Sypialnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sypialnia
Sypialnia Cassandry, znajdująca się na poddaszu nad jej prywatną lecznicą, jest niewielkim pomieszczeniem z obszernym łóżkiem. Naprzeciw znajduje się sekretarzyk z lusterkiem, na którym, na eleganckim obrusiku zakończonym złotym zdobieniem, stoją różnego rodzaju specyfiki, buteleczki, kremy, perfumy i blaszane puzderka z drobiazgami.
Pod ścianą, naprzeciw drzwi, piętrzy się szafa na wysokich, zgrabnych nóżkach, a obok niej - niski regał, na półkach którego leżą księgi, dawne podręczniki z Hogwartu, których Cassandra nie miała serca wyrzucić, kilka traktatów o wróżbiarstwie, w tym egzemplarze ksiąg jej matki z dedykacją, jedna pozycja o opiece nad kilkutygodniowym małym czarodziejem oraz kilkanaście woluminów traktujących o medycynie różnego rodzaju. Na szafce nocnej, przy łóżku, w wysokim, szklanym wazonie, zawsze stoi bukiet świeżo ściętych kwiatów. Drewniane deski podłogi zakrywa szorstkie futro zdjęte z niedźwiedzia. Okno przysłania delikatna, lejąca się przez dłonie zielonkawa firanka ozdobiona delikatnym, własnoręcznie wykonanym haftem. W powietrzu unosi się zapach dusznych kobiecych perfum.
Nałożono zaklęcie Tenebris.Pod ścianą, naprzeciw drzwi, piętrzy się szafa na wysokich, zgrabnych nóżkach, a obok niej - niski regał, na półkach którego leżą księgi, dawne podręczniki z Hogwartu, których Cassandra nie miała serca wyrzucić, kilka traktatów o wróżbiarstwie, w tym egzemplarze ksiąg jej matki z dedykacją, jedna pozycja o opiece nad kilkutygodniowym małym czarodziejem oraz kilkanaście woluminów traktujących o medycynie różnego rodzaju. Na szafce nocnej, przy łóżku, w wysokim, szklanym wazonie, zawsze stoi bukiet świeżo ściętych kwiatów. Drewniane deski podłogi zakrywa szorstkie futro zdjęte z niedźwiedzia. Okno przysłania delikatna, lejąca się przez dłonie zielonkawa firanka ozdobiona delikatnym, własnoręcznie wykonanym haftem. W powietrzu unosi się zapach dusznych kobiecych perfum.
| 6 czerwca
Specyficzny zapach lecznicy - intensywne zioła, lepka wilgoć, pył unoszący się z bandaży - uderzył ją w nozdrza już od progu, przywołując słodko-gorzkie wspomnienia. Obrazy sprzed dwóch lat, gdy przychodziła tutaj spięta, przerażona i obolała, z nieufnością spoglądając na czujną Vablatsky, mieszały się z wspomnieniami mniej odległymi, z sztywnością wykrochmalonej pościeli, ciepłymi dłońmi i spokojem, jakim zawsze napełniała ją bliskość Cassandry. To dzięki niej uwierzyła w swoją niezniszczalność, w siłę, potrafiącą przekuć najgorsze doświadczenia w zbroję, której nie mogły naruszyć nawet potężne życiowe wichury. Utracona wiara w siebie wykiełkowała ponownie, troskliwie doglądana przez nokturnową uzdrowicielkę, a coraz zieleńsze pędy upewniały ją w tym, że da sobie radę ze wszystkim, co los postanowi postawić na jej drodze. Tak, jak robiła to sama Vablatsky.
Zawsze zajęta; Deirdre rozumiała to, pojawiła się tu przecież wczesnym przedpołudniem, nie oczekiwała też wyciągnięcia najdroższej zastawy i pogawędek przy herbacie. Cieszyła się, że ujrzała brunetkę całą i zdrową, choć wyraźnie zmęczoną - zamieniła z nią zaledwie dwa słowa, przytulając swój chłodny policzek do jej, ciepłego od oparów unoszących się znad kociołka. Śpieszyła się do pacjentów, zostawiając w jej rękach pobudkę Lysandry i napojenie jej kolejną porcją eliksiru, odmierzonego w lśniącej fiolce. Wyjątkowe sytuacje wymagały wyjątkowych środków, Tsagairt nie widziała innego rozwiązania, mogącego uchronić Lysę przed anomaliami - musnęła tylko spierzchniętymi od chłodu ustami skroń Cassandry, obserwując jak tamta powraca do lazaretu. Nie żałowała, że nie zdążyły porozmawiać dłużej, była tu gościem - odrobinę nie w porę - a stęskniła się przecież również za drobniejszą kopią przyjaciółki. Schowała fiolkę z płynną sennością do kieszeni sukni a później z własnej torby wyjęła owiniętego w zdobioną serwetkę croissanta. Ułożyła go na blacie, pewna, że uzdrowicielka go nie przegapi, po czym ruszyła na górę wąskimi schodami, kiwając po drodze głową Umhrze. Pozostającej pod jego opieką Lysandrze nic nie groziło.
Pchnęła cicho drzwi do sypialni, a z półmroku powoli wyłoniły się znajome kanty mebli. Toaletki, szafek, dużego łóżka, do którego nieśpiesznie podeszła, obserwując drzemiącą dziewczynkę. Tak podobna do matki, tak - złudnie - delikatna i krucha. Deirdre uśmiechnęła się mimowolnie, trochę czule i trochę smutno, przysiadając tuż obok, lecz na podłodze, na kolanach, tak, by móc zrównać się wysokością z powoli budzącym się dzieckiem. Uspokajająco odgarnęła z jej nieco spoconego snem czółka kosmyk włosów, identycznych jak u matki. Te podobieństwa nieustannie ją zadziwiały i wzruszały, pozwalając choć odrobinę wyobrazić sobie matczyną miłość. Miłość do kopii samej siebie, do życia stworzonego we własnym ciele. Czy byłaby w stanie powstrzymać irytację i obrzydzenie, napadające ją przy każdym niepełnoletnim stworzeniu - oprócz maleńkiej Vablatsky, jedynej, jaka wzbudzała w niej prawdziwą sympatię?
- Dzień dobry, Lysandro - powitała ją miękkim, śpiewnym głosem - Lysa lubiła, gdy Deirdre jej śpiewała, chociaż nie miała ku temu wielu okazji. Pierwsze tygodnie spędzała tutaj obolała, wystraszona samym faktem przebywania na Nokturnie, z nieufnością podchodząca nawet do małej dziewczynki, wyglądającej za spódnicy uzdrowicielki. Z czasem stała się jednak stałym gościem lecznicy, oswajając się z córką Cassandry - z wzajemnością, nie były już obce, nieraz spędzała z nią wieczory, gdy Vablatsky musiała zajmować się nagłymi przypadkami. Dziś było inaczej, dziś zamiast usypiać - budziła ją, uważnie przyglądając się powoli otwieranym powiekom.
- Dawno się nie widziałyśmy - westchnęła cicho, opuszkami palców muskając zarumieniony policzek dziewczynki, zanim przeniosła dłoń na bok, by odłożyć torbę, skrywającą same śniadaniowe przyjemności. - Coś ci się śniło? - spytała łagodnie; ona sama budziła się gwałtownie i natychmiastowo, podobnie zasypiając, ale większość ludzi pławiła się jeszcze w słodkim pomiędzy, w stanie rozespania, otumanienia i ciemności. Nie chciała wytrącać ją z tej chwilowej błogości ani zaniepokoić, gwałtowne emocje mogły tylko wzmóc anomalie. A tych chciała za wszelką cenę uniknąć, nie wybaczyłaby sobie, gdyby Lysandrze pod jej krótką opieką stała się jakakolwiek krzywda.
Specyficzny zapach lecznicy - intensywne zioła, lepka wilgoć, pył unoszący się z bandaży - uderzył ją w nozdrza już od progu, przywołując słodko-gorzkie wspomnienia. Obrazy sprzed dwóch lat, gdy przychodziła tutaj spięta, przerażona i obolała, z nieufnością spoglądając na czujną Vablatsky, mieszały się z wspomnieniami mniej odległymi, z sztywnością wykrochmalonej pościeli, ciepłymi dłońmi i spokojem, jakim zawsze napełniała ją bliskość Cassandry. To dzięki niej uwierzyła w swoją niezniszczalność, w siłę, potrafiącą przekuć najgorsze doświadczenia w zbroję, której nie mogły naruszyć nawet potężne życiowe wichury. Utracona wiara w siebie wykiełkowała ponownie, troskliwie doglądana przez nokturnową uzdrowicielkę, a coraz zieleńsze pędy upewniały ją w tym, że da sobie radę ze wszystkim, co los postanowi postawić na jej drodze. Tak, jak robiła to sama Vablatsky.
Zawsze zajęta; Deirdre rozumiała to, pojawiła się tu przecież wczesnym przedpołudniem, nie oczekiwała też wyciągnięcia najdroższej zastawy i pogawędek przy herbacie. Cieszyła się, że ujrzała brunetkę całą i zdrową, choć wyraźnie zmęczoną - zamieniła z nią zaledwie dwa słowa, przytulając swój chłodny policzek do jej, ciepłego od oparów unoszących się znad kociołka. Śpieszyła się do pacjentów, zostawiając w jej rękach pobudkę Lysandry i napojenie jej kolejną porcją eliksiru, odmierzonego w lśniącej fiolce. Wyjątkowe sytuacje wymagały wyjątkowych środków, Tsagairt nie widziała innego rozwiązania, mogącego uchronić Lysę przed anomaliami - musnęła tylko spierzchniętymi od chłodu ustami skroń Cassandry, obserwując jak tamta powraca do lazaretu. Nie żałowała, że nie zdążyły porozmawiać dłużej, była tu gościem - odrobinę nie w porę - a stęskniła się przecież również za drobniejszą kopią przyjaciółki. Schowała fiolkę z płynną sennością do kieszeni sukni a później z własnej torby wyjęła owiniętego w zdobioną serwetkę croissanta. Ułożyła go na blacie, pewna, że uzdrowicielka go nie przegapi, po czym ruszyła na górę wąskimi schodami, kiwając po drodze głową Umhrze. Pozostającej pod jego opieką Lysandrze nic nie groziło.
Pchnęła cicho drzwi do sypialni, a z półmroku powoli wyłoniły się znajome kanty mebli. Toaletki, szafek, dużego łóżka, do którego nieśpiesznie podeszła, obserwując drzemiącą dziewczynkę. Tak podobna do matki, tak - złudnie - delikatna i krucha. Deirdre uśmiechnęła się mimowolnie, trochę czule i trochę smutno, przysiadając tuż obok, lecz na podłodze, na kolanach, tak, by móc zrównać się wysokością z powoli budzącym się dzieckiem. Uspokajająco odgarnęła z jej nieco spoconego snem czółka kosmyk włosów, identycznych jak u matki. Te podobieństwa nieustannie ją zadziwiały i wzruszały, pozwalając choć odrobinę wyobrazić sobie matczyną miłość. Miłość do kopii samej siebie, do życia stworzonego we własnym ciele. Czy byłaby w stanie powstrzymać irytację i obrzydzenie, napadające ją przy każdym niepełnoletnim stworzeniu - oprócz maleńkiej Vablatsky, jedynej, jaka wzbudzała w niej prawdziwą sympatię?
- Dzień dobry, Lysandro - powitała ją miękkim, śpiewnym głosem - Lysa lubiła, gdy Deirdre jej śpiewała, chociaż nie miała ku temu wielu okazji. Pierwsze tygodnie spędzała tutaj obolała, wystraszona samym faktem przebywania na Nokturnie, z nieufnością podchodząca nawet do małej dziewczynki, wyglądającej za spódnicy uzdrowicielki. Z czasem stała się jednak stałym gościem lecznicy, oswajając się z córką Cassandry - z wzajemnością, nie były już obce, nieraz spędzała z nią wieczory, gdy Vablatsky musiała zajmować się nagłymi przypadkami. Dziś było inaczej, dziś zamiast usypiać - budziła ją, uważnie przyglądając się powoli otwieranym powiekom.
- Dawno się nie widziałyśmy - westchnęła cicho, opuszkami palców muskając zarumieniony policzek dziewczynki, zanim przeniosła dłoń na bok, by odłożyć torbę, skrywającą same śniadaniowe przyjemności. - Coś ci się śniło? - spytała łagodnie; ona sama budziła się gwałtownie i natychmiastowo, podobnie zasypiając, ale większość ludzi pławiła się jeszcze w słodkim pomiędzy, w stanie rozespania, otumanienia i ciemności. Nie chciała wytrącać ją z tej chwilowej błogości ani zaniepokoić, gwałtowne emocje mogły tylko wzmóc anomalie. A tych chciała za wszelką cenę uniknąć, nie wybaczyłaby sobie, gdyby Lysandrze pod jej krótką opieką stała się jakakolwiek krzywda.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Świat, który tak dobrze znała, budził się ze snu razem z nią. To znaczy, że kiedy dawka eliksiru kończyła już drogę w jej niewielkim ciele, trawom zwracany był ich głos, a zwierzęta wyglądały z kryjówek. Wilki i ogary znów oblizywały pyski, jasnymi ślepiami wyglądając możliwości, by w jakikolwiek sposób dostać się na starą wierzbę i rozedrzeć ostrymi pazurami misternie plecione z cieniutkich gałązek wronie gniazdo. Kocury łasiły się o szorstką korę, zdrapywały burą sierść. Czuła się wtedy jakby wetknięta między ściany, bez możliwości wyjścia, ale ze świadomością, że może wydostać się z tej pułapki, jeśli tylko ktoś uchwyci jej drobną dłoń i wybudzi ją z koszmaru, w który wpadała. Oczekiwanie dawało jej poczucie niepokoju, które na szczęście znikało, gdy tylko ciężkie, sklejone powieki unosiły się, a usta rozwierały się w szerokim ziewnięciu.
Część snów umykała jej pamięci, ale część z nich, te wyraźniejsze, boleśniejsze, na długie dni zostawały w jej głowie, brzmiały gdzieś z tyłu, za szumiącymi niczym dzwonki igłami wysokich drzew, głęboko zielonymi liśćmi gęstych krzewów. W taki sposób zapamiętała sen o wielkim, ale smukłym, czarnym kocie i kukułce wiecznie wygrywającej tę samą melodię.
Ku-ku. Ku-ku.
Pantera zbyt mocno przeżywająca ból, by upolować irytującą ptaszynę i nasycić swój głód. Stękliwe pomruki wypływające z jej pyska, które niegdyś skręcało zającom karki, próbowały być chyba wołaniem o pomoc albo czymś, co miało przykryć ból. Czarne ciało wiło się po ziemi, pazury wczepiały się w ziemię, futro unosiło się i opadało. Trawa nie szumiała, nie była splamiona perlistymi kroplami szkarłatu. A kukułka wygrywała wciąż ten sam rytm. Upiorny, obojętny rytm.
Teraz, gdy nadchodziło przebudzenie, śpiew kukułki znów przebił się przez szczelną okrywę gęstwiny, płożące się ku ziemi źdźbła traw dołączyły do niego ze swym szeptem.
Oczy otworzyły się, źrenice natychmiast zwęziły. Spojrzenie powiodło za wyostrzającymi się rysami, zogniskowało się na znajomej sylwetce. Drobna piąstka uniosła się do oczu, przetarła je i dopiero wtedy cały mechanizm zaczął działać. Usta nawet zakreśliły delikatny łuk uśmiechu, który za chwilę zniknął – był szczery, dziecięcy, przegoniony jednak kolejnym pytaniem.
– Dzień dobry, ciociu – czarna pantero, która cierpiałaś. Dlaczego? Dlaczego nie mogłaś upolować kukułki? Połączenie egzotyki jej twarzy, jej sylwetki z mistycznością czarnego futra było niemal instynktowne. Oczywiste. – To prawda – zapachniało słodkościami. Teraz wyraźniej niż zazwyczaj. Brzuch znów się odezwał. Zaśpiewał burczącą pieśń swojego ludu. – Dzisiaj tylko kocur ostrzył pazury na wrony. Ale wrony są wysoko, ukryte za gałązkami wierzby – mówiąc to, rozglądała się po pokoju, jakby chciała sprawdzić, czy wszystkie elementy są na swoich miejscach, wszystkie drobiazgi nadające staremu domowi przytulności, nie zniknęły. Gdy była już pewna, wlepiła spojrzenie oczu swojej matki w bladą twarz Deirdre. Podniosła się na łokciach i wyciągnęła drobne paluszki w stronę jej lewego policzka, który dotknęła opuszkami. Badawczo, ostrożnie, sprawdzając, czy ich faktura jest podobna do miękkości kociego futra. – Był też duży, czarny kot. Bardzo cierpiał, ale nikt go nie zranił. Nie mógł upolować kukułki i był głodny. Bardzo, bardzo głodny.
Słowa zawisły nad nimi. Niewytłumaczone i niedosłowne, ale zbyt wyraźne, by można było je zignorować i puścić mimo uszu.
Część snów umykała jej pamięci, ale część z nich, te wyraźniejsze, boleśniejsze, na długie dni zostawały w jej głowie, brzmiały gdzieś z tyłu, za szumiącymi niczym dzwonki igłami wysokich drzew, głęboko zielonymi liśćmi gęstych krzewów. W taki sposób zapamiętała sen o wielkim, ale smukłym, czarnym kocie i kukułce wiecznie wygrywającej tę samą melodię.
Ku-ku. Ku-ku.
Pantera zbyt mocno przeżywająca ból, by upolować irytującą ptaszynę i nasycić swój głód. Stękliwe pomruki wypływające z jej pyska, które niegdyś skręcało zającom karki, próbowały być chyba wołaniem o pomoc albo czymś, co miało przykryć ból. Czarne ciało wiło się po ziemi, pazury wczepiały się w ziemię, futro unosiło się i opadało. Trawa nie szumiała, nie była splamiona perlistymi kroplami szkarłatu. A kukułka wygrywała wciąż ten sam rytm. Upiorny, obojętny rytm.
Teraz, gdy nadchodziło przebudzenie, śpiew kukułki znów przebił się przez szczelną okrywę gęstwiny, płożące się ku ziemi źdźbła traw dołączyły do niego ze swym szeptem.
Oczy otworzyły się, źrenice natychmiast zwęziły. Spojrzenie powiodło za wyostrzającymi się rysami, zogniskowało się na znajomej sylwetce. Drobna piąstka uniosła się do oczu, przetarła je i dopiero wtedy cały mechanizm zaczął działać. Usta nawet zakreśliły delikatny łuk uśmiechu, który za chwilę zniknął – był szczery, dziecięcy, przegoniony jednak kolejnym pytaniem.
– Dzień dobry, ciociu – czarna pantero, która cierpiałaś. Dlaczego? Dlaczego nie mogłaś upolować kukułki? Połączenie egzotyki jej twarzy, jej sylwetki z mistycznością czarnego futra było niemal instynktowne. Oczywiste. – To prawda – zapachniało słodkościami. Teraz wyraźniej niż zazwyczaj. Brzuch znów się odezwał. Zaśpiewał burczącą pieśń swojego ludu. – Dzisiaj tylko kocur ostrzył pazury na wrony. Ale wrony są wysoko, ukryte za gałązkami wierzby – mówiąc to, rozglądała się po pokoju, jakby chciała sprawdzić, czy wszystkie elementy są na swoich miejscach, wszystkie drobiazgi nadające staremu domowi przytulności, nie zniknęły. Gdy była już pewna, wlepiła spojrzenie oczu swojej matki w bladą twarz Deirdre. Podniosła się na łokciach i wyciągnęła drobne paluszki w stronę jej lewego policzka, który dotknęła opuszkami. Badawczo, ostrożnie, sprawdzając, czy ich faktura jest podobna do miękkości kociego futra. – Był też duży, czarny kot. Bardzo cierpiał, ale nikt go nie zranił. Nie mógł upolować kukułki i był głodny. Bardzo, bardzo głodny.
Słowa zawisły nad nimi. Niewytłumaczone i niedosłowne, ale zbyt wyraźne, by można było je zignorować i puścić mimo uszu.
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Wyglądała tak spokojnie. Drżące powieki, rozchylone usta, w końcu piąstka podnosząca się do oczu, które rozbłysły zaskakująco trzeźwo pod gęstą firanką czarnych rzęs. Od razu czujnie obserwując otoczenie, prawie nieprzesłonięte błoną snu, iskrzące - jak u małego zwierzątka, wyszukującego od razu zagrożenia lub osoby matki, gotowej ochronić ją przed tym, co wpełzło do głowy podczas koszmarnych mar. Deirdre nie czuła jednak wzruszenia ani niepokoju, raczej specyficzny rodzaj ciekawości, jaki zawsze towarzyszył jej przy Lysandrze. Dziewczynka pochodziła z innego świata, ze świata, którym szczerze gardziła i uważała za nieco obrzydliwy; dzieci wzbudzały w niej niechęć, perspektywa własnej ciąży wywoływała dreszcze, jedynie córka Cassandry wywoływała coś na kształt czułości, szczerego zainteresowania tym, co tak drobna istotna może myśleć. Odwzajemniła uśmiech, krótki, poranny, przez chwilę po prostu wpatrując się w zarumienioną twarzyczkę. Wyglądała...dobrze; Dei sądziła, że anomalie odbiją się na Lysie poważniej, że od razu zauważy wybroczyny, zasinienia, strach, pulsujący w czarnych źrenicach, lecz nic takiego nie rzuciło się jej w oczy - zapewne dzięki trosce najlepszej matki, jaką mogłaby sobie wymarzyć.
Skinęła powoli głową, aż czarne, jedwabiste włosy opadły na jej twarz, na chwilę przysłaniając szerszy uśmiech. Lecznica Cassandry wpływała na nią uspokajająco; miejsce, w którym większość odnajdywała ból - i ratunek - dla niej stało się czymś w rodzaju oazy, miejsca owszem, zagraconego, wypełnionego kurzem przeszłego cierpienia, lecz bezpiecznego. Chciała, by tak samo Lysandra czuła się przy niej, niezawiedziona, że tym razem zje śniadanie z nią, a nie z mamą.
- Wrony zawsze poradzą sobie z kocurem. Nawet najsprytniejszym - odparła z powagą, pochylając się, by z torby wyciągnąć na drewniany stolik przy łóżku owinięte w zdobione bogatym haftem serwetki. Odsunęła nieco fiolkę z eliksirem senności oraz kilka książek, by zrobić miejsce na prawdziwą ucztę. Nie przygotowała jej sama, przed godziną zgarnęła ze stołu w Białej Willi śniadanie, przygotowane dla niej przez Prymulkę, dbając o to, by nie zgnieść puszystych croisstantów ani słodkich bułeczek. - Kot był tak głodny jak ty? - zagadnęła lekko, zerkając z ukosa na Lysandrę i posyłając jej następny uśmiech. Powoli rozkładała śniadanie, słodki syrop w porcelanowej kokilce, soczyste brzoskwinie i mango, aromatyczne konfitury; nieco gorzkie powietrze sypialni wypełnił słodki aromat, niepasujący do surowych wnętrz nokturnowej kamienicy. Deirdre zdawała się jednak nie zwracać na to uwagi: ujęła w dłonie ciężki owoc granatu, a lśniąca rubinem obrączka zalśniła w blasku wpadającego przez przymknięte okiennice światła. - Musisz być wycieńczona. Ostatnie tygodnie są koszmarne - powiedziała bez nadopiekuńczej troski: zawsze rozmawiała z Lysandrą jak z dorosłym, bez zdrobnień i gruchań, lubiąc jednak dociekać znaczenia jej snów. Uspokajało ją słuchanie o innym wymiarze marzeń, o świecie, w którym płynnym krokiem poruszała się tylko Lysandra, odnajdując się w meandrach wiele znaczących zagadek. - Skoro nikt go nie zranił - dlaczego cierpiał? - spytała rzeczowo, mrużąc oczy. Sięgnęła po nożyk, przecinając owoc granatu na pół, aż krwistoczerwony sok pociekł po zgięciu przedramienia. Uniosła rękę i oblizała odruchowo bladą skórę, przystępując od porcjowania owocu. - Na co masz ochotę? - spytała konkretnie, podbródkiem wskazując na suto zastawioną komódkę: wiedziała, że większości z tych rzeczy Lysandra nie miała szczęścia spróbować nigdy wcześniej, lecz chciała dać jej to, co najlepsze - sama dopiero stawiała pierwsze kroki w świecie, o jakim do niedawna nie śmiała nawet marzyć. A wystawne śniadania stanowiły jedynie drobną, nieistotną właściwie część luksusów, które stały się jej codziennością.
Skinęła powoli głową, aż czarne, jedwabiste włosy opadły na jej twarz, na chwilę przysłaniając szerszy uśmiech. Lecznica Cassandry wpływała na nią uspokajająco; miejsce, w którym większość odnajdywała ból - i ratunek - dla niej stało się czymś w rodzaju oazy, miejsca owszem, zagraconego, wypełnionego kurzem przeszłego cierpienia, lecz bezpiecznego. Chciała, by tak samo Lysandra czuła się przy niej, niezawiedziona, że tym razem zje śniadanie z nią, a nie z mamą.
- Wrony zawsze poradzą sobie z kocurem. Nawet najsprytniejszym - odparła z powagą, pochylając się, by z torby wyciągnąć na drewniany stolik przy łóżku owinięte w zdobione bogatym haftem serwetki. Odsunęła nieco fiolkę z eliksirem senności oraz kilka książek, by zrobić miejsce na prawdziwą ucztę. Nie przygotowała jej sama, przed godziną zgarnęła ze stołu w Białej Willi śniadanie, przygotowane dla niej przez Prymulkę, dbając o to, by nie zgnieść puszystych croisstantów ani słodkich bułeczek. - Kot był tak głodny jak ty? - zagadnęła lekko, zerkając z ukosa na Lysandrę i posyłając jej następny uśmiech. Powoli rozkładała śniadanie, słodki syrop w porcelanowej kokilce, soczyste brzoskwinie i mango, aromatyczne konfitury; nieco gorzkie powietrze sypialni wypełnił słodki aromat, niepasujący do surowych wnętrz nokturnowej kamienicy. Deirdre zdawała się jednak nie zwracać na to uwagi: ujęła w dłonie ciężki owoc granatu, a lśniąca rubinem obrączka zalśniła w blasku wpadającego przez przymknięte okiennice światła. - Musisz być wycieńczona. Ostatnie tygodnie są koszmarne - powiedziała bez nadopiekuńczej troski: zawsze rozmawiała z Lysandrą jak z dorosłym, bez zdrobnień i gruchań, lubiąc jednak dociekać znaczenia jej snów. Uspokajało ją słuchanie o innym wymiarze marzeń, o świecie, w którym płynnym krokiem poruszała się tylko Lysandra, odnajdując się w meandrach wiele znaczących zagadek. - Skoro nikt go nie zranił - dlaczego cierpiał? - spytała rzeczowo, mrużąc oczy. Sięgnęła po nożyk, przecinając owoc granatu na pół, aż krwistoczerwony sok pociekł po zgięciu przedramienia. Uniosła rękę i oblizała odruchowo bladą skórę, przystępując od porcjowania owocu. - Na co masz ochotę? - spytała konkretnie, podbródkiem wskazując na suto zastawioną komódkę: wiedziała, że większości z tych rzeczy Lysandra nie miała szczęścia spróbować nigdy wcześniej, lecz chciała dać jej to, co najlepsze - sama dopiero stawiała pierwsze kroki w świecie, o jakim do niedawna nie śmiała nawet marzyć. A wystawne śniadania stanowiły jedynie drobną, nieistotną właściwie część luksusów, które stały się jej codziennością.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zwaliste ciało trolla spowodowało, że zaskrzypiały deski na korytarzu, za futryną najpierw pojawił się czubek łba, potem jego dalsza część. Lysandra, jak tylko dostrzegła pierwsza oznaki wizyty, przeniosła wzrok zielonych oczu na jego zmarszczone czoło. Mimo że znał egzotyczną przyjaciółkę Cassandry, musiał upewnić się, że z najmłodszą wroną jest wszystko w porządku. Zaburczał coś po swojemu, co Lysa dobrze rozumiała, bo powtarzał to niemal codziennie, i odszedł, znów sprawiając, że deski zaniosły się jękiem i oburzeniem.
Dobrze ptaszyna.
Przy Deirdre nic jej nie groziło.
Oczy znów umieściła w charakterystycznych, ostrych rysach twarzy czarnej pantery, zerkając jednak również na wyjmowane przez nią słodkości. Pachniały obco, chociaż nosiły w sobie znajome drobiny aromatów, znajomych przypraw. Wyczuła cynamon. Nozdrza zmarszczyły się razem z kruchymi usteczkami w geście niechęci. Surowa, sztywna woń nigdy do niej nie trafiała. Usadowiła się prosto na łóżku i wygładziła szaroburą sukienkę nocną mimowolnym ruchem dłoni. Słowa Deirdre przypomniały jej o śnie, w którym ponurą, główną rolę grał ogar o czerwonych ślepiach. O deskach, na które opadła bolejąca wrona. O ryczącym niedźwiedziu i ujadającym wilku. I zielonym promieniu ostrego, oślepiającego światła.
– Kocurowi znacznie łatwiej jest uciec – mruknęła posępnie, po chwili zupełnie ulegając następnej myśli, poprzednią puszczając w otchłań niepamięci. Zerknęła na panterę, na jej ustach znów zalśnił przelotny uśmiech, który za chwilę zniknął, a tęczówki przeskoczyły na wonne smakowitości, które teraz leżały na stoliku. Przysunęła się bliżej niego. – Nie, głodniejszy. Był o wiele bardziej głodny niż ja. Co to takiego?
Wskazała na zawinięty rogalik, który wcale rogalika nie przypominał. Wyglądał na miękki i kruchy, ale nie odważyła się go dotknąć, pamiętając słowa matki, że jedzeniem bawić się nie można. Dlatego oglądała go dookoła tak, jak robiłoby to każde inne zainteresowane obcym przedmiotem dziecko. Zaraz przyjrzała się słodkim bułeczkom, już znajomym, chociaż nie do końca. Wychyliła się mocniej, żeby zajrzeć do malutkiej kokilki, zaraz przesuwając spojrzenie na oczy przyjaciółki, jakby chciała sprawdzić, czy to naprawdę jest jadalne.
– Wygląda jak żywica, a żywicy nie można jeść – powiedziała odważnie, w wyobraźni widząc wykorzystywane na co dzień w lecznicy składniki. Za chwilę pokręciła głową. – Bardzo dużo śpię. Jak jeszcze nigdy. Gdzie jest mama?
Jeśli pytanie było charakterystyczne dla okazujących panikę dzieci, które zgubiły swoich rodziców, to Lysandrze bardzo daleko było do takiej postawy. Pytała kontrolnie, dobrze wiedząc, że Wrona krzątała się albo na dolnej kondygnacji, w lecznicy, albo była gdzieś blisko, w bliżej nieokreślonym miejscu – dlatego pytała. Chciała po prostu wiedzieć. Uważnie przyglądała się poczynaniom Deirdre – jej jasnym dłoniom krojącym przedziwną, mięsistą rzecz na pół, ukazując za chwilę coś, co wyglądało jak czerwone, śliskie koraliki. Były ciemniejsze niż te należące do jarzębin. Zmarszczyła mocno cieniutkie brwi, patrząc na kobietę z niezrozumieniem przetkanym nutą pretensji.
– To nie jest trujące, prawda? Zrobimy z tego naszyjnik? – poprowadziło swoje skojarzenie dalej, po omacku poznając świat z zewnątrz, którego nie miała jeszcze okazji poznać, a jeśli już taka okazja by się nadarzyła, nie była pewna, czy chciałaby z niej skorzystać. – Nie wiem – odparła zgodnie z prawdą. Jej sny nigdy nie były dosłowne, nigdy nie tłumaczyły jej wszystkiego, a gdy się budziła, mogła tylko się domyślać poszczególnych ich elementów. – Leżał na trawie i nie mógł się ruszyć. Bardzo chciałam mu pomóc, ale nie mogłam. Nie chciałabym, żeby ten kot umarł. Był piękny.
Palcem wskazała na jedną ze słodkich bułeczek i wzięła ją do drobnych dłoni, gdy dostała instynktowne pozwolenie. Wgryzła się w nią ostrożnie, smakując, próbując, a kiedy poczuła pierwszy mocniejszy aromat, uśmiechnęła się nieco szerzej. Była pyszna!
Dobrze ptaszyna.
Przy Deirdre nic jej nie groziło.
Oczy znów umieściła w charakterystycznych, ostrych rysach twarzy czarnej pantery, zerkając jednak również na wyjmowane przez nią słodkości. Pachniały obco, chociaż nosiły w sobie znajome drobiny aromatów, znajomych przypraw. Wyczuła cynamon. Nozdrza zmarszczyły się razem z kruchymi usteczkami w geście niechęci. Surowa, sztywna woń nigdy do niej nie trafiała. Usadowiła się prosto na łóżku i wygładziła szaroburą sukienkę nocną mimowolnym ruchem dłoni. Słowa Deirdre przypomniały jej o śnie, w którym ponurą, główną rolę grał ogar o czerwonych ślepiach. O deskach, na które opadła bolejąca wrona. O ryczącym niedźwiedziu i ujadającym wilku. I zielonym promieniu ostrego, oślepiającego światła.
– Kocurowi znacznie łatwiej jest uciec – mruknęła posępnie, po chwili zupełnie ulegając następnej myśli, poprzednią puszczając w otchłań niepamięci. Zerknęła na panterę, na jej ustach znów zalśnił przelotny uśmiech, który za chwilę zniknął, a tęczówki przeskoczyły na wonne smakowitości, które teraz leżały na stoliku. Przysunęła się bliżej niego. – Nie, głodniejszy. Był o wiele bardziej głodny niż ja. Co to takiego?
Wskazała na zawinięty rogalik, który wcale rogalika nie przypominał. Wyglądał na miękki i kruchy, ale nie odważyła się go dotknąć, pamiętając słowa matki, że jedzeniem bawić się nie można. Dlatego oglądała go dookoła tak, jak robiłoby to każde inne zainteresowane obcym przedmiotem dziecko. Zaraz przyjrzała się słodkim bułeczkom, już znajomym, chociaż nie do końca. Wychyliła się mocniej, żeby zajrzeć do malutkiej kokilki, zaraz przesuwając spojrzenie na oczy przyjaciółki, jakby chciała sprawdzić, czy to naprawdę jest jadalne.
– Wygląda jak żywica, a żywicy nie można jeść – powiedziała odważnie, w wyobraźni widząc wykorzystywane na co dzień w lecznicy składniki. Za chwilę pokręciła głową. – Bardzo dużo śpię. Jak jeszcze nigdy. Gdzie jest mama?
Jeśli pytanie było charakterystyczne dla okazujących panikę dzieci, które zgubiły swoich rodziców, to Lysandrze bardzo daleko było do takiej postawy. Pytała kontrolnie, dobrze wiedząc, że Wrona krzątała się albo na dolnej kondygnacji, w lecznicy, albo była gdzieś blisko, w bliżej nieokreślonym miejscu – dlatego pytała. Chciała po prostu wiedzieć. Uważnie przyglądała się poczynaniom Deirdre – jej jasnym dłoniom krojącym przedziwną, mięsistą rzecz na pół, ukazując za chwilę coś, co wyglądało jak czerwone, śliskie koraliki. Były ciemniejsze niż te należące do jarzębin. Zmarszczyła mocno cieniutkie brwi, patrząc na kobietę z niezrozumieniem przetkanym nutą pretensji.
– To nie jest trujące, prawda? Zrobimy z tego naszyjnik? – poprowadziło swoje skojarzenie dalej, po omacku poznając świat z zewnątrz, którego nie miała jeszcze okazji poznać, a jeśli już taka okazja by się nadarzyła, nie była pewna, czy chciałaby z niej skorzystać. – Nie wiem – odparła zgodnie z prawdą. Jej sny nigdy nie były dosłowne, nigdy nie tłumaczyły jej wszystkiego, a gdy się budziła, mogła tylko się domyślać poszczególnych ich elementów. – Leżał na trawie i nie mógł się ruszyć. Bardzo chciałam mu pomóc, ale nie mogłam. Nie chciałabym, żeby ten kot umarł. Był piękny.
Palcem wskazała na jedną ze słodkich bułeczek i wzięła ją do drobnych dłoni, gdy dostała instynktowne pozwolenie. Wgryzła się w nią ostrożnie, smakując, próbując, a kiedy poczuła pierwszy mocniejszy aromat, uśmiechnęła się nieco szerzej. Była pyszna!
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Ciężkie kroki Umhry nie zainteresowały jej zbytnio; przywykła do jego chmurnej obecności, ciesząc się, że roztaczał nad Vablatskimi opiekę: prymitywną, ale groźną i wystarczającą. Nie odwróciła się w stronę drzwi, cały czas skupiona na dziewczynce, podchodzącej do wystawnego śniadania z nieufną rezerwą.
- Croissant - wyjaśniła z francuskim akcentem. - Chrupiący, maślany, syty. Na pewno będzie ci smakował - dodała zachęcająco, posyłając Lysandrze kolejny uśmiech. Zdawała sobie sprawę z podejścia dziewczynki do nowości, do rzeczy wyciągniętych żywcem z świata całkowicie odmiennego od ponurego Śmiertelnego Nokturnu. Specjały tej części miasta nie należały do wyrafinowanych, chociaż nic nie syciło równie dobrze, co rosół gotowany przez Cassandrę - złoty posiłek bogiń, wzmacniający nie tylko wątłe ciało, ale i ducha: pozwalający poczuć się jak w domu, poczuć się chcianą i bezpieczną. Francuskie przysmaki, choć drogie i luksusowe, zaspokajały tylko głód fizyczny, ładnie prezentując się na porcelanowych talerzach. Tutaj, w skromnych wnętrzach sypialni, wyglądały nieco groteskowo, Deirdre nie zwracała jednak na to uwagi. Chciała dać Lysie to, co najlepsze, osłodzić jej ciężkie tygodnie, odciągnąć czymś nowym myśli od sennej rutyny. - A to konfitura, jest słodka, jak owoc. Pasuje do bułeczek i rogalika - kontynuowała wyjaśnianie spraw względnie oczywistych, dla niej także posiłki, które podawano w Białej Willi były nowością. Nieznane ryby, owoce morza, egzotyczne przekąski o dziwnych kształtach, których nie potrafiła odpowiednio jeść. Najczęściej spożywała posiłki samotnie, nie krępowała się więc wcale, nadrabiając stracone, biedne lata, sprawiające, że jej ciało stało się kruche i przesadnie szczupłe. Ostatnie dwa miesiące pozwoliły odżyć, cieszyć się jedzeniem, spędzać więcej czasu w ruchu, w wodzie i przemierzając wyspę, by oswoić się z - więzieniem? - nowym domem, do którego chciała zaprosić Vablatskie. Kiedy tylko Cassandra zmieni podejście do jej nowego zajęcia. Odgarnęła ręką włosy opadające przez ramię i powróciła wzrokiem do coraz mniej zaspanej buzi Lysandry.
- Cassie ma niespodziewanego pacjenta, w lecznicy. Jest zajęta, więc poprosiła mnie, żebym zjadła z tobą śniadanie a potem podała ci sok. Na pewno później cię odwiedzi - odparła gładko, wewnętrznie nieco strapiona poruszeniem kwestii snu. Dolewany do soku eliksir nasenny pozwalał ochronić dziewczynkę - mogła jeszcze tego nie rozumieć, ale obowiązkiem matki, było zapewnienie jej bezpieczeństwa, nawet tak wysokim kosztem. Za chwilę Deirdre powinna sama dolać fiolkę do dzbanka soku jabłkowego, ale najpierw chciała dopilnować, by Lysa odpowiednio się posiliła. - Też dużo ostatnio śpię. I odpoczywam. Musimy mieć siłę na nadchodzące miesiące - dodała pewnie, do końca przekrawając granat. Odłożyła nożyk na stolik, wygodniej usadawiając się tuż przed łóżkiem.
- To owoc, i nie, nie jest trujący. Nigdy nie przyniosłabym ci czegoś, co mogłoby stanowić dla ciebie zagrożenie- wytłumaczyła cierpliwie, łagodnie, rozsypując nasiona granatu na talerzyk, tuż obok croissanta i konfitur, kilka czerwonych, soczystych drobinek własnoręcznie zjadając palcami, by udowodnić dziewczynce, że w niecodziennych przysmakach nie ma nic toksycznego. - Chociaż właściwie można byłoby zrobić z tego naszyjnik. Ale bardzo brudzący i lepiący - zastanowiła się na głos. Zadziwiała ją dziecięca wyobraźnia, biżuteria tego typu wydawała się jej skrajnie niepraktyczna. Oblizała palce z czerwonego, jak rubin w złotej obrączce, soku, opierając się ramieniem o bok łóżka, tuż obok bosych stóp dziewczynki, które machinalnie pogładziła palcami. Zimne. Bez słowa sięgnęła po cieplejszy koc, nasuwając go na nogi Lysandry. Mało kto wzbudzał w niej tak troskliwe odruchy. - Przykro mi - powiedziała ostrożnie, choć historia głodnego kota niezbyt ją poruszyła, główni dlatego, że nie potrafiła zrozumieć jej drugiego dna, jak zwykle zbyt skupiona na tym, czego mogła dotknąć, doświadczyć, zmierzyć. - Czasem nie możemy nic zrobić, żeby kogoś ochronić. A czasem ten, kto zachwyca pięknem, tak naprawdę ma w sobie wiele zła - zakończyła nieco refleksyjnie, opierając o nieco drapiący koc także swój policzek, by z dołu spojrzeć na uśmiech Lysy. Była tak drobna, tak delikatna - i jednocześnie tak mądra, stanowiąc jeden z powodów, dla których chciała przeżyć Azkaban: by zobaczyć, jak dorasta, stając się tak silną kobietą, jak jej matka.
- Croissant - wyjaśniła z francuskim akcentem. - Chrupiący, maślany, syty. Na pewno będzie ci smakował - dodała zachęcająco, posyłając Lysandrze kolejny uśmiech. Zdawała sobie sprawę z podejścia dziewczynki do nowości, do rzeczy wyciągniętych żywcem z świata całkowicie odmiennego od ponurego Śmiertelnego Nokturnu. Specjały tej części miasta nie należały do wyrafinowanych, chociaż nic nie syciło równie dobrze, co rosół gotowany przez Cassandrę - złoty posiłek bogiń, wzmacniający nie tylko wątłe ciało, ale i ducha: pozwalający poczuć się jak w domu, poczuć się chcianą i bezpieczną. Francuskie przysmaki, choć drogie i luksusowe, zaspokajały tylko głód fizyczny, ładnie prezentując się na porcelanowych talerzach. Tutaj, w skromnych wnętrzach sypialni, wyglądały nieco groteskowo, Deirdre nie zwracała jednak na to uwagi. Chciała dać Lysie to, co najlepsze, osłodzić jej ciężkie tygodnie, odciągnąć czymś nowym myśli od sennej rutyny. - A to konfitura, jest słodka, jak owoc. Pasuje do bułeczek i rogalika - kontynuowała wyjaśnianie spraw względnie oczywistych, dla niej także posiłki, które podawano w Białej Willi były nowością. Nieznane ryby, owoce morza, egzotyczne przekąski o dziwnych kształtach, których nie potrafiła odpowiednio jeść. Najczęściej spożywała posiłki samotnie, nie krępowała się więc wcale, nadrabiając stracone, biedne lata, sprawiające, że jej ciało stało się kruche i przesadnie szczupłe. Ostatnie dwa miesiące pozwoliły odżyć, cieszyć się jedzeniem, spędzać więcej czasu w ruchu, w wodzie i przemierzając wyspę, by oswoić się z - więzieniem? - nowym domem, do którego chciała zaprosić Vablatskie. Kiedy tylko Cassandra zmieni podejście do jej nowego zajęcia. Odgarnęła ręką włosy opadające przez ramię i powróciła wzrokiem do coraz mniej zaspanej buzi Lysandry.
- Cassie ma niespodziewanego pacjenta, w lecznicy. Jest zajęta, więc poprosiła mnie, żebym zjadła z tobą śniadanie a potem podała ci sok. Na pewno później cię odwiedzi - odparła gładko, wewnętrznie nieco strapiona poruszeniem kwestii snu. Dolewany do soku eliksir nasenny pozwalał ochronić dziewczynkę - mogła jeszcze tego nie rozumieć, ale obowiązkiem matki, było zapewnienie jej bezpieczeństwa, nawet tak wysokim kosztem. Za chwilę Deirdre powinna sama dolać fiolkę do dzbanka soku jabłkowego, ale najpierw chciała dopilnować, by Lysa odpowiednio się posiliła. - Też dużo ostatnio śpię. I odpoczywam. Musimy mieć siłę na nadchodzące miesiące - dodała pewnie, do końca przekrawając granat. Odłożyła nożyk na stolik, wygodniej usadawiając się tuż przed łóżkiem.
- To owoc, i nie, nie jest trujący. Nigdy nie przyniosłabym ci czegoś, co mogłoby stanowić dla ciebie zagrożenie- wytłumaczyła cierpliwie, łagodnie, rozsypując nasiona granatu na talerzyk, tuż obok croissanta i konfitur, kilka czerwonych, soczystych drobinek własnoręcznie zjadając palcami, by udowodnić dziewczynce, że w niecodziennych przysmakach nie ma nic toksycznego. - Chociaż właściwie można byłoby zrobić z tego naszyjnik. Ale bardzo brudzący i lepiący - zastanowiła się na głos. Zadziwiała ją dziecięca wyobraźnia, biżuteria tego typu wydawała się jej skrajnie niepraktyczna. Oblizała palce z czerwonego, jak rubin w złotej obrączce, soku, opierając się ramieniem o bok łóżka, tuż obok bosych stóp dziewczynki, które machinalnie pogładziła palcami. Zimne. Bez słowa sięgnęła po cieplejszy koc, nasuwając go na nogi Lysandry. Mało kto wzbudzał w niej tak troskliwe odruchy. - Przykro mi - powiedziała ostrożnie, choć historia głodnego kota niezbyt ją poruszyła, główni dlatego, że nie potrafiła zrozumieć jej drugiego dna, jak zwykle zbyt skupiona na tym, czego mogła dotknąć, doświadczyć, zmierzyć. - Czasem nie możemy nic zrobić, żeby kogoś ochronić. A czasem ten, kto zachwyca pięknem, tak naprawdę ma w sobie wiele zła - zakończyła nieco refleksyjnie, opierając o nieco drapiący koc także swój policzek, by z dołu spojrzeć na uśmiech Lysy. Była tak drobna, tak delikatna - i jednocześnie tak mądra, stanowiąc jeden z powodów, dla których chciała przeżyć Azkaban: by zobaczyć, jak dorasta, stając się tak silną kobietą, jak jej matka.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Obcy akcent spowodował natychmiastowe, delikatne poruszenie się uszu, jakby dotarł do nich niepokojący dźwięk, który wskazywał na obecność czegoś nieznanego i niebezpiecznego. W rzeczywistości chodziło o to dziwne, malutkie pieczywo, które nie przypominało niczego innego, co kiedykolwiek mogło zostać podłożone jej pod nos.
– Krasan – powtórzyła nieskładnie, nawet nie próbując naśladować nieznanego, charczącego akcentu, który przypominał trochę rechot żaby. Spojrzała jeszcze raz na Deirdre, chcąc w chwilowym kontakcie wzrokowym odnaleźć powód tak dziwnego głosu, który wydawał się nie należeć do niej. Na szczęście za chwilę znów mówiła normalnie. Może to chwilowy ból gardła? A może ktoś wepchnął jej ropuchę do gardła? Ktokolwiek to zrobił, powinien uważać na dwie wrony czające się na gałęziach bezlistnego drzewa.
Ostrożnie zanurzyła palec w lepkiej, słodkiej cieczy i uniosła ją do nosa, uważnie obwąchując. Pachniało owocami, może mirabelkami, których zbieranie było czasami świetną zabawą. Ciągle rosła, ale wciąż nie była na tyle wysoka, żeby sięgnąć tych najwyższych, najbardziej oblepionych przez owoce gałązek. Może w tym roku poprosi kogoś rosłego, żeby jej w tym pomógł. Wsunęła palec do ust i oblizała go, próbując nową mieszaninę smaków. Zerknęła na przyjaciółkę i powtórzyła to, tym razem nie skupiając się na niczym, tylko na słodkości odczuwanej na całej rozciągłości języka. Przełknęła kolejny kęs bułeczki, po czym palcem znów posmakowała konfitury.
– I nikt mamie nie pomaga? – zdziwiła się, mrugając już zdecydowanie szybciej niż jeszcze chwilę temu. Spojrzała wymownie w kierunku drzwi. Nagle bułeczka przestała mieć znaczenie, a burczenie w brzuchu, które na szczęście teraz ustało, zupełnie zniknęło. Swoich obowiązków Lysa nigdy nie traktowała jako kary za jakiekolwiek przewinienie albo jako pracę. To była przyjemność połączona z użytecznym, utwardzanie i tak silnych relacji z matką, okazywanie jej w ten sposób najprostszej miłości, pochłanianie jej leczniczej obecności całymi garściami. – Kto pierze opatrunki? A kto podaje buteleczki z maściami? A kto szybko szoruje krew, żeby nie zastygła między deskami? Ktoś tam jest?
Kiedy zadała to pytanie, natychmiast zrobiło jej się dziwnie przykro. Odkąd tylko pamiętała – odkąd jej malutkie paluszki zaczęły być na tyle sprawne, by cokolwiek utrzymać w uścisku – była elementem stałym, niemożliwym do usunięcia z lecznicy, niemożliwym do przesunięcia w jakikolwiek sposób. A tymczasem teraz okazywało się, że wystarczyło umieścić ją na długie godziny w łóżku, żeby straciła z oczu cały swój świat.
Obietnica odwiedzin odsunęła od niej na chwilę obawę przed tym, co działo się na dole, przy jękach osłabionych i gorączkowych omamach cierpiących. Mimowolnie ugryzła bułeczkę i wstała na równe nogi, by natychmiast podejść do drzwi i sprawdzić, co się za nimi działo. Odezwała się cicha krzątanina, naturalne, dobrze znane dźwięki spokoju. Odrobinę uspokojona wróciła na miejsce, by usiąść blisko Deirdre i ostatnim kęsem dokończyć smakołyk. Potrzebowała czyjejś bliskości, skoro Wrona była od niej tak daleko. Sięgnęła ostrożnie po czerwone ziarna, pozwalając, by koc okrył jej bose stopy. Skrzywiła się, gdy memłając je dotarł do jej zmysłów kwaskowaty smak. Postanowiła już więcej po nie nie sięgać.
– Ten kot wcale nie był zły – odparła bez wahania. Pewne rzeczy, choć niewytłumaczalne, zbyt mocno oddziaływały na emocje, by można było je zignorować. – Cierpiał. Ale każdy cierpi. Piękny czy brzydki, gruby czy chudy. Zając z długimi, szarymi uszami czy ślepy kret. A potem umierają. Zawsze pięknie. – uniosła na nią spojrzenie znajomych oczu. Oczu Cassandry. – Jeśli kot umrze, to umrze pięknie. Przy blasku księżyca i gwiazd i pięknej melodii trawy. Ale bardzo nie chcę, żeby umarł.
– Krasan – powtórzyła nieskładnie, nawet nie próbując naśladować nieznanego, charczącego akcentu, który przypominał trochę rechot żaby. Spojrzała jeszcze raz na Deirdre, chcąc w chwilowym kontakcie wzrokowym odnaleźć powód tak dziwnego głosu, który wydawał się nie należeć do niej. Na szczęście za chwilę znów mówiła normalnie. Może to chwilowy ból gardła? A może ktoś wepchnął jej ropuchę do gardła? Ktokolwiek to zrobił, powinien uważać na dwie wrony czające się na gałęziach bezlistnego drzewa.
Ostrożnie zanurzyła palec w lepkiej, słodkiej cieczy i uniosła ją do nosa, uważnie obwąchując. Pachniało owocami, może mirabelkami, których zbieranie było czasami świetną zabawą. Ciągle rosła, ale wciąż nie była na tyle wysoka, żeby sięgnąć tych najwyższych, najbardziej oblepionych przez owoce gałązek. Może w tym roku poprosi kogoś rosłego, żeby jej w tym pomógł. Wsunęła palec do ust i oblizała go, próbując nową mieszaninę smaków. Zerknęła na przyjaciółkę i powtórzyła to, tym razem nie skupiając się na niczym, tylko na słodkości odczuwanej na całej rozciągłości języka. Przełknęła kolejny kęs bułeczki, po czym palcem znów posmakowała konfitury.
– I nikt mamie nie pomaga? – zdziwiła się, mrugając już zdecydowanie szybciej niż jeszcze chwilę temu. Spojrzała wymownie w kierunku drzwi. Nagle bułeczka przestała mieć znaczenie, a burczenie w brzuchu, które na szczęście teraz ustało, zupełnie zniknęło. Swoich obowiązków Lysa nigdy nie traktowała jako kary za jakiekolwiek przewinienie albo jako pracę. To była przyjemność połączona z użytecznym, utwardzanie i tak silnych relacji z matką, okazywanie jej w ten sposób najprostszej miłości, pochłanianie jej leczniczej obecności całymi garściami. – Kto pierze opatrunki? A kto podaje buteleczki z maściami? A kto szybko szoruje krew, żeby nie zastygła między deskami? Ktoś tam jest?
Kiedy zadała to pytanie, natychmiast zrobiło jej się dziwnie przykro. Odkąd tylko pamiętała – odkąd jej malutkie paluszki zaczęły być na tyle sprawne, by cokolwiek utrzymać w uścisku – była elementem stałym, niemożliwym do usunięcia z lecznicy, niemożliwym do przesunięcia w jakikolwiek sposób. A tymczasem teraz okazywało się, że wystarczyło umieścić ją na długie godziny w łóżku, żeby straciła z oczu cały swój świat.
Obietnica odwiedzin odsunęła od niej na chwilę obawę przed tym, co działo się na dole, przy jękach osłabionych i gorączkowych omamach cierpiących. Mimowolnie ugryzła bułeczkę i wstała na równe nogi, by natychmiast podejść do drzwi i sprawdzić, co się za nimi działo. Odezwała się cicha krzątanina, naturalne, dobrze znane dźwięki spokoju. Odrobinę uspokojona wróciła na miejsce, by usiąść blisko Deirdre i ostatnim kęsem dokończyć smakołyk. Potrzebowała czyjejś bliskości, skoro Wrona była od niej tak daleko. Sięgnęła ostrożnie po czerwone ziarna, pozwalając, by koc okrył jej bose stopy. Skrzywiła się, gdy memłając je dotarł do jej zmysłów kwaskowaty smak. Postanowiła już więcej po nie nie sięgać.
– Ten kot wcale nie był zły – odparła bez wahania. Pewne rzeczy, choć niewytłumaczalne, zbyt mocno oddziaływały na emocje, by można było je zignorować. – Cierpiał. Ale każdy cierpi. Piękny czy brzydki, gruby czy chudy. Zając z długimi, szarymi uszami czy ślepy kret. A potem umierają. Zawsze pięknie. – uniosła na nią spojrzenie znajomych oczu. Oczu Cassandry. – Jeśli kot umrze, to umrze pięknie. Przy blasku księżyca i gwiazd i pięknej melodii trawy. Ale bardzo nie chcę, żeby umarł.
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Dziecięca nieporadność wywoływała w Deirdre wstręt, graniczący z irytacją, lecz Lysandra ponownie stanowiła wyjątek potwierdzający brutalną regułę. Obco brzmiące słowo, wypowiedziane błędnie i bez jakiegokolwiek zaciekawienia, nie wytrąciło jej z dobrego nastroju ani nie skłoniło do tego, by udzielić dziewczynce lekcji francuskiego. Tu nie potrzebowała tego języka; kto wie, może z czasem zainteresuje się dalekimi krajami, tamtejszą poezją i muzyką, lecz wtedy sama podejmie decyzję o tym, czy zamierza zgłębiać tajniki drżących miłośnie głosek. Nie zamierzała nic narzucać, przez myśl jej nie przeszło, by w jakikolwiek sposób ingerować lub choć oceniać wychowawcze zasady Cassandry. Ukształtowała silną, mądrą córkę, a sama Dei wiedziała, że głupiutkie nauki związane z umiejętnym posługiwaniem się sztućcami lub poprawnymi odmianami słowa être nie przydają się w normalnym życiu. W takim, jaka miała wieść Lysa, dalekim od usługiwania i przypodobania się mężczyznom, uznającym za cenne dziewczątka niezbyt lotne i skoncentrowane na przyziemno-estetycznych kwestiach. Co nie oznaczało, że zamierzała poskąpić małej Vablatsky odrobinę prostego, szlacheckiego życia. Nawet proste śniadanie wydawało się luksusem, do którego powoli przywykała, nie zapominając jednak o tym, skąd pochodziła. I dokąd mogła wrócić - o czym starała się nie myśleć.
- Smakują ci? - dopytała, ciesząc się, że po początkowej nieufności dziewczynka zaczyna jeść: jak ptaszek, niewiele, ale lepsze kilka okruszków niż nic. Miała o nią zadbać i chciała zrobić to jak najlepiej. Ponownie sięgnęła po nożyk i przecięła bułeczkę na pół, smarując ją brzoskwiniową konfiturą - nie zdążyła podać przekąski do rączki brunetki, bowiem ta, zafrasowana, zerwała się z łóżka. Deirdre ani drgnęła, traktowała Lysandrę jak nieco mniejszą - nie młodszą - wersję Cassandry, chadzającej własnymi ścieżkami i niewymagającej stałego nadzoru. Jeśli chciała ruszyć do matki, nie mogłaby jej tego zabronić, ale wkrótce bose stópki znów uderzyły o drewnianą podłogę tuż obok niej. Martwiła się. Troszczyła się o mamę tak, jak ona o swoją córkę, i ta nagła świadomość oczywistej siły odwzajemnionego uczucia, zaczęła dziwnie rezonować w sercu Deirdre. Zdusiła rozczulenie i pewien dyskomfort, posyłając gramolącej się na łóżko Lysie uspokajający uśmiech. - Na pewno radzi sobie sama. A ty - powinnaś odpoczywać, by móc jej potem pomagać ze zdwojoną siłą. I robić coraz więcej ciekawych rzeczy - odparła szczerze i pewnie, zdrowa, mocna pomocnica która zwycięży anomalie, przyniesie Cassandrze nie tylko pomoc, ale i radość z powrotu córki do zdrowia. A do tego - potrzebowała czasu i spokoju. Korzystając z chwilowej nieuwagi zafrasowanej dziewczynki, Deirdre uniosła się na kolanach, by nalać do dwóch wysokich szklanek świeżego jabłkowego soku, do jednego z naczyń, tego bliżej Lysandry, dolewając zawartość uprzednio przygotowanej przez Vablatsky fiolki. Dyskretnie, miała w tym wprawę, niejednokrotnie wzbogacając trunki arystokratów. Szkło szybko zniknęło w jednej z serwetek a Tsagairt wstała, by usiąść już nie pod a obok dziewczynki.
- Tak, śmierć jest piękna - zgodziła się a jej uśmiech nabrał głębi, spokoju, pewnej tajemniczości, przedtem oddzielonej od aury niewinności, jaką roztaczała wokół siebie kilkulatka. Powoli przesunęła dłońmi po długich włosach Lysy, przekładając je na jedną stronę, spoglądając na nią porozumiewawczo i pytająco, czekając na niemą zgodę na uczesanie jej w warkocz. Odbiegający od tego, który wprawnie zaplatała Cassandra, ale wykonany z całą troską i drobiazgowością, na jaką było ją stać. Sprawnie przeplatała pasma grubych włosów, odgarniając kilka kosmyków z ciepłego czoła. - Nie było w pobliżu innego kota, który mógłby mu pomóc? Albo kogoś, kto mógłby się nim zaopiekować? - spytała łagodnie, lecz rzeczowo, powracając do sennej wizji, która u przeciętnego dziecka wywołałaby napad szlochu - ale nie u niej, nie u wyjątkowej dziewczynki o poważnych oczach, wypowiadającej się o śmierci tak, jakby ta została jej najlepszą przyjaciółką; powierniczką sennych sekretów. Kilka śliskich pasm wysunęło się z upięcia; poprawiła je metodycznie, zerkając kontrolnie, czy Lysandra sięgnęła po swój sok, mający przynieść jej ukojenie. I kolejne marzenia, straszne i piękne zarazem, znaczące więcej, niż mogłoby się z pozoru wydawać.
- Smakują ci? - dopytała, ciesząc się, że po początkowej nieufności dziewczynka zaczyna jeść: jak ptaszek, niewiele, ale lepsze kilka okruszków niż nic. Miała o nią zadbać i chciała zrobić to jak najlepiej. Ponownie sięgnęła po nożyk i przecięła bułeczkę na pół, smarując ją brzoskwiniową konfiturą - nie zdążyła podać przekąski do rączki brunetki, bowiem ta, zafrasowana, zerwała się z łóżka. Deirdre ani drgnęła, traktowała Lysandrę jak nieco mniejszą - nie młodszą - wersję Cassandry, chadzającej własnymi ścieżkami i niewymagającej stałego nadzoru. Jeśli chciała ruszyć do matki, nie mogłaby jej tego zabronić, ale wkrótce bose stópki znów uderzyły o drewnianą podłogę tuż obok niej. Martwiła się. Troszczyła się o mamę tak, jak ona o swoją córkę, i ta nagła świadomość oczywistej siły odwzajemnionego uczucia, zaczęła dziwnie rezonować w sercu Deirdre. Zdusiła rozczulenie i pewien dyskomfort, posyłając gramolącej się na łóżko Lysie uspokajający uśmiech. - Na pewno radzi sobie sama. A ty - powinnaś odpoczywać, by móc jej potem pomagać ze zdwojoną siłą. I robić coraz więcej ciekawych rzeczy - odparła szczerze i pewnie, zdrowa, mocna pomocnica która zwycięży anomalie, przyniesie Cassandrze nie tylko pomoc, ale i radość z powrotu córki do zdrowia. A do tego - potrzebowała czasu i spokoju. Korzystając z chwilowej nieuwagi zafrasowanej dziewczynki, Deirdre uniosła się na kolanach, by nalać do dwóch wysokich szklanek świeżego jabłkowego soku, do jednego z naczyń, tego bliżej Lysandry, dolewając zawartość uprzednio przygotowanej przez Vablatsky fiolki. Dyskretnie, miała w tym wprawę, niejednokrotnie wzbogacając trunki arystokratów. Szkło szybko zniknęło w jednej z serwetek a Tsagairt wstała, by usiąść już nie pod a obok dziewczynki.
- Tak, śmierć jest piękna - zgodziła się a jej uśmiech nabrał głębi, spokoju, pewnej tajemniczości, przedtem oddzielonej od aury niewinności, jaką roztaczała wokół siebie kilkulatka. Powoli przesunęła dłońmi po długich włosach Lysy, przekładając je na jedną stronę, spoglądając na nią porozumiewawczo i pytająco, czekając na niemą zgodę na uczesanie jej w warkocz. Odbiegający od tego, który wprawnie zaplatała Cassandra, ale wykonany z całą troską i drobiazgowością, na jaką było ją stać. Sprawnie przeplatała pasma grubych włosów, odgarniając kilka kosmyków z ciepłego czoła. - Nie było w pobliżu innego kota, który mógłby mu pomóc? Albo kogoś, kto mógłby się nim zaopiekować? - spytała łagodnie, lecz rzeczowo, powracając do sennej wizji, która u przeciętnego dziecka wywołałaby napad szlochu - ale nie u niej, nie u wyjątkowej dziewczynki o poważnych oczach, wypowiadającej się o śmierci tak, jakby ta została jej najlepszą przyjaciółką; powierniczką sennych sekretów. Kilka śliskich pasm wysunęło się z upięcia; poprawiła je metodycznie, zerkając kontrolnie, czy Lysandra sięgnęła po swój sok, mający przynieść jej ukojenie. I kolejne marzenia, straszne i piękne zarazem, znaczące więcej, niż mogłoby się z pozoru wydawać.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Matka była najważniejsza. Była jedynym stałym, prócz Umhry, elementem życia małej Lysandry. Trzymała się Cassandry uparcie, wytrwale, i to od niej chłonęła nauki i to za nią powtarzała gesty, ruchy, nawet mimikę. Stawała się wierną jej kopią i im więcej pochłaniała jej samej, tym bardziej zależało jej na bliskości, którą Wrona zawsze jej dawała. Nieważne, czy właśnie próbowała wepchnąć flaki do ciała obcego, mamroczącego w gorączce mężczyzny, czy usypiała dziewczynę, której chciała oszczędzić śmierci w agonii, czy łatała w pocie czoła rozerwane przez rozszczepienie ramię. Zawsze były blisko, splecione silnym włóknem miłości, nierozłączne, najsilniejsze tylko przy sobie.
Nic więc dziwnego, że reagowała jak panicznie, gdy matki nie było obok, nawet jeśli budziła ją twarz znana i kochana niemal tak samo mocno. Palce były inne, zapach nie nosił w sobie aromatu miodu i agrestu, oczy, choć piękne, nie były szmaragdami na bladej koronce kruchej skóry.
Pokiwała głową, przytakując na zadane pytanie. Była przyzwyczajona do innych smaków, do prostych woni, które kojarzyły się z domem, z lecznicą na Nokturnie. Kawałek egzotyki, który wniosła Dei, był smaczny, łatwy do połknięcia, zostawiający po sobie dobre wspomnienie, ale zupełnie nietrwały. Szybko skończyła jeść małą bułeczkę i kiedy usiadła obok przyjaciółki, wzięła w małe palce kolejną, przepołowioną i muśniętą brzoskwiniami. Nie bała się ubrudzić sobie palców.
– Powinnam? – spytała niepewnie. Przecież wiedziała, jak to wyglądało na co dzień. Zawsze było mnóstwo zadań i zawsze zbyt mało rąk do ich wypełniania. – Zawsze jej pomagałam. Chociaż nie sięgałam do pudełeczek z ciemno zielonymi maściami i mama musiała sięgać po nie sama. Pójdę do niej, kiedy zjem. A ty nic nie jesz? – podsunęła, chwytając za szklankę z sokiem.
Nie wiedziała, w jaki sposób pojono ją eliksirem – nie wiedziała, że w ogóle pojono ją czymkolwiek, co wywoływało u niej efekt tak długiego uśpienia. Przysunęła się bliżej, dając niemą zgodę na ingerencję w ułożone przez sen włosy. Nie lubiła, kiedy ją za nie ciągnięto, ale dobra ciotka na pewno o tym wiedziała.
– Nie, był sam – odpowiedziała krótko, kończąc temat snu. Im dłużej o nim mówiła, tym więcej pojawiało się szczegółów. Tych koszmarnych, upiornych, które obrzydzało baśń, sprawiały, że stawała się koszmarem, z którego budziła się z krzykiem. Sięgnęła po szklankę z sokiem i upiła z niej łyk. – Mama na pewno powiedziałaby więcej.
Niezmiennie od lat była dla niej oparciem.
Nic więc dziwnego, że reagowała jak panicznie, gdy matki nie było obok, nawet jeśli budziła ją twarz znana i kochana niemal tak samo mocno. Palce były inne, zapach nie nosił w sobie aromatu miodu i agrestu, oczy, choć piękne, nie były szmaragdami na bladej koronce kruchej skóry.
Pokiwała głową, przytakując na zadane pytanie. Była przyzwyczajona do innych smaków, do prostych woni, które kojarzyły się z domem, z lecznicą na Nokturnie. Kawałek egzotyki, który wniosła Dei, był smaczny, łatwy do połknięcia, zostawiający po sobie dobre wspomnienie, ale zupełnie nietrwały. Szybko skończyła jeść małą bułeczkę i kiedy usiadła obok przyjaciółki, wzięła w małe palce kolejną, przepołowioną i muśniętą brzoskwiniami. Nie bała się ubrudzić sobie palców.
– Powinnam? – spytała niepewnie. Przecież wiedziała, jak to wyglądało na co dzień. Zawsze było mnóstwo zadań i zawsze zbyt mało rąk do ich wypełniania. – Zawsze jej pomagałam. Chociaż nie sięgałam do pudełeczek z ciemno zielonymi maściami i mama musiała sięgać po nie sama. Pójdę do niej, kiedy zjem. A ty nic nie jesz? – podsunęła, chwytając za szklankę z sokiem.
Nie wiedziała, w jaki sposób pojono ją eliksirem – nie wiedziała, że w ogóle pojono ją czymkolwiek, co wywoływało u niej efekt tak długiego uśpienia. Przysunęła się bliżej, dając niemą zgodę na ingerencję w ułożone przez sen włosy. Nie lubiła, kiedy ją za nie ciągnięto, ale dobra ciotka na pewno o tym wiedziała.
– Nie, był sam – odpowiedziała krótko, kończąc temat snu. Im dłużej o nim mówiła, tym więcej pojawiało się szczegółów. Tych koszmarnych, upiornych, które obrzydzało baśń, sprawiały, że stawała się koszmarem, z którego budziła się z krzykiem. Sięgnęła po szklankę z sokiem i upiła z niej łyk. – Mama na pewno powiedziałaby więcej.
Niezmiennie od lat była dla niej oparciem.
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Lysandra nie musiała mówić wiele, by skupiać na sobie całą uwagę Deirdre, bacznie przyglądającej się emocjom, wypisanym na drobnej buzi. Podejrzliwość wobec nowych smaków, ostrożność w ich próbowaniu, rzeczowa ocena smaku oraz potencjalnego zagrożenia w postaci trucizny, konkretna propozycja wykorzystania lśniących nasion granatu; wszystko to wynikające z doskonałego wychowania, jakie zagwarantowała jej Cassandra, ucząc, że otaczający ich świat jest niebezpieczny. Nieufność dziewczynki nie wzbudziła w Dei niezadowolenia, jedynie dumę; powinna być stale czujna, bezkompromisowa, stawiając na pierwszym miejscu siebie i swoją matkę - nawet jeśli miała to oznaczać względne grymaszenie przy francuskich przysmakach, przyniesionych tu przez kogoś, kogo zdołała polubić. Tsagairt uśmiechała się stale, nawet gdy zaniepokojona Lysa informowała o zakresie swych obowiązków i tajemniczym pudełku, do którego nie powinna mieć dostępu. Zawierało śmiertelną truciznę, przenikającą przez skórę? Myśli brunetki odpłynęły na chwilę w kierunku mrocznych tajemnic lecznicy, pełnej eliksirów i maści, które - użyte nieumiejętnie - mogły nie ratować życia a wręcz je odbierać. Uzdrowicielska wiedza skrywała w sobie wiele zachwycających możliwości i Deirdre cieszyła się, że Cassandra znajduje się po ich stronie, zdolna i utalentowana, w końcu świadoma tego, co do tej pory pozostawało przed nią ukryte. A co mogło zapewnić jej córce bezpieczeństwo - i w niedalekiej przyszłości, prawdziwą potęgę; bez wątpienia przecież ruszy śladami mądrej matki, od najmłodszych lat oswojona z codziennością nokturnowej lecznicy.
- Powinnaś. Sama wiesz, że ostatnio nie czujesz się w pełni sił - odpowiedziała łagodnie, przyglądając się okruszkom, sypiącym się na drewnianą podłogę. - Już zjadłam, w domu - dodała, widząc, jak dziewczynka sięga po sok. Dobrze, zjadła śniadanie, wypije eliksir i spokojnie zaśnie: wypełniła swoje zadanie. Chciała, by przejście ze stanu czuwania w sen przebiegło łagodnie, dlatego kontynuowała wypowiedź, głosem, cichym i śpiewnym. - Przeprowadziłam się, wiesz? Do dużej, pięknej willi położonej na małej wysepce - zaczęła tonem, którym czasem opowiadała jej baśnie, kończąc zaplatać warkocz, teraz spoczywający na lewym ramieniu dziewczynki. Odgarnęła z twarzy Lysy kilka kosmyków, chcąc w odpowiednim momencie delikatnie ułożyć drobne ciałko wśród poduszek. - Jest otoczona różanym ogrodem, a dalej - gęstym lasem - kontynuowała, z zadowoleniem przyjmując wypicie soku jabłkowego aż do dna. Ostrożnie wyjęła szklankę z dłoni Lysandry, odkładając ją na stolik. - Byłoby wspaniale, gdybyś mogła mnie tam niedługo odwiedzić. Poszłybyśmy na plażę, zobaczyłabyś morze. Potężne, nieposkromione, dzikie - mówiła ciszej, kiwając z powagą głową na już nieco senne słowa o mamie. Tak, Cassandra lepiej znała swój dar - i właściwie wszystko wiedziała lepiej, sprawiając, że niekiedy i Deirdre czuła się jak jej córka, dziecko, nad którym sprawowała matczyną opiekę, surową i czułą zarazem. - Kto wie, może spotkałybyśmy na brzegu syreny? Albo znalazły magiczne muszle? - zastanowiła się na głos, orientując się, że ciało Lysy staje się bezwładne a powieki opadły. Ułożyła dziewczynkę ostrożnie na poduszkach, przykrywając ją kocem, jeszcze chwilę - prawie nucąc - opowiadając o Białej Willi, by, gdy upewniła się, że zasnęła, pocałować ją w czoło. Krótko, jednocześnie radosna, że mogła ją zobaczyć - i smutna, że mógł być to ostatni raz, gdy znajdowała się blisko tak mądrej, małej kobietki.
- Powinnaś. Sama wiesz, że ostatnio nie czujesz się w pełni sił - odpowiedziała łagodnie, przyglądając się okruszkom, sypiącym się na drewnianą podłogę. - Już zjadłam, w domu - dodała, widząc, jak dziewczynka sięga po sok. Dobrze, zjadła śniadanie, wypije eliksir i spokojnie zaśnie: wypełniła swoje zadanie. Chciała, by przejście ze stanu czuwania w sen przebiegło łagodnie, dlatego kontynuowała wypowiedź, głosem, cichym i śpiewnym. - Przeprowadziłam się, wiesz? Do dużej, pięknej willi położonej na małej wysepce - zaczęła tonem, którym czasem opowiadała jej baśnie, kończąc zaplatać warkocz, teraz spoczywający na lewym ramieniu dziewczynki. Odgarnęła z twarzy Lysy kilka kosmyków, chcąc w odpowiednim momencie delikatnie ułożyć drobne ciałko wśród poduszek. - Jest otoczona różanym ogrodem, a dalej - gęstym lasem - kontynuowała, z zadowoleniem przyjmując wypicie soku jabłkowego aż do dna. Ostrożnie wyjęła szklankę z dłoni Lysandry, odkładając ją na stolik. - Byłoby wspaniale, gdybyś mogła mnie tam niedługo odwiedzić. Poszłybyśmy na plażę, zobaczyłabyś morze. Potężne, nieposkromione, dzikie - mówiła ciszej, kiwając z powagą głową na już nieco senne słowa o mamie. Tak, Cassandra lepiej znała swój dar - i właściwie wszystko wiedziała lepiej, sprawiając, że niekiedy i Deirdre czuła się jak jej córka, dziecko, nad którym sprawowała matczyną opiekę, surową i czułą zarazem. - Kto wie, może spotkałybyśmy na brzegu syreny? Albo znalazły magiczne muszle? - zastanowiła się na głos, orientując się, że ciało Lysy staje się bezwładne a powieki opadły. Ułożyła dziewczynkę ostrożnie na poduszkach, przykrywając ją kocem, jeszcze chwilę - prawie nucąc - opowiadając o Białej Willi, by, gdy upewniła się, że zasnęła, pocałować ją w czoło. Krótko, jednocześnie radosna, że mogła ją zobaczyć - i smutna, że mógł być to ostatni raz, gdy znajdowała się blisko tak mądrej, małej kobietki.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ich dom na Nokturnie, lecznica, była doskonale Lysandrze znana, a mimo to wciąż potrafiła zaskakiwać swoją zawartością, plątaniną korytarzy – nie tylko tych między pokojami, przede wszystkim tymi pod starymi łóżkami, krzesłami i stołami, gdzie można było schować się i obserwować z tej kryjówki nowe zwierzęta przechodzące przez progi domu. Panicznie kumkające ropuchy, rozerwane brzuchy syczących wydr, zawodzące sroki i wierzgające psy z pianą na pysku. Tych ostatnich bała się najbardziej i chociaż częściej chowała się przed nimi, niż była zdolna pomóc matce w opiece, to starała się jak mogła, by jej nie zawieść.
Uważnie przyglądała się Deirdre, poszukiwała na jej twarzy mimicznych zapewnień co do słów, które wypowiadała. Była bardzo podobna do mamy. Miękkość głosu schowana za nieprzeniknioną, ochronną otoczką, która może i była ostrzeżeniem dla nieszczerych intencji innych ludzi, ale stanowiła przede wszystkim dowód na to, że obie miały mięsiste serce, przy którym Lysandra czuła się tak bezpiecznie, jak jeszcze przy nikim innym.
W kącikach jej ust pojawił się lekki uśmiech, lewa piąstka uniosła się do oczu, by je potrzeć, odgonić pierwsze oznaki senności. Gdy kończyła swoje śniadanie, znów sięgając po sok, zaczynała coraz mocniej wpadać w baśniową aurę, którą zagwarantowała jej Deirdre. Kolejne łyki pomogły jej wyobrazić sobie ogromny, biały dom, którego nigdy wcześniej nie widziała, a dookoła niego róże, które teraz przybrały kształt słoneczników, o wiele bardziej kojarzących się Lysie z czymś na pozór dobrym.
– Byłam kiedyś w gęstym lesie – odparła półsennie, mimowolnie opierając się głową na ramieniu Deirdre. – Było tam dużo ptaków. Śpiewały. Ale nie jak wrony. I były żaby. I pająki… całe mnóstwo pająków…
Historia zaczynała nabierać w jej głowie coraz większego sensu, coraz więcej barw przemykało pod jej opadniętymi do końca powiekami. Trawę czesał północy wiatr, niemal czuła jego morską woń. Widziała kiedyś morze. W tamtym roku mama zabrała ją na plażę, z dala od ludzi. Błękitna toń zlewała się z niebem, co jednocześnie przeraziło i zafascynowało Lysandrę. Jak potężne musiało być morze, skoro dotknęło samego nieba?
Usnęła niesamowicie szybko, ale lekko, ze spokojem na twarzy. Morze szybko zamieniło się znów w las, jej ukochany las z czystą polaną otoczoną przez rzędy wysokich drzew. Z krzewem głogu rosnącym między grubymi pniami. Tym razem było cicho. Tylko skrzydła dorosłej Wrony zatrzepotały w gnieździe zbudowanym na gałęziach płaczącej wierzby, przytuliły ją do siebie, a ostry dziób skubnął kilka razy kark, zmuszając puch do wypadnięcia, przeobrażenia się w mocne, piękne wronie pióra.
| zt x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
Uważnie przyglądała się Deirdre, poszukiwała na jej twarzy mimicznych zapewnień co do słów, które wypowiadała. Była bardzo podobna do mamy. Miękkość głosu schowana za nieprzeniknioną, ochronną otoczką, która może i była ostrzeżeniem dla nieszczerych intencji innych ludzi, ale stanowiła przede wszystkim dowód na to, że obie miały mięsiste serce, przy którym Lysandra czuła się tak bezpiecznie, jak jeszcze przy nikim innym.
W kącikach jej ust pojawił się lekki uśmiech, lewa piąstka uniosła się do oczu, by je potrzeć, odgonić pierwsze oznaki senności. Gdy kończyła swoje śniadanie, znów sięgając po sok, zaczynała coraz mocniej wpadać w baśniową aurę, którą zagwarantowała jej Deirdre. Kolejne łyki pomogły jej wyobrazić sobie ogromny, biały dom, którego nigdy wcześniej nie widziała, a dookoła niego róże, które teraz przybrały kształt słoneczników, o wiele bardziej kojarzących się Lysie z czymś na pozór dobrym.
– Byłam kiedyś w gęstym lesie – odparła półsennie, mimowolnie opierając się głową na ramieniu Deirdre. – Było tam dużo ptaków. Śpiewały. Ale nie jak wrony. I były żaby. I pająki… całe mnóstwo pająków…
Historia zaczynała nabierać w jej głowie coraz większego sensu, coraz więcej barw przemykało pod jej opadniętymi do końca powiekami. Trawę czesał północy wiatr, niemal czuła jego morską woń. Widziała kiedyś morze. W tamtym roku mama zabrała ją na plażę, z dala od ludzi. Błękitna toń zlewała się z niebem, co jednocześnie przeraziło i zafascynowało Lysandrę. Jak potężne musiało być morze, skoro dotknęło samego nieba?
Usnęła niesamowicie szybko, ale lekko, ze spokojem na twarzy. Morze szybko zamieniło się znów w las, jej ukochany las z czystą polaną otoczoną przez rzędy wysokich drzew. Z krzewem głogu rosnącym między grubymi pniami. Tym razem było cicho. Tylko skrzydła dorosłej Wrony zatrzepotały w gnieździe zbudowanym na gałęziach płaczącej wierzby, przytuliły ją do siebie, a ostry dziób skubnął kilka razy kark, zmuszając puch do wypadnięcia, przeobrażenia się w mocne, piękne wronie pióra.
| zt x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
Ostatnio zmieniony przez Lysandra Vablatsky dnia 20.04.18 20:33, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Sypialnia
Szybka odpowiedź