Boczna ulica
Strona 1 z 16 • 1, 2, 3 ... 8 ... 16
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Boczna ulica
Jedna z wielu bocznych uliczek Londynu, mniej zatłoczona, cichsza, otoczona raczej budynkami i kamienicami mieszkalnymi, niż sklepikami i restauracjami. Wzdłuż chodnika piętrzy się rząd przepięknych latarni, rozświetlających nocą gęste mroki nieprzeniknionej londyńskiej mgły. Raz na jakiś czas przejedzie mugolski samochód, kiedy indziej drogę przebiegnie dziecko. Wysoka zabudowa uniemożliwia rozpoznanie jakichkolwiek orientacyjnych punktów miasta w oddali, nie da się dostrzec stąd Big Bena. Łatwo się zgubić, jeśli nie zda się dobrze miasta.
Irytacja na nią wzrastała z każdym jej wypowiedzianym słowem. Młoda, głupia i w dodatku naiwna, czy naprawdę sądziła, że rozmową odwlecze nieuniknione? Czy prosta prośba „czy mogłabyś zostać w domu i zająć się tymi książkami z ostatniej wyprawy, czekając aż wrócę” rzucona w pośpiechu, zanim wyszedł na spotkanie, była zbyt mało oczywista? Najwyraźniej Raven uważała, że tak i zamiast czekać na jego powrót – nie planował przecież długiej nieobecności – zachciało jej się nagłych spacerów po Londynie. W dodatku tym mugolskim, do którego ją chyba strasznie ciągnęło. Sam nie miał nic do mugoli, ale ta maleńka szlachecka zadra wciąż w nim tkwiła i niezależnie od tego, jak wielką sympatią darzyłby niemagicznych, coś w jego podświadomości kazało mu zachowywać wobec nich zdecydowany dystans.
- Czy wyglądam, jakby wszystko poszło dobrze? - odpowiedział pytaniem na pytanie, a w jego głosie brzęczała nieskrywana irytacja. Opanował się jednak, nie miał zamiaru urządzać scen na ulicy. Nie po to stworzył sobie w Szkocji spokojne zacisze domu, by wszelkie brudy prać poza nim, w londyńskiej alejce, w której w każdej chwili mogły się pojawić osoby trzecie. Rzucił dziewczynie zmęczone spojrzenie, po raz kolejny w ciągu ostatnich miesięcy zastanawiając się, co w niej takiego widzi. Nigdy nikomu nie pozwolił się tak do siebie zbliżyć, jednocześnie trzymając go na dystans. Ich związek był tak specyficzny, że samego Colina zastanawiało, jakim cudem to wszystko się jeszcze trzyma. Ale na Merlina, nie zamierzał z tego rezygnować. To była prawdziwa walka sił: czy będzie potrafił dalej odkrywać swoją rolę niezdobytego kawalera, czy upadnie pod presją szlacheckiego społeczeństwa, domagającego się od niego choćby propozycji jakiegoś małżeństwa ze szlachcianką. Zresztą, taka znajomość przynosiła spore profity.
Zatrzymał się gwałtownie, stając metr od niej i puszczając jej rękę. Wzrok skupiony przez chwilę na jej twarz przesunął się w dół, ciekawski i oceniający zarazem, taksujący jej sylwetkę z jakąś perwersyjną mieszaniną zainteresowania i zniesmaczenia. Może już pora przestać chodzić wokół niej jak kot polujący na swoją zdobycz i sięgnąć po to, co mu się słusznie należało? To byłoby prawie jak świętokradztwo – on, potomek Fawley'ów, o którym rodzina wolałaby zapomnieć, rozrywający ciało i duszę ich córki zrodzonej z kobiety z tego samego rodu. Wciągnął głęboko powietrze, wyobrażając sobie ten przerażający moment jego prywatnego triumfu. I jej pustą nieświadomość, gdy zastanawiałaby się dlaczego właśnie ona. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, który pojawił się na jego ustach, wykrzywiając wargi i nadając twarzy prawie szczęśliwy wyraz. Prawie, bo uśmiech nie obejmował oczu, wpatrujących się na powrót w jej tęczówki.
Znów się do niej przysunął, przedłużając ciszę, jaka między nimi panowała, zagłuszaną jedynie odgłosami typowego europejskiego miasta. Klaksony, pokrzykiwania, stukot tysięcy butów poruszających się po londyńskich ulicach. Dzielące ich centymetry wypełnione były jednak ciszą, tą trudną do wytrzymania, która prędzej czy później sprowokuje kogoś do jej przerwania chociażby jednym słowem. Wszystko było wtedy lepsze od tej ciszy, nawet rzucone w twarz przekleństwo. Spojrzał na włosy spływające jej po ramionach, które skrywały kark przed jego wzrokiem. Niewiele się zastanawiając sięgnął do nich dłonią, odgarniając je na bok i lekko pociągnął. Delikatnym, wręcz pieszczotliwym gestem nakazał jej odchylenie głowy do tyłu, ale zadarty dziewczęco podbródek tylko go rozbawił. Nie było w niej nic z dostojeństwa szlachcianek, ale już samo to było kuszące i warte jego czasu. Nowość, z jaką nigdy wcześniej nie miał do czynienia.
Dłoń zaciśnięta na jej włosach wzmocniła uścisk, gdy jego wyobraźnia podsunęła mu obraz obnażonej dziewczęcej szyi, podatnej na każdy dotyk, każde zranienie. Czy wyczułby pod palcami pulsując szaleńczo krew? A gdyby przycisnął w tym szczególnym miejscu, ot tak, od niechcenia odcinając dopływ powietrza, czy zaczęłaby się panicznie w niego wpatrywać i wyrywać, z góry skazana na porażkę? Oddychał ciężko, pozwalając tej niebezpiecznej wizji trwać jeszcze kilka sekund, oddziałując na niego prawie jak zakazany afrodyzjak, zanim zwolnił uścisk.
- Wracamy do domu – powiedział w końcu. Nie dotknął jej jednak ponownie, mimo że stał zaledwie kilka centymetrów od niej. Odwrócił się, ruszając w stronę Dziurawego Kotła i nie musiał się nawet odwracać, by wiedzieć, że ruszyła za nim. Już niedługo nie będzie jej musiał nawet wydawać poleceń, nauczy ją spełniać jego wolę bez konieczności strzępienia sobie języka. Jedno spojrzenie, jeden gest, skinienie głową powinny jej całkowicie wystarczyć. - Wyjaśnisz mi, dlaczego znalazłaś się tutaj, zamiast spełnić to, o co prosiłem – dodał kilka sekund później, narzucając od razu szybkie tempo. Nie obchodziło, czy nadążała, czy musiała za nim biec truchtem, ale nie zamierzał się odwracać, by to sprawdzić. Jeszcze mogłaby pomyśleć, że się o nią troszczy i że zwolni, gdyby faktycznie musiała biec.
- Czy wyglądam, jakby wszystko poszło dobrze? - odpowiedział pytaniem na pytanie, a w jego głosie brzęczała nieskrywana irytacja. Opanował się jednak, nie miał zamiaru urządzać scen na ulicy. Nie po to stworzył sobie w Szkocji spokojne zacisze domu, by wszelkie brudy prać poza nim, w londyńskiej alejce, w której w każdej chwili mogły się pojawić osoby trzecie. Rzucił dziewczynie zmęczone spojrzenie, po raz kolejny w ciągu ostatnich miesięcy zastanawiając się, co w niej takiego widzi. Nigdy nikomu nie pozwolił się tak do siebie zbliżyć, jednocześnie trzymając go na dystans. Ich związek był tak specyficzny, że samego Colina zastanawiało, jakim cudem to wszystko się jeszcze trzyma. Ale na Merlina, nie zamierzał z tego rezygnować. To była prawdziwa walka sił: czy będzie potrafił dalej odkrywać swoją rolę niezdobytego kawalera, czy upadnie pod presją szlacheckiego społeczeństwa, domagającego się od niego choćby propozycji jakiegoś małżeństwa ze szlachcianką. Zresztą, taka znajomość przynosiła spore profity.
Zatrzymał się gwałtownie, stając metr od niej i puszczając jej rękę. Wzrok skupiony przez chwilę na jej twarz przesunął się w dół, ciekawski i oceniający zarazem, taksujący jej sylwetkę z jakąś perwersyjną mieszaniną zainteresowania i zniesmaczenia. Może już pora przestać chodzić wokół niej jak kot polujący na swoją zdobycz i sięgnąć po to, co mu się słusznie należało? To byłoby prawie jak świętokradztwo – on, potomek Fawley'ów, o którym rodzina wolałaby zapomnieć, rozrywający ciało i duszę ich córki zrodzonej z kobiety z tego samego rodu. Wciągnął głęboko powietrze, wyobrażając sobie ten przerażający moment jego prywatnego triumfu. I jej pustą nieświadomość, gdy zastanawiałaby się dlaczego właśnie ona. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, który pojawił się na jego ustach, wykrzywiając wargi i nadając twarzy prawie szczęśliwy wyraz. Prawie, bo uśmiech nie obejmował oczu, wpatrujących się na powrót w jej tęczówki.
Znów się do niej przysunął, przedłużając ciszę, jaka między nimi panowała, zagłuszaną jedynie odgłosami typowego europejskiego miasta. Klaksony, pokrzykiwania, stukot tysięcy butów poruszających się po londyńskich ulicach. Dzielące ich centymetry wypełnione były jednak ciszą, tą trudną do wytrzymania, która prędzej czy później sprowokuje kogoś do jej przerwania chociażby jednym słowem. Wszystko było wtedy lepsze od tej ciszy, nawet rzucone w twarz przekleństwo. Spojrzał na włosy spływające jej po ramionach, które skrywały kark przed jego wzrokiem. Niewiele się zastanawiając sięgnął do nich dłonią, odgarniając je na bok i lekko pociągnął. Delikatnym, wręcz pieszczotliwym gestem nakazał jej odchylenie głowy do tyłu, ale zadarty dziewczęco podbródek tylko go rozbawił. Nie było w niej nic z dostojeństwa szlachcianek, ale już samo to było kuszące i warte jego czasu. Nowość, z jaką nigdy wcześniej nie miał do czynienia.
Dłoń zaciśnięta na jej włosach wzmocniła uścisk, gdy jego wyobraźnia podsunęła mu obraz obnażonej dziewczęcej szyi, podatnej na każdy dotyk, każde zranienie. Czy wyczułby pod palcami pulsując szaleńczo krew? A gdyby przycisnął w tym szczególnym miejscu, ot tak, od niechcenia odcinając dopływ powietrza, czy zaczęłaby się panicznie w niego wpatrywać i wyrywać, z góry skazana na porażkę? Oddychał ciężko, pozwalając tej niebezpiecznej wizji trwać jeszcze kilka sekund, oddziałując na niego prawie jak zakazany afrodyzjak, zanim zwolnił uścisk.
- Wracamy do domu – powiedział w końcu. Nie dotknął jej jednak ponownie, mimo że stał zaledwie kilka centymetrów od niej. Odwrócił się, ruszając w stronę Dziurawego Kotła i nie musiał się nawet odwracać, by wiedzieć, że ruszyła za nim. Już niedługo nie będzie jej musiał nawet wydawać poleceń, nauczy ją spełniać jego wolę bez konieczności strzępienia sobie języka. Jedno spojrzenie, jeden gest, skinienie głową powinny jej całkowicie wystarczyć. - Wyjaśnisz mi, dlaczego znalazłaś się tutaj, zamiast spełnić to, o co prosiłem – dodał kilka sekund później, narzucając od razu szybkie tempo. Nie obchodziło, czy nadążała, czy musiała za nim biec truchtem, ale nie zamierzał się odwracać, by to sprawdzić. Jeszcze mogłaby pomyśleć, że się o nią troszczy i że zwolni, gdyby faktycznie musiała biec.
Była pewna, że zdąży wrócić przed jego powrotem, myślała, że jego spotkanie potrwa dłużej, może nawet by potrwało, gdyby poszło tak, jak mężczyzna oczekiwał. Ale skąd Raven miała przewidzieć, jak będzie? W końcu sortowanie książek nie mogło trwać jakoś strasznie długo; zajmowała się tym już nie raz i posiadała już pewne wyczucie. Ale od pewnego czasu, odkąd nie pracowała w sklepie na Pokątnej, rzadziej miała okazję się tam pojawiać, i może nawet trochę za tym zatęskniła.
Colin nie wiedział, dlaczego ciągnęło ją do świata mugoli. Pewnie brał to tylko za zwykłą fanaberię młodej czarodziejki czystej krwi, chcącej posmakować zupełnie innego świata, gdzie magia była uważana za fikcję, a mugole nauczyli się funkcjonować bez niej. Prawdziwa przyczyna kryła się jednak dużo głębiej, dawała dziewczynie możliwość zasmakowania świata, z którego wywodziła się jej matka, biedna, młoda dziewczyna omamiona przez jej ojca, zmuszona do zderzenia się z realiami, których nie pojmowała, i urodzenia mu magicznego dziecka w uwłaczających warunkach, w piwnicy okazałej rezydencji. Nie znała imienia matki, więc póki co poszukiwania były w zasadzie niemożliwe, ale mimo to pewne sprawy nie potrafiły dać jej spokoju. I w zasadzie odkąd znała prawdę, ciągle miotała się, rozdarta między wpojonymi jej zasadami, które wciąż silnie w niej tkwiły a własnymi poglądami.
W jego głosie wyczuła rozdrażnienie.
- Nie – powiedziała. – Co takiego się stało?
Nie znała zbyt dokładnych szczegółów dzisiejszego spotkania w interesach, które odbył, ale obudziła się w niej pewna ciekawość. Czasami wciąż miała w sobie coś z dziecka, a z daleka od ojca, czyli na przykład podczas nauki w Hogwarcie, lub już po jego ukończeniu, jej ciekawość świata mogła się bardziej ujawnić.
Nagle przystanął i utkwił w niej spojrzenie. Zadarła głowę lekko do góry, by spojrzeć mu prosto w oczy. Przy nim wydawała się jeszcze drobniejsza, niż w rzeczywistości. Niziutka, drobna i blada, w swej kruchości przypominała porcelanową lalkę. Czuła, jak lustrował wzrokiem jej ciało, miała wrażenie, że w tym spojrzeniu czaił się pewnego rodzaju głód. Zmrużyła nieznacznie oczy. Może tylko jej się wydawało? Zresztą, może powinna się cieszyć, że nie była już dla niego tylko zwykłą pracownicą, a myślał o niej poważniej? Właśnie o niej, młodej, skrzywionej dziewczynie o wcale nie tak nienagannym statusie krwi, która dopiero poznawała smaki życia, i w wielu sprawach była niczym dziecko błądzące we mgle. Ojciec przygotowywał ją do życia bardzo wybiórczo, wpajając jej to, co sam uznał za stosowne. I tak miała szczęście, że w ogóle pozwolił jej ukończyć Hogwart.
Przysunął się bliżej niej, sięgając dłonią do jej włosów, które odgarnął na bok, odsłaniając jej bladą szyję. Zadarła leciutko podbródek, patrząc na niego spod przymrużonych powiek, nieświadoma jego myśli. Nie była przyzwyczajona do czułych gestów, bo w domu nikt jej ich nie okazywał, ale mimo to przeszedł ją całkiem przyjemny dreszcz, przez moment, kiedy tak stali tak blisko siebie na chodniku, nie zwracając uwagi na otoczenie, skupieni tylko na sobie.
Po chwili jednak ta krótka chwila dobiegła końca. Mężczyzna puścił jej włosy i odsunął się, po czym nagle ruszył znowu przed siebie. Niewiele myśląc, natychmiast podążyła za nim. Szedł bardzo szybko, więc musiała niemal biec, by dotrzymać mu kroku. Była niska, a więc stawiała mniejsze kroki, ale była dosyć zwinna, więc nie miała większych problemów z dogonieniem go na tyle, by wyraźnie słyszeć jego słowa. Wydawał się niezadowolony, że opuściła dom, choć zrzuciła to na karb jego ogólnego rozdrażnienia po nieudanym dniu. W końcu każdemu mógł zdarzyć się jakiś gorszy dzień.
- Chciałam załatwić parę drobnych spraw na Pokątnej – wyjaśniła tylko. – Byłam pewna, że twoje spotkanie będzie trwać dłużej.
Wciąż szedł bardzo szybko. Kluczyli między nielicznymi mugolami. Raven słabo znała mugolski Londyn, ale rozpoznawała ten obszar, bo był blisko przejścia do magicznej dzielnicy. Miała nadzieję, że jak wrócą do domu, to Colin trochę się udobrucha i porozmawiają na spokojnie.
Colin nie wiedział, dlaczego ciągnęło ją do świata mugoli. Pewnie brał to tylko za zwykłą fanaberię młodej czarodziejki czystej krwi, chcącej posmakować zupełnie innego świata, gdzie magia była uważana za fikcję, a mugole nauczyli się funkcjonować bez niej. Prawdziwa przyczyna kryła się jednak dużo głębiej, dawała dziewczynie możliwość zasmakowania świata, z którego wywodziła się jej matka, biedna, młoda dziewczyna omamiona przez jej ojca, zmuszona do zderzenia się z realiami, których nie pojmowała, i urodzenia mu magicznego dziecka w uwłaczających warunkach, w piwnicy okazałej rezydencji. Nie znała imienia matki, więc póki co poszukiwania były w zasadzie niemożliwe, ale mimo to pewne sprawy nie potrafiły dać jej spokoju. I w zasadzie odkąd znała prawdę, ciągle miotała się, rozdarta między wpojonymi jej zasadami, które wciąż silnie w niej tkwiły a własnymi poglądami.
W jego głosie wyczuła rozdrażnienie.
- Nie – powiedziała. – Co takiego się stało?
Nie znała zbyt dokładnych szczegółów dzisiejszego spotkania w interesach, które odbył, ale obudziła się w niej pewna ciekawość. Czasami wciąż miała w sobie coś z dziecka, a z daleka od ojca, czyli na przykład podczas nauki w Hogwarcie, lub już po jego ukończeniu, jej ciekawość świata mogła się bardziej ujawnić.
Nagle przystanął i utkwił w niej spojrzenie. Zadarła głowę lekko do góry, by spojrzeć mu prosto w oczy. Przy nim wydawała się jeszcze drobniejsza, niż w rzeczywistości. Niziutka, drobna i blada, w swej kruchości przypominała porcelanową lalkę. Czuła, jak lustrował wzrokiem jej ciało, miała wrażenie, że w tym spojrzeniu czaił się pewnego rodzaju głód. Zmrużyła nieznacznie oczy. Może tylko jej się wydawało? Zresztą, może powinna się cieszyć, że nie była już dla niego tylko zwykłą pracownicą, a myślał o niej poważniej? Właśnie o niej, młodej, skrzywionej dziewczynie o wcale nie tak nienagannym statusie krwi, która dopiero poznawała smaki życia, i w wielu sprawach była niczym dziecko błądzące we mgle. Ojciec przygotowywał ją do życia bardzo wybiórczo, wpajając jej to, co sam uznał za stosowne. I tak miała szczęście, że w ogóle pozwolił jej ukończyć Hogwart.
Przysunął się bliżej niej, sięgając dłonią do jej włosów, które odgarnął na bok, odsłaniając jej bladą szyję. Zadarła leciutko podbródek, patrząc na niego spod przymrużonych powiek, nieświadoma jego myśli. Nie była przyzwyczajona do czułych gestów, bo w domu nikt jej ich nie okazywał, ale mimo to przeszedł ją całkiem przyjemny dreszcz, przez moment, kiedy tak stali tak blisko siebie na chodniku, nie zwracając uwagi na otoczenie, skupieni tylko na sobie.
Po chwili jednak ta krótka chwila dobiegła końca. Mężczyzna puścił jej włosy i odsunął się, po czym nagle ruszył znowu przed siebie. Niewiele myśląc, natychmiast podążyła za nim. Szedł bardzo szybko, więc musiała niemal biec, by dotrzymać mu kroku. Była niska, a więc stawiała mniejsze kroki, ale była dosyć zwinna, więc nie miała większych problemów z dogonieniem go na tyle, by wyraźnie słyszeć jego słowa. Wydawał się niezadowolony, że opuściła dom, choć zrzuciła to na karb jego ogólnego rozdrażnienia po nieudanym dniu. W końcu każdemu mógł zdarzyć się jakiś gorszy dzień.
- Chciałam załatwić parę drobnych spraw na Pokątnej – wyjaśniła tylko. – Byłam pewna, że twoje spotkanie będzie trwać dłużej.
Wciąż szedł bardzo szybko. Kluczyli między nielicznymi mugolami. Raven słabo znała mugolski Londyn, ale rozpoznawała ten obszar, bo był blisko przejścia do magicznej dzielnicy. Miała nadzieję, że jak wrócą do domu, to Colin trochę się udobrucha i porozmawiają na spokojnie.
Był pewien, że w innych warunkach ta kilkuminutowa podróż do Dziurawego Kotła byłaby nawet na swój sposób przyjemna. Nie obawiał się pokazania z Raven w towarzystwie, bo była już doskonale znana jako jego asystentka i ich widok razem nie wzbudziłby w nikim żadnych podejrzeń – chyba że w jakichś starszych matronach, które wszędzie widziały spiski i doszukiwały się drugiego dna. Cóż, w tym wypadku miałyby akurat całkowitą rację, z tym, że dno było nawet potrójne. Nie odezwał się ani słowem przez całą drogę, zbyt pogrążony we własnych myślach, by zaprzątać sobie je trudem formowania dla Raven jakiejkolwiek odpowiedzi. To była zresztą jego mała kara dla niej, tych kilka minut niepewności, gdy musiała się może zastanawiać, co takiego zrobiła źle. Dopiero przed wejściem do pubu zatrzymał się i odwrócił w jej stronę. Znów nie mógł sobie odmówić tej drobnej przyjemności – ale przecież mu się należało po tym, jaki festiwal krnąbrności mu zafundowała – i ponownie przyjrzał się jej sylwetce, krzyżując przed sobą ramiona.
Krótki, ale szybki spacer wywiał mu z myśli wszystkie te niebezpieczne pragnienia, z jakimi musiał się mierzyć przez ostatnie tygodnie, gdy na nią spojrzał, choćby przelotnie zahaczając wzrokiem o krzątającą się po domu dziewczynę. Patrząc teraz na jej szyję nie zastanawiał się już nad tym, jak łatwo byłoby odszukać ten szczególny punkt odpowiadający za dopływ powietrza, a jego myśli zastąpiło wyobrażenie, jak łatwo byłoby wodzić po tej samej szyi ustami, zaciągając się zapachem dziewczęcego oczekiwania. Opanowała go nawet śmieszna chęć, by zrobić to właśnie teraz, na oczach tych prostackich mugoli, śpieszących obok Dziurawego Kotła w nieświadomości, jak niewiele dzieli ich od magicznego świata. Wystarczyłaby jednak tylko jedna ciekawska para oczu czarodzieja, jedna sowa do Proroka, a miałby na głowie ogromną obyczajową aferę. Och, oczywiście, małżeństwa szlachciców z nieszlachciankami czystej krwi były uznawane przez arystokrację, ale on i tak miał na pieńku z Fawley'ami, by podsyłać im na tacy kolejny powód do wytykania go palcami. Z drugiej strony świadomość utarcia im nosa w tak błahy sposób była mimo wszystko warta zastanowienia.
- Nadal dla mnie pracujesz i nadal oczekuję pełnego zaangażowania w pracę – powiedział cicho, starannie dopierając słowa, by jakimś nieodpowiednim, nieostrożnym wyrażeniem nie przerwać tego spokoju, który chwilowo uzyskał dzięki orzeźwiającemu spacerowi. - Jeśli prosiłem – położył nacisk na ostatnie słowo – byś została w domu – kolejny akcent – i przygotowała książki, to chciałbym wierzyć, że dokładnie to zrobisz. A jeśli brakuje ci wędrówek po mugolskim Londynie, to mogę ci tu kupić mieszanie. Może czasem twój drogi ojciec nawet by cię w nim odwiedził – dodał z pewną irytacją zmieszaną z czystą złośliwością, jakby zakamuflowana groźba w jego słowach była jedynie swobodnym droczeniem się z niepokorną dziewczyną. Och, gdyby wiedziała, ile gróźb pod jej adresem spełniłby z samej tylko przekory dla jej niewinności i niebycia! Czasami różnica wieku między nimi sprawiała, że czuł się chorobliwie nieodpowiednim dodatkiem do jej młodego towarzystwa; częściej jednak z upojeniem godnym lwa rozszarpującego pierwszy kawał jeszcze ciepłego, parującego mięsa myślał o tym, jak wielką przewagę daje mu te czternaście lat. Jej niedoświadczenie życiowe w porównaniu z jego doświadczeniem były jak dwa różne bieguny, ale to on miał szczęście być w tym wypadku tym silniejszym, który przyciągał odpychając.
Rozejrzał się dookoła, ale nikt z przechodniów nie zwracał na nich uwagi, a drzwi do pubu wciąż pozostawały zamknięte, jakby zebrani w środku czarodzieje podświadomie czuli, by nie wychodzić teraz na zewnątrz. Powinien wykorzystać okazję i wzbudzić w niej poczucie winy, że go zawiodła, nie wykonując prostego polecenia? Że nadwyrężyła jego zaufanie, jak całkiem niedawno zrobił to jeden z asystentów? W tej chwili nie miał większy skrupułów, aby to zrobić i wyciągnął rękę, by ująć jej dłoń, którą związał ze swoją w mocnym uścisku. Irytacja w jego głosie ustąpiła miejsca miękkości, a jaką kilka chwil temu wypowiadał jej imię.
- Londyn nie jest dla ciebie bezpieczny – odezwał się, wpatrując się uporczywie w jej oczy i nie spuszczając z niej uważnego spojrzenia nawet przez sekundę. To była kolejna rzecz, która dawała mu przewagę na ewentualnym przeciwnikiem albo ofiarą, zawsze potrafił wytrzymać każde spojrzenie, przepełnione strachem, bólem, niepewnością i desperacją. Nie uginał się nawet przed tymi, które były jednym wielkim błaganiem. - Powinnaś przeprowadzić się do mnie na stałe. Mam duże mieszkanie, dostaniesz własną sypialnię, łazienkę... właściwie to dostaniesz te pomieszczenia, w których przesiadujesz obecnie – uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy naprawdę szczerze, chociaż z lekkim niezadowoleniem z samego siebie, że nie może jej zaproponować więcej, niż otrzymała do tej pory. Mógł co prawda polecić odnowienie nieużywanych pokoi, ale po co? Nie planował, by z nich korzystała dłużej, niż to konieczne. A obecna sypialnia miała jedną ogromną zaletę: tylko małe pomieszczenie służące za garderobę dzieliło ją od jego sypialni. Iście szlachecki styl, dwie sypialnie dla dwojga małżonków, spotykających się tylko po to, by dopełnić swoich obowiązków i począć dziecko. A potem? Potem na zewnątrz można udawać szczęśliwe małżeństwo, w domu krążąc wokół siebie jak dzikie zwierzęta w klatkach, żyjące oddzielnie, przedzielone sztuczną przeszkodą dającą złudne poczucie bezpieczeństwa.
Krótki, ale szybki spacer wywiał mu z myśli wszystkie te niebezpieczne pragnienia, z jakimi musiał się mierzyć przez ostatnie tygodnie, gdy na nią spojrzał, choćby przelotnie zahaczając wzrokiem o krzątającą się po domu dziewczynę. Patrząc teraz na jej szyję nie zastanawiał się już nad tym, jak łatwo byłoby odszukać ten szczególny punkt odpowiadający za dopływ powietrza, a jego myśli zastąpiło wyobrażenie, jak łatwo byłoby wodzić po tej samej szyi ustami, zaciągając się zapachem dziewczęcego oczekiwania. Opanowała go nawet śmieszna chęć, by zrobić to właśnie teraz, na oczach tych prostackich mugoli, śpieszących obok Dziurawego Kotła w nieświadomości, jak niewiele dzieli ich od magicznego świata. Wystarczyłaby jednak tylko jedna ciekawska para oczu czarodzieja, jedna sowa do Proroka, a miałby na głowie ogromną obyczajową aferę. Och, oczywiście, małżeństwa szlachciców z nieszlachciankami czystej krwi były uznawane przez arystokrację, ale on i tak miał na pieńku z Fawley'ami, by podsyłać im na tacy kolejny powód do wytykania go palcami. Z drugiej strony świadomość utarcia im nosa w tak błahy sposób była mimo wszystko warta zastanowienia.
- Nadal dla mnie pracujesz i nadal oczekuję pełnego zaangażowania w pracę – powiedział cicho, starannie dopierając słowa, by jakimś nieodpowiednim, nieostrożnym wyrażeniem nie przerwać tego spokoju, który chwilowo uzyskał dzięki orzeźwiającemu spacerowi. - Jeśli prosiłem – położył nacisk na ostatnie słowo – byś została w domu – kolejny akcent – i przygotowała książki, to chciałbym wierzyć, że dokładnie to zrobisz. A jeśli brakuje ci wędrówek po mugolskim Londynie, to mogę ci tu kupić mieszanie. Może czasem twój drogi ojciec nawet by cię w nim odwiedził – dodał z pewną irytacją zmieszaną z czystą złośliwością, jakby zakamuflowana groźba w jego słowach była jedynie swobodnym droczeniem się z niepokorną dziewczyną. Och, gdyby wiedziała, ile gróźb pod jej adresem spełniłby z samej tylko przekory dla jej niewinności i niebycia! Czasami różnica wieku między nimi sprawiała, że czuł się chorobliwie nieodpowiednim dodatkiem do jej młodego towarzystwa; częściej jednak z upojeniem godnym lwa rozszarpującego pierwszy kawał jeszcze ciepłego, parującego mięsa myślał o tym, jak wielką przewagę daje mu te czternaście lat. Jej niedoświadczenie życiowe w porównaniu z jego doświadczeniem były jak dwa różne bieguny, ale to on miał szczęście być w tym wypadku tym silniejszym, który przyciągał odpychając.
Rozejrzał się dookoła, ale nikt z przechodniów nie zwracał na nich uwagi, a drzwi do pubu wciąż pozostawały zamknięte, jakby zebrani w środku czarodzieje podświadomie czuli, by nie wychodzić teraz na zewnątrz. Powinien wykorzystać okazję i wzbudzić w niej poczucie winy, że go zawiodła, nie wykonując prostego polecenia? Że nadwyrężyła jego zaufanie, jak całkiem niedawno zrobił to jeden z asystentów? W tej chwili nie miał większy skrupułów, aby to zrobić i wyciągnął rękę, by ująć jej dłoń, którą związał ze swoją w mocnym uścisku. Irytacja w jego głosie ustąpiła miejsca miękkości, a jaką kilka chwil temu wypowiadał jej imię.
- Londyn nie jest dla ciebie bezpieczny – odezwał się, wpatrując się uporczywie w jej oczy i nie spuszczając z niej uważnego spojrzenia nawet przez sekundę. To była kolejna rzecz, która dawała mu przewagę na ewentualnym przeciwnikiem albo ofiarą, zawsze potrafił wytrzymać każde spojrzenie, przepełnione strachem, bólem, niepewnością i desperacją. Nie uginał się nawet przed tymi, które były jednym wielkim błaganiem. - Powinnaś przeprowadzić się do mnie na stałe. Mam duże mieszkanie, dostaniesz własną sypialnię, łazienkę... właściwie to dostaniesz te pomieszczenia, w których przesiadujesz obecnie – uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy naprawdę szczerze, chociaż z lekkim niezadowoleniem z samego siebie, że nie może jej zaproponować więcej, niż otrzymała do tej pory. Mógł co prawda polecić odnowienie nieużywanych pokoi, ale po co? Nie planował, by z nich korzystała dłużej, niż to konieczne. A obecna sypialnia miała jedną ogromną zaletę: tylko małe pomieszczenie służące za garderobę dzieliło ją od jego sypialni. Iście szlachecki styl, dwie sypialnie dla dwojga małżonków, spotykających się tylko po to, by dopełnić swoich obowiązków i począć dziecko. A potem? Potem na zewnątrz można udawać szczęśliwe małżeństwo, w domu krążąc wokół siebie jak dzikie zwierzęta w klatkach, żyjące oddzielnie, przedzielone sztuczną przeszkodą dającą złudne poczucie bezpieczeństwa.
Raven, jako że od urodzenia obracała się w świecie magii, zdawała sobie sprawę z tych wszystkich podziałów i schematów, tym bardziej, że ojciec i „matka”, póki jeszcze żyła, przykładali dużą wagę do tego, by wpoić jej stosowne wzorce i poglądy. Bo przecież miała być dla ojca przepustką do jeszcze większego szacunku w liczącym się towarzystwie. Miała na to szanse, ponieważ oficjalnie była czystej, choć nie szlachetnej krwi, jej „matka” była z dobrego rodu, no i, choć sama tak o sobie raczej nie myślała, była młoda i ładna. Ojciec, gdy ją karał, też zresztą nigdy nie uszkadzał jej w widocznych miejscach, jak twarz czy szyja, i szybko zmusił ją do opanowania zaklęć maskujących. Zwykle preferował zaklęcia nie zostawiające trwałych śladów, ale kiedy go mocniej poniosło, na przykład tego dnia, kiedy wygarnął jej prawdę o pochodzeniu, w furii nie dbał o to aż tak mocno. Teraz, kiedy odeszła z domu ojca, nie myślała aż tak bardzo o podziałach; chciała po prostu być szczęśliwa. Dla niej czystość krwi odgrywała dalszą rolę, choć ktoś taki jak Colin pewnie bardziej się tym przejmował.
Milczał, więc ona też ostatecznie umilkła, zaciskając usta z leciutką irytacją i podążając za nim. I rzeczywiście, towarzyszyła jej swego rodzaju niepewność, bo nie była pewna, czy złościł się, bo nie wyszły mu pewne służbowe sprawy, czy może i jej niedopełnienie obowiązków też miało na to wpływ. Przygryzała lekko wargę, próbując go rozgryźć.
Wciąż nie była świadoma myśli krążących w jego głowie. Po prostu szła, koncentrując się na tym, by nie zderzyć się z nikim ani nie zgubić mężczyzny w tłumie. Ten po chwili zdecydował się znowu odezwać, a w jego głosie brzmiał wyrzut.
- Oczywiście. Rozumiem – powiedziała po chwili z lekkim wahaniem. Zależało jej na tej pracy, choćby przez wzgląd na dobre relacje z Colinem, chciała widzieć na jego twarzy zadowolenie i satysfakcję, kiedy zrobiła coś dobrze, bo sama była wtedy zadowolona. Kolejny nawyk wyrobiony przez ojca. No i fakt, jak łatwo było wpędzić ją w poczucie winy. Wystarczył odpowiedni ton, by odruchowo skuliła się w sobie i pożałowała swej samowolki, a subtelne nawiązanie do ojca sprawiło, że po jej plecach przebiegł dreszcz, a i tak blada twarz na krótki moment zbladła jeszcze bardziej. Colin nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo szalony był William Baudelaire, wiedział tylko, że mają kiepskie stosunki, ale Raven aż sztywniała na samą wzmiankę o nim. A biorąc pod uwagę, jak łatwo i bezkarnie uprowadził przed laty młodą mugolkę, która została jej matką, tą prawdziwą, nie tą udającą przed ludźmi, że ją urodziła, zdawała sobie sprawę, że pewnego dnia, kiedy już znudzi mu się to zwodzenie jej złudnym poczuciem bezpieczeństwa, może przyjść i po nią, postanawiając skończyć z jej niezależnością i zmusić do ustatkowania się. Colin miał być szansą, by temu zapobiec, dlatego spuściła wzrok i przeprosiła go, nie wiedząc, że zagrał jej uczuciami i strachem z premedytacją.
- Jestem pewna, że obejdzie się bez tego – powiedziała szybko.
Czasami sama zdawała sobie sprawę z tego, jak duża była między nimi różnica wieku i doświadczenia. Była dla niego pewnie nieopierzoną, nieznającą życia smarkulą, ale jej imponowała jego dojrzałość i doświadczenie. Ciągnęło ją do przeciwieństwa, do kogoś, kto lepiej zna życie, w pewnym sensie nawet ją pociągał, intrygował, nawet jeśli wiedziała, że to on jest górą, jako ten starszy, doświadczony i tak dalej. Już nawet z samej racji tego, że ich relacje zaczęły się od stosunków na linii szef-pracownica, które też sporo determinowały.
Po chwili znowu chwycił jej rękę. Stali już obok Dziurawego Kotła, którego mugole w ogóle nie zauważali, mijając go całkowicie obojętnie. Patrząc w jego oczy i czując uścisk jego gorącej dłoni, wsłuchiwała się w jego słowa, niemal naprawdę w nie wierząc, w to, że naprawdę martwił się o jej bezpieczeństwo i nie chciał, by zbyt często zapuszczała się samopas do mugolskiego Londynu.
- Jestem ostrożna, zawsze na siebie uważam – powiedziała, uśmiechając się nieznacznie, by go zapewnić, że docenia jego dobre intencje.
Jeśli zaś chodziło o przeprowadzkę, ostatnimi czasy praktycznie już mieszkała u Colina. Ale wciąż nie przeniosła do niego wszystkich rzeczy, nieco odwlekając w czasie moment ostatecznej przeprowadzki. W swoim londyńskim mieszkaniu bywała jednak coraz rzadziej, i było kwestią czasu, aż w końcu ulegnie jego namowom i stanie się pełnoprawną mieszkanką jego domu.
- Już prawie u ciebie mieszkam – zauważyła więc. – Musiałabym tylko przenieść resztę rzeczy. Ale... czy na pewno tego chcesz? – ściszyła leciutko głos, znowu zadzierając głowę leciutko do góry i patrząc mu w oczy. Nie chciała mu się w żaden sposób narzucać, zwłaszcza że w jego środowisku mieszkanie razem przed zaręczynami czy ślubem pewnie wzbudziłoby pewne kontrowersje. Choć dla niej byłoby to łatwiejsze o tyle, że nie musiałaby ciągle kluczyć między swoim małym mieszkankiem na Pokątnej a tym jego, no i u niego pewnie byłaby bezpieczniejsza, jeśli chodzi o ojca i jakichś jego znajomych, a biorąc pod uwagę jego aspiracje i poglądy, z pewnością miał naprawdę niepokojące znajomości. Zdecydowanie wolała uniknąć tego typu sytuacji.
Milczał, więc ona też ostatecznie umilkła, zaciskając usta z leciutką irytacją i podążając za nim. I rzeczywiście, towarzyszyła jej swego rodzaju niepewność, bo nie była pewna, czy złościł się, bo nie wyszły mu pewne służbowe sprawy, czy może i jej niedopełnienie obowiązków też miało na to wpływ. Przygryzała lekko wargę, próbując go rozgryźć.
Wciąż nie była świadoma myśli krążących w jego głowie. Po prostu szła, koncentrując się na tym, by nie zderzyć się z nikim ani nie zgubić mężczyzny w tłumie. Ten po chwili zdecydował się znowu odezwać, a w jego głosie brzmiał wyrzut.
- Oczywiście. Rozumiem – powiedziała po chwili z lekkim wahaniem. Zależało jej na tej pracy, choćby przez wzgląd na dobre relacje z Colinem, chciała widzieć na jego twarzy zadowolenie i satysfakcję, kiedy zrobiła coś dobrze, bo sama była wtedy zadowolona. Kolejny nawyk wyrobiony przez ojca. No i fakt, jak łatwo było wpędzić ją w poczucie winy. Wystarczył odpowiedni ton, by odruchowo skuliła się w sobie i pożałowała swej samowolki, a subtelne nawiązanie do ojca sprawiło, że po jej plecach przebiegł dreszcz, a i tak blada twarz na krótki moment zbladła jeszcze bardziej. Colin nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo szalony był William Baudelaire, wiedział tylko, że mają kiepskie stosunki, ale Raven aż sztywniała na samą wzmiankę o nim. A biorąc pod uwagę, jak łatwo i bezkarnie uprowadził przed laty młodą mugolkę, która została jej matką, tą prawdziwą, nie tą udającą przed ludźmi, że ją urodziła, zdawała sobie sprawę, że pewnego dnia, kiedy już znudzi mu się to zwodzenie jej złudnym poczuciem bezpieczeństwa, może przyjść i po nią, postanawiając skończyć z jej niezależnością i zmusić do ustatkowania się. Colin miał być szansą, by temu zapobiec, dlatego spuściła wzrok i przeprosiła go, nie wiedząc, że zagrał jej uczuciami i strachem z premedytacją.
- Jestem pewna, że obejdzie się bez tego – powiedziała szybko.
Czasami sama zdawała sobie sprawę z tego, jak duża była między nimi różnica wieku i doświadczenia. Była dla niego pewnie nieopierzoną, nieznającą życia smarkulą, ale jej imponowała jego dojrzałość i doświadczenie. Ciągnęło ją do przeciwieństwa, do kogoś, kto lepiej zna życie, w pewnym sensie nawet ją pociągał, intrygował, nawet jeśli wiedziała, że to on jest górą, jako ten starszy, doświadczony i tak dalej. Już nawet z samej racji tego, że ich relacje zaczęły się od stosunków na linii szef-pracownica, które też sporo determinowały.
Po chwili znowu chwycił jej rękę. Stali już obok Dziurawego Kotła, którego mugole w ogóle nie zauważali, mijając go całkowicie obojętnie. Patrząc w jego oczy i czując uścisk jego gorącej dłoni, wsłuchiwała się w jego słowa, niemal naprawdę w nie wierząc, w to, że naprawdę martwił się o jej bezpieczeństwo i nie chciał, by zbyt często zapuszczała się samopas do mugolskiego Londynu.
- Jestem ostrożna, zawsze na siebie uważam – powiedziała, uśmiechając się nieznacznie, by go zapewnić, że docenia jego dobre intencje.
Jeśli zaś chodziło o przeprowadzkę, ostatnimi czasy praktycznie już mieszkała u Colina. Ale wciąż nie przeniosła do niego wszystkich rzeczy, nieco odwlekając w czasie moment ostatecznej przeprowadzki. W swoim londyńskim mieszkaniu bywała jednak coraz rzadziej, i było kwestią czasu, aż w końcu ulegnie jego namowom i stanie się pełnoprawną mieszkanką jego domu.
- Już prawie u ciebie mieszkam – zauważyła więc. – Musiałabym tylko przenieść resztę rzeczy. Ale... czy na pewno tego chcesz? – ściszyła leciutko głos, znowu zadzierając głowę leciutko do góry i patrząc mu w oczy. Nie chciała mu się w żaden sposób narzucać, zwłaszcza że w jego środowisku mieszkanie razem przed zaręczynami czy ślubem pewnie wzbudziłoby pewne kontrowersje. Choć dla niej byłoby to łatwiejsze o tyle, że nie musiałaby ciągle kluczyć między swoim małym mieszkankiem na Pokątnej a tym jego, no i u niego pewnie byłaby bezpieczniejsza, jeśli chodzi o ojca i jakichś jego znajomych, a biorąc pod uwagę jego aspiracje i poglądy, z pewnością miał naprawdę niepokojące znajomości. Zdecydowanie wolała uniknąć tego typu sytuacji.
Zwolnił nieco uścisk, pozwalając kciukowi przesunąć się po jej nadgarstku w jakimś zamyślonym, nie do końca jasnym geście. Jakby Colin musiał zrobić cokolwiek, ruszyć się, dotknąć jej, by pokazać to, co chciał powiedzieć, a co żadną siłą i żadnym sposobem nie chciało mu przejść przez usta. Był zadowolony z siebie, że tak łatwo udało mu się ją zwieść, że jeden krótki tekst o bezpieczeństwie, z jakiego korzystały przez wieki miliony mężczyzn na całym świecie, okaże się wystarczający, aby uwierzyła w jego dobre intencje. Wiedział, jak zagrać – bezpieczna struna, jak ją nazywał zawsze działała. Kobiety pragnęły czegoś, kogoś, co je ochroni, schowa w swojej ramiona i przytuli, odganiając całe zło świata. Sprawić, by kobieta widziała właśnie w nim taką bezpieczną przystań, było pierwszym krokiem do całkowitego uzależnienia jej od siebie. Żyłaby wtedy w przekonaniu, że tylko on jest w stanie poradzić na wszystkie jej problemy.. a skoro to właśnie on jest tym problemem, to tak naprawdę nie ma nikogo innego, kto mógłby to zrobić. Błędne koło; pułapka, w którą zwabiane były nawet te niewiasty pragnące uchodzić za oczytane, i mądre, i doskonale znające mężczyzn. Bzdura. Każda była taka sama.
- Więc dlaczego ich nie przeniesiesz? - warknął, dając się ponieść chwilowym emocjom, które go opanowały. Kwestia ich wspólnego mieszkania zawsze powodowała w nim ogromną irytację. To durne londyńskie mieszkanko dziewczyny było dla Colina sprawą życia i śmierci, a przynajmniej męskiego honoru. Sprawić, by kobieta sama się do niego przeprowadziła, było drugim krokiem do jej pełnego uzależnienia od siebie. Zapewnić jej dach na głową. Wyżywienie, miejsce do spania, może drobnych rozrywek. Pośrednio to robił, zatrudniając ją i płacąc jak normalnej pracownicy, ale to nadal go nie satysfakcjonowało.
Te wszystkie dni i noce, po których wracała do swojego mieszkania, jak zadra przypominały mu każdorazowo o klęsce, jaką ponosił. Wciąż nie mógł jej przekonać, by przeniosła się do niego na stałe, a stosował praktycznie wszystkie możliwe argumenty. Ten o pracy, o łączącej ich relacji o tym, że jej potrzebuje i że tęskni, gdy tylko zniknie na chwilę. Wszystko, by ją przekupić. Machnął nawet ręką na dewotki wśród arystokracji, które z pewnością podniosłyby larum, ale którym on w obrzydłym uśmiechem mógłby wytknąć wtedy twarz grzeszki ich mężów, braci i synów, które skrupulatnie zbierał przez ostatnie lata. Z rozkoszą wyobrażał sobie ich martwe oczy przesycone nienawiścią do niego i bezsilnością, że to on mimo swojego pochodzenia i braku szacunku dla arystokracji, jest mimo wszystko górą.
- Jesteśmy w Londynie, czemu nie pójdziemy do ciebie i nie zaczniemy pakować twoich rzeczy? - dodał o wiele łagodniejszym tonem. Nienawidził jej mieszkania, bo przypominało mu o jego porażce, ale tym razem mógłby się przemóc, czemu nie. Wiedział jednak, że propozycja nie mogła zostać spełniona; oboje mieli za dużo pracy i obowiązków, by pozwolić sobie na taką przerwę, a pakowanie na pewno nie potrwałoby krótko. Już znał ten kobiecy sentymentalizm, który kazał im zatrzymywać całe stosy staroci i pamiątek potrzebnych tylko po to, by biedni faceci mieli co dźwigać. - Albo wyślijmy po nie kogoś, a my wrócimy do domu – przysunął się bliżej i pod pretekstem poprawienia jej włosów, nachylił się nieco nad jej uchem. - Po dzisiejszym parszywym poranku nic nie poprawi humoru bardziej, niż świadomość, że będę mógł w końcu budzić się rano i wiedzieć, że jesteś obok. Nawet jeśli dzieliłyby nas dwie pary drzwi – szepnął, cofając dłoń z jej włosów i pieszczotliwym gestem przesuwając palcami po jej szyi. Już nie szukał pulsującej żyłki i wolny był od wyobrażeń o tym, jak gwałtownie stara się zaczerpnąć powietrza. Gdyby nie publiczna ulica z niebezpiecznie bliskim Dziurawym Kotłem, przygarnąłby ją do siebie natychmiast i wdarł się w jej usta z brutalnością pocałunku, jakim jeszcze nigdy jej nie obdarzył.
Opanował się jednak, chociaż głośne wciągnięcie powietrza nie mogło ujść jej uwadze. Dziwił się sobie, że mimo mijających miesięcy wciąż się do niej nie zbliżył, chociaż narastające pragnienie, aby to zrobić, czasami zżerało go od środka. Kiedy całując go na dobranoc, nieopacznie a może właśnie z pełną premedytacją, wtulała się w niego i dotykała dłonią torsu w taki sposób, że tylko lata samokontroli i dyscypliny pozwoliły mu zachować zimną krew. Przynajmniej dopóki nie trafił do swojego łóżka, spędzając kolejną bezsenną noc i wpatrując się w ciemnościach w drzwi, które prowadziły prosto do Raven. Dziwił się sobie, ale jednocześnie doskonale znał powód swojego zachowania. Mówiono, że zemsta najlepiej smakuje na zimno. Przekonał się już, że nie chodziło o zemstę jako taką, ale o płynącą z niej przyjemność. Tak samo było też w tym przypadku, na przyjemność warto było poczekać – nie chciał gorącej, parzącej, nieokiełznanej namiętności, której mógłby się poddać jak jakiś nieopierzony nastolatek. Jeśli miał się poddać przyjemności, musiało się to dziać na jego warunkach i pod jego kontrolą. Zimna, elegancko udekorowana przystawka z rozkoszy, którą będzie mógł sobie serwować kawałek po kawałeczku.
- Więc dlaczego ich nie przeniesiesz? - warknął, dając się ponieść chwilowym emocjom, które go opanowały. Kwestia ich wspólnego mieszkania zawsze powodowała w nim ogromną irytację. To durne londyńskie mieszkanko dziewczyny było dla Colina sprawą życia i śmierci, a przynajmniej męskiego honoru. Sprawić, by kobieta sama się do niego przeprowadziła, było drugim krokiem do jej pełnego uzależnienia od siebie. Zapewnić jej dach na głową. Wyżywienie, miejsce do spania, może drobnych rozrywek. Pośrednio to robił, zatrudniając ją i płacąc jak normalnej pracownicy, ale to nadal go nie satysfakcjonowało.
Te wszystkie dni i noce, po których wracała do swojego mieszkania, jak zadra przypominały mu każdorazowo o klęsce, jaką ponosił. Wciąż nie mógł jej przekonać, by przeniosła się do niego na stałe, a stosował praktycznie wszystkie możliwe argumenty. Ten o pracy, o łączącej ich relacji o tym, że jej potrzebuje i że tęskni, gdy tylko zniknie na chwilę. Wszystko, by ją przekupić. Machnął nawet ręką na dewotki wśród arystokracji, które z pewnością podniosłyby larum, ale którym on w obrzydłym uśmiechem mógłby wytknąć wtedy twarz grzeszki ich mężów, braci i synów, które skrupulatnie zbierał przez ostatnie lata. Z rozkoszą wyobrażał sobie ich martwe oczy przesycone nienawiścią do niego i bezsilnością, że to on mimo swojego pochodzenia i braku szacunku dla arystokracji, jest mimo wszystko górą.
- Jesteśmy w Londynie, czemu nie pójdziemy do ciebie i nie zaczniemy pakować twoich rzeczy? - dodał o wiele łagodniejszym tonem. Nienawidził jej mieszkania, bo przypominało mu o jego porażce, ale tym razem mógłby się przemóc, czemu nie. Wiedział jednak, że propozycja nie mogła zostać spełniona; oboje mieli za dużo pracy i obowiązków, by pozwolić sobie na taką przerwę, a pakowanie na pewno nie potrwałoby krótko. Już znał ten kobiecy sentymentalizm, który kazał im zatrzymywać całe stosy staroci i pamiątek potrzebnych tylko po to, by biedni faceci mieli co dźwigać. - Albo wyślijmy po nie kogoś, a my wrócimy do domu – przysunął się bliżej i pod pretekstem poprawienia jej włosów, nachylił się nieco nad jej uchem. - Po dzisiejszym parszywym poranku nic nie poprawi humoru bardziej, niż świadomość, że będę mógł w końcu budzić się rano i wiedzieć, że jesteś obok. Nawet jeśli dzieliłyby nas dwie pary drzwi – szepnął, cofając dłoń z jej włosów i pieszczotliwym gestem przesuwając palcami po jej szyi. Już nie szukał pulsującej żyłki i wolny był od wyobrażeń o tym, jak gwałtownie stara się zaczerpnąć powietrza. Gdyby nie publiczna ulica z niebezpiecznie bliskim Dziurawym Kotłem, przygarnąłby ją do siebie natychmiast i wdarł się w jej usta z brutalnością pocałunku, jakim jeszcze nigdy jej nie obdarzył.
Opanował się jednak, chociaż głośne wciągnięcie powietrza nie mogło ujść jej uwadze. Dziwił się sobie, że mimo mijających miesięcy wciąż się do niej nie zbliżył, chociaż narastające pragnienie, aby to zrobić, czasami zżerało go od środka. Kiedy całując go na dobranoc, nieopacznie a może właśnie z pełną premedytacją, wtulała się w niego i dotykała dłonią torsu w taki sposób, że tylko lata samokontroli i dyscypliny pozwoliły mu zachować zimną krew. Przynajmniej dopóki nie trafił do swojego łóżka, spędzając kolejną bezsenną noc i wpatrując się w ciemnościach w drzwi, które prowadziły prosto do Raven. Dziwił się sobie, ale jednocześnie doskonale znał powód swojego zachowania. Mówiono, że zemsta najlepiej smakuje na zimno. Przekonał się już, że nie chodziło o zemstę jako taką, ale o płynącą z niej przyjemność. Tak samo było też w tym przypadku, na przyjemność warto było poczekać – nie chciał gorącej, parzącej, nieokiełznanej namiętności, której mógłby się poddać jak jakiś nieopierzony nastolatek. Jeśli miał się poddać przyjemności, musiało się to dziać na jego warunkach i pod jego kontrolą. Zimna, elegancko udekorowana przystawka z rozkoszy, którą będzie mógł sobie serwować kawałek po kawałeczku.
Podszedł ją, z czego nawet nie zdawała sobie sprawy. Świadomie lub nie, zagrał właśnie tym argumentem, który był dla niej najważniejszy – bezpieczeństwo. Życie w poczuciu, że uwolniła się od szalonego ojca, że już nic więcej nie będzie mógł jej zrobić. Że nie stanie nad nią z wyciągniętą różdżką, patrząc, jak dziewczyna wije się na ziemi pod wpływem jego klątwy, ukarana za jakąś błahostkę. Z biegiem lat jej ojciec stawał się coraz bardziej skory do wybuchów i sięgania po różdżkę, a Raven nawet teraz często jeszcze budziła się zlana zimnym potem, przeżywając po raz kolejny swoje lęki. Tak nie powinno być, córka nie powinna musieć bać się własnego ojca, ale cóż poradzić, że sytuacja w posiadłości Baudelaire’ów daleka była od normalnej? Nikt jednak o tym nie wiedział; ojciec doskonale radził sobie z grą pozorów, udawaniem przykładnego pracownika ministerstwa i członka magicznej społeczności. Nawet, gdyby Raven coś komuś powiedziała, pewnie nawet by jej nie uwierzono. Ta świadomość była dosyć gorzka.
Colin w pewnym sensie faktycznie miał szansę stać się dla Raven właśnie tym, czego pragnęła – kimś bliskim, swego rodzaju bezpieczną przystanią. Może dlatego ich relacje tak szybko się rozwinęły jak na jej powolne i ostrożne tempo zacieśniania znajomości, zwłaszcza że w gruncie rzeczy to z nim spędzała w ostatnich miesiącach najwięcej czasu, nie tylko w pracy, ale i w jego domu. Więc w jakiś sposób się do niego przywiązała, i gdy już się do niego przekonała, nie była już tak wyczulona na podejrzane sygnały, bo nie doszukiwała się za wszelką cenę ich oznak.
Kiedy spytał, dlaczego jeszcze nie przeniosła wszystkich swoich rzeczy, przygryzła wargę. Choć przypuszczała, że przy obecnym rozwoju ich relacji wkrótce rzeczywiście się do niego przeprowadzi, póki co zawsze jakoś zbywała jego sugestie, żeby już to zrobiła, zawsze znajdowała sobie jakiś pretekst, by to odwlec, może dlatego, że z natury była osobą raczej zdystansowaną, która nawiązywała bliskie relacje powoli, a może po prostu stresowała się, jak to będzie, mieszkać z kimś... I to kimś takim jak Colin, kto w tak specyficzny sposób na nią działał. Czy będzie potrafiła to przed nim ukryć, jeśli razem zamieszkają już tak naprawdę, nie tylko połowicznie? Pewnie trudniej byłoby jej unikać drobnych gestów, ukradkowych spojrzeń i rumieńców, gdy tylko znajdował się tuż obok. Dawno przestał być dla niej wyłącznie szefem, choć nawet sama przed sobą nie zawsze chciała przyznać to wprost, wciąż nie umiejąc pojąć, że to mogłoby być prawdziwe, i że on także się nią interesował.
- Chyba rzeczywiście powinnam niedługo to zrobić – powiedziała, po czym lekko pytająco uniosła jedną brew. – Ale co, jeśli ktoś z twojego towarzystwa się dowie, że twoja pracownica, w dodatku o nieszlachetnej krwi, zamieszkała w twoim domu?
Doceniała jego starania, cieszyła się, że wybrał właśnie ją, że była dla niego na tyle ważna, że chciał ją mieć blisko siebie. Biedna, samotna i skrzywiona dziewczyna, która przez swoje rozpaczliwe pragnienie bliskości tak łatwo dawała się podejść.
Zdziwiła się nieco, że chciał, żeby zrobiła to już dzisiaj.
- Naprawdę, dzisiaj? – zapytała, dziwiąc się jeszcze bardziej. To było tak szybko, tak nagle... Ale z drugiej strony, może miał i rację, że takie długie odwlekanie nie miało sensu, że w końcu postanowił przerwać jej niezdecydowanie i namówić do podjęcia decyzji.
Po chwili wahania, słysząc jego kolejne słowa wypowiedziane szeptem wprost do jej ucha, czując palce delikatnie gładzące jasną skórę jej szyi, skinęła lekko głową. Tego typu gesty były czymś, co doświadczyła po raz pierwszy dopiero ze strony Colina.
- Dobrze. Skoro jesteś tego pewny – powiedziała po chwili, patrząc na niego uważnie. - I tak prędzej czy później musiałabym podjąć ostateczną decyzję.
W gruncie rzeczy sama czasami czuła się źle w swoim mieszkanku, zwłaszcza ostatnio, kiedy bywała w nim tak rzadko, i utraciło już tą początkową atmosferę pierwszego własnego kąta nieskalanego obecnością ojca. Zupełnie sama nie czuła się bezpieczna przed jego wpływami, i gdy budziła się z koszmarów, nie mogła jej uspokoić kojąca obecność bliskiej osoby choćby i za ścianą. Bo była tam sama.
Znowu na niego spojrzała, wciąż intensywnie rozmyślając nad tym wszystkim. Kto by pomyślał, że właśnie dzisiaj temat jej przeprowadzki znowu powróci? Tym razem sama wyciągnęła do niego rękę, chwytając jego dużą, ciepłą dłoń swoją drobną, chłodniejszą, żeby poczuł, że i jej na nim zależy i nie chciałaby zepsuć ich tak dobrze zapowiadających się relacji. Wtedy mogłaby nie tylko stracić pracę, ale i tę kiełkującą, choć wciąż jeszcze ukrywaną przed otoczeniem bliskość i zażyłość, która się między nimi wytworzyła.
Colin w pewnym sensie faktycznie miał szansę stać się dla Raven właśnie tym, czego pragnęła – kimś bliskim, swego rodzaju bezpieczną przystanią. Może dlatego ich relacje tak szybko się rozwinęły jak na jej powolne i ostrożne tempo zacieśniania znajomości, zwłaszcza że w gruncie rzeczy to z nim spędzała w ostatnich miesiącach najwięcej czasu, nie tylko w pracy, ale i w jego domu. Więc w jakiś sposób się do niego przywiązała, i gdy już się do niego przekonała, nie była już tak wyczulona na podejrzane sygnały, bo nie doszukiwała się za wszelką cenę ich oznak.
Kiedy spytał, dlaczego jeszcze nie przeniosła wszystkich swoich rzeczy, przygryzła wargę. Choć przypuszczała, że przy obecnym rozwoju ich relacji wkrótce rzeczywiście się do niego przeprowadzi, póki co zawsze jakoś zbywała jego sugestie, żeby już to zrobiła, zawsze znajdowała sobie jakiś pretekst, by to odwlec, może dlatego, że z natury była osobą raczej zdystansowaną, która nawiązywała bliskie relacje powoli, a może po prostu stresowała się, jak to będzie, mieszkać z kimś... I to kimś takim jak Colin, kto w tak specyficzny sposób na nią działał. Czy będzie potrafiła to przed nim ukryć, jeśli razem zamieszkają już tak naprawdę, nie tylko połowicznie? Pewnie trudniej byłoby jej unikać drobnych gestów, ukradkowych spojrzeń i rumieńców, gdy tylko znajdował się tuż obok. Dawno przestał być dla niej wyłącznie szefem, choć nawet sama przed sobą nie zawsze chciała przyznać to wprost, wciąż nie umiejąc pojąć, że to mogłoby być prawdziwe, i że on także się nią interesował.
- Chyba rzeczywiście powinnam niedługo to zrobić – powiedziała, po czym lekko pytająco uniosła jedną brew. – Ale co, jeśli ktoś z twojego towarzystwa się dowie, że twoja pracownica, w dodatku o nieszlachetnej krwi, zamieszkała w twoim domu?
Doceniała jego starania, cieszyła się, że wybrał właśnie ją, że była dla niego na tyle ważna, że chciał ją mieć blisko siebie. Biedna, samotna i skrzywiona dziewczyna, która przez swoje rozpaczliwe pragnienie bliskości tak łatwo dawała się podejść.
Zdziwiła się nieco, że chciał, żeby zrobiła to już dzisiaj.
- Naprawdę, dzisiaj? – zapytała, dziwiąc się jeszcze bardziej. To było tak szybko, tak nagle... Ale z drugiej strony, może miał i rację, że takie długie odwlekanie nie miało sensu, że w końcu postanowił przerwać jej niezdecydowanie i namówić do podjęcia decyzji.
Po chwili wahania, słysząc jego kolejne słowa wypowiedziane szeptem wprost do jej ucha, czując palce delikatnie gładzące jasną skórę jej szyi, skinęła lekko głową. Tego typu gesty były czymś, co doświadczyła po raz pierwszy dopiero ze strony Colina.
- Dobrze. Skoro jesteś tego pewny – powiedziała po chwili, patrząc na niego uważnie. - I tak prędzej czy później musiałabym podjąć ostateczną decyzję.
W gruncie rzeczy sama czasami czuła się źle w swoim mieszkanku, zwłaszcza ostatnio, kiedy bywała w nim tak rzadko, i utraciło już tą początkową atmosferę pierwszego własnego kąta nieskalanego obecnością ojca. Zupełnie sama nie czuła się bezpieczna przed jego wpływami, i gdy budziła się z koszmarów, nie mogła jej uspokoić kojąca obecność bliskiej osoby choćby i za ścianą. Bo była tam sama.
Znowu na niego spojrzała, wciąż intensywnie rozmyślając nad tym wszystkim. Kto by pomyślał, że właśnie dzisiaj temat jej przeprowadzki znowu powróci? Tym razem sama wyciągnęła do niego rękę, chwytając jego dużą, ciepłą dłoń swoją drobną, chłodniejszą, żeby poczuł, że i jej na nim zależy i nie chciałaby zepsuć ich tak dobrze zapowiadających się relacji. Wtedy mogłaby nie tylko stracić pracę, ale i tę kiełkującą, choć wciąż jeszcze ukrywaną przed otoczeniem bliskość i zażyłość, która się między nimi wytworzyła.
Potrząsnął głową z pewnym rozdrażnieniem. Nie lubił, gdy zadawano mu pytania, na które odpowiedź nie była prosta i oczywista, ale wymagała wymijających słów, pokrętnych tłumaczeń, niekoniecznie trafiających bezpośrednio do odbiorcy, który oczekiwałby konkretów. Wtedy przedstawię cię jako moją kochankę i nikt nie będzie dopytywał. Mógł jej powiedzieć prosto z mostu, że opinia arystokratycznych darmozjadów niewiele go interesuje; jego własne życie było jego życiem i nikomu obcemu nic do tego, co robi w swoich czterech ścianach. Poza tym czemu miałby ukrywać fakt, że niektórzy z pewnością jeszcze przyklasnęliby jego zachowaniu? Wszak branie sobie kochanek i utrzymanek nie było w tym środowisku niczym niepochlebnym... oczywiście dla mężczyzn, bo kobietom to zwyczajnie nie uchodziło. Jakkolwiek taki dżentelmen mógł się bez problemu potem pokazać w towarzystwie, o tyle jego „dama do towarzystwa” nigdy nie zostałaby zaakceptowana, chyba że pierw wzięliby ślub. Ot, drobna niedogodność z faktu bycia kobietą. Czuł jednak, że taka odpowiedź niespecjalnie by ją zadowoliła, a może nawet sprawiła, że decyzja o przenosinach jeszcze bardziej odwlokłaby się w czasie. Raven nie wyglądała na desperatkę pragnącą złowić bogatego szlachcica, a zazwyczaj to właśnie takie kobiety decydowały się bez słowa skargi na posiadanie swoistego opiekuna.
- Wtedy będę jeszcze większym arystokratycznym pariasem niż obecnie – powiedział zamiast tego, wzruszając lekko ramionami, jakby kwestia tego małego problemu nie była w ogóle warta rozważania. Bo doprawdy, to nie jego opinia by mimo wszystko najbardziej ucierpiała i to nie on najwięcej ryzykował. Raven nie miała szlacheckiej krwi, ale mimo wszystko wciąż zajmowała jedno z górnych pięter w czystokrwistej hierarchii. Z pewnością nie miałaby szans potem na znalezienie męża, a jeśli nawet, to tylko poniżej swojego stanu i raczej jakiegoś desperata. - Tylko powiedz w końcu tak i przenieśmy te przeklęte rzeczy jeszcze dzisiaj – dodał nieco bardziej nerwowo, a jego spojrzenie stwardniało, jakby sam przed sobą się wstydził tej chwilowej słabości sprzed momentu, gdy pozwolił sobie na ten czuły gest muśnięcia jej szyi. Nie wypadało tego robić tak publicznie... a może właśnie wypadało? Może takie publiczne, odkryte gesty sprawiłyby, że Raven jeszcze bardziej by mu zaufała, pewna jego uczuć? Zaśmiał się w duchu sam z siebie. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek obdarzył kogoś jakimś większym uczuciem, oczywiście pomijając to synowskie, jakie kierował do Elizabeth. Jego matka wciąż była żywa w jego życiu, ale już dawno wyrósł z tego ochronnego płaszcza, jakim darzyła go w latach dzieciństwa.
- Musimy tylko ustalić pewną kwestię. Twoja różdżka. - Spojrzał na nią wyczekująco, jakby oczekiwał jakichś pytań albo że Raven faktycznie ją wyjmie, ale już po chwili podjął przerwany wątek. - W moim domu nie akceptuję żadnych zaklęć, chyba że w pracowni, gdzie badane są książki. Magia zostaje poza granicami mojej posiadłości. Nie chcę, byś miała pod tym względem jakiekolwiek wątpliwości. Och, oczywiście gdyby nagle zaatakowało nas stado trolli albo wpadła kontrola z Ministerstwa Magii – skrzywił lekko na samą myśl, że ci barbarzyńcy mogliby dotykać jego książek i przesuwać swoimi brudnymi paluchami po grzbietach tomów, które z taką pieczołowitością zbierał – korzystanie z zaklęć jest jak najbardziej wskazane.
Nie cofnął ręki, chociaż przez chwilę miał taką ochotę. Pokazać jej, że jego propozycja jest chłodną kalkulacją, a nie nagłym przejawem gwałtowniejszych uczuć. Uznał jednak, że obecnie będzie lepszym rozwiązaniem dać jej tę namiastkę bezpieczeństwa i zaufania, jakiej oczekiwała. Później przyjdzie czas na urabianie jej wedle własnej woli. Zerknął na drzwi do pubu, które dzieliły ich od kominka połączonego z Siecią Fiuu i dopiero wtedy puścił jej dłoń, odwracając się w stronę wejścia. Szarpnął za klamkę i po chwili znalazł się we wnętrzu ciemnego pomieszczenia, wypełnionego dymem papierosowym i zapachem czarodziejów, którym najwyraźniej nieobce było bytowanie z magicznymi stworzeniami. Raźnym krokiem podążył w stronę kominka pewien, że Raven podąża tuż za nim.
Z/t x2 idziemy tutaj c:
- Wtedy będę jeszcze większym arystokratycznym pariasem niż obecnie – powiedział zamiast tego, wzruszając lekko ramionami, jakby kwestia tego małego problemu nie była w ogóle warta rozważania. Bo doprawdy, to nie jego opinia by mimo wszystko najbardziej ucierpiała i to nie on najwięcej ryzykował. Raven nie miała szlacheckiej krwi, ale mimo wszystko wciąż zajmowała jedno z górnych pięter w czystokrwistej hierarchii. Z pewnością nie miałaby szans potem na znalezienie męża, a jeśli nawet, to tylko poniżej swojego stanu i raczej jakiegoś desperata. - Tylko powiedz w końcu tak i przenieśmy te przeklęte rzeczy jeszcze dzisiaj – dodał nieco bardziej nerwowo, a jego spojrzenie stwardniało, jakby sam przed sobą się wstydził tej chwilowej słabości sprzed momentu, gdy pozwolił sobie na ten czuły gest muśnięcia jej szyi. Nie wypadało tego robić tak publicznie... a może właśnie wypadało? Może takie publiczne, odkryte gesty sprawiłyby, że Raven jeszcze bardziej by mu zaufała, pewna jego uczuć? Zaśmiał się w duchu sam z siebie. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek obdarzył kogoś jakimś większym uczuciem, oczywiście pomijając to synowskie, jakie kierował do Elizabeth. Jego matka wciąż była żywa w jego życiu, ale już dawno wyrósł z tego ochronnego płaszcza, jakim darzyła go w latach dzieciństwa.
- Musimy tylko ustalić pewną kwestię. Twoja różdżka. - Spojrzał na nią wyczekująco, jakby oczekiwał jakichś pytań albo że Raven faktycznie ją wyjmie, ale już po chwili podjął przerwany wątek. - W moim domu nie akceptuję żadnych zaklęć, chyba że w pracowni, gdzie badane są książki. Magia zostaje poza granicami mojej posiadłości. Nie chcę, byś miała pod tym względem jakiekolwiek wątpliwości. Och, oczywiście gdyby nagle zaatakowało nas stado trolli albo wpadła kontrola z Ministerstwa Magii – skrzywił lekko na samą myśl, że ci barbarzyńcy mogliby dotykać jego książek i przesuwać swoimi brudnymi paluchami po grzbietach tomów, które z taką pieczołowitością zbierał – korzystanie z zaklęć jest jak najbardziej wskazane.
Nie cofnął ręki, chociaż przez chwilę miał taką ochotę. Pokazać jej, że jego propozycja jest chłodną kalkulacją, a nie nagłym przejawem gwałtowniejszych uczuć. Uznał jednak, że obecnie będzie lepszym rozwiązaniem dać jej tę namiastkę bezpieczeństwa i zaufania, jakiej oczekiwała. Później przyjdzie czas na urabianie jej wedle własnej woli. Zerknął na drzwi do pubu, które dzieliły ich od kominka połączonego z Siecią Fiuu i dopiero wtedy puścił jej dłoń, odwracając się w stronę wejścia. Szarpnął za klamkę i po chwili znalazł się we wnętrzu ciemnego pomieszczenia, wypełnionego dymem papierosowym i zapachem czarodziejów, którym najwyraźniej nieobce było bytowanie z magicznymi stworzeniami. Raźnym krokiem podążył w stronę kominka pewien, że Raven podąża tuż za nim.
Z/t x2 idziemy tutaj c:
Jak chłopiec na posyłki, cholera jasna, żachnął się w myślach. Zmarszczył brwi, idąc ulicą zamaszystym krokiem - nie rozglądał się nawet po ludziach, których beznamiętne spojrzenia zaczynały powoli wzbudzać w nim irytację. Był zmęczony, po prostu, najzwyczajniej w świecie. Cały ten dzień spędził na kręceniu się po mieście tam i z powrotem. Zdążył chyba obejść większość okolicznych terenów, włączając w to przemiłą ulicę Śmiertelnego Nokturnu - dosłownie uwielbiał się tam pojawiać. Informator twierdził, że miał jakąś sensację. Miał, oczywiście. No bo ten mi powiedział, że tamten mu powiedział, że jego ciotki zięcia babci siostra... Czy on wygląda na podstarzałą sąsiadkę, która przez większość czasu tylko wygląda przez okno i szuka osiedlowych plotek? Był dziennikarzem, ile razy musiał powtarzać? Chyba z sąsiadkami trudno go pomylić. Chyba. Zawsze starał się swoich unikać, bo denerwowały go zadawane przez nie pytania. Panie Danielu, a co pan dzisiaj robił? Kiedy się pan ożeni? Nigdy, bo zbyt bardzo kochał być zagadywanym takimi tekstami. Żyć, nie umierać. Gdyby nie one, jego egzystencja nie miałaby najmniejszego sensu.
Teraz chciał po prostu odpocząć po pracy. Zastanawiał się, jakie zajęcie wybrać. Czytać? Skończyć obraz? Odezwać się do kogoś? Opcji było całkiem dużo.
Boczna ulica, którą aktualnie przemierzał, sprawiała wrażenie niezwykle ponurej, wypełnionej jakąś obojętną pustką. Dlaczego, sam nie wiedział, bo z pozoru prezentowała się nade wszystko przeciętnie. Zdążył już poznać Londyn na tyle dobrze, by odnajdywać się w różnych jego zakamarkach, ale nie oznaczało to, że od razu chętnie tam bywał.
Daniel przyspieszył, chcąc jak najszybciej znaleźć się gdzieś indziej. Nagle wydawało mu się, że słyszy jakieś poruszenie, albo raczej, po dokładniejszym stwierdzeniu - czyjeś kroki. Odwrócił się gwałtownie, tak nagle, że aż jego samego zdziwiła ta reakcja.
Teraz chciał po prostu odpocząć po pracy. Zastanawiał się, jakie zajęcie wybrać. Czytać? Skończyć obraz? Odezwać się do kogoś? Opcji było całkiem dużo.
Boczna ulica, którą aktualnie przemierzał, sprawiała wrażenie niezwykle ponurej, wypełnionej jakąś obojętną pustką. Dlaczego, sam nie wiedział, bo z pozoru prezentowała się nade wszystko przeciętnie. Zdążył już poznać Londyn na tyle dobrze, by odnajdywać się w różnych jego zakamarkach, ale nie oznaczało to, że od razu chętnie tam bywał.
Daniel przyspieszył, chcąc jak najszybciej znaleźć się gdzieś indziej. Nagle wydawało mu się, że słyszy jakieś poruszenie, albo raczej, po dokładniejszym stwierdzeniu - czyjeś kroki. Odwrócił się gwałtownie, tak nagle, że aż jego samego zdziwiła ta reakcja.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Daniela dojrzał w oddali, gdy wracał z dyżuru w Szpitalu Świętego Munga. Początkowo na jego twarzy pojawił się uśmiech, towarzyszący tego typu przypadkowym spotkaniom. Miał zamiar unieść rękę i krzyknąć głośne ,,cześć, Danielu", tym samym zwracając na siebie uwagę przyjaciela. Miał, no właśnie. Ale nie zrobił tego widząc nerwowość ruchów dziennikarza i jego podenerwowanie. Krueger był jedną z niewielu osób, które mieściły się w zaszczytnym gronie osób bliskich Alanowi. Poznali się przypadkiem, dawno temu i ich przyjaźń przetrwała do tej pory. Ale od jakiegoś czasu Bennett miał przeczucie, że jego przyjaciel pakuje się w coś nieciekawego, lub przechodzi na złą stronę mocy. Nie miał na to dowodów, miał jedynie przeczucie. Ale to mu wystarczyło.
Wystarczyło też na to, by odpuścić sobie wesołe wołanie dziennikarza. Zamiast tego Alan zrobił coś, czego normalnie by się nie dopuścił - ruszył za nim, trzymając się w bezpiecznej odległości od niego, by nie zostać zauważonym. Jakież było jego zdziwienie (i jednocześnie zmartwienie), gdy dostrzegł, że Daniel znika w ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Nie był to dowód jego przypuszczeń, ale to wystarczyło, by jego obawy wzrosły. Uzdrowiciel zaszył się gdzieś, czekając na powrót dziennikarza. I gdy ten się zjawił, na nowo ruszył za nim. Wkrótce znaleźli się w jednej z bocznych uliczek tej bezpiecznej i mniej podejrzanej części Londynu. Dookoła nie było żywej duszy. Tak, to był dobry moment na ujawnienie się i zrobienie tego, co zamierzał zrobić na samym początku. Przyspieszył więc kroku, mając zamiar dogonić Krueger'a, złapać go za ramię, bądź zawołać, gdy znajdzie się blisko niego. To też zrobił. Gdy znalazł się już dość blisko, wyciągnął rękę w jego kierunku i otworzył usta, by zawołać jego imię. Ale nie dotknął go, a z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk, bowiem Daniel odwrócił się gwałtownie i jakby z przestrachem. Teraz Alan zamarł z otwartymi ustami i wyciągniętą w jego stronę dłonią, wyraźnie zaskoczony tą reakcją. Pozostając chwilę pod wpływem zaskoczenia, patrzył na przyjaciela w milczeniu. Aż w końcu na jego usta wtargnął uśmiech a on sam poklepał przyjaciela po ramieniu.
- Czego się tak boisz, Danielu? Dziennikarska dociekliwość chyba nie wpędziła Cię w żadne kłopoty? - odezwał się, opuszczając dłoń i patrząc na Daniela wyczekująco. Był ciekaw odpowiedzi. Udawanie, że nic się nie stało przychodziło mu z zadziwiającą łatwością. Sam był zdziwiony tym jakże bezproblemowo przychodziło mu grać nic nie podejrzewającego przyjaciela, który przypadkiem napotkał go w jednej z londyńskich dzielnic.
Wystarczyło też na to, by odpuścić sobie wesołe wołanie dziennikarza. Zamiast tego Alan zrobił coś, czego normalnie by się nie dopuścił - ruszył za nim, trzymając się w bezpiecznej odległości od niego, by nie zostać zauważonym. Jakież było jego zdziwienie (i jednocześnie zmartwienie), gdy dostrzegł, że Daniel znika w ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Nie był to dowód jego przypuszczeń, ale to wystarczyło, by jego obawy wzrosły. Uzdrowiciel zaszył się gdzieś, czekając na powrót dziennikarza. I gdy ten się zjawił, na nowo ruszył za nim. Wkrótce znaleźli się w jednej z bocznych uliczek tej bezpiecznej i mniej podejrzanej części Londynu. Dookoła nie było żywej duszy. Tak, to był dobry moment na ujawnienie się i zrobienie tego, co zamierzał zrobić na samym początku. Przyspieszył więc kroku, mając zamiar dogonić Krueger'a, złapać go za ramię, bądź zawołać, gdy znajdzie się blisko niego. To też zrobił. Gdy znalazł się już dość blisko, wyciągnął rękę w jego kierunku i otworzył usta, by zawołać jego imię. Ale nie dotknął go, a z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk, bowiem Daniel odwrócił się gwałtownie i jakby z przestrachem. Teraz Alan zamarł z otwartymi ustami i wyciągniętą w jego stronę dłonią, wyraźnie zaskoczony tą reakcją. Pozostając chwilę pod wpływem zaskoczenia, patrzył na przyjaciela w milczeniu. Aż w końcu na jego usta wtargnął uśmiech a on sam poklepał przyjaciela po ramieniu.
- Czego się tak boisz, Danielu? Dziennikarska dociekliwość chyba nie wpędziła Cię w żadne kłopoty? - odezwał się, opuszczając dłoń i patrząc na Daniela wyczekująco. Był ciekaw odpowiedzi. Udawanie, że nic się nie stało przychodziło mu z zadziwiającą łatwością. Sam był zdziwiony tym jakże bezproblemowo przychodziło mu grać nic nie podejrzewającego przyjaciela, który przypadkiem napotkał go w jednej z londyńskich dzielnic.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Talent do pakowania się w różne dziwne sytuacje towarzyszył Danielowi już od samego dzieciństwa. Kiedyś stwierdził, że chyba urodził się z tą cechą, która dała mu umiejętność przyciągania wszystkich możliwych kłopotów w zasięgu paru kilometrów. Jak na ironię losu, jako dziennikarz, nie mógł korzystać z tego daru w należyty sposób - często musiał dorabiać sobie na wywiadach z gwiazdkami i gwiazdeczkami, na widok których automatycznie robiło mu się niedobrze. Dzisiaj puściły mu nerwy i przez większą część czasu chodził, ledwo powstrzymując się od wybuchu złości. Jedno niewłaściwe zetknięcie i... Mogło być nieciekawie. Na szczęście teraz zdążył się już uspokoić i wracał powoli do stanu określanego pięknym mianem względnej normalności. Najbardziej wkurzyła go sytuacja z Nokturnu - chodził tam tylko wtedy, gdy musiał, a jak już musiał... Chciał wynieść z tego konkretne wnioski, a nie marnować tylko czas. Zdawał sobie sprawę, że to niebezpieczne, ale z drugiej strony nie przyszedł tutaj, by trząść się ze strachu. Musiał działać. Dziennikarz często narażał się na niebezpieczeństwa - było to wpisane w zawód. Co więcej, Nokturn go trochę fascynował, przypominał dawne czasy, kiedy z zafascynowaniem poznawał podstawy czarnej magii w Durmstrangu. Ta szkoła miała na niego duży wpływ i czuł, że jest zupełnie inna od słynnego w Wielkiej Brytanii Hogwartu. Pomijając już samą czarną magię, Daniel był bardziej wysportowany niż przeciętni czarodziejscy inteligenci, którzy nie robili zbytnio dużo poza siedzeniem w książkach.
Wracając do samych niebezpieczeństw - całe szczęście, że nie należał do osób specjalnie wylewnych i ludzie nie mieli pojęcia na jego temat dużo. Dla wielu był nikim, nie widzieli więc potrzeby w specjalnym potraktowaniu go i zorganizowaniu jakiejś napaści. Mimo tego, zawsze był czujny. Nie spodziewał się jednak, że do tego stopnia. Może dziś jego zmysły były zbyt bardzo wyczulone, ale odwrócił się niemal w tej samej chwili, gdy zbliżał się do niego przyjaciel. Co do... Początkowo zdezorientowany, wpatrywał się w mężczyznę z pytaniem w oczach. Atmosfera była napięta, nie zdradzała absolutnie nic i Daniel nie wiedział, co powinien na jej temat sądzić. Na szczęście wszystko po chwili rozluźniło się, chociaż sam wciąż stał w miejscu, nie wykonując najmniejszego ruchu. Zbyt bardzo zastanawiał się nad całym zdarzeniem, by zwrócić na inne rzeczy uwagę.
- Naprawdę wyglądałem na takiego przerażonego? - zapytał, a jego wyraz twarzy niemal automatycznie się rozpogodził. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj spotkać - dodał luźno, bez wyraźnych pretensji w głosie.
Był człowiekiem z natury podejrzliwym, ale nie miał skłonności do aż takich przesad. Jakby nie patrzeć, z Alanem się przyjaźnili, więc nie uważał go za swojego wroga. Nawet poniekąd cieszył się z tego przypadkowego spotkania, bo nie miał dziś okazji na specjalne rozmowy - chyba, że w celu podniesienia sobie ciśnienia.
- Ale dobrze cię widzieć. - Domyślił się, że mógłby zabrzmieć zbyt oschle, jakby ta sytuacja wcale mu się nie podobała.
Westchnął:
- Nawet nic nie mów. Dziś dziennikarska dociekliwość doprowadziła mnie donikąd. Zero, zero absolutne. - Machnął ręką w geście zrezygnowania. - Tylko zdążyłem się przejść tam i z powrotem, dowiadując się kompletnie bezużytecznych rzeczy. Ale nieważne, bo teraz mam już trochę czasu dla siebie. Nie zawsze trafiają się sensacje. - Uśmiechnął się lekko na myśl o tym. - A co u ciebie? Jak w pracy?
Wracając do samych niebezpieczeństw - całe szczęście, że nie należał do osób specjalnie wylewnych i ludzie nie mieli pojęcia na jego temat dużo. Dla wielu był nikim, nie widzieli więc potrzeby w specjalnym potraktowaniu go i zorganizowaniu jakiejś napaści. Mimo tego, zawsze był czujny. Nie spodziewał się jednak, że do tego stopnia. Może dziś jego zmysły były zbyt bardzo wyczulone, ale odwrócił się niemal w tej samej chwili, gdy zbliżał się do niego przyjaciel. Co do... Początkowo zdezorientowany, wpatrywał się w mężczyznę z pytaniem w oczach. Atmosfera była napięta, nie zdradzała absolutnie nic i Daniel nie wiedział, co powinien na jej temat sądzić. Na szczęście wszystko po chwili rozluźniło się, chociaż sam wciąż stał w miejscu, nie wykonując najmniejszego ruchu. Zbyt bardzo zastanawiał się nad całym zdarzeniem, by zwrócić na inne rzeczy uwagę.
- Naprawdę wyglądałem na takiego przerażonego? - zapytał, a jego wyraz twarzy niemal automatycznie się rozpogodził. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj spotkać - dodał luźno, bez wyraźnych pretensji w głosie.
Był człowiekiem z natury podejrzliwym, ale nie miał skłonności do aż takich przesad. Jakby nie patrzeć, z Alanem się przyjaźnili, więc nie uważał go za swojego wroga. Nawet poniekąd cieszył się z tego przypadkowego spotkania, bo nie miał dziś okazji na specjalne rozmowy - chyba, że w celu podniesienia sobie ciśnienia.
- Ale dobrze cię widzieć. - Domyślił się, że mógłby zabrzmieć zbyt oschle, jakby ta sytuacja wcale mu się nie podobała.
Westchnął:
- Nawet nic nie mów. Dziś dziennikarska dociekliwość doprowadziła mnie donikąd. Zero, zero absolutne. - Machnął ręką w geście zrezygnowania. - Tylko zdążyłem się przejść tam i z powrotem, dowiadując się kompletnie bezużytecznych rzeczy. Ale nieważne, bo teraz mam już trochę czasu dla siebie. Nie zawsze trafiają się sensacje. - Uśmiechnął się lekko na myśl o tym. - A co u ciebie? Jak w pracy?
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pod tym względem byli do siebie podobni. Alan również posiadał naturalną skłonność do przyciągania tarapatów. Trzeba było jednak przyznać, że nie była ona aż tak rozwinięta jak w przypadku Daniela, co można było spokojnie nazwać szczęściem w nieszczęściu. O ile bowiem ta "przypadłość" mogła się przydać dziennikarzowi, o tyle lekarz przyciągający kłopoty nie był niczym dobrym. Całe szczęście jak do tej pory Alanowi udawało się przeskakiwać te kłody, które los podsyłał mu pod nogi. Wbrew pozorom był z niego silny facet. Miał łagodną naturę, ale potrafił wziąć życie w garść. Tak samo jak zasadzić solidnego kopa temu, co próbowało mu w tym przeszkodzić.
Martwił się o przyjaciela. Miał przeczucie, że coś ciągnie Daniela w stronę, w którą nigdy nie powinien iść. A on wcale się nie opiera. Coś niewyjaśnionego, jakieś tajemnicze przeczucie, podpowiadało mu, że Kruegera zaczynają przyciągać rzeczy, które wiązały się ze złem i czarną magią. Nie miał na to dowodów, nie miał na to także żadnego solidnego wytłumaczenia, ale tak właśnie czuł. Nie chciał być podejrzliwy wobec przyjaciela, jednak by odpędzić podejrzenia, musiał rozwiać wszelkie wątpliwości. To właśnie to pchnęło go do śledzenia go w mieście. Zobaczył jak dziennikarz idzie do Nokturnu i zmartwił się jeszcze bardziej. A przecież to nie musiało nic oznaczać. Przecież Daniel mógł jedynie szukać materiału. Sam nie wiedział w co ma wierzyć, a w co nie. Musiał rozwiać te wątpliwości i przekonać samego siebie, że się myli. Chciał tego.
- Nie użyłbym tu słowa ,,przerażony", ale Twoja reakcja zdziwiła mnie na tyle, że mam obawy co do tego, czy nie władowałeś się w coś nieciekawego, Danielu. - powiedział poważnym tonem. Wpatrywał się w przyjaciela przenikliwie, tak jak robił to zawsze. Jeden z kącików jego ust powędrował w górę, po późniejszych słowach dziennikarza. - Ja także nie spodziewałem się, że Cię spotkam. Dojrzałem Cię z daleka, ale nim zdołałem Cię dogonić, skręciłeś w tą drogę. Wybacz mi, przyjacielu, że Cię wystraszyłem, ale mój głos jest zbyt cenny, by go tracić na wołanie zamyślonego dziennikarza. - zaśmiał się. Starał się rozluźnić atmosferę. Nawet jeżeli podejrzewał Daniela o różne rzeczy, ten dalej był dla niego cenny jako przyjaciel. - Ciebie również dobrze widzieć. - dodał po chwili, szczerząc się wesoło i klepiąc go po ramieniu. Spotkanie przyjaciela i ta luźna rozmowa sprawiały, że zapominał o tym kolejnym, ciężkim dniu, który powoli zbliżał się do końca. A jutro czekał go kolejny taki. Dzień jak co dzień.
- Może nie mam dla Ciebie żadnego interesującego materiału, ale mogę zaproponować przejście się do mnie lub do jakiejś knajpy, w której moglibyśmy się napić i pogadać. Dawno Cię nie widziałem, trzeba to nadrobić. - Uśmiechnął się, zabierając rękę z jego ramienia. Schował dłonie w kieszeniach płaszcza. - Dzień jak co dzień. Masa pacjentów, mały personel, co daje nam masę roboty i bieganiny. Ludzie jednak nie przestaną mnie zadziwiać tym, z jakimi głupotami potrafią przychodzić do szpitala i zawracać nam głowę. Ale pacjent to pacjent, każdym trzeba się zająć.- Westchnął. Spojrzał w górę, na powoli coraz ciemniejsze niebo. Przeniósł wzrok na Daniela. - To co, znajdziesz chwilkę na napicie się ze starym przyjacielem?
Martwił się o przyjaciela. Miał przeczucie, że coś ciągnie Daniela w stronę, w którą nigdy nie powinien iść. A on wcale się nie opiera. Coś niewyjaśnionego, jakieś tajemnicze przeczucie, podpowiadało mu, że Kruegera zaczynają przyciągać rzeczy, które wiązały się ze złem i czarną magią. Nie miał na to dowodów, nie miał na to także żadnego solidnego wytłumaczenia, ale tak właśnie czuł. Nie chciał być podejrzliwy wobec przyjaciela, jednak by odpędzić podejrzenia, musiał rozwiać wszelkie wątpliwości. To właśnie to pchnęło go do śledzenia go w mieście. Zobaczył jak dziennikarz idzie do Nokturnu i zmartwił się jeszcze bardziej. A przecież to nie musiało nic oznaczać. Przecież Daniel mógł jedynie szukać materiału. Sam nie wiedział w co ma wierzyć, a w co nie. Musiał rozwiać te wątpliwości i przekonać samego siebie, że się myli. Chciał tego.
- Nie użyłbym tu słowa ,,przerażony", ale Twoja reakcja zdziwiła mnie na tyle, że mam obawy co do tego, czy nie władowałeś się w coś nieciekawego, Danielu. - powiedział poważnym tonem. Wpatrywał się w przyjaciela przenikliwie, tak jak robił to zawsze. Jeden z kącików jego ust powędrował w górę, po późniejszych słowach dziennikarza. - Ja także nie spodziewałem się, że Cię spotkam. Dojrzałem Cię z daleka, ale nim zdołałem Cię dogonić, skręciłeś w tą drogę. Wybacz mi, przyjacielu, że Cię wystraszyłem, ale mój głos jest zbyt cenny, by go tracić na wołanie zamyślonego dziennikarza. - zaśmiał się. Starał się rozluźnić atmosferę. Nawet jeżeli podejrzewał Daniela o różne rzeczy, ten dalej był dla niego cenny jako przyjaciel. - Ciebie również dobrze widzieć. - dodał po chwili, szczerząc się wesoło i klepiąc go po ramieniu. Spotkanie przyjaciela i ta luźna rozmowa sprawiały, że zapominał o tym kolejnym, ciężkim dniu, który powoli zbliżał się do końca. A jutro czekał go kolejny taki. Dzień jak co dzień.
- Może nie mam dla Ciebie żadnego interesującego materiału, ale mogę zaproponować przejście się do mnie lub do jakiejś knajpy, w której moglibyśmy się napić i pogadać. Dawno Cię nie widziałem, trzeba to nadrobić. - Uśmiechnął się, zabierając rękę z jego ramienia. Schował dłonie w kieszeniach płaszcza. - Dzień jak co dzień. Masa pacjentów, mały personel, co daje nam masę roboty i bieganiny. Ludzie jednak nie przestaną mnie zadziwiać tym, z jakimi głupotami potrafią przychodzić do szpitala i zawracać nam głowę. Ale pacjent to pacjent, każdym trzeba się zająć.- Westchnął. Spojrzał w górę, na powoli coraz ciemniejsze niebo. Przeniósł wzrok na Daniela. - To co, znajdziesz chwilkę na napicie się ze starym przyjacielem?
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ludzie są jak żelazo. Kropla niepewności od razu drąży w nich zepsucie, sprawia, że nieuchronnie rozkładają się od środka.
Ojciec zawsze go uczył, że musi być silny i niezachwiany w swoich poglądach. W przeciwnym wypadku nie osiągnie nic, okrywając przy okazji całą rodzinę hańbą. Nie bez powodu Kruegerowie uczęszczali do Durmstrangu; szkoła miała ich uczynić silnymi, odpornymi, umiejącymi sobie radzić w życiu. Daniel jednak zawsze balansował między granicami, na cienkim progu normalności, stykającym się z samą przepaścią szaleństwa. Nie był do końca zdrowy - to było pewne. Należał do ludzi niezwykle niestabilnych, którzy nie potrafili do końca zrozumieć nawet samych siebie. Jego całe życie, praca, wyznawane poglądy, były tylko z pozoru normalne.
Oczywiście, że miał okazję zapoznać się z czarną magią. W końcu uczęszczał do Durmstrangu, a tego nie dało się wymazać z historii. W jego życiu można było wyodrębnić epizod, kiedy naprawdę był nią zafascynowany. Wygrała sztuka, ale sympatia do czarnomagicznych aspektów zdołała zakorzenić się w jego sercu.
- Zaufaj mi, że w coś nieciekawego to chciałbym się władować. Dobra sprawa zawsze jest sprawą wymagającą poświęceń. - Z początku resztką sił powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Nie wiedział, skąd wzięło się u niego owe uczucie - gdyby uległ pokusie, z pewnością wyszedłby na jakiegoś szaleńca. Co to za wrażenie? Alan brzmiał, jakby się o niego martwił? Naprawdę?
Bennett był dobrym człowiekiem. Aż za dobrym - musiał przed sobą przyznać. Oby kiedyś nie musiał tego żałować, bo życie nie miało w zwyczaju oszczędzać ludzi. Lubiło kopać, a on za przeproszeniem najwidoczniej chętnie nadstawiał się pod jego nogi. Ale co się wymądrzał, sam w końcu cierpiał przez nadgorliwą szczerość. Miał kolokwialnie mówiąc niewyparzoną gębę, ale wtedy, gdy obecność jego odzywek była nad wyraz zbędna. Dlatego musiał zostawić za sobą przeszłość i rozpocząć całkiem nowe życie. Alana zdążył polubić i się z nim zaprzyjaźnić, co oczywiście bardzo sobie cenił. Ale oprócz tego cenił sobie również własną prywatność. Pełno było w nim niedomówień - przecież nie będzie mu się streszczać ze swojego jakże cudownego życia, prawda?
Taksował przez chwilę przyjaciela, którego przenikliwy wzrok natrafił na opór chłodnych, niebieskich tęczówek - od razu z chwilą, kiedy ich spojrzenia zdołały się nawzajem zetknąć. W jego oczach widoczna była cała esencja tego, jakim naprawdę był człowiekiem. Jeśli ktoś zdołał lepiej poznać Daniela, mógł zauważyć, że zawsze odgradza swoją osobę pewnego rodzaju murem, nieprzepuszczalnym dla żadnych elementów rzeczywistości. Dla ludzi, uczuć, dla czegokolwiek. Wolał obserwować, zamiast decydować się za na zaangażowanie. Był introwertykiem, wszystko gromadził w swoim wnętrzu.
- Ale wiesz - powiedział - podobno kawalerowi wszędzie jest źle. Dalej już kończyć nie będę, wniosek jest jeden - nie popełniaj mojego błędu. Bo widzisz, teraz powinienem chodzić i narzekać, jak to niczego nie mogę znaleźć.
Spoważniał nieco, gdy ten go klepnął, bo niespecjalnie przepadał za takimi gestami czułości i sam rzadko ich używał. Tak, można było nazwać Daniela sztywniakiem - jeśli ktoś miał już go dotykać, powinna być to kobieta. I najlepiej, by jej ręka za niedługo powędrowała nieco niżej - miał w zwyczaju szybko się niecierpliwić.
Odgonił nadmiar myśli. Czasem zdumiewało go, jak szybko potrafi zmienić w głowie temat i to na dodatek całkowicie się w nim zagłębić.
- Pomijając fakt, jak cenny jest twój głos, bo określaniem takich wartości się nie zajmuję, dobrze zrobiłeś. Czasem, jak się zamyślę, lepiej przemówić do mnie bezpośrednio - Rozważył, czy w takim przypadku nie powinna się zapalić u niego czerwona lampka. Wewnętrzny głos szeptał mu, by uważał, ale nie czuł się specjalnie zagrożony - to w końcu był jego PRZYJACIEL. Miał iść za nim? Śledzić go? Chwila chwila, tylko szedł ulicą, komu by się chciało łazić przez te wszystkie dzielnice? Bez sensu. Przyznał w myślach, że na dodatek i tak zawsze lepiej przypalić głupa, niż dzielić się przedwcześnie wyciągniętymi wnioskami. Jednego mógł być pewny - Alan na pewno nie mógł stanowić dla niego zagrożenia, pod względem wyrządzenia mu jakiejś krzywdy. No, nutka niepewności zawsze pozostawała, ale znali się na tyle długo, że nie widziałby go w roli jakiegoś morderczego oprawcy. W końcu pracował jako uzdrowiciel.
- I całe szczęście - przyznał już znacznie bardziej rozpogodzony. - Muszę odpocząć od tej pracy. Na tę chwilę nie chce mi się nawet o niej myśleć. Szedłem teraz, rozważając o zasłużonym wypoczynku, dlatego dobrze się składa. Wszystko nadrobimy, choć u mnie, prawdę mówiąc, niewiele się zmieniło.
Fakt, perspektywa rozmowy z przyjacielem była teraz możliwie najlepszym wyjściem. Przynajmniej mógł się rozluźnić, a po książkę czy nieskończony malunek mógł sięgnąć w każdej wolnej chwili. Brakowało mu ostatnio kontaktu z ludźmi, jeśli chodziło o ten poza pracą.
- Naprawdę? - zapytał, nie kryjąc przy tym lekkiego zdziwienia. - Ja tam kieruję się do pomocy medycznej, jeśli naprawdę nie mam innego wyjścia. Groź im zastrzykami, powinni się ulotnić - dodał pół żartem pół serio.
Skinął głową.
- Ja? Miałbym odmówić? - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, co zawsze sprawiało wrażenie, jakby miał ich stanowczo za dużo. Niedługo potem jednak spoważniał. - Jedno piwo. Jedno i nie więcej, bo niestety nie mam specjalnego służącego czy służącej - choć przyznam, że wolałbym służącą - która jutro wypełniłaby za mnie wszystkie obowiązki. A szkoda.
Możesz odpisać i dać z/t, to ja zacznę w jakiejś innej lokacji. Pisane w podróży, nic na to nie poradzę, że MUSIAŁAM się rozpisać.
Ojciec zawsze go uczył, że musi być silny i niezachwiany w swoich poglądach. W przeciwnym wypadku nie osiągnie nic, okrywając przy okazji całą rodzinę hańbą. Nie bez powodu Kruegerowie uczęszczali do Durmstrangu; szkoła miała ich uczynić silnymi, odpornymi, umiejącymi sobie radzić w życiu. Daniel jednak zawsze balansował między granicami, na cienkim progu normalności, stykającym się z samą przepaścią szaleństwa. Nie był do końca zdrowy - to było pewne. Należał do ludzi niezwykle niestabilnych, którzy nie potrafili do końca zrozumieć nawet samych siebie. Jego całe życie, praca, wyznawane poglądy, były tylko z pozoru normalne.
Oczywiście, że miał okazję zapoznać się z czarną magią. W końcu uczęszczał do Durmstrangu, a tego nie dało się wymazać z historii. W jego życiu można było wyodrębnić epizod, kiedy naprawdę był nią zafascynowany. Wygrała sztuka, ale sympatia do czarnomagicznych aspektów zdołała zakorzenić się w jego sercu.
- Zaufaj mi, że w coś nieciekawego to chciałbym się władować. Dobra sprawa zawsze jest sprawą wymagającą poświęceń. - Z początku resztką sił powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Nie wiedział, skąd wzięło się u niego owe uczucie - gdyby uległ pokusie, z pewnością wyszedłby na jakiegoś szaleńca. Co to za wrażenie? Alan brzmiał, jakby się o niego martwił? Naprawdę?
Bennett był dobrym człowiekiem. Aż za dobrym - musiał przed sobą przyznać. Oby kiedyś nie musiał tego żałować, bo życie nie miało w zwyczaju oszczędzać ludzi. Lubiło kopać, a on za przeproszeniem najwidoczniej chętnie nadstawiał się pod jego nogi. Ale co się wymądrzał, sam w końcu cierpiał przez nadgorliwą szczerość. Miał kolokwialnie mówiąc niewyparzoną gębę, ale wtedy, gdy obecność jego odzywek była nad wyraz zbędna. Dlatego musiał zostawić za sobą przeszłość i rozpocząć całkiem nowe życie. Alana zdążył polubić i się z nim zaprzyjaźnić, co oczywiście bardzo sobie cenił. Ale oprócz tego cenił sobie również własną prywatność. Pełno było w nim niedomówień - przecież nie będzie mu się streszczać ze swojego jakże cudownego życia, prawda?
Taksował przez chwilę przyjaciela, którego przenikliwy wzrok natrafił na opór chłodnych, niebieskich tęczówek - od razu z chwilą, kiedy ich spojrzenia zdołały się nawzajem zetknąć. W jego oczach widoczna była cała esencja tego, jakim naprawdę był człowiekiem. Jeśli ktoś zdołał lepiej poznać Daniela, mógł zauważyć, że zawsze odgradza swoją osobę pewnego rodzaju murem, nieprzepuszczalnym dla żadnych elementów rzeczywistości. Dla ludzi, uczuć, dla czegokolwiek. Wolał obserwować, zamiast decydować się za na zaangażowanie. Był introwertykiem, wszystko gromadził w swoim wnętrzu.
- Ale wiesz - powiedział - podobno kawalerowi wszędzie jest źle. Dalej już kończyć nie będę, wniosek jest jeden - nie popełniaj mojego błędu. Bo widzisz, teraz powinienem chodzić i narzekać, jak to niczego nie mogę znaleźć.
Spoważniał nieco, gdy ten go klepnął, bo niespecjalnie przepadał za takimi gestami czułości i sam rzadko ich używał. Tak, można było nazwać Daniela sztywniakiem - jeśli ktoś miał już go dotykać, powinna być to kobieta. I najlepiej, by jej ręka za niedługo powędrowała nieco niżej - miał w zwyczaju szybko się niecierpliwić.
Odgonił nadmiar myśli. Czasem zdumiewało go, jak szybko potrafi zmienić w głowie temat i to na dodatek całkowicie się w nim zagłębić.
- Pomijając fakt, jak cenny jest twój głos, bo określaniem takich wartości się nie zajmuję, dobrze zrobiłeś. Czasem, jak się zamyślę, lepiej przemówić do mnie bezpośrednio - Rozważył, czy w takim przypadku nie powinna się zapalić u niego czerwona lampka. Wewnętrzny głos szeptał mu, by uważał, ale nie czuł się specjalnie zagrożony - to w końcu był jego PRZYJACIEL. Miał iść za nim? Śledzić go? Chwila chwila, tylko szedł ulicą, komu by się chciało łazić przez te wszystkie dzielnice? Bez sensu. Przyznał w myślach, że na dodatek i tak zawsze lepiej przypalić głupa, niż dzielić się przedwcześnie wyciągniętymi wnioskami. Jednego mógł być pewny - Alan na pewno nie mógł stanowić dla niego zagrożenia, pod względem wyrządzenia mu jakiejś krzywdy. No, nutka niepewności zawsze pozostawała, ale znali się na tyle długo, że nie widziałby go w roli jakiegoś morderczego oprawcy. W końcu pracował jako uzdrowiciel.
- I całe szczęście - przyznał już znacznie bardziej rozpogodzony. - Muszę odpocząć od tej pracy. Na tę chwilę nie chce mi się nawet o niej myśleć. Szedłem teraz, rozważając o zasłużonym wypoczynku, dlatego dobrze się składa. Wszystko nadrobimy, choć u mnie, prawdę mówiąc, niewiele się zmieniło.
Fakt, perspektywa rozmowy z przyjacielem była teraz możliwie najlepszym wyjściem. Przynajmniej mógł się rozluźnić, a po książkę czy nieskończony malunek mógł sięgnąć w każdej wolnej chwili. Brakowało mu ostatnio kontaktu z ludźmi, jeśli chodziło o ten poza pracą.
- Naprawdę? - zapytał, nie kryjąc przy tym lekkiego zdziwienia. - Ja tam kieruję się do pomocy medycznej, jeśli naprawdę nie mam innego wyjścia. Groź im zastrzykami, powinni się ulotnić - dodał pół żartem pół serio.
Skinął głową.
- Ja? Miałbym odmówić? - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, co zawsze sprawiało wrażenie, jakby miał ich stanowczo za dużo. Niedługo potem jednak spoważniał. - Jedno piwo. Jedno i nie więcej, bo niestety nie mam specjalnego służącego czy służącej - choć przyznam, że wolałbym służącą - która jutro wypełniłaby za mnie wszystkie obowiązki. A szkoda.
Możesz odpisać i dać z/t, to ja zacznę w jakiejś innej lokacji. Pisane w podróży, nic na to nie poradzę, że MUSIAŁAM się rozpisać.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- No tak. Zapomniałem, że wy dziennikarze już tak macie i lubicie się ładować w kłopoty. - stwierdził, wydając z siebie głośne westchnięcie. Pokręcił głową z rezygnacją. Nic bowiem nie mógł poradzić na to podejście Daniela, ale jako lekarz nie potrafił tego zrozumieć. Nigdy nie zrozumie narażania swojego życia lub zdrowia, nie ważne dla jakiej sprawy. No dobrze, może były jakieś wyjątki takie jak narażenie się dla dobra bliskiej osoby, ale to było już coś zupełnie innego. Tak, martwił się o Daniela. Martwił się o niego zawsze, gdy długo go nie widział i nie dostawał od niego żadnych wieści. Bowiem mimo tego, że miał w stosunku do niego pewne podejrzenia, nadal był jego przyjacielem. Alan rzeczywiście był dobrym człowiekiem. Rzeczywiście być może nawet zbyt dobrym. Niestety tacy często kończyli dość nieciekawie. Może i jego miało to wcale nie ominąć? Może za tydzień, miesiąc, rok lub dwa Krueger będzie pisał o tym jak to lekarz znany jako Alan Bennett został znaleziony martwy w ciemnym zaułku Londynu? Cóż, nikt nie mógł być pewien swojego jutra. Tak to już był skonstruowany ten świat.
Alan uważał, że znał Daniela dobrze. Na tyle dobrze, by przyzwyczaić się do spojrzenia jego chłodnych, jasnych oczu; do muru, który wokół siebie wytaczał; do tego, że nie lubił "czułości". Nie przeszkadzało mu to. Uważał to za część Kruegera, którą znał od początku, która nie pojawiła się znikąd i z niewiadomych przyczyn. Akceptował go takiego. Choć lubił ignorować fakt, że jego przyjaciel nie lubił takich gestów jak poklepywanie po ramieniu. Często robił to w celu po prostu podokuczania mu. Ot takie przyjacielskie drażnienie dziennikarza.
- Ja wiem, ale nie załamuj się. Jestem młodszy, ale i tak masz większe szanse ode mnie na znalezienie sobie żony. Przynajmniej miałbyś dla niej czas, nie to co ja. Która by chciała mężczyznę, który całe dnie spędza w szpitalu? - odparł, uśmiechając się do przyjaciela. Widział siebie raczej jako starego kawalera. Nie miał czasu na poznanie kobiety, a co dopiero na lepsze zapoznanie się z nią i zajmowanie, gdy zajdzie taka potrzeba. Lekarze często byli samotni. I on był tego świadom w momencie, gdy postanowił, że zostanie uzdrowicielem. Jego życie miłosne było puste i smutne. Albo raczej w ogóle go nie było.
- Wiem, to też jedna z przyczyn dlaczego tak zrobiłem. - przyznał. Wzruszył ramionami, ucinając w ten sposób temat. Czy to było ważne dlaczego nie krzyknął, by go zawołać? Prawda, nieco naginał teraz fakty, ale przecież nie przyzna się Kruegerowi, że go śledził, prawda? Nie chciał, by Daniel wiedział, że Alan go o coś podejrzewa. Miał bowiem nadzieję na odpędzenie tych podejrzeń. Jednego jednak oboje mogli być pewni - ze strony Alana dziennikarz nie miał się czego obawiać. Był on bowiem typem niezwykle łagodnym i aż nazbyt dobrym. Nie miał w zwyczaju krzywdzić kogokolwiek... Choć bywały wyjątki, ale tylko w momencie, gdy miał ku temu jakiś ważny powód. Na przykład samoobrona lub obrona kogoś innego.
- Zdecydowanie odpoczynek jest ważną rzeczą. Pamiętaj, by się nie przepracowywać. Nie chcę byś był kolejnym z pacjentów, którzy lądują u mnie ze zmęczenia. Choć lepsze zmęczenie od jakichś poważnych uszkodzeń bądź chorób. - przyznał, uśmiechając się do Kruegera. Choć właściwie nie powinien się wypowiadać, bo sam często spędzał dnie i noce w pracy, nie wracając do domu nawet przez tydzień bądź więcej. Sam często się przepracowywał tak, że na koniec nie miał sił nawet podnieść ręki. Ale tak to już było u lekarzy.
- Najgorsi są arystokraci. Potrafią przychodzić do szpitala z błahostkami. W dodatku, jak się można domyślić, często także ich zachowanie pozostawia wiele do życzenia. - Westchnął, przypominając sobie dlaczego tak bardzo nie lubił wielu czarodziei o szlachetnej krwi. Te wykłócanie się o pierdoły, te traktowanie lekarzy jak sługusów. Nie, stanowczo tego nie lubił. - Ostatnio trafiła mi się czarownica, która przyszła do szpitala z powodu zielonych włosów. Nigdy nie zrozumiem szlachetnokrwistych. - dodał, wzruszając ramionami. Westchnął i zmierzwił swoje włosy z bezradnością. Szlachcic czy mugol - pacjent to pacjent i każdym musiał sie zająć. Szybko jednak rozpogodził się, gdy Daniel zgodził się na piwo. On również wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Oczywiście, oczywiście. Tylko jedno piwo. - odparł ze śmiertelną powagą, cudem powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem. Dobrze wiedział jak kończyło się zazwyczaj ich ,,jedno piwko". - Ja także nie mam nikogo takiego. A przydałoby się. - dodał, śmiejąc się. I ruszyli z miejsca, opuszczając tą londyńską uliczkę, która wraz z upływem czasu stawała się coraz ciemniejsza.
zt x 2
Alan uważał, że znał Daniela dobrze. Na tyle dobrze, by przyzwyczaić się do spojrzenia jego chłodnych, jasnych oczu; do muru, który wokół siebie wytaczał; do tego, że nie lubił "czułości". Nie przeszkadzało mu to. Uważał to za część Kruegera, którą znał od początku, która nie pojawiła się znikąd i z niewiadomych przyczyn. Akceptował go takiego. Choć lubił ignorować fakt, że jego przyjaciel nie lubił takich gestów jak poklepywanie po ramieniu. Często robił to w celu po prostu podokuczania mu. Ot takie przyjacielskie drażnienie dziennikarza.
- Ja wiem, ale nie załamuj się. Jestem młodszy, ale i tak masz większe szanse ode mnie na znalezienie sobie żony. Przynajmniej miałbyś dla niej czas, nie to co ja. Która by chciała mężczyznę, który całe dnie spędza w szpitalu? - odparł, uśmiechając się do przyjaciela. Widział siebie raczej jako starego kawalera. Nie miał czasu na poznanie kobiety, a co dopiero na lepsze zapoznanie się z nią i zajmowanie, gdy zajdzie taka potrzeba. Lekarze często byli samotni. I on był tego świadom w momencie, gdy postanowił, że zostanie uzdrowicielem. Jego życie miłosne było puste i smutne. Albo raczej w ogóle go nie było.
- Wiem, to też jedna z przyczyn dlaczego tak zrobiłem. - przyznał. Wzruszył ramionami, ucinając w ten sposób temat. Czy to było ważne dlaczego nie krzyknął, by go zawołać? Prawda, nieco naginał teraz fakty, ale przecież nie przyzna się Kruegerowi, że go śledził, prawda? Nie chciał, by Daniel wiedział, że Alan go o coś podejrzewa. Miał bowiem nadzieję na odpędzenie tych podejrzeń. Jednego jednak oboje mogli być pewni - ze strony Alana dziennikarz nie miał się czego obawiać. Był on bowiem typem niezwykle łagodnym i aż nazbyt dobrym. Nie miał w zwyczaju krzywdzić kogokolwiek... Choć bywały wyjątki, ale tylko w momencie, gdy miał ku temu jakiś ważny powód. Na przykład samoobrona lub obrona kogoś innego.
- Zdecydowanie odpoczynek jest ważną rzeczą. Pamiętaj, by się nie przepracowywać. Nie chcę byś był kolejnym z pacjentów, którzy lądują u mnie ze zmęczenia. Choć lepsze zmęczenie od jakichś poważnych uszkodzeń bądź chorób. - przyznał, uśmiechając się do Kruegera. Choć właściwie nie powinien się wypowiadać, bo sam często spędzał dnie i noce w pracy, nie wracając do domu nawet przez tydzień bądź więcej. Sam często się przepracowywał tak, że na koniec nie miał sił nawet podnieść ręki. Ale tak to już było u lekarzy.
- Najgorsi są arystokraci. Potrafią przychodzić do szpitala z błahostkami. W dodatku, jak się można domyślić, często także ich zachowanie pozostawia wiele do życzenia. - Westchnął, przypominając sobie dlaczego tak bardzo nie lubił wielu czarodziei o szlachetnej krwi. Te wykłócanie się o pierdoły, te traktowanie lekarzy jak sługusów. Nie, stanowczo tego nie lubił. - Ostatnio trafiła mi się czarownica, która przyszła do szpitala z powodu zielonych włosów. Nigdy nie zrozumiem szlachetnokrwistych. - dodał, wzruszając ramionami. Westchnął i zmierzwił swoje włosy z bezradnością. Szlachcic czy mugol - pacjent to pacjent i każdym musiał sie zająć. Szybko jednak rozpogodził się, gdy Daniel zgodził się na piwo. On również wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Oczywiście, oczywiście. Tylko jedno piwo. - odparł ze śmiertelną powagą, cudem powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem. Dobrze wiedział jak kończyło się zazwyczaj ich ,,jedno piwko". - Ja także nie mam nikogo takiego. A przydałoby się. - dodał, śmiejąc się. I ruszyli z miejsca, opuszczając tą londyńską uliczkę, która wraz z upływem czasu stawała się coraz ciemniejsza.
zt x 2
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 8 sierpnia
Biegła. Łapała oddech na przemian ze sprawdzaniem, czy nikt za nią nie podąża. Mijała mugoli starając się ich nie dotknąć, trzymała cały czas rękę na swojej małej torebce, w której bezpiecznie leżała jej różdżka. Przystopowała na kilka kroków i znów przyspieszyła, kiedy usłyszała trąbienie samochodu za sobą. Tak długo biegła, że jej oddech stracił na rytmiczności i zaczął świszczeć nieprzyjemnie. Była przerażona. Tak, jak wtedy, kiedy w nocy ojciec zostawiał ją na łóżku po kolejnej sesji wdzierania się siłą do jej mózgu i zabierania tych najpiękniejszych wspomnień. Nie zorientowała się nawet, kiedy w czasie tego biegu zaczęła płakać... dałaby sobie rękę uciąć, że to po prostu wiatr wywołał naturalne, fizjologiczne łzawienie.
Nie wiedziała, gdzie biegła, oddała całą kontrolę swoim nogom, które postanowiły wpuścić ją między największy tłum ludzi. Nie znała ich, nie kojarzyła twarzy. Jedyne, co teraz miała w głowie, to strach - co, jeśli któryś z przechodniów współpracował z jej ojcem, a Cassiopeia była tylko elementem, który miał na chwilę zatrzymać ją na tym opuszczonym placu, na którym jeszcze kiedyś się bawiły? Co, jeśli to nie pusta chęć odpoczynku ją tam zwabiła, a tylko zgrabnie podsunięta jakimś zaklęciem myśl?
To absurdalne, pomyślała.
Musiała odnaleźć drogę do domu, do Charlusa i to najszybciej, jak tylko mogła.
Pobiegła jeszcze kawałek, aż w końcu znalazła się na mniej uczęszczanej uliczce, między wysokimi budynkami mieszkalnymi, gdzie w niektórych oknach paliło się jasne światło. Był wieczór, słońce ostatnimi promieniami próbowało oświetlić ludzkie twarze, skrzywione od natłoku pracy lub uśmiechnięte z powodu letniego upału.
Truchtem pokonała kilkanaście metrów, skręciła i - łup! - wpadła na czyjąś pierś i wylądowała na ziemi, nawet nie siląc się, by zachować równowagę. Wyczerpała swój organizm tym biegiem tak bardzo, że od tego upadku zakręciło jej się w głowie.
Jęknęła cicho.
Biegła. Łapała oddech na przemian ze sprawdzaniem, czy nikt za nią nie podąża. Mijała mugoli starając się ich nie dotknąć, trzymała cały czas rękę na swojej małej torebce, w której bezpiecznie leżała jej różdżka. Przystopowała na kilka kroków i znów przyspieszyła, kiedy usłyszała trąbienie samochodu za sobą. Tak długo biegła, że jej oddech stracił na rytmiczności i zaczął świszczeć nieprzyjemnie. Była przerażona. Tak, jak wtedy, kiedy w nocy ojciec zostawiał ją na łóżku po kolejnej sesji wdzierania się siłą do jej mózgu i zabierania tych najpiękniejszych wspomnień. Nie zorientowała się nawet, kiedy w czasie tego biegu zaczęła płakać... dałaby sobie rękę uciąć, że to po prostu wiatr wywołał naturalne, fizjologiczne łzawienie.
Nie wiedziała, gdzie biegła, oddała całą kontrolę swoim nogom, które postanowiły wpuścić ją między największy tłum ludzi. Nie znała ich, nie kojarzyła twarzy. Jedyne, co teraz miała w głowie, to strach - co, jeśli któryś z przechodniów współpracował z jej ojcem, a Cassiopeia była tylko elementem, który miał na chwilę zatrzymać ją na tym opuszczonym placu, na którym jeszcze kiedyś się bawiły? Co, jeśli to nie pusta chęć odpoczynku ją tam zwabiła, a tylko zgrabnie podsunięta jakimś zaklęciem myśl?
To absurdalne, pomyślała.
Musiała odnaleźć drogę do domu, do Charlusa i to najszybciej, jak tylko mogła.
Pobiegła jeszcze kawałek, aż w końcu znalazła się na mniej uczęszczanej uliczce, między wysokimi budynkami mieszkalnymi, gdzie w niektórych oknach paliło się jasne światło. Był wieczór, słońce ostatnimi promieniami próbowało oświetlić ludzkie twarze, skrzywione od natłoku pracy lub uśmiechnięte z powodu letniego upału.
Truchtem pokonała kilkanaście metrów, skręciła i - łup! - wpadła na czyjąś pierś i wylądowała na ziemi, nawet nie siląc się, by zachować równowagę. Wyczerpała swój organizm tym biegiem tak bardzo, że od tego upadku zakręciło jej się w głowie.
Jęknęła cicho.
Gość
Gość
8 sierpnia
Wciąż musiał chodzić piechotą. Motor cały czas nie na chodzie, a z teleportacji jakoś nie nawykł często korzystać. Nawykł nawet do tych przed-wieczornych spacerów, czasem obserwując mijanych mugoli, próbując wypatrzyć...coś więcej?
Ciemna kurtka sprawiała, że większość osób mijała go pośpiesznie, jakby znikał w tłumie. Nie przeszkadzało mu to zbytnio. Jeśli chciał kogoś zaczepić, po prostu to robił i nie zastanawiał się nad pobudkami swojego zachowania.
czasami jednak zdarzały się dni, kiedy niepokorny los - wielokrotnie o nim wspominał - postanowił pacnąć Samuela w głowę, by ten obrócił się w końcu i spojrzał na coś konkretnego. Wieczór, jak ten należał własnie do tych szczególnych, których Skamander - nie potrafił przewidzieć, ani tym bardziej wypatrzyć cel, który go ku niemu pchnął.
Jakież było jego zdziwienie, gdy o jego klatkę piersiową, z impetem uderzyła drobna, kobieca istota, która odbiła się od jego ciała, i upadła na kamienny bruk, zanim ten zdołał chwycić ją za ramię, ratując przed upadkiem.
Poczuł silne kopnięcie w myślach, kiedy w dziewczynie rozpoznał Dorkę. jej spłoszone, wystraszone i..zapłakane spojrzenie, całkowicie wybiło go zrozumienia sytuacji. Klęknął, nachylając się gwałtowanie, łapiąc aurorke w pasie, by podnieść do góry i postawić na własnych nogach.
- Słonko, co się dzieje? Spokojnie, powiedz tylko kogo bić - zdołał w końcu odezwać się, jedną dłonią sięgając do zaczerwienionych policzków, drugą wciąż obejmując w talii, by przypadkiem nie powtórzyła upadku. Uważnie, z rosnącą troską, wpatrywał się w Dorkowe oczęta, by nie umknęła mu żadna zmiana. Wzrok miała rozbiegany, nienaturalnie powiększone źrenice, świszczący oddech i drżące dłonie świadczyły..albo o większym wysiłku, albo o przejmującym ją strachu. W myślach próbował zlokalizować niebezpieczeństwo, którego jednak nie dostrzegał. Jeszcze.
Wciąż musiał chodzić piechotą. Motor cały czas nie na chodzie, a z teleportacji jakoś nie nawykł często korzystać. Nawykł nawet do tych przed-wieczornych spacerów, czasem obserwując mijanych mugoli, próbując wypatrzyć...coś więcej?
Ciemna kurtka sprawiała, że większość osób mijała go pośpiesznie, jakby znikał w tłumie. Nie przