały zarobić na swój nocleg. Przyda mi się trochę pajęczyny - ostatecznie współpraca nie była takim złym słowem; nawet jeśli na samo brzmienie Cassandra czasem dostawała uczulenia. - Wykorzystam ją do opatrunków - wyjaśniła, nawet jeśli było to rzeczą oczywistą; pajęczyna może się też przydać do niektórych eliksirów. - Jeśli... jeśli wyrażą taką chęć, oczywiście - dodała z zastrzeżeniem, w nadziei, że się zgodzą - mając niejasne przeczucie, że uszczęśliwiłyby tym jej dziecko o wiele bardziej niż samą uzdrowicielkę. Jeśli Tilda mówiła, że nie były groźne - to nie były, jej osądowi ufała nawet we własnej pajęczej ślepocie. - Czy one mają imiona? - dodała z już wyraźniejszą rezygnacją.
- Zjedzona - powtórzyła za córką ostrożnie, poszukując spojrzeniem jej uciekających oczu. - Cała? - dopytała równie ostrożnie, spokojnie badając sprawę: gdzieś czaił się błąd, a ów błąd trzeba było wyłapać. Nakrycie sprawcy na gorącym uczynku nie wchodziło już w grę, należało więc umiejętnie poprowadzić skomplikowaną grę dedukcyjną. Lysandra potrafiła być niezwykle pomysłowa - i na swój sposób Cassandra była z tej rezolutności dumna - nawet jeśli przy kłamstwie wciąż pąsowiały jej zwykle blade policzki. Powiodła wzrokiem za jej spojrzeniem: na pajęczą sieć; zadziwiające, jak wiele znaczeń może mieć przędza ośmionogich stworzeń. Sieć była ostateczna, było nią życie: w którym motyle szamotały się rozpaczliwie, usiłując uciec, nim pojmą, że ucieczką mogła być tylko mniej lub bardziej okrutna śmierć. Wiedziała, że przyjdzie - oczywiście, że tak. Ale co...
Porzucony posiłek nagle przestał mieć znaczenie, Cassandra uciekła jednym okiem do Tildy, wysyłając jej przepraszające spojrzenie, takie, jakie matka przesyła gościom na wypadek nieoczekiwanego napadu choroby lub kaprysu, nad którym trudno zapanować: jej mała biedna Lysa, zagubiona w niezrozumiałej sieci mętnych wizji. W pierwszym odruchu zmarszczyła brew, zastanawiając się nad motylem; kogo mógł oznaczać? Wiedziała, że wizja jej córki nie była pozbawiona znaczenia, że wieszczyła śmierć, na szczęście śmierć kogoś, kto nie był im bliski. Gdyby intuicyjnie miała wskazać pierwszą osobę, która skojarzyłaby się jej z błękitnym motylem, wskazałaby Cornelię, której Lysa być może nawet nie pamiętała, nie do końca rozumiejąc to skojarzenie. Rżenie koni: czy potrafiła wskazać człowieka, który kojarzyłby się Lysie z koniem? Benjamin, Marcelyn? Skrzypienie drewnianych kół, próbowała odnaleźć w tym symbolikę wychodzącą ponad najprostsze hasło śmierci - choć czuła, że gubiła się w tym czarnym jak noc labiryncie.
- Lysa - szepnęła uspokajająco, bo choć trzymał się jej spokój, od którego biła wręcz nienaturalna aura, Cassandra potrafiła zrozumieć córkę lepiej, niż ktokolwiek inny, a pewnie też lepiej, niż ona sama rozumiała siebie. - Wiesz, że nigdy nie uciekam - zaczęła z przekonaniem; sama? dlaczego sama? to pisklę nigdy nie odrywało się od matki. Z zatroskaną twarzą wpierw przykucnęła przy dziecku, odsuwając kosmyk jej włosów za ucho, później przysiadła na drewnianej podłodze, unosząc płachtę ciężkiej, grubej spódnicy - i wzięła córkę w czułe ramiona, przykładając blade usta do jej drobniutkiego ramionka. - To już wszystko? Widziałaś, dokąd mógł odfrunąć? - Każdy drobiazg mógł być wskazówką interpretacyjną, choć wiedziała, że córka najpewniej opowiedziała sen najdokładniej, jak potrafiła: zawsze ją o to prosiła. Znad jej ramienia rzuciła Tildzie zatroskane, znów przepraszające spojrzenie: to nie była winy Lysy, Tildo, nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to przekleństwo. Przepraszam, że tego słuchasz, wiem, że to nic przyjemnego. Powiodła znów za spojrzeniem córki, która powróciła do tematu pająka; kątnik wciąż czaił się nad jej łóżkiem jak bestia gotowa do ataku, choć Cassandra zaczynała mieć wątpliwości, czy nie zareagowała na niego zbyt gwałtownie. Pająki kryły w sobie tajemnicę, przerażały nie bez powodu: w sposobie ich poruszania się, obrzydliwych oczach, małych ciałkach było coś, co ludzie nazywali często uosobieniem koszmaru. A za sprawą Tildy: miały w sobie tego koszmaru jeszcze więcej, z bezosobowych stworzonek stając się żywymi istotami, których mikroskopijne serca biją tak mocno, jak w niej samej, które mają swoje myśli, uczucia i marzenia. Które chciały: po prostu żyć, które miały swój mały, pajęczy świat mrocznych tajemnic. Patrzyła: jak zahipnotyzowana, jak na spektakl, kiedy ośmionożna istota przeszła na dłoń czarownicy; jednym ramieniem wsparła się o drewnianą podłogę, wypuszczając z objęć córkę - na wypadek, gdyby chciała podejść bliżej.
- Uhm... Tildo - zaczęła niepewnie, łagodniejąc; nie fakt, że pająki nie chciały skolonizować jej domu, a ciężki sen Lysy sprawił, że jej serce zmiękło. - Właściwie - nie było jej łatwo wydusić te słowa. - Jeśli im się tu podoba, może chciałyby się przenieść do pokoju Lysy? Lysa, znajdzie się u ciebie kącik dla nich? - Zerknęła na córkę, zafascynowaną ich oczyma, równie enigmatycznymi, co oczy dziecka. - Ale - zastrzegła, być może żeby nie stracić reputacji; nie u Tildy, a u samych pająków; znała takich jak one: jeśli pozwoli jednemu, zaraz znajdą się kolejne i nawet się nie obejrzy, kiedy nagle mimo ich zapewnień, będzie miała na głowie całą pajęczą kolonię. - Będą musiały zarobić na swój nocleg. Przyda mi się trochę pajęczyny - ostatecznie współpraca nie była takim złym słowem; nawet jeśli na samo brzmienie Cassandra czasem dostawała uczulenia. - Wykorzystam ją do opatrunków - wyjaśniła, nawet jeśli było to rzeczą oczywistą; pajęczyna może się też przydać do niektórych eliksirów. - Jeśli... jeśli wyrażą taką chęć, oczywiście - dodała z zastrzeżeniem, w nadziei, że się zgodzą - mając niejasne przeczucie, że uszczęśliwiłyby tym jej dziecko o wiele bardziej niż samą uzdrowicielkę. Jeśli Tilda mówiła, że nie były groźne - to nie były, jej osądowi ufała nawet we własnej pajęczej ślepocie. - Czy one mają imiona? - dodała z już wyraźniejszą rezygnacją.
bo ty jesteś
prządką
prządką
- Cała - powtórzyła Lysa z rezolutnością godną siedmiolatki, ale pewność szybko wyblakła, zderzona z zieleniącymi się oczami Cassandry. - Calutka... - dodała trochę słabiej, znów pąsowiejąc w barwie buraczanej; kłamała zaskakująco dobrze jak na swój wiek, ale mamy, która znała ją lepiej niż ktokolwiek inny, okłamać nigdy nie umiała. - I zjadłam ją sama... - brnęła, beznadziejnie nieświadoma, jak mocno sugerowała udział osób trzecich w dokonaniu zbrodni. - Samiutka! - Skinęła kilkukrotnie głową dla potwierdzenia słów.
Aby uciec od ciężaru wzroku matki, przemykała spojrzeniem po cieniach rzucanych przez pajęcze nogi, nieświadomie zaciskając dziecięce jeszcze usteczka. Wyglądały pięknie - piękna była też pajęczyna, siwa, błyszcząca, stanowiąca uplecioną historię ciężkiej, mozolnej pracy. Przechylała lekko głowę, marząc; marzyła, że jest cudownym pająkiem rozkosznie tańczącym na srebrzystej nici, że obserwuje niezliczonymi oczkami barwny świat, że nic jej dzięki temu nie umyka. Nie, wolała być wroną - żałobnym ptakiem o rozpiętych skrzydłach barwy sadzy, któremu nikt nie mówi, dokąd powinien lecieć.
- Ja też nie - odpowiedziała z zaskoczeniem na stwierdzenie Tildy; nie przywykła do zaskoczeń. Posiadała dar widzenia przyszłości, trzecie, z upływem tygodni coraz mniej mętne oko, więc mało rzeczy potrafiło ją zaskoczyć. Ale zafascynowanie pająkami uderzyło Lysę nagle - wszak widziała je już wcześniej, choć nigdy nie wywoływały w niej najcieplejszych odczuć. Odkąd poznała Tildę, pajęcze nóżki kojarzyły jej się z pszenicą włosów; wcześniej te stworzenia przywodziły na myśl wyłącznie Cassandrę odganiającą je starą miotłę.
A potem przejęło ją wspomnienie o wizji - zlękła się, zdziwiła, przeraziła na wskroś i jednocześnie zafascynowała potwornymi obrazami przemykającymi przed oczami. Mama, mamo, tylko ty mnie rozumiesz - odnalazła matkę spojrzeniem, które na krótką chwilę zaszkliło się słoną łzą, a potem wtuliła się w nią i skryła twarz w zgięciu szyi pachnącym miodem i agrestem. Nie odpowiedziała na pytanie, pokręciła jedynie głową: nie, nie widziała nic więcej i, prawdę mówiąc, więcej dojrzeć nie chciała. Mimo częstotliwości i siły przerażających wizji, nie potrafiła do nich przywyknąć - nawet jeśli uczyła się już godzić ze świadomością, że stanowią stały element jej egzystencji. Czuła się bezpiecznie tylko w ramionach matki, a gdy wreszcie wysunęła się z jej objęć, przetarła zaczerwieniony nosek, choć nie uroniła nawet łzy. Uśmiechnęła się - słabo, ale coś zaświeciło się ciepło w jej oczach, które stały się z powodu wizji zbyt smutne, zbyt ciemne, zbyt chłodne.
Podeszła krok bliżej do niezwykłych pająków, ale nie ośmieliła się jeszcze mocniej zmniejszyć odległości, jaka ją od nich dzieliła; co jakiś czas wysyłała kontrolne spojrzenia w kierunku Tildy, jakby czekając na jej pozwolenie. Lub bardziej - pozwolenie pająków, ale to Tilda stała się dziś tłumaczem z języka angielskiego na pajęczy.
Sama mała Lysa umiała burczeć wyłącznie po trollańsku.
- Mogę podzielić się z nimi łóżkiem! - zaoferowała z przejęciem, naprawdę chcąc jak najlepiej - nie wyobrażała sobie skazywać lokatora na marne pomieszkiwanie w koślawym, pobrudzonym nieco kącie pokoiku. Spoglądała z wdzięcznością i zwykłą, dziecięcą radością to na Tildę, to zaraz znów na Cassandrę; chwilowo w niepamięć odeszły troski i przejęcie kasandrycznymi obrazami, jakie od lat zatruwały jej umysł. Przez krótką chwilę była po prostu dzieckiem - dzieckiem, którym powinna być każda siedmiolatka. - A jeśli nie mają, to czy... mogę je nazwać? - spytała Tildę z pewną dozą nieśmiałości, jednocześnie zerkając z ukosa na przepiękne pajęczaki - snuła już wizję ich wspaniałej przyjaźni. Ciekawe, czy zdołają pobratać się też z Umhrą?
Aby uciec od ciężaru wzroku matki, przemykała spojrzeniem po cieniach rzucanych przez pajęcze nogi, nieświadomie zaciskając dziecięce jeszcze usteczka. Wyglądały pięknie - piękna była też pajęczyna, siwa, błyszcząca, stanowiąca uplecioną historię ciężkiej, mozolnej pracy. Przechylała lekko głowę, marząc; marzyła, że jest cudownym pająkiem rozkosznie tańczącym na srebrzystej nici, że obserwuje niezliczonymi oczkami barwny świat, że nic jej dzięki temu nie umyka. Nie, wolała być wroną - żałobnym ptakiem o rozpiętych skrzydłach barwy sadzy, któremu nikt nie mówi, dokąd powinien lecieć.
- Ja też nie - odpowiedziała z zaskoczeniem na stwierdzenie Tildy; nie przywykła do zaskoczeń. Posiadała dar widzenia przyszłości, trzecie, z upływem tygodni coraz mniej mętne oko, więc mało rzeczy potrafiło ją zaskoczyć. Ale zafascynowanie pająkami uderzyło Lysę nagle - wszak widziała je już wcześniej, choć nigdy nie wywoływały w niej najcieplejszych odczuć. Odkąd poznała Tildę, pajęcze nóżki kojarzyły jej się z pszenicą włosów; wcześniej te stworzenia przywodziły na myśl wyłącznie Cassandrę odganiającą je starą miotłę.
A potem przejęło ją wspomnienie o wizji - zlękła się, zdziwiła, przeraziła na wskroś i jednocześnie zafascynowała potwornymi obrazami przemykającymi przed oczami. Mama, mamo, tylko ty mnie rozumiesz - odnalazła matkę spojrzeniem, które na krótką chwilę zaszkliło się słoną łzą, a potem wtuliła się w nią i skryła twarz w zgięciu szyi pachnącym miodem i agrestem. Nie odpowiedziała na pytanie, pokręciła jedynie głową: nie, nie widziała nic więcej i, prawdę mówiąc, więcej dojrzeć nie chciała. Mimo częstotliwości i siły przerażających wizji, nie potrafiła do nich przywyknąć - nawet jeśli uczyła się już godzić ze świadomością, że stanowią stały element jej egzystencji. Czuła się bezpiecznie tylko w ramionach matki, a gdy wreszcie wysunęła się z jej objęć, przetarła zaczerwieniony nosek, choć nie uroniła nawet łzy. Uśmiechnęła się - słabo, ale coś zaświeciło się ciepło w jej oczach, które stały się z powodu wizji zbyt smutne, zbyt ciemne, zbyt chłodne.
Podeszła krok bliżej do niezwykłych pająków, ale nie ośmieliła się jeszcze mocniej zmniejszyć odległości, jaka ją od nich dzieliła; co jakiś czas wysyłała kontrolne spojrzenia w kierunku Tildy, jakby czekając na jej pozwolenie. Lub bardziej - pozwolenie pająków, ale to Tilda stała się dziś tłumaczem z języka angielskiego na pajęczy.
Sama mała Lysa umiała burczeć wyłącznie po trollańsku.
- Mogę podzielić się z nimi łóżkiem! - zaoferowała z przejęciem, naprawdę chcąc jak najlepiej - nie wyobrażała sobie skazywać lokatora na marne pomieszkiwanie w koślawym, pobrudzonym nieco kącie pokoiku. Spoglądała z wdzięcznością i zwykłą, dziecięcą radością to na Tildę, to zaraz znów na Cassandrę; chwilowo w niepamięć odeszły troski i przejęcie kasandrycznymi obrazami, jakie od lat zatruwały jej umysł. Przez krótką chwilę była po prostu dzieckiem - dzieckiem, którym powinna być każda siedmiolatka. - A jeśli nie mają, to czy... mogę je nazwać? - spytała Tildę z pewną dozą nieśmiałości, jednocześnie zerkając z ukosa na przepiękne pajęczaki - snuła już wizję ich wspaniałej przyjaźni. Ciekawe, czy zdołają pobratać się też z Umhrą?
Gość
Gość
Pąsowiejące policzki Lysy bez trudu naprowadziły Cassandrę na trop okropnego kłamstwa. - Sama, samiutka - powtórzyła za nią z powątpiewaniem, wpatrując się w duże, szmaragdowe oczy dziewczynki. Zbrodnia wykryta, kilka słów za dużo, buraczane policzki i jedno spojrzenie, które umknęło w bok - tyle wystarczyło, by rozeznać się w łgarstwach córki. - Doskonale. Nie powiedziałabyś mamie nieprawdy, więc skoro jesteś najedzona, nie zmieścisz już pieczonego jabłka, którego nie posypałam cynamonem. Dam je Umhrze - Uniosła lekko brew, uśmiechając się kącikiem ust; kłamstwo ma krótkie nogi, kochanie, a zwłaszcza kłamstwo wobec matki. Jeśli chcesz kłamać, naucz się to robić lepiej - tak, żeby nikt cię na nim nie nakrył. Trzymała ją w ramionach ciepło, czule, póki nie wysunęła się z nich sama; doskonale znała ciężar goniącego ją leku i uczucie niepewności drżące za pędzącymi myślami. Była od niej starsza o dwie dekady, a wciąż nie potrafiła odnaleźć w sobie siły, by radzić sobie z koszmarami przerywającymi stateczną jawę. Musnęła palcami jej lekkie, czerniejące włosy, zaplatając kosmyk wokół palca prawej dłoni, który wymknął się z gracją, kiedy dziewczynka umknęła do pająków. Nie skomentowała słowem jej czerwieniejących się oczu, nigdy nie uczyła jej walczyć z łzami ani budować wokół siebie skorupę obojętności. Była jeszcze za młoda, żeby musieć kryć swoje słabości, choć dobrze wiedziała, ze z czasem przyjdzie jej to naturalnie. Nie potrafiła myśleć o tym w ten sposób - o tym, kim się stanie, kiedy z biegiem lat dokładniej oszlifuje ją moc straszliwych doświadczeń.
W ślad za córką, wstała, posyłając uspokajający uśmiech Tildzie, małej nic nie będzie. Podeszła bliżej insektów, kładąc dłoń na drobnym ramionku córki, pozornie chcąc jej dodać otuchy - w rzeczywistości dodając jej raczej sobie. Ze wszystkich zgromadzonych w tym pomieszczeniu osób - żyć? - miała prawdopodobnie najwięcej wątpliwości odnośnie nieproszonych lokatorów. Tilda świetnie się z nimi dogadywała, Lysandra wydawała się podekscytowana, a ona sama sceptycznie przyglądała się szybkiemu chodowi ośmiu długich nóg; przypominały zaklęte igły haftujące w materiale wzory przepięknych ubrań. Może jeśli będzie przyglądać się im wystarczająco długo, dostrzeże w nich jakiś... urok. Skinięcie głowy pajęczej tłumaczki mogło oznaczać tylko jedno, stworzonka przyjęły propozycję Cassandry i zgodziły się dziergać pajęczyny w zamian za dach nad głową - i ciepłe łóżko Lysy. Nagle poczuła dziwny żal, kiedy uświadomiła sobie, z jaką łatwością jej córka mogłaby zgnieść je podczas snu - kiedy zawarli umowę handlową, stały się nagle dziwnie ludzkie.
- Więc postanowione - stwierdziła niepewnie, po chwili wahania, odsuwając się pół kroku, gdy pająk wykonał w ich stronę zbyt gwałtowny gest. - Chwila, bez poufałości - zastrzegła, unosząc lekko rękę w ostrzegawczym geście, zupełnie jakby sądziła, że ów pająk może ją zrozumieć. - Możesz je zabrać do siebie - zwróciła się do córki, ponownie przykucając obok niej - wciąż zachowując rezerwę wobec brzydkich pająków. Wolała na to popatrzeć - jak bierze je na rękę - niż zostawiać ją z tym samą, pewna, że tym małym draniom nie można było ufać. - A ja w tym czasie odprowadzę ciocię - przelotnie skinęła głową Tildzie - jakie imiona chciałabyś im nadać?
W ślad za córką, wstała, posyłając uspokajający uśmiech Tildzie, małej nic nie będzie. Podeszła bliżej insektów, kładąc dłoń na drobnym ramionku córki, pozornie chcąc jej dodać otuchy - w rzeczywistości dodając jej raczej sobie. Ze wszystkich zgromadzonych w tym pomieszczeniu osób - żyć? - miała prawdopodobnie najwięcej wątpliwości odnośnie nieproszonych lokatorów. Tilda świetnie się z nimi dogadywała, Lysandra wydawała się podekscytowana, a ona sama sceptycznie przyglądała się szybkiemu chodowi ośmiu długich nóg; przypominały zaklęte igły haftujące w materiale wzory przepięknych ubrań. Może jeśli będzie przyglądać się im wystarczająco długo, dostrzeże w nich jakiś... urok. Skinięcie głowy pajęczej tłumaczki mogło oznaczać tylko jedno, stworzonka przyjęły propozycję Cassandry i zgodziły się dziergać pajęczyny w zamian za dach nad głową - i ciepłe łóżko Lysy. Nagle poczuła dziwny żal, kiedy uświadomiła sobie, z jaką łatwością jej córka mogłaby zgnieść je podczas snu - kiedy zawarli umowę handlową, stały się nagle dziwnie ludzkie.
- Więc postanowione - stwierdziła niepewnie, po chwili wahania, odsuwając się pół kroku, gdy pająk wykonał w ich stronę zbyt gwałtowny gest. - Chwila, bez poufałości - zastrzegła, unosząc lekko rękę w ostrzegawczym geście, zupełnie jakby sądziła, że ów pająk może ją zrozumieć. - Możesz je zabrać do siebie - zwróciła się do córki, ponownie przykucając obok niej - wciąż zachowując rezerwę wobec brzydkich pająków. Wolała na to popatrzeć - jak bierze je na rękę - niż zostawiać ją z tym samą, pewna, że tym małym draniom nie można było ufać. - A ja w tym czasie odprowadzę ciocię - przelotnie skinęła głową Tildzie - jakie imiona chciałabyś im nadać?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wizja pieczonego jabłka kusiła - i to na tyle, że próba utrzymania (mocno względnej) wiarygodności własnego kłamstewka zeszła gdzieś na drugi plan. Oczy Lysy zabłysnęły lekko, tym razem już nie od łez zbierających się w ich kącikach, a jakby z lekkiej ekscytacji - bądź stanowiły po prostu odzwierciedlenie wewnętrznej walki. Walki, którą przegrała racjonalna część umysłu małej czarownicy.
- Nie, nie - powiedziała z przejęciem, kręcąc lekko głową, a koszmary senne odeszły w niepamięć; przez tę krótką chwilę pachnącą jak słodki przysmak czerwone ślepia wilka nie miały już znaczenia, przez tę krótką chwilę Lysa znów była tylko dzieckiem. - Wcale nie! - dodała ni to z oburzeniem, ni to z pełną zaangażowania prośbą; jak to, mamo, dlaczego robisz mi na złość? - Czy mogę to jabłuszko? Proszę - teraz posmutniała, dając krótki popis dziecięcych zdolności aktorskich: Cassandra miała rację, w świecie, w którym żyły, umiejętności kłamstwa zdawały się być na wagę złota i ostatecznie decydować o tym, komu uda się przeżyć kolejną noc. Uśmiechnęła się do mamy ładnie, uroczo, z wyraźną prośbą ukrytą w spojrzeniu - kochała pieczone jabłka, szczególnie te bez cynamonu drażniącego w język, a o tym jej mama wiedziała najlepiej.
Zapomnieć o koszmarze pomagały jej też pająki - Lysa uwielbiała wszystkie stworzenia, szczególnie te magiczne; najlepszym przyjacielem był jej nie rówieśnik, a troll, w którym widziała istotę równą sobie. Niektórzy nazwaliby go bestią - Lysę uczono, że bestiami są potwory skryte za ludzkimi maskami; nie widziała więc sensu w szukaniu demonów w stworzeniach, skoro prawdziwe okrucieństwo potrafiło ukrywać się w tych, którzy mieli dwie nogi, dwie ręce, różowawą skórę i drewnianą różdżkę wetkniętą między palce.
Spoglądała więc na pająki jak zahipnotyzowana, nie kontrolując faktu, że jej usteczka zaczęły się lekko rozchylać; plotły sieci stworzone jakby ze srebra, mieniące się w słabym świetle, przejmujące swoim pięknem. Lysa nie wiedziała jeszcze, że pająków można się bać, że u niektórych wywoływały strach, u innych skrajne obrzydzenie - w jej proroczych snach były przyjaciółmi, nie stanowiły zagrożenia, symbolizowały czasem tych, którzy byli jej najbliżsi. Jej pojmowanie świata było dziwne; tak dziwne jak fakt, że po skąpanym w mroku Nokturnie błąkała się czasem drobna siedmiolatka o bladych policzkach i niecodziennie dojrzałym spojrzeniu.
Na jej twarzy wymalował się uśmiech, gdy podchodziła do pająków bliżej, żeby wziąć je na ręce; przyglądała się ich ruszającym się powoli kończynom, wbijała intensywne spojrzenie w niezliczone oczka. Uklęknęła koło nich, wyciągnęła powolutku dłoń.
- Ze mną będziecie bezpieczne - wyszeptała w ich stronę ciepło i rezolutnie, kiwając z zaangażowaniem główką - bardzo chciała się z nimi zaprzyjaźnić, nawet jeśli nie wiedziała, jak to zrobić; nie mówiła wszak ich językiem. - Hm - wymruczała już trochę głośniej w odpowiedzi na pytanie mamy; odwróciła w jej stronę głowę, wciąż trzymając w dłoniach pajęczaki. - Może... - ciągnęła, usilnie myśląc; ściągnęła lekko brwi i zacisnęła usteczka, aż w końcu westchnęła w wyrazie kapitulacji. - Nie wiem. Zapytam Umhrę, on na pewno będzie miał pomysł - skwitowała w końcu, powoli podnosząc się z klęczek.
- Nie, nie - powiedziała z przejęciem, kręcąc lekko głową, a koszmary senne odeszły w niepamięć; przez tę krótką chwilę pachnącą jak słodki przysmak czerwone ślepia wilka nie miały już znaczenia, przez tę krótką chwilę Lysa znów była tylko dzieckiem. - Wcale nie! - dodała ni to z oburzeniem, ni to z pełną zaangażowania prośbą; jak to, mamo, dlaczego robisz mi na złość? - Czy mogę to jabłuszko? Proszę - teraz posmutniała, dając krótki popis dziecięcych zdolności aktorskich: Cassandra miała rację, w świecie, w którym żyły, umiejętności kłamstwa zdawały się być na wagę złota i ostatecznie decydować o tym, komu uda się przeżyć kolejną noc. Uśmiechnęła się do mamy ładnie, uroczo, z wyraźną prośbą ukrytą w spojrzeniu - kochała pieczone jabłka, szczególnie te bez cynamonu drażniącego w język, a o tym jej mama wiedziała najlepiej.
Zapomnieć o koszmarze pomagały jej też pająki - Lysa uwielbiała wszystkie stworzenia, szczególnie te magiczne; najlepszym przyjacielem był jej nie rówieśnik, a troll, w którym widziała istotę równą sobie. Niektórzy nazwaliby go bestią - Lysę uczono, że bestiami są potwory skryte za ludzkimi maskami; nie widziała więc sensu w szukaniu demonów w stworzeniach, skoro prawdziwe okrucieństwo potrafiło ukrywać się w tych, którzy mieli dwie nogi, dwie ręce, różowawą skórę i drewnianą różdżkę wetkniętą między palce.
Spoglądała więc na pająki jak zahipnotyzowana, nie kontrolując faktu, że jej usteczka zaczęły się lekko rozchylać; plotły sieci stworzone jakby ze srebra, mieniące się w słabym świetle, przejmujące swoim pięknem. Lysa nie wiedziała jeszcze, że pająków można się bać, że u niektórych wywoływały strach, u innych skrajne obrzydzenie - w jej proroczych snach były przyjaciółmi, nie stanowiły zagrożenia, symbolizowały czasem tych, którzy byli jej najbliżsi. Jej pojmowanie świata było dziwne; tak dziwne jak fakt, że po skąpanym w mroku Nokturnie błąkała się czasem drobna siedmiolatka o bladych policzkach i niecodziennie dojrzałym spojrzeniu.
Na jej twarzy wymalował się uśmiech, gdy podchodziła do pająków bliżej, żeby wziąć je na ręce; przyglądała się ich ruszającym się powoli kończynom, wbijała intensywne spojrzenie w niezliczone oczka. Uklęknęła koło nich, wyciągnęła powolutku dłoń.
- Ze mną będziecie bezpieczne - wyszeptała w ich stronę ciepło i rezolutnie, kiwając z zaangażowaniem główką - bardzo chciała się z nimi zaprzyjaźnić, nawet jeśli nie wiedziała, jak to zrobić; nie mówiła wszak ich językiem. - Hm - wymruczała już trochę głośniej w odpowiedzi na pytanie mamy; odwróciła w jej stronę głowę, wciąż trzymając w dłoniach pajęczaki. - Może... - ciągnęła, usilnie myśląc; ściągnęła lekko brwi i zacisnęła usteczka, aż w końcu westchnęła w wyrazie kapitulacji. - Nie wiem. Zapytam Umhrę, on na pewno będzie miał pomysł - skwitowała w końcu, powoli podnosząc się z klęczek.
Gość
Gość
Dobrze wiedziała, że aktorski popis był tylko aktorskim popisem, jako matka znała ją dość dobrze, by znać reakcje własnej córki nawet wtedy, kiedy żaden kącik jej twarzy nie zdradzał kłamliwej myśli. Nie zmieniało to faktu, że jej uśmiech rozczulał ją jak zawsze, ciepły, naznaczony wciąż dziecięcą naiwnością pomimo podświadomej wiedzy dziewczynki o wszystkim, co działo się wokół. Starała się chronić ją przed mrokami Nokturnu, starała się chronić ją przed wizjami, które dopadały ją w sennych marach, starała się robić dla niej bardzo dużo - ale nie była cudotwórczynią, a walka z wiatrakiem nie mogła skończyć się sukcesem. Każdy jej uśmiech wydawał jej się - był - na wagę złota, kruszył lód jej serca i zalewał przyjemnym ciepłem matczynej miłości. Objęła córkę delikatnie wątłym ramieniem, przyciągając do siebie jej głowę, której czoło ucałowała. - Zejdziemy na dół, dam ci jabłko - szepnęła polubownie, bo przecież coś zjeść musiała, a zupa najpewniej i tak była już nie do odratowania. - Ale najpierw obiecasz mi, że jutro zjesz cały obiad i tym razem zrobisz to całkiem sama. - Zastrzegła, nie czekając już na reakcję dziewczynki, ta kwestia wcale nie podlegała dyskusji. Problemy żywieniowe były problemy niejednej matki, ich relacja nie stanowiła od tej reguły wyjątku. Zaakcentowała też wykrycie jej małego kłamstewka bez reprymendy, bo równie dobrze mogła udzielić jej sobie samej za zostawienie dziewczynki samej nad talerzem. Zniknięcie matki mogła odczytać jako nieme zezwolenie na odejście od stołu. Mylnie. Jej córka była bystra i mądrzejsza od niejednego dorosłego, ale Cassandra nie miała zamiaru traktować jej z tego powodu inaczej niż przeciętnej siedmiolatki. Obserwowała ją więc w ciszy i milczeniu, ukradkiem przenosząc wzrok na Tildę, kiedy dziewczynka przykucnęła przy pająkach i czule zabrała je na ręce. Nie przepadała za tymi stworzeniami, choć nie mogła odebrać im pożyteczności - jeśli zaś Tilda zapewniła je, że te okazy nie były groźne, nie widziała przeszkód, żeby pająki nie mogły z nimi zostać. Stworzonka leniwie wpełzały na ręce Lysy, nie powstrzymała lekko uniesionego kącika ust na dźwięk imienia trolla. Z pewnością, Ugh i Rargh będą pięknymi imionami, dostojnymi i niezwykle łatwymi do zapamiętania dla gości.
- Daj rączkę, pójdziemy do niego - poprosiła, wyciągając dłoń w kierunku córki i z wolna zaciskając palce wokół jej drobnej piąstki, chwilę przed tym, gdy skinęła Tildzie głową. - I odprowadzimy ciocię do wyjścia. Dziękujemy, Tildo, bardzo nam pomogłaś. - Wolną ręką objęła przyjaciółkę, pozwalając jej wyminąć się przy drzwiach, nim zeszły schodkami do wyjścia. Trzymając bladą rączkę córki przy pokonywaniu kolejnych schodków zapatrzyła się na pajęczaki, w które wpatrzona była Lysa - opiekuńczo, chciała otoczyć je bezpieczeństwem, tak powiedziała. Potrafiła określić znaczenie tego słowa, czy raczej kierowała się tęsknotą za uczuciem, którego sama nigdy nie zaznała? Odruchowo zacisnęła rękę mocniej na jej piąstce.
/zt wszyscy
- Daj rączkę, pójdziemy do niego - poprosiła, wyciągając dłoń w kierunku córki i z wolna zaciskając palce wokół jej drobnej piąstki, chwilę przed tym, gdy skinęła Tildzie głową. - I odprowadzimy ciocię do wyjścia. Dziękujemy, Tildo, bardzo nam pomogłaś. - Wolną ręką objęła przyjaciółkę, pozwalając jej wyminąć się przy drzwiach, nim zeszły schodkami do wyjścia. Trzymając bladą rączkę córki przy pokonywaniu kolejnych schodków zapatrzyła się na pajęczaki, w które wpatrzona była Lysa - opiekuńczo, chciała otoczyć je bezpieczeństwem, tak powiedziała. Potrafiła określić znaczenie tego słowa, czy raczej kierowała się tęsknotą za uczuciem, którego sama nigdy nie zaznała? Odruchowo zacisnęła rękę mocniej na jej piąstce.
/zt wszyscy
bo ty jesteś
prządką
prządką
|18 maja
Pojawiłem się w mieszkaniu Cassandry pod postacią czarnej mgły. Przelałem się przez lecznicę i jej znajome korytarze aż dotarłem do prywatnej części budynku, do której nigdy nie otrzymałem bezpośredniego zaproszenia. Nie frasowało mnie jednak zanadto naruszanie prywatności panny Vablatsky, nie w tym momencie. Skrzętnie unikałem konfrontacji czy chociażby spotkania od czasu rozmowy z Ramesyem, w której zarzuciłem mu niedostateczną opiekę nad Lysandrą będąc przekonanym jeszcze, że jest jej ojcem. Po liście od Czarnego Pana nie mogłem jednak zwlekać zbyt długo. Nie chciałem do spotkania doprowadzać zbyt wcześnie wciąż niepewny, jak zareaguję na widok Cassandry, złość na nią nie przeszła mi bowiem ani odrobinę, choć czas, zdawało się, mijał. Przyjrzałem się wnętrzu zanim zmaterializowałem się przed Cassandrą szykującą się najwyraźniej do snu, w szlafroku i kapciach. Zupełnie inaczej niż oglądałem ją zazwyczaj. Nie czekając na zaproszenie usiadłem na łóżku z bezczelnym uśmiechem na ustach, przyglądając się kobiecie uważnie jakbym oczekiwał, że spróbuje uciec albo sięgnąć po różdżkę.
- Przychodzę w imieniu naszego wspólnego znajomego - zacząłem zamiast powitania, wdychając zapach perfum unoszących się w powietrzu i przyglądając pedantycznie ustawionym na sekretarzyku drobiazgom. Dopiero po chwili mój wzrok prześlizgnął się po tytułach książek i spoczął na bukiecie świeżych kwiatów przypominając mi, że zapomniałem przynieść Cassandrze podobnego drobiazgu. Oh, co za szkoda. Wróciłem spojrzeniem do śledzenia tytułów mniej lub bardziej opasłych tomiszczy kurzących się na regale. Znaczna część pewnie nie była użyta od czasów Hogwartu. Może oprócz opieki nad magicznymi dziećmi, o tym uzdrowicielka wiedziała chyba aż nadto. Ciekawe czy to stamtąd nauczyła się swoich małych gier, z rozdziału o manipulacji ojcem tak by zabił własnego syna osierocając wnuczkę. To musiała być pasjonująca część, wielce pouczająca, jak sądziłem. Ciekawe czy z przykładami? Bo jeśli nie, Cassandra powinna dostać własne udziały i napisać przynajmniej ten jeden rozdział, o ile nie całą książkę. Vasyl zasłużył na śmierć swoją zdradą, ja jednak zasługiwałem na to, by znać prawdę zanim wypowiedziałem inkantację morderczego zaklęcia, a nie po. Nie potrafiłem wybaczyć Cassandrze, że raz na zawsze pozbawiła mnie możliwości zmierzenia się z prawdą i świadomego przyjęcia na siebie odpowiedzialności, która spadła na mnie i tak; nałożona chyłkiem, zrzucona na moje barki bez nawet słowa wyjaśnienia. Nie, nie zasłużyłem na takie traktowanie z jej strony po tym, gdy odpowiedziałem na każde jej pytanie, jakie postawiła. Nie chciałem od niej przeprosin pustych słów które wyrzuciłaby z siebie w przekonaniu, że łagodzenie urażonej, męskiej dumy nic jej nie kosztuje. Zależało mi na zmuszeniu jej do zrozumienia, gdzie i kiedy popełniła błąd sącząc mi do ucha słodkie kłamstwo, które tak bardzo ułatwiało jej życie.
- I nie mam na myśli ojca Lysandry - mój głos był zimny, oficjalny, jakbym faktycznie przyszedł tu jedynie, by oznajmić Cassandrze, że została członkiem grupy badawczej, że Czarny Pan docenił jej starania, wiedzę i wkład, dotychczas nieświadomy, ale niemały w naszą sprawę. List od Niego był jednak tylko wygodną wymówką, by przestać wreszcie unikać spotkania z uzdrowicielką. Wymówką w gruncie rzeczy dla mnie niewygodną, ale przyspieszającą nieuniknione; rozmowa bowiem nastąpić wreszcie musiała, a tak jasne polecenie od Czarnego Pana nie pozwalało mi już wymawia się ważniejszymi sprawami w moim napiętym harmonogramie dnia. Jego rozkazy zawsze były priorytetowe. I dlatego Cassandra nie musiała się z mojej strony niczego tak naprawdę obawiać. Może prawie niczego. Była przy mnie jednak bezpieczna, protekcja Lorda Voldemorta nad swoimi sługami chroniła także przed nimi samymi. Sługami. Ciekawiło mnie czy wieszczka na pewno znała definicję tego słowa. Z pewnością znała innego - manipulacja. I bardzo nie podobało mi się, że w jej słowniku moje imię było najwyraźniej jej nieodłączną częścią.
Pojawiłem się w mieszkaniu Cassandry pod postacią czarnej mgły. Przelałem się przez lecznicę i jej znajome korytarze aż dotarłem do prywatnej części budynku, do której nigdy nie otrzymałem bezpośredniego zaproszenia. Nie frasowało mnie jednak zanadto naruszanie prywatności panny Vablatsky, nie w tym momencie. Skrzętnie unikałem konfrontacji czy chociażby spotkania od czasu rozmowy z Ramesyem, w której zarzuciłem mu niedostateczną opiekę nad Lysandrą będąc przekonanym jeszcze, że jest jej ojcem. Po liście od Czarnego Pana nie mogłem jednak zwlekać zbyt długo. Nie chciałem do spotkania doprowadzać zbyt wcześnie wciąż niepewny, jak zareaguję na widok Cassandry, złość na nią nie przeszła mi bowiem ani odrobinę, choć czas, zdawało się, mijał. Przyjrzałem się wnętrzu zanim zmaterializowałem się przed Cassandrą szykującą się najwyraźniej do snu, w szlafroku i kapciach. Zupełnie inaczej niż oglądałem ją zazwyczaj. Nie czekając na zaproszenie usiadłem na łóżku z bezczelnym uśmiechem na ustach, przyglądając się kobiecie uważnie jakbym oczekiwał, że spróbuje uciec albo sięgnąć po różdżkę.
- Przychodzę w imieniu naszego wspólnego znajomego - zacząłem zamiast powitania, wdychając zapach perfum unoszących się w powietrzu i przyglądając pedantycznie ustawionym na sekretarzyku drobiazgom. Dopiero po chwili mój wzrok prześlizgnął się po tytułach książek i spoczął na bukiecie świeżych kwiatów przypominając mi, że zapomniałem przynieść Cassandrze podobnego drobiazgu. Oh, co za szkoda. Wróciłem spojrzeniem do śledzenia tytułów mniej lub bardziej opasłych tomiszczy kurzących się na regale. Znaczna część pewnie nie była użyta od czasów Hogwartu. Może oprócz opieki nad magicznymi dziećmi, o tym uzdrowicielka wiedziała chyba aż nadto. Ciekawe czy to stamtąd nauczyła się swoich małych gier, z rozdziału o manipulacji ojcem tak by zabił własnego syna osierocając wnuczkę. To musiała być pasjonująca część, wielce pouczająca, jak sądziłem. Ciekawe czy z przykładami? Bo jeśli nie, Cassandra powinna dostać własne udziały i napisać przynajmniej ten jeden rozdział, o ile nie całą książkę. Vasyl zasłużył na śmierć swoją zdradą, ja jednak zasługiwałem na to, by znać prawdę zanim wypowiedziałem inkantację morderczego zaklęcia, a nie po. Nie potrafiłem wybaczyć Cassandrze, że raz na zawsze pozbawiła mnie możliwości zmierzenia się z prawdą i świadomego przyjęcia na siebie odpowiedzialności, która spadła na mnie i tak; nałożona chyłkiem, zrzucona na moje barki bez nawet słowa wyjaśnienia. Nie, nie zasłużyłem na takie traktowanie z jej strony po tym, gdy odpowiedziałem na każde jej pytanie, jakie postawiła. Nie chciałem od niej przeprosin pustych słów które wyrzuciłaby z siebie w przekonaniu, że łagodzenie urażonej, męskiej dumy nic jej nie kosztuje. Zależało mi na zmuszeniu jej do zrozumienia, gdzie i kiedy popełniła błąd sącząc mi do ucha słodkie kłamstwo, które tak bardzo ułatwiało jej życie.
- I nie mam na myśli ojca Lysandry - mój głos był zimny, oficjalny, jakbym faktycznie przyszedł tu jedynie, by oznajmić Cassandrze, że została członkiem grupy badawczej, że Czarny Pan docenił jej starania, wiedzę i wkład, dotychczas nieświadomy, ale niemały w naszą sprawę. List od Niego był jednak tylko wygodną wymówką, by przestać wreszcie unikać spotkania z uzdrowicielką. Wymówką w gruncie rzeczy dla mnie niewygodną, ale przyspieszającą nieuniknione; rozmowa bowiem nastąpić wreszcie musiała, a tak jasne polecenie od Czarnego Pana nie pozwalało mi już wymawia się ważniejszymi sprawami w moim napiętym harmonogramie dnia. Jego rozkazy zawsze były priorytetowe. I dlatego Cassandra nie musiała się z mojej strony niczego tak naprawdę obawiać. Może prawie niczego. Była przy mnie jednak bezpieczna, protekcja Lorda Voldemorta nad swoimi sługami chroniła także przed nimi samymi. Sługami. Ciekawiło mnie czy wieszczka na pewno znała definicję tego słowa. Z pewnością znała innego - manipulacja. I bardzo nie podobało mi się, że w jej słowniku moje imię było najwyraźniej jej nieodłączną częścią.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zasługiwała na chwilę odpoczynku.
Odkąd anomalie ogarnęły Londyn - i nie tylko, ale przestrzeń poza Londynem z reguły nieszczególnie ją interesowała - miała ręce pełne roboty, właściwie od momentu pożaru w jej lecznicy ruch był ciągły i stały, pacjenci pojawiali się bez przerwy, było ich coraz więcej, a ona odczuwała nieustanny ból pleców i karku, a jej dłonie były przeżarte zbyt silnymi eliksirami. Dużo pracowała, a przy tym starała się jak najmniej korzystać z różdżki: magia była dzisiaj niepewna, a jej reputacja nie pozwalała na popełnianie błędów, których nie dało się naprostować, zły uzdrowiciel to ten, który zamiast leczyć, pogarsza. Tego wieczoru zamierzała odpocząć, Siergiej z Bottem dopiero co zaklepali dziurę w dachu, wiatr wreszcie przestał wdzierać się do jej sypialni i zaczął stanowić ochronę przed nawałnicami. Mogła przestać sypiać na jednym łóżku z Lysandrą w jej pokoju - nie sądziła, że ta zmiana przyniesie aż tak ogromną ulgę. Korzystając z tego, że napoiła wszystkich pacjentów eliksirem słodkiego snu, a jej córka położyła się wcześniej, wyrwała wreszcie chwilę dla siebie. Poświęciła ją własnemu komfortowi - zaczęła od spokojnej, relaksującej kąpieli, do której dolała kilka własnoręcznie wykonanych specyfików, później wtarła w siebie kilka mazideł nieodłącznych każdej czarownicy, poprawiających wygląd skóry, jej miękkość, a także tych zatrzymujących czas uwidoczniony na pierwszych zmarszczkach. Ubrana w koszulę nocną, która więcej odsłaniała niż zasłaniała - sama warzyła swoje medykamenty, podobnie jak sama szyła większość swoich ubrań - zakrytą jednak lekką czarną podomką siedziała przy sekretarzyku, rozczesując długie, czarne jak skrzydło kruka włosy, uważnie przyglądając się brwiom, których regulację przed momentem skończyła. Jedną nagą nogę zahaczyła o drugą, przesuwając spod stóp kapcie córki, które ta przypadkiem tam zostawiła, sama zwykle chodziła po lecznicy boso i nie inaczej było tym razem. Właśnie w tym momencie - do środka wdarł się czarny kłąb dymu. Deirdre? Ramsey? Ignotus? Merlinie, Magnus? Zaczynało ją to irytować, te dziwaczne moce pozwalały im wszystkim mijać jej trolla bez przeszkód - i nachodzić ją wtedy, kiedy mieli na to ochotę. Nie była do tego przyzwyczajona. Tym razem - był to Ignotus - jego sylwetka odbiła się w zwierciadle znajdującym się przy jej twarzy; dostrzegła go siadającego na łóżku z miną, która nie mogła zwiastować nic dobrego - nie mogła się jednak nawet domyślać, czego Mulciber od niej chciał. Podobnie jak on, nie przywitała się, śledząc ruchy jego twarzy w lustrzanym odbiciu.
- Doskonale - odparła, tonem przekonującym, że uważała tę porę za najlepszą na podobną wizytę. Dookreślenie, że nie mówi o Ramseyu, nie zbiło jej z pantałyku, ufała mu i ufała, że tamtego poranka powiedział jej prawdę. To był jej pierwszy raz - kiedy miała stawić czoło tej organizacji z pełną świadomością tego, co robi, być może dlatego zdławiła w sobie wieszające się języka zapytanie - czy to nie może poczekać? Nie lubiła zależności, podobnie jak nie lubiła dostosowywać się do innych; tym razem jednak najwyraźniej dostrzegła powagę sytuacji - bo choć minę miała ciętą, to odłożyła drewnianą szczotkę na blat sekretarzyku i wstała, zakładając ręce na piersi, tym samym zakrywając poły dłuższej podomki. - Rozgość się i czuj się jak u siebie w domu - stwierdziła zamiast tego krytycznie, unosząc w górę jedną brew. Istotnie, wyglądało to, jakby się czuł.
- Zaraz zostanie podana herbata. - Przez niewidzialną służbę jaśnie pana.
Odkąd anomalie ogarnęły Londyn - i nie tylko, ale przestrzeń poza Londynem z reguły nieszczególnie ją interesowała - miała ręce pełne roboty, właściwie od momentu pożaru w jej lecznicy ruch był ciągły i stały, pacjenci pojawiali się bez przerwy, było ich coraz więcej, a ona odczuwała nieustanny ból pleców i karku, a jej dłonie były przeżarte zbyt silnymi eliksirami. Dużo pracowała, a przy tym starała się jak najmniej korzystać z różdżki: magia była dzisiaj niepewna, a jej reputacja nie pozwalała na popełnianie błędów, których nie dało się naprostować, zły uzdrowiciel to ten, który zamiast leczyć, pogarsza. Tego wieczoru zamierzała odpocząć, Siergiej z Bottem dopiero co zaklepali dziurę w dachu, wiatr wreszcie przestał wdzierać się do jej sypialni i zaczął stanowić ochronę przed nawałnicami. Mogła przestać sypiać na jednym łóżku z Lysandrą w jej pokoju - nie sądziła, że ta zmiana przyniesie aż tak ogromną ulgę. Korzystając z tego, że napoiła wszystkich pacjentów eliksirem słodkiego snu, a jej córka położyła się wcześniej, wyrwała wreszcie chwilę dla siebie. Poświęciła ją własnemu komfortowi - zaczęła od spokojnej, relaksującej kąpieli, do której dolała kilka własnoręcznie wykonanych specyfików, później wtarła w siebie kilka mazideł nieodłącznych każdej czarownicy, poprawiających wygląd skóry, jej miękkość, a także tych zatrzymujących czas uwidoczniony na pierwszych zmarszczkach. Ubrana w koszulę nocną, która więcej odsłaniała niż zasłaniała - sama warzyła swoje medykamenty, podobnie jak sama szyła większość swoich ubrań - zakrytą jednak lekką czarną podomką siedziała przy sekretarzyku, rozczesując długie, czarne jak skrzydło kruka włosy, uważnie przyglądając się brwiom, których regulację przed momentem skończyła. Jedną nagą nogę zahaczyła o drugą, przesuwając spod stóp kapcie córki, które ta przypadkiem tam zostawiła, sama zwykle chodziła po lecznicy boso i nie inaczej było tym razem. Właśnie w tym momencie - do środka wdarł się czarny kłąb dymu. Deirdre? Ramsey? Ignotus? Merlinie, Magnus? Zaczynało ją to irytować, te dziwaczne moce pozwalały im wszystkim mijać jej trolla bez przeszkód - i nachodzić ją wtedy, kiedy mieli na to ochotę. Nie była do tego przyzwyczajona. Tym razem - był to Ignotus - jego sylwetka odbiła się w zwierciadle znajdującym się przy jej twarzy; dostrzegła go siadającego na łóżku z miną, która nie mogła zwiastować nic dobrego - nie mogła się jednak nawet domyślać, czego Mulciber od niej chciał. Podobnie jak on, nie przywitała się, śledząc ruchy jego twarzy w lustrzanym odbiciu.
- Doskonale - odparła, tonem przekonującym, że uważała tę porę za najlepszą na podobną wizytę. Dookreślenie, że nie mówi o Ramseyu, nie zbiło jej z pantałyku, ufała mu i ufała, że tamtego poranka powiedział jej prawdę. To był jej pierwszy raz - kiedy miała stawić czoło tej organizacji z pełną świadomością tego, co robi, być może dlatego zdławiła w sobie wieszające się języka zapytanie - czy to nie może poczekać? Nie lubiła zależności, podobnie jak nie lubiła dostosowywać się do innych; tym razem jednak najwyraźniej dostrzegła powagę sytuacji - bo choć minę miała ciętą, to odłożyła drewnianą szczotkę na blat sekretarzyku i wstała, zakładając ręce na piersi, tym samym zakrywając poły dłuższej podomki. - Rozgość się i czuj się jak u siebie w domu - stwierdziła zamiast tego krytycznie, unosząc w górę jedną brew. Istotnie, wyglądało to, jakby się czuł.
- Zaraz zostanie podana herbata. - Przez niewidzialną służbę jaśnie pana.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Spoglądałem na twarz Cassandry odbitą w lustrze świadom, że i jej wzrok dociera w ten sposób do mnie. Nie przybyłem jednak po to, by się przed nim chować, gdybym zechciał, mogłem przyjść ubrany w maskę, której uzdrowicielka nie miała jeszcze okazji widzieć. Byłoby to całkiem odpowiednie biorąc pod uwagę fakt, z czyjego polecenia się tutaj pojawiłem. Jego rozkaz zmusił mnie do zawitania do lecznicy szybciej niż bym tego chciał i stawienia czoła własnemu gniewowi i rozgoryczeniu, z którymi nie chciałem się wcale mierzyć. Potrafiłem obejść się wymownym, przynajmniej dla mnie, milczeniem i niezwerbalizowaną pogardą dla kłamstw, które tak słodko sączyła w moje uszy. Utratą zaufania, której nie była wszak nawet świadoma. Czułem się jednocześnie zawiedziony i wściekły, bo ta jedna, jedyna szansa, jaką miałem w życiu - spojrzenie na mojego syna jak na ojca - minęła bezpowrotnie. Los Vasyla był przypieczętowany odkąd zdradził, to oczywiste. Nie mój jednak. A kłamstwo Cassandry mi odebrało coś nieuchwytnego i trudnego do opisania, możliwość poznania krwi z mojej krwi zanim go zabiłem. Nie lubiłem mówić o fakcie zranienia głośno, unosząc się dumą i patrząc na innych z wyższością. Najlepiej unikając oczywistych konfrontacji, w których musiałem zdradzać więcej niż chciałem. Rozkaz Czarnego Pana przyszedł jednak w czas, w którym spodziewałem się go najmniej i brzmiał nieoczekiwanie. A ja zawsze kornie wypełniałem jego wolę. I oto byłem. Półleżąc oparty na łokciu patrząc na Cassandrę w cienkim szlafroku i koszuli nocnej, złapaną w tym magicznym momencie, który ma się tuż przed snem tylko dla siebie. Uśmiechałem się do jej odbicia nawet nie udając skrępowania czy zawstydzenia moim najściem.
- Gratuluję - otaksowałem ją spojrzeniem poczynając od kruczoczarnych włosów, na okrytych ciemną podomką biodrach, których kształt był widoczny spod cienkiego materiału. - Twoje zdolności zostały docenione - kontynuowałem wciąż rozparty na łóżku, patrząc tym razem w jej oczy, te prawdziwe, nie odbite w lustrze. Ich intensywna zieleń przywodziła na myśl blask morderczego zaklęcia. Czy oglądanie śmierci sprawiało, że jej oczy lśniły równie niebezpiecznie? Odrobinę ironiczne, że taki sam kolor miało zaklęcie potrafiące wyczarować Jego znak na niebie. Dokładnie ten sam, który wyryty na moim ramieniu przypominał mi o zobowiązaniach silniejszych niż wszystkie, jakie dotychczas podjąłem. Mój bezczelny uśmiech przerodził się w coś bardziej drapieżnego, ironicznego. - Czarny Pan życzy sobie, byś wspierała Rycerzy Walpurgii swoimi zdolnościami w jednostce badawczej - zakończyłem przerywając nieco przeciągającą się ciszę. Zastanawiałem się czy Cassandra zdawała sobie sprawę z faktu, jak bardzo związała się z ludźmi, którym nie chciała nigdy podlegać. Nie wątpiłem, że podjęła słuszną decyzję, przynajmniej tym razem. Byłem jednak ciekaw, czy spodobają się jej konsekwencje, które się z tym wiązały. Ze wszystkich sytuacji, w których trudno było mi wyobrazić sobie wieszczkę były te, gdy grzecznie wykonywała czyjeś rozkazy.
- Poproszę czarną, bez cukru i mleka - rozparłem się tylko wygodniej na jej łóżku nie spuszczając z niej czujnego spojrzenia. - Jaką lubił Vasyl? - Na pewno wiedziała. Kiedy rodzi się komuś dziecko, zwykle wie się, jaką herbatę lubił jego ojciec. Zwykle, nie zawsze. Wiedziała to nawet moja żona. Dlatego zawsze podawała mi ją słodką i białą.
- Gratuluję - otaksowałem ją spojrzeniem poczynając od kruczoczarnych włosów, na okrytych ciemną podomką biodrach, których kształt był widoczny spod cienkiego materiału. - Twoje zdolności zostały docenione - kontynuowałem wciąż rozparty na łóżku, patrząc tym razem w jej oczy, te prawdziwe, nie odbite w lustrze. Ich intensywna zieleń przywodziła na myśl blask morderczego zaklęcia. Czy oglądanie śmierci sprawiało, że jej oczy lśniły równie niebezpiecznie? Odrobinę ironiczne, że taki sam kolor miało zaklęcie potrafiące wyczarować Jego znak na niebie. Dokładnie ten sam, który wyryty na moim ramieniu przypominał mi o zobowiązaniach silniejszych niż wszystkie, jakie dotychczas podjąłem. Mój bezczelny uśmiech przerodził się w coś bardziej drapieżnego, ironicznego. - Czarny Pan życzy sobie, byś wspierała Rycerzy Walpurgii swoimi zdolnościami w jednostce badawczej - zakończyłem przerywając nieco przeciągającą się ciszę. Zastanawiałem się czy Cassandra zdawała sobie sprawę z faktu, jak bardzo związała się z ludźmi, którym nie chciała nigdy podlegać. Nie wątpiłem, że podjęła słuszną decyzję, przynajmniej tym razem. Byłem jednak ciekaw, czy spodobają się jej konsekwencje, które się z tym wiązały. Ze wszystkich sytuacji, w których trudno było mi wyobrazić sobie wieszczkę były te, gdy grzecznie wykonywała czyjeś rozkazy.
- Poproszę czarną, bez cukru i mleka - rozparłem się tylko wygodniej na jej łóżku nie spuszczając z niej czujnego spojrzenia. - Jaką lubił Vasyl? - Na pewno wiedziała. Kiedy rodzi się komuś dziecko, zwykle wie się, jaką herbatę lubił jego ojciec. Zwykle, nie zawsze. Wiedziała to nawet moja żona. Dlatego zawsze podawała mi ją słodką i białą.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Choć przez jej spojrzenie przebijała irytacja, Cassandra nie mogła wyzbyć się dziwnego, niepokojącego uczucia, które ją dopadło, kiedy usłyszała gratulacje czarnoksiężnika. Wiedziała, co one oznaczały: wchodziła głębiej w szeregi, których kroplę tajemnic poznała zaledwie przed paroma dniami - szybki awans, ale nie niezasłużony. Pomagała im od bardzo dawna, nawet, jeśli dotąd robiła to całkowicie nieświadomie: czy mogła w ogóle mieć pojęcie, ilu rycerzy przewinęło się przez jej lecznicę? Wiedziała, że nie zawiedzie, jej medyczne umiejętności to jedyne, czego mogła być dzisiaj pewna - i co bez zawahania mogła zaoferować. Nie patrzyła już na Ignotusa, przeniosła spojrzenie za okno i czerniejące za nim miasto; nawet sobie nie wyobrażał, jak wiele to znaczyło - dla niej. Miała dziecko, którego musiała strzec i po raz pierwszy wydawało jej się, że podejmuje naprawdę ryzykowną grę - czy wzięcie udziału w tej zabawie pomoże zapewnić Lysie bezpieczeństwo? Czy nie sprowadzi na nią - na nie obie - zagrożenia? Nie mogła tego wiedzieć, choć brak wizji w tym względzie - przynajmniej póki co - wydawał się działać na jej korzyść, wiedziała, że nie mogła ich tak zostawić. Deirdre, Goyle'ów, Mulciberów, wszystkich, których znała i szanowała - jeśli oni wszyscy brali udział w tej chrzanionej walce, miała zamiar utrzymać ich wszystkich przy życiu. Wszystkimi dostępnymi środkami. Dostępnymi i tymi, które mogła dopiero stworzyć - z ich pomocą. Powróciła spojrzeniem w kierunku Ignatusa, zachowawczo skinąwszy głową - jej gest nosił znamiona szacunku. Nie zamierzała żartować z tej sprawy, choć wiedziała o niej niewiele, wystraszył jej respekt, z jakim o wszystkim opowiadał Ramsey. Wystarczyły jej nazwiska ludzi, którzy zwierzyli owemu Czarnemu Panu swoje życie - również nazwisko Ignotusa.
- Wiesz, że nie zawiodę - odparła krótko, bo również jego, również w przeszłości, a nawet nie tak dawno temu, wyciągała z rąk śmierci - jak zawsze skutecznie i bez zbędnego bólu.
Domyślała się jednak, że to nie wszystko. Przekrzywiła lekko głowę w bok, odchyliła ją w tył, krytycznie przyglądając się Mulciberowi, któremu najwyraźniej bardzo wygodnie było na jej łóżku - i przez krótki moment zaczęła zastanawiać się nad tym, czy jego syn byłby tym faktem zachwycony. Ona z pewnością nie była: zwłaszcza jego pytaniem. Uniosła w górę lewą brew, na jej usta wpełznął wyraz degustacji tak cierpki, że przywodzić mógł na myśl jedynie dzban wypełniony świeżo wyciśniętym sokiem z cytryny. Vasyl był mdłym wspomnieniem piekła, jego imię przywoływało wszystko, co najgorsze: lata upokorzeń, cierpień i wiecznego strachu. Być może własnie to on uczynił ją silną, ale nie czuła wobec niego wdzięczności. Złość wywołana wspomnieniem przyćmiła umysł, choć wiedziała, że za pytaniem Mulcibera czaiło się drugie dno, to nie mogła wiedzieć, jakie. Być może żałował zamordowania ukochanego syna - i choć była niemal pewna, że wyciągnęłaby z grobu Ramseya, to nie miała zamiaru robić tego samego dla tego ścierwa.
- Z arszenikiem - odparła lodowato, nie reagując na kosmyk włosów, który zasłonił jej oko pod wpływem powiewu wiatru sunącego zza szyby otwartego okna. Patrzyła wprost na niego, w jego oczy, stare, zmęczone, kryjące zapewne więcej tajemnic niż całe jej życie, doświadczone bardziej, niż ktokolwiek, kogo znała i bardziej złowieszcze od najbardziej plugawych demonów widywanych w czarnych wizjach. To nie miało znaczenia, nie chciała rozmawiać o Vasylu. - Reflektujesz? - Ignorując złożone zamówienie.
- Wiesz, że nie zawiodę - odparła krótko, bo również jego, również w przeszłości, a nawet nie tak dawno temu, wyciągała z rąk śmierci - jak zawsze skutecznie i bez zbędnego bólu.
Domyślała się jednak, że to nie wszystko. Przekrzywiła lekko głowę w bok, odchyliła ją w tył, krytycznie przyglądając się Mulciberowi, któremu najwyraźniej bardzo wygodnie było na jej łóżku - i przez krótki moment zaczęła zastanawiać się nad tym, czy jego syn byłby tym faktem zachwycony. Ona z pewnością nie była: zwłaszcza jego pytaniem. Uniosła w górę lewą brew, na jej usta wpełznął wyraz degustacji tak cierpki, że przywodzić mógł na myśl jedynie dzban wypełniony świeżo wyciśniętym sokiem z cytryny. Vasyl był mdłym wspomnieniem piekła, jego imię przywoływało wszystko, co najgorsze: lata upokorzeń, cierpień i wiecznego strachu. Być może własnie to on uczynił ją silną, ale nie czuła wobec niego wdzięczności. Złość wywołana wspomnieniem przyćmiła umysł, choć wiedziała, że za pytaniem Mulcibera czaiło się drugie dno, to nie mogła wiedzieć, jakie. Być może żałował zamordowania ukochanego syna - i choć była niemal pewna, że wyciągnęłaby z grobu Ramseya, to nie miała zamiaru robić tego samego dla tego ścierwa.
