Suszarnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Suszarnia
Pomieszczenie znajdujące się tuż obok głównej sali pełniącej funkcję lazaretu, niewielkie, ciasne, to suszarnia, w której przechowywane są zioła na lecznicze maści i eliksiry. W powietrzu nieustannie unosi się tutaj ostry zapach roślin, które akurat zostały porozwieszane; od lawendy i lubczyku, przez pieprz, czosnek czy koper, po szałwię, rozmaryn, kolendrę i inne, znacznie mniej znane zioła. Łodygi suszonych roślin wiszą na upiętych pod sufitem. Światło wpuszcza do środka niewielkie, wąskie okno przyciemnione jasną zasłonką.
Pośród porozrzucanych ususzonych liści leżą dwa koce, kiedy lecznica jest przepełniona lub przyjmowani są pacjencji, którzy z innych powodów powinni zostać odizolowani od pozostałych, zwykle są - bez luksusów - kładzeni tutaj.
Pośród porozrzucanych ususzonych liści leżą dwa koce, kiedy lecznica jest przepełniona lub przyjmowani są pacjencji, którzy z innych powodów powinni zostać odizolowani od pozostałych, zwykle są - bez luksusów - kładzeni tutaj.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
-I tak po prostu...koniec? Nie będzie się już przepoczwarzał w żywego, zasuszonego bakłażana? - dopytując nie dowierzając, że właściwie wystarczyło go wykrwawić by wyzdrowiał. Przeszło mi przez myśl, czy gdybym przyśpieszył ten proces kilkoma bulwami na twarz to czy poszłoby to szybciej. W końcu wiadomo, że lepiej by bolało mocniej ale krócej niż słabiej ale dłużej, prawda? Ostatecznie jednak odpuściłem dopytywanie się. Nie było potrzebne skoro w zasadzie było już po ptakach, a Bertie za kilka dni miał być być na nowo nie wpędzającym w traumę nie-krwawym klaunem swego cukierniczego żywota. Brzmiało to jak normalność. Przynajmniej w mojej głowie.
Nieco wątpliwie przysłuchiwałem się wymianie zdań między Bertim, a Cassandrą czekając aż ten drugi powymienia się z nią jeszcze informacjami o rozmiarze buta, kolorze deski na kiblu oraz...no nie wiem, na pewno czymś jeszcze. Ostatecznie jednak nie wtrąciłem się, bo uzdrowicielka nie miała renomy informatorki na Nokturnie.Jej największą wartością było zaufanie i przez lata to się nie zmieniło. Wątpiłem w to by wykorzystała te informacje na swoją korzyść. Bertiego zaś nie dało się zbawić. O jego cukierni będą zapewne trąbić. Pomijam do tego fakt, że przecież opatrzył ją swoim nazwiskiem. Właściwie też moim. Skrzywiłem się zdając sobie sprawę, że będę musiał zapierdolić komuś mocniej w najbliższym czasie by utrzymać szacunek.
- Pewnie. Eliksir. Słoik. Żaden problem - odnotowałem zaplatając ramion na piersi przeplatając zaraz spojrzeniem miedzy uzdrowicielką, a kuzynem. Wywróciłem oczami wzdychając z ubolewaniem. Wziąć go czasami gdziekolwiek poza pokątną to masakra. Słowo daję. Zaraz po tym odbiłem się od framugi, sięgając po płaszcz. Byłem w zasadzie gotowy do wyjścia.
- Dzięki, Cass - mruknąłem szczerze będąc jej wdzięcznym - Fajny masz tyłek-dodałem puszczając jej perskie oczko.Uśmiechnąłem się przy tym figlarnie zamykając za sobą drzwi. Szybko zleciało Mając czasu postanowiłem zgodnie z wcześniejszą deklaracją kuzyna wykorzystać go by wynieść z mojego domu parę rzeczy. Wziąłem wówczas ze sobą również jaja popiełka które podrzuciłem Cass, kiedy samemu odprowadzałem Bertiego na pokątną.
|zt
Nieco wątpliwie przysłuchiwałem się wymianie zdań między Bertim, a Cassandrą czekając aż ten drugi powymienia się z nią jeszcze informacjami o rozmiarze buta, kolorze deski na kiblu oraz...no nie wiem, na pewno czymś jeszcze. Ostatecznie jednak nie wtrąciłem się, bo uzdrowicielka nie miała renomy informatorki na Nokturnie.Jej największą wartością było zaufanie i przez lata to się nie zmieniło. Wątpiłem w to by wykorzystała te informacje na swoją korzyść. Bertiego zaś nie dało się zbawić. O jego cukierni będą zapewne trąbić. Pomijam do tego fakt, że przecież opatrzył ją swoim nazwiskiem. Właściwie też moim. Skrzywiłem się zdając sobie sprawę, że będę musiał zapierdolić komuś mocniej w najbliższym czasie by utrzymać szacunek.
- Pewnie. Eliksir. Słoik. Żaden problem - odnotowałem zaplatając ramion na piersi przeplatając zaraz spojrzeniem miedzy uzdrowicielką, a kuzynem. Wywróciłem oczami wzdychając z ubolewaniem. Wziąć go czasami gdziekolwiek poza pokątną to masakra. Słowo daję. Zaraz po tym odbiłem się od framugi, sięgając po płaszcz. Byłem w zasadzie gotowy do wyjścia.
- Dzięki, Cass - mruknąłem szczerze będąc jej wdzięcznym - Fajny masz tyłek-dodałem puszczając jej perskie oczko.Uśmiechnąłem się przy tym figlarnie zamykając za sobą drzwi. Szybko zleciało Mając czasu postanowiłem zgodnie z wcześniejszą deklaracją kuzyna wykorzystać go by wynieść z mojego domu parę rzeczy. Wziąłem wówczas ze sobą również jaja popiełka które podrzuciłem Cass, kiedy samemu odprowadzałem Bertiego na pokątną.
|zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Skinęła głową, przyjmując jego słowa - nie do końca przekonana co do jego optymizmu, a jednocześnie rada z tego, że go odczuwał. Zawsze lepiej było mówić z pacjentem, który nie miał wygórowanych oczekiwań i cieszył się małymi sukcesami, to dużo ułatwiało. Nie, żeby wyleczenie z sinicy było czymś małym: jednak nie każdy rozumiał, że przezwyciężenie tak silnych chorób wymagało krwi, potu i co najmniej kilku łez. Dobrze było - dla odmiany - kogoś takiego spotkać.
- Na pewno zajrzę - Przytaknęła także jego sugestii odnośnie lokalu, jeśli serwowane przez niego wyroby miały być tak smaczne, jak te, na które podał jej przepisy, na pewno będzie warto. Lysa pokocha smaki Bertiego, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Potrafiła zlokalizować to miejsce - chyba każdy wiedział, gdzie mieścił się lokal Ollivanderów; każdy młody czarodziej i każda młoda czarownica zwiedziła go przynajmniej raz w życiu.
- Miejmy nadzieję, że nie - odparła na słowa Matta, po dłuższym zastanowieniu. Nie była pewna, czy rozumiała każdy desygnat określony przez niego w definicji zasuszonego, ale żywego bakłażana. Miała myśl, że jeśli przepoczwarzy się w zasuszonego bakłażana jeszcze raz, to na pewno nie będzie to żywy bakłażan. - Ale, gdyby wydarzyło się coś niespodziewanego, dajcie mi znać jak najszybciej. - Będzie próbowała nad tym zapanować. Spojrzała jeszcze na Bertiego z uśmieszkiem, kiedy uraczył ją całkiem przyjemnym dla ucha komplementem, nijak jednak na niego nie odpowiadając - być może błędnie, bo zaraz dobiegł ją kolejny, tym razem wygłoszony przez Botta; rozchyliła lekko usta, zamierzając odparować, ale nim na jej ustach pojawiło się choćby słowo, już ich nie było. Utrapienie. Wywróciła w oburzeniu oczyma, odnotowując w pamięci mus uwarzenia eliksiru w najbliższym czasie, po czym wróciła do pracy - zostało jej usprzątnąć suszarnię i sprawdzić, jak ma się dziewczyna, którą przed paroma godzinami uśpiła opatrzoną z ran w lazarecie. Gdzieś po drodze zerknęła w lustro, zupełnie mimochodem upewniając się w wątpliwej jakości komplemencie, jakim obdarzył ją Matthew; nieco przytyła w ciąży, ale wciąż miała dobry tyłek.
zt
- Na pewno zajrzę - Przytaknęła także jego sugestii odnośnie lokalu, jeśli serwowane przez niego wyroby miały być tak smaczne, jak te, na które podał jej przepisy, na pewno będzie warto. Lysa pokocha smaki Bertiego, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Potrafiła zlokalizować to miejsce - chyba każdy wiedział, gdzie mieścił się lokal Ollivanderów; każdy młody czarodziej i każda młoda czarownica zwiedziła go przynajmniej raz w życiu.
- Miejmy nadzieję, że nie - odparła na słowa Matta, po dłuższym zastanowieniu. Nie była pewna, czy rozumiała każdy desygnat określony przez niego w definicji zasuszonego, ale żywego bakłażana. Miała myśl, że jeśli przepoczwarzy się w zasuszonego bakłażana jeszcze raz, to na pewno nie będzie to żywy bakłażan. - Ale, gdyby wydarzyło się coś niespodziewanego, dajcie mi znać jak najszybciej. - Będzie próbowała nad tym zapanować. Spojrzała jeszcze na Bertiego z uśmieszkiem, kiedy uraczył ją całkiem przyjemnym dla ucha komplementem, nijak jednak na niego nie odpowiadając - być może błędnie, bo zaraz dobiegł ją kolejny, tym razem wygłoszony przez Botta; rozchyliła lekko usta, zamierzając odparować, ale nim na jej ustach pojawiło się choćby słowo, już ich nie było. Utrapienie. Wywróciła w oburzeniu oczyma, odnotowując w pamięci mus uwarzenia eliksiru w najbliższym czasie, po czym wróciła do pracy - zostało jej usprzątnąć suszarnię i sprawdzić, jak ma się dziewczyna, którą przed paroma godzinami uśpiła opatrzoną z ran w lazarecie. Gdzieś po drodze zerknęła w lustro, zupełnie mimochodem upewniając się w wątpliwej jakości komplemencie, jakim obdarzył ją Matthew; nieco przytyła w ciąży, ale wciąż miała dobry tyłek.
zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
11.07
Zwykle tego nie robił. Nie bawił się w chłopca na posyłki - jeśli klienci potrzebowali czegoś ze sklepu, wtedy albo przychodzili osobiście, albo też dopłacali, by ktoś doniósł im pakuneczek pod drzwi. Zwykle była to praca któregoś z mętów, którzy za grosze byli chętni wykonywać dla Burke'ów rozmaite, drobne zadania. I to nie tak, że nagle zabrakło im pracowników - bo zwykle nie brakło. Gdy jednak tego dnia trzeba było posłać kogoś z zamówieniem - nagle okazało się, że większość była nieobecna. Zapewne pijani do nieprzytomności albo jeszcze dochodzący do siebie po nocnych libacjach. Pozostała grupa miała już rozdysponowane zadania, od których Burke nie mógł ich oderwać.
Gdyby chodziło o kogoś innego, Craig zupełnie zignorowały sprawę. Nie raz i nie dwa klienci musieli oczekiwać na swoje zamówienia dzień dłużej, niż się początkowo spodziewali. Czy mieli pretensje, narzekali, wyrażali głośno swoje niezadowolenie? Tak. Czy wracali potem po więcej? Również tak, bo choć nielegalne substancje szło dostać także gdzie indziej, Borgin&Burke's oferowali zawsze najwyższą jakość produktu. A bardzo często towar z niższej półki albo półśrodki po prostu nie wchodziły w grę.
Tym razem chodziło jednak o Cassandrę - a Cassandra była szczególnym klientem. Chociaż mężczyzna raczej rzadko korzystał z jej usług, należała przecież do rycerzy. Szanował ją więc na tyle, by nie traktować jej na równi z podrzędnymi alchemikami czy miłośnikami zaklętych pierścieni, którzy zaglądali do ich lokalu. Co więc miał zrobić - postanowił samemu zatroszczyć się o wszystko, o co prosiła. O tyle dobrze, że przynajmniej nie czekał go spacer przez pół Londynu.
- Witaj, Cassandro - drzwi od suszarni cicho skrzypnęły. Całe szczęście, że troll broniący lecznicy zdążył go już poznać. Jego nazwisko nie zrobiłoby przecież na stworzeniu żadnego wrażenia. Tymczasem nie miał żadnych problemów z wkroczeniem na teren czarownicy. Na korytarzu wypatrzył małą Lysandrę i, idąc za jej wskazówkami, skierował się do pomieszczenia, w którym przebywać miała właścicielka tego przybytku. - Przychodzę z twoim zamówieniem. Przyniosłem to, o co prosiłaś. - wyjaśnił pokrótce, dla potwierdzenia swoich słów unosząc niewielką torbę. Miał cichą nadzieję na szybkie załatwienie spraw i powrót do swoich pozostałych zadań - albo chociaż na przeniesienie rozmowy w nieco mniej wonne miejsce. Miał przed sobą dość pracowity dzień, a od tak dużego natężenia zapachów prędzej czy później mogła go rozboleć głowa, co do tego był pewny.
Zwykle tego nie robił. Nie bawił się w chłopca na posyłki - jeśli klienci potrzebowali czegoś ze sklepu, wtedy albo przychodzili osobiście, albo też dopłacali, by ktoś doniósł im pakuneczek pod drzwi. Zwykle była to praca któregoś z mętów, którzy za grosze byli chętni wykonywać dla Burke'ów rozmaite, drobne zadania. I to nie tak, że nagle zabrakło im pracowników - bo zwykle nie brakło. Gdy jednak tego dnia trzeba było posłać kogoś z zamówieniem - nagle okazało się, że większość była nieobecna. Zapewne pijani do nieprzytomności albo jeszcze dochodzący do siebie po nocnych libacjach. Pozostała grupa miała już rozdysponowane zadania, od których Burke nie mógł ich oderwać.
Gdyby chodziło o kogoś innego, Craig zupełnie zignorowały sprawę. Nie raz i nie dwa klienci musieli oczekiwać na swoje zamówienia dzień dłużej, niż się początkowo spodziewali. Czy mieli pretensje, narzekali, wyrażali głośno swoje niezadowolenie? Tak. Czy wracali potem po więcej? Również tak, bo choć nielegalne substancje szło dostać także gdzie indziej, Borgin&Burke's oferowali zawsze najwyższą jakość produktu. A bardzo często towar z niższej półki albo półśrodki po prostu nie wchodziły w grę.
Tym razem chodziło jednak o Cassandrę - a Cassandra była szczególnym klientem. Chociaż mężczyzna raczej rzadko korzystał z jej usług, należała przecież do rycerzy. Szanował ją więc na tyle, by nie traktować jej na równi z podrzędnymi alchemikami czy miłośnikami zaklętych pierścieni, którzy zaglądali do ich lokalu. Co więc miał zrobić - postanowił samemu zatroszczyć się o wszystko, o co prosiła. O tyle dobrze, że przynajmniej nie czekał go spacer przez pół Londynu.
- Witaj, Cassandro - drzwi od suszarni cicho skrzypnęły. Całe szczęście, że troll broniący lecznicy zdążył go już poznać. Jego nazwisko nie zrobiłoby przecież na stworzeniu żadnego wrażenia. Tymczasem nie miał żadnych problemów z wkroczeniem na teren czarownicy. Na korytarzu wypatrzył małą Lysandrę i, idąc za jej wskazówkami, skierował się do pomieszczenia, w którym przebywać miała właścicielka tego przybytku. - Przychodzę z twoim zamówieniem. Przyniosłem to, o co prosiłaś. - wyjaśnił pokrótce, dla potwierdzenia swoich słów unosząc niewielką torbę. Miał cichą nadzieję na szybkie załatwienie spraw i powrót do swoich pozostałych zadań - albo chociaż na przeniesienie rozmowy w nieco mniej wonne miejsce. Miał przed sobą dość pracowity dzień, a od tak dużego natężenia zapachów prędzej czy później mogła go rozboleć głowa, co do tego był pewny.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Ostatnio zmieniony przez Craig Burke dnia 29.12.20 20:44, w całości zmieniany 1 raz
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wieszała właśnie pęki głogu, liści lipy i krwawnika, większe bukiety rozdzielała na mniejsze, obwiązując po najdalej trzy łodyżki razem, górą w dół, na sznurkach podwieszonych pod sufitem; lewitujący stołek, na którym zgrabnie utrzymywała równowagę, pomógł uzyskać jej dostęp do sznurów podwieszonych najwyżej. Świeżo zerwane rośliny potrzebowały czasu, by pozbyć się wody a jednocześnie nie utracić swoich właściwości - by mogły zostać przechowywane w sposób bezpieczny dla nich przez dłuższy czas. Zioła pozostawały istotną częścią jej pracy, najbardziej ufała tym, które zrywała samodzielnie i które suszyły się pod jej okiem, a które kruszyła własnymi dłońmi: tylko wtedy mogła mieć pewność, że susz jest czysty, pozbawiony domieszek zbędnych i tańszych substancji. Maści oraz leki, które wytwarzała, musiały być dobrej, jeśli nie najlepszej jakości. Obwiązując kolejna partię rzemieniem początkowo nie odwróciła głowy, kiedy drzwi suszarni otworzyły się z cichym skrzypnięciem; w skupieniu zawieszając wiązkę, wsłuchiwała się w korki: początkowo spodziewała się Lysandry, ale chód jej córki był znacznie lżejszy. Poznała go dopiero po głosie.
- Lodzie Burke - Widywała go wszak częściej, odkąd Edgar zechciał, by otoczyła opieką jego rodzinę; zdarzało jej się pojawiać wśród cieni korytarzy zamku w Durham, z wolna zaznajamiając się z jego domownikami - naturalnie na gruncie profesjonalnym, poznając stan ich zdrowia. Nie był najlepszy, musiała przyznać. Rodzina należała do chorowitych. Z Craigiem przy tej okazji pomówić nie miała jeszcze okazji. Obejrzała się przez ramię, gdy wiązka grogu zawisła na sznurze, zgrabnie zeskakując ze stołka - za jego sylwetką była w stanie dostrzec duże oczy jej córki, błyszczące szmaragdem. - Nie spodziewałam się was osobiście - przyznała, odkładając na pobliską szafkę - nieco niedbale - bukiet ziół, mógł poczekać. Zamiast tego - uniosła dłonie, by odebrać przesyłkę. - Dziękuję - dodała, ostrożnie kładąc pakunek obok ziół - by odchylić papier i spojrzeć do środka; sam zapach jej wystarczył, by utwierdzić się co do jej zawartości. - Te ingrediencje są bezcenne dla moich maści, nigdzie w Londynie nie da się ich dostać równie aromatycznych, co u was. Zdradzisz mi sekret ich świeżości? - Spojrzała na niego z zaintrygowaniem, zastanawiając się, czy pytała o rodzinną tajemnicę, czy wiedzę, która nie była sekretem. Zdawało się to w jej oczach nie mieć większego znaczenia - wpływy Burke'ów były wystarczająco potężne, by nikt, nawet posiadając odpowiednią wiedzę, nie mógł im zaszkodzić.
- Lodzie Burke - Widywała go wszak częściej, odkąd Edgar zechciał, by otoczyła opieką jego rodzinę; zdarzało jej się pojawiać wśród cieni korytarzy zamku w Durham, z wolna zaznajamiając się z jego domownikami - naturalnie na gruncie profesjonalnym, poznając stan ich zdrowia. Nie był najlepszy, musiała przyznać. Rodzina należała do chorowitych. Z Craigiem przy tej okazji pomówić nie miała jeszcze okazji. Obejrzała się przez ramię, gdy wiązka grogu zawisła na sznurze, zgrabnie zeskakując ze stołka - za jego sylwetką była w stanie dostrzec duże oczy jej córki, błyszczące szmaragdem. - Nie spodziewałam się was osobiście - przyznała, odkładając na pobliską szafkę - nieco niedbale - bukiet ziół, mógł poczekać. Zamiast tego - uniosła dłonie, by odebrać przesyłkę. - Dziękuję - dodała, ostrożnie kładąc pakunek obok ziół - by odchylić papier i spojrzeć do środka; sam zapach jej wystarczył, by utwierdzić się co do jej zawartości. - Te ingrediencje są bezcenne dla moich maści, nigdzie w Londynie nie da się ich dostać równie aromatycznych, co u was. Zdradzisz mi sekret ich świeżości? - Spojrzała na niego z zaintrygowaniem, zastanawiając się, czy pytała o rodzinną tajemnicę, czy wiedzę, która nie była sekretem. Zdawało się to w jej oczach nie mieć większego znaczenia - wpływy Burke'ów były wystarczająco potężne, by nikt, nawet posiadając odpowiednią wiedzę, nie mógł im zaszkodzić.
bo ty jesteś
prządką
prządką
- Nie chciałem, żebyś musiała czekać - Craig zerknął kątem oka za siebie, dostrzegając sylwetkę młodszej Vablatsky, nadal czającą się w mroku. Nie poświęcił jej jednak więcej myśli, skupiając się na jej matce. Postanowił taktownie udać, że nie dostrzegł jak podczas zeskoku z taboretu rąbek spódnicy Cassandry uniósł się, ukazując jej bladą kostkę. Nie widział sensu w wytykaniu jej tego. Tym bardziej że pomieszczenie było raczej słabo oświetlone - mogło mu się więc tylko przywidzieć!
- Sprawdź proszę, czy niczego nie brakuje - dodał jeszcze, przekazując jej woreczek. Był na sto procent pewny, że przyniósł jej wszystko, o co prosiła... ale dla pewności wolał też, by sama sprawdziła. Klienci zawsze byli bardziej zadowoleni, jeśli mieli świadomość, że sprzedawca dba o ich interesy.
- Podzieliłbym się tą wiedzą, gdybym sam ją posiadał. Niestety, ja zajmuję się innym rodzajem ziół - odpowiedział gładko, wcale nie musząc silić się na tanie wymówki - choć tak to mogło brzmieć. Nie bał się o to, że ktoś mógłby z nimi konkurować... bo nie mógłby. Im bardziej rosły wpływy Czarnego Pana, tym lepiej powodziło się także lordom Durham. Już wcześniej mało kto mógł zagrozić ich pozycji na rynku, dziś było to zwyczajnie niemożliwe. Prawda była jednak taka, że biznes rozrósł się już do tego stopnia, że każdy z Burke'ów wyspecjalizował się w czymś innym. Nie wchodzili sobie w drogę, dzięki czemu interes prosperował tak dobrze. Opium było właściwie jedyną roślinną pochodną dostępną w sklepie, z którą Craig miał do czynienia na co dzień. Cassandra musiałaby powtórzyć swoje pytanie jednemu z jego kuzynostwa - byli zdecydowanie bardziej zaznajomieni z tematem. - Napełnia mnie radością wiedza, że jesteś zadowolona z ich jakości. Gdybyś potrzebowała czegoś więcej, pamiętaj proszę, że jestem do twojej dyspozycji. - i nie miał tu na myśli tylko kwestii związanych z ziołami i innym towarem. Choć miał świadomość, że Cassandra posiada już w szeregach rycerzy przyjaciół znacznie bardziej uzdolnionych niż on sam - był jednak gotów jej pomóc w razie potrzeby. Jako wyraz wdzięczności kobiecie za to, co robiła - nawet jeśli sam częściej korzystał z wiedzy i pomocy medycznej kogo innego, dobrze było mieć świadomość, że jego rodzina pozostawała w dobrych rękach. Wiedział, że Cassandra dokładała wszelkich starań, aby Burke'owie pozostawali w formie - na tyle na ile pozwalało to im ich cherlawe zdrowie. Ich pokolenie było pod tym względem wybitnie niefortunne. Miał cichą nadzieję, że jeśli kiedyś dorobi się własnych dzieci, nie będą one obciążone w ten sam sposób.
Skłonił się jej lekko, z szacunkiem, powoli wycofując się z suszarni. Zapłata została uiszczona już wcześniej, nie miał więc potrzeby aby dłużej niepokoić Cassandrę swoją obecnością - tym bardziej, że miał nadal kilka sprawunków do załatwienia. Przed wykonaniem kolejnego kroku w stronę drzwi powstrzymała go jednak błyskawica bólu - gwałtowna, przeszywająca, niemal jakby ktoś smagnął go po plecach rozżarzonym batem. W pierwszej chwili nie wiedział, co się właśnie stało. Zdezorientowany runął na podłogę, wydając z siebie urwany, ochrypnięty krzyk. W W innych okolicznościach prawdopodobnie spanikowany począłby rozważania, czy właśnie nie padł ofiarą zdrady. Bezwstydnego ataku od tyłu. Burke rozpoznawał jednak agonię, która właśnie, niczym smoła, rozlewała się po jego łopatkach. Minęło wiele księżyców od ostatniego razu. Wyglądało na to, że los postanowił sobie z niego zadrwić - choć Cassandra nigdy nie przedyskutowała z Craigiem szczegółów dotyczących jego choroby, właśnie miała okazję na własne oczy zobaczyć jej bezlitosny i dość krwawy w skutkach atak. Dywan jak nic będzie do wyrzucenia.
- Sprawdź proszę, czy niczego nie brakuje - dodał jeszcze, przekazując jej woreczek. Był na sto procent pewny, że przyniósł jej wszystko, o co prosiła... ale dla pewności wolał też, by sama sprawdziła. Klienci zawsze byli bardziej zadowoleni, jeśli mieli świadomość, że sprzedawca dba o ich interesy.
- Podzieliłbym się tą wiedzą, gdybym sam ją posiadał. Niestety, ja zajmuję się innym rodzajem ziół - odpowiedział gładko, wcale nie musząc silić się na tanie wymówki - choć tak to mogło brzmieć. Nie bał się o to, że ktoś mógłby z nimi konkurować... bo nie mógłby. Im bardziej rosły wpływy Czarnego Pana, tym lepiej powodziło się także lordom Durham. Już wcześniej mało kto mógł zagrozić ich pozycji na rynku, dziś było to zwyczajnie niemożliwe. Prawda była jednak taka, że biznes rozrósł się już do tego stopnia, że każdy z Burke'ów wyspecjalizował się w czymś innym. Nie wchodzili sobie w drogę, dzięki czemu interes prosperował tak dobrze. Opium było właściwie jedyną roślinną pochodną dostępną w sklepie, z którą Craig miał do czynienia na co dzień. Cassandra musiałaby powtórzyć swoje pytanie jednemu z jego kuzynostwa - byli zdecydowanie bardziej zaznajomieni z tematem. - Napełnia mnie radością wiedza, że jesteś zadowolona z ich jakości. Gdybyś potrzebowała czegoś więcej, pamiętaj proszę, że jestem do twojej dyspozycji. - i nie miał tu na myśli tylko kwestii związanych z ziołami i innym towarem. Choć miał świadomość, że Cassandra posiada już w szeregach rycerzy przyjaciół znacznie bardziej uzdolnionych niż on sam - był jednak gotów jej pomóc w razie potrzeby. Jako wyraz wdzięczności kobiecie za to, co robiła - nawet jeśli sam częściej korzystał z wiedzy i pomocy medycznej kogo innego, dobrze było mieć świadomość, że jego rodzina pozostawała w dobrych rękach. Wiedział, że Cassandra dokładała wszelkich starań, aby Burke'owie pozostawali w formie - na tyle na ile pozwalało to im ich cherlawe zdrowie. Ich pokolenie było pod tym względem wybitnie niefortunne. Miał cichą nadzieję, że jeśli kiedyś dorobi się własnych dzieci, nie będą one obciążone w ten sam sposób.
Skłonił się jej lekko, z szacunkiem, powoli wycofując się z suszarni. Zapłata została uiszczona już wcześniej, nie miał więc potrzeby aby dłużej niepokoić Cassandrę swoją obecnością - tym bardziej, że miał nadal kilka sprawunków do załatwienia. Przed wykonaniem kolejnego kroku w stronę drzwi powstrzymała go jednak błyskawica bólu - gwałtowna, przeszywająca, niemal jakby ktoś smagnął go po plecach rozżarzonym batem. W pierwszej chwili nie wiedział, co się właśnie stało. Zdezorientowany runął na podłogę, wydając z siebie urwany, ochrypnięty krzyk. W W innych okolicznościach prawdopodobnie spanikowany począłby rozważania, czy właśnie nie padł ofiarą zdrady. Bezwstydnego ataku od tyłu. Burke rozpoznawał jednak agonię, która właśnie, niczym smoła, rozlewała się po jego łopatkach. Minęło wiele księżyców od ostatniego razu. Wyglądało na to, że los postanowił sobie z niego zadrwić - choć Cassandra nigdy nie przedyskutowała z Craigiem szczegółów dotyczących jego choroby, właśnie miała okazję na własne oczy zobaczyć jej bezlitosny i dość krwawy w skutkach atak. Dywan jak nic będzie do wyrzucenia.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Musnęła jego lico spojrzeniem, krótkim, choć zadowolonym; po prawdzie nie sądziła, by Craigiem kierowała troska o samą Cassandrę, bardziej o korzyści - w tym przypadku jednak jedno z drugim splatało się wystarczająco mocno; ingrediencje miały być przeznaczone na sprawę Czarnego Pana, dla pacjentów wspierających jego i dla rycerzy wybierających się na wyprawę, której samo wspomnienie mroziło krew w żyłach. W interesie ich wszystkich należało dopilnować tej sprawy. Kiwnęła głową na zgodę raz i drugi, zgodnie z jego życzeniem zaglądając do środa i upewniając się, że zawartość pakunku zawierała wszystko, co było jej potrzebne. Sukces na tym polu nie był zaskoczeniem, Burke'owie nigdy nie zawodzili, przynajmniej nie wtedy, kiedy tego nie chcieli. Nie wychwyciła spojrzenia, które łakomie podejrzało pod spódnicą jej nogę - nie była jednak nigdy nader pruderyjna, na co mogłaby pewnie wskazywać obecność dzieci w domu niezamężnej kobiety. Wieść o tym, że Craig nie zna odpowiedzi na jej pytania, wywołała u niej szczyptę zawodu, którą jednak łatwo poskromiła.
- Opium nie sprzyja koncentracji - wtrąciła niemal odruchowo, od zawsze przeciwna radościom tego typu; makówka miała w sobie niezwykłą moc, a najlepszy z niej użytek można było zrobić poprzez przygotowanie leków nasennych i wywarów przeciwbólowych. Nie popierała stosowania używek mocniejszych od kawy, a już na pewno nie wtedy, kiedy do czynienia z nimi mógł mieć dowódca toczącej się wojny. Miała nadzieję, że sam nie kosztował własnych specyfików - ale pouczenie wybrzmiało już w powietrzu, a ona ostatecznie przejrzała przynajmniej większość ingrediencji. - Na ten moment to wystarczy - zapewniła go, dokładając pakunek na bok. - Gdyby braki znów się pojawiły, prześlę ci wiadomość. W nadchodzącym czasie może być to bardzo ważne. Postaram się przygotować wszystko, czego możecie potrzebować we wrześniu - To właśnie misja musiała stanowić w tym momencie - i każdym późniejszym, aż do ostatecznej godziny - główny cel.
- Dziękuję, Craig - zapewniła go, bo bardzo się mylił. Owszem, posiadała potężnych przyjaciół, kiedyś. Dziś Mulciberowie stanowili jeden wielki zawód, który rzucał cień na wzsystko, co ich kiedykolwiek połączyło - a o czym żadne z nich zdawało się już... nie pamiętać. Wiedziała, że potrzebowała nowych przyjaźni - i że ktoś taki jak stojący przed nią Burke mógł zapewne ten ciężar unieść. Również skinęła mu głową - tak w podziękowaniu za wszystko, co dla niej zrobił, nie tylko za mieszanki ziół, jak i w niemym wyrazie wzajemnego szacunku, zamierzając odprowadzić go wzrokiem do wyjścia. Tylko odprowadzić, choć zatrzymał się w połowie, gdy jej mocniej uderzyło serce.
Prawdę mówiąc, o rozroście albionii więcej słyszała, niż widziała. Zdawała sobie sprawę z tego, że jest to bardzo rzadkie schorzenie, które dotyka czarodziejów poddanych kojarzeniu krewniaczym - i, o dziwo, częściej działo się to w sferach najwyższych niżeli tych, w których obrała się ona sama.
- Craig! - krzyknęła w pierwszej chwili, jeszcze nim runął na ziemię, dopadła do niego, lecz nie zdążyła pomóc mu ustać - czy zresztą byłaby w stanie? - krew trysnęła, ale suszarnia, gdy było to konieczne, pełniła rolę izolatki, drewniana posadzka gdzieniegdzie nabiegła była starą krwią - i była też w pełni dostosowana do tego, by zająć się w niej pacjentem. Siennik w kącie byłby wygodniejszy niżeli próg, ale Burke wymagał natychmiastowej pomocy - i nie potrafiłaby go stąd przenieść. - Zaraza - przeklęła pod nosem, kucając obok i z uwagą, wpierw bez poruszenia, przyglądając się kościom przebijającym skórę; przypominała sobie wszelkie informacje, jakie posiadała na temat tej choroby. Stan Craiga wydawał się... zaniedbany? - Kiedy ostatnio byłeś z tym u uzdrowiciela? - Nie była pewna, czy będzie w stanie uzyskać od niego odpowiedź - ból, który go powalił, musiał być paraliżujący. Musiała okiełznać pierwszą panikę, przejść do działania. - To rozrost albionii. Wiesz, że go masz, prawda? - Ściągnęła brew, uciekając ku niemu spojrzeniem; gdyby nie zdiagnozował go od kilku lat, sytuacja byłaby poważniejszą, niż się wydawała. - Curatio vulnera - szepnęła, a błękitna mgła jej różdżki otuliła rany, delikatnie zasklepiając skórę. Wiedziała, że to było rozwiązanie bardzo krótkotrwałe, przerośniętej kości należało się w pierwszej kolejności pozbyć - nie mogł dać mu też dużej ulgi w bólu. Ale - na to potrzebowała więcej czasu.
- Opium nie sprzyja koncentracji - wtrąciła niemal odruchowo, od zawsze przeciwna radościom tego typu; makówka miała w sobie niezwykłą moc, a najlepszy z niej użytek można było zrobić poprzez przygotowanie leków nasennych i wywarów przeciwbólowych. Nie popierała stosowania używek mocniejszych od kawy, a już na pewno nie wtedy, kiedy do czynienia z nimi mógł mieć dowódca toczącej się wojny. Miała nadzieję, że sam nie kosztował własnych specyfików - ale pouczenie wybrzmiało już w powietrzu, a ona ostatecznie przejrzała przynajmniej większość ingrediencji. - Na ten moment to wystarczy - zapewniła go, dokładając pakunek na bok. - Gdyby braki znów się pojawiły, prześlę ci wiadomość. W nadchodzącym czasie może być to bardzo ważne. Postaram się przygotować wszystko, czego możecie potrzebować we wrześniu - To właśnie misja musiała stanowić w tym momencie - i każdym późniejszym, aż do ostatecznej godziny - główny cel.
- Dziękuję, Craig - zapewniła go, bo bardzo się mylił. Owszem, posiadała potężnych przyjaciół, kiedyś. Dziś Mulciberowie stanowili jeden wielki zawód, który rzucał cień na wzsystko, co ich kiedykolwiek połączyło - a o czym żadne z nich zdawało się już... nie pamiętać. Wiedziała, że potrzebowała nowych przyjaźni - i że ktoś taki jak stojący przed nią Burke mógł zapewne ten ciężar unieść. Również skinęła mu głową - tak w podziękowaniu za wszystko, co dla niej zrobił, nie tylko za mieszanki ziół, jak i w niemym wyrazie wzajemnego szacunku, zamierzając odprowadzić go wzrokiem do wyjścia. Tylko odprowadzić, choć zatrzymał się w połowie, gdy jej mocniej uderzyło serce.
Prawdę mówiąc, o rozroście albionii więcej słyszała, niż widziała. Zdawała sobie sprawę z tego, że jest to bardzo rzadkie schorzenie, które dotyka czarodziejów poddanych kojarzeniu krewniaczym - i, o dziwo, częściej działo się to w sferach najwyższych niżeli tych, w których obrała się ona sama.
- Craig! - krzyknęła w pierwszej chwili, jeszcze nim runął na ziemię, dopadła do niego, lecz nie zdążyła pomóc mu ustać - czy zresztą byłaby w stanie? - krew trysnęła, ale suszarnia, gdy było to konieczne, pełniła rolę izolatki, drewniana posadzka gdzieniegdzie nabiegła była starą krwią - i była też w pełni dostosowana do tego, by zająć się w niej pacjentem. Siennik w kącie byłby wygodniejszy niżeli próg, ale Burke wymagał natychmiastowej pomocy - i nie potrafiłaby go stąd przenieść. - Zaraza - przeklęła pod nosem, kucając obok i z uwagą, wpierw bez poruszenia, przyglądając się kościom przebijającym skórę; przypominała sobie wszelkie informacje, jakie posiadała na temat tej choroby. Stan Craiga wydawał się... zaniedbany? - Kiedy ostatnio byłeś z tym u uzdrowiciela? - Nie była pewna, czy będzie w stanie uzyskać od niego odpowiedź - ból, który go powalił, musiał być paraliżujący. Musiała okiełznać pierwszą panikę, przejść do działania. - To rozrost albionii. Wiesz, że go masz, prawda? - Ściągnęła brew, uciekając ku niemu spojrzeniem; gdyby nie zdiagnozował go od kilku lat, sytuacja byłaby poważniejszą, niż się wydawała. - Curatio vulnera - szepnęła, a błękitna mgła jej różdżki otuliła rany, delikatnie zasklepiając skórę. Wiedziała, że to było rozwiązanie bardzo krótkotrwałe, przerośniętej kości należało się w pierwszej kolejności pozbyć - nie mogł dać mu też dużej ulgi w bólu. Ale - na to potrzebowała więcej czasu.
bo ty jesteś
prządką
prządką
- O to właśnie chodzi - uśmiechnął się pod nosem. Nie sądził, by arystokraci oraz inni znamienici goście palarni w podziemiach sklepu Burke'a docenili opium za to, że pomagałoby się im skoncentrować - choć byli i tacy, którzy wyrażali podobne opinie. Nie byłoby na nie takiego popytu. Ludzie potrzebowali czegoś wręcz odwrotnego - rozluźnienia, rozprężenia. Opium powalało im zapominać o troskach dnia codziennego. Czasem także o bólu. Choć upomnienie nie rozbrzmiało bezpośrednio w powietrzu, Burke doskonale zrozumiał przekaz Cassandry. Postanowił także nie drażnić jej bardziej w tej kwestii - bo prawda była taka, że czasem zdarzało mu się korzystać z dobrodziejstwa specyfiku, który serwował innym. Rzadko, owszem. Bardzo uważał, aby nie uzależnić się od stosowania pochodnej makówek. Co byłby z niego za diler, gdyby zapędził się przy zażywaniu własnego narkotyku? Nie mógł jednak puszczać mieszanek na rynek bez sprawdzenia ich jakości. Za to przecież również był odpowiedzialny.
I szczerze powiedziawszy, nie odmówiłby, gdyby ktoś teraz zaoferował mu możliwość zapalenia. Ból narastał, kości rosły, bezlitośnie rozrywając skórę. Mężczyzna trwał na kolanach i łokciach, napinając mięśnie ze wszystkich sił. Każde, nawet najmniejsze poruszenie wywoływało nową eksplozję bólu. To zawsze był dość krwawy i raczej drastyczny widok - choć póki co oczy Cassandy zostały oszczędzone, jako że szata wciąż przykrywała plecy Burke'a. Materiał począł się jednak powoli unosić, a także zdecydowanie pociemniał - gdyby Craig ubrany był na biało, bez trudu można by było dostrzec, jak w okolicach łopatek wykwitają mu dwie imponujące krwawe plamy. Płaszcz mężczyzny był jednak ciemny, stąd też krew póki co nie była aż tak widoczna. Zaklęcie Cassandry, choć rzucone w dobrej wierze i z pragnieniem pomocy, tak naprawdę niewiele mogło zdziałać. Posoka przestała płynąć, ale tylko na krótką chwilę. Kości nadal rosły - taki atak potrafił trwać nawet kilka minut. Skóra mężczyzny natomiast miała bardzo ograniczoną rozciągliwość - tym też sposobem rany otworzyły się na nowo, wywołując kolejną, gwałtowną błyskawicę bólu.
Kiedy był z tym u uzdrowiciela? Nie było łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Choć zwykle Craig raczej dbał o swoje zdrowie, regularnie szukając fachowej pomocy, skrzętnie zapisując wszystkie informacje o swoim stanie w notesie, a także pilnując aby nie zabrakło mu odpowiedniego eliksiru leczniczego, ostatnio odrobinę stracił poczucie czasu. Choć Zachary leczył go w niedalekiej przeszłości już kilka razy, nigdy nie były to kwestie związane z obciążającą jego ciało chorobą. Z tego też powodu dość dziwne było to, że dopiero teraz nastąpił atak. Nawet po pobycie w Azkabanie miał spokój, a przecież wtedy przez dobre dwa miesiące zarówno jego ciało, jak i umysł, narażone były na niezwykle nieprzyjemne warunki. A mimo to choroba pozostała uśpiona. W tamtym przypadku Craig mógł naprawdę mówić o szczęściu. Salazar jeden wie, co znaleźliby w jego celi rycerze, którzy przybyli mu na ratunek. Prawdopodobnie wykrwawiłby się, zanim otrzymałby potrzebną pomoc - chociaż nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiał. Dla własnego zdrowia i komfortu psychicznego.
Craig nie mógł więc chwilowo odpowiedzieć na pierwsze pytanie zadane przez Cassandrę. Inaczej przedstawiała się jednak sprawa z drugim. - ... wiem! - wysapał nieco ochryple. Wiedział o tym od lat. Znał nawet inkantację, której uzdrowiciele zwykle używali do zmniejszania jego kości. Sam jednak nigdy nie byłby w stanie jej użyć - nie miał bladego pojęcia o magii leczniczej ani o anatomii. Nic więcej nie powiedział. Zaciskanie zębów było najlepszym sposobem na to, aby powstrzymać się od jęczenia z bólu. Przeżywał te ataki już kilka razy, ale nigdy do końca nie był przygotowany na to, jak niemiłosierne cierpienie przynosiły. Zwykle o siebie dbał a choroba uaktywniała się rzadko - łatwo więc było zapomnieć i cieszyć się zwykłą codziennością. Mógł tylko posłać Cassandrze spojrzenie - krótkie, błyszczące w mroku i powoli zabarwiające się desperacją.
I szczerze powiedziawszy, nie odmówiłby, gdyby ktoś teraz zaoferował mu możliwość zapalenia. Ból narastał, kości rosły, bezlitośnie rozrywając skórę. Mężczyzna trwał na kolanach i łokciach, napinając mięśnie ze wszystkich sił. Każde, nawet najmniejsze poruszenie wywoływało nową eksplozję bólu. To zawsze był dość krwawy i raczej drastyczny widok - choć póki co oczy Cassandy zostały oszczędzone, jako że szata wciąż przykrywała plecy Burke'a. Materiał począł się jednak powoli unosić, a także zdecydowanie pociemniał - gdyby Craig ubrany był na biało, bez trudu można by było dostrzec, jak w okolicach łopatek wykwitają mu dwie imponujące krwawe plamy. Płaszcz mężczyzny był jednak ciemny, stąd też krew póki co nie była aż tak widoczna. Zaklęcie Cassandry, choć rzucone w dobrej wierze i z pragnieniem pomocy, tak naprawdę niewiele mogło zdziałać. Posoka przestała płynąć, ale tylko na krótką chwilę. Kości nadal rosły - taki atak potrafił trwać nawet kilka minut. Skóra mężczyzny natomiast miała bardzo ograniczoną rozciągliwość - tym też sposobem rany otworzyły się na nowo, wywołując kolejną, gwałtowną błyskawicę bólu.
Kiedy był z tym u uzdrowiciela? Nie było łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Choć zwykle Craig raczej dbał o swoje zdrowie, regularnie szukając fachowej pomocy, skrzętnie zapisując wszystkie informacje o swoim stanie w notesie, a także pilnując aby nie zabrakło mu odpowiedniego eliksiru leczniczego, ostatnio odrobinę stracił poczucie czasu. Choć Zachary leczył go w niedalekiej przeszłości już kilka razy, nigdy nie były to kwestie związane z obciążającą jego ciało chorobą. Z tego też powodu dość dziwne było to, że dopiero teraz nastąpił atak. Nawet po pobycie w Azkabanie miał spokój, a przecież wtedy przez dobre dwa miesiące zarówno jego ciało, jak i umysł, narażone były na niezwykle nieprzyjemne warunki. A mimo to choroba pozostała uśpiona. W tamtym przypadku Craig mógł naprawdę mówić o szczęściu. Salazar jeden wie, co znaleźliby w jego celi rycerze, którzy przybyli mu na ratunek. Prawdopodobnie wykrwawiłby się, zanim otrzymałby potrzebną pomoc - chociaż nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiał. Dla własnego zdrowia i komfortu psychicznego.
Craig nie mógł więc chwilowo odpowiedzieć na pierwsze pytanie zadane przez Cassandrę. Inaczej przedstawiała się jednak sprawa z drugim. - ... wiem! - wysapał nieco ochryple. Wiedział o tym od lat. Znał nawet inkantację, której uzdrowiciele zwykle używali do zmniejszania jego kości. Sam jednak nigdy nie byłby w stanie jej użyć - nie miał bladego pojęcia o magii leczniczej ani o anatomii. Nic więcej nie powiedział. Zaciskanie zębów było najlepszym sposobem na to, aby powstrzymać się od jęczenia z bólu. Przeżywał te ataki już kilka razy, ale nigdy do końca nie był przygotowany na to, jak niemiłosierne cierpienie przynosiły. Zwykle o siebie dbał a choroba uaktywniała się rzadko - łatwo więc było zapomnieć i cieszyć się zwykłą codziennością. Mógł tylko posłać Cassandrze spojrzenie - krótkie, błyszczące w mroku i powoli zabarwiające się desperacją.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie odpowiedziała już nic na jego słowa, dobrze wiedziała przecież, po co czarodzieje sięgali po narkotyki, ale zdecydowanie zbyt często sądzili, że wynajdują w ten sposób odpowiedź na cokolwiek - nie, zdaniem Cassandry stawali jedyne na drodze prowadzącej donikąd. Zbyt często tez sądzili, że jedno spróbowanie, że raz za czas, że parę łyków, kilka westchnięć, nie może uzależnić; że przecież brali tylko od czasu do czasu, a to za mało, żeby oddać się temu bez reszty: na tym właśnie polegała pułapka, limbiczny ośrodek przyjemności u każdego działał tak samo - choć każdemu wydawało się, że on jeden był na to odporny. Starała się chronić rycerzy przed wszystkimi zagrożeniami i trzymać ich w gotowości na kolejne wyzwania - nie mogła tego robić, kiedy krzywdzili samych siebie. A faktem było, ze skłonności ku temu miała ich zatrważająca część. Te wynurzenia jednak odeszły w niepamięć, gdy rozpoczęły się dalsze, tragiczne wydarzenia: choroby genetyczne były standardem pośród czarodziejów kojarzonych krewniaczo, mutacje kości się zdarzały, wynikały ze zbyt ubogiej różnorodności potencjału magicznego. Problem Cassandry polegał na tym, że nie miała z nimi wiele do czynienia - a już zwłaszcza z tą konkretną, w pierwszej panicznej myśli - nie wiedziała, co zrobić.
- Cholera jasna - mruknęła, dostrzegłszy rosnące krwiste plamy na jego plecach; zdawało jej się, że strugami krew zaczynała wypływać spod szaty mężczyzny, ale to ostatnie, czym miała czas się teraz zająć. Poirytowane, jak jej się zdawało, warknięcie czarodzieja, odpowiadało na większość wątpliwości Cassandry. - Vis ricora - wypowiedziała naprędce, przykładając różdżkę do jego skroni; zaklęcie nie mało go uleczyć, ale musiało przynieść przynajmniej częściową ulgę we wciąż rosnącym bólu. - Immunitaris - mruknęła zaraz, ledwie pierwsze z zaklęć wybrzmiało do końca; musiała kupić sobie chwilę czasu, skupic myśli, zastanowić się nad dalszym, sensowniejszym już - i nie tylko doraźnym - działaniem.
Szybkim ruchem dłoni ściągnęła z pobliskiego stolika nożyk do ziół, przecinając nim górną część szaty czarodzieja - odsłaniając podłużną linię blizn, które musiały wywołać podobne napady. Przepłukany w czystej wodzie bandaż kierowany kolejnym prędkim gestem obmył nieco wybitą skórę z krwi, dając jej lepszy dostęp do ran i lepsze spojrzenie na kość - nie zamierzała działać pod wpływem impulsu, nim podjęła się jakiegokolwiek działania, przyglądała się jej przez chwilę, oceniając tempo wzrostu i jego siłę. Nie wyglądało to dobrze. - Stillabunt - wypowiedziała w końcu, z dużą ostrożnością; nie była pewna, czy kości nie będzie trzeba spiłować ręcznie - ale to byłoby dla Craiga niezwykle bolesne. Światło błysnęło, otulając ciało czarnoksiężnika jasną mglistą poświatą, która na krótki moment wywołała rwący ból, zatrzymując wzrost lewej łopatki. Cassandra przyglądała się jej jeszcze przez chwilę - chcąc nabrać pewności, że łopatka rzeczywiście już się nie poruszała. Jest dobrze, powtarzała sobie w myślach, przystępując do działań przy jego prawej ręce - postępując krok za krokiem tak samo, wpierw przemywając ranę, później przyglądając się jej z uwagą, na końcu wypowiadając bliźniaczą formułę zaklęcia. Obie łopatki zadrżały, nim zaczęły powoli - jak sądziła, wcale nie mniej boleśnie - wchłaniać się z powrotem w kość. - Curatio Vulnera Maxima - wypowiedziała teraz, obserwując, jak skóra zaczynała się zrastać. Tym razem - zapewne ze znacznie trwalszym efektem.
- Jesteś ze mną, Craig? - mógł stracić przytomność, mógł poddać się bólowi, musiała skontrolować jego stan. Osłabienie nie ustąpi tak łatwo, ubyta krew to jedno, wysiłek organizmu, by przetrwać tę mutację, to coś zupełnie innego. Magia była wymagająca i srodze zbierała swoje żniwo.
- Cholera jasna - mruknęła, dostrzegłszy rosnące krwiste plamy na jego plecach; zdawało jej się, że strugami krew zaczynała wypływać spod szaty mężczyzny, ale to ostatnie, czym miała czas się teraz zająć. Poirytowane, jak jej się zdawało, warknięcie czarodzieja, odpowiadało na większość wątpliwości Cassandry. - Vis ricora - wypowiedziała naprędce, przykładając różdżkę do jego skroni; zaklęcie nie mało go uleczyć, ale musiało przynieść przynajmniej częściową ulgę we wciąż rosnącym bólu. - Immunitaris - mruknęła zaraz, ledwie pierwsze z zaklęć wybrzmiało do końca; musiała kupić sobie chwilę czasu, skupic myśli, zastanowić się nad dalszym, sensowniejszym już - i nie tylko doraźnym - działaniem.
Szybkim ruchem dłoni ściągnęła z pobliskiego stolika nożyk do ziół, przecinając nim górną część szaty czarodzieja - odsłaniając podłużną linię blizn, które musiały wywołać podobne napady. Przepłukany w czystej wodzie bandaż kierowany kolejnym prędkim gestem obmył nieco wybitą skórę z krwi, dając jej lepszy dostęp do ran i lepsze spojrzenie na kość - nie zamierzała działać pod wpływem impulsu, nim podjęła się jakiegokolwiek działania, przyglądała się jej przez chwilę, oceniając tempo wzrostu i jego siłę. Nie wyglądało to dobrze. - Stillabunt - wypowiedziała w końcu, z dużą ostrożnością; nie była pewna, czy kości nie będzie trzeba spiłować ręcznie - ale to byłoby dla Craiga niezwykle bolesne. Światło błysnęło, otulając ciało czarnoksiężnika jasną mglistą poświatą, która na krótki moment wywołała rwący ból, zatrzymując wzrost lewej łopatki. Cassandra przyglądała się jej jeszcze przez chwilę - chcąc nabrać pewności, że łopatka rzeczywiście już się nie poruszała. Jest dobrze, powtarzała sobie w myślach, przystępując do działań przy jego prawej ręce - postępując krok za krokiem tak samo, wpierw przemywając ranę, później przyglądając się jej z uwagą, na końcu wypowiadając bliźniaczą formułę zaklęcia. Obie łopatki zadrżały, nim zaczęły powoli - jak sądziła, wcale nie mniej boleśnie - wchłaniać się z powrotem w kość. - Curatio Vulnera Maxima - wypowiedziała teraz, obserwując, jak skóra zaczynała się zrastać. Tym razem - zapewne ze znacznie trwalszym efektem.
- Jesteś ze mną, Craig? - mógł stracić przytomność, mógł poddać się bólowi, musiała skontrolować jego stan. Osłabienie nie ustąpi tak łatwo, ubyta krew to jedno, wysiłek organizmu, by przetrwać tę mutację, to coś zupełnie innego. Magia była wymagająca i srodze zbierała swoje żniwo.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nawet jeśli Cassandra początkowo nie wiedziała co robić, bardzo prędko pokazała - po raz kolejny z resztą - że nie bez powodu jest kimś, na kim rycerze mogli bezwzględnie polegać. Zachowanie zimnej krwi w podobnej sytuacji nie mogło być proste. Po tym jak rzuciła dwa pierwsze zaklęcia, mięśnie mężczyzny, do tej pory odruchowo napięte do granic możliwości i do tego stopnia, że aż drżały, teraz odrobinę się rozluźniły. Ból stał się nieco mniej dokuczliwy - nadal był dosłownie rozdzierający, jednak Craig mógł przynajmniej nieco spokojniej złapać oddech. Zacisnął także oczy, próbując się skupić na czymś innym - czymkolwiek, co pozwoliłoby mu jakoś lepiej przetrzymać ten atak. Starał się pozostać przytomnym - choć miał świadomość, że dla niego łatwiej byłoby po prostu zemdleć. Odpłynąć w krainę nieświadomości, zamknąć się na wszystkie doznania na tych kilka błogosławionych chwil. Jednak własny upór, a także zaklęcia, którymi obłożyła go Cassandra utrzymały go na powierzchni - z trudem, bo fale bólu, niczym fale prawdziwego, wzburzonego morza czerwieni, próbowały zatopić go w swoich głębinach. Nie chciał nawet rozważać w jakim stanie są jego plecy. Sama myśl o tym, jak mogą teraz wyglądać, mogłaby spowodować że na dodatek zrobiłoby mu się jeszcze słabo. Ufał jednak Cassandrze całkowicie - i wiedział, że kobieta zrobi to, co zrobić należało. Gdy rozcięła materiał na jego plecach, przyniosło mu to do pewnego stopnia ulgę. Szata nie opinała już kości, dzięki czemu nie wywierała większego nacisku na rany. Jednocześnie jednak niestety zauważalnie przyspieszyło to też tempo jej rozwoju.
Prawie nie czuł tego, jak oporządzała okolice łopatki - odczuł jedynie chłód materiału, którym otarła jego rany z nadmiaru krwi. Nie przyniosło mu to jednak wytchnienia. Dobrze że nie słyszał wątpliwości, które narodziły się w głowie Cassandry - spiłowywanie kości brzmiało nad wyraz drastycznie. Nie był pewny w którym momencie zaklęcia kobiety w końcu zaczęły hamować rozrost - znacząco jednak odczuł chwilę, kiedy jego łopatka zaczęła powracać do swoich rozmiarów. Przy opatrywaniu zarówno jednej jak i drugiej łopatki, zaklęcie przeszyło go błyskawicą bólu - gorszą niż do tej pory, na szczęście trwającą zaledwie przez ułamek sekundy. Spomiędzy ściśniętych ust mężczyzny wyrwał się kolejny zduszony okrzyk. Zaraz po nim także soczyste przekleństwo. Jego matka zawsze narzekała, że znał i używał ich zdecydowanie zbyt często. Bo jak to tak, żeby szlachcic używał języka rynsztoka? Nawet ona jednak chyba by mu dziś wybaczyła.
- Jeszcze... jestem... - wydusił przez zaciśnięte zęby. Na Salazara, dlaczego to musiało aż tak bardzo boleć? I czy magia nie mogła sprawić, żeby bolało go mniej? Przez krótki moment słabości swój gniew chciał skierować na Cassandrę. Pomagała mu, oczywiście, jasne. Czy jednak nie mogła zrobić tego szybciej? Sprawniej? Czy długo musiał się jeszcze wykrwawiać na podłodze jej kliniki? Czerwona mgiełka osiadła mu na umyśle, odcinając na tych kilka chwil od racjonalnego myślenia. Na swoje szczęście, nie miał jednak nawet sił, by w jakikolwiek sposób okazać targające nim emocje - nawet zbesztać ją za opieszałość. Poza tym, już wkrótce przyszło opamiętanie. Ból zaczął bardzo powoli ustępować. Poza tym, zmienił się. Pulsował gdzieś wewnątrz, nadal jednak wściekle szarpiąc nerwy i nie pozwalając mężczyźnie na poruszenie choć jednym mięśniem. Znał ten ból. Był on oznaką tego, że najgorsze już za nim. Atak przeminął, pozostawiając po sobie jedynie echo cierpienia, czyniąc kości szlachcica znów trochę słabszymi niż wcześniej - i zdobiąc podłogę Cassandry imponującą kałużą krwi. Kość nie wybiła już ponownie, choć na skórze łatwo było dostrzec świeżo zasklepione miejsce. Następną bliznę do kolekcji.
- Ja... dziękuję... - tyle Burke był w stanie wysapać. Nie próbował się podnosić. Wciąż tkwił na czworakach, próbując ochłonąć - i nie ruszać się ani o milimetr, by nie podrażnić pleców. Od dziś Cassandra mogła mówić o tym, że uratowała mu życie.
Bo tak w istocie było.
Prawie nie czuł tego, jak oporządzała okolice łopatki - odczuł jedynie chłód materiału, którym otarła jego rany z nadmiaru krwi. Nie przyniosło mu to jednak wytchnienia. Dobrze że nie słyszał wątpliwości, które narodziły się w głowie Cassandry - spiłowywanie kości brzmiało nad wyraz drastycznie. Nie był pewny w którym momencie zaklęcia kobiety w końcu zaczęły hamować rozrost - znacząco jednak odczuł chwilę, kiedy jego łopatka zaczęła powracać do swoich rozmiarów. Przy opatrywaniu zarówno jednej jak i drugiej łopatki, zaklęcie przeszyło go błyskawicą bólu - gorszą niż do tej pory, na szczęście trwającą zaledwie przez ułamek sekundy. Spomiędzy ściśniętych ust mężczyzny wyrwał się kolejny zduszony okrzyk. Zaraz po nim także soczyste przekleństwo. Jego matka zawsze narzekała, że znał i używał ich zdecydowanie zbyt często. Bo jak to tak, żeby szlachcic używał języka rynsztoka? Nawet ona jednak chyba by mu dziś wybaczyła.
- Jeszcze... jestem... - wydusił przez zaciśnięte zęby. Na Salazara, dlaczego to musiało aż tak bardzo boleć? I czy magia nie mogła sprawić, żeby bolało go mniej? Przez krótki moment słabości swój gniew chciał skierować na Cassandrę. Pomagała mu, oczywiście, jasne. Czy jednak nie mogła zrobić tego szybciej? Sprawniej? Czy długo musiał się jeszcze wykrwawiać na podłodze jej kliniki? Czerwona mgiełka osiadła mu na umyśle, odcinając na tych kilka chwil od racjonalnego myślenia. Na swoje szczęście, nie miał jednak nawet sił, by w jakikolwiek sposób okazać targające nim emocje - nawet zbesztać ją za opieszałość. Poza tym, już wkrótce przyszło opamiętanie. Ból zaczął bardzo powoli ustępować. Poza tym, zmienił się. Pulsował gdzieś wewnątrz, nadal jednak wściekle szarpiąc nerwy i nie pozwalając mężczyźnie na poruszenie choć jednym mięśniem. Znał ten ból. Był on oznaką tego, że najgorsze już za nim. Atak przeminął, pozostawiając po sobie jedynie echo cierpienia, czyniąc kości szlachcica znów trochę słabszymi niż wcześniej - i zdobiąc podłogę Cassandry imponującą kałużą krwi. Kość nie wybiła już ponownie, choć na skórze łatwo było dostrzec świeżo zasklepione miejsce. Następną bliznę do kolekcji.
- Ja... dziękuję... - tyle Burke był w stanie wysapać. Nie próbował się podnosić. Wciąż tkwił na czworakach, próbując ochłonąć - i nie ruszać się ani o milimetr, by nie podrażnić pleców. Od dziś Cassandra mogła mówić o tym, że uratowała mu życie.
Bo tak w istocie było.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Złość w głosie Craiga jej nie obeszła, przez lata praktyki miała do czynienia z przeróżnymi pacjentami - w większości trudnymi, w tych stronach to naturalne - a otępiali po zabiegach, często przebudzeni w obcym miejscu, nie wiedząc, jak znaleźli się pod jej dachem, często otaczali się gniewem; właśnie dlatego miała przy sobie trolla, który ten gniew skutecznie hamował - choć wiedziała - a może naiwnie wierzyła? - że w przypadku lorda Burke'a sięgnięcie po tak drastyczne środki nie byłoby wcale konieczne. Sądziła, że był to tylko przebłysk szoku, rozlanej krwi było dużo, nie wyobrażała sobie nawet, jak wielki ból musiał odczuwać - przypominało to gwałtowne otwarte złamanie, z tą różnicą, że pojawiło się całkowicie samoistne. Brutalna choroba, sądziła, ze niewiele w karierze jest w stanie ją jeszcze zaskoczyć, ale królewskie choroby przeważnie omijały jej progi. Przez moment zastanawiała się, czy sprawnie rzucone zaklęcie diminuendo nie mogłoby pozwolić na zwiększenie kontroli nad tym zdarzeniem, ale nie zamierzała, nie mogła, eksperymentować akurat nad nim.
- Nie ruszaj się - poprosiła, ostrożnie odejmując dłoń od jego pleców; przez cały czas uważnie obserwowała ranę, nieufnie, obawiając się kolejnego ataku. Ten jednak nie nadszedł; zasklepione rozdarcie na plecach zarosło grubą blizną, jeszcze nie w pełni zawiązaną. - Opatrzę to - oznajmiła, lekko potrząsając różdżką, niewerbalnym zaklęciem przywołując ku sobie czyste opatrunki i kilka fiolek eliksirów, w tym jeden słoiczek. Jego wieku rozchyliła jako pierwsze, wypełniając przestrzeń jeszcze silniejszym ziołowym zapachem - i przełożyła maść na skórę, wcierając je wzdłuż grubej blizny. To miało przyśpieszyć gojenie. Później sprawnie chwyciła między długie palce opatrunki, po czym obwiązała je wokół rany, ciasno, zamykając do niej dostęp zanieczyszczeniom. Wyciągnęła ku niemu dłonie, pomagając mu usiąść. - Nie napinaj mięśni bez potrzeby - poradziła. - Ból będzie mniejszy, a rana mniej nadwyrężona. Wypij to - Uniosła pierwszą z fiolek, z czerwonego dmuchanego szkła, z braku wolnej dłoni zębami wyrywając korek. - To uśmierzy ból - Ostra mieszanka imbiru, kurkumy, waleriany, kory wierzby i goździków doprawiona żabim skrzekiem pozwalała prawie o nim zapomnieć. Ale była bronią obusieczną, czasem ból pozwalał na poważne potraktowanie swoich ran - i zrozumienie, że nadszedł czas na odpoczynek. Sięgnęła dłonią policzka Craiga, wsuwając fiolkę między usta. Wiedziała, ze wciąż był rozedrgany, zamierzała pomóc mu najlepiej, jak potrafiła. - I to - Druga z fiolek była eliksirem wzmacniającym krew. Utracił jej sporo, należało wspomóc jego naturalną regenerację jak najszybciej - zanim organizm odczuje skutki tych zdarzeń z pełną mocą.
- Nie miałam o tym pojęcia - dodała po wszystkim nieco ostrzej, z nutą matczynego oburzenia. - Zamierzałeś mi o tym w ogóle powiedzieć? - Odkąd Edgar najął ją na swoje usługi, miała obowiązek dbania o zdrowie jego krewnych, w tym Craiga. - To lekkomyślne - osądziła z urazą, wyciągając ramiona, by pomóc mu powstać; musiał odpocząć, ale nie tutaj. - Powinieneś się napić i zjeść coś pożywnego, chodź - dodała nieco bardziej ugodowo, zamierzając poprowadzić go w kierunku kuchni. Powoli, krok za krokiem.
- Nie ruszaj się - poprosiła, ostrożnie odejmując dłoń od jego pleców; przez cały czas uważnie obserwowała ranę, nieufnie, obawiając się kolejnego ataku. Ten jednak nie nadszedł; zasklepione rozdarcie na plecach zarosło grubą blizną, jeszcze nie w pełni zawiązaną. - Opatrzę to - oznajmiła, lekko potrząsając różdżką, niewerbalnym zaklęciem przywołując ku sobie czyste opatrunki i kilka fiolek eliksirów, w tym jeden słoiczek. Jego wieku rozchyliła jako pierwsze, wypełniając przestrzeń jeszcze silniejszym ziołowym zapachem - i przełożyła maść na skórę, wcierając je wzdłuż grubej blizny. To miało przyśpieszyć gojenie. Później sprawnie chwyciła między długie palce opatrunki, po czym obwiązała je wokół rany, ciasno, zamykając do niej dostęp zanieczyszczeniom. Wyciągnęła ku niemu dłonie, pomagając mu usiąść. - Nie napinaj mięśni bez potrzeby - poradziła. - Ból będzie mniejszy, a rana mniej nadwyrężona. Wypij to - Uniosła pierwszą z fiolek, z czerwonego dmuchanego szkła, z braku wolnej dłoni zębami wyrywając korek. - To uśmierzy ból - Ostra mieszanka imbiru, kurkumy, waleriany, kory wierzby i goździków doprawiona żabim skrzekiem pozwalała prawie o nim zapomnieć. Ale była bronią obusieczną, czasem ból pozwalał na poważne potraktowanie swoich ran - i zrozumienie, że nadszedł czas na odpoczynek. Sięgnęła dłonią policzka Craiga, wsuwając fiolkę między usta. Wiedziała, ze wciąż był rozedrgany, zamierzała pomóc mu najlepiej, jak potrafiła. - I to - Druga z fiolek była eliksirem wzmacniającym krew. Utracił jej sporo, należało wspomóc jego naturalną regenerację jak najszybciej - zanim organizm odczuje skutki tych zdarzeń z pełną mocą.
- Nie miałam o tym pojęcia - dodała po wszystkim nieco ostrzej, z nutą matczynego oburzenia. - Zamierzałeś mi o tym w ogóle powiedzieć? - Odkąd Edgar najął ją na swoje usługi, miała obowiązek dbania o zdrowie jego krewnych, w tym Craiga. - To lekkomyślne - osądziła z urazą, wyciągając ramiona, by pomóc mu powstać; musiał odpocząć, ale nie tutaj. - Powinieneś się napić i zjeść coś pożywnego, chodź - dodała nieco bardziej ugodowo, zamierzając poprowadzić go w kierunku kuchni. Powoli, krok za krokiem.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zwykle nie pozwalał - poza bardzo nielicznymi wyjątkami - by wydawano mu polecenia, nie miał jednak najmniejszego zamiaru kłócić się z Cassandrą. Nie miał zielonego pojęcia o uzdrawianiu, nawet on jednakże był świadom tego, że po podobnym ataku będzie musiał bardzo uważać i po prostu wypocząć. Od momentu, gdy dowiedział się, że jego organizm obciążony jest tak straszną chorobą, przeżył już kilka podobnych nawrotów smoczych skrzydeł. Za każdym razem wyglądało to bardzo podobnie - mnóstwo krwi, mnóstwo bólu, panika i strach świadków, osłabienie, potrzeba odpoczynku. Ale nie dało się do tego przyzwyczaić. Chociaż z pewnością byłoby to do pewnego stopnia przydatne.
Trwał w bezruchu, jak nakazała mu kobieta, czując jak ból powoli odpływa. Nadal tępo pulsował w łopatkach, miał go nawiedzać jeszcze przez kilka najbliższych dni. Tego Craig był pewien. Cierpliwie znosił zabiegi Cassandry - w tym momencie z powodu zmęczenia, zarówno psychicznego, jak i fizycznego, było mu właściwie trochę wszystko jedno. Najchętniej zamknąłby oczy i zasnął - chociaż miał pełną świadomość, że ból by mu na to nie pozwolił. Craig otworzył oczy dopiero, kiedy kobieta skończyła bandażować zasklepioną ranę. Skorzystał z jej pomocy, bardzo powoli siadając na podłodze. Kątem oka rzucił spojrzenie na ilość krwi na podłodze. Było jej dużo. Naprawdę dużo, ale temu się nie dziwił. Wiedział, że w Durham zaopiekują się nim odpowiednio.
- Dziękuję - powiedział po raz kolejny, słabym głosem, lekko chrypiąc. Wypił wszystko co mu podsunęła - nawet jeśli smak niespecjalnie mu odpowiadał i wywołał lekki grymas na twarzy. Całe szczęście, że magiczne specyfiki działały szybko. Już po chwili czuł się odrobinę lepiej, spojrzenie stało się zdecydowanie bardziej przytomne. Nie zamierzał jednak próbować swoich sił i nadwyrężać pleców, wstając na nogi samemu. Gdy usłyszał słowa Cassandry o lekkomyślności, nic nie mógł poradzić na nieco gorzkawy uśmieszek, który pojawił się w kącikach jego ust. Ten urażony, matczyny ton. Znał go bardzo dobrze. Gdyby miał siły i sytuacja nie byłaby tak poważna, możliwe że trochę by się z nią podroczył. - Zamierzałem. - po prostu jakoś nigdy nie było czasu. Właściwie był zaskoczony, że jednak nikt z jego najbliższych nie powiedział kobiecie o chorobie Craiga. Nawet jeśli zabrakło okazji na rozmowę z samym zainteresowanym, spodziewał się, że Edgar uprzedzi ich nadworną uzdrowicielkę o obciążeniu, nękającym organizm wszystkich członków rodziny. Tym bardziej, że choroba śmierciożercy była na tak nietypowa.
- Wezwij kogoś z Durham - poprosił, kiedy już podniósł się z ziemi z jej pomocą. Czynności tej towarzyszyła oczywiście cała masa jęków, syknięć bólu oraz przekleństw. Nie chciał być dla niej kolejnym obciążeniem, domyślał się że miała przecież innych pacjentów. Poza tym, szczerze pragnął szybko obmyć się z krwi i położyć w miękkiej, pachnącej pościeli. Podejrzewał jednak, ze Cassandra będzie chciała go przez jakiś czas poobserwować. Przy takim obrocie spraw, nie zamierzał się kłócić. Dobrze by było jednak, aby rodzina dowiedziała się, gdzie Craig zniknął na tak długi czas - i czego się spodziewać, kiedy już wróci do domu.
zt
Trwał w bezruchu, jak nakazała mu kobieta, czując jak ból powoli odpływa. Nadal tępo pulsował w łopatkach, miał go nawiedzać jeszcze przez kilka najbliższych dni. Tego Craig był pewien. Cierpliwie znosił zabiegi Cassandry - w tym momencie z powodu zmęczenia, zarówno psychicznego, jak i fizycznego, było mu właściwie trochę wszystko jedno. Najchętniej zamknąłby oczy i zasnął - chociaż miał pełną świadomość, że ból by mu na to nie pozwolił. Craig otworzył oczy dopiero, kiedy kobieta skończyła bandażować zasklepioną ranę. Skorzystał z jej pomocy, bardzo powoli siadając na podłodze. Kątem oka rzucił spojrzenie na ilość krwi na podłodze. Było jej dużo. Naprawdę dużo, ale temu się nie dziwił. Wiedział, że w Durham zaopiekują się nim odpowiednio.
- Dziękuję - powiedział po raz kolejny, słabym głosem, lekko chrypiąc. Wypił wszystko co mu podsunęła - nawet jeśli smak niespecjalnie mu odpowiadał i wywołał lekki grymas na twarzy. Całe szczęście, że magiczne specyfiki działały szybko. Już po chwili czuł się odrobinę lepiej, spojrzenie stało się zdecydowanie bardziej przytomne. Nie zamierzał jednak próbować swoich sił i nadwyrężać pleców, wstając na nogi samemu. Gdy usłyszał słowa Cassandry o lekkomyślności, nic nie mógł poradzić na nieco gorzkawy uśmieszek, który pojawił się w kącikach jego ust. Ten urażony, matczyny ton. Znał go bardzo dobrze. Gdyby miał siły i sytuacja nie byłaby tak poważna, możliwe że trochę by się z nią podroczył. - Zamierzałem. - po prostu jakoś nigdy nie było czasu. Właściwie był zaskoczony, że jednak nikt z jego najbliższych nie powiedział kobiecie o chorobie Craiga. Nawet jeśli zabrakło okazji na rozmowę z samym zainteresowanym, spodziewał się, że Edgar uprzedzi ich nadworną uzdrowicielkę o obciążeniu, nękającym organizm wszystkich członków rodziny. Tym bardziej, że choroba śmierciożercy była na tak nietypowa.
- Wezwij kogoś z Durham - poprosił, kiedy już podniósł się z ziemi z jej pomocą. Czynności tej towarzyszyła oczywiście cała masa jęków, syknięć bólu oraz przekleństw. Nie chciał być dla niej kolejnym obciążeniem, domyślał się że miała przecież innych pacjentów. Poza tym, szczerze pragnął szybko obmyć się z krwi i położyć w miękkiej, pachnącej pościeli. Podejrzewał jednak, ze Cassandra będzie chciała go przez jakiś czas poobserwować. Przy takim obrocie spraw, nie zamierzał się kłócić. Dobrze by było jednak, aby rodzina dowiedziała się, gdzie Craig zniknął na tak długi czas - i czego się spodziewać, kiedy już wróci do domu.
zt
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z niesmakiem przewróciła oczyma, kiedy oświadczył, że zamierzał jej powiedzieć; jakie to miało znaczenie, skoro tego nie zrobił? Nie, żeby ją to zaskoczyło, mężczyźni naprawdę bywali niepoważni, a już zwłaszcza - w kwestii swojego zdrowia. Czasem wydawało jej się, że woleliby umrzeć, niż przyznać się do przewlekłej choroby, w czym tkwił pewien paradoks, bo przeziębienie potrafiło ich powalić na łopatki i przekonać, że zostały im najdalej trzy dni życia.
Na piecu, na wolnym ogniu, w kotle gotował się rosół - pomógłszy Craigowi usadowić się przy stole, sięgnęła dłonią po jeden ze słojów, chwytając między opuszki palców suszony lubczyk i kolistym ruchem doprawiła wywar; chwyciwszy chochlę, przemieszała go spokojnie, pozwalając woni rozlać się po pomieszczeniu. To go wzmocni, trochę postawi na nogi. Między jej dłonie wpadło gliniane naczynie, które obróciła dwukrotnie, nim zalała ciepłą zupą, wraz z łyżką, położyła przed mężczyzną, gestem zachęcając do poczęstunku. Nie przestając krzątać się w kuchni, obróciła w palcach marchewki, które ułożyła w innym naczyniu - i zmiażdżyła przy pomocy prostego zaklęcia, zamieniając je na sok, który ledwie chwilę później przelała do naczynia - je również postawiła przed Craigiem. - Twoje ciało zregeneruje się samo, musisz tylko o siebie zadbać. Jeśli napad nie wróci, a rana nie rozedrze się od nowa, nic ci już nie grozi. Potrzeba ci snu i żelaza, nie stroń od zielonych warzyw. Gorzka czekolada przyśpieszy powrót do formy. W rozsądnych ilościach, oczywiście - poinstruowała spokojnie, siadając naprzeciw niego; badawczo przyglądając się jego ruchom, twarzy, kolorytowi skóry. Każdy fragment ciała był dla uzdrowiciela oddzielną księgą opisującą trawiące ciało przypadłości. Każdy miał ich zresztą nieco więcej, niż sądził. - Jesteś pewien, że masz teraz siły na powrót? Mam dla ciebie miejsce, a w tym momencie... trudno mi przewidzieć, jak zachowa się twoja rana - wyjaśniła, w zamyśleniu przeciągając niektóre głoski. - Lepiej zrobisz, jeśli zostaniesz u mnie do jutra. Powinnam mieć cię na oku przez jakiś czas. Nie znam twojej choroby zbyt dobrze. Jeszcze nie. - Wydawała się być oddzielnym bytem, każdy organizm reagował przecież na swoje przypadłości nieco inaczej. Bez dokładnej znajomości reakcji Craiga, wiedza wyczytana z ksiąg nie mogła jej podpowiedzieć nic. - Jedz, zawiadomię twoją rodzinę i pościelę ci łóżko - zaproponowała, nieśpiesznie wstając od stołu i wkrótce znikając z pomieszczenia, zostawiając Craiga samego. Musiała znaleźć dla niego czyste prześcieradło - i wypisać list do Edgara, w którym wyjaśni jego nieobecność.
/zt x2
Na piecu, na wolnym ogniu, w kotle gotował się rosół - pomógłszy Craigowi usadowić się przy stole, sięgnęła dłonią po jeden ze słojów, chwytając między opuszki palców suszony lubczyk i kolistym ruchem doprawiła wywar; chwyciwszy chochlę, przemieszała go spokojnie, pozwalając woni rozlać się po pomieszczeniu. To go wzmocni, trochę postawi na nogi. Między jej dłonie wpadło gliniane naczynie, które obróciła dwukrotnie, nim zalała ciepłą zupą, wraz z łyżką, położyła przed mężczyzną, gestem zachęcając do poczęstunku. Nie przestając krzątać się w kuchni, obróciła w palcach marchewki, które ułożyła w innym naczyniu - i zmiażdżyła przy pomocy prostego zaklęcia, zamieniając je na sok, który ledwie chwilę później przelała do naczynia - je również postawiła przed Craigiem. - Twoje ciało zregeneruje się samo, musisz tylko o siebie zadbać. Jeśli napad nie wróci, a rana nie rozedrze się od nowa, nic ci już nie grozi. Potrzeba ci snu i żelaza, nie stroń od zielonych warzyw. Gorzka czekolada przyśpieszy powrót do formy. W rozsądnych ilościach, oczywiście - poinstruowała spokojnie, siadając naprzeciw niego; badawczo przyglądając się jego ruchom, twarzy, kolorytowi skóry. Każdy fragment ciała był dla uzdrowiciela oddzielną księgą opisującą trawiące ciało przypadłości. Każdy miał ich zresztą nieco więcej, niż sądził. - Jesteś pewien, że masz teraz siły na powrót? Mam dla ciebie miejsce, a w tym momencie... trudno mi przewidzieć, jak zachowa się twoja rana - wyjaśniła, w zamyśleniu przeciągając niektóre głoski. - Lepiej zrobisz, jeśli zostaniesz u mnie do jutra. Powinnam mieć cię na oku przez jakiś czas. Nie znam twojej choroby zbyt dobrze. Jeszcze nie. - Wydawała się być oddzielnym bytem, każdy organizm reagował przecież na swoje przypadłości nieco inaczej. Bez dokładnej znajomości reakcji Craiga, wiedza wyczytana z ksiąg nie mogła jej podpowiedzieć nic. - Jedz, zawiadomię twoją rodzinę i pościelę ci łóżko - zaproponowała, nieśpiesznie wstając od stołu i wkrótce znikając z pomieszczenia, zostawiając Craiga samego. Musiała znaleźć dla niego czyste prześcieradło - i wypisać list do Edgara, w którym wyjaśni jego nieobecność.
/zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
Miała wciąż powieki ciężkie od snu. Nie rozchylała ich, miała nadzieję, że znów pogrąży się w słodkiej ciemności bez koszmarów, bezdennej i spokojnej, lecz nie było już na to szans - nie dlatego, że nie czuła się już senna. Wrażliwy nos drażnił bukiet zapachów. Najpierw czuła zioła i tylko zioła, lecz z każdą sekundą coraz intensywniejszy stawała się woń... a raczej odór rozkładu, gnijącego ciała. Odór śmierci. Sigrun nie otworzyła jeszcze oczu, a wiedziała już, że są obok. Czuła ich smród. Żołądek podszedł jej do gardła, miała ochotę zwymiotować, powstrzymała to jednak. Przekręciła się na posłaniu, w stronę ściany, podkulając nogi, objęła je ramionami pod kocem. Teraz już mogła. Nie miała już nadgarstków przywiązanych do łóżka, by nie rzucała się i nie próbowała uciekać z lecznicy. Po ponad dziesięciu dniach stała się już spokojniejsza. Na tyle, by jej nie krępować i wciąż nie na tyle, aby zwrócić jej różdżkę. Kto ją w ogóle miał? Cassandra, Ramsey, Tristan? Wiedziała tylko tyle, że nie została w podziemiach Banku Gringotta - tak jak cząstka jej samej.
- I moja dusza - przypomniał głos Alpharda Blacka. Sigrun odniosła wrażenie, że ktoś - ciężki jak dorosły mężczyzna - usiadł na brzegu łóżka i podkuliła nogi jeszcze bardziej.
- Zamknij się - warknęła Sigrun. Nawet we własnych uszach jej głos zabrzmiał dziwnie - ospale, bez mocy, zbyt cicho. Wciąż nie odwracała się na łóżku.
- Kiedy to prawda. Może ty powinnaś tam zostać - powiedział Black, zmuszając Sigrun, by zerwała się do pozycji siedzącej. Jakaś część jej pragnęła się przekonać, że to jedynie przywidzenie, nieprawda - ale on wciąż tam był. Siedział na brzegu łóżka w tej samej szacie, w której pojawił się w Białej Wywernie dwudziestego września. Dumny i wyniosły jak zawsze - jak lord Black.
Zamachnęła się prawą ręką, bo nie miała innej broni, ręka jednak trafiła w pustkę. Alphard uniósł ze zdziwieniem, jakby zażenowany jej zachowaniem. Kątem oka dostrzegła wtedy źródło smrodu - to Theodore Wilkes rozkładał się pod drzwiami suszarni. Wyglądał jakby przyniesiono tu jego zwłoki dwudziestego września i tak zostawiono, by tu gnił razem z nią.
Może ja też nie żyję? Ta myśl wciąż nie dawała jej spokoju. Tłukła się pod czaszką jak wściekła osa szukająca wyjścia. Wtedy Sigrun usłyszała brzdęk klucza przekręcanego w zamku drzwi i serce zabiło jej niespokojnie.
- Cassandro, to ty? - spytała ostrożnie, odrzucając koc i opuszczając stopy na zimną posadzkę. Przyszła już jesień. Czuła to. Za oknem, zaczarowanym tak, by nie mogła go ani otworzyć, ani stłuc, Nokturn tonął we mgle. Ona zaś miała na sobie tylko nocną koszulę i drżała teraz z zimna, gdy odrzuciła koc. Było jej też bardzo niedobrze od tego smrodu.
Nigdy chyba nie wyglądała aż tak źle - z cieniami pod oczyma, które wydawały się rozbiegane i nieustannie od wielu dni przerażone, z zapadłymi policzkami, bo nie chciała jeść, z ciężkimi powiekami od senności. Piła tyle eliksirów uspokajających i na sen, że cały czas wydawała się ociężała i senna, czuła się przymulona i przytłumiona. Dzięki nim jednak przestała tak krzyczeć - ale wciąż wdziała wokół siebie martwe ciała, a Alphard nadal był przy niej.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wchodząc do Sigrun zawsze od razu zamykała za sobą drzwi - na klucz - który chowała później między połami czarnej spódnicy niepostrzeżonym ruchem dłoni. W pierwszym odruchu podchodziła do okna, które rozchylała: wnętrze należało przewietrzyć, ale nie tylko. To był jej gwarant bezpieczeństwa: choć wiedziała, że Sigrun nigdy świadomie nie zrobiłaby jej krzywdy, teraz Sigrun nie była sobą. I nawet bez różdżki - była od niej zwyczajnie silniejsza. Okno było zbyt małe, by wymknął się przez nie człowiek - większe nie było tutaj potrzebne, zbyt duże nasłonecznienie zniszczyłoby jej zioła - ale wystarczające, by mogła wymknąć się przez nie pod postacią czarnego ptaka, jeśli zajdzie taka potrzeba. Wcześniej ściągała zaklęcie, które je zabezpieczało - gdyby udało jej się rozbić szybę, szkłem mogłaby zrobić krzywdę. Sobie lub jej. Razem z kluczem, którego nie mogła dostać w swoje ręce. Na jednym ramieniu oparte miała tacę, gliniane naczynie bez łyżki, zupę kartoflaną na gęsim tłuszczu - nie był to szczyt tego, co zwykła podawać wracającym do formy pacjentom, ale Cassandra z zaskoczeniem spostrzegła, jak prędko kraj opuściły zapasy żywności. A ona - potrzebowała ich więcej, dwójka dzieci to jedno, nie mogła pozwolić głodować czarodziejom, którzy próbowali u niej wrócić do zdrowia. Długo zastanawiała się, czy to już czas, w którym może jej dać sztućce - ale zupę można było wypić prosto z miski, a łyżką wydłubać oko. Ponownie - sobie lub jej. Oprócz miski niosła dwie fiolki eliksirów - pachnącymi ziołami - i kubek z ziołową herbatą. Nie znała roślin, które potrafiły w kilka chwil ukoić taki ból. Przez ramię przewieszona miała skórzaną torbę z codziennymi drobiazgami, które zwykle do niej brała.
- To ja - odpowiedziała na jej słowa niemal od razu, nie chcąc jej niepokoić. - Żywa - zapewniła ja od razu, nie pozostawiając niedopowiedzeń. Sigrun spędziła u niej już dużo czasu, niebawem mogła ją wypuścić, ale najpierw musiała się upewnić, że była już niegroźna. Zwłaszcza dla siebie. - Nie wstawaj, nie ma takiej potrzeby - przeszła w jej stronę, by zasiąść na łóżku obok, chwytając między palce kolejne fiolki, by przekazać jej eliksiry uspokajające. - Wypij to, proszę, będzie spokojniej - U ciebie, w twojej głowie. Jej głos był łagodny, cierpliwy, ale skoncentrowany. - Przyniosłam ci coś do jedzenia. Spróbujesz? - zapytała, przesuwając w jej stronę całą tacę. - Lysandra ugotowała zupę, specjalnie dla ciebie - Lysandra, ona istniała naprawdę. Skup się na tym, co rzeczywiste. Wróć do mnie.
- Jak się dzisiaj czujesz? Jesteś tu sama? W ciemnościach nie mogę nikogo dostrzec - Nie mogła jej okłamywać - to było zbyt ważne. Urojeń nie dało się tak po prostu wyleczyć, nie znikną, póki nie odejdą same. Ale należało wyostrzyć percepcję i nauczyć się, co było rzeczywiste, a co mogło być tylko iluzją. Bez tego jej stąd nie wypuści.
- To ja - odpowiedziała na jej słowa niemal od razu, nie chcąc jej niepokoić. - Żywa - zapewniła ja od razu, nie pozostawiając niedopowiedzeń. Sigrun spędziła u niej już dużo czasu, niebawem mogła ją wypuścić, ale najpierw musiała się upewnić, że była już niegroźna. Zwłaszcza dla siebie. - Nie wstawaj, nie ma takiej potrzeby - przeszła w jej stronę, by zasiąść na łóżku obok, chwytając między palce kolejne fiolki, by przekazać jej eliksiry uspokajające. - Wypij to, proszę, będzie spokojniej - U ciebie, w twojej głowie. Jej głos był łagodny, cierpliwy, ale skoncentrowany. - Przyniosłam ci coś do jedzenia. Spróbujesz? - zapytała, przesuwając w jej stronę całą tacę. - Lysandra ugotowała zupę, specjalnie dla ciebie - Lysandra, ona istniała naprawdę. Skup się na tym, co rzeczywiste. Wróć do mnie.
- Jak się dzisiaj czujesz? Jesteś tu sama? W ciemnościach nie mogę nikogo dostrzec - Nie mogła jej okłamywać - to było zbyt ważne. Urojeń nie dało się tak po prostu wyleczyć, nie znikną, póki nie odejdą same. Ale należało wyostrzyć percepcję i nauczyć się, co było rzeczywiste, a co mogło być tylko iluzją. Bez tego jej stąd nie wypuści.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Dobrze znany głos przyjaciółki rozbrzmiał jakby głośniej, bardziej rzeczywiście, dzięki czemu nie poczuła kolejnego ukłucia niepokoju. Świadoma tego, co Sigrun dręczy, Cassandra od razu zapewniła ją, że żyje, że nie jest kolejną marą, koszmarnym przywidzeniem, czego martwi nie robili, jakby nie chcąc poddawać swego istnienia w żadną wątpliwość. Chciała wstać, lecz zrezygnowała z tego pomysłu po słowach Cassandry; z powrotem wciągnęła nogi na łóżko, przykrywając je kocem. Przesunęła się jedynie bliżej poduszki, aby uzdrowicielka mogła wygodnie zasiąść obok z tacą, którą miała w rękach. Sigrun poczuła zapach zupy, nie wiedziała jeszcze jakiej, pachniała jednak przyjemnie i przypomniała sobie, że śniadanie jadła dobre kilka godzin temu. Zanim jednak przeszła do przyjemności, przyjęła od szeptuchy fiolkę eliksiru. Nie smakował zbyt dobrze, lecz przestała już się krzywić - miała w ustach gorsze rzeczy. Najważniejsze jednak, że nie opierała się już i nie odmawiała przyjęcia lekarstw, Cassandra nie musiała jej już do tego zmuszać. Przez pierwsze dni po zdobyciu Locus Nihil było inaczej - Sigrun nie wiedziała komu może ufać, a komu nie, pomieszało jej się w głowie. Przyjaciół brała za wrogów, nawiedzały ją wątpliwości co do ich intencji i motywacji, obawiała się, że zamiast lekarstwa dostanie truciznę i umrze znowu - a tego bała się tak mocno, że strach całkiem ją paraliżował.
- Dziękuję - mruknęła, po czym przytknęła fiolkę do ust i wypiła całą jej zawartość, przełknęła. Zaraz po tym odwróciła fiolkę dnem do góry, by udowodnić Cassandrze, że nie została tam nawet kropla.
Sigrun, jak pewnie wiele pacjentów Vablatsky, była uparta i zawsze twierdziła, że jest z nią lepiej, niż naprawdę było, że nie potrzebuje spędzić tylu dni w łóżku, tak wielu eliksirów, maści i czarów - nie znosiła przyznawać się do słabości, nie chciała, by inni myśleli, że jest z nią nie w porządku. Ktoś mógłby to wykorzystać. Nie Cassandra, jej ufała, lecz podobna wieść mogła wpaść w niepowołane uszy. Teraz było jednak inaczej. Nigdy nie czuła się tak słaba, tak niepewna, nie potrafiła oddzielić rzeczywistości od przywidzeń - w końcu usłuchała Vablatsky, przyjęła do wiadomości, że nie poradzi sobie z tym sama.
- Tak. Zjem - przytaknęła. Choć w suszarni wcale nie było tak zimno, to ona czuła chłód. Pomyślała, że gorąca zupa pomoże jej się ogrzać. Przysunęła do siebie tacę z miską, zauważyła, że wciąż na niej łyżki. Powstrzymała westchnięcie i zacisnęła dłonie na naczyniu. Niemal parzyło, uniosła je jednak do ust, by podmuchać lekko i wziąć pierwszy ostrożny łyk, tak, aby nie poparzyć sobie języka i przełyku. - Możesz jej przekazać, że gotuje już prawie tak dobrze jak matka - powiedziała, wciąż brzmiała słabo, lecz zdecydowanie bardziej przytomnie niż przed kilkoma dniami. Spojrzenie także miała już nie tak rozbiegane, niezamglone, mniej szalone. Pamiętała o Lysandrze, słyszała ją czasem, gdy krzątała się za drzwiami - a później widziała ją martwą w suszarni i następnego dnia trwała z przyciśniętym uchem do drzwi, by usłyszeć jej głos i upewnić się, że to tylko przywidzenie.
Po pytaniu Cassandry milczała chwilę, uniosła miskę do ust, by je zająć - co nie było wymuszone, bo zupa naprawdę Sigrun smakowała - nie mogła jednak wymigiwać się o odpowiedzi. Inaczej Vablatsky nigdy jej stąd nie wypuści, uznając, że brak chęci współpracy świadczy o braku poprawy. To raz - a dwa... Chciała się pozbyć tych przywidzeń. Bardzo.
- Nie - pokręciła głową, nie patrząc na Vablatsky, jakby zawstydzona własną słabością. Zacisnęła zęby, była o to na samą siebie zła, drgnęła Sigrun żyłka na skroni. - Najczęściej widzę Alpharda. Przed chwilą siedział tam, gdzie ty. Mówił do mnie. Wilkes nadal rozkłada się pod drzwiami - oznajmiła, starając się brzmieć beznamiętnie i nie patrzeć w stronę drzwi. - Czuję smród tego rozkładu. Staram się pamiętać o tym, że to... Nieprawdziwe.
- Dziękuję - mruknęła, po czym przytknęła fiolkę do ust i wypiła całą jej zawartość, przełknęła. Zaraz po tym odwróciła fiolkę dnem do góry, by udowodnić Cassandrze, że nie została tam nawet kropla.
Sigrun, jak pewnie wiele pacjentów Vablatsky, była uparta i zawsze twierdziła, że jest z nią lepiej, niż naprawdę było, że nie potrzebuje spędzić tylu dni w łóżku, tak wielu eliksirów, maści i czarów - nie znosiła przyznawać się do słabości, nie chciała, by inni myśleli, że jest z nią nie w porządku. Ktoś mógłby to wykorzystać. Nie Cassandra, jej ufała, lecz podobna wieść mogła wpaść w niepowołane uszy. Teraz było jednak inaczej. Nigdy nie czuła się tak słaba, tak niepewna, nie potrafiła oddzielić rzeczywistości od przywidzeń - w końcu usłuchała Vablatsky, przyjęła do wiadomości, że nie poradzi sobie z tym sama.
- Tak. Zjem - przytaknęła. Choć w suszarni wcale nie było tak zimno, to ona czuła chłód. Pomyślała, że gorąca zupa pomoże jej się ogrzać. Przysunęła do siebie tacę z miską, zauważyła, że wciąż na niej łyżki. Powstrzymała westchnięcie i zacisnęła dłonie na naczyniu. Niemal parzyło, uniosła je jednak do ust, by podmuchać lekko i wziąć pierwszy ostrożny łyk, tak, aby nie poparzyć sobie języka i przełyku. - Możesz jej przekazać, że gotuje już prawie tak dobrze jak matka - powiedziała, wciąż brzmiała słabo, lecz zdecydowanie bardziej przytomnie niż przed kilkoma dniami. Spojrzenie także miała już nie tak rozbiegane, niezamglone, mniej szalone. Pamiętała o Lysandrze, słyszała ją czasem, gdy krzątała się za drzwiami - a później widziała ją martwą w suszarni i następnego dnia trwała z przyciśniętym uchem do drzwi, by usłyszeć jej głos i upewnić się, że to tylko przywidzenie.
Po pytaniu Cassandry milczała chwilę, uniosła miskę do ust, by je zająć - co nie było wymuszone, bo zupa naprawdę Sigrun smakowała - nie mogła jednak wymigiwać się o odpowiedzi. Inaczej Vablatsky nigdy jej stąd nie wypuści, uznając, że brak chęci współpracy świadczy o braku poprawy. To raz - a dwa... Chciała się pozbyć tych przywidzeń. Bardzo.
- Nie - pokręciła głową, nie patrząc na Vablatsky, jakby zawstydzona własną słabością. Zacisnęła zęby, była o to na samą siebie zła, drgnęła Sigrun żyłka na skroni. - Najczęściej widzę Alpharda. Przed chwilą siedział tam, gdzie ty. Mówił do mnie. Wilkes nadal rozkłada się pod drzwiami - oznajmiła, starając się brzmieć beznamiętnie i nie patrzeć w stronę drzwi. - Czuję smród tego rozkładu. Staram się pamiętać o tym, że to... Nieprawdziwe.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Suszarnia
Szybka odpowiedź