Kontuar
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Kontuar
Sklep aktualnie jest zamknięty.
Wykonany z solidnego drewna, na tle całego sklepu wyjątkowo uporządkowany, zawsze gotowy do przyjęcia klientów. Poprzecierany z lekka blat nosił na sobie wiele różdżek - nie tylko nowych, sprzedawanych w sklepie, ale też uszkodzonych, znalezionych, wymagających rutynowej kontroli. To nad nim rozpętywały się burze i wichry, gdy rdzeń ścierał się z naturą potencjalnego właściciela, nad nim też działy się małe cuda po idealnych dopasowaniach. To tu trafiały różdżki znalezione, tu też wracały do swoich panów.
Wykonany z solidnego drewna, na tle całego sklepu wyjątkowo uporządkowany, zawsze gotowy do przyjęcia klientów. Poprzecierany z lekka blat nosił na sobie wiele różdżek - nie tylko nowych, sprzedawanych w sklepie, ale też uszkodzonych, znalezionych, wymagających rutynowej kontroli. To nad nim rozpętywały się burze i wichry, gdy rdzeń ścierał się z naturą potencjalnego właściciela, nad nim też działy się małe cuda po idealnych dopasowaniach. To tu trafiały różdżki znalezione, tu też wracały do swoich panów.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:37, w całości zmieniany 2 razy
Gdy tylko pchnął drzwi, delikatny dzwoneczek rozbrzmiał w niewielkim sklepie, choć echo rozniosło się pomiędzy regałami obładowanymi najróżniejszymi pudełkami, niknął gdzieś w oddali, w miejscach, których nie mógł ujrzeć zza kontuaru, do którego wolnym krokiem podszedł. Rozejrzał się tak, jakby był tu po raz pierwszy, lecz od ostatniej wizyty nic się w tym miejscu nie zmieniło. Potrzebował nowej różdżki. Do poprzedniej zdążył się przyzwyczaić; wiele z nim przeszła, pojedynków, wyzwań, zbrodni, przysług. Poznał wszystkie jej wgłębienia i wypukłości, wszystkie szczeliny w szarawym drewnie, a rączka, początkowo niewygodna szybko przypadła mu do gustu, ułożyła się w ręce idealnie, błyskawicznie stając się przedłużeniem jego lewej kończyny, nietypowo, która odpowiadała za czary. Niefortunnie, spłonęła. Tak szybko, że nie zdołał nawet odskoczyć i uratować sam siebie. Buchnęła ogniem Szatańskiej Pożogi, płomieniami otaczając jego ręce, na których zaczerwienienia i blizny wciąż dawały o sobie znać.
Przybył tu zaraz po pogrzebie. Pozbawiony najważniejszego elementu swojego jestestwa nie zamierzał stawać pomiędzy swoimi wrogami; nie ze strachu, lecz czystego, wrodzonego rozsądku. Bezmyślnością byłoby wkroczenie pomiędzy nich, prowokując lwy do obrony swego terenu. Nie zamierzał z nimi wojować — przybył tam w konkretnym celu, odszedł usatysfakcjonowany tym, co ujrzał, zapamiętując każdą twarz, każdy, najmniejszy gest. Chciał się rozeznać w sytuacji, pomimo odczuwanego wciąż bólu po pożarze, pomimo dyskomfortu i niedogodności z jakimi wiązała się poparzona skóra — choć pod opieką najlepszej uzdrowicielki jaką znał, wciąż wrażliwa i delikatna.
Niezbyt długo oczekiwał kogoś, kto przybędzie mu na spotkanie. Młody mężczyzna — żaden pomocnik, sądząc po ubierze z pewnością szlachetnie urodzony, Ollivander, wyszedł mu naprzeciw. Słowa były zbędne, nie mógł przybyć tu w innym celu niż po zakup różdżki, dlatego uprzejmie skinął mu lekko głową, nie spuszczając z niego badawczego, ostrożnego spojrzenia. Miał kilka wspomnień z członkami tej rodziny, z lordem, który za sprawką niespecjalnie udanego porozumienia miał oddać mu córkę; kobietę, która znała się na różdżkach, członkinią Zakonu Feniksa. I na niego spozierał uważnie, zdajac sobie sprawę z tego jak obszerną wiedzę na temat czarodziejów posiada za sprawą różdżek, które im z mniejszą lub większą chęcią sprzedaje — zapewne zdając sobie również sprawę z tego, do czego będą zdolni. Być może będzie miał więcej szczęścia niż inni i nie spamięta jego nazwiska ani twarzy, kiedy przekaże mu pudełko z nową różdżką.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pracy przybywało, Ollivanderowie z niepokojem obserwowali powolne zmiany, zachodzące na Pokątnej już od pewnego czasu. Nikt nie zajmował się oczyszczaniem zakurzonych witryn, nie potrzebowali tu wyraźniejszego obrazu przemykających pospiesznie czarodziejów, z ponurymi minami spieszącymi ku najważniejszym sprawom. Dzwonek brzęczał nerwowo, często, tylko utwierdzając w przekonaniu, że wstępowali w etap ciężkich czasów. Złamane różdżki piętrzyły się na stosie w głębi sklepu, między regałami, do których klienci nie mieli dostępu. Zrozpaczone spojrzenia, pełne obawy, stawały się codziennością i tylko nieliczni zdobywali się na uśmiechy, ponura aura udzielała się bowiem większości. Niektórzy opowiadali historie, z zakłopotaniem - gdy ich różdżki ucierpiały przez przypadek; z niepewnością - gdy w grę wchodziły poważniejsze komplikacje, nierzadko powiązane z nowym porządkiem prawa; z nadzieją - gdy liczyli na odratowanie zniszczonej własności. Inni milczeli, ze smutkiem wpatrując się w drewno, z którym wiązało się tyle wspomnień. Poza wzrostem zapotrzebowania na nowe różdżki, często pojawiały się też egzemplarze uszkodzone pobieżnie, nieposłuszne, czy odnalezione w niespodziewanych miejscach. Czasami trafiał się szczęściarz, odbierający swą zagubioną część, ale było ich niewielu w porównaniu do pokrzywdzonych.
Zamieszanie i rozwój wydarzeń przyciągnęły do sklepu również Ulyssesa. Nie bywał tu zbyt często, ze sprzedażą obecnych na miejscu egzemplarzy kojarzył głównie młodość i zdobywanie doświadczenia - wakacje, podczas których uczył się pod okiem doświadczonych twórców, obcował z przeróżnymi kompozycjami w rzeźbionych kawałkach. Później jego rola na Pokątnej znacznie zmalała, ustępując miejsca pracy w warsztacie, gdzie zaszywał się na całe dnie, by w spokoju doskonalić umiejętności, zaś do zakurzonego lokalu wracał dorywczo. Teraz pojawiał się w nim częściej, czasem w roli zwykłej pomocy na tyłach, gdzie wiele pudełek wymagało przejrzenia, przegrupowania i sprawdzenia. Niektóre zalegały na zapleczu latami; coraz częściej stawał też za ladą, zajmując się klientami bezpośrednio. Oswajał się coraz bardziej z dźwiękiem dzwonka, potrafiąc wyłapać z niego pomniejsze niuanse - znaczne ułatwienie pracy, szczególnie przy osobach, które nie chciały współpracować. Przeszedł pomiędzy regałami, by wydostać się do głównej części, gdzie oparł się dłońmi o solidny kontuar, przyglądając się nienachalnie, lecz badawczo, przybyłemu mężczyźnie. Kojarzył go niezbyt dokładnie, choć we wspomnieniach majaczył mu niewyraźnie przy stole Slytherina. Ollivander często obserwował obecne w Wielkiej Sali twarze, ale czas skutecznie zacierał dawne dzieje.
- Nowa różdżka? - zapytał w ramach przywitania, potrzebując rozwiania wątpliwości, nawet jeśli pytał pewnie, prawie przekonany, że właśnie to stanowi cel odwiedzin. Poparzenia wskazywały na niego dosyć sugestywnie, a lekko przytłumiony dźwięk dzwonka rzucił trochę światła na potrzeby Mulcibera. Paradoksalnie, potrzeby magii cienia.
Zamieszanie i rozwój wydarzeń przyciągnęły do sklepu również Ulyssesa. Nie bywał tu zbyt często, ze sprzedażą obecnych na miejscu egzemplarzy kojarzył głównie młodość i zdobywanie doświadczenia - wakacje, podczas których uczył się pod okiem doświadczonych twórców, obcował z przeróżnymi kompozycjami w rzeźbionych kawałkach. Później jego rola na Pokątnej znacznie zmalała, ustępując miejsca pracy w warsztacie, gdzie zaszywał się na całe dnie, by w spokoju doskonalić umiejętności, zaś do zakurzonego lokalu wracał dorywczo. Teraz pojawiał się w nim częściej, czasem w roli zwykłej pomocy na tyłach, gdzie wiele pudełek wymagało przejrzenia, przegrupowania i sprawdzenia. Niektóre zalegały na zapleczu latami; coraz częściej stawał też za ladą, zajmując się klientami bezpośrednio. Oswajał się coraz bardziej z dźwiękiem dzwonka, potrafiąc wyłapać z niego pomniejsze niuanse - znaczne ułatwienie pracy, szczególnie przy osobach, które nie chciały współpracować. Przeszedł pomiędzy regałami, by wydostać się do głównej części, gdzie oparł się dłońmi o solidny kontuar, przyglądając się nienachalnie, lecz badawczo, przybyłemu mężczyźnie. Kojarzył go niezbyt dokładnie, choć we wspomnieniach majaczył mu niewyraźnie przy stole Slytherina. Ollivander często obserwował obecne w Wielkiej Sali twarze, ale czas skutecznie zacierał dawne dzieje.
- Nowa różdżka? - zapytał w ramach przywitania, potrzebując rozwiania wątpliwości, nawet jeśli pytał pewnie, prawie przekonany, że właśnie to stanowi cel odwiedzin. Poparzenia wskazywały na niego dosyć sugestywnie, a lekko przytłumiony dźwięk dzwonka rzucił trochę światła na potrzeby Mulcibera. Paradoksalnie, potrzeby magii cienia.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy się zbliżył, Ramsey pozwolił sobie na krótką chwilę zadumy, subtelną analizę podczas której przyjrzał mu się wnikliwiej. Twarz wyglądała znajomo, lecz mimo szybkiej próby nie zdołał go przyporządkować do nikogo, kogo znał. Był za to pewien, że spotkali się już wcześniej — może nawet nie raz, minęli na ulicy, ministerstwie, w szkole. Jasne, przeszywające spojrzenie i uprzejmy wyraz twarzy bez wyrazu. Tacy jak on bywają najlepszymi kłamcami. Niewiele udało mu się wyczytać w ramach pierwszego wrażenia. Momentem zmuszającym go do reakcji było pytanie, które padło dość szybko, bez zbędnej zwłoki. Byłby niegrzeczny, gdyby zamiast odpowiedzi zastała ich wyłącznie cisza, choć swoim zwyczajem wolał mówić jak najmniej prawdy, ograniczając się do tego, co naprawdę konieczne. W tym przypadku — przy doborze właściwej różdżki zdawał się kompletnie na profesjonalistę, doskonale zdając sobie sprawę ile był w stanie wyczytać z właściwości drewna i rdzenia, które posiadał.
— Tak. — Kiedy odpowiedział rzeczowo obejrzał się przez ramię w kierunku drzwi, zapobiegawczo, chcąc się jedynie upewnić, że nikt nie wejdzie do środka lada moment i nie uczyni niepotrzebnego zamieszania. Zrobił to dość leniwie, nie próbując wzbudzić tym w lordzie większego zainteresowania. Chciał to załatwić szybko. Najszybciej, jak to możliwe.— Swoją straciłem w dość dziwnych okolicznościach... Bezpowrotnie. Po osiemnastu latach. — Zwrócił się znów ku niemu, postępując jeszcze krok bliżej. Nie darzył sentymentem przedmiotów, ludzi, czy miejsc. Sentyment to zupełnie zbędne wrażenie, które tylko utrudnia rozstanie się i ruszenie dalej. Jednak różdżka, którą posiadał była dlań szczególna, jak zresztą dla każdego szanującego ją czarodzieja. Nieco wyślizgana z powodu stałego obracania jej w dłoni, jakby szukał odpowiedniego kąta pod jakim należy ją ułożyć, by dobrze się układała. Nierówna, nieco pofalowana, wykończona wilczą główką. Kiedy kupował ją tu, w tym sklepie prawie dziewiętnaście lat temu ze starym Rosierem nie podejrzewał nawet, że owe zwierze będzie symbolem dwóch bliskich mu rodów, ojca i matki. Prawdziwych rodziców. — Zdążyłem się przyzwyczaić — dodał z subtelną nonszalancją wybrzmiewającą w niskim głosie; oczywiście, jak każdy. Bez różdżki czuł się źle, a nawet fatalnie. Pozbawiony podstawowych zdolności pozostawał bezużyteczny dla samego siebie. Pragnął ją dostać jak najszybciej, sprawdzić jak leży w dłoni, rzucić pierwsze zaklęcie. Musiała mu być posłuszna, to nie ulegało wątpliwości. Musiała być jak poprzednia. — Drewno judaszowca. Dość sztywna — napomknął jeszcze, nieco naprowadzając go na coś, co się do tej pory sprawdziło. O rdzeniu nie wspomniał, był rzadki, był dość... wymowny. Ostrożnie wyczekiwał jego dalszych instrukcji. Jeśli będzie pytał, odpowie mu. Nic poza tym, co musiał wiedzieć. Ollivanderowie od niedawna znajdowali wyjątkowe miejsce na liście rodzin, których nie darzył wrodzoną sympatią.
— Tak. — Kiedy odpowiedział rzeczowo obejrzał się przez ramię w kierunku drzwi, zapobiegawczo, chcąc się jedynie upewnić, że nikt nie wejdzie do środka lada moment i nie uczyni niepotrzebnego zamieszania. Zrobił to dość leniwie, nie próbując wzbudzić tym w lordzie większego zainteresowania. Chciał to załatwić szybko. Najszybciej, jak to możliwe.— Swoją straciłem w dość dziwnych okolicznościach... Bezpowrotnie. Po osiemnastu latach. — Zwrócił się znów ku niemu, postępując jeszcze krok bliżej. Nie darzył sentymentem przedmiotów, ludzi, czy miejsc. Sentyment to zupełnie zbędne wrażenie, które tylko utrudnia rozstanie się i ruszenie dalej. Jednak różdżka, którą posiadał była dlań szczególna, jak zresztą dla każdego szanującego ją czarodzieja. Nieco wyślizgana z powodu stałego obracania jej w dłoni, jakby szukał odpowiedniego kąta pod jakim należy ją ułożyć, by dobrze się układała. Nierówna, nieco pofalowana, wykończona wilczą główką. Kiedy kupował ją tu, w tym sklepie prawie dziewiętnaście lat temu ze starym Rosierem nie podejrzewał nawet, że owe zwierze będzie symbolem dwóch bliskich mu rodów, ojca i matki. Prawdziwych rodziców. — Zdążyłem się przyzwyczaić — dodał z subtelną nonszalancją wybrzmiewającą w niskim głosie; oczywiście, jak każdy. Bez różdżki czuł się źle, a nawet fatalnie. Pozbawiony podstawowych zdolności pozostawał bezużyteczny dla samego siebie. Pragnął ją dostać jak najszybciej, sprawdzić jak leży w dłoni, rzucić pierwsze zaklęcie. Musiała mu być posłuszna, to nie ulegało wątpliwości. Musiała być jak poprzednia. — Drewno judaszowca. Dość sztywna — napomknął jeszcze, nieco naprowadzając go na coś, co się do tej pory sprawdziło. O rdzeniu nie wspomniał, był rzadki, był dość... wymowny. Ostrożnie wyczekiwał jego dalszych instrukcji. Jeśli będzie pytał, odpowie mu. Nic poza tym, co musiał wiedzieć. Ollivanderowie od niedawna znajdowali wyjątkowe miejsce na liście rodzin, których nie darzył wrodzoną sympatią.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Podczas pracy w sklepie Ollivanderów ciężko było zmusić Ulyssesa do zdradzenia, choćby mimochodem, czegokolwiek o sobie. Jeśli już, najprostszą ku temu drogą była interesująca, nietypowa wymiana zdań - to w niej ożywał nieco, wycofując delikatnie powściągliwość, aczkolwiek nie na tyle, by ukazać kluczowe elementy. Był świadomy, że przesadne ukrywanie - którego kłamstwem nie nazywał, rozdzielając je na dwie zupełnie różne kwestie - działa na podejrzliwość jak płachta na byka, a bezwzględna obojętność zniechęca. Jego rodzaj kłamstwa opierał się na subtelnej manipulacji odczuciem. To ono miało pozostać neutralne, nie znosząc człowieka ani w kierunku wroga, ani przyjaciela. Więcej niż kłamcy było w nim obserwatora, bez wyciągania wniosków z drobnostek manipulacja przedstawiała się bowiem ubogo, była nieudolna i pozostawiona sama sobie, jemu zaś zależało przede wszystkim na przechyleniu szali na swoją stronę w sposób niezauważalny, odwracając uwagę od istoty problemu. Im więcej szczegółów wyłapywał w pozornie niewinnych stwierdzeniach i gestach, tym pewniej czuł się na danym gruncie. Praca przy różdżkach była w tym wszystkim niezmiernie opłacalna. Nawet w kontaktach z klientami dość opornymi wiele dało się wyczytać z magicznej własności. Szczególnie starej, doświadczonej, noszącej w sobie wyraźne widmo czarodzieja, który władał nią przez większość swojego życia. Może przez czytanie rzeźbionych w drewnie narzędzi łatwiej przychodziło mu czytanie ludzi. Niektórzy byli jak otwarta księga, ale nie Mulciber, odwracający się kontrolnie i niespiesznie, by zerknąć na wejście. Ulysses kiwnął głową na krótkie wyjaśnienie, akceptując rzeczowość rozwijającego się zalążka rozmowy. Stąd ta ostrożność? Nie werbalizował pytania, nie dopuszczając do spojrzenia nawet nuty zastanowienia - nie była to sprawa profesjonalisty. Oczywistym było, że bez różdżki czarodziej nie czuł się zbyt bezpiecznie. Milczał, czekał, krótko analizując powściągliwość, podobną do własnej. Nie spodziewał się wylewnych historii ani zaskakujących stwierdzeń. Odczekał do pierwszej, konkretnej informacji, jeszcze przez krótki moment utrzymując spojrzenie na Mulciberze, zanim zabrał dłonie z kontuaru, powoli rozglądając się po pudełkach umiejscowionym tuż za nim.
- Przez osiemnaście lat nietrudno o przyzwyczajenie - przyznał neutralnie i uprzejmie, choć nie przesadnie; w spokoju starał się wyciągnąć pierwsze wnioski, myślami błądząc po regałach sięgających sufitu. Był prawie pewien, że żadna z różdżek znajdujących się w głównym pomieszczeniu nie zdoła podporządkować się mężczyźnie - trzymali tu egzemplarze dosyć pospolite i uniwersalne, z pewnością przeznaczone do czystej magii. - Judaszowiec… - mruknął pod nosem, nie zabarwiając słowa niczym więcej niż subtelnym zastanowieniem, bez żadnych ocen i opinii. Nie pytał jeszcze o rdzeń. Najpierw chciał sprawdzić, jak zareagują proponowane różdżki; ot, kaprys, pozwalający dowiedzieć się więcej, nim dojdą do sedna. Nie dzieląc się informacją o rdzeniu, zapewnił Ollivanderowi większe pole do popisu. Wolał działać w ten sposób. - Od zawsze współpracowała dobrze? - krótkie, nieistotne spojrzenie, zanim powrócił nim do jednego z pudełek. Wysunął je, ale zaraz schował z powrotem, upewniając się tylko we wcześniejszej decyzji - nie tu należało szukać. Cel ponad wszystko, ciężki charakter, materializm i egocentryzm kryły się w słojach judaszowca, w drewnie ponurym i przystosowanym do ataków. Zdradliwym w naturze, lecz posłusznym właścicielowi.
Zniknął na chwilę między regałami, niespiesznie zbierając mały stosik propozycji, starając się rozszerzyć wachlarz możliwości, jakie rzuciłyby światło na skryte oblicze charakteru. Zaczął od najprostszej, dosyć wszechstronnej różdżki, nie spodziewając się żadnych cudów. Wiedział, że nie jest dopasowana. Chciał jeszcze wiedzieć, jak odległa była od wzoru. Potrzebny był mu skutek tego połączenia.
- Trzynaście i pół cala, sztywna, hurma i włókno z mandragory. Dosyć innowacyjna - wyjaśnił pokrótce, otwierając pierwsze pudełko i na rozłożonych dłoniach podając pierwszy eksperyment. Jeszcze gdy mężczyzna odbierał wieloletnie dzieło jednego z wujów Ulyssesa, wyczuł nerwowe drgnięcie drewna.
- Przez osiemnaście lat nietrudno o przyzwyczajenie - przyznał neutralnie i uprzejmie, choć nie przesadnie; w spokoju starał się wyciągnąć pierwsze wnioski, myślami błądząc po regałach sięgających sufitu. Był prawie pewien, że żadna z różdżek znajdujących się w głównym pomieszczeniu nie zdoła podporządkować się mężczyźnie - trzymali tu egzemplarze dosyć pospolite i uniwersalne, z pewnością przeznaczone do czystej magii. - Judaszowiec… - mruknął pod nosem, nie zabarwiając słowa niczym więcej niż subtelnym zastanowieniem, bez żadnych ocen i opinii. Nie pytał jeszcze o rdzeń. Najpierw chciał sprawdzić, jak zareagują proponowane różdżki; ot, kaprys, pozwalający dowiedzieć się więcej, nim dojdą do sedna. Nie dzieląc się informacją o rdzeniu, zapewnił Ollivanderowi większe pole do popisu. Wolał działać w ten sposób. - Od zawsze współpracowała dobrze? - krótkie, nieistotne spojrzenie, zanim powrócił nim do jednego z pudełek. Wysunął je, ale zaraz schował z powrotem, upewniając się tylko we wcześniejszej decyzji - nie tu należało szukać. Cel ponad wszystko, ciężki charakter, materializm i egocentryzm kryły się w słojach judaszowca, w drewnie ponurym i przystosowanym do ataków. Zdradliwym w naturze, lecz posłusznym właścicielowi.
Zniknął na chwilę między regałami, niespiesznie zbierając mały stosik propozycji, starając się rozszerzyć wachlarz możliwości, jakie rzuciłyby światło na skryte oblicze charakteru. Zaczął od najprostszej, dosyć wszechstronnej różdżki, nie spodziewając się żadnych cudów. Wiedział, że nie jest dopasowana. Chciał jeszcze wiedzieć, jak odległa była od wzoru. Potrzebny był mu skutek tego połączenia.
- Trzynaście i pół cala, sztywna, hurma i włókno z mandragory. Dosyć innowacyjna - wyjaśnił pokrótce, otwierając pierwsze pudełko i na rozłożonych dłoniach podając pierwszy eksperyment. Jeszcze gdy mężczyzna odbierał wieloletnie dzieło jednego z wujów Ulyssesa, wyczuł nerwowe drgnięcie drewna.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Być może przesadnie podchodził do kwestii prywatności. Może niepotrzebnie obawiał się zakłócenia tej spokojnej, istotnej chwili, lecz wybór różdżki czarodzieja zawsze był niezwykle ważnym momentem w życiu, a ktoś kto miał na swoim koncie kilka, kilkanaście — już dawno stracił rachubę — istnień, miał podstawy do tego, by nie ufać różdżkarzom, tym bardziej jeśli jeden z nich, a właściwie jedna, udowodniła w sposób doskonały jak można taką wiedzę wykorzystać, nawet jeśli w dobrym guście sprzedawcy było nie wtrącanie się w nieswoje sprawy. Tu, wśród niego było wiele różdżek przeznaczonych dla dobrych i złych czarodziejów. Być może właśnie stąd wyniesiono najpotężniejsze, służące wiernie najokrutniejszym czarnoksiężnikom w najbardziej niegodziwych czynach. Nikogo nie powinno to przecież dziwić. Każdy z nich potrzebował różdżki. Musiał ją mieć.
Na jego słowa odpowiedział uprzejmym uśmiechem. Nie śmiały się jednak jego oczy, te pozostały chłodne, a błyszczący w jego tęczówkach kolor stali zdawał się całkiem pociemnieć. Obserwował go uważnie, wręcz uparcie doszukując się na jego twarzy zmian, nim powiódł za jego spojrzeniem w stronę pudełek. Miał złe przeczucia, choć to wszystko wydawało się niezwykle proste. Obawiał się z jakiegoś powodu, że żadna różdżka nie będzie już odpowiednia, choć to przecież niemożliwe.
Zamyślił się na chwilę, próbując z odmętów pamięci wygrzebać tę mało znaczącą informację, przypomnieć sobie dzień, w którym kupował tu różdżkę. Czy był jej pewien, czy poczuł to od razu; nie, to nie było istotne. Czy zachowywała się właściwie.
— Tak — odparł po chwili namysłu, dla potwierdzenia pokiwał głową, przed samym sobą zyskując całkowitą pewność, co do wypowiedzianych słów. — od samego początku dobrze się zgraliśmy. Była posłuszna, miękka w ruchu i całkiem cicha.
Nie był pewien, czy Ollivander wiedział czego szukał, czy miał coś konkretnego na myśli, czy po prostu zerkał na pudełka, by wyglądało to profesjonalniej. Niezbyt dobrze pamiętał swoją pierwszą wizytę tutaj, poza samym przeciągłym spojrzeniem starszego, jak mu się wtedy wydawało, mężczyzny. Nie niecierpliwił się jednak. W końcu dla zabicia czasu, gdy ten przeglądał swe regały w poszukiwaniu idealnej różdżki odwrócił głowę w drugą stronę i podszedł do półek bez cienia skrępowania. Na kartonowych trumienkach zebrała się gruba warstwa kurzu, choć tuż obok kilka pudełek wyglądało, jakby wyciągano je bez przerwy i bez końca. Sięgnął do jednego tych zupełnie nieużywanych i lekko wysunął, ale nim zdołał zajrzeć do środka ubiegł go lord. Szybko porzucił swe pierwotne zamiary i już z dłomi splecionymi z tyłu podszedł do kontuaru, na którym pojawiła się pierwsza propozycja. Wziął głęboki wdech, unosząc spojrzenie na mężczyznę.
Wziął ją do ręki od razu, kiedy mu ją podano; wzrok mimowolnie zatrzymał mu się na bliznach po ogniu, które pokrywały jego nadgarstki. Cóż za niefart, pomyślał. Zamierzał to zignorować, lecz stracił kilka chwil nim uniósł różdżkę. Dobrze leżała w dłoni.
Nie poczuł nic, żadnej więzi, żadnej energii, żadnego ciepła pod palcami, ale też nie oczekiwał cudów. Lekkim ruchem nadgarstka zatoczył pętelkę w kierunku pustego pudełka, lecz zamiast unieść się w powietrze wolnym, płynnym ruchem zajęło się ogniem. Płomień był niewielki i praktycznie od razu zgasł, lecz zielonkawa satyna, którą kartonik był wyłożony prawie w całości zmieniła się w drgający pod wpływem ich oddechów popiół.
— Rzeczywiście, niezwykle innowacyjna — przytaknął bez cienia kpiny, obracając ją rękojeścią w jego stronę i oddając mu nietrafiony wybór. Patrzył na niego długo, przenikliwie, aż w końcu spuścił wzrok na pozostałe pudełka. — Spotkaliśmy się kiedyś? — spytał nagle; nie zamierzał wcale zagajać rozmowy, ale gdyby tak to wyglądało nie miałby nic przeciwko. To był dość szybki i prosty sposób na uzyskanie odpowiedzi, tym bardziej, że żaden z nich nie miał podstaw do tego, by kłamać. Póki co.
Na jego słowa odpowiedział uprzejmym uśmiechem. Nie śmiały się jednak jego oczy, te pozostały chłodne, a błyszczący w jego tęczówkach kolor stali zdawał się całkiem pociemnieć. Obserwował go uważnie, wręcz uparcie doszukując się na jego twarzy zmian, nim powiódł za jego spojrzeniem w stronę pudełek. Miał złe przeczucia, choć to wszystko wydawało się niezwykle proste. Obawiał się z jakiegoś powodu, że żadna różdżka nie będzie już odpowiednia, choć to przecież niemożliwe.
Zamyślił się na chwilę, próbując z odmętów pamięci wygrzebać tę mało znaczącą informację, przypomnieć sobie dzień, w którym kupował tu różdżkę. Czy był jej pewien, czy poczuł to od razu; nie, to nie było istotne. Czy zachowywała się właściwie.
— Tak — odparł po chwili namysłu, dla potwierdzenia pokiwał głową, przed samym sobą zyskując całkowitą pewność, co do wypowiedzianych słów. — od samego początku dobrze się zgraliśmy. Była posłuszna, miękka w ruchu i całkiem cicha.
Nie był pewien, czy Ollivander wiedział czego szukał, czy miał coś konkretnego na myśli, czy po prostu zerkał na pudełka, by wyglądało to profesjonalniej. Niezbyt dobrze pamiętał swoją pierwszą wizytę tutaj, poza samym przeciągłym spojrzeniem starszego, jak mu się wtedy wydawało, mężczyzny. Nie niecierpliwił się jednak. W końcu dla zabicia czasu, gdy ten przeglądał swe regały w poszukiwaniu idealnej różdżki odwrócił głowę w drugą stronę i podszedł do półek bez cienia skrępowania. Na kartonowych trumienkach zebrała się gruba warstwa kurzu, choć tuż obok kilka pudełek wyglądało, jakby wyciągano je bez przerwy i bez końca. Sięgnął do jednego tych zupełnie nieużywanych i lekko wysunął, ale nim zdołał zajrzeć do środka ubiegł go lord. Szybko porzucił swe pierwotne zamiary i już z dłomi splecionymi z tyłu podszedł do kontuaru, na którym pojawiła się pierwsza propozycja. Wziął głęboki wdech, unosząc spojrzenie na mężczyznę.
Wziął ją do ręki od razu, kiedy mu ją podano; wzrok mimowolnie zatrzymał mu się na bliznach po ogniu, które pokrywały jego nadgarstki. Cóż za niefart, pomyślał. Zamierzał to zignorować, lecz stracił kilka chwil nim uniósł różdżkę. Dobrze leżała w dłoni.
Nie poczuł nic, żadnej więzi, żadnej energii, żadnego ciepła pod palcami, ale też nie oczekiwał cudów. Lekkim ruchem nadgarstka zatoczył pętelkę w kierunku pustego pudełka, lecz zamiast unieść się w powietrze wolnym, płynnym ruchem zajęło się ogniem. Płomień był niewielki i praktycznie od razu zgasł, lecz zielonkawa satyna, którą kartonik był wyłożony prawie w całości zmieniła się w drgający pod wpływem ich oddechów popiół.
— Rzeczywiście, niezwykle innowacyjna — przytaknął bez cienia kpiny, obracając ją rękojeścią w jego stronę i oddając mu nietrafiony wybór. Patrzył na niego długo, przenikliwie, aż w końcu spuścił wzrok na pozostałe pudełka. — Spotkaliśmy się kiedyś? — spytał nagle; nie zamierzał wcale zagajać rozmowy, ale gdyby tak to wyglądało nie miałby nic przeciwko. To był dość szybki i prosty sposób na uzyskanie odpowiedzi, tym bardziej, że żaden z nich nie miał podstaw do tego, by kłamać. Póki co.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Niewątpliwie w rękawie Ollivandera miejsce zagrzało wiele asów, których nigdy nie wyciągał, cierpliwie pozwalając im oczekiwać na odpowiedni moment. Poza tak potężną wiedzą jego ród posiadał także zaletę, jakiej nie dało się zbyć - dyskrecję oraz neutralność. Pozostawali obojętni w stosunku do swoich klientów, starając się na równi traktować zarówno tych ciągnących do czarnej magii, jak i przeciwnych, zmierzających w stronę obrony przed nią. W tym sklepie wróżbiarstwo było traktowane tak poważnie, jak transmutacja - i niektórzy z rodziny faktycznie odgradzali się od prawd, jakie tańczyły na sprzedawanych różdżkach, choćby dopasowanych do najgorszych oprychów. Niejeden z nich, z Ollivanderów, odciągał wspomnienia związane z transakcjami, umieszczając je w kryształowych fiolkach, najlepiej z dala od myślodsiewni - nie każdy posiadał podejście podobne do Ulyssesa, niektórzy woleli bowiem oczyścić myśli z nadmiernej wiedzy o ludziach, którzy później mieli używać rodowych dzieł - jakby nie patrzeć, wizytówek - do pozbawiania istot życia, wydzierania go bestialsko i bez krzty sumienia. Każdy sposób miał tyle zalet, ile wad, rachunek musiał być przeprowadzony indywidualnie przez każdego twórcę. U niego silny umysł wygrał już dawno, nie dając się zatrwożyć konsekwencjom.
Nie spodziewał się żadnych szczerych uprzejmości i nie miał prawa ich wymagać - zwłaszcza przez wzgląd na swoje chłodne, formalne i konkretne podejście. Aktualnie był służbistą, niczym więcej. Dlatego uprzejmy uśmiech nie zdziwił go, podobnie jak przeszywające spojrzenie, w pewien sposób wścibskie. Od początku zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z silnym charakterem, być może podobnym do jego własnego; nie przerwał spojrzenia, konfrontując je ze spokojem swoich lodowatych tęczówek. Iskra prowokacji mogła przez moment przejść między nimi - szukaj - zdawała się mówić, lecz z gotową odpowiedzią - na próżno. Nie obawiał się tych małych starć - gdyby dawał się zastraszyć, nie stałby za starym, sklepowym kontuarem.
- Wbrew pozorom, to nie zdarza się tak często - odpowiedział cicho, skupiając wzrok już na rzędach pudełek. Niektóre okazy, mimo zrozumienia czarodzieja już przy pierwszym dotyku, potrzebowały miesięcy na wyłapanie wszystkich niuansów charakteru rozwijającego się jeszcze nabywcy. W skrajnych przypadkach to różdżka podporządkowywała sobie właściciela. Tu jednak nie było takiej możliwości - ten klient, cień w niewielkim pomieszczeniu, musiał być z różdżką na równi. Nie niżej, bo nie byłaby w stanie stłamsić go; nie wyżej, bo tliło się w nim czujne wycofanie; na równym poziomie, bo potrzebowali stabilnego gruntu.
Nie potrzebował sprawiać profesjonalnego wrażenia na pokaz; najważniejszy był i tak finalny efekt, do którego w pewnym sensie dochodziło się metodą prób i błędów. Dzierżąc w ramionach cztery pudełka, gdy zmierzał z zaplecza, wiedział już, w jakiej kolejności podsunie je do testów. Zerknął przelotnie na mężczyznę, nie poświęcając jego występkom zbyt wiele uwagi. Wyglądał na zbyt inteligentnego, by porywać się na kradzież różdżki, która byłaby dla niego bezużyteczna - tak jak dla większości świata. Straciłby na tym więcej, niż zyskał.
Cierpliwie obserwował - nie tylko efekty, ale i ewentualne drobne zmiany w mimice, często naprowadzające na właściwe wnioski. Uniósł brwi, pozwalając sobie na prawie niewidoczny uśmiech. Machnął krótko własną różdżką, naprawiając pudełeczko, by można było schować nietrafny wybór z powrotem w jego czeluści. Przeniósł na niego spojrzenie, neutralnie przyglądając się nieco dłuższą niż naturalną chwilę.
- Hogwart? - zapytał krótko, nie dając ani jasnego potwierdzenia, ani zaprzeczenia, mimo pewności co do tego miejsca. Jak bardzo mogli zmienić się od tamtej pory? Czy miało to znaczenie, skoro nigdy wcześniej nie zetknęli ze sobą charakterów, być może nawet spojrzeń?
- Cis, pazur nundu, sztywna - kolejne pudełko ujawniło swoją zawartość. - Potężna - skąpe uzupełnienie było dla tej różdżki dobrym wytłumaczeniem. Prawdziwym. Śmierć, cisza, siła, nieśmiertelność, zadufanie - z tym obcował ten twór. Zdjął też pokrywę drugiego opakowania. - Jakaranda, sierść mantykory, względnie giętka - wyjaśnił, odsuwając różdżkę na lewo - mógł wybrać. - Zwolenniczka cieni - zwodnicza, nieustępliwa, niebezpieczna. Nie wątpił, że obydwie propozycje są bardziej odpowiednie niż poprzednia. Ostatnią zostawił na koniec.
Nie spodziewał się żadnych szczerych uprzejmości i nie miał prawa ich wymagać - zwłaszcza przez wzgląd na swoje chłodne, formalne i konkretne podejście. Aktualnie był służbistą, niczym więcej. Dlatego uprzejmy uśmiech nie zdziwił go, podobnie jak przeszywające spojrzenie, w pewien sposób wścibskie. Od początku zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z silnym charakterem, być może podobnym do jego własnego; nie przerwał spojrzenia, konfrontując je ze spokojem swoich lodowatych tęczówek. Iskra prowokacji mogła przez moment przejść między nimi - szukaj - zdawała się mówić, lecz z gotową odpowiedzią - na próżno. Nie obawiał się tych małych starć - gdyby dawał się zastraszyć, nie stałby za starym, sklepowym kontuarem.
- Wbrew pozorom, to nie zdarza się tak często - odpowiedział cicho, skupiając wzrok już na rzędach pudełek. Niektóre okazy, mimo zrozumienia czarodzieja już przy pierwszym dotyku, potrzebowały miesięcy na wyłapanie wszystkich niuansów charakteru rozwijającego się jeszcze nabywcy. W skrajnych przypadkach to różdżka podporządkowywała sobie właściciela. Tu jednak nie było takiej możliwości - ten klient, cień w niewielkim pomieszczeniu, musiał być z różdżką na równi. Nie niżej, bo nie byłaby w stanie stłamsić go; nie wyżej, bo tliło się w nim czujne wycofanie; na równym poziomie, bo potrzebowali stabilnego gruntu.
Nie potrzebował sprawiać profesjonalnego wrażenia na pokaz; najważniejszy był i tak finalny efekt, do którego w pewnym sensie dochodziło się metodą prób i błędów. Dzierżąc w ramionach cztery pudełka, gdy zmierzał z zaplecza, wiedział już, w jakiej kolejności podsunie je do testów. Zerknął przelotnie na mężczyznę, nie poświęcając jego występkom zbyt wiele uwagi. Wyglądał na zbyt inteligentnego, by porywać się na kradzież różdżki, która byłaby dla niego bezużyteczna - tak jak dla większości świata. Straciłby na tym więcej, niż zyskał.
Cierpliwie obserwował - nie tylko efekty, ale i ewentualne drobne zmiany w mimice, często naprowadzające na właściwe wnioski. Uniósł brwi, pozwalając sobie na prawie niewidoczny uśmiech. Machnął krótko własną różdżką, naprawiając pudełeczko, by można było schować nietrafny wybór z powrotem w jego czeluści. Przeniósł na niego spojrzenie, neutralnie przyglądając się nieco dłuższą niż naturalną chwilę.
- Hogwart? - zapytał krótko, nie dając ani jasnego potwierdzenia, ani zaprzeczenia, mimo pewności co do tego miejsca. Jak bardzo mogli zmienić się od tamtej pory? Czy miało to znaczenie, skoro nigdy wcześniej nie zetknęli ze sobą charakterów, być może nawet spojrzeń?
- Cis, pazur nundu, sztywna - kolejne pudełko ujawniło swoją zawartość. - Potężna - skąpe uzupełnienie było dla tej różdżki dobrym wytłumaczeniem. Prawdziwym. Śmierć, cisza, siła, nieśmiertelność, zadufanie - z tym obcował ten twór. Zdjął też pokrywę drugiego opakowania. - Jakaranda, sierść mantykory, względnie giętka - wyjaśnił, odsuwając różdżkę na lewo - mógł wybrać. - Zwolenniczka cieni - zwodnicza, nieustępliwa, niebezpieczna. Nie wątpił, że obydwie propozycje są bardziej odpowiednie niż poprzednia. Ostatnią zostawił na koniec.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obawiał, że nowa różdżka będzie potrzebować czasu, by mu ulec, przyzwyczaić się się do niego, a on będzie się długo męczył, próbując ją sobie podporządkować. W jego poważaniu było to zbyteczne i nie miałoby miejsca, gdyby nie piekielna pomyłka, felerny błąd sprzed kilku dni. Niesłuchająca się właściciela mogła sprawiać problemy, które w wielu sytuacjach mogłyby go kosztować utratą wolności, a co gorsza, nawet życia. Nie mógł sobie pozwolić na niedociągnięcia, kłopoty z rzucaniem uroków. Nadchodziły ciężkie czasy, zbliżała się wojna, w której musiał wykazać się sprytnem, szybkością działania i niezawodną precyzją. Jeszcze wielu czarodziejów musiała spotkać należyta kara za swe występki, wielu musiało odpowiedzieć za zdradę względem krwi i niesposłuszlństwo; wielu należało nawrócić, przekonać do jedynej słusznej sprawy, a jeśli trzeba — zabić. Czekało go spotkanie z Cornelią, członkinią Zakonu Feniksa, żoną własnego brata — Mulcibera. Była niegodna tego nazwiska, ale nie czuł niechęci na samą jej myśl. Skupiał się na tym, aby dowiedzieć się jak najwięcej, a później zadać jej ból, wymierzyć cios, który zmusi ją do błagania o śmierć. Wiedział, ze tak będzie. Wierzył w to. Dlatego potrzebował stabilnej i posłusznej własności, która wykona każdy jego rozkaz. Czarna Magia nie wybacza błędów, wiedział o tym aż za dobrze.
Obserwował młodego Ollivandera przez jakiś czas, próbując doszukać się w jego zachowaniu nieprzemyślanych, instynktownych reakcji, ale ten jak na złość zdawał się panować nad wszystkim doskonale, a każdy jego ruch zachowywał ton godny najlepszego aktora. Nawet jeśli był w swym działaniu szczery i całkiem prawdziwy, jawił się przed Mulciberem niczym bezkształtny obłok, przez który się przepływało bez trudu, nie mogąc zaczepić o żaden jego fragment. Nie przepadał za takimi ludźmi z prostej przyczyny — niewiele dało się z nich wyczytać, byli trudni, bardziej skomplikowani i do ich poznania nie wystarczyła prosta, choć wnikliwa obserwacja. Ollivander pozwalał, by całe wrażenie jakie sprawiał skupiało sie na profesji, w której się sprawdzał. Nie wyglądał przecież na zwykłego sprzedawcę, był prawdziwym różdżkarzem, prawdopodobnie już doświadczonym, który potrafił się doskonale obyć z magicznymi przedmiotami.
— W takim razie miałem wyjątkowe szczęście — odparł na jego słowa, spoglądając na wyłożone na kontuarze różdżki. Sięgnął ręką do pierwszej z nich, tej po lewej stronie; zawiesił nad nią palce na chwilę jakby zmagał się z jakąś wewnętrzną rozterką. Niepotrzebnie, różdżka przecież sama wybierze, okaże, czy będzie w stanie słuchać swego właściciela. Jego dylematy były całkowicie zbędne, a jednak dręczyło go przeświadczenie, że nowy oręż nie sprawdzi się, jak tamten.
Ujął lekko palcami różdżkę, czując pod skórą delikatne mrowienie, ale wraz z tym pojawił się wewnętrzny niepokój. Zdawała się leżeć w dłoni lepiej niż poprzedniczka, a jednak wzbudzała w nim wewnętrzną niechęć, odrazę. Skierował ją przed siebie, jak poprzednio na pudełka. Tym razem jednak opakowanie drgnęło niespokojnie; na jego nieszczęście, zamiast wznieść się delikatnie w powietrze śmignęło w tył, uderzając i regał. Straty nie były zbyt wielkie, wręcz przeciwnie, zupełnie niewielkie. Był jednak dojrzałym czarodziejem o dość wysokim stopniu znajomości zaklęć, panował nad tym — warunkiem musiała być odpowiednia różdżka.
Podobnie jak poprzednia, różdżka z jakarandy nie słuchała się go. Odrzucił ją od razu, nie zamachnął się nawet, nie wypowiedział żadnej inkantacji. Odłożył ją prędko, jakby parzyła go w lewą dłoń. Zgiął i rozprostował palce; mogli próbować do skutku. Nie zamierzał opuścić sklepu, póki nie znajdzie właściwej różdżki, a Ollivander musiał mu w tym pomóc.
– Tak, z pewnością Hogwart – mruknął w końcu, pocierając palce lewej dłoni o siebie. — Ravenclaw – zgadywał, ponownie unosząc na niego wzrok. Nie miał zbyt wiele do stracenia. — 37-44 — dodał po chwili, celując dalej. Może chodziło giętkość, może o drewno, a może o rdzeń. Ostatnia różdżka wydała mu się nijaka już w chwili, kiedy ją wziął. Nie niecierpliwił się, ale zaczynał tracić nadzieję na to, że trafi na coś odpowiedniego. — Nie ma możliwości, by nie znalazła się właściwa — pytał, choć jego słowa nie zabrzmiały jak pytanie. Wbijał wzrok w Ulyssesa, licząc na to, że ostatnie pudełko okaże się właśnie tym.
Obserwował młodego Ollivandera przez jakiś czas, próbując doszukać się w jego zachowaniu nieprzemyślanych, instynktownych reakcji, ale ten jak na złość zdawał się panować nad wszystkim doskonale, a każdy jego ruch zachowywał ton godny najlepszego aktora. Nawet jeśli był w swym działaniu szczery i całkiem prawdziwy, jawił się przed Mulciberem niczym bezkształtny obłok, przez który się przepływało bez trudu, nie mogąc zaczepić o żaden jego fragment. Nie przepadał za takimi ludźmi z prostej przyczyny — niewiele dało się z nich wyczytać, byli trudni, bardziej skomplikowani i do ich poznania nie wystarczyła prosta, choć wnikliwa obserwacja. Ollivander pozwalał, by całe wrażenie jakie sprawiał skupiało sie na profesji, w której się sprawdzał. Nie wyglądał przecież na zwykłego sprzedawcę, był prawdziwym różdżkarzem, prawdopodobnie już doświadczonym, który potrafił się doskonale obyć z magicznymi przedmiotami.
— W takim razie miałem wyjątkowe szczęście — odparł na jego słowa, spoglądając na wyłożone na kontuarze różdżki. Sięgnął ręką do pierwszej z nich, tej po lewej stronie; zawiesił nad nią palce na chwilę jakby zmagał się z jakąś wewnętrzną rozterką. Niepotrzebnie, różdżka przecież sama wybierze, okaże, czy będzie w stanie słuchać swego właściciela. Jego dylematy były całkowicie zbędne, a jednak dręczyło go przeświadczenie, że nowy oręż nie sprawdzi się, jak tamten.
Ujął lekko palcami różdżkę, czując pod skórą delikatne mrowienie, ale wraz z tym pojawił się wewnętrzny niepokój. Zdawała się leżeć w dłoni lepiej niż poprzedniczka, a jednak wzbudzała w nim wewnętrzną niechęć, odrazę. Skierował ją przed siebie, jak poprzednio na pudełka. Tym razem jednak opakowanie drgnęło niespokojnie; na jego nieszczęście, zamiast wznieść się delikatnie w powietrze śmignęło w tył, uderzając i regał. Straty nie były zbyt wielkie, wręcz przeciwnie, zupełnie niewielkie. Był jednak dojrzałym czarodziejem o dość wysokim stopniu znajomości zaklęć, panował nad tym — warunkiem musiała być odpowiednia różdżka.
Podobnie jak poprzednia, różdżka z jakarandy nie słuchała się go. Odrzucił ją od razu, nie zamachnął się nawet, nie wypowiedział żadnej inkantacji. Odłożył ją prędko, jakby parzyła go w lewą dłoń. Zgiął i rozprostował palce; mogli próbować do skutku. Nie zamierzał opuścić sklepu, póki nie znajdzie właściwej różdżki, a Ollivander musiał mu w tym pomóc.
– Tak, z pewnością Hogwart – mruknął w końcu, pocierając palce lewej dłoni o siebie. — Ravenclaw – zgadywał, ponownie unosząc na niego wzrok. Nie miał zbyt wiele do stracenia. — 37-44 — dodał po chwili, celując dalej. Może chodziło giętkość, może o drewno, a może o rdzeń. Ostatnia różdżka wydała mu się nijaka już w chwili, kiedy ją wziął. Nie niecierpliwił się, ale zaczynał tracić nadzieję na to, że trafi na coś odpowiedniego. — Nie ma możliwości, by nie znalazła się właściwa — pytał, choć jego słowa nie zabrzmiały jak pytanie. Wbijał wzrok w Ulyssesa, licząc na to, że ostatnie pudełko okaże się właśnie tym.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
W tym miejscu - w starym, małym, cichym i zakurzonym sklepie Ollivanderów - był tylko sprzedawcą. Rola ta nie przeszkadzała mu. Było w niej więcej miejsca na błędy i dociekanie - pierwsza różdżka nie musiała okazać się tą właściwą, mógł eksperymentować i wspomagać się różnymi egzemplarzami, z wolna nakreślającymi charakter klienta. Uważał to za nieco leniwą odmianę zajęcia przynoszącego rodowi chlubę, z tego też względu trudził się wykonywaniem, nie tylko sprzedawaniem, różdżek. Tworzenie ich na zamówienie miało to do siebie, że wymagano od różdżkarzy przenikliwości, pozwalającej na trafną ocenę, z jakim drewnem i rdzeniem czarodziej odnajdzie porozumienie. Jeśli twórca cenił swój czas oraz lubował się w wyzwaniach, była to dla niego posada idealna.
Nie spuszczał wzroku z mężczyzny, kontrolując, po którą różdżkę sięgnie najpierw. Jakaranda - gdyby w tym momencie drzwi sklepu otworzyły się, zmuszając dzwonek do wydania dźwięku, poddałby się zapewne nie woli wchodzącego do pomieszczenia, a tej przedziwnej konfiguracji, oznajmiając - w istocie - niepokój. Ollivander zmrużył mimowolnie oczy, delikatnie ściągając brwi, nieprzekonany już przy pierwszym zetknięciu z potencjalnym właścicielem. Odwrócił się spokojnie w kierunku regałów, nie komentując nieposłuszeństwa proponowanego egzemplarza - lekko przesunął tylko pudełko po blacie kontuaru, by mógł odłożyć drewno na satynę.
- 35-42 - odpowiedział zwięźle, posyłając krótkie spojrzenie znad pakowanej różdżki. Odłożył ją na poprzednie pudełko. Nie potwierdzał ani nie zaprzeczał trafowi związanemu z hogwarckim domem. Nie nowością był fakt, że przeważająca część Ollivanderów była przez Tiarę Przydziału sadzana przy stole Krukonów. Brak odpowiedzi mógł być więc potwierdzeniem. Wydawało mu się za to, że podany przez Mulcibera rocznik był jego własnym, choć dopuszczał jeszcze rok później. Był pewien, że nie dzielą ich więcej niż cztery lata. Nie przegrzebywał jednak pamięci w poszukiwaniu konkretniejszych wspomnień. Większe znaczenie miała stan aktualny. Nie pomagał sobie w wyborze drobnymi szczątkami przeszłości - przynajmniej nie w tym wypadku - bo mogły być bardzo mylące. Podstawił kolejne pudełko, gdy ostatnia z opisanych różdżek nie przekonała nabywcy. Pokręcił głową ze spokojem i poważnym wyrazem, odsuwając cisowy twór do pozostałej dwójki i przysuwając do siebie ostatnie pudełko. Sądził, że zbliżali się do finału.
- Nikłe szanse, że nie znajdzie się właściwa - tym razem otworzył pudełko i przez chwilę oglądał różdżkę, marszcząc brwi w zastanowieniu. Przeniósł jasne spojrzenie na Mulcibera. - Jaki rdzeń miała poprzednia? - zapytał, przekazując mu do dłoni drewno judaszowca, rzeźbione precyzyjnie i misternie, złączone z jadem bazyliszka. Nie podał opisu tworu, zastanawiając się, czy myślenie naprowadziło go na prawidłową ścieżkę. Miał wrażenie, że ta różdżka, znajdująca się w sklepie naprawdę długo, mogła mieć rękojeść dopasowaną do dłoni mężczyzny, jakby wcześniej używał siostrzanej. Jeśli tak, pozostawała tylko formalność, zapłata i podpis w księdze.
Nie spuszczał wzroku z mężczyzny, kontrolując, po którą różdżkę sięgnie najpierw. Jakaranda - gdyby w tym momencie drzwi sklepu otworzyły się, zmuszając dzwonek do wydania dźwięku, poddałby się zapewne nie woli wchodzącego do pomieszczenia, a tej przedziwnej konfiguracji, oznajmiając - w istocie - niepokój. Ollivander zmrużył mimowolnie oczy, delikatnie ściągając brwi, nieprzekonany już przy pierwszym zetknięciu z potencjalnym właścicielem. Odwrócił się spokojnie w kierunku regałów, nie komentując nieposłuszeństwa proponowanego egzemplarza - lekko przesunął tylko pudełko po blacie kontuaru, by mógł odłożyć drewno na satynę.
- 35-42 - odpowiedział zwięźle, posyłając krótkie spojrzenie znad pakowanej różdżki. Odłożył ją na poprzednie pudełko. Nie potwierdzał ani nie zaprzeczał trafowi związanemu z hogwarckim domem. Nie nowością był fakt, że przeważająca część Ollivanderów była przez Tiarę Przydziału sadzana przy stole Krukonów. Brak odpowiedzi mógł być więc potwierdzeniem. Wydawało mu się za to, że podany przez Mulcibera rocznik był jego własnym, choć dopuszczał jeszcze rok później. Był pewien, że nie dzielą ich więcej niż cztery lata. Nie przegrzebywał jednak pamięci w poszukiwaniu konkretniejszych wspomnień. Większe znaczenie miała stan aktualny. Nie pomagał sobie w wyborze drobnymi szczątkami przeszłości - przynajmniej nie w tym wypadku - bo mogły być bardzo mylące. Podstawił kolejne pudełko, gdy ostatnia z opisanych różdżek nie przekonała nabywcy. Pokręcił głową ze spokojem i poważnym wyrazem, odsuwając cisowy twór do pozostałej dwójki i przysuwając do siebie ostatnie pudełko. Sądził, że zbliżali się do finału.
- Nikłe szanse, że nie znajdzie się właściwa - tym razem otworzył pudełko i przez chwilę oglądał różdżkę, marszcząc brwi w zastanowieniu. Przeniósł jasne spojrzenie na Mulcibera. - Jaki rdzeń miała poprzednia? - zapytał, przekazując mu do dłoni drewno judaszowca, rzeźbione precyzyjnie i misternie, złączone z jadem bazyliszka. Nie podał opisu tworu, zastanawiając się, czy myślenie naprowadziło go na prawidłową ścieżkę. Miał wrażenie, że ta różdżka, znajdująca się w sklepie naprawdę długo, mogła mieć rękojeść dopasowaną do dłoni mężczyzny, jakby wcześniej używał siostrzanej. Jeśli tak, pozostawała tylko formalność, zapłata i podpis w księdze.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Istniały ukryte powody, dla których postanowił spróbować uplasować go w konkretnym miejscu w konkretnym czasie. Bardziej jednak był ciekaw, czy on mógł rozpoznać jego, czy mógł kojarzyć nazwisko, powiązania, a także jego całkiem niedawną przeszłość. Zaniechał jednak swych dalszych pytań, całkowicie skupiając się na różdżkach, które Ollivander przed nim układał i chował na zmianę. Wykazywał się cierpliwością, choć niepokoje i obawy, które zaczęły nad nim krążyć zdawały się opadać coraz niżej nad jego głowę, niczym gradowe chmury tuż przed letnią burzą. Będą szukać, aż znajdą — tego był pewien. Nie miał nic innego do roboty — bez różdżki i tak był całkowicie bezsilny, nie zamierzał opuścić tego sklepu bez odpowiedniego zakupu. Sprzedawca tylko upewnił go, że tak się stanie, na co kiwnął głową zdecydowanie; z całą pewnością, lordzie.
A poźniej w jego dłoniach pojawiła się ona. Jeśli mógł stwierdzić, że jakakolwiek różdżka wyda mu się atrakcyjna to wobec tej z całą pewnością to poczuł. Nie wiedział czym i nie wiedział jak, lecz wyróżniała się na tle pozostałych, zachęcała go do wzięcia i wypróbowania. Nie otrzymał jej jednak od razu, zamarła gdzieś w powietrzu pomiędzy nim, a Ollivanderem, w jakiejś dziwnej próżni wypełnionej aurą wyczekiwania, wciąż częściowo ukryta w pudełku, otulona błyszczącą satyną. Wyglądała tak łudząco podobnie...
Wahał się? Gdybał nad ostatnią z różdżek? Utrzymał na nim wzrok, by później z ciekawością zerknąć na to, co trzymał, wszak dostrzegł w jego twarzy coś, czego nie okazał wcześniej. Wstrzymywał się z odpowiedzią przez krótką chwilę, w bezruchu i bez wyrazu na twarzy patrząc w głąb pudełka, Z pełnym spokojem, pewnością i dumą.
— Jad bazyliszka — odparł w końcu bez cienia wstydu, czy obawy. Jego różdżka zasłużyła sobie na miano dobrej, usłużnej i pomocnej, był z niej zadowolony i tego samego oczekiwał od nowej własności. Czy ona nią była?
Wziął ją lekko, prawie z namaszczeniem, jakby było w niej coś znajomego. Ujął ją w lewą dłoń, przez którą praktycznie od razu przemknęła przyjemna, ciepła elektryczność. — A ta? — spytał, już nie patrząc w jego kierunku. Przyglądał się różdżce i wiedział, że to jest jego właściwy wybór. Czuł to. Czuł energię, która przepływała przez jego lewe ramię aż do różdżki na sam jej koniec. Wykonał lekki, płynny ruch nadgarstkiem w kierunku pudełek — zgodnie z jego wolą drgnęły, a w końcu płynnie wzniosły się w górę i ułożyły idealnie równo jedno na drugim; zmieniły swa kolejność, obróciły się, ułożyły na kontuarze z towarzyszącym temu subtelnym szelestem.
— Myślę, że znalazłem to, czego szukałem— on znalazł, oczywiście. Prawie od razu poczuł z różdżką więź, której nie był w stanie opisać, a intuicja podpowiadała mu, że nie mógł trafić lepiej. Pokiwał głową ze zdecydowaniem. To było to, czego potrzebował. Sięgnął do kieszeni, by wyciągnąć z niej odpowiednią ilość monet. Długo nad nią gdybał i już miał opuścić sklep, gdy zatrzymał się i odwrócił do Ollivandera. — Jak nazywał się jej wytwórca?— spytał z ciekawością, zerkając na Ulyssesa.
A poźniej w jego dłoniach pojawiła się ona. Jeśli mógł stwierdzić, że jakakolwiek różdżka wyda mu się atrakcyjna to wobec tej z całą pewnością to poczuł. Nie wiedział czym i nie wiedział jak, lecz wyróżniała się na tle pozostałych, zachęcała go do wzięcia i wypróbowania. Nie otrzymał jej jednak od razu, zamarła gdzieś w powietrzu pomiędzy nim, a Ollivanderem, w jakiejś dziwnej próżni wypełnionej aurą wyczekiwania, wciąż częściowo ukryta w pudełku, otulona błyszczącą satyną. Wyglądała tak łudząco podobnie...
Wahał się? Gdybał nad ostatnią z różdżek? Utrzymał na nim wzrok, by później z ciekawością zerknąć na to, co trzymał, wszak dostrzegł w jego twarzy coś, czego nie okazał wcześniej. Wstrzymywał się z odpowiedzią przez krótką chwilę, w bezruchu i bez wyrazu na twarzy patrząc w głąb pudełka, Z pełnym spokojem, pewnością i dumą.
— Jad bazyliszka — odparł w końcu bez cienia wstydu, czy obawy. Jego różdżka zasłużyła sobie na miano dobrej, usłużnej i pomocnej, był z niej zadowolony i tego samego oczekiwał od nowej własności. Czy ona nią była?
Wziął ją lekko, prawie z namaszczeniem, jakby było w niej coś znajomego. Ujął ją w lewą dłoń, przez którą praktycznie od razu przemknęła przyjemna, ciepła elektryczność. — A ta? — spytał, już nie patrząc w jego kierunku. Przyglądał się różdżce i wiedział, że to jest jego właściwy wybór. Czuł to. Czuł energię, która przepływała przez jego lewe ramię aż do różdżki na sam jej koniec. Wykonał lekki, płynny ruch nadgarstkiem w kierunku pudełek — zgodnie z jego wolą drgnęły, a w końcu płynnie wzniosły się w górę i ułożyły idealnie równo jedno na drugim; zmieniły swa kolejność, obróciły się, ułożyły na kontuarze z towarzyszącym temu subtelnym szelestem.
— Myślę, że znalazłem to, czego szukałem— on znalazł, oczywiście. Prawie od razu poczuł z różdżką więź, której nie był w stanie opisać, a intuicja podpowiadała mu, że nie mógł trafić lepiej. Pokiwał głową ze zdecydowaniem. To było to, czego potrzebował. Sięgnął do kieszeni, by wyciągnąć z niej odpowiednią ilość monet. Długo nad nią gdybał i już miał opuścić sklep, gdy zatrzymał się i odwrócił do Ollivandera. — Jak nazywał się jej wytwórca?— spytał z ciekawością, zerkając na Ulyssesa.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Mógłby go rozpoznać, gdyby próbował zagłębić się w myślach bardziej, błądząc w mglistych otchłaniach rzeczy pozornie nieistotnych - teraz jednak ważniejsze było dobranie różdżki, dlatego skupiał się na analizie aktualnego momentu, stanu, siły charakteru; wrażenie na temat danej osoby przez tyle lat potrafiło odwrócić się o sto osiemdziesiąt stopni. Niezależnie zaś od tego, czy pamięć miała podsunąć pod nos konkretny obraz, czy też zawieść pod tym względem, teraz miał pamiętać go bardzo dobrze. Zawierał się w tym kawałku drewna, jaki właśnie dzierżył, z powodzeniem odnajdując w różdżce siebie. Obraz okrucieństwa, egoizmu, dążenia do celu po trupach. Krótki dylemat moralny zahaczył o myśli różdżkarza - był godnym, czy niegodnym przeciwnikiem? Dwojakość słowa i samo pojawienie się pytania, tylko upewniały go w przekonaniu, że ma do czynienia z człowiekiem bezwzględnym, toczącym pojedynki na śmierć i życie. Byłby więc głupcem, gdyby nie odczuł choćby krzty niepokoju, lecz była sprawnie tłumiona doświadczeniem. Niejedną różdżkę stworzył, niejedną sprzedał. Nie było to pierwsze spotkanie ani z drewnem judaszowca, ani z jadem bazyliszka, choć ten trafiał się niezwykle rzadko, stanowił prawdziwy unikat. Był drogi, bo niemal legendarny. Niebezpieczny, bo plugawy. Ollivander był jednak ponad to. Odciął się od krótkich rozmyślań, gdy przekazywał czarodziejowi swoją ostatnią propozycję. Milczał, nie odpowiadając na pytanie dłuższą chwilę; dopiero upewniwszy się, że dokonał dobrego (o losie...) wyboru, odezwał się spokojnie. Spodziewał się tych słów, czy były dla niego miłym - jakimże innym - zaskoczeniem? Podobne przypadki nieczęsto się zdarzały. Może jednak warto było przedrzeć się przez wspomnienia - wyglądało na to, że coś, że rdzeń jego charakteru nie drgnął przez lata. Czyżby miał do czynienia z równym sobie? Wydawało mu się, że nic poza piórem memortka nie odnajdzie się dobrze w jego własnej dłoni. Na szczęście, póki co, nie musiał tego sprawdzać. Niespecjalnie czekał na taką sytuację.
- Piętnaście cali, judaszowiec, jad bazyliszka - kiwnął głową. - Jak pan zauważył - sztywna. Czekała długo. Wygląda na to, że dokładnie wiedziała, w czyje ręce musi trafić - przyznał zwięźle, unosząc własną różdżkę, którą przywołał księgę z zaplecza. Przerzucił stronę, by móc wypełnić formalną część. Estetycznym, choć nie sztywnym, pismem wypełnił informacje, podsuwając mężczyźnie księgę do podpisania. - Zgaduję, że nie wraca do pudełka - podał je, przyjmując zapłatę. Zerknął na wpisane nazwisko. Ramsey Mulciber. - Proszę pamiętać o zgłoszeniu się do Ministerstwa Magii, celem zarejestrowania różdżki - przypomniał, zobowiązany do tego przez samo Ministerstwo. Wyłapał szare spojrzenie, gdy Mulciber zatrzymał się, zwlekając z opuszczeniem sklepu. - Proszę zerknąć na pudełko, widnieje tam podpis twórcy oraz data. Silvius Ollivander - sprostował. Nie było w tym sklepie różdżek od kogoś, kto nie poświęcał im całego życia - każdy twórca wnosił do sklepu coś swojego. Silvius był bratem prapradziada Ulyssesa. - Specjalizował się w różdżkach czarnomagicznych. - wiedział, co robi. Pytanie tylko, czy dzisiejszy świat wiedział, w jak niestabilnym zmierza kierunku.
| ztx2
- Piętnaście cali, judaszowiec, jad bazyliszka - kiwnął głową. - Jak pan zauważył - sztywna. Czekała długo. Wygląda na to, że dokładnie wiedziała, w czyje ręce musi trafić - przyznał zwięźle, unosząc własną różdżkę, którą przywołał księgę z zaplecza. Przerzucił stronę, by móc wypełnić formalną część. Estetycznym, choć nie sztywnym, pismem wypełnił informacje, podsuwając mężczyźnie księgę do podpisania. - Zgaduję, że nie wraca do pudełka - podał je, przyjmując zapłatę. Zerknął na wpisane nazwisko. Ramsey Mulciber. - Proszę pamiętać o zgłoszeniu się do Ministerstwa Magii, celem zarejestrowania różdżki - przypomniał, zobowiązany do tego przez samo Ministerstwo. Wyłapał szare spojrzenie, gdy Mulciber zatrzymał się, zwlekając z opuszczeniem sklepu. - Proszę zerknąć na pudełko, widnieje tam podpis twórcy oraz data. Silvius Ollivander - sprostował. Nie było w tym sklepie różdżek od kogoś, kto nie poświęcał im całego życia - każdy twórca wnosił do sklepu coś swojego. Silvius był bratem prapradziada Ulyssesa. - Specjalizował się w różdżkach czarnomagicznych. - wiedział, co robi. Pytanie tylko, czy dzisiejszy świat wiedział, w jak niestabilnym zmierza kierunku.
| ztx2
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
14 VI ?
- No weź się już... zachowujesz się jakbym zmuszał cie do wciągnięcia nosem akromantuli, czy co - szturchnąłem ją łokciem, mając ręce schowane w kieszenie kurtki. Na ulicach zalegał śnieg, było zimno, a po mojej prawej maszerowała Lil nie za bardzo będąca zadowolona z tego, że wyciągnąłem ją na Pokątną. Tym bardziej, że zamierzałem kupić jej cholerną różdżkę - Mieszkasz w domu z zaczarowaną kuchnią, przyda ci się - łyżki w przeciwieństwie do noży nie mają skrupułów. Tylko czekają na szansę w której tylko wyślizgnął ci się z ręki - Zerknąłem na nią z powagą, żeby sobie nie pomyślała, że ten kit który próbowałem jej sprzedać to jedna wielka ściema. Czułem się w zasadzie pewnie jak ciotka Bott próbująca straszyć że od niejedzenia brukselki rosną włosy na języku. Nie miałem jednak za dużego wyboru. Nie wiem czy w inny sposób udałoby mi się zachęcić ją do wyjścia z domu. Właściwie trudno mi powiedzieć jakim sposobem mi się to udało. Czy to dlatego, że była już połowa czerwca, a ja temat braku jej różdżki poruszałem średnio co drugi dzień? Wytrwałość to jedna z cech rodowych Bottów. Powinna się z nią zaznajamiać. A może dlatego, że odnotowała iż z dnia na dzień moja cierpliwość topniała zaś wzięcie jej pod pachę i wyniesienie z domu wbrew jej woli nie mogło mi sprawić większych problemów? A może to przez to, że pobrzdąkiwałem o tym, że zacznę te różdżki kupować losowo i znosić je do domu? W końcu kto bogatemu zabroni, prawda? Ciekawe w którym momencie stałem się bardziej przekonujący.
- To twoja pierwsza stracona różdżka, nie? - ja miałem ich całą masę - Fajnie było za pierwszym razem, wtedy, kiedy ją dostałaś jeszcze przed Hogiem? Może pomyśl sobie że to takie dajafi - udaję francuza choć kompletnie mi to nie wychodzi. Nieświadomy swej gafy dalej jestem zabawnym sobą. Jakoś łatwiej mi to przychodziło niż w maju. Chyba przez to, że świadomość tego czym się stałem wydawała mi się mniej upiorna po tym, gdy pierwsza pełnie miałem za sobą, po tym, jak powiedziałem Bertiemu.
- No weź się już... zachowujesz się jakbym zmuszał cie do wciągnięcia nosem akromantuli, czy co - szturchnąłem ją łokciem, mając ręce schowane w kieszenie kurtki. Na ulicach zalegał śnieg, było zimno, a po mojej prawej maszerowała Lil nie za bardzo będąca zadowolona z tego, że wyciągnąłem ją na Pokątną. Tym bardziej, że zamierzałem kupić jej cholerną różdżkę - Mieszkasz w domu z zaczarowaną kuchnią, przyda ci się - łyżki w przeciwieństwie do noży nie mają skrupułów. Tylko czekają na szansę w której tylko wyślizgnął ci się z ręki - Zerknąłem na nią z powagą, żeby sobie nie pomyślała, że ten kit który próbowałem jej sprzedać to jedna wielka ściema. Czułem się w zasadzie pewnie jak ciotka Bott próbująca straszyć że od niejedzenia brukselki rosną włosy na języku. Nie miałem jednak za dużego wyboru. Nie wiem czy w inny sposób udałoby mi się zachęcić ją do wyjścia z domu. Właściwie trudno mi powiedzieć jakim sposobem mi się to udało. Czy to dlatego, że była już połowa czerwca, a ja temat braku jej różdżki poruszałem średnio co drugi dzień? Wytrwałość to jedna z cech rodowych Bottów. Powinna się z nią zaznajamiać. A może dlatego, że odnotowała iż z dnia na dzień moja cierpliwość topniała zaś wzięcie jej pod pachę i wyniesienie z domu wbrew jej woli nie mogło mi sprawić większych problemów? A może to przez to, że pobrzdąkiwałem o tym, że zacznę te różdżki kupować losowo i znosić je do domu? W końcu kto bogatemu zabroni, prawda? Ciekawe w którym momencie stałem się bardziej przekonujący.
- To twoja pierwsza stracona różdżka, nie? - ja miałem ich całą masę - Fajnie było za pierwszym razem, wtedy, kiedy ją dostałaś jeszcze przed Hogiem? Może pomyśl sobie że to takie dajafi - udaję francuza choć kompletnie mi to nie wychodzi. Nieświadomy swej gafy dalej jestem zabawnym sobą. Jakoś łatwiej mi to przychodziło niż w maju. Chyba przez to, że świadomość tego czym się stałem wydawała mi się mniej upiorna po tym, gdy pierwsza pełnie miałem za sobą, po tym, jak powiedziałem Bertiemu.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
- Ziemia drży.
Mówiła cicho, nie jąkała się jednak dało się wyczuć lęk. I tym razem nie był to wcale jej wymysł, ziemia na Pokątnej od czasu do czasu drgała w wyniku anomalii które rozszarpywały zaułek niedaleko sklepu Ollivanderów. Trzymała się Matta mocno, jakby chciała mieć pewność że w razie czego będzie mogła się schować za jego plecami. Problem polegał na tym, że anomalia nie byłaby opryszkiem któremu Matt mógłby przyłożyć w nos.
- Muszę w końcu wrócić do siebie. - Matt przebąkiwał o wyprowadzce, chyba nawet poczynił ku temu pierwsze kroki. A ona? Powinna już dojść do siebie. Nie jest małym dzieckiem, nie może oczekiwać że każdy będzie na nią chuchał i dmuchał całe życie. Dostała dużo czasu, czas zacząć wykonywać kroki ku normalności. - W domu mam normalne rzeczy. Moje sztućce nie żyją, a garnki nie znają utworów Celesty. Różdżka nie jest mi do niczego potrzebna.
Czego konkretnie się bała? Może że żadna różdżka jej nie wybierze? A może, że ściągnie na siebie uwagę. Może magia na prawdę jej się nie należała. Ona mogłaby żyć jak mugol, nie miała z tym problemu, po co więc głupio ryzykować? A przekonywał ją Matt, pierwsza osoba która wszystko co mogła robiła po mugolsku!
- Magia teraz i tak nikogo nie słucha.
Burknęła jeszcze. Dało się słyszeć trzask z zabunkrowanej przez Ministerstwo części Pokątnej. Przystanęła na moment i zerknęła w tamtą stronę, zaraz jednak szybciej ruszyła ku sklepowi Ollivanderów. Im szybciej to załatwią tym szybciej będzie miała spokój. Na kolejne słowa Botta wywróciła oczami.
- Déjà vu. Obcy człowiek prowadził mnie przez ulicę pełną dziwnych rzeczy, byłam pewna że mnie czymś naćpał. - stwierdziła całkowicie szczerze. Oczywiście, z perspektywy, były to całkiem fajne wspomnienia, jednak ona to ona, nie mogła się choć trochę nie bać, szczególnie że młodsza zdecydowanie mniej niż dziś panowała nad wszystkimi swoimi fobiami. - W sumie kiedy złapałam różdżkę, byłam już pewna że jestem w jakimś narkotycznym transie.
Mówiła cicho, nie jąkała się jednak dało się wyczuć lęk. I tym razem nie był to wcale jej wymysł, ziemia na Pokątnej od czasu do czasu drgała w wyniku anomalii które rozszarpywały zaułek niedaleko sklepu Ollivanderów. Trzymała się Matta mocno, jakby chciała mieć pewność że w razie czego będzie mogła się schować za jego plecami. Problem polegał na tym, że anomalia nie byłaby opryszkiem któremu Matt mógłby przyłożyć w nos.
- Muszę w końcu wrócić do siebie. - Matt przebąkiwał o wyprowadzce, chyba nawet poczynił ku temu pierwsze kroki. A ona? Powinna już dojść do siebie. Nie jest małym dzieckiem, nie może oczekiwać że każdy będzie na nią chuchał i dmuchał całe życie. Dostała dużo czasu, czas zacząć wykonywać kroki ku normalności. - W domu mam normalne rzeczy. Moje sztućce nie żyją, a garnki nie znają utworów Celesty. Różdżka nie jest mi do niczego potrzebna.
Czego konkretnie się bała? Może że żadna różdżka jej nie wybierze? A może, że ściągnie na siebie uwagę. Może magia na prawdę jej się nie należała. Ona mogłaby żyć jak mugol, nie miała z tym problemu, po co więc głupio ryzykować? A przekonywał ją Matt, pierwsza osoba która wszystko co mogła robiła po mugolsku!
- Magia teraz i tak nikogo nie słucha.
Burknęła jeszcze. Dało się słyszeć trzask z zabunkrowanej przez Ministerstwo części Pokątnej. Przystanęła na moment i zerknęła w tamtą stronę, zaraz jednak szybciej ruszyła ku sklepowi Ollivanderów. Im szybciej to załatwią tym szybciej będzie miała spokój. Na kolejne słowa Botta wywróciła oczami.
- Déjà vu. Obcy człowiek prowadził mnie przez ulicę pełną dziwnych rzeczy, byłam pewna że mnie czymś naćpał. - stwierdziła całkowicie szczerze. Oczywiście, z perspektywy, były to całkiem fajne wspomnienia, jednak ona to ona, nie mogła się choć trochę nie bać, szczególnie że młodsza zdecydowanie mniej niż dziś panowała nad wszystkimi swoimi fobiami. - W sumie kiedy złapałam różdżkę, byłam już pewna że jestem w jakimś narkotycznym transie.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
- I...? - Uniosłem brwi wyżej i popatrzyłem na nią tak, jakby wibrujące w tej dzielnicy chodniki były od zawsze czymś normalnym - Trochę sobie faktycznie pierdzi ale przecież nic się nie wali to nie ma co tu robić po majtach. Zresztą gdyby to było niebezpieczne to ludzi by na Pokątną nie wpuszczali - niezaprzeczalnie w tym momencie moja prostolinijność ułatwiała mi życie. Zresztą pogoda tak stawała na głowie, że wcale by mnie nie zdziwiło gdyby nagle okazało się, że w okolicy pojawił się aktywny wulkan.
- Zrobisz jak uważasz - podjąłem temat nie do końca wiedząc, czy z ta wyprowadzką to wyskoczyła tak na poważnie czy się po prostu dąsała. Tak właściwie wcale mi się ten pomysł nie podobał, jednak tym razem zachowałem to dla siebie. Starałem się odpuścić tą swoją zaborczość, która przez lata zawsze się gdzieś przewijała z wiadomego powodu - Ale wiesz, możesz zostać w Ruderze tak długo jak będziesz chciała. Będziesz miała niedługo cały pokój dla siebie. Nikt cie nie wygania. Jeśli jednak chcesz do siebie to może najpierw znajdź sobie jakieś zajęcie, odłóż sobie coś i dopiero wtedy myśl o powrotach? Tu nie chodzi też o to że magia nikogo nie słucha, więc po co mi różdżka - sparafrazowałem ją wywracają oczami - Jakbyś nie zauważyła ona się krzaczy bez względu na to czy przykłada się do czegokolwiek różdżkę czy też nie. Mój mugolski kuzyn, Louis strzela sam z siebie kulami ognia oraz pozbawia wszystkich przytomności spojrzeniem. Chcę byś miała różdżkę bo w razie czego głupie protego da więcej niż koc naciągnięty na grzbiet - miałem rację. Wiedziałem o tym i ona też musiała zdawać sobie z tego sprawę zwłaszcza jeśli faktycznie na poważnie rozmyślała powrót do siebie. To zaś oznaczało mieszkanie samej. Naprawdę mnie się to nie podobało.
- Brzmi całkiem zabawnie. Pomijając część w której jako jedenastolatka myślałaś o sobie jak o ćpunce. Cicha woda...? - Zaśmiałem się złośliwie, żartobliwie.
- Zrobisz jak uważasz - podjąłem temat nie do końca wiedząc, czy z ta wyprowadzką to wyskoczyła tak na poważnie czy się po prostu dąsała. Tak właściwie wcale mi się ten pomysł nie podobał, jednak tym razem zachowałem to dla siebie. Starałem się odpuścić tą swoją zaborczość, która przez lata zawsze się gdzieś przewijała z wiadomego powodu - Ale wiesz, możesz zostać w Ruderze tak długo jak będziesz chciała. Będziesz miała niedługo cały pokój dla siebie. Nikt cie nie wygania. Jeśli jednak chcesz do siebie to może najpierw znajdź sobie jakieś zajęcie, odłóż sobie coś i dopiero wtedy myśl o powrotach? Tu nie chodzi też o to że magia nikogo nie słucha, więc po co mi różdżka - sparafrazowałem ją wywracają oczami - Jakbyś nie zauważyła ona się krzaczy bez względu na to czy przykłada się do czegokolwiek różdżkę czy też nie. Mój mugolski kuzyn, Louis strzela sam z siebie kulami ognia oraz pozbawia wszystkich przytomności spojrzeniem. Chcę byś miała różdżkę bo w razie czego głupie protego da więcej niż koc naciągnięty na grzbiet - miałem rację. Wiedziałem o tym i ona też musiała zdawać sobie z tego sprawę zwłaszcza jeśli faktycznie na poważnie rozmyślała powrót do siebie. To zaś oznaczało mieszkanie samej. Naprawdę mnie się to nie podobało.
- Brzmi całkiem zabawnie. Pomijając część w której jako jedenastolatka myślałaś o sobie jak o ćpunce. Cicha woda...? - Zaśmiałem się złośliwie, żartobliwie.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
- Jestem tego pewna. W końcu panuje nad tym Ministerstwo, a nie jakiś psychopatyczny urząd który w ostatnich miesiącach wypuścił w świat policję antymugolską czy plany bombardowania całego Londynu. - prychnęła. - Faktycznie jeśli oni mówią że jest bezpiecznie to jest bezpiecznie.
Jej by nie zdziwiło gdyby w którejś z tych zamkniętych okolic były jakieś cholerne wrota do piekieł, albo cholera wie co jeszcze.
Na wspomnienie o Ruderze lekko przygryzła wargę. Było jej tam dobrze i czuła się bezpiecznie. Byli ludzie dookoła, a ona aktualnie została bankrutem.
- Może wrócę na chwilę do Szkocji? - mruknęła. - Dobrze mi w Ruderze ale nie mogę wam siedzieć na głowie przez pół roku. Nie jestem dzieckiem, a robię więcej problemu niż kilkulatka. - było jej głupio. Było to widać, a zazwyczaj wcale się nie wstydziła tego, że robi problemy. Bo co innego kiedy trzeba ją uratować przed jakimś strasznym czymś i za minutę czy dzień jest okej, a co innego kiedy trzy miesiące komuś siedzi na głowie. - Nawet ja mam swoje granice.
Uśmiechnęła się lekko. Choć owszem nadal była chwilami przerażona, nadal bała się chodzić gdzieś sama i najchętniej to by się zabunkrowała i nigdy nie wychodziła z domu, jednak jak jeszcze Matt się wyniesie - już kompletnie będzie siedziała na głowie obcemu człowiekowi. A opłacenie i pokoju i mieszkania kiedy jest się bankrutem może być trudne.
Na wspomnienie o pracy, cała wewnętrznie oklapła.
- Może zatrudnij mnie jako swój instynkt samozachowawczy, co? - uśmiechnęła się lekko. Matt chodziłby mniej potłuczony, a ona miałaby pracę, czy to nie brzmi idealnie? - Zaraz. Mugol? Niemagiczny człowiek? Bez różdżki?
Wytrzeszczyła oczy na jego słowa.
- Tylko on czy inni mugole też?
Oczami wyobraźni już widziała rodzinną wioskę opętaną jakimś magicznym szaleństwem. Ale przecież tak nie jest, nie może być, kuzyn Matta jest z magicznej rodziny, może jednak ma cośtam we krwi?
- Lepiej się ukrywam niż czaruję. - stwierdziła jeszcze tylko. Szczera prawda!
Dalej puściła mu oczko, bo przecież to oczywiste że przerobiła w swoim życiu wszystkie istniejące narkotyki.
- Wracajmy do Rudery, co? - stanęła w pewnym momencie, bo byli już blisko i mieli zaraz wejść do sklepu. Złapała go lekko za rękaw. - Zaraz będzie padać. I w ogóle. Innym razem. Ale zrobiłam postęp, zaprowadziłeś mnie pod sklep, wystarczy na jeden raz.
Jej by nie zdziwiło gdyby w którejś z tych zamkniętych okolic były jakieś cholerne wrota do piekieł, albo cholera wie co jeszcze.
Na wspomnienie o Ruderze lekko przygryzła wargę. Było jej tam dobrze i czuła się bezpiecznie. Byli ludzie dookoła, a ona aktualnie została bankrutem.
- Może wrócę na chwilę do Szkocji? - mruknęła. - Dobrze mi w Ruderze ale nie mogę wam siedzieć na głowie przez pół roku. Nie jestem dzieckiem, a robię więcej problemu niż kilkulatka. - było jej głupio. Było to widać, a zazwyczaj wcale się nie wstydziła tego, że robi problemy. Bo co innego kiedy trzeba ją uratować przed jakimś strasznym czymś i za minutę czy dzień jest okej, a co innego kiedy trzy miesiące komuś siedzi na głowie. - Nawet ja mam swoje granice.
Uśmiechnęła się lekko. Choć owszem nadal była chwilami przerażona, nadal bała się chodzić gdzieś sama i najchętniej to by się zabunkrowała i nigdy nie wychodziła z domu, jednak jak jeszcze Matt się wyniesie - już kompletnie będzie siedziała na głowie obcemu człowiekowi. A opłacenie i pokoju i mieszkania kiedy jest się bankrutem może być trudne.
Na wspomnienie o pracy, cała wewnętrznie oklapła.
- Może zatrudnij mnie jako swój instynkt samozachowawczy, co? - uśmiechnęła się lekko. Matt chodziłby mniej potłuczony, a ona miałaby pracę, czy to nie brzmi idealnie? - Zaraz. Mugol? Niemagiczny człowiek? Bez różdżki?
Wytrzeszczyła oczy na jego słowa.
- Tylko on czy inni mugole też?
Oczami wyobraźni już widziała rodzinną wioskę opętaną jakimś magicznym szaleństwem. Ale przecież tak nie jest, nie może być, kuzyn Matta jest z magicznej rodziny, może jednak ma cośtam we krwi?
- Lepiej się ukrywam niż czaruję. - stwierdziła jeszcze tylko. Szczera prawda!
Dalej puściła mu oczko, bo przecież to oczywiste że przerobiła w swoim życiu wszystkie istniejące narkotyki.
- Wracajmy do Rudery, co? - stanęła w pewnym momencie, bo byli już blisko i mieli zaraz wejść do sklepu. Złapała go lekko za rękaw. - Zaraz będzie padać. I w ogóle. Innym razem. Ale zrobiłam postęp, zaprowadziłeś mnie pod sklep, wystarczy na jeden raz.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kontuar
Szybka odpowiedź