- Z arszenikiem - odparła lodowato, nie reagując na kosmyk włosów, który zasłonił jej oko pod wpływem powiewu wiatru sunącego zza szyby otwartego okna. Patrzyła wprost na niego, w jego oczy, stare, zmęczone, kryjące zapewne więcej tajemnic niż całe jej życie, doświadczone bardziej, niż ktokolwiek, kogo znała i bardziej złowieszcze od najbardziej plugawych demonów widywanych w czarnych wizjach. To nie miało znaczenia, nie chciała rozmawiać o Vasylu. - Reflektujesz? - Ignorując złożone zamówienie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wpatrywałem się bardzo intensywnie w twarz Cassandry, gdy wreszcie obróciła się do mnie przodem, rezygnując z bariery, jaką siłą rzeczy tworzyło między nami lustro; odbicie było wszak tylko odbiciem. Nie żartowałem składając gratulacje, nie było w tym szykany ni szydery, uzdrowicielka powinna być dumna, wspierała sprawę od dawna, ale w szeregach Rycerzy Walpurgii znajdowała się niedługo. Z pewnością nie było jej w nich jeszcze, gdy umierał Vasyl. Ani wówczas, kiedy rozmawiałem z Ramseyem o pokrewieństwie, jakie łączy mnie z Lysandrą i i przede wszystkim o jego źródle, którym wcale nie był on. Nie obawiałem się ani przez chwilę o zdolności Cassandry, wierzyłem im bezgranicznie, nigdy jeszcze nie zawiodły, czego najlepszym dowodem był fakt, że wciąż żyłem. Pomimo tego, że wielokrotnie otarłem się o śmierć. Uzdrowicielka potrafiła ją jednak skutecznie odsuwać, za każdym razem. Nie, to nie jej zdolności mnie martwiły.
- Wiem, że twoje uzdrowicielskie zdolności są bez zarzutu, Cassandro - przyznałem patrząc jej prosto w oczy, próbując dojrzeć w nich wahanie albo żal z powodu podjętej decyzji; związanie się z Rycerzami Walpurgii było czymś, czego nie dało się cofnąć, gdy dokonało się oficjalnie. Chciałem mieć pewność, że ona zdaje sobie z tego sprawę, szukałem więc odpowiedzi, która w pierwszej kolejności uspokoić miała mnie. Nie chciałem, żeby cokolwiek poszło źle, czułbym się za to po części odpowiedzialny. O ile ufałem Cassandrze jako uzdrowicielce, nie mogłem tego samego powiedzieć o jej szczerych intencjach. Okłamanie mnie było jednak drobnostką w porównaniu z igraniem z Czarnym Panem.
Podniosłem się z łóżka ani na chwilę nie odwracając spojrzenia od wieszczki. Było wygodne, wygodniejsze niż moje. Nie planowałem zagrzewać w nim jednak miejsca, w przeciwieństwie do obu moich synów. Kpiący uśmiech, który przemknął przez moje usta był jedyną odpowiedzią na niechętny grymas, który wypłynął na twarz Cassandry na samo wspomnienie Vasyla. Doprawdy, musiała go nienawidzić. Nie było to dziwne biorąc pod uwagę, że wmanipulowała mnie w doprowadzenie do jego śmierci. Pomału stawiałem kolejne kroki zmniejszając dzielącą nas odległość, zmuszając do zadzierania spojrzenia.
- Czarną i gorzką - przypomniałem głosem, w którym brzmiała pełnia rozdrażnienia, nie próbowałem go już ukrywać, gdy moja twarz zastygła w swoją zwykłą, pozbawioną emocji maskę, w której tylko oczy błyszczały niebezpiecznie. - Tak jak prawdę, Cassandro.
Podobnie jak jej głos, mój był zimny. Nieco niższy niż zwykle, pozbawiony przebłysków sympatii, jakie zwykle dało się w nim jednak wychwycić. Daleko mi było obecnie do przyjacielskich pogawędek.
- A prawda jest taka, że wykorzystałaś mnie, bym zabił ojca Lyssandry - nie rozmawiałbym o Vasylu, gdyby nie miał znaczenia. Ale miał i Cassandra sama mu je nadała. Kłamstwem, które pozbawiło mnie możliwości podejmowania własnych decyzji. Jej brak zaufania był upokarzający i bardzo, bardzo mi się to nie podobało. Byłem wystarczająco dorosły, bym sam mógł oceniać, co jest słuszne. Fakt, że w przypadku śmierci mojego syna nasze wnioski były takie same, nie zmieniało faktu, że odebrała mi moje prawo własnego osądu. Nie chodziło o to, że wydarzenia mogłyby potoczyć się inaczej, że zrobiłbym cokolwiek odmiennego, ale zabijając własnego syna, patrzyłbym mu w oczy z pełną świadomością tego, co robię. Nie zaś zmanipulowany, pozbawiony ostatniej okazji, by w pełni zrozumieć Vasyla zanim na wieki zamknę mu oczy. Teraz zamiast patrzeć w nie próbując pojąć, kim się stał, znając jego historię w pełni, spoglądałem z góry w zielone tęczówki Cassandry świadom, że moje własne spojrzenie iskrzy się gniewem.
- Wiem, że twoje uzdrowicielskie zdolności są bez zarzutu, Cassandro - przyznałem patrząc jej prosto w oczy, próbując dojrzeć w nich wahanie albo żal z powodu podjętej decyzji; związanie się z Rycerzami Walpurgii było czymś, czego nie dało się cofnąć, gdy dokonało się oficjalnie. Chciałem mieć pewność, że ona zdaje sobie z tego sprawę, szukałem więc odpowiedzi, która w pierwszej kolejności uspokoić miała mnie. Nie chciałem, żeby cokolwiek poszło źle, czułbym się za to po części odpowiedzialny. O ile ufałem Cassandrze jako uzdrowicielce, nie mogłem tego samego powiedzieć o jej szczerych intencjach. Okłamanie mnie było jednak drobnostką w porównaniu z igraniem z Czarnym Panem.
Podniosłem się z łóżka ani na chwilę nie odwracając spojrzenia od wieszczki. Było wygodne, wygodniejsze niż moje. Nie planowałem zagrzewać w nim jednak miejsca, w przeciwieństwie do obu moich synów. Kpiący uśmiech, który przemknął przez moje usta był jedyną odpowiedzią na niechętny grymas, który wypłynął na twarz Cassandry na samo wspomnienie Vasyla. Doprawdy, musiała go nienawidzić. Nie było to dziwne biorąc pod uwagę, że wmanipulowała mnie w doprowadzenie do jego śmierci. Pomału stawiałem kolejne kroki zmniejszając dzielącą nas odległość, zmuszając do zadzierania spojrzenia.
- Czarną i gorzką - przypomniałem głosem, w którym brzmiała pełnia rozdrażnienia, nie próbowałem go już ukrywać, gdy moja twarz zastygła w swoją zwykłą, pozbawioną emocji maskę, w której tylko oczy błyszczały niebezpiecznie. - Tak jak prawdę, Cassandro.
Podobnie jak jej głos, mój był zimny. Nieco niższy niż zwykle, pozbawiony przebłysków sympatii, jakie zwykle dało się w nim jednak wychwycić. Daleko mi było obecnie do przyjacielskich pogawędek.
- A prawda jest taka, że wykorzystałaś mnie, bym zabił ojca Lyssandry - nie rozmawiałbym o Vasylu, gdyby nie miał znaczenia. Ale miał i Cassandra sama mu je nadała. Kłamstwem, które pozbawiło mnie możliwości podejmowania własnych decyzji. Jej brak zaufania był upokarzający i bardzo, bardzo mi się to nie podobało. Byłem wystarczająco dorosły, bym sam mógł oceniać, co jest słuszne. Fakt, że w przypadku śmierci mojego syna nasze wnioski były takie same, nie zmieniało faktu, że odebrała mi moje prawo własnego osądu. Nie chodziło o to, że wydarzenia mogłyby potoczyć się inaczej, że zrobiłbym cokolwiek odmiennego, ale zabijając własnego syna, patrzyłbym mu w oczy z pełną świadomością tego, co robię. Nie zaś zmanipulowany, pozbawiony ostatniej okazji, by w pełni zrozumieć Vasyla zanim na wieki zamknę mu oczy. Teraz zamiast patrzeć w nie próbując pojąć, kim się stał, znając jego historię w pełni, spoglądałem z góry w zielone tęczówki Cassandry świadom, że moje własne spojrzenie iskrzy się gniewem.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Są doskonałe, nie bez zarzutu, Ignotusie - poprawiła go machinalnie, w jej oczach nie było żalu, ale jej sercem targały wahania; nie była wcale pewna, czy podążanie za Czarnym Panem rzeczywiście było jej drogą. Była daleka tej idei: nie czuła nienawiści do mugolaków, których los był jej równie obojętny, co los wszystkich innych, którzy nie byli nią samą i kilkoma bliskimi jej osobami. Ramsey twierdził, że to pozwoli jej zdobyć bezpieczeństwo, dla siebie i Lysandry, nie była co do tego przekonana - jeszcze nie. Robiła to dla niego - dla Mulcibera. Dla Deidre. Dla Eir. Poniekąd również dla Ignotusa, wyciągnie ich z objęć śmierci, choćby ta już chwyciła ich za gardła. Zanosiło się na wojnę, a ona lubiła stać po stronie, od której wiał watr: jeśli mieli tę wojnę wygrać, w to akurat wierzyła, miała zamiar dopilnować, że tak się stanie, zapewniając dzielnym rycerzom przetrwanie. Jej rola się nie zmieniła ponadto, że teraz wiedzieć miała więcej. Wiedzieć - i rozumieć.
Zadarła odruchowo nos, kiedy wstał z łóżka, nawet nie drgnąwszy, kiedy z każdym stawianym krokiem zbliżał się w jej stronę - nie dostrzegłszy nawet momentu, w której arogancko uniesiona broda zamieniła się w patrzenie na niego z dołu. Wpatrywała się w jego oczy z butą, ze złością, bo nie rozumiała nagłej wrogości Mulcibera; przeszło jej przez myśl, że wtargnięcie w szeregi rycerzy było zmyślną pułapką, której skutki miała w tym momencie odczuć, ale przecież ufała Ramseyowi. Jak się szybko okazało, naiwnie i głupio - po raz drugi zaufała mężczyźnie. Vasyl jednak niczego jej nie nauczył? Nawet nie była zła na Ramseya za jego perfidne łgarstwo, była zła na siebie: sądziła, że jest już mądrzejsza. Że potrafi ocenić? Przecież dobrze wiedziała, że wszyscy mężczyźni ostatecznie zawsze okazują się tacy sami, młodszy Mulciber nie był wyjątkiem. Nie ufaj nikomu, tylko sobie, powtarzała sobie przez lata, dlaczego nagle o tym zapomniała? Chwilę milczała: jego słowa uderzyły ją dobitnie. Spuściła wzrok, wymijając Ignotusa - nie zamierzała rozmawiać z nim z tak bliskiej odległości; jak zwierzę, które spłoszone i zagonione w kozi róg - szuka ucieczki lub, w ostateczności, rozpaczliwe atakuje. Zdawała sobie sprawę z jego siły i nie zamierzała wystawiać się na jego gniew celowo.
- Kuchnia jest na dole, jeśli przypomnisz sobie swoje lepsze maniery, Umhra być może pozwoli ci się obsłużyć - mruknęła, nie odwracając się ku niemu przez ramię, zatrzymawszy się dopiero po kilku krokach. Nie była jego posługaczką. Stanęła do Ignotusa bokiem, z rękoma wciąż założonymi na piersi, kątem oka rozglądając się za swoją różdżką - i odnajdując ją na skraju sekretarzyku, zbyt daleko. Nieostrożna, kolejny raz - czas zacząć uczyć się na własnych błędach, tym razem naprawdę.
- Lysandra jest moją córką - oznajmiła lodowato, nie rozumiejąc, dlaczego w ogóle podejmuje tę rozmowę - powinna wysłać go do Ramseya, zapewne miał mu do przekazania więcej prawd objawionych. - Nigdy nie miała ojca - Zawsze tak uważała. Były Vablatsky, geny Mulciberów nie miały żadnego znaczenia. Dar dziewczynki został przekazany w linii żeńskiej, dokładnie tak, jak z jej babki na matkę i z matki na nią. Lysa miała jej oczy i jej włosy, jej twarz i jej charakter. Ojciec - pech, trafiło na Vasyla - był kimś, kto dał jej nasienie, nikim więcej. Nigdy nie było go w jej życiu, ani biologicznie, ani w żaden inny sposób. I nigdy by się w jej życiu nie pojawił - nie inaczej niż jako kat. Jeśli kiedykolwiek pomyślała, że Mulciberowie mogli zostać jej rodziną, że Ramsey mógłby się stać mistyfikacją ojca, w tym momencie zrozumiała, że srogo się pomyliła. Poradzi sobie sama - była w stanie to zrobić, jak zawsze w przeszłości. - Wiedziałeś, że Vasyl jest twoim synem - Musiał wiedzieć, inaczej to nie miałoby żadnego sensu. - I sam podjąłeś decyzję o jego zamordowaniu - ostatnie słowa właściwie wycedziła przez zaciśnięte zęby: sądzili, że zapomniała? O bólu, który wstrząsnął całym jej ciałem, o piekielnej katuszy zaklęcia torturującego, które ciśnięte w liche ptasie ciało omal jej nie zabiło. W tej chwili: nienawidziła ich obu jeszcze silniej, niż wtedy, żaden z nich nie wykazał skruchy. - Cud, że padł wtedy tylko jeden trup. - Przeżyła ona, przeżyła Lysandra. I tylko o to jej chodziło: w przeciwieństwie do Ignotusa, ona nie miała wyboru. Nie mogła czekać, aż Mulciber łaskawie się zdecyduje, czy fakt, że ten drań jest ojcem małej, cokolwiek zmienia: ona walczyła o przetrwanie. I wygrała, nawet podwójnie, bo teraz ponoć chronił ją Czarny Pan.
Również przed nimi?
Zadarła odruchowo nos, kiedy wstał z łóżka, nawet nie drgnąwszy, kiedy z każdym stawianym krokiem zbliżał się w jej stronę - nie dostrzegłszy nawet momentu, w której arogancko uniesiona broda zamieniła się w patrzenie na niego z dołu. Wpatrywała się w jego oczy z butą, ze złością, bo nie rozumiała nagłej wrogości Mulcibera; przeszło jej przez myśl, że wtargnięcie w szeregi rycerzy było zmyślną pułapką, której skutki miała w tym momencie odczuć, ale przecież ufała Ramseyowi. Jak się szybko okazało, naiwnie i głupio - po raz drugi zaufała mężczyźnie. Vasyl jednak niczego jej nie nauczył? Nawet nie była zła na Ramseya za jego perfidne łgarstwo, była zła na siebie: sądziła, że jest już mądrzejsza. Że potrafi ocenić? Przecież dobrze wiedziała, że wszyscy mężczyźni ostatecznie zawsze okazują się tacy sami, młodszy Mulciber nie był wyjątkiem. Nie ufaj nikomu, tylko sobie, powtarzała sobie przez lata, dlaczego nagle o tym zapomniała? Chwilę milczała: jego słowa uderzyły ją dobitnie. Spuściła wzrok, wymijając Ignotusa - nie zamierzała rozmawiać z nim z tak bliskiej odległości; jak zwierzę, które spłoszone i zagonione w kozi róg - szuka ucieczki lub, w ostateczności, rozpaczliwe atakuje. Zdawała sobie sprawę z jego siły i nie zamierzała wystawiać się na jego gniew celowo.
- Kuchnia jest na dole, jeśli przypomnisz sobie swoje lepsze maniery, Umhra być może pozwoli ci się obsłużyć - mruknęła, nie odwracając się ku niemu przez ramię, zatrzymawszy się dopiero po kilku krokach. Nie była jego posługaczką. Stanęła do Ignotusa bokiem, z rękoma wciąż założonymi na piersi, kątem oka rozglądając się za swoją różdżką - i odnajdując ją na skraju sekretarzyku, zbyt daleko. Nieostrożna, kolejny raz - czas zacząć uczyć się na własnych błędach, tym razem naprawdę.
- Lysandra jest moją córką - oznajmiła lodowato, nie rozumiejąc, dlaczego w ogóle podejmuje tę rozmowę - powinna wysłać go do Ramseya, zapewne miał mu do przekazania więcej prawd objawionych. - Nigdy nie miała ojca - Zawsze tak uważała. Były Vablatsky, geny Mulciberów nie miały żadnego znaczenia. Dar dziewczynki został przekazany w linii żeńskiej, dokładnie tak, jak z jej babki na matkę i z matki na nią. Lysa miała jej oczy i jej włosy, jej twarz i jej charakter. Ojciec - pech, trafiło na Vasyla - był kimś, kto dał jej nasienie, nikim więcej. Nigdy nie było go w jej życiu, ani biologicznie, ani w żaden inny sposób. I nigdy by się w jej życiu nie pojawił - nie inaczej niż jako kat. Jeśli kiedykolwiek pomyślała, że Mulciberowie mogli zostać jej rodziną, że Ramsey mógłby się stać mistyfikacją ojca, w tym momencie zrozumiała, że srogo się pomyliła. Poradzi sobie sama - była w stanie to zrobić, jak zawsze w przeszłości. - Wiedziałeś, że Vasyl jest twoim synem - Musiał wiedzieć, inaczej to nie miałoby żadnego sensu. - I sam podjąłeś decyzję o jego zamordowaniu - ostatnie słowa właściwie wycedziła przez zaciśnięte zęby: sądzili, że zapomniała? O bólu, który wstrząsnął całym jej ciałem, o piekielnej katuszy zaklęcia torturującego, które ciśnięte w liche ptasie ciało omal jej nie zabiło. W tej chwili: nienawidziła ich obu jeszcze silniej, niż wtedy, żaden z nich nie wykazał skruchy. - Cud, że padł wtedy tylko jeden trup. - Przeżyła ona, przeżyła Lysandra. I tylko o to jej chodziło: w przeciwieństwie do Ignotusa, ona nie miała wyboru. Nie mogła czekać, aż Mulciber łaskawie się zdecyduje, czy fakt, że ten drań jest ojcem małej, cokolwiek zmienia: ona walczyła o przetrwanie. I wygrała, nawet podwójnie, bo teraz ponoć chronił ją Czarny Pan.
Również przed nimi?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zbyłem milczeniem niebezzasadną przechwałkę Cassandry. Nie miałem powodów, by nie doceniać je umiejętności, były doskonałe. Choć oczywiście - byli lepsi. Jakkolwiek wyśmienitym uzdrowicielem by nie była, żyła jeszcze za krótko by dorównać niektórym. Nie to jednak stanowiło istotę rozmowy, mogłem w tym względzie przyznać jej rację, osobiście lepszego uzdrowiciela nie znałem. Dlatego w pewnym sensie fakt, że Cassandra postanowiła dołączyć wreszcie do Rycerzy stanowił ulgę. Jej pomoc była nieoceniona. Jednocześnie jednak nie potrafiłem uwierzyć, że nagle zainteresowała się naszą sprawą, postanowiła walczyć o to, co przez całe życie zdawało ją niespecjalnie interesować. Nigdy nie kryłem się z moim poglądami, nie tutaj; na Nokturnie ukrywać trzeba było swoje przywiązanie do brudnej krwi i mugoli, nie na odwrót. A jednak nie przypominałem sobie, by Cassandra kiedykolwiek zdobyła się na otwarte przyznanie, że szlamy są zakałą całego czarodziejskiego świata. I o ile zwykle nie interesowały mnie jej motywy bardziej niż było to konieczne, o tyle teraz zastanawiałem się, czego potrzeba, by zmieniła zdanie. Nie chciałem, żeby do tego doszło. Pomimo mojej złości nie zależało mi bowiem na śmierci ani jej, ani tym bardziej Lysandry. A jeśli zdradzi, będzie to jedyne, co może je obie czekać. Za to samo zamordowałem Vasyla.
- Myślałem, że proponowałaś, a nie pytałaś o gust - delikatny uśmiech przemknął mi przez usta, gdy Cassandra oddalała się spłoszona niczym zwierzę na drugi koniec pokoju. Nie ścigałem jej podchodząc bliżej do sekretarzyka nawet nie oglądając się, gdzie dokładnie się zatrzymała, korzystając z faktu, że i ona nie widzi mojej twarzy. Podniosłem najpierw jej szczotkę przyglądając się jej z ledwo zauważalnym zainteresowaniem, a potem buteleczkę perfum unosząc ją do nosa, wdychając jednocześnie znajomy i obcy zapach. Cassandra oprócz perfum pachniała zwykle lecznicą, tutejszymi ziołami, miksturami, czasem też krwią. Odstawiłem je niedbale, na drugi koniec toaletki, w zupełnie nie to miejsce, z którego ją wziąłem. A potem podniosłem różdżkę wieszczki. Dopiero wtedy ponownie spojrzałem na uzdrowicielkę odwracając się do niej z poważnym wyrazem twarzy. Bawiąc się podniesionym z sekretarzyka kawałkiem drewna, którego pewnie szukała. Powinna wiedzieć, że nie zrobię jej krzywdy. Nie teraz, gdy postanowiła zostać jedną z nas. Nie dopóki będzie jedną z nas.
- W wesołym miasteczku powiedziałaś coś całkiem innego. I daruj sobie rodzinną legendę, znam ją. Ale wiem też skąd biorą się dzieci - spłodziłem ich wystarczająco, by zdawać sobie sprawę z tego, że sama matka nie wystarczy. Nie przyszedłem tu, by w imieniu Vasyla kłócić się o nagrodę ojca roku. Wiedziałem równie dobrze, co Cassandra, że na nią nie zasłużył. - Przyszedłem tylko wyjaśnić, że nie lubię, kiedy próbuje się mną manipulować, Cassandro - w moim głosie znów zaiskrzyła złość. Jej kłamstwo zrobiło ze mnie głupca. Nie podobało mi się to ani trochę. W pierwszej chwili przez moją głowę przemknęły różne obrazy swoistej nauczki, po której uzdrowicielka raz na zawsze zapamiętałby, by nie próbować podobnych oszustw nigdy więcej. W gruncie rzeczy jednak nie zależało mi na jej cierpieniu. Upewnienie się, że usłyszała wystarczająco wyraźnie moje słowa i, co ważniejsze, zrozumiała ich znaczenie stanowił wystarczająco satysfakcjonujące rozwiązanie. Choć skromne przepraszam z pewnością byłoby bardzo miłe.
- Nie obwiniaj mnie o zaklęcia, których nie rzuciłem - skrzywiłem się z lekkim niesmakiem. Brałem odpowiedzialność za własne czyny i nie zamierzałem się ich głupio wypierać. Zrzucanie na mnie jednak ciężaru przewin Ramseya było równie niemądre, co unikanie własnych. A oboje doskonale wiedzieliśmy, że crucio uderzające Cassandrę nie było wyczarowane przeze mnie. Nie zamierzałem być mediatorem między nią a moim synem. A już szczególnie nie planowałem dać się w to równie łatwo wmanipulować. Dlatego nie powiedziałem ani słowa w obronie Ramseya. Nie zakwestionowałem, że wcale nie była aż tak blisko śmierci jak jej się najwyraźniej wydaje. Że zniosłaby jeszcze wiele takiego bólu zanim łaskawe macki śmierci obdarzyłyby ją wreszcie spokojem. Że wiem to, bo widziałem ludzi zwijających się pod cruciatusem więcej razy niż prawdopodobnie sądziła. Milczałem zamiast tego w dłoniach cały czas obracając jej różdżkę.
- Nie wątpię w twoje umiejętności Cassandro, ale powiedz mi - postawiłem dwa kroki zmniejszając dzielący nas dystans, nie eliminując go jednak całkowicie - jak się miewa twoja lojalność?
Czy wiedziała, że moje wątpliwości pojawiły się również dlatego że moje zaufanie już raz zawiodła? W kwestii, w której liczyłem na jej szczere intencje. Tym razem samo liczenie nie wystarczyło. Możliwe, że Ramsey uświadomił Cassandrę, co znaczy związanie swojego życia z Czarnym Panem. Nie miało to znaczenia, tak czy inaczej musiałem zrobić to osobiście. Bo jeśli kiedyś przyszłoby mi wymierzyć jedyną karę za zdradę, nie wybaczyłbym sobie, że nie spróbowałem jej zapobiec, gdy był na to jeszcze czas.
- Myślałem, że proponowałaś, a nie pytałaś o gust - delikatny uśmiech przemknął mi przez usta, gdy Cassandra oddalała się spłoszona niczym zwierzę na drugi koniec pokoju. Nie ścigałem jej podchodząc bliżej do sekretarzyka nawet nie oglądając się, gdzie dokładnie się zatrzymała, korzystając z faktu, że i ona nie widzi mojej twarzy. Podniosłem najpierw jej szczotkę przyglądając się jej z ledwo zauważalnym zainteresowaniem, a potem buteleczkę perfum unosząc ją do nosa, wdychając jednocześnie znajomy i obcy zapach. Cassandra oprócz perfum pachniała zwykle lecznicą, tutejszymi ziołami, miksturami, czasem też krwią. Odstawiłem je niedbale, na drugi koniec toaletki, w zupełnie nie to miejsce, z którego ją wziąłem. A potem podniosłem różdżkę wieszczki. Dopiero wtedy ponownie spojrzałem na uzdrowicielkę odwracając się do niej z poważnym wyrazem twarzy. Bawiąc się podniesionym z sekretarzyka kawałkiem drewna, którego pewnie szukała. Powinna wiedzieć, że nie zrobię jej krzywdy. Nie teraz, gdy postanowiła zostać jedną z nas. Nie dopóki będzie jedną z nas.
- W wesołym miasteczku powiedziałaś coś całkiem innego. I daruj sobie rodzinną legendę, znam ją. Ale wiem też skąd biorą się dzieci - spłodziłem ich wystarczająco, by zdawać sobie sprawę z tego, że sama matka nie wystarczy. Nie przyszedłem tu, by w imieniu Vasyla kłócić się o nagrodę ojca roku. Wiedziałem równie dobrze, co Cassandra, że na nią nie zasłużył. - Przyszedłem tylko wyjaśnić, że nie lubię, kiedy próbuje się mną manipulować, Cassandro - w moim głosie znów zaiskrzyła złość. Jej kłamstwo zrobiło ze mnie głupca. Nie podobało mi się to ani trochę. W pierwszej chwili przez moją głowę przemknęły różne obrazy swoistej nauczki, po której uzdrowicielka raz na zawsze zapamiętałby, by nie próbować podobnych oszustw nigdy więcej. W gruncie rzeczy jednak nie zależało mi na jej cierpieniu. Upewnienie się, że usłyszała wystarczająco wyraźnie moje słowa i, co ważniejsze, zrozumiała ich znaczenie stanowił wystarczająco satysfakcjonujące rozwiązanie. Choć skromne przepraszam z pewnością byłoby bardzo miłe.
- Nie obwiniaj mnie o zaklęcia, których nie rzuciłem - skrzywiłem się z lekkim niesmakiem. Brałem odpowiedzialność za własne czyny i nie zamierzałem się ich głupio wypierać. Zrzucanie na mnie jednak ciężaru przewin Ramseya było równie niemądre, co unikanie własnych. A oboje doskonale wiedzieliśmy, że crucio uderzające Cassandrę nie było wyczarowane przeze mnie. Nie zamierzałem być mediatorem między nią a moim synem. A już szczególnie nie planowałem dać się w to równie łatwo wmanipulować. Dlatego nie powiedziałem ani słowa w obronie Ramseya. Nie zakwestionowałem, że wcale nie była aż tak blisko śmierci jak jej się najwyraźniej wydaje. Że zniosłaby jeszcze wiele takiego bólu zanim łaskawe macki śmierci obdarzyłyby ją wreszcie spokojem. Że wiem to, bo widziałem ludzi zwijających się pod cruciatusem więcej razy niż prawdopodobnie sądziła. Milczałem zamiast tego w dłoniach cały czas obracając jej różdżkę.
- Nie wątpię w twoje umiejętności Cassandro, ale powiedz mi - postawiłem dwa kroki zmniejszając dzielący nas dystans, nie eliminując go jednak całkowicie - jak się miewa twoja lojalność?
Czy wiedziała, że moje wątpliwości pojawiły się również dlatego że moje zaufanie już raz zawiodła? W kwestii, w której liczyłem na jej szczere intencje. Tym razem samo liczenie nie wystarczyło. Możliwe, że Ramsey uświadomił Cassandrę, co znaczy związanie swojego życia z Czarnym Panem. Nie miało to znaczenia, tak czy inaczej musiałem zrobić to osobiście. Bo jeśli kiedyś przyszłoby mi wymierzyć jedyną karę za zdradę, nie wybaczyłbym sobie, że nie spróbowałem jej zapobiec, gdy był na to jeszcze czas.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zadarła lekko brodę, nie odpowiadając - proponowała herbatę z arszenikiem, nie czarną, nie zamierzała więc spełniać jego zachcianki; podobnież jak obydwoje zdawali sobie sprawę z ironicznego zapewnienia o rychłym przybyciu służby - jeśli tylko Muclbier wciąż się takowej nie dorobił, nie odnajdzie jej również u niej. Wpatrywała się w niego z mieszaniną lęku, zawziętości i gniewu, gniewu rozjuszanego tylko jego subtelnymi uśmiechami, niezadowolona z jego bezczelnej wizyty, panoszenia się w jej sypialni, jak i całej buty przyświecającej tej wizycie. Nie uważała, by zrobiła cokolwiek, co usprawiedliwiałoby podobne wtargnięcie; nie rozumiała zmiany jego zachowania, nastawienia, wrogości: jej zdaniem nieusprawiedliwionym kłamstwem odnośnie pochodzenia córki, która wciąż była jej córką. Nie jego, nie Vasyla, nie Ramseya, nie żadnego pieprzonego Mulcibera - jej. I nikomu nic do tego, jaka była prawda.
- Nigdy bym nie sądziła, że moje miłosne życie wzbudzi w tobie tak wiele przykrych emocji - odparła podniesionym tonem, nawet nie usiłując już kryć rozgoryczenia: niewiele zrobić mogła. Zdawała sobie wszak sprawę z jego przewagi - czysto fizycznej, władał czarną magią, a ona nie potrafiła się bronić, przezornie dopadł ją w miejscu, do którego jej jedyny obrońca nie mógł się dostać: już nigdy nie zostawi otwartych okien. Nigdy. To było nieodpowiedzialne - i co najgorsze, naraziło małą Lysę. Ślepo i zaciekle, emocjonalnie, ale taką właśnie była, krótkowzrocznie nie dostrzegała w tym swojego błahego (wszak z perspektywy Ignotusa nic się nie zmieniało - głęboko w to wierzyła - wciąż był dziadkiem) przewinienia, a zatrząśnięcie gruntem, po którym dotąd stąpała pewnie, spychało ją do paniki i chwytania się brzytwy. Winy - jak zawsze - szukała w każdym, tylko nie w sobie. Działała przecież pod przymusem, Vasyl zarżnąłby je obie - w najlepszym wypadku - gdyby przeżył tamten dzień i mogłaby się zgodzić z faktem, że była tę informację winna starszemu Mulciberowi: ale w tym momencie wcale nie miała ochoty się nią dzielić. To były jej sprawy, tak intymne, że bardziej intymne być nie mogły, tymczasem Ignotus zachowywał się jak wróg, nie przyjaciel, nawet zraniony.
W tym przypadku winy szukała w Mulciberach. Ramsey przekonywał ją, że dołączenie do rycerzy pozwoli jej poczuć się bezpieczną, tymczasem ledwie moment po dołączeniu do tej chorej organizacji czuła na szyi oddech śmierci. Nie odnajdywała się jeszcze dobrze w rycerskiej hierarchii ani panujących w nich zasadach, nie mogła wiedzieć, jaką władzę zyskał nad nią Ignotus - czy rzeczywiście posiadł władzę panoszenia się w podobny sposób - mogła jedynie przeklinać siebie - że po raz kolejny - zaufała mężczyźnie. Że po raz kolejny - dała się oszukać. Że dała się wciągnąć w pułapkę pozbawioną zasad, nawet nie wiedząc, z której strony powinna wystrzegać się zagrożenia. Ale w tym wszystkim była jeszcze Deirdre, Deirdre, która obiecała jej ochronę tak samo jak oni: czy nie mogła zwrócić się do niej? Mogła. Kiedyś - kiedyś to ona pomogła jej. A teraz znów po omacku miała odnaleźć się w świecie pełnym grozy, którego nie rozumiała. Ale jeżeli poradziła sobie za pierwszym razem, poradzi sobie również za drugim.
Nie odpowiedziała na jego słowa - nie zarzucała mu wszak tego, przed czym się bronił. Po prawdzie niezbyt ją to interesowało, to ich chaotyczne, nieprzemyślane, nieskoordynowane działania wprawiły w ruch lawinę wydarzeń, której padła ofiarą: i jej zdaniem odpowiadali za to obydwoje, ojciec i syn - choć wtedy, podobnie jak teraz, miała związane ręce, stając się jedynie zabawką w rękach niezadowolonego i pozbawionego rozumu czarnoksiężnika. Nie odpowiadała jej ta rola - i nie odpowiadał jej kozi róg, w który została wpędzona. Zarzucanie jej nielojalności przez człowieka, dla którego - między innymi - zdecydowała się poświęcić siebie dla dobra wojny, która nie była jej wojną, uderzyła jak kolejny gwóźdź wbity w gnijącą ranę. Dlaczego nie pomyślała o tym wcześniej? Dlaczego nie zastanowiła się: czy warto?
Dlaczego, na wszystkie zarazy świata, poświęciła dziecko dla ludzi, których nawet za dobrze nie poznała? Matka musi zadbać w pierwszej kolejności o siebie: jeśli umrze, dziecko straci opiekuna. I odejdzie również. Żałowała - żałowała jak nigdy.
- Wciąż żyjesz, choć miałam mnóstwo okazji, żeby to zmienić - Tego też żałowała, ale to jedyne, co miała zamiar mu odpowiedzieć odnośnie zawoalowanego oskarżenia o nielojalności: kiedy leżeli u niej jak trupy, Ignotus obok Ramseya, mogła pozbawić życia ich obojga, a jednak, jak zawsze przyniosła im każdą pomoc, której potrzebowali. Nigdy więcej. Nigdy więcej - póki nie padną rozkazy. Życie wymykało jej się z rąk, straciła kontrolę oddając ją jako cenę - za co? Za życie ludzi, którzy zwrócili się przeciwko niej. Była głupia, ufając. - A ja wciąż nie zwróciłam się do ciebie po przysługę, jaką winien mi jesteś za poprzednie leczenie. Oto i ona: wyjdź. - Ale musiała tę stabilność i pewność odnaleźć, bo nie była już wystraszoną dziewczynką, która złym zrządzeniem losu trafiła w ginącą w mroku obcą część wielkiego miasta i po raz pierwszy musi zmierzyć się ze strachem.
- Nigdy bym nie sądziła, że moje miłosne życie wzbudzi w tobie tak wiele przykrych emocji - odparła podniesionym tonem, nawet nie usiłując już kryć rozgoryczenia: niewiele zrobić mogła. Zdawała sobie wszak sprawę z jego przewagi - czysto fizycznej, władał czarną magią, a ona nie potrafiła się bronić, przezornie dopadł ją w miejscu, do którego jej jedyny obrońca nie mógł się dostać: już nigdy nie zostawi otwartych okien. Nigdy. To było nieodpowiedzialne - i co najgorsze, naraziło małą Lysę. Ślepo i zaciekle, emocjonalnie, ale taką właśnie była, krótkowzrocznie nie dostrzegała w tym swojego błahego (wszak z perspektywy Ignotusa nic się nie zmieniało - głęboko w to wierzyła - wciąż był dziadkiem) przewinienia, a zatrząśnięcie gruntem, po którym dotąd stąpała pewnie, spychało ją do paniki i chwytania się brzytwy. Winy - jak zawsze - szukała w każdym, tylko nie w sobie. Działała przecież pod przymusem, Vasyl zarżnąłby je obie - w najlepszym wypadku - gdyby przeżył tamten dzień i mogłaby się zgodzić z faktem, że była tę informację winna starszemu Mulciberowi: ale w tym momencie wcale nie miała ochoty się nią dzielić. To były jej sprawy, tak intymne, że bardziej intymne być nie mogły, tymczasem Ignotus zachowywał się jak wróg, nie przyjaciel, nawet zraniony.
W tym przypadku winy szukała w Mulciberach. Ramsey przekonywał ją, że dołączenie do rycerzy pozwoli jej poczuć się bezpieczną, tymczasem ledwie moment po dołączeniu do tej chorej organizacji czuła na szyi oddech śmierci. Nie odnajdywała się jeszcze dobrze w rycerskiej hierarchii ani panujących w nich zasadach, nie mogła wiedzieć, jaką władzę zyskał nad nią Ignotus - czy rzeczywiście posiadł władzę panoszenia się w podobny sposób - mogła jedynie przeklinać siebie - że po raz kolejny - zaufała mężczyźnie. Że po raz kolejny - dała się oszukać. Że dała się wciągnąć w pułapkę pozbawioną zasad, nawet nie wiedząc, z której strony powinna wystrzegać się zagrożenia. Ale w tym wszystkim była jeszcze Deirdre, Deirdre, która obiecała jej ochronę tak samo jak oni: czy nie mogła zwrócić się do niej? Mogła. Kiedyś - kiedyś to ona pomogła jej. A teraz znów po omacku miała odnaleźć się w świecie pełnym grozy, którego nie rozumiała. Ale jeżeli poradziła sobie za pierwszym razem, poradzi sobie również za drugim.
Nie odpowiedziała na jego słowa - nie zarzucała mu wszak tego, przed czym się bronił. Po prawdzie niezbyt ją to interesowało, to ich chaotyczne, nieprzemyślane, nieskoordynowane działania wprawiły w ruch lawinę wydarzeń, której padła ofiarą: i jej zdaniem odpowiadali za to obydwoje, ojciec i syn - choć wtedy, podobnie jak teraz, miała związane ręce, stając się jedynie zabawką w rękach niezadowolonego i pozbawionego rozumu czarnoksiężnika. Nie odpowiadała jej ta rola - i nie odpowiadał jej kozi róg, w który została wpędzona. Zarzucanie jej nielojalności przez człowieka, dla którego - między innymi - zdecydowała się poświęcić siebie dla dobra wojny, która nie była jej wojną, uderzyła jak kolejny gwóźdź wbity w gnijącą ranę. Dlaczego nie pomyślała o tym wcześniej? Dlaczego nie zastanowiła się: czy warto?
Dlaczego, na wszystkie zarazy świata, poświęciła dziecko dla ludzi, których nawet za dobrze nie poznała? Matka musi zadbać w pierwszej kolejności o siebie: jeśli umrze, dziecko straci opiekuna. I odejdzie również. Żałowała - żałowała jak nigdy.
- Wciąż żyjesz, choć miałam mnóstwo okazji, żeby to zmienić - Tego też żałowała, ale to jedyne, co miała zamiar mu odpowiedzieć odnośnie zawoalowanego oskarżenia o nielojalności: kiedy leżeli u niej jak trupy, Ignotus obok Ramseya, mogła pozbawić życia ich obojga, a jednak, jak zawsze przyniosła im każdą pomoc, której potrzebowali. Nigdy więcej. Nigdy więcej - póki nie padną rozkazy. Życie wymykało jej się z rąk, straciła kontrolę oddając ją jako cenę - za co? Za życie ludzi, którzy zwrócili się przeciwko niej. Była głupia, ufając. - A ja wciąż nie zwróciłam się do ciebie po przysługę, jaką winien mi jesteś za poprzednie leczenie. Oto i ona: wyjdź. - Ale musiała tę stabilność i pewność odnaleźć, bo nie była już wystraszoną dziewczynką, która złym zrządzeniem losu trafiła w ginącą w mroku obcą część wielkiego miasta i po raz pierwszy musi zmierzyć się ze strachem.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie liczyłem specjalnie na tę herbatę. Pogodziłem się z faktem, że jej nie dostanę już w chwili, w której padła ironiczna propozycja Cassandry. Nie miałem nawet pewności czy ostatecznie zdecydowałbym się ją wypić, po ofercie doprawienia jej arszenikiem. Nawet jeśli nie stanowił zaopatrzenia uzdrowicielki (w co wątpiłem), miała z pewnością dość odpowiednich specyfików, by zastąpić jedną truciznę inną, równie śmiertelną. Dziesięć Agonii brzmiało wystarczająco paskudnie, bym nie chciał tego nigdy próbować. A wyraz twarzy Cassandry, iskrzący w jej oczach gniew zmieszany z czymś, co mogło być strachem kazało uważać na wszystko, co wkładałbym do ust.
- Twoje życie miłosne ma tu niewiele do rzeczy, emocje to za mało, żeby urodzić dziecko - nie siliłem się na ukrycie sarkastycznego tonu i uśmiechu tak jak Cassandra nie siliła się, by spróbować pokazać, że zrozumiała, co do niej powiedziałem. Interesował mnie tylko fakt, że mnie okłamała, zmanipulowała zmuszający bym zabił swojego syna nie znając całej prawdy. Nie pytałem jej o pozostałych mężczyzn, którzy odwiedzali jej łóżko w celach innych niż tylko kulturalna rozmowa. Nie pytałem, kim była dla niej Rita Sheridan. Nie pytałem, kogo poza Lysandrą w swoim życiu zdążyła pokochać. Chciałem znać prawdę nie o niej, lecz o moim synu i mojej wnuczce. O więzach krwi, które nas łączyły i które z taką łatwością przeciąłem. Chciałem wiedzieć, co dokładnie przecinam mordując Vasyla. I Cassandra nie miała żadnego prawa mi tego odbierać. Żadnego.
Gniew roziskrzył mi oczy, gdy wpatrywałem się w uzdrowicielkę tak bardzo uciekającą od dopuszczenia do siebie myśli, że popełniła błąd. Zajęta szukaniem winnych, unikaniem sedna, krążyła po wszystkich ledwo związanych tematach próbując obrócić kota ogonem, za wszelką cenę udowodnić mi, że to ja wymagam od niej więcej niż powinienem. Nie zamierzałem bawić się w jej małą grę polegającą na przerzucaniu się błyskotliwymi ripostami, których jedynym celem było zmienienie tematu.
- Ja cię nie okłamałem, Cassandro, a mogłem zrobić to równie łatwo - to był jej pomysł, prawda za prawdę, pytanie za pytanie. I to ona złamała reguły. Mimo wszystko gniew w moich oczach nieco przygasł, gdy postąpiłem kolejny krok znów zmniejszając dzielący nas dystans, wciąż bawiąc się jej różdżką, obracając ją delikatnie w palcach.
- Nic nie rozumiesz, prawda Cassandro? - Uniosłem pytająco brew, choć wcale nie oczekiwałem od niej odpowiedzi. Postąpiłem kolejny krok. - Nie musisz się bać. Ani mnie. Ani Ramseya. Nikogo nie musisz się już bać.
Zbliżałem się do niej z różdżką pomiędzy palcami nawet przez chwilę nieskierowaną w jej stronę. Drewienko tańczyło między moimi dłońmi w gruncie rzeczy zupełnie niegroźne, pozbawione solidnego uchwytu na rączce. Zatrzymując się dwa kroki od wieszczki przyjrzałem jej się z zainteresowaniem, szukając w jej twarzy jakiekolwiek zmiany.
- Nie interesuje mnie oglądanie twojego cierpienia. Ani Lysandry. Nie zamierzam jej nic zrobić, jeśli to cię martwi - z mojego głosu i twarzy zniknęły ostatnie ślady po niedawnym gniewie, który jednak wciąż kotłował się we mnie pragnąc za wszelką cenę udowodnić, że wcale nie zniknął. - A nawet gdybym chciał, nie sprzeciwię się woli Czarnego Pana.
Stałem w pewnym oddaleniu od Cassandry patrząc jej prosto w oczy z powagą na twarzy. Mogła wypierać w swoim głupim uporze, że nie była winna kłamstwu, że nic ono nie znaczyło, że było bez znaczenia. Ale i tak wysłucha wszystkiego, co mam jej do powiedzenia o Czarnym Panu i służbie, do jakiej się zobowiązała zanim spełnię jej prośbę i wyjdę.
- On jest najpotężniejszym sojusznikiem, jakiego mogłaś sobie wymarzyć - mój głos pozbawiony był neofickiego zapału, brzmiał w nim za to pełen powagi i nieudawany szacunek. Wierzyłem z całego serca, że Tom Riddle był tym, który doprowadzi nas do zwycięstwa. Nikt na Nokturnie nie odważy się tknąć Cassandry wiedząc, komu służy i kto upomni się o wyrządzoną jej krzywdę. Miano Czarnego Pana wywoływało respekt jeszcze zanim spalił Białą Wywernę dając tym samym świadectwo swojej potęgi.
- Nie pytam o lojalność wobec mnie - postąpiłem kolejny krok jeszcze bardziej zmniejszając odległość między nami, stojąc już w zasadzie tuż przy Cassandrze. - Czarny Pan jest najpotężniejszym sojusznikiem i najgorszym wrogiem. Jeśli zażyczy sobie twojej śmierci, nie powstrzymam go ani ja, ani Ramsey, ani Deirdre. Nikt.
Różdżka Cassandry znajdowała się między nami, mierząc dziewięć cali odległości, jaka nas dzieliła. Skierowana rączką w jej stronę celowała wprost w mój splot słoneczny.
- Za lojalność i posłuszeństwo otrzymasz potęgę, ale za zdradę jedyną karą jest śmierć - to nie była groźba. Nie miała być przynajmniej. Osobiście zamordowałem Deimosa Carrowa, zabiłem Vasyla. Nikt nie zawaha się zrobić tego samego z każdym innym zdrajcą, inaczej sam zostanie uznany za jednego. - Związałaś swoje życie z Czarnym Panem, mam tylko nadzieję, że naprawdę wiedziałaś, co to znaczy. Służysz mu tak samo jak i ja. Korzystaj z potęgi, jaką oferuje, ale nie zapomnij, że nic nie jest wręczane za darmo.
Puściłem różdżkę Cassandry odsuwając się od niej i kierując się w stronę drzwi.
- Niemniej gratuluję, moim zdaniem postąpiłaś właściwie - zatrzymałem się z ręką na klamce. - Zachowaj tę przysługę na czas, gdy naprawdę będziesz jej potrzebować. Pomyśl o czymś bardziej wymagającym, dla ciebie i Lysandry zabiłem już własnego syna.
Spojrzałem na wieszczkę przez ramię, a potem korzystając tym razem z własnych nóg, zszedłem po schodach kierując się do wyjścia z lecznicy.
- Twoje życie miłosne ma tu niewiele do rzeczy, emocje to za mało, żeby urodzić dziecko - nie siliłem się na ukrycie sarkastycznego tonu i uśmiechu tak jak Cassandra nie siliła się, by spróbować pokazać, że zrozumiała, co do niej powiedziałem. Interesował mnie tylko fakt, że mnie okłamała, zmanipulowała zmuszający bym zabił swojego syna nie znając całej prawdy. Nie pytałem jej o pozostałych mężczyzn, którzy odwiedzali jej łóżko w celach innych niż tylko kulturalna rozmowa. Nie pytałem, kim była dla niej Rita Sheridan. Nie pytałem, kogo poza Lysandrą w swoim życiu zdążyła pokochać. Chciałem znać prawdę nie o niej, lecz o moim synu i mojej wnuczce. O więzach krwi, które nas łączyły i które z taką łatwością przeciąłem. Chciałem wiedzieć, co dokładnie przecinam mordując Vasyla. I Cassandra nie miała żadnego prawa mi tego odbierać. Żadnego.
Gniew roziskrzył mi oczy, gdy wpatrywałem się w uzdrowicielkę tak bardzo uciekającą od dopuszczenia do siebie myśli, że popełniła błąd. Zajęta szukaniem winnych, unikaniem sedna, krążyła po wszystkich ledwo związanych tematach próbując obrócić kota ogonem, za wszelką cenę udowodnić mi, że to ja wymagam od niej więcej niż powinienem. Nie zamierzałem bawić się w jej małą grę polegającą na przerzucaniu się błyskotliwymi ripostami, których jedynym celem było zmienienie tematu.
- Ja cię nie okłamałem, Cassandro, a mogłem zrobić to równie łatwo - to był jej pomysł, prawda za prawdę, pytanie za pytanie. I to ona złamała reguły. Mimo wszystko gniew w moich oczach nieco przygasł, gdy postąpiłem kolejny krok znów zmniejszając dzielący nas dystans, wciąż bawiąc się jej różdżką, obracając ją delikatnie w palcach.
- Nic nie rozumiesz, prawda Cassandro? - Uniosłem pytająco brew, choć wcale nie oczekiwałem od niej odpowiedzi. Postąpiłem kolejny krok. - Nie musisz się bać. Ani mnie. Ani Ramseya. Nikogo nie musisz się już bać.
Zbliżałem się do niej z różdżką pomiędzy palcami nawet przez chwilę nieskierowaną w jej stronę. Drewienko tańczyło między moimi dłońmi w gruncie rzeczy zupełnie niegroźne, pozbawione solidnego uchwytu na rączce. Zatrzymując się dwa kroki od wieszczki przyjrzałem jej się z zainteresowaniem, szukając w jej twarzy jakiekolwiek zmiany.
- Nie interesuje mnie oglądanie twojego cierpienia. Ani Lysandry. Nie zamierzam jej nic zrobić, jeśli to cię martwi - z mojego głosu i twarzy zniknęły ostatnie ślady po niedawnym gniewie, który jednak wciąż kotłował się we mnie pragnąc za wszelką cenę udowodnić, że wcale nie zniknął. - A nawet gdybym chciał, nie sprzeciwię się woli Czarnego Pana.
Stałem w pewnym oddaleniu od Cassandry patrząc jej prosto w oczy z powagą na twarzy. Mogła wypierać w swoim głupim uporze, że nie była winna kłamstwu, że nic ono nie znaczyło, że było bez znaczenia. Ale i tak wysłucha wszystkiego, co mam jej do powiedzenia o Czarnym Panu i służbie, do jakiej się zobowiązała zanim spełnię jej prośbę i wyjdę.
- On jest najpotężniejszym sojusznikiem, jakiego mogłaś sobie wymarzyć - mój głos pozbawiony był neofickiego zapału, brzmiał w nim za to pełen powagi i nieudawany szacunek. Wierzyłem z całego serca, że Tom Riddle był tym, który doprowadzi nas do zwycięstwa. Nikt na Nokturnie nie odważy się tknąć Cassandry wiedząc, komu służy i kto upomni się o wyrządzoną jej krzywdę. Miano Czarnego Pana wywoływało respekt jeszcze zanim spalił Białą Wywernę dając tym samym świadectwo swojej potęgi.
- Nie pytam o lojalność wobec mnie - postąpiłem kolejny krok jeszcze bardziej zmniejszając odległość między nami, stojąc już w zasadzie tuż przy Cassandrze. - Czarny Pan jest najpotężniejszym sojusznikiem i najgorszym wrogiem. Jeśli zażyczy sobie twojej śmierci, nie powstrzymam go ani ja, ani Ramsey, ani Deirdre. Nikt.
Różdżka Cassandry znajdowała się między nami, mierząc dziewięć cali odległości, jaka nas dzieliła. Skierowana rączką w jej stronę celowała wprost w mój splot słoneczny.
- Za lojalność i posłuszeństwo otrzymasz potęgę, ale za zdradę jedyną karą jest śmierć - to nie była groźba. Nie miała być przynajmniej. Osobiście zamordowałem Deimosa Carrowa, zabiłem Vasyla. Nikt nie zawaha się zrobić tego samego z każdym innym zdrajcą, inaczej sam zostanie uznany za jednego. - Związałaś swoje życie z Czarnym Panem, mam tylko nadzieję, że naprawdę wiedziałaś, co to znaczy. Służysz mu tak samo jak i ja. Korzystaj z potęgi, jaką oferuje, ale nie zapomnij, że nic nie jest wręczane za darmo.
Puściłem różdżkę Cassandry odsuwając się od niej i kierując się w stronę drzwi.
- Niemniej gratuluję, moim zdaniem postąpiłaś właściwie - zatrzymałem się z ręką na klamce. - Zachowaj tę przysługę na czas, gdy naprawdę będziesz jej potrzebować. Pomyśl o czymś bardziej wymagającym, dla ciebie i Lysandry zabiłem już własnego syna.
Spojrzałem na wieszczkę przez ramię, a potem korzystając tym razem z własnych nóg, zszedłem po schodach kierując się do wyjścia z lecznicy.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uniosła lekko w górę brew w kpiącym niedowierzaniu, zakładając butnie ramiona na piersi. Jak na kogoś, kto przez długie lata nawet nie wiedział o istnieniu swojego syna, zdawał się wiedzieć zadziwiająco dużo o robieniu dzieci - dość dużo, by pouczać w tej materii kobietę, matkę, a na dodatek uzdrowicielkę. Być może wiele innych kobiet na jej miejscu poczułyby się teraz przynajmniej zawstydzone lub w lepszym wypadku zażenowane, ale Cassandra upadła już dawno temu - i nigdy nie udawała nikogo, kim nie była. Nie zatrząsł jej pewnością siebie, patrzyła na niego ze złością, gniewnie, ale i z desperackim lękiem. Lękiem, który otulał ją jak wisielczy sznur, nieustannie uzmysławiając jej, jak bardzo głupia była, dając się prowadzić w ciemność, nie zadbawszy wcześniej o choć odrobinę światła. Patrzyła na niego - jak na agresora, wściekłego psa napotkanego gdzieś w ciemnym zaułku, nie kryjąc już lęku, którego również nie miała powodów się wstydzić - nie odczuwanie respektu względem starego Muclbiera byłoby głupotą z więcej niż jednego powodu.
Ale on powiedział coś, czego się nie spodziewała - że wcale nie musiała się bać. Nie rozumiała - nie rozumiała jeszcze więcej, niż przed momentem; serce wcale nie zwolniło tempa, wzrok nie uciekł do jego rozżarzonych gniewem źrenic, ze skóry nie zeszła struchlała biel. Nie lubiła braku stabilności, niepewnych reguł, niezrozumienia. A on miał rację - nie rozumiała. Ściągnęła spojrzenie niżej, na jego dłonie, w których tańczyła jej różdżka, na twarzy uzdrowicielki na pierwszy plan wysunęło się niezrozumienie powoli spychające lęk w głębiny zapomnienia. Słuchała go, a nie słuchała naprawdę ludzi często - tym razem nie cofając się, kiedy znalazł się tuż przed nią. On też naprawdę nic nie rozumiał: lojalność wobec niego, kimkolwiek tajemniczy on był, była jednocześnie lojalnością wobec nich. Nigdy nie sądziła, by w razie zdrady kierowali się sentymentem względem niej, nie była aż tak naiwna. Brali udział w wojnie - w wojnie, której mimowolnie stała się częścią i doskonale rozumiała, z czym się to wiązało - a przynajmniej tak jej się wydawało. Dopiero teraz: zaczynało do niej docierać, że oddając swoje umiejętności owemu Czarnemu Panu, jedynie u niego musiała szukać tak bezpieczeństwa, jak i zadowolenia. Wyjście było jedno: zamierzała mu służyć najlepiej, jak potrafiła. A potrafiła przecież wiele, nawet jeśli w tym momencie stała naprzeciw Ignotusa zupełnie bezradna - a do tego milcząca. Odebrała swoją różdżkę powolnym, ostrożnym gestem ujmując jej rękojeść; nie zamierzała utrzymać jej skierowanej w pierś Mulcibera - opuściła ją od razu. Nie szukała w nim wroga - i dopiero teraz zaczynało do niej docierać, że on również nie szukał go w niej.
Odprowadziła go do drzwi spojrzeniem, wciąż w milczeniu. Zrobił to - zabił własnego syna, Cassandra będąc na miejscu Ignotusa - nie do końca potrafiła to sobie wyobrazić, nie miała wszak dziecka ani zepsutego, ani nieznanego - nigdy by tego nie zrobiła, Lysandra była dla niej najważniejsza. I to, co dla niej zrobili - też było dla niej ważne. Wciąż nie miała zamiaru przepraszać go za błahe kłamstwo, nie okłamała go co do jego powiązania ze swoją córką - był jej dziadkiem, choć połączonym przez innego syna, dla niej - wydawało się to bez znaczenia. Syn był syn, a tego zamordował słusznie - gdyby tego nie zrobił, nie byłby już dziadkiem. Nie miała też zamiaru podziękować mu za radę, z której doskonale powinna zdawać sobie sprawę - powinna była dowiedzieć się tego zanim zdecyduje się stać jedną z nich. Wydawało jej się, ze to zrobiła, ale przecież nie ufała już Ramseyowi - nie tylko ją okłamał, bardziej ją bolało, że nie udzielił jej wsparcia, kiedy go potrzebowała. Ale ze słów Ignotusa wynikało, że nie miało to w tym momencie większego znaczenia. Wystarczy, że przekona Czarnego Pana, że jej obecność w ich szeregach jest pożądana - a to nie powinno być wybitnie trudne. Każda wojna potrzebowała również cichych bohaterów, którzy udzielają wsparcia tym mniej bystrym, ale za to silniejszym, którzy toczą otwarty bój. Nie miała też zamiaru go żegnać, bo przecież sama go wyrzuciła - i wciąż była na niego wściekła, obwiniając go za własną niemoc. Milczała więc dalej.
Nie ruszyła się z miejsca, kiedy opuścił jej sypialnię, kątem oka śledząc ścieżkę pokonywaną przez jego blednącą w cieniu sylwetkę. Dopiero, kiedy zniknął na schodach, Cassandra podeszła bliżej okna, wyglądając na otwartą ulicę - gdzie wkrótce się pojawił, utwierdzając ją w przekonaniu, że opuścił jej dom. Bez zawahania zatrzasnęła okna razem z okiennicami, zostając w czterech ścianach zupełnie sama. Sama - jak dawno już sama nie była.
Za ścianą spała Lysa uśpiona solidną dawką eliksiru słodkiego snu już czwartą dobę.
/zt x2
Ale on powiedział coś, czego się nie spodziewała - że wcale nie musiała się bać. Nie rozumiała - nie rozumiała jeszcze więcej, niż przed momentem; serce wcale nie zwolniło tempa, wzrok nie uciekł do jego rozżarzonych gniewem źrenic, ze skóry nie zeszła struchlała biel. Nie lubiła braku stabilności, niepewnych reguł, niezrozumienia. A on miał rację - nie rozumiała. Ściągnęła spojrzenie niżej, na jego dłonie, w których tańczyła jej różdżka, na twarzy uzdrowicielki na pierwszy plan wysunęło się niezrozumienie powoli spychające lęk w głębiny zapomnienia. Słuchała go, a nie słuchała naprawdę ludzi często - tym razem nie cofając się, kiedy znalazł się tuż przed nią. On też naprawdę nic nie rozumiał: lojalność wobec niego, kimkolwiek tajemniczy on był, była jednocześnie lojalnością wobec nich. Nigdy nie sądziła, by w razie zdrady kierowali się sentymentem względem niej, nie była aż tak naiwna. Brali udział w wojnie - w wojnie, której mimowolnie stała się częścią i doskonale rozumiała, z czym się to wiązało - a przynajmniej tak jej się wydawało. Dopiero teraz: zaczynało do niej docierać, że oddając swoje umiejętności owemu Czarnemu Panu, jedynie u niego musiała szukać tak bezpieczeństwa, jak i zadowolenia. Wyjście było jedno: zamierzała mu służyć najlepiej, jak potrafiła. A potrafiła przecież wiele, nawet jeśli w tym momencie stała naprzeciw Ignotusa zupełnie bezradna - a do tego milcząca. Odebrała swoją różdżkę powolnym, ostrożnym gestem ujmując jej rękojeść; nie zamierzała utrzymać jej skierowanej w pierś Mulcibera - opuściła ją od razu. Nie szukała w nim wroga - i dopiero teraz zaczynało do niej docierać, że on również nie szukał go w niej.
Odprowadziła go do drzwi spojrzeniem, wciąż w milczeniu. Zrobił to - zabił własnego syna, Cassandra będąc na miejscu Ignotusa - nie do końca potrafiła to sobie wyobrazić, nie miała wszak dziecka ani zepsutego, ani nieznanego - nigdy by tego nie zrobiła, Lysandra była dla niej najważniejsza. I to, co dla niej zrobili - też było dla niej ważne. Wciąż nie miała zamiaru przepraszać go za błahe kłamstwo, nie okłamała go co do jego powiązania ze swoją córką - był jej dziadkiem, choć połączonym przez innego syna, dla niej - wydawało się to bez znaczenia. Syn był syn, a tego zamordował słusznie - gdyby tego nie zrobił, nie byłby już dziadkiem. Nie miała też zamiaru podziękować mu za radę, z której doskonale powinna zdawać sobie sprawę - powinna była dowiedzieć się tego zanim zdecyduje się stać jedną z nich. Wydawało jej się, ze to zrobiła, ale przecież nie ufała już Ramseyowi - nie tylko ją okłamał, bardziej ją bolało, że nie udzielił jej wsparcia, kiedy go potrzebowała. Ale ze słów Ignotusa wynikało, że nie miało to w tym momencie większego znaczenia. Wystarczy, że przekona Czarnego Pana, że jej obecność w ich szeregach jest pożądana - a to nie powinno być wybitnie trudne. Każda wojna potrzebowała również cichych bohaterów, którzy udzielają wsparcia tym mniej bystrym, ale za to silniejszym, którzy toczą otwarty bój. Nie miała też zamiaru go żegnać, bo przecież sama go wyrzuciła - i wciąż była na niego wściekła, obwiniając go za własną niemoc. Milczała więc dalej.
Nie ruszyła się z miejsca, kiedy opuścił jej sypialnię, kątem oka śledząc ścieżkę pokonywaną przez jego blednącą w cieniu sylwetkę. Dopiero, kiedy zniknął na schodach, Cassandra podeszła bliżej okna, wyglądając na otwartą ulicę - gdzie wkrótce się pojawił, utwierdzając ją w przekonaniu, że opuścił jej dom. Bez zawahania zatrzasnęła okna razem z okiennicami, zostając w czterech ścianach zupełnie sama. Sama - jak dawno już sama nie była.
Za ścianą spała Lysa uśpiona solidną dawką eliksiru słodkiego snu już czwartą dobę.
/zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
Sypialnia
Szybka odpowiedź