Suszarnia
AutorWiadomość
Suszarnia
Pomieszczenie znajdujące się tuż obok głównej sali pełniącej funkcję lazaretu, niewielkie, ciasne, to suszarnia, w której przechowywane są zioła na lecznicze maści i eliksiry. W powietrzu nieustannie unosi się tutaj ostry zapach roślin, które akurat zostały porozwieszane; od lawendy i lubczyku, przez pieprz, czosnek czy koper, po szałwię, rozmaryn, kolendrę i inne, znacznie mniej znane zioła. Łodygi suszonych roślin wiszą na upiętych pod sufitem. Światło wpuszcza do środka niewielkie, wąskie okno przyciemnione jasną zasłonką.
Pośród porozrzucanych ususzonych liści leżą dwa koce, kiedy lecznica jest przepełniona lub przyjmowani są pacjencji, którzy z innych powodów powinni zostać odizolowani od pozostałych, zwykle są - bez luksusów - kładzeni tutaj.
Pośród porozrzucanych ususzonych liści leżą dwa koce, kiedy lecznica jest przepełniona lub przyjmowani są pacjencji, którzy z innych powodów powinni zostać odizolowani od pozostałych, zwykle są - bez luksusów - kładzeni tutaj.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
| 28 kwietnia
Krew szumiała mu w uszach, ból kuł niczym tępy nóż rozdzierający ciało, czuł przeraźliwe zawroty głowy, utrudniające, prawie uniemożliwiające skupienie się na celu teleportacji. Nie wiedział, jakim cudem udało mu się przenieść na Nokturn bez poważniejszych konsekwencji, unikając rozszczepienia, ale lądując w jakimś ciemnym, brudnym zaułku nie ustał na nogach, od razu przewracając się na chłodną, śliską i mokrą ulicę. Z trudem się podniósł, trochę po omacku, wyciągając przed siebie ręce jak ślepiec, oślepiony promieniującym cierpieniem. Krew wciąż (coraz słabiej) płynęła z ran na przedramionach i ledwo mógł poruszać lewą nogą. Ciągnął ją za sobą, bezużyteczną, potrzaskaną, wspierając się na poranionych rękach i usiłując podnieść się z ziemi. Dwie próby zakończyły się porażką, dopiero za trzecim razem zdołał wesprzeć się o wystający wykusz, dźwigając swe wycieńczone ciało w górę. Ledwo stał, nie mówiąc już o chodzeniu o własnych siłach, lecz musiał zawziąć się w sobie i dokuśtykać do lecznicy Cassandry. Przesuwał dłońmi po chropowatym, obdartym murze, ostrożnie stawiając stopy i pokracznie manipulując lewą nogą, właściwie pozbawioną wszelkiego czucia. W pewnym momencie ból przekroczył swoje maksimum, odłączając zmysły i po cierpieniu pozostawiając już tylko równie nieprzyjemne otępienie. Rowle nadal miał w ustach smak własnej krwi, a przed oczami obraz martwego Karkarova. Zmaltretowanej dziewczyny. Potężnego, nieruchomego ciała jednorożca. Zbyt wiele, by teraz miał się poddać, stojąc już u bram i czekając na swoją nagrodę, na służbę pod dyktandem Czarnego Pana. Wizja, jedyna słuszna idea jakby go natchnęła: zagryzł wąskie wargi i parł naprzód, kierując się bardziej zmysłem dotyku niż wzroku. Mgła osiadła mu na oczach, po raz pierwszy zetknął się z tak podręcznikowym przypadkiem oślepnięcia z czystego bólu, o jakim myślał, że jest zwykłą fikcją. Przez całą drogę prze Nokturn nie spotkał nikogo lub po prostu nie zarejestrował bodźców innych, od miarowego rwania w sponiewieranej kończynie, lecz szczyty zaniedbanych, ciasno stłoczonych domów w końcu zaczęły wydawać mu się znajome. Jeden, odwiedzany przez Magnusa w nieregularnych odstępach czasowych, szczególnie. Znał wąskie, rozklekotane schody, które obecnie w duchy przeklinał, walcząc z każdym stopniem, by dostać się do drzwi. Bezpieczna przystań, ziemia obiecana; wierzył, że Cassandra i tym razem nie zawiedzie, że znajdzie dla niego miejsce, że nie zada zbędnych pytań, że nie oceni. Z trudem załomotał w drzwi, lecz zdał sobie sprawy, że dźwięk nie może być słyszalny, że nawet ręce osłabły mu tak, że wydobywa z drewna jedynie cichy pogłos. Pchnął je - w nadziei, że ustąpią, po czym kiedy tylko przekroczył próg ciemnego korytarza, a w jego nozdrza uderzył silnie ziołowy zapach, zakręciło mu się w głowie, zachwiał się, momentalnie tracąc władzę w nogach i osunął się na podłogę, niefortunnie uderzając potylicą o mosiężną gałkę od drzwi.
Krew szumiała mu w uszach, ból kuł niczym tępy nóż rozdzierający ciało, czuł przeraźliwe zawroty głowy, utrudniające, prawie uniemożliwiające skupienie się na celu teleportacji. Nie wiedział, jakim cudem udało mu się przenieść na Nokturn bez poważniejszych konsekwencji, unikając rozszczepienia, ale lądując w jakimś ciemnym, brudnym zaułku nie ustał na nogach, od razu przewracając się na chłodną, śliską i mokrą ulicę. Z trudem się podniósł, trochę po omacku, wyciągając przed siebie ręce jak ślepiec, oślepiony promieniującym cierpieniem. Krew wciąż (coraz słabiej) płynęła z ran na przedramionach i ledwo mógł poruszać lewą nogą. Ciągnął ją za sobą, bezużyteczną, potrzaskaną, wspierając się na poranionych rękach i usiłując podnieść się z ziemi. Dwie próby zakończyły się porażką, dopiero za trzecim razem zdołał wesprzeć się o wystający wykusz, dźwigając swe wycieńczone ciało w górę. Ledwo stał, nie mówiąc już o chodzeniu o własnych siłach, lecz musiał zawziąć się w sobie i dokuśtykać do lecznicy Cassandry. Przesuwał dłońmi po chropowatym, obdartym murze, ostrożnie stawiając stopy i pokracznie manipulując lewą nogą, właściwie pozbawioną wszelkiego czucia. W pewnym momencie ból przekroczył swoje maksimum, odłączając zmysły i po cierpieniu pozostawiając już tylko równie nieprzyjemne otępienie. Rowle nadal miał w ustach smak własnej krwi, a przed oczami obraz martwego Karkarova. Zmaltretowanej dziewczyny. Potężnego, nieruchomego ciała jednorożca. Zbyt wiele, by teraz miał się poddać, stojąc już u bram i czekając na swoją nagrodę, na służbę pod dyktandem Czarnego Pana. Wizja, jedyna słuszna idea jakby go natchnęła: zagryzł wąskie wargi i parł naprzód, kierując się bardziej zmysłem dotyku niż wzroku. Mgła osiadła mu na oczach, po raz pierwszy zetknął się z tak podręcznikowym przypadkiem oślepnięcia z czystego bólu, o jakim myślał, że jest zwykłą fikcją. Przez całą drogę prze Nokturn nie spotkał nikogo lub po prostu nie zarejestrował bodźców innych, od miarowego rwania w sponiewieranej kończynie, lecz szczyty zaniedbanych, ciasno stłoczonych domów w końcu zaczęły wydawać mu się znajome. Jeden, odwiedzany przez Magnusa w nieregularnych odstępach czasowych, szczególnie. Znał wąskie, rozklekotane schody, które obecnie w duchy przeklinał, walcząc z każdym stopniem, by dostać się do drzwi. Bezpieczna przystań, ziemia obiecana; wierzył, że Cassandra i tym razem nie zawiedzie, że znajdzie dla niego miejsce, że nie zada zbędnych pytań, że nie oceni. Z trudem załomotał w drzwi, lecz zdał sobie sprawy, że dźwięk nie może być słyszalny, że nawet ręce osłabły mu tak, że wydobywa z drewna jedynie cichy pogłos. Pchnął je - w nadziei, że ustąpią, po czym kiedy tylko przekroczył próg ciemnego korytarza, a w jego nozdrza uderzył silnie ziołowy zapach, zakręciło mu się w głowie, zachwiał się, momentalnie tracąc władzę w nogach i osunął się na podłogę, niefortunnie uderzając potylicą o mosiężną gałkę od drzwi.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| stąd
Czuł posmak wilgoci w ustach, czuł ją w oczach, które piekły z niewiadomego mu powodu, miał ją we włosach, na karku, plecach, do których koszula przylepiła się jak bibuła do miodu. Nie czuł szkła, które zalegało pomiędzy łopatkami, wciśnięte pod skórę, zaczepione o nią jak żądło skorpiona. Podarta peleryna, która zalegała mu na barkach wydawała się cięższa niż kiedykolwiek, mokra, ubłocona, postrzępiona na końcach — stanowiła zbędny balast, którego nie miał sił z siebie zrzucić. Z każdą chwilą, z którą leżał na ziemi chłonęła wodę i nokturnowy brud. To nie miało znaczenia, początkowo nie czuł się wcale, z chwilami, w których zyskiwał świadomość zaczynał czuć się paskudnie; myślał o śnie, który nadejdzie. To był dobry omen.
Prawa część jego twarzy pokryta była obrzydliwym błotem, lewą nieustannie zalewała bordowa krew sącząca się z rozwalonego łuku brwiowego. Nalatując do oczu przeszkadzała mu mniej niż zalegający pod powiekami piach. Ale nie mogło go to zatrzymać. Nie mógł też płomień w piersi. Zdawało mu się, że każdy pojedynczy oddech świszczał, a unosząca się w najspokojniejszych ruchach klatka piersiowa rozszerzała i zasklepiała jątrzącą się długą i głęboką ranę ciągnącą od piersi po brzuch. Materiał przesiąkniętej krwią, rozdartej wzdłuż koszuli drażnił, dostając się tam, gdzie był najmniej potrzebny, poddając go próbie wytrwałości.
Kiedy upadł z Ignotusem na deski pod drzwiami lecznicy, głuchy trzask zmusił go do myślenia, że któreś z żeber pękło; niechlubnie pomyślał o kruchych, łamliwych kościach swojego ojca; jego były przecież ze stali. Podniósł się z ziemi z trudem, i zacisnąwszy zęby podciągnął nieprzytomnego czarnoksiężnika z podłogi, czując jak płuca prawie dosłownie wypływają mu na wierzch z włożonego w to wysiłku. Włożył w to wszystkie siły, jakie posiadał, a uciążliwy ból głowy jedynie się wzmógł, gdy nagle krew zabuzowała i zaczęła krążyć szybciej, w spazmie zalewając brzuch i spodnie po raz kolejny. Nie zamierzał go tam zostawić na pożarcie ogarom, na rozczłonkowanie na obdarcie ze skóry przez najgorsze pomioty. Lewym barkiem pchnął drzwi, które jakby zaparły się o coś. Nie był pewien, czy ze środka dobiegał jęk konającego, czy stłumiony warkot Umhry. Nie zamierzał jednak czekać, aż zaryglowane drzwi ustąpią. Zaparł się nogami i resztkami energii naparł plecami na przejście. Ignotus wyślizgiwał mu się z rąk, lecz nie był w stanie wszystkiego uczynić sprawnie; wnet okazało się, że i jedno i drugie przestało mu wychodzić zupełnie. Kręciło mu się w głowie, obraz zamazywał, w uszach znów mu świszczało, lecz ta przedziwna obecność opuściła go na dobre.
W końcu coś wielkiego i płaskiego zaszurało po podłodze, a wraz z tym uchyliły się drzwi, przez które obaj z Ignotusem wpadli do środka. Nieporadnie, jak częściowo sparaliżowane kupy mięsa, wwaliły się do lazaretu z hukiem i głuchym trzaskiem.
Pewnie któryś z nich miał złamany kręgosłup. I na pewno nie był to Ramsey. Nie.
Okazało się, ze nie byli pierwsi tego wieczora.
Nie powiedział nic, nie wypuścił z krtani żadnego dźwięku, choć Ignotus, wciąż nieprzytomny, zalegał na nim częściowo.Na moment się wyłączył, instynktownie, samoistnie, jakby organizm ustrzegł go przed kolejną dawka ogromnego bólu, który być może doprowadził go do utraty przytomności. Przed oczami miał lekko rozmazane deski niewysokiego sufitu; wstrzymał też oddech na dłuższą chwilę, spowalniając pracę serca, utrzymując klatkę piersiową w jednej pozycji. Dopiero po kilku minutach wysunął się spod ciała — szczęśliwie, nie tak ciężkiego. Zdawało mu się, że tuż obok na podłodze leży Magnus, kuzyn i zachciało mu się śmiać.
Jeszcze trochę, jeszcze moment, powtarzał w myślach, przewracając się na kolana. Mocno wsparł się dłońmi o podłogę; w szczelinach ujrzał krew. Minął moment nim uświadomił sobie, że to jego własna.
— Cass! — krzyknął, a raczej sądził, że krzyknął. Swój głos słyszał w myślach, w rzeczywistości wychrypiał, podciągając się w górę; chwycił się dłonią czegoś w miarę stabilnego. Przysiadł na brzegu pryczy, w głównej sali, na jakimś nieprzytomnym, konającym biedaku — było mu wszystko jedno; musiał tylko złapać oddech, odpocząć, zasnąć. Nawet tu, na obcym mu czarodzieju, jedynie częściowo na jego łożu śmierci, spoglądając przed siebie, w przejście do suszarni, gdzie leżały zwłoki Magnusa i oby-nie-zwłoki jego ojca.
Czuł posmak wilgoci w ustach, czuł ją w oczach, które piekły z niewiadomego mu powodu, miał ją we włosach, na karku, plecach, do których koszula przylepiła się jak bibuła do miodu. Nie czuł szkła, które zalegało pomiędzy łopatkami, wciśnięte pod skórę, zaczepione o nią jak żądło skorpiona. Podarta peleryna, która zalegała mu na barkach wydawała się cięższa niż kiedykolwiek, mokra, ubłocona, postrzępiona na końcach — stanowiła zbędny balast, którego nie miał sił z siebie zrzucić. Z każdą chwilą, z którą leżał na ziemi chłonęła wodę i nokturnowy brud. To nie miało znaczenia, początkowo nie czuł się wcale, z chwilami, w których zyskiwał świadomość zaczynał czuć się paskudnie; myślał o śnie, który nadejdzie. To był dobry omen.
Prawa część jego twarzy pokryta była obrzydliwym błotem, lewą nieustannie zalewała bordowa krew sącząca się z rozwalonego łuku brwiowego. Nalatując do oczu przeszkadzała mu mniej niż zalegający pod powiekami piach. Ale nie mogło go to zatrzymać. Nie mógł też płomień w piersi. Zdawało mu się, że każdy pojedynczy oddech świszczał, a unosząca się w najspokojniejszych ruchach klatka piersiowa rozszerzała i zasklepiała jątrzącą się długą i głęboką ranę ciągnącą od piersi po brzuch. Materiał przesiąkniętej krwią, rozdartej wzdłuż koszuli drażnił, dostając się tam, gdzie był najmniej potrzebny, poddając go próbie wytrwałości.
Kiedy upadł z Ignotusem na deski pod drzwiami lecznicy, głuchy trzask zmusił go do myślenia, że któreś z żeber pękło; niechlubnie pomyślał o kruchych, łamliwych kościach swojego ojca; jego były przecież ze stali. Podniósł się z ziemi z trudem, i zacisnąwszy zęby podciągnął nieprzytomnego czarnoksiężnika z podłogi, czując jak płuca prawie dosłownie wypływają mu na wierzch z włożonego w to wysiłku. Włożył w to wszystkie siły, jakie posiadał, a uciążliwy ból głowy jedynie się wzmógł, gdy nagle krew zabuzowała i zaczęła krążyć szybciej, w spazmie zalewając brzuch i spodnie po raz kolejny. Nie zamierzał go tam zostawić na pożarcie ogarom, na rozczłonkowanie na obdarcie ze skóry przez najgorsze pomioty. Lewym barkiem pchnął drzwi, które jakby zaparły się o coś. Nie był pewien, czy ze środka dobiegał jęk konającego, czy stłumiony warkot Umhry. Nie zamierzał jednak czekać, aż zaryglowane drzwi ustąpią. Zaparł się nogami i resztkami energii naparł plecami na przejście. Ignotus wyślizgiwał mu się z rąk, lecz nie był w stanie wszystkiego uczynić sprawnie; wnet okazało się, że i jedno i drugie przestało mu wychodzić zupełnie. Kręciło mu się w głowie, obraz zamazywał, w uszach znów mu świszczało, lecz ta przedziwna obecność opuściła go na dobre.
W końcu coś wielkiego i płaskiego zaszurało po podłodze, a wraz z tym uchyliły się drzwi, przez które obaj z Ignotusem wpadli do środka. Nieporadnie, jak częściowo sparaliżowane kupy mięsa, wwaliły się do lazaretu z hukiem i głuchym trzaskiem.
Pewnie któryś z nich miał złamany kręgosłup. I na pewno nie był to Ramsey. Nie.
Okazało się, ze nie byli pierwsi tego wieczora.
Nie powiedział nic, nie wypuścił z krtani żadnego dźwięku, choć Ignotus, wciąż nieprzytomny, zalegał na nim częściowo.Na moment się wyłączył, instynktownie, samoistnie, jakby organizm ustrzegł go przed kolejną dawka ogromnego bólu, który być może doprowadził go do utraty przytomności. Przed oczami miał lekko rozmazane deski niewysokiego sufitu; wstrzymał też oddech na dłuższą chwilę, spowalniając pracę serca, utrzymując klatkę piersiową w jednej pozycji. Dopiero po kilku minutach wysunął się spod ciała — szczęśliwie, nie tak ciężkiego. Zdawało mu się, że tuż obok na podłodze leży Magnus, kuzyn i zachciało mu się śmiać.
Jeszcze trochę, jeszcze moment, powtarzał w myślach, przewracając się na kolana. Mocno wsparł się dłońmi o podłogę; w szczelinach ujrzał krew. Minął moment nim uświadomił sobie, że to jego własna.
— Cass! — krzyknął, a raczej sądził, że krzyknął. Swój głos słyszał w myślach, w rzeczywistości wychrypiał, podciągając się w górę; chwycił się dłonią czegoś w miarę stabilnego. Przysiadł na brzegu pryczy, w głównej sali, na jakimś nieprzytomnym, konającym biedaku — było mu wszystko jedno; musiał tylko złapać oddech, odpocząć, zasnąć. Nawet tu, na obcym mu czarodzieju, jedynie częściowo na jego łożu śmierci, spoglądając przed siebie, w przejście do suszarni, gdzie leżały zwłoki Magnusa i oby-nie-zwłoki jego ojca.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Miała pełne ręce roboty. Czas wymykał jej się z rąk, a praca tylko się nawarstwiała; kwiecień był miesiącem, w którym właściwie nie miała ani chwili wytchnienia - być może to lepiej, być może właśnie dzięki temu nie musiała myśleć o Vasylu zbyt wiele. Być może źle - być może przez to mogła być mniej uważna. Lysandra lawirowała pomiędzy pryczami zgrabnie, asystując przy opiece nad chorymi - jak na siedmiolatkę spisując się doprawdy znakomicie, a co bardziej przytomni pacjenci mogli mieć ją na oku. Nie czuła się dobrze w te wieczory, w które Ramseya tutaj nie było - choć wiedziała, że jak kot musiał czasem przejść się własnymi ścieżkami, a ona - im mniej wiedziała, tym spokojniej spała. Nie zadawała pytań, na które nie chciała znać odpowiedzi.
Tak jak teraz. Przechodziła akurat korytarzem z tacą wyłożoną medykamentami - dwie fiolki z eliksirem wzmacniającym krzepliwość krwi, paroma bandażami, syropem i maścią przeciw oparzeniom - pacjenci byli już w stabilnym stanie, ale wymagali nieustannej uwagi. Niemal potknęła się o ciała leżące jej na drodze - niemal, zatrzymała się w pół kroku, prawdopodobnie tylko dlatego, że niosąc niestabilną tacę szła powoli, zachowując ostrożność - była to cecha każdej matki, pod nogami której błąkało się małe dziecko. Lekko uniosła brew, dostrzegając dwa porzucone ciała, dopiero po chwili odnajdując wzrokiem Ramseya - jedynego pośród nich przytomnego. Nie usłyszała wcześniej jego krzyku, musiał być zbyt cichy.
- Nienajlepsza pora na zjazd rodzinny - odparła, bezdusznie wymijając ciała - i wchodząc pomiędzy prycze, gdzie, na skraju najbliższej drzwiom, postawiła tacę. - Nie mam czasu was ugościć i jestem całkowicie nieprzygotowana. Obawiam się, że nie mogę zaproponować wam nawet wina. - Podkasawszy rękawy białej koszuli, kątem oka zerknęła na Ramseya, kontrolnie. Rozcięty łuk brwiowy krwawił, zalewając jego twarz jego własną posoką - ciągnącą się zresztą wzdłuż korytarza malowniczą bruzgą. Bladość skóry wydawała się niepokojąca, ale Mulciber już niejeden raz pokazał jej swoją siłę i niezłomność. Jakimś cudem przyniósł tu w podobnym stanie aż dwa ciała - nie przyszło jej do głowy, że mógł ich dzielić po prostu krótki przypadek. - Morgano, Ramsey - skrzywiła się z niesmakiem. - Siedzisz na jego złamanych żebrach. Wszystko będę składać od nowa. Bądź łaskaw zsunąć się na bok zanim się udusi. I to już - Ujęła w dłoń eliksir wzmacniający i przytknęła fiolkę do ust pierwszego z pacjentów - częstując go zawartością. Pustą odłożyła na bok, zabrawszy z powrotem tacę, zbliżyła się do pryczy, na której znajdował się Mulciber - ponaglającym gestem pchając - lekko, wiele sił nie miała - jego plecy, żeby zlazł z pacjenta. Odłożywszy medykamenty na bok, wyjęła z czarnej spódnicy różdżkę, kilkakrotnie jak mantry szepcząc pod nosem zaklęcia, przytknąwszy jej kraniec do klatki piersiowej leżącego. Następnie - i jego napoiła eliksirem, choć nie był nawet przytomny. - Pokaż to - westchnęła ze zrezygnowaniem, chwytając między palce bandaż - i wychodząc naprzeciw słaniającego się Ramseya, ze zmarszczoną brwią przyglądając się jego ciału. - Widywałam cię w lepszym stanie - stwierdziła z zastanowieniem, delikatnie chwytając jego głowę między dłońmi; korzystając z okazji przebadała ją dokładnie, muskając palcami przesiąknięte krwią włosy - stabilizując pozycję czaszki, by móc bez przeszkód nałożyć ów bandaż i zatamować lejącą się na twarz krew. Później to zmyje. I zajmie się resztą. - Wstawaj, sama sobie z nimi nie poradzę - Przecież nie będą tak leżeli w przejściu - co miała z nimi zrobić? Wziąć ich, rosłych mężczyzn, w ramiona i przesunąć na koce? Przeszła po zabrudzonej krwią posadzce - do którego z nich mogła należeć ta krew? - ku dwóm pozostałym gościom, przykucnąwszy przy tym, który wydawał się być w lepszym stanie: Rowle.
- Słyszysz mnie, sir? - Położyła dłoń, brudną od krwi Mulcibera, na jego policzku, lekko nim potrząsając, obserwując reakcje jego ciała. - Lepiej, żebyś słyszał, bo obawiam się, że nie ma tutaj nikogo, kto mógłby cię przenieść w miejsce, które nie będzie rozrywkowym torem przeszkód dla mojego trolla - mruknęła, choć być może już bardziej do siebie, niż do nich, niechętnym gestem zsuwając z jego brzucha bezwładną rękę nieprzytomnego Vitalija.
Zabalowaliście, panowie.
Tak jak teraz. Przechodziła akurat korytarzem z tacą wyłożoną medykamentami - dwie fiolki z eliksirem wzmacniającym krzepliwość krwi, paroma bandażami, syropem i maścią przeciw oparzeniom - pacjenci byli już w stabilnym stanie, ale wymagali nieustannej uwagi. Niemal potknęła się o ciała leżące jej na drodze - niemal, zatrzymała się w pół kroku, prawdopodobnie tylko dlatego, że niosąc niestabilną tacę szła powoli, zachowując ostrożność - była to cecha każdej matki, pod nogami której błąkało się małe dziecko. Lekko uniosła brew, dostrzegając dwa porzucone ciała, dopiero po chwili odnajdując wzrokiem Ramseya - jedynego pośród nich przytomnego. Nie usłyszała wcześniej jego krzyku, musiał być zbyt cichy.
- Nienajlepsza pora na zjazd rodzinny - odparła, bezdusznie wymijając ciała - i wchodząc pomiędzy prycze, gdzie, na skraju najbliższej drzwiom, postawiła tacę. - Nie mam czasu was ugościć i jestem całkowicie nieprzygotowana. Obawiam się, że nie mogę zaproponować wam nawet wina. - Podkasawszy rękawy białej koszuli, kątem oka zerknęła na Ramseya, kontrolnie. Rozcięty łuk brwiowy krwawił, zalewając jego twarz jego własną posoką - ciągnącą się zresztą wzdłuż korytarza malowniczą bruzgą. Bladość skóry wydawała się niepokojąca, ale Mulciber już niejeden raz pokazał jej swoją siłę i niezłomność. Jakimś cudem przyniósł tu w podobnym stanie aż dwa ciała - nie przyszło jej do głowy, że mógł ich dzielić po prostu krótki przypadek. - Morgano, Ramsey - skrzywiła się z niesmakiem. - Siedzisz na jego złamanych żebrach. Wszystko będę składać od nowa. Bądź łaskaw zsunąć się na bok zanim się udusi. I to już - Ujęła w dłoń eliksir wzmacniający i przytknęła fiolkę do ust pierwszego z pacjentów - częstując go zawartością. Pustą odłożyła na bok, zabrawszy z powrotem tacę, zbliżyła się do pryczy, na której znajdował się Mulciber - ponaglającym gestem pchając - lekko, wiele sił nie miała - jego plecy, żeby zlazł z pacjenta. Odłożywszy medykamenty na bok, wyjęła z czarnej spódnicy różdżkę, kilkakrotnie jak mantry szepcząc pod nosem zaklęcia, przytknąwszy jej kraniec do klatki piersiowej leżącego. Następnie - i jego napoiła eliksirem, choć nie był nawet przytomny. - Pokaż to - westchnęła ze zrezygnowaniem, chwytając między palce bandaż - i wychodząc naprzeciw słaniającego się Ramseya, ze zmarszczoną brwią przyglądając się jego ciału. - Widywałam cię w lepszym stanie - stwierdziła z zastanowieniem, delikatnie chwytając jego głowę między dłońmi; korzystając z okazji przebadała ją dokładnie, muskając palcami przesiąknięte krwią włosy - stabilizując pozycję czaszki, by móc bez przeszkód nałożyć ów bandaż i zatamować lejącą się na twarz krew. Później to zmyje. I zajmie się resztą. - Wstawaj, sama sobie z nimi nie poradzę - Przecież nie będą tak leżeli w przejściu - co miała z nimi zrobić? Wziąć ich, rosłych mężczyzn, w ramiona i przesunąć na koce? Przeszła po zabrudzonej krwią posadzce - do którego z nich mogła należeć ta krew? - ku dwóm pozostałym gościom, przykucnąwszy przy tym, który wydawał się być w lepszym stanie: Rowle.
- Słyszysz mnie, sir? - Położyła dłoń, brudną od krwi Mulcibera, na jego policzku, lekko nim potrząsając, obserwując reakcje jego ciała. - Lepiej, żebyś słyszał, bo obawiam się, że nie ma tutaj nikogo, kto mógłby cię przenieść w miejsce, które nie będzie rozrywkowym torem przeszkód dla mojego trolla - mruknęła, choć być może już bardziej do siebie, niż do nich, niechętnym gestem zsuwając z jego brzucha bezwładną rękę nieprzytomnego Vitalija.
Zabalowaliście, panowie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
To było bardzo gładkie, jakby nagle znalazł się na wypolerowanej płycie sunącej prosto w dół, wyrywając ciało spod jego władzy i zasad grawitacji. Nie czuł tego pędu, tylko głuchy świst powietrza w uszach, suchy odgłos uderzenia przenikający gdzieś w głąb czaszki i (chyba?) własne, nieudolnie wyartykułowane przekleństwo. Kompletne rozdzielnie percepcji od fizyczności, jakby stał się duchem i obserwował z boku swoje zmaltretowane ciało, przypominające kawał bezwładnie porzuconego mięsa. Wygięta pod dziwnym kątem noga, z przebijającą się przez skórę białawą kością, skrzepy krwi, tworzącej na eleganckiej szacie brudne, brązowoczerwone, zaschnięte już plamy, rozchylone usta - miał wszystkie zęby? - w efekcie nadając my wygląd więcej niż żałosny, przed czego przyznaniem buntował się zaciekle. Pulsujący ból z tyłu głowy wzmógł się, odwrotnie do bodźców płynących od sponiewieranej kończyny; cierpienie znieczulało skutecznie, zwłaszcza że oczy zaszły mu mgłą i Magnus ledwo co kontaktował, z trudem odróżniając namacalne, materialne przedmioty od fikcji z swoich wyobrażeń. Pamiętał karkołomną drogę przez Nokturn, w pamięci została mu wspinaczka po trzech stopniach do siedziby Cassandry, lecz późniejszych wydarzeń nie potrafił odtworzyć, ani wydobyć nawet przemocą z osłabionego do cna umysłu. Jakieś głosy kołatały mu się w głowie, cienie przebiegały pod opadającymi powiekami, ale Magnus uparcie je ignorował, biorąc je za mroczki, mary, sny, usiłujące na niego spaść, niczym atakujące sępy, rozdziobać pazurami i wyrwać go przytomności. Walczył z zapaścią z całych sił, zapalczywie skupiony na utrzymaniu kontaktu z otoczeniem, nawet tak lichym sposobem, jak liczenie. Najpierw kalkulował kroki, które dzieliły go od białego jednorożca, potem rachował słowa, na które musiał jeszcze pozwolić mugolskiej dziewusze, na sam koniec charczenie Karkarova, odliczające wybicie dzwonu do jego śmierci. Upewniał się w ten sposób, że istnieje, że nie stał się dziwnym, oderwanym tworem, że wciąż posiada pewne pojęcie o świecie, że zachował poczucie tożsamości. Dziwnie mu w tej chwili obojętne, kiedy leżał bezwładnie, z niewygodnie skręconym ciałem i policzkiem opartym o chłodny metal tak mocno, że prawie czuł, jak przebija mu czaszkę. Rejestrował drobne zmiany w otoczeniu, jakby po odłączeniu zmysłów i postrzegania rzeczywistości realnie, wyostrzyły mu się receptory odpowiadające za nieznaczne drgnięcia w jego najbliższej przestrzeni. Po pierwsze: zapach. Ostry, drażniący nozdrza, metaliczny o charakterystycznym, słonym posmaku. Zaciskając powieki mógł poczuć, jak rdza roztapia się mu na języku czerwoną smugą; czyżby ktoś do niego dołączył? Tym razem dźwięki, ciche jęknięcia, chrapliwe zaciągnięcie się zatęchłym powietrzem wypełnionym wonią chorób i rozkładu, trzeszczenie (pękających kości) i jakiś zawodzący, niski odgłos, graniczący z krzykiem i niezidentyfikowanym charkotem. Zamrugał, usiłując zedrzeć z oczu te białe plamy, odegnać próbującą nim zawładnąć niemoc, odnaleźć się na trzeźwo w lecznicy Cassandry. Tak, tego jednego mógł być pewny, znowu przesuwał drżącymi dłońmi po najbliższych obiektach, wytężając wzrok w ciemności, przetykanej tylko drżącymi błyskami świec. Miękkie ciało tuż przy nim? Ostrożnie uniósł głowę, niewidzącym wzrokiem eksplorując pomieszczenie, nim w końcu dojrzał przycupniętego na cudzym łożu Ramseya, uroczo zakrwawionego i niewątpliwie idealnie wstrzeliwującego się w klimat pocztówki z Nokturnu. Nie zdążył nic powiedzieć, lecz usłyszał echo kobiecego głosu, doskonale, wreszcie był w dobrych rękach. Niefizyczne skurcze przerodziły się w żywy dotyk, pachnący krwią, prawie dziecięca zabawa w malowanie barw wojennych na szczupłych policzkach. Błyszczących niezdrową gorączką, kiedy kiwał lekko głową, wydobywając ze spierzchniętych ust ledwo słyszalne potwierdzenie.
-Wstanę - oznajmił, chociaż nie był pewny swych słów, gdy pierwsza próba skończyła się fiaskiem a sam Magnus zaklął, kurczowo trzymając się ściany, by całkiem nie osunąć się w dół. Niesprawna noga ciążyła, ale musiał zacisnąć zęby i wytrwać. Chwilę, do czasu nim będzie mógł zlec chociażby i na podłodze. Nie oczekiwał luksusów - prawie zabawne - wyrzęził, mijając Ramseya. Każdy krok pokonywał jak kaleka, prawdopodobnie mocno pogarszając stan lewej nogi. Ostatecznie mógłby zacząć skakać, lecz wyjątkowo nie zamierzał być atrakcją wieczoru.
-Wstanę - oznajmił, chociaż nie był pewny swych słów, gdy pierwsza próba skończyła się fiaskiem a sam Magnus zaklął, kurczowo trzymając się ściany, by całkiem nie osunąć się w dół. Niesprawna noga ciążyła, ale musiał zacisnąć zęby i wytrwać. Chwilę, do czasu nim będzie mógł zlec chociażby i na podłodze. Nie oczekiwał luksusów - prawie zabawne - wyrzęził, mijając Ramseya. Każdy krok pokonywał jak kaleka, prawdopodobnie mocno pogarszając stan lewej nogi. Ostatecznie mógłby zacząć skakać, lecz wyjątkowo nie zamierzał być atrakcją wieczoru.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stawiała kroki cicho, niczym kot skradający się do myszy, a przecież znajdowała się na swoim terenie, gdzie niczego nie musiała — nie powinna się obawiać. Jej chód miał wrodzoną lekkość, jedynie szelest długiej spódnicy pomiędzy nogami mógł zdradzać jej nadejście, ale i to w tej chwili przeoczył, tracąc swą czujność. Zmęczenie po tej przedziwnej wędrówce od starej chaty przez polanę i walka z obecnością zaczęły dawać mu się we znaki. Zarejestrował jej przybycie, kiedy znalazła się w zasięgu jego wzroku i odezwała głośno, ściągając na siebie jego uwagę. Utkwił w niej wzrok, śledząc poczynania szeroko rozwartymi oczami, jakby nie dowierzał własnym oczom. Nie powinien był wątpić ani w nią ani w jej umiejętności.
— Jesteście... we dwie — powiedział w końcu, próbując z pamięci przywołać zaklęcie duplikujące, ale zrezygnował, uzmysławiając sobie, że to ponad jego siły w tym momencie. Kręciło mu się w głowie. — Spodziewałaś się nas — stwierdził z całą pewnością, uznając jej słowa za głupie damskie droczenie się. Były we dwie, identyczne jak krople wody, kropka w kropkę. To samo zielone, przenikliwe spojrzenie, te same włosy związane z tyłu. Nie szkodzi, że kontury sylwetek były lekko rozmazane. Byłby prawie wniebowzięty, gdyby nie troski, które zajmowały jego umysł, uciążliwy tępy ból, pulsujący gdzieś z tyłu głowy.
Jej pacjent, cóż, niewiele go obchodził nawet kiedy otrzymał reprymendę od uzdrowicielki. Gdyby nie jej marna próba zepchnięcia go z pryczy nie ruszyłby się wcale. A jej dłonie miały leczyć, koić ból, a nie wzmagać dyskomfort. Prawie posłusznie zsunął się na skraj z zamiarem powstania na równe nogi, lecz była szybsza. Nim wsparł się stabilnie, a przynajmniej tak sądził, już tkwiła przed nim.
— Widywałaś też w gorszych — wymamrotał, wciąż zdolny do wyrażenia upominającego tonu. Był przekonany, że ostatnie zabawy z ogniem na długo pozostaną jego numerem jeden. — Nic mi nie będzie, wyliżę się — jak zwykle. Zmarszczył brwi, czując, że już po pierwszym zawinięciu ten bandaż go zdrażni. Chciał ująć jej nadgarstek, ale gdy skończyła, zamiast tego dotknął dłonią czoła, upewniając się, ze dalej tam jest na swoim miejscu. — Mój ojciec potrzebuje twojej pomocy— nawet nie wiedział kiedy to sformułowanie wypadło z jego ust. Nie chciał jej wskazywać co powinna robić, znała się na tym najlepiej i w mig potrafiła ocenić kto jakiej interwencji potrzebuje. Nie znał się na uzdrawianiu, jedyne czego był pewien, to że Ignotus wciąż oddychał kiedy go tu przytargał. Nie mógł stwierdzić w jakim stopniu był uszkodzony, jak poważne są jego rany i obrażenia poza plecami, z których wcześniej wyciągnął odłamki szkła. Był jednak nieprzytomny, a to uniemożliwiało uzyskania prostej odpowiedzi, co do jego samopoczucia. Czuł bezradność i bezsilność, nie mogąc samodzielnie poradzić sobie z tym kłopotem. Sprawę uznawał za priorytetową, nawet przez chwilę nie przedkładając stanu zdrowia tak samo nieprzytomnego Magnusa. Spojrzał na niego niepewnie, ściągając świeżo założony bandaż z głowy. Wykorzystał go do tego, by przetrzeć twarz; oczy, w których znajdowało się pełno brudu, krwi i kurzu. Wcisnął cienkie płótno w kąciki na krótki moment, a potem przetarł czoło i ranę; nie pojmował czemu posoka wciąż leci, czemu nie może już przestać go denerwować.
— Zabawne to dopiero będzie, jak nie zdążysz — mruknął do Magnusa, kiedy się ocknął i powoli podniósł się na nogi. Na skroni pojawiły się kolejne krople potu, a po plecach przebiegł dreszcz; poczuł coś, co od dawna mu nie doskwierało, uciążliwe, przeszywające zimno. Obce, nieznane wrażenie, paraliżujące mięśnie, jakby wysysało z niego wszystkie siły. Rozgrzeje się za moment, wierzył w to, kiedy przytaszczy ciało Mulcibera do drugiego pomieszczenia. Im był bliżej niego, tym intensywny i przyjemny zapach ziół zaczął być coraz lepiej wyczuwalny. Koper, szałwia, rozmaryn, czosnek i wiele innych, których nazw nie potrafił wymienić, choć znał te wszystkie aromaty na pamięć.
Dłońmi dotknął własnego ciała w poszukiwaniu różdżki, lecz musiała tu gdzieś wypaść w trakcie upadku, a przynajmniej tak sądził. Na jego nieszczęście, musiał poradzić sobie bez niej. Przewrócił Ignotusa na plecy, a jego głowa bezwładnie się zakołysała; twarz nie wyrażała zupełnie niczego i nie dawała nadziei na rychłe odzyskanie przytomności. Nabrał powietrza w płuca, ignorując własne niedogodności, chwycił go za ręce i przeciągnął do suszarni, wolno, bo każdy jeden krok nagle okazywał się nie lada wyczynem. Niemoc budziła frustrację. Nim jednak przeistoczyła się w gniew, ciało Ignotusa spoczęło pod jedną ze ścian, a Ramsey oparł się o nią i zsunął na niej na ziemię. Wygodną, twardą, stabilną i jednocześnie dającą przyjemne poczucie trwałości w przeciwieństwie do chwiejnych nóg. Pewnie po przeciwnej stronie spocznie Rowle; będą dogorywać w doskonałym towarzystwie. Przymknął na moment oczy, licząc, że Magnus szybko odzyska poczucie humoru i uraczy go jakimś żartem. Tego mu teraz było potrzeba.
— Jesteście... we dwie — powiedział w końcu, próbując z pamięci przywołać zaklęcie duplikujące, ale zrezygnował, uzmysławiając sobie, że to ponad jego siły w tym momencie. Kręciło mu się w głowie. — Spodziewałaś się nas — stwierdził z całą pewnością, uznając jej słowa za głupie damskie droczenie się. Były we dwie, identyczne jak krople wody, kropka w kropkę. To samo zielone, przenikliwe spojrzenie, te same włosy związane z tyłu. Nie szkodzi, że kontury sylwetek były lekko rozmazane. Byłby prawie wniebowzięty, gdyby nie troski, które zajmowały jego umysł, uciążliwy tępy ból, pulsujący gdzieś z tyłu głowy.
Jej pacjent, cóż, niewiele go obchodził nawet kiedy otrzymał reprymendę od uzdrowicielki. Gdyby nie jej marna próba zepchnięcia go z pryczy nie ruszyłby się wcale. A jej dłonie miały leczyć, koić ból, a nie wzmagać dyskomfort. Prawie posłusznie zsunął się na skraj z zamiarem powstania na równe nogi, lecz była szybsza. Nim wsparł się stabilnie, a przynajmniej tak sądził, już tkwiła przed nim.
— Widywałaś też w gorszych — wymamrotał, wciąż zdolny do wyrażenia upominającego tonu. Był przekonany, że ostatnie zabawy z ogniem na długo pozostaną jego numerem jeden. — Nic mi nie będzie, wyliżę się — jak zwykle. Zmarszczył brwi, czując, że już po pierwszym zawinięciu ten bandaż go zdrażni. Chciał ująć jej nadgarstek, ale gdy skończyła, zamiast tego dotknął dłonią czoła, upewniając się, ze dalej tam jest na swoim miejscu. — Mój ojciec potrzebuje twojej pomocy— nawet nie wiedział kiedy to sformułowanie wypadło z jego ust. Nie chciał jej wskazywać co powinna robić, znała się na tym najlepiej i w mig potrafiła ocenić kto jakiej interwencji potrzebuje. Nie znał się na uzdrawianiu, jedyne czego był pewien, to że Ignotus wciąż oddychał kiedy go tu przytargał. Nie mógł stwierdzić w jakim stopniu był uszkodzony, jak poważne są jego rany i obrażenia poza plecami, z których wcześniej wyciągnął odłamki szkła. Był jednak nieprzytomny, a to uniemożliwiało uzyskania prostej odpowiedzi, co do jego samopoczucia. Czuł bezradność i bezsilność, nie mogąc samodzielnie poradzić sobie z tym kłopotem. Sprawę uznawał za priorytetową, nawet przez chwilę nie przedkładając stanu zdrowia tak samo nieprzytomnego Magnusa. Spojrzał na niego niepewnie, ściągając świeżo założony bandaż z głowy. Wykorzystał go do tego, by przetrzeć twarz; oczy, w których znajdowało się pełno brudu, krwi i kurzu. Wcisnął cienkie płótno w kąciki na krótki moment, a potem przetarł czoło i ranę; nie pojmował czemu posoka wciąż leci, czemu nie może już przestać go denerwować.
— Zabawne to dopiero będzie, jak nie zdążysz — mruknął do Magnusa, kiedy się ocknął i powoli podniósł się na nogi. Na skroni pojawiły się kolejne krople potu, a po plecach przebiegł dreszcz; poczuł coś, co od dawna mu nie doskwierało, uciążliwe, przeszywające zimno. Obce, nieznane wrażenie, paraliżujące mięśnie, jakby wysysało z niego wszystkie siły. Rozgrzeje się za moment, wierzył w to, kiedy przytaszczy ciało Mulcibera do drugiego pomieszczenia. Im był bliżej niego, tym intensywny i przyjemny zapach ziół zaczął być coraz lepiej wyczuwalny. Koper, szałwia, rozmaryn, czosnek i wiele innych, których nazw nie potrafił wymienić, choć znał te wszystkie aromaty na pamięć.
Dłońmi dotknął własnego ciała w poszukiwaniu różdżki, lecz musiała tu gdzieś wypaść w trakcie upadku, a przynajmniej tak sądził. Na jego nieszczęście, musiał poradzić sobie bez niej. Przewrócił Ignotusa na plecy, a jego głowa bezwładnie się zakołysała; twarz nie wyrażała zupełnie niczego i nie dawała nadziei na rychłe odzyskanie przytomności. Nabrał powietrza w płuca, ignorując własne niedogodności, chwycił go za ręce i przeciągnął do suszarni, wolno, bo każdy jeden krok nagle okazywał się nie lada wyczynem. Niemoc budziła frustrację. Nim jednak przeistoczyła się w gniew, ciało Ignotusa spoczęło pod jedną ze ścian, a Ramsey oparł się o nią i zsunął na niej na ziemię. Wygodną, twardą, stabilną i jednocześnie dającą przyjemne poczucie trwałości w przeciwieństwie do chwiejnych nóg. Pewnie po przeciwnej stronie spocznie Rowle; będą dogorywać w doskonałym towarzystwie. Przymknął na moment oczy, licząc, że Magnus szybko odzyska poczucie humoru i uraczy go jakimś żartem. Tego mu teraz było potrzeba.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Walczyłem z sobą bardzo mocno, by nie stracić przytomności, kiedy Ramsey pomagał mi przejść przez Nokturn. On też był ranny. Mgliście zdawałem sobie z tego sprawę. Skupienie się jednak na tym, by poruszać nogami i stawiać kolejne kroki zajmowało zbyt wiele moich myśli, bym mógł zastanawiać się jeszcze nad czymś. Co rusz potykałem się, gubiłem rytm zmuszając nasz tandem do nieporadnego zataczania się. Oddychanie sprawiało mi ból, każdy krok odczuwałem w klatce piersiowej. Mogłem tylko domyślać się, że nie znaczyło to nic dobrego. Nie do końca pamiętałem, co się stało, że byłem w tak opłakanym stanie. Ale nawet nie próbowałem sobie niczego przypominać. Od umysłowego wysiłku dostawałem migreny. W zasadzie to chyba miałem migrenę nawet bez tego. Czułem się jakby głowa miała mi za chwilę pęknąć. Dodatkowo, czasem, odczuwałem pieczenie, jakby coś rozcinało mi skórę. Mogło to jednak być tylko złudzenie. Tych bowiem miałem w czasie podróży, która zdawać się mogło trwała wieczność, wyjątkowo dużo. Kilka razy, kiedy otworzyłem oczy wydawało mi się, że znowu jestem w celi w Tower. Dopiero po chwili odzyskiwałem kontakt z rzeczywistością. Kiedy indziej na naszej drodze stawał Vasyl. Jego martwe oczy wpatrywały się we mnie z wyrzutem. Milczał jednak. Odzywała się za to moja żona. Taka, jaką ją zapamiętałem. Wyzywała mnie w niewybrednych słowach zupełnie niepasujących szlachciance. A kiedy się rozmywała, na jej miejscu pojawiał się Graham ze smutnym uśmiechem na ustach, który przepraszał mnie, że umarł zanim zdążyliśmy porządnie porozmawiać. Czasem między iluzjami pojawiała się też twarz Ramseya. Tak zakrwawiona i pobita, że niemożliwym było, by należała do żywego człowieka. Dopiero jego ręka powstrzymując mnie przed upadkiem uświadamiała mnie, że to tylko kolejne widziadło. Nie byłem pewien czy naprawdę miałem zwidy, czy może po prostu traciłem co rusz przytomność i śniłem to wszystko. Ciemność sięgała po mnie bowiem coraz mocniej obiecując ukojenie. Walczenie z nią stawało się trudniejsze z każdym krokiem, z każdą nową falą bólu towarzyszącą nawet najmniejszemu ruchowi, jakim było oddychanie. Nabierałem więc coraz mniej powietrza i wypuszczałem je coraz szybciej ograniczając falowanie klatki piersiowej do niezbędnego minimum. A wraz z mniejszym dopływem tlenu, wyraźniejsze i częstsze robiły się zwidy. W momencie, w którym stanęliśmy przed drzwiami lecznicy nie wiedziałem czy była to tylko kolejna iluzja, czy może jednak udało nam się dotrzeć do celu. Ledwo zdawałem sobie sprawę z tego, że się przewracam. Że ktoś leci na mnie, a moje kości chrupią nieprzyjemnie. Nie wiedziałem, co dokładnie sobie złamałem. Do moich uszu dotarł głos Cassandry. Brzmiał jakbym był pod wodą, a ona wołała mnie z brzegu. Nie miałem jednak siły się wynurzać, tonąłem w ciemności coraz bardziej przyjmując z ulgą ukojenie bólu, jakie z sobą niosła. Po chwili nic już nie czułem, nikogo więcej nie słyszałem. Moja świadomość odłączyła się od ciała podróżując po największych koszmarach mojego życia. Ponownie siedziałem zamknięty w Tower i nie pamiętałem już, że to tylko niewiele znaczące wizje podsuwane przez zmęczony umysł. Znajdowałem się w alternatywnej rzeczywistości, w której zawodziło logiczne myślenie, w której nie miało znaczenia, że w celi obok mnie znajduje się Ramsey, co przecież nigdy się nie zdarzyło, że po korytarzach krążą dementorzy, których nie ma w londyńskim więzieniu, że nagle strażnikiem w Tower był Vasyl, który mścił się na mnie i swoim bracie za własną śmierć. Nic mnie jednak nie bolało. Ani połamane żebra, ani kręgosłup. Nie byłem świadom nawet tego, że ciągnący mnie po podłodze Ramsey nieświadomie przestawia połamane kości w moim ciele. Może to i lepiej. Gdybym wiedział... Gdybym wiedział, o ironio, pewnie straciłbym przytomność.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ostatnio zmieniony przez Ignotus Mulciber dnia 23.07.17 22:20, w całości zmieniany 1 raz
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Musiał naprawdę mocno oberwać po głowie - podobne uderzenia były nieobliczalne i miały naprawdę okrutne długofalowe skutki, miała nadzieję, że ominą one Ramseya - był jej potrzebny z w pełni sprawnym intelektem. Mężczyźni przypominali koguty tłukące się na grzędzie o skrawek kury, ziemi lub innej idei, w owej walce upatrując sensu swojego życia - ani jej to nie imponowało, ani ją nie wzruszyło, ani tym bardziej nie wywoływało współczucia u rannych. Sami byli sobie winni, a w swojej krótkowzroczności bywali przydatni - bijatyki widziała jednak jako chłopięce i niezbyt dojrzałe zabawy.
- Tak, tak - westchnęła. - Przepowiedziałam, że przyjdziecie, w końcu widzę tylko nieszczęścia, dlatego rzuciłam na siebie zaklęcie duplikujące i teraz bez trudu zajmę się całą trójką dwa razy szybciej. - Jego logika była jak zawsze niezawodna, toteż nie miała zamiaru się z nią sprzeczać. Mimo wszystko, była pod wrażeniem, że utrzymywał przytomność. Ilość krwi rozlanej na jej podłodze, jak i tej, którą przesiąkło ubranie czarodzieja, wydawała się raczej imponująca - a on ledwie pobladł na twarzy. Owszem, trochę się słaniał, nieco bełkotał, widział podwójnie, ale był przytomny - wyliże się z tego jak kot. Jak zawsze, miał rację. Był Mulciberem i płynęła w nim krew Rowle'ów, był silny. Miał to po ojcu, który najwyraźniej oberwał z nich wszystkich najmocniej - wydawał się całkowicie nieprzytomny.
- To prawda - stwierdziła z zastanowieniem, widywała go w gorszym stanie; na upomnienie odparła ostrzegawczą nutą. - Ale nie powinieneś się tym przechwalać, nawet mali chłopcy wiedzą, że do ognia się nie wchodzi, bo parzy. - Zdawała sobie sprawę z pochodzenia jego oparzeń, czarnomagiczne rany wyglądały gorzej niż takie, które zostawiały zwykłe zaklęcia. A czarnomagiczne oparzenia wydawały się w istocie potwornie i makabrycznie złowieszcze. Uniosła lekko brew, podążając wzrokiem za jego dłonią sięgającą czoła, po czym skinęła głową - zdążyła zauważyć, że to Vitalij jest tutaj najbardziej potrzebujący. Założyła ręce na piersi, kątem oka obserwując, jak ten ściąga opatrunek. Mężczyźni byli tacy uparci, ale jeśli wciąż chciał mieć tę krew na oczach - proszę bardzo, niech się leje.
Nie myliła się co do Magnusa, miał dość sił, aby wstać. Cofnęła się o krok, choć nie była przekonana, czy to aby na pewno był dobry pomysł - kiedy dotykała jego policzka, była niemal przekonana, że jego temperatura była wyższa, niż być powinna. Niedobrze. Nie potrzebował uzdrowiciela, żeby zauważyć, że z jego nocą coś było nie tak - ale jeśli był w stanie chodzić, z pewnością nie była złamana. Skręcona, prawdopodobnie. Uważnie obserwowała chód obojga, kiedy wchodzili - wpełzali? - do suszarni; wszystkie łóżka w lecznicy były zajęte, nie miała dla nich dzisiaj lepszego miejsca. Mogli się zapowiedzieć. Przez ramię zerknęła na wnętrze lecznicy i słoiczek z maścią, który zostawiła, ale zupełnie niepotrzebnie - dostrzegła, że Lysa już po niego szła. Nim weszła do środka pomieszczenia za swoimi gośćmi, po drodze pochyliła się jeszcze, by delikatnie unieść zatopioną we krwi różdżkę Ramseya i tę spoczywającą obok, należącą do jego ojca. Magnus dopilnował swojej - albo ją przeoczyła, wszystkie ostrożnie schowała w spódnicy; były w dobrych rękach, a ci dwaj, w stanie, w którym się aktualnie znajdowali, i tak nie zrobiliby z nich żadnego użytku - pomijając cele autodestrukcyjne, oczywiście. Widząc mało subtelne ruchy młodszego Mulcibera, zastanawiała się, czy to aby na pewno mądry pomysł, żeby ruszał ciało starszego przed jego przebadaniem. Szybko doszła jednak do wniosku, że nie miało to już większego znaczenia - jeśli przytaszczył go tutaj z daleka, wszystko w jego ciele, co mógł zniszczyć do końca, już w ten sposób zniszczył.
Przycupnęła przy ciele nieprzytomnego Mulcibera, zwinnymi ruchami rąk rozpinając jego szatę.
- Jeśli opowiecie mi o tej zabawie, wszyscy zaoszczędzimy sporo czasu - rzuciła znad jego ciała, machinalnie przyjmując, że musieli być wszyscy razem. Zwykły zbieg okoliczności wydawał się zbyt absurdalny. - Walczyliście? Dostał czymś szczególnie niebezpiecznym? - Jeśli posiadali informacje, które mogłyby jej pomóc, to był właśnie moment, w którym powinni się nimi podzielić. Przesunęła dłonią wzdłuż klatki piersiowej, sprawdzając szkielet, nie był cały. Drobne ranki przypominały ślady po drobinach szkła - ostatnio podobne widziała jeszcze u Rity. Znalazła rozcięcie na głowie, ale wydawało się nie być świeże. Uderzenie wydawało się jednak najsensowniejszym powodem jego nieprzytomności. - Ma ranę na głowie, po czym? Widzę przyszłość, nie przeszłość - przypomniała, na wypadek, gdyby zapomnieli, tym samym unosząc różdżkę nad jego ciałem w poszukiwaniu dalszych nieprawidłowości. - Diagno Haemo - mamrotała pod nosem.
- Tak, tak - westchnęła. - Przepowiedziałam, że przyjdziecie, w końcu widzę tylko nieszczęścia, dlatego rzuciłam na siebie zaklęcie duplikujące i teraz bez trudu zajmę się całą trójką dwa razy szybciej. - Jego logika była jak zawsze niezawodna, toteż nie miała zamiaru się z nią sprzeczać. Mimo wszystko, była pod wrażeniem, że utrzymywał przytomność. Ilość krwi rozlanej na jej podłodze, jak i tej, którą przesiąkło ubranie czarodzieja, wydawała się raczej imponująca - a on ledwie pobladł na twarzy. Owszem, trochę się słaniał, nieco bełkotał, widział podwójnie, ale był przytomny - wyliże się z tego jak kot. Jak zawsze, miał rację. Był Mulciberem i płynęła w nim krew Rowle'ów, był silny. Miał to po ojcu, który najwyraźniej oberwał z nich wszystkich najmocniej - wydawał się całkowicie nieprzytomny.
- To prawda - stwierdziła z zastanowieniem, widywała go w gorszym stanie; na upomnienie odparła ostrzegawczą nutą. - Ale nie powinieneś się tym przechwalać, nawet mali chłopcy wiedzą, że do ognia się nie wchodzi, bo parzy. - Zdawała sobie sprawę z pochodzenia jego oparzeń, czarnomagiczne rany wyglądały gorzej niż takie, które zostawiały zwykłe zaklęcia. A czarnomagiczne oparzenia wydawały się w istocie potwornie i makabrycznie złowieszcze. Uniosła lekko brew, podążając wzrokiem za jego dłonią sięgającą czoła, po czym skinęła głową - zdążyła zauważyć, że to Vitalij jest tutaj najbardziej potrzebujący. Założyła ręce na piersi, kątem oka obserwując, jak ten ściąga opatrunek. Mężczyźni byli tacy uparci, ale jeśli wciąż chciał mieć tę krew na oczach - proszę bardzo, niech się leje.
Nie myliła się co do Magnusa, miał dość sił, aby wstać. Cofnęła się o krok, choć nie była przekonana, czy to aby na pewno był dobry pomysł - kiedy dotykała jego policzka, była niemal przekonana, że jego temperatura była wyższa, niż być powinna. Niedobrze. Nie potrzebował uzdrowiciela, żeby zauważyć, że z jego nocą coś było nie tak - ale jeśli był w stanie chodzić, z pewnością nie była złamana. Skręcona, prawdopodobnie. Uważnie obserwowała chód obojga, kiedy wchodzili - wpełzali? - do suszarni; wszystkie łóżka w lecznicy były zajęte, nie miała dla nich dzisiaj lepszego miejsca. Mogli się zapowiedzieć. Przez ramię zerknęła na wnętrze lecznicy i słoiczek z maścią, który zostawiła, ale zupełnie niepotrzebnie - dostrzegła, że Lysa już po niego szła. Nim weszła do środka pomieszczenia za swoimi gośćmi, po drodze pochyliła się jeszcze, by delikatnie unieść zatopioną we krwi różdżkę Ramseya i tę spoczywającą obok, należącą do jego ojca. Magnus dopilnował swojej - albo ją przeoczyła, wszystkie ostrożnie schowała w spódnicy; były w dobrych rękach, a ci dwaj, w stanie, w którym się aktualnie znajdowali, i tak nie zrobiliby z nich żadnego użytku - pomijając cele autodestrukcyjne, oczywiście. Widząc mało subtelne ruchy młodszego Mulcibera, zastanawiała się, czy to aby na pewno mądry pomysł, żeby ruszał ciało starszego przed jego przebadaniem. Szybko doszła jednak do wniosku, że nie miało to już większego znaczenia - jeśli przytaszczył go tutaj z daleka, wszystko w jego ciele, co mógł zniszczyć do końca, już w ten sposób zniszczył.
Przycupnęła przy ciele nieprzytomnego Mulcibera, zwinnymi ruchami rąk rozpinając jego szatę.
- Jeśli opowiecie mi o tej zabawie, wszyscy zaoszczędzimy sporo czasu - rzuciła znad jego ciała, machinalnie przyjmując, że musieli być wszyscy razem. Zwykły zbieg okoliczności wydawał się zbyt absurdalny. - Walczyliście? Dostał czymś szczególnie niebezpiecznym? - Jeśli posiadali informacje, które mogłyby jej pomóc, to był właśnie moment, w którym powinni się nimi podzielić. Przesunęła dłonią wzdłuż klatki piersiowej, sprawdzając szkielet, nie był cały. Drobne ranki przypominały ślady po drobinach szkła - ostatnio podobne widziała jeszcze u Rity. Znalazła rozcięcie na głowie, ale wydawało się nie być świeże. Uderzenie wydawało się jednak najsensowniejszym powodem jego nieprzytomności. - Ma ranę na głowie, po czym? Widzę przyszłość, nie przeszłość - przypomniała, na wypadek, gdyby zapomnieli, tym samym unosząc różdżkę nad jego ciałem w poszukiwaniu dalszych nieprawidłowości. - Diagno Haemo - mamrotała pod nosem.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
Siły nad zamiary oceniał trzeźwo, w rozsądnych proporcjach i nadal - mimo posmaku krwi w ustach, szkarłacie rozmazanym na białych zębach i nodze posypanej w drzazgi - uważał, że nie popełnił żadnego błędu. Urazy mieściły się w granicach szeroko pojętego ryzyka, którego się podjął, tym samym obligując się do ponoszenia go już zawsze. W każdej chwili, gotowy na wezwanie swego Pana, nie wzdragając się przed wykonaniem polecenia, także jeśli będzie wiedział, że idzie na pewną śmierć. Przyzwyczajał się do bólu, do niewyraźnych majak, oddzielających Magnusa półprzezroczystą kurtyną od rodzajowych scenek odgrywanych w dusznym i ciasnym przedpokoju lichego domku na Nokturnie. Przypominał sobie usilnie, jak przekraczał jego próg - skupiał wzrok na krzywych ścianach, cieknącym dachu, odłupanym kawałku przedostatniego stopnia, wielkim sęku na lewej poręczy schodów. Już w środku coś zachwiało percepcją Rowle'a, odbierając mu zmysł spostrzegawczości, światło raptownie zgasło i tylko mosiężna klamka do drzwi błyszczała na złoto i dźwięczała jak gong po uderzeniu. Myślał, że był sam. Sam legł na podłodze, blokując wejście, sam przetoczył się na plecy, sam błędnym wzrokiem wodził po niskim stropie, próbując oszacować swe zdolności do przyjmowania rzeczywistości w jej prawdziwym stanie, licząc pozostałości po ptasich gniazdach uwikłanych między stare belki. Tkwił w tych majakach długo (trudno stwierdzić?), wyrywając się raz po raz, nasłuchując odgłosów kobiecych kroków lub szelestu długiej spódnicy. Cassandra często musiała odnajdywać zwłoki przy drzwiach swego domu, Rowle przypuszczał, że nie odróżnia się w tym momencie niczym od byle opryszka pokiereszowanego w ulicznej walce. Wzniosłe porównania były mu jednak obce, kiedy jeszcze leżał na pół przytomny na nieoheblowanej podłodze, właściwie - egzystując, z trudem chwytając oddech, o własnych siłach nie mogąc zrobić n i c. Poczucie bezradności, bezwład kończyn; nie znalazł w sobie nawet tyle mocy, by przekląć w głos sytuację, w jakiej się znalazł. Uspokajał się tak szybko, jak wpadał we wściekłość. Nie wykrwawi się, zanim to zdąży się stać, ktoś na pewno go znajdzie. Brylował jeszcze wśród niefizycznych duchów, kompletnie oddartych od panującego tu i teraz, kiedy do wyśmienitego grona martwych dołączał ktoś znajomy. Bliski. Poznał go bardziej po głosie niż po nacisku buta, nigdy nie znajdował się pod nim, ale kojarzył mniej więcej ten nacisk i podeszwę. Ramsey. Nie śnił, bo ból w jakichś dziwnie oderwanych od siebie momentach dawał mu się we znaki, rwąc ostro i przypominając, że potrzebuje pomocy. Skąd więc wziął się tu Mulciber? Pierwotnie otępiały nie przyłożył do tego wagi, ot, uznając go za wytwór wyobraźni, a potem, gdy mimowolnie przyswajał rzucane echem słowa uroczej nokturnowej parki, wiedział, że się nie mylił. Może nie chciał zwracać na niego uwagi, dość pochłonięty swym własnym problemem? Stęknął, podnosząc się z ziemi, ale zagryzał usta, by nie wydobyć z siebie żadnego jęku podczas drogi (krzyżowej?), wlokąc się beznamiętnie w tyle za orszakiem złożonym z Cassandry, Ramseya i jego nieprzytomnego ojca. Nie miał pojęcia dokąd idą, modlił się o jak najkrótszy odcinek i skrawek podłogi, by móc nie nadwyrężać tej pieprzonej nogi, z każdym krokiem bolącej coraz mocniej. Ziołowy zapach nie podziałał na Rowle'a najlepiej, ostra woń uderzyła w nozdrza, a jemu zrobiło się niedobrze - zachwiał się gwałtownie, zgiął się wpół i zwymiotował, dbając wcześniej o to (resztkami przyzwoitości?), by odwrócić się od doborowego towarzystwa. Otarł usta wierzchem dłoni, postępując kilka kroków w przód i ciężko legł na cienkim kocu.
-Uważajcie - wychrypiał, nieokreślonym gestem machając w kierunku drzwi i próbując skupić się na słowach Cassandry. Mówiącej zbyt prędko, za szybko - Byłem pierwszy. Nie... nie z nimi - powiedział starannie, uważając by przekazać konkretne informacje. Nie potrzebowała całej opowieści, a on na ten moment marzył o czymkolwiek przeciwbólowym. Nawet kurwa, gdyby miało to być przyrżnięcie w skroń od Ramseya - Ictussio. Chyba. Sukinsyn czarował niewerbalnie - wycharczał - czy to plasuje się w kategoriach szczególnie niebezpiecznych? - spytał, bo nokturnowe realia chyba nieco przesuwały tę granicę.
-Uważajcie - wychrypiał, nieokreślonym gestem machając w kierunku drzwi i próbując skupić się na słowach Cassandry. Mówiącej zbyt prędko, za szybko - Byłem pierwszy. Nie... nie z nimi - powiedział starannie, uważając by przekazać konkretne informacje. Nie potrzebowała całej opowieści, a on na ten moment marzył o czymkolwiek przeciwbólowym. Nawet kurwa, gdyby miało to być przyrżnięcie w skroń od Ramseya - Ictussio. Chyba. Sukinsyn czarował niewerbalnie - wycharczał - czy to plasuje się w kategoriach szczególnie niebezpiecznych? - spytał, bo nokturnowe realia chyba nieco przesuwały tę granicę.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Być może gdyby wiedział, w jaki sposób postrzega całą trójkę Cassandra jego humor znacznie by się poprawił, a on śmiałby się tak długo, póki nie opadłby zupełnie z sił. Obecność Magnusa była dla niego zagadką, toteż gdy tylko usiadł na ziemi, a raczej osunął się po ścianie i oparł potylicą o chropowatą, pachnącą deskę, utkwił w nim wzrok i zamienił się w słuch. Zignorował nawet cichy protest z jego strony — był pierwszy, nie ostatni, uzdrowicielka doskonale wiedziała komu jaką pomoc należy przynieść. Nie wątpił ani w jej umiejętności — nigdy — ani w organizację własnego czasu. Każdy, kto tu dotarł miał szansę stanąć na nogi, kosztem była jej nieprzespana noc, ubrudzone z krwi szaty, cienie pod oczami i zmęczenie, które przyjdzie jej pokonać, gdy wstanie świt, a wraz z nim córka gotowa do działania; Lysandra, która jeszcze chwilę temu przemykała prawie na paluszkach z fiolkami i pomocami; córka Vasyla.
Żaden z nich nie zdawał sobie sprawy jak wielki był koszt udzielanej pomocy.
Powoli mrugając, zupełnie jakby czas zwolnił, a do niego docierało wszystko z opóźnieniem, składał wypuszczone w eter słowa w pasujące zdania, próbując z nich cokolwiek zrozumieć. Melodyjny głos Cassandry przeplótł się z wyjaśnieniami kuzyna; nie zdołał zareagować w tej samej chwili. Usłyszawszy zbitek wymagań, pytań i poleceń, przeniósł wzrok na Magnusa, który wydawał się żywszy i coraz lepiej kontaktujący — w przeciwieństwie do niego. Choć zamrugał szybciej, nie sprawiło to, że rozmazujący się świat posklejał się do kupy, a ich twarze stały wyraźniejsze. Dopiero kiedy ogarnął się w sytuacji, odezwał się:
— Nie walczyliśmy — odparł po chwili, zmagając się z samym sobą, by nie przymknąć oczu. Nie walczyli bo z kim? Z obecnością? Upiorami z legend? Jak irracjonalnie mogło to brzmieć?— Coś wybuchło— nie wiedział, czy tak było; zakładał, bowiem gdy to się wydarzyło ktoś lub coś zajęło jego umysł. Pamiętał pustkę, pamiętał ciszę i ten głos, który ją przerwał, chcąc, by go wezwał. Kiedy rozchylił powieki on sam już krwawił, szkło było w jego plecach i w plecach Ignotusa. — Szyby pękły. — Szkło było wszędzie, a on musiał o coś uderzyć głową, gdy upadał. Belka spadła na ramię jego ojca.— Nie padło żadne zaklęcie.— Zabawne. A przecież towarzyszyła temu magia. Ograniczał relację do wymienienia zdarzeń, które mogły mieć wpływ na stan jego ojca, co miało pomóc jej przyspieszyć i uskutecznić jego leczenie. Był słaby, wymagał interwencji, opieki kogoś zaufanego, kogoś kto nie pozwoli mu umrzeć i zrobi wszystko, by poskładać go do kupy. Magnus, nawet jeśli był jego kuzynem nie mógł być tak samo wartościowy.
To wszystko było jak senna mara, sam nie był pewien, czy to, co w ogóle pamięta było prawdą, czy tylko fikcją. Przez większą część czasu pozostawał połączony z czymś, czego nie zdołał rozgryźć, czymś co rozsierdzało jego czaszkę od środka, otępiało umysł i wszystkie zmysły. — Tornado — pamiętał, choć nie wiedział skąd się wzięło. Pamiętał jak ich porwało, jak zderzyło jego ciało z demoniczną, mroczną bestią, która naznaczyła go raną od ramienia po koniec żeber. — wypluło go na bruk — i to było tyle. Spośród wszystkich trudnych pojedynków, walk i wędrówek pokonała ich dziwna magiczna siła, której nie potrafił ani określić, ani nazwać. Oszczędził Cassandrze szczegółów, gdyż nie ręczył za prawdziwość tego, co pamiętał, na bardziej wyczerpującą historię nie miał sił, mówiąc coraz wolniej i ciszej, walcząc dopiero z samym sobą o zachowanie sił i utrzymanie się w pozycji siedzącej, choć głowa ciążyła mu coraz bardziej, a mięśnie wiotczały, sprawiając, że niezauważalnie i powoli osuwał się niżej. Jego serce biło. Czuł je, słyszał. Szybko, gwałtownie, jakby chciało się wyrwać z piersi w desperackim akcie ratunku, pozostawiając tonący okręt za sobą. Oddychał jednak powoli, ale to nie przynosiło zamierzonych skutków. W uszach zaczęło mu szumieć, przymknął oczy, bo wtedy świat wirował. Wsłuchiwał się w odgłosy starego domu, szelestu spódnicy uzdrowicielki, szmeru przesuwanych części ciała; skupiał się na zapachach, które rozpoznawał, które pamiętał, które mógł identyfikować jeden po drugim.
Żaden z nich nie zdawał sobie sprawy jak wielki był koszt udzielanej pomocy.
Powoli mrugając, zupełnie jakby czas zwolnił, a do niego docierało wszystko z opóźnieniem, składał wypuszczone w eter słowa w pasujące zdania, próbując z nich cokolwiek zrozumieć. Melodyjny głos Cassandry przeplótł się z wyjaśnieniami kuzyna; nie zdołał zareagować w tej samej chwili. Usłyszawszy zbitek wymagań, pytań i poleceń, przeniósł wzrok na Magnusa, który wydawał się żywszy i coraz lepiej kontaktujący — w przeciwieństwie do niego. Choć zamrugał szybciej, nie sprawiło to, że rozmazujący się świat posklejał się do kupy, a ich twarze stały wyraźniejsze. Dopiero kiedy ogarnął się w sytuacji, odezwał się:
— Nie walczyliśmy — odparł po chwili, zmagając się z samym sobą, by nie przymknąć oczu. Nie walczyli bo z kim? Z obecnością? Upiorami z legend? Jak irracjonalnie mogło to brzmieć?— Coś wybuchło— nie wiedział, czy tak było; zakładał, bowiem gdy to się wydarzyło ktoś lub coś zajęło jego umysł. Pamiętał pustkę, pamiętał ciszę i ten głos, który ją przerwał, chcąc, by go wezwał. Kiedy rozchylił powieki on sam już krwawił, szkło było w jego plecach i w plecach Ignotusa. — Szyby pękły. — Szkło było wszędzie, a on musiał o coś uderzyć głową, gdy upadał. Belka spadła na ramię jego ojca.— Nie padło żadne zaklęcie.— Zabawne. A przecież towarzyszyła temu magia. Ograniczał relację do wymienienia zdarzeń, które mogły mieć wpływ na stan jego ojca, co miało pomóc jej przyspieszyć i uskutecznić jego leczenie. Był słaby, wymagał interwencji, opieki kogoś zaufanego, kogoś kto nie pozwoli mu umrzeć i zrobi wszystko, by poskładać go do kupy. Magnus, nawet jeśli był jego kuzynem nie mógł być tak samo wartościowy.
To wszystko było jak senna mara, sam nie był pewien, czy to, co w ogóle pamięta było prawdą, czy tylko fikcją. Przez większą część czasu pozostawał połączony z czymś, czego nie zdołał rozgryźć, czymś co rozsierdzało jego czaszkę od środka, otępiało umysł i wszystkie zmysły. — Tornado — pamiętał, choć nie wiedział skąd się wzięło. Pamiętał jak ich porwało, jak zderzyło jego ciało z demoniczną, mroczną bestią, która naznaczyła go raną od ramienia po koniec żeber. — wypluło go na bruk — i to było tyle. Spośród wszystkich trudnych pojedynków, walk i wędrówek pokonała ich dziwna magiczna siła, której nie potrafił ani określić, ani nazwać. Oszczędził Cassandrze szczegółów, gdyż nie ręczył za prawdziwość tego, co pamiętał, na bardziej wyczerpującą historię nie miał sił, mówiąc coraz wolniej i ciszej, walcząc dopiero z samym sobą o zachowanie sił i utrzymanie się w pozycji siedzącej, choć głowa ciążyła mu coraz bardziej, a mięśnie wiotczały, sprawiając, że niezauważalnie i powoli osuwał się niżej. Jego serce biło. Czuł je, słyszał. Szybko, gwałtownie, jakby chciało się wyrwać z piersi w desperackim akcie ratunku, pozostawiając tonący okręt za sobą. Oddychał jednak powoli, ale to nie przynosiło zamierzonych skutków. W uszach zaczęło mu szumieć, przymknął oczy, bo wtedy świat wirował. Wsłuchiwał się w odgłosy starego domu, szelestu spódnicy uzdrowicielki, szmeru przesuwanych części ciała; skupiał się na zapachach, które rozpoznawał, które pamiętał, które mógł identyfikować jeden po drugim.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Znowu byłem w Tower. Znowu zamknięty w ciemnicy, pozbawiony godności i nadziei. Pogrzebany żywcem, wyjęty ze świata na długie lata, zapomniany i niechciany. Tym razem jednak z celi obok słyszałem zawodzenie. Ktoś płakał w niej rzewnie. Dziecięcy głos zawodził wypełniając całe więzienie swoją rozpaczą i przerażeniem. A ja wiedziałem, że tym kimś był Vasyl. Próbowałem podejść do ściany, za którą się znajdował, porozmawiać z nim. Ale nie mogłem się ruszyć. Kula u mojej nogi była za ciężka, by przeciągnąć ją choćby o cal, a głos za słaby, żeby przekrzyczeć płacz. Walczyłem z całych sił, ale bezskutecznie. Nagle jednak krzyk umilkł i zastąpił go szept tuż obok mojego ucha. Głos obwiniający mnie o śmierć, o cierpienie, mówiący, że zasłużyłem na wszystko, co mnie spotkało. Wtedy moją celę rozświetlił zielony blask. Gdy obejrzałem się w stronę, z którego padło zaklęcie, ujrzałem samego siebie z kpiącym uśmiechem na twarzy. A między nami leżało ciało dziecka, które patrzyło na mnie z wyrzutem swoimi martwymi oczami. Gdyby nie to spojrzenie, Lysandra wyglądałaby jak lalka.
Pierwszym bodźcem, jaki do mnie dotarł był ból. Nie potrafiłem stwierdzić nawet czego dokładnie. Nagle poczułem się nad wyraz ciężko, każda część ciała przed chwilą jeszcze lekka jak piórko w jednej chwili zmieniła się w wielotonowy ciężar i zapłonęła żywym ogniem. Koszmary zaczęły znikać, choć wspomnienie o nich pozostawało wciąż zbyt namacalne. Spróbowałem wziąć głębszy wdech, ale nagły nacisk w klakę piersiową zmusił mnie do głośnego jęknięcia. Nie miałem pojęcia, co działo się wokół. Moja prawa dłoń mimowolnie przesunęła się wokół w poszukiwaniu różdżki. Musiała gdzieś tu być. Nie pamiętałem, że zginęła bezpowrotnie, gdy porywało mnie tornado. Poczucie zagrożenia wcale nie minęło, było ostatnim, co pamiętałem. Dopiero gdy otworzyłem oczy zacząłem orientować się w tym, co się działo. Uderzyło mnie nagłe światło, którego nie było zupełnie w krainie koszmarów, z której się pomału wynurzałem. Problemy z oddychaniem sprawiały, że miałem wrażenie, że tonę, ciążące mi ciało wydawało się zaś iść na dno. Zacisnąłem dłoń na szorstkim materiale, którego nie rozpoznałem. Czułem zapach krwi i ziół. Zwłaszcza ten drugi stał się niezwykle intensywny. Przejrzałem na oczy dopiero po chwili. Nade mną majaczyła znajoma mi kobieca twarz okolona ciemnymi włosami o spojrzeniu Lysandry z mojego koszmaru. Cassandra. Moja pięść rozluźniła uchwyt. Nawet zmęczony, mój umysł zdawał pracować się bez zarzutu. Musiałem być w lecznicy. Oznaczało to z pewnością, że byłem poważnie ranny i że albo mniej więcej bezpieczny, albo tak poturbowany, że i tak niewiele mógłbym na to obecnie poradzić. W obu przypadkach próby zrywania się na równe nogi nie miały sensu. Starając się ruszać jak najmniej, by nie wywołać kolejnych fal bólu, rozejrzałem się po pomieszczeniu. Wciąż kręciło mi się w głowie, więc rozpoznawanie kształtów i osób okazało się dość trudne, dostrzegłem jednak postać Ramseya. Wyglądał kiepsko, ale pewnie i tak lepiej niż ja. Docierały do mnie też odgłosy toczonej rozmowy, choć same słowa nie miały w moich uszach żadnego znaczenia. Nie wiedziałem, na jaki temat dyskutują. Próbowałem się skupić, ale przed oczami zatańczyły mi ciemne plamy, które zniechęciły mnie do dalszych starań. Po prostu leżałem i czekałem. I choć nienawidziłem w tym momencie swojego ciała za tak potworną słabość, nic więcej nie mogłem zrobić.
Pierwszym bodźcem, jaki do mnie dotarł był ból. Nie potrafiłem stwierdzić nawet czego dokładnie. Nagle poczułem się nad wyraz ciężko, każda część ciała przed chwilą jeszcze lekka jak piórko w jednej chwili zmieniła się w wielotonowy ciężar i zapłonęła żywym ogniem. Koszmary zaczęły znikać, choć wspomnienie o nich pozostawało wciąż zbyt namacalne. Spróbowałem wziąć głębszy wdech, ale nagły nacisk w klakę piersiową zmusił mnie do głośnego jęknięcia. Nie miałem pojęcia, co działo się wokół. Moja prawa dłoń mimowolnie przesunęła się wokół w poszukiwaniu różdżki. Musiała gdzieś tu być. Nie pamiętałem, że zginęła bezpowrotnie, gdy porywało mnie tornado. Poczucie zagrożenia wcale nie minęło, było ostatnim, co pamiętałem. Dopiero gdy otworzyłem oczy zacząłem orientować się w tym, co się działo. Uderzyło mnie nagłe światło, którego nie było zupełnie w krainie koszmarów, z której się pomału wynurzałem. Problemy z oddychaniem sprawiały, że miałem wrażenie, że tonę, ciążące mi ciało wydawało się zaś iść na dno. Zacisnąłem dłoń na szorstkim materiale, którego nie rozpoznałem. Czułem zapach krwi i ziół. Zwłaszcza ten drugi stał się niezwykle intensywny. Przejrzałem na oczy dopiero po chwili. Nade mną majaczyła znajoma mi kobieca twarz okolona ciemnymi włosami o spojrzeniu Lysandry z mojego koszmaru. Cassandra. Moja pięść rozluźniła uchwyt. Nawet zmęczony, mój umysł zdawał pracować się bez zarzutu. Musiałem być w lecznicy. Oznaczało to z pewnością, że byłem poważnie ranny i że albo mniej więcej bezpieczny, albo tak poturbowany, że i tak niewiele mógłbym na to obecnie poradzić. W obu przypadkach próby zrywania się na równe nogi nie miały sensu. Starając się ruszać jak najmniej, by nie wywołać kolejnych fal bólu, rozejrzałem się po pomieszczeniu. Wciąż kręciło mi się w głowie, więc rozpoznawanie kształtów i osób okazało się dość trudne, dostrzegłem jednak postać Ramseya. Wyglądał kiepsko, ale pewnie i tak lepiej niż ja. Docierały do mnie też odgłosy toczonej rozmowy, choć same słowa nie miały w moich uszach żadnego znaczenia. Nie wiedziałem, na jaki temat dyskutują. Próbowałem się skupić, ale przed oczami zatańczyły mi ciemne plamy, które zniechęciły mnie do dalszych starań. Po prostu leżałem i czekałem. I choć nienawidziłem w tym momencie swojego ciała za tak potworną słabość, nic więcej nie mogłem zrobić.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi - odparła Magnusowi filozoficznie. - Kto zaś będzie mówił za dużo, odnajdzie się w ciele żaby. - Uważnie zaciskając dłoń na różdżce, podążała jej wskazówkami, sprawdzając kolejne organy - diagnoza wydawała się oczywista i nawet nie w połowie tak zła, jak mogłaby być. - To tylko wstrząs mózgu - stwierdziła, nie zaprzestając rozpinania jego koszuli drugą, wolną dłonią; krótki rekonesans wystarczył, żeby odnaleźć połamane żebra. Zaklęcie nie wykryło przebitego płuca - więc od tego też nie umrze. - Dojdzie do siebie, potrzebuje nieco czasu - dodała z zastanowieniem, oglądając jego ranę na czaszce - nie była groźna, a zasklepienie zatamowało już dalszy upływ krwi. Stary Mulciber tylko pozornie był najbardziej potrzebujący - ale wolała ocenić to sama i nie lubiła, kiedy ktoś próbował ją pośpieszać, kątem oka zerknęła na Magnusa.
- Nie. - Zmiażdżona kość nigdy nie była szczególnie niebezpieczna. Nieprzyjemna, tak, na pewno, bardzo bolesna, ale to wciąż tylko kość - żaden organ potrzebny do życia. Z westchnieniem wyjęła zza pasa niewielką fiolekę z eliksirem uśmierzającym ból i rzuciła ją w kierunku Magnusa. - Mażesz się jak baba, wypij to - westchnęła, bo była zmęczona. Stała na nogach od rana, miała lecznicę wypchaną pacjentami z urazami znacznie poważniejszymi niż ich. Owszem, nieleczone mogły być opłakane w skutkach, ale przecież znajdowali się już w jej lecznicy - i w najlepszych rękach, w jakich mogli się znaleźć. Ich stan już się nie pogorszy, o ile nie wpadną na pomysł odprawienia w jej lecznicy dzikich tańców - a raczej ich o to nie posądzała. Miała dużo pracy, a oni musieli to uszanować. Przemęczenie i nerwy źle działały na jej skuteczność - podczas gdy to w ich interesie leżało, żeby ta skuteczność pozostała jednak na jak najwyższym poziomie. Nie lekceważyła ich potrzeb, wyceniała swoje siły na zamiary i próbowała odnaleźć się w kryzysowej sytuacji możliwie jak najbardziej profesjonalnie. Pierwsze, czym musiała się zająć, to rany, które nie mogły czekać - a za taką uznała przyczynę nieprzytomności Vitalija. Na szczęście, nieco na wyrost.
Magnus walczył, Ramsey i Vitalij nie - coś wybuchło.
- Te rany muszą być po szkle - stwierdziła więc, przyglądając się jego bokowi. Powierzchowne, żaden z odłamków nie był dość duży, by zagrozić najważniejszym narządom - stary Mulciber miał tego dnia sporo szczęścia. Fakt, że nie padło żadne zaklęcie, był dla niej istotny; klątwy potrafiły zostawiać po sobie naprawdę potworne, a przede wszystkim trudne do wykrycia ślady. Tę kwestię miała z głowy, gdyby w grę wchodziły klątwy, Ramsey wiedziałby o tym lepiej od niej. - Dostał urazu głowy w trakcie upadku - próbowała uzupełnić jego historię o brakujące szczegóły; czymkolwiek było wspomniane przez niego tornado, zapewne ono pozostawało sprawcą uderzenia. I najwyraźniej zaczynał dochodzić do siebie - dostrzegła ruch jego ręki.
- Nie ma różdżki - zauważyła, unosząc lekko wzrok na pozostałych; nie była pewna, czy Ramsey zdawał sobie z tego sprawę, kiedy go tutaj przynosił. Pochyliła się jednak z powrotem nad jego ojcem, przerzucając przez ramię włosy splecione w ciasny, czarny warkocz. - Radziłabym ci się nie ruszać, jeśli nie chcesz przestać oddychać. - stwierdziła kontrolnie, dość głośno, by pomimo otumanienia usłyszał jej słowa; nie mogła wiedzieć, co zrobi - mężczyźni przejawiali chęci do natychmiastowego zrywania się na nogi w podobnych sytuacjach, lub chociaż do pozycji siedzącej - Vitalij jednak wydawał się dość... spokojny. - Nie wierć się, póki twoje płuca są całe - przestrzegła raz jeszcze, dostrzegając jego błądzący wzrok, po czym przyłożyła różdżkę do jego piersi. - Fractura Texta - wypowiedziała miękko, znacząc krańcem różdżki linie połamanych żeber.
- A ty? - kątem oka odnalazła Ramseya. - Byłeś z nim cały czas?
- Nie. - Zmiażdżona kość nigdy nie była szczególnie niebezpieczna. Nieprzyjemna, tak, na pewno, bardzo bolesna, ale to wciąż tylko kość - żaden organ potrzebny do życia. Z westchnieniem wyjęła zza pasa niewielką fiolekę z eliksirem uśmierzającym ból i rzuciła ją w kierunku Magnusa. - Mażesz się jak baba, wypij to - westchnęła, bo była zmęczona. Stała na nogach od rana, miała lecznicę wypchaną pacjentami z urazami znacznie poważniejszymi niż ich. Owszem, nieleczone mogły być opłakane w skutkach, ale przecież znajdowali się już w jej lecznicy - i w najlepszych rękach, w jakich mogli się znaleźć. Ich stan już się nie pogorszy, o ile nie wpadną na pomysł odprawienia w jej lecznicy dzikich tańców - a raczej ich o to nie posądzała. Miała dużo pracy, a oni musieli to uszanować. Przemęczenie i nerwy źle działały na jej skuteczność - podczas gdy to w ich interesie leżało, żeby ta skuteczność pozostała jednak na jak najwyższym poziomie. Nie lekceważyła ich potrzeb, wyceniała swoje siły na zamiary i próbowała odnaleźć się w kryzysowej sytuacji możliwie jak najbardziej profesjonalnie. Pierwsze, czym musiała się zająć, to rany, które nie mogły czekać - a za taką uznała przyczynę nieprzytomności Vitalija. Na szczęście, nieco na wyrost.
Magnus walczył, Ramsey i Vitalij nie - coś wybuchło.
- Te rany muszą być po szkle - stwierdziła więc, przyglądając się jego bokowi. Powierzchowne, żaden z odłamków nie był dość duży, by zagrozić najważniejszym narządom - stary Mulciber miał tego dnia sporo szczęścia. Fakt, że nie padło żadne zaklęcie, był dla niej istotny; klątwy potrafiły zostawiać po sobie naprawdę potworne, a przede wszystkim trudne do wykrycia ślady. Tę kwestię miała z głowy, gdyby w grę wchodziły klątwy, Ramsey wiedziałby o tym lepiej od niej. - Dostał urazu głowy w trakcie upadku - próbowała uzupełnić jego historię o brakujące szczegóły; czymkolwiek było wspomniane przez niego tornado, zapewne ono pozostawało sprawcą uderzenia. I najwyraźniej zaczynał dochodzić do siebie - dostrzegła ruch jego ręki.
- Nie ma różdżki - zauważyła, unosząc lekko wzrok na pozostałych; nie była pewna, czy Ramsey zdawał sobie z tego sprawę, kiedy go tutaj przynosił. Pochyliła się jednak z powrotem nad jego ojcem, przerzucając przez ramię włosy splecione w ciasny, czarny warkocz. - Radziłabym ci się nie ruszać, jeśli nie chcesz przestać oddychać. - stwierdziła kontrolnie, dość głośno, by pomimo otumanienia usłyszał jej słowa; nie mogła wiedzieć, co zrobi - mężczyźni przejawiali chęci do natychmiastowego zrywania się na nogi w podobnych sytuacjach, lub chociaż do pozycji siedzącej - Vitalij jednak wydawał się dość... spokojny. - Nie wierć się, póki twoje płuca są całe - przestrzegła raz jeszcze, dostrzegając jego błądzący wzrok, po czym przyłożyła różdżkę do jego piersi. - Fractura Texta - wypowiedziała miękko, znacząc krańcem różdżki linie połamanych żeber.
- A ty? - kątem oka odnalazła Ramseya. - Byłeś z nim cały czas?
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Leżał na twardej podłodze, z niewygodnie ułożonym ciałem w ciekawym towarzystwie - zwłok Vitalija -
(byłego?) wuja, widmem swego kuzyna, bladą wiedźmą w szeleszczącej spódnicy i przemykającej ciemnym korytarzykiem dziewczynki. Pożegnanie się z drobnym nokturnowym zbirem okazało się znacznie bardziej krwawe i dramatyczne, niż się spodziewał; zagnało go na Nokturn, a trafem okoliczności na stare śmieci przywiało również i Mulciberów. Trzymając się żartów, mogliby urządzić naprędce mały rodzinny zjazd, wyłącznie najbliższa familia zebrana w celu wymieniania najnowszych ploteczek, bo przecież nie chowali do siebie urazy. Przynajmniej nie on, przychylnie patrzący na nagrobny kamień, w którym prędko pojawią się inicjały łączącej ich przeszłości. Galop myśli przebiegał przez jego dymiącą czaszkę, chociaż wcale nie umierał. Czuł się lepiej, wyglądał lepiej od pozostałych mężczyzn, co wcale nie łączyło się z faktem, że był lordem.
-Co? - spytał, pytającym, może już płonącym gorączką wzrokiem (czy raczej w tej wiecznie chłodnej, wilgotnej, skrzypiącej chałupie nareszcie zaczęto hojnie palić?) wwiercając się w bladą twarz uzdrowicielki, pochylającej się nad Vitalijem, jego samego darząc uwagą połowiczną, jak krnąbrne dziecko domagające się uwagi zajętego rodzica. Nadął się, obrażony i niezrozumiany, milknąc dumnie, rezygnując z zawiłego prostowania swoich intencji: żałował słów, bo każdy dźwięk wydobyty z jego ust w każdej chwili mógł przekształcić się w jęk bólu. Wytrzymał długo, znosił wiele, ale pewien próg już dawno został przekroczony i Rowle sam nie był pewny, co takiego utrzymuje w nim świadomość teraźniejszej chwili. Bodźce docierały do niego i tak z pewnym opóźnieniem, miał lekki problem z ustaleniem kolejności zdarzeń: czy najpierw przemówił Ramsey, zdradzając lakoniczne szczegóły rodzinnej wyprawy, czy też w trzęsące się dłonie Cassandra wepchnęła mu fiolkę z parującym eliksirem. Zdecydowanie nie umierał, choć obraz rozmywał się przed ciemnymi oczami, kurczowo rozwartymi, chroniącymi przed utratą resztek świadomości. Chciał uczestniczyć w rozmowie, z której rozumiał niewiele - chciał słuchać, zapamiętywać, gromadzić (nie)zbędne strzępki wieści, jakie nie niosły się przecież po Nokturnie wartkim strumieniem plotek - nie przeszkadzaj sobie - odezwał się, obrażonym tonem, oddychając głęboko i krzywiąc się po każdym kolejnym łyku ohydnego w smaku eliksiru. Zabijała go na szczęście soczysta narracja, tajemnica wyzierająca z słów, gestów, obrażeń, ubieranych przez Cassandrę w znane Magnusowi dolegliwości. Chyba... chyba mógł odpłynąć, pozbawiony konieczności troszczenia się o swoje wnętrzności. W najgorszym przypadku powędrowałyby do Mulcibera, jeszcze silniej wiążąc go z nazwiskiem Rowle oraz jak najbardziej fizycznie, ze szlachetną krwią. Ktoś jeszcze z wami był, pragnął spytać, lecz chyba nie zdążył sformułować treści przed tym, jak głowa osunęła mu się po ścianie, a pusta fiolka wypadła z dłoni. Drgawki targnęły nieprzytomnym, ciężkim ciałem, lecz powieki już nie dygotały, zamknięte, nadając Magnusowi wyglądu wyjątkowo żwawego trupa.
(byłego?) wuja, widmem swego kuzyna, bladą wiedźmą w szeleszczącej spódnicy i przemykającej ciemnym korytarzykiem dziewczynki. Pożegnanie się z drobnym nokturnowym zbirem okazało się znacznie bardziej krwawe i dramatyczne, niż się spodziewał; zagnało go na Nokturn, a trafem okoliczności na stare śmieci przywiało również i Mulciberów. Trzymając się żartów, mogliby urządzić naprędce mały rodzinny zjazd, wyłącznie najbliższa familia zebrana w celu wymieniania najnowszych ploteczek, bo przecież nie chowali do siebie urazy. Przynajmniej nie on, przychylnie patrzący na nagrobny kamień, w którym prędko pojawią się inicjały łączącej ich przeszłości. Galop myśli przebiegał przez jego dymiącą czaszkę, chociaż wcale nie umierał. Czuł się lepiej, wyglądał lepiej od pozostałych mężczyzn, co wcale nie łączyło się z faktem, że był lordem.
-Co? - spytał, pytającym, może już płonącym gorączką wzrokiem (czy raczej w tej wiecznie chłodnej, wilgotnej, skrzypiącej chałupie nareszcie zaczęto hojnie palić?) wwiercając się w bladą twarz uzdrowicielki, pochylającej się nad Vitalijem, jego samego darząc uwagą połowiczną, jak krnąbrne dziecko domagające się uwagi zajętego rodzica. Nadął się, obrażony i niezrozumiany, milknąc dumnie, rezygnując z zawiłego prostowania swoich intencji: żałował słów, bo każdy dźwięk wydobyty z jego ust w każdej chwili mógł przekształcić się w jęk bólu. Wytrzymał długo, znosił wiele, ale pewien próg już dawno został przekroczony i Rowle sam nie był pewny, co takiego utrzymuje w nim świadomość teraźniejszej chwili. Bodźce docierały do niego i tak z pewnym opóźnieniem, miał lekki problem z ustaleniem kolejności zdarzeń: czy najpierw przemówił Ramsey, zdradzając lakoniczne szczegóły rodzinnej wyprawy, czy też w trzęsące się dłonie Cassandra wepchnęła mu fiolkę z parującym eliksirem. Zdecydowanie nie umierał, choć obraz rozmywał się przed ciemnymi oczami, kurczowo rozwartymi, chroniącymi przed utratą resztek świadomości. Chciał uczestniczyć w rozmowie, z której rozumiał niewiele - chciał słuchać, zapamiętywać, gromadzić (nie)zbędne strzępki wieści, jakie nie niosły się przecież po Nokturnie wartkim strumieniem plotek - nie przeszkadzaj sobie - odezwał się, obrażonym tonem, oddychając głęboko i krzywiąc się po każdym kolejnym łyku ohydnego w smaku eliksiru. Zabijała go na szczęście soczysta narracja, tajemnica wyzierająca z słów, gestów, obrażeń, ubieranych przez Cassandrę w znane Magnusowi dolegliwości. Chyba... chyba mógł odpłynąć, pozbawiony konieczności troszczenia się o swoje wnętrzności. W najgorszym przypadku powędrowałyby do Mulcibera, jeszcze silniej wiążąc go z nazwiskiem Rowle oraz jak najbardziej fizycznie, ze szlachetną krwią. Ktoś jeszcze z wami był, pragnął spytać, lecz chyba nie zdążył sformułować treści przed tym, jak głowa osunęła mu się po ścianie, a pusta fiolka wypadła z dłoni. Drgawki targnęły nieprzytomnym, ciężkim ciałem, lecz powieki już nie dygotały, zamknięte, nadając Magnusowi wyglądu wyjątkowo żwawego trupa.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Suszarnia
Szybka odpowiedź