Plac Piccadilly Circus
Pośrodku placu, na podwyższeniu, znajduje się urokliwa fontanna z figurką bożka Anternosa, chłopca o motylich skrzydłach, który symbolizuje nieszczęśliwą miłość. Na schodach pod fontanną gromadzą się młodzi ludzie.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
- Tak jakby cokolwiek miało sens - wzruszyła ramionami z uśmiechem, jakby to nie było coś, co powinno ją lub Louisa martwić. Potem dopiero przeszła do jakichś normalniejszych spraw.
- Ogólnie to śpiewam różne utwory - wzniosła oczy do nieba. - Czasami jakieś popularne, czasem swoje własne. No a z muzykami to wiesz jak jest - stwierdziła niejasno. - Właściciel chce sobie przyoszczędzić. Im lepiej ktoś gra, tym więcej chce dostawać. No i to właśnie on decyduje kto będzie brzdękolił w pubie. Nie ja, choć chciałabym - zaśmiała się i przesunęła palcami po jasnych włosach, ale przypadkiem zaplątała sobie paznokieć w kołtuna i chwilę walczyła, żeby go wyjąć. - Moim zdaniem ty świetnie grasz, o wiele lepiej niż oni - nie krępowała się z położeniem mu ręki na ramieniu. - I jakbyś chciał to mogłabym coś tam pogadać z szefem. Problem w tym, że raczej wątpię, by ci się spodobała pensja, oczywiście jeśli w ogóle coś takiego by cię interesowało - przygryzła wargę i najwyraźniej uznając, że zrobiło się za spokojnie poprawiła energicznie swoje spodnie, strzepując z nich... no właśnie chyba nic.
Słuchałem jej z rosnącym rozbawieniem tym bardziej, jak dodatkowo zobaczyłem jej walkę z kołtunem. Grunt, że wyszła z niej zwycięsko i bez straty we włosach.
Nie miałem większego problemu z wtargnięciami ludzi w moją przestrzeń osobistą, więc i to położenie mi ręki na ramieniu zupełnie mi nie przeszkadzało. Ba, lubiłem otwarte i bezpośrednie osóbki takie, jak Tara. Tylko na jej słowa parsknąłem śmiechem.
- Nie wiem czy w tej chwili jesteś taka miła, czy oni faktycznie tragicznie grają - odparłem wesoło, bardziej w żartach niż ze skromności. - A na granie w jakimś przybytku byłbym chętny zawsze i wszędzie - dodałem szybko, zanim zdążyłaby się wycofać ze swojego pomysłu. - Stawka zupełnie nie ma dla mnie znaczenia, byle tylko nie kolidowało mi to z zajęciami - powiedziałem jeszcze wprost. Niemożliwe, żeby muzykowanie w jakiejś knajpie czy innym pubie było mniej dochodowe niż na ulicy, a skoro tak, to byłbym do przodu, nie? A to się liczyło.
- Jeśli tylko wchodzą w grę wieczory, to się na to piszę! - podniosłem ręce, żeby zademonstrować mój zapał. - Ale! - opuściłem jedną, w dłoni drugiej zostawiając wyprostowany jedynie palec wskazujący na zaznaczenie powagi tego, co zamierzałem teraz powiedzieć. Nawet spoważniałem, o.
- Najpierw muszę usłyszeć jeszcze twoje piosenki - zauważyłem i uśmiechnąłem się do niej zawadiacko.
Not war.
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
- Możesz mi wierzyć, że grają fatalnie. Ale miła też jestem. I szczera w dodatku - uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo. Zaraz potem dodała. - Oczywiście, że wieczory, a kiedy bary są najbardziej oblegane!
Pokręciła głową ze śmiechem, a potem nagle zmieniła swoją prezencję na tajemniczą i zawadiacką. Schowała ręce za plecami i lekko się do Louisa nachyliła.
- Żeby usłyszeć moje piosenki będziesz musiał się wysilić. Co powiesz na grę? Coś w rodzaju... hmmm... poszukiwań? Powiesz, kiedy masz czas, a ja podam ci wskazówki po których będziesz musiał rozpoznać pewne miejsce w Londynie. Będę tam na ciebie czekać. Jak uda ci się zgadnąć i do mnie przyjdziesz, to ci zaśpiewam. Co ty na to? - mrugnęła do niego, ewidentnie świetnie się bawiąc.
- Da się pogodzić bycie miłym i szczerym? - parsknąłem na jej słowa.
Za to jej propozycja stawała się coraz bardziej kusząca. Chyba zaczęło do mnie docierać, że naprawdę będę miał okazję zagrać w jakimś pubie czy barze (wszystko jedno) i do tego nie dopłacać. Ba! Może nawet na tym zarobię! Czasami miałem nieziemskiego farta, serio!
Co powiem na grę? Chyba nie musiałem mówić nic - oczy momentalnie błysnęły mi zaintrygowaniem.
- Mam czas dziś i mam czas jutro - odparłem machinalnie zupełnie się nie przejmując, że może wyzwanie mnie przerośnie. A mogło, po tym co usłyszałem. Będę musiał znaleźć miejsce w Londynie po jej wskazówkach? Cóż... nie, nie zamierzałem się wycofywać tylko dlatego, że nie znałem jakoś doskonale tego miasta. Znajdę to miejsce, znajdę, choćby nie wiem co!
- Piszę się na to - odparłem jej z uśmiechem. - Nie wywiniesz się od zaśpiewania mi swoich piosenek, nawet na to nie licz - dodałem z rozbawieniem.
Not war.
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
- Jak się chce, to wszystko się da - rzuciła beztrosko, stając na palcach i poprawiając jednak to, co zrobiła chłopakowi na czubku głowy.
Chwilę potem znów się podekscytowała. Zgodził się na poszukiwania! A większość ludzi się nie godziła... to znaczy, większość, do tej pory pytała o to chyba tylko jedną osobę, więc w tym wypadku mogła powiedzieć wszyscy. Zagadkę miała już przygotowaną i nie była ona przejawem jej niezwykłej wiedzy ogólnej, po prostu skonstruowała ją już dawno temu właśnie na takie okazje. Chociaż szansa na to, że kiedyś jej się to przyda była bardzo mała, to jednak zawsze trzeba być przygotowanym i widać to nawet w tej chwili!
- To w takim razie jutro - powiedziała z radością, a niebieskie oczy prawie zaczęły jej błyszczeć - powiedzmy, że gdzieś koło szesnastej. Mam nadzieję, że do tej pory uda ci się rozwikłać moją zagadkę? - rzuciła zadziornie, przechylając głowę. - No więc to będzie tak... kieruj się szlakiem lokalu seryjnego mordercy, a potem wszystko pójdzie już z górki, bo wystarczy, że pójdziesz do planetoidy Lachesis przez homofon wyrazu oznaczającego śmierć w języku japońskim. No. To widzimy się tam jutro- podskoczyła i poklepała Louisa po ramieniu na pożegnanie. Zanim zdążyłby odpowiedzieć odwróciła się i pobiegła, znikając za najbliższym rogiem, pod nosem cały czas lekko się śmiejąc. Nie zostawiła chłopakowi żadnej informacji o sobie, czy nawet chociażby nazwy baru w którym pracuje, więc jeśli nie odgadnie zagadki to mogę się nigdy już nie zobaczyć. Może to będzie dla niego dodatkową mobilizacją.
Chociaż - pomyślała Tara gdzieś w połowie drogi do gdziekolwiek-mnie-nogi-poniosą - myśl o tym, że miałabym się z nim już nie zobaczyć nie jest jakoś bardzo przyjemna Pozostawało tylko liczyć na jego dedukcję.
/zt
Parsknąłem śmiechem, kiedy oddała mi pięknym za nadobne i również zmierzwiła mi czuprynę. Rozbawiło mnie to tym bardziej, że jeszcze żadna dziewczyna tego nie zrobiła w rewanżu (może dlatego, że żadna nie sięgała?).
Jutro. Jutro miałem odnaleźć miejsce z zagadki. W porządku, czemu nie?
Trochę jednak straciłem na pewności siebie, kiedy już usłyszałem tą zagadkę. Nie, ona wcale nie była łatwa. To znaczy początek - ok - z planetoidą się zastanowię, w końcu astrofizyka to mój konik, ale...
- Zaraz... czekaj! Homo-co?! - zawołałem za nią, ale już znikała mi z oczu za najbliższym rogiem. Homo-coś wyrazu... śmierć? W języku... japońskim? Japońskim?! Kiedy ja byłem marny nawet z angielskiego!
Czyżbym właśnie zobaczył ją po raz ostatni?
Nie, tak łatwo nie miałem zamiaru dać za wygraną. Jeszcze rozgryzę tą zagadkę, potrzebuję tylko trochę czasu... i kilkadziesiąt razy powtórzyć sobie jej treść.
[zt]
Not war.
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
Benjamin szedł z próbką smoczego kału do Ministerstwa, gdzie miał oddać go na badania. W drodze do magicznej budki będącej wejściem do gmachu przejść musiał przez jeden z najbardziej ruchliwych placów w całym Londynie. Teleportacja niestety nie wchodziła w grę przy tak dużej ilości mugoli. Pogoda na szczęście była ładna i wyjątkowo mało angielska. Nie zanosiło się na deszcz, a słońce grzało wystarczająco mocno, by spacer mógł stać się przyjemnością.
Gaspar siedział w barze czekając na spotkanie. Przybył odrobinę przed czasem i zdążył zająć wygodne miejsce, z którego mógł obserwować wchodzących do środka ludzi. Wypatrywał znajomej twarzy wśród nielicznych odwiedzających to miejsce o tak wczesnej porze Brytyjczyków. Ku jego zaskoczeniu i zaniepokojeniu jednocześnie do środka wkroczył ktoś, kogo Alvares spodziewać się nie mógł. Nie mógł przypomnieć sobie imienia przybysza, ten jednak z pewnością gdzieś go już kiedyś spotkał i właśnie chyba Gaspara rozpoznał. A przynajmniej tak można było sądzić po nagłym uśmiechu. Problem polegał na tym, że mężczyzna znał Alvaresa z czasów, gdy ten był kimś zupełnie innym, a osoba, na którą ten czekał dowiedzieć się o tym nie mogła. Gaspar więc korzystając z małego zamieszania przy drzwiach wstał ze swojego miejsca i ewakuował się z niebezpiecznego baru. Tylne wyjście miało jednak to do siebie, że wymagało okrążenia budynku, by można było podejść ponownie pod drzwi wejściowe i tam oczekiwać spotkania.
Gaspar wyszedł na Piccadilly Circus szybkim krokiem, oglądając się przy okazji za siebie, żeby sprawdzić czy jego angielskie wyjście na pewno pozostało niezauważone. Wtedy jednak zderzył się z czymś, co przypominało skałę. Benjamin niosący słoik nawet się nie zachwiał. Słoik jednak, który dzielnie niósł w dłoniach wyślizgnął mu się nieubłaganie zmierzając ku ziemi. Wright jednak mogący poszczycić się refleksem i całą niezłą zręcznością niemalże go złapał. Przeszkodziła mu jednak czyjaś ręka. Gaspar, który stracił równowagę bardzo mocno próbował ją odzyskać rozpaczliwie przebierając rękami w powietrzu. Ostatecznie jednak i on i słoik skończyli na chodniku. Co gorsza, słoik tłukąc się na drobne kawałeczki ochlapał swoją zawartością całego Alvaresa i nogawki Benjamina. Smród, jaki momentalnie się wydobył zwrócił uwagę wszystkich znajdujących się wokół przechodniów na dwójkę mężczyzn, a szczególnie tego pokrytego brązową mazią. Wyglądało na to, że Gaspar może zapomnieć o każdym spotkaniu, zaś Ben zmuszony będzie po raz kolejny zbierać smoczą kupę z rezerwatu do słoika, by dostarczyć ją Ministerstwu.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Brudna robota opiekuna smoków nigdy nie odstręczała Benjamina, ba, wręcz czasem wyczekiwał laboratoryjnych przesyłek, żałując, kiedy powierzano je stażystom. Zazwyczaj bilet do Londynu oznaczał całodniową przepustkę do wolności i picia na Pokątnej, co w przypadku tak paskudnej, jeszcze zimowej pogody, ratował przed kompletnym przemoczeniem na wzgórzach Peak District. Wright nie był dzisiaj w zbyt dobrej formie. Siniaki pozostawione przez mocne ręce Matta jeszcze się nie zagoiły a złożony prowizorycznie nos dalej zdawał się być niedorzecznie spuchnięty, nic więc dziwnego, że oddychał z trudem, z wdzięcznością przyjmując wycieczkę do Londynu. Dłonie drżały mu jak w mugolskiej febrze - wiedział o niej dzięki aptekarskim opowieściom tatusia - więc wolał trzymać w nich spory słoik niż łapę smoczyska. Opuścił rezerwat z lekką ulgą, zarówno spowodowaną umknięciem przed czujnym wzrokiem dzisiejszego brygadzisty jak i perspektywą szybkiego powrotu na Nokturn, gdzie mógł bez wyrzutów sumienia wspomóc się koktajlem witamin, mających postawić go na nogi. Lub zesłać głębiej do piekieł. Na razie myślał pozytywnie, brnąc przez siebie środkiem skrzyżowania, niezbyt skoncentrowany jednak na tym, co go otacza. Umysł błądził gdzieś daleko, co z pewnością przyczyniło się do nagłego incydentu.
Jaimie przywykł do wpadania na ludzi i właściwie tego już nie zauważał - nieszczęśnicy odbijali się od niego niczym kry od lodołamacza lub łajnobomby od ścian gabinetu Slughorna - lecz w tym przypadku musiał zareagować. Zachwiał się lekko, właściwie niezauważalnie, ale do rzeczywistości przywrócił go brutalnie niezbyt zachęcający aromat. No tak. Słoik. Wright spojrzał w dół na resztki szkła, obrzucając także spojrzeniem przewróconego (i dość mocno...pobrudzonego) przypadkowego przechodnia. Westchnąłby ciężko, ale obawiał się, że wtedy zaciągnąłby się jeszcze mocniej wątpliwym zapachem, do którego oczywiście przywykł przez lata pracy w rezerwacie, ale nie na tyle, by się nim zachwycić.
- Wybacz, bracie - powiedział do nieznajomego, żałując, że nie znajdują się w jakiejś zacisznej uliczce. Mógłby wtedy potraktować go pięknym Chłoszczyść i problem skończyłby się szybciej, niż się zaczął. Tutaj zapewne wpadł na mugola więc różdżkowa ingerencja nie wchodziła w grę. - Te nawozy...cóż zrobić, nie pachną milutko, ale...pewnie szybko się spierze - dodał pocieszająco, cały emanując współczuciem, chociaż oczy miał puste a usta zaciśnięte. Nawet tak groteskowa sytuacja nie mogła przywrócić do życia dawnego, rubasznego Benjamina, który w normalnych warunkach umarłby ze śmiechu.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
— Niech Cię... i czemuś przy tym udaje się nie gnić?
Otrzeźwił go swąd, gorszy niż jakikolwiek Gaspar miał okazję doświadczyć, a przyznajmy to szczerze, że Alvares bywał w różnych rynsztokach. Z każdego udało mu się wychodzić obronną ręką. Teraz siadając, oparł jedną rękę na kolanie. Były też plusy. Zapach jaki teraz wokół siebie roznosił, musiał odstraszać od niego nawet najtrwalszych dawnych znajomych. Cóż... jakby nie patrzeć, los zrobił mu przysługę. Gasparowi zawsze dopisywał bardzo niepoprawny rodzaj szczęścia. Otrzepałby się w tym momencie, ale obawiał się, że rozniesie resztki "nawozu" z brudnych ciuchów na ręce, a z tych na przykład na włosy, kiedy przeczesał je o dziwo czystą ręką do tylu, pozbywając się przydługich kosmyków z twarzy. Splunąłby na bok, czując na wargach paskudny smród, ale jedynie otarł twarz wierzchem ręki.
— Mówisz? Muszę uwierzyć na słowo.
Uśmiechnął się kątem ust zbierając z ziemi kapelusz, który upadł kilka metrów dalej jeszcze przed nieszczęsnym rozbiciem słoika. Gasparowe szczęście! Przynajmniej ten był cały. Zgarnął go z ziemi, założył na głowę, uchylił go lekko, żeby ukłonić się mężczyźnie i czmychnął, śmiejąc się w duchu, że nawet największa zdolność kamuflażu, nie przestanie go teraz wyróżniać z tłumu. Chciał wyminąć nieznajomego na pożegnanie, czym prędzej udając się do hotelu, wymienić strój, ale jak tylko wychylił się zza cielska mężczyzny, dostrzegł osobnika, przed którym uciekał. W naturalnym odruchu zatrzymał się więc na poziomie ramion Wrighta, przerzucając mu ramię przez barki, pochylając się nad nim konspiracyjnie, jakby chciał powiedzieć coś bardzo interesującego. Nie wziął pod uwagę, że takie położenie Benjaminowi mogło się nie spodobać, z uwagi na odór, jaki teraz Alvares wydzielał.
— Tak między nami... czym się pozbyć tego ustrojstwa?
- Gnicie jest dobre dla wzrostu - odparł równie bezsensownie co filozoficznie, wzdychając lekko. Dlaczego wypadek zadział się akurat tutaj. Wątpliwie przyjemny aromat bruneta coraz mocniej dawał mu się we znaki i niemalże odruchowo włożył dłonie do kieszeni kurtki, dotykając palcami prawej kojącego drewna różdżki, która mogłaby w kilka sekund uczynić ten dzień lepszym: dla ich obojga. Magia pozostawała jednak poza zasięgiem Bena, więc mógł jedynie wzruszyć ramionami i ruszyć dalej. Taki miał zamiar, ukrócony jednak nagłym gestem mężczyzny. Wyglądał specyficznie, cały uwalany śmierdzącą substancją, za to w eleganckim kapeluszu, na którym Wright zawiesił wzrok, gdy brunet poufale objął go ramieniem. Schylił się odruchowo, chociaż od razu usta wykrzywiły się w lekkiej odrazie.
- Eeee - odpowiedział elokwentnie, starając się przywołać z pamięci jakieś mugolskie proszki, które widywał czasem w aptece swojego ojca. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. - Mydłem? - odparł w końcu, wyswabadzając się z poufałego uścisku mężczyzny. Stanowczo acz bez żadnej niechęci czy agresywnych zamiarów. W jakiejś części swego spętanego głodem jestestwa naprawdę mu współczuł. - Po prostu daj to swojej pannie, one na pewno wiedzą co z tym robić - polecił w dość szowinistycznej zadumie, przyglądając się mężczyźnie.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
- We własnej osobie - potwierdził, zadziwiająco gładko przypominając sobie pewny, gwiazdorski ton wypowiedzi, niepozbawiony jednak ciepła. Z zadowoleniem przyjął flirciarskie zagajenie dziewuszki - tak odważne lubił najbardziej - i mrugnął do niej zawadiacko. - Jak najbardziej. Praca w rezerwacie doskonale buduje muskulaturę, nie mówiąc już o okiełznywaniu smok... - zaczął subtelne przechwałki, na szczęście przerywając w połowie zdania. Zerknął kontrolnie na nieznajomego, który wytrzeszczał oczy w jakimś konkretnym zrozumieniu. Czyżby wypowiedziane przez kobietę nazwisko coś dla niego znaczyło? A więc i on należał do magicznego świata? Cóż, to by wiele ułatwiało. I lepiej wróżyło w dalszej rozmowie ze ślicznotką. Wzruszył ramionami w odpowiedzi na jej retoryczne pytanie, jeszcze wahając się pomiędzy uratowaniem biedaka a zaciągnięciem rudzielca na godną porcję Ognistej. Ewentualnie Diablego Ziela.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
- To przeznaczenie! - wyszeptała bardziej do siebie niż do niego, wciąż nie mogąc przejść do porządku dziennego z tym, co się właśnie działo. Spijała z jego ust każde słowo, czując coraz boleśniej wbijające się w jej serce ukłucie zazdrości. Dlaczego jej mężczyzna był nudnym urzędnikiem z Ministerstwa i nie miał w sobie absolutnie nic z tego, co tak bardzo pociągało ją w facetach? Dlaczego, na Merlina, skończyła właśnie z nim, podczas gdy takie ucieleśnienia męskości wciąż chodziły po tym świecie... niezaobrączkowane? Zerknęła na dłoń Benjamina, upewniając się, co do tego ostatniego faktu, ale wszystko się zgadzało. Gwiazdor, prawdziwy gwiazdor, niesamowicie utalentowany. Jej Jastrząb. A teraz na dodatek nieustraszony smoczy jeźdźca. Oczami wyobraźni widziała już siebie omdlewającą w jego ramionach, gdy zataczają kręgi nad jakimś romantycznym miejscem, a smok niczym wytresowany psidwak spełnia każdy jej kaprys. - Czy najwierniejsza fanka mogłaby prosić o autograf? - starała się, by jej głos zabrzmiał uwodzicielsko, a dla wzmocnienia efektu zamrugała oczami, wachlując twarz kurtyną rzęs. Uwierzcie, że robienie dobrej miny do złej gry w tak aromatycznych okolicznościach było ledwie możliwe, ale nie mogła sobie pozwolić na to, żeby okazać niezadowolenie (gdy marszczyła nos, pogłębiała się lwia zmarszczka, sprawiając, iż Hannah przestawała wyglądać tak korzystnie, jak zawsze). Sięgnęła do malutkiej torebki, wyjmując z niej długopis i przez przypadek przeoczając notes. - Nie mam niczego, na czym mógłby się pan podpisać... - fałszywy smutek zabrzmiał wystarczająco przekonująco. Podniosła wzrok znad torebki i rzuciła mu obłudnie niewinne spojrzenie. - Chyba że... może na szyi? - w jej oczach pojawiły się łobuzerskie iskierki, czego już nie udało się Hannah ukryć. Cóż, była ostatnią osobą, którą można by nazwać pruderyjną. Zdjęła szal, przy okazji odpinając również trzy pierwsze guziki płaszcza, co pozwoliło jej zaprezentować spory dekolt.
To jak, panie Wright, da mi pan autograf?
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Zupełnie nie przejmując się mężczyzną, z którym Benjamin rozmawiał, ani mężczyzną, który wciąż na nią czekał, skierowała kroki w stronę Piccadilly Circus, ciągnąc Wrighta za sobą z taką gracją, że mógł mieć wątpliwości, kto kogo prowadzi. - To pewnie ta sama miła kawiarnia, o której myślę - subtelnie jak na nią dała mu znać, że wybór lokalu należał do niej. Koniecznie musiało to być jakieś modne miejsce, w którym znajduje się wystarczająco dużo czarodziejów, by ktoś z nich rozpoznał Bena i... może nawet napisał do rubryki plotkarskiej Czarownicy, mianując ją dziewczyną (byłej, ale to nie ma przecież znaczenia) gwiazdy Quidditcha. Podekscytowała się tym faktem tak bardzo, że przez solidną warstwę pudru przebił się czerwony pigment rumieńców. - Powiedz mi, jak to jest być sławnym? - zadała pytanie z najgorszego repertuaru z możliwych, ale kierowała nią szczera ciekawość. Musiała w końcu przygotować się na to, co już wkrótce nadejdzie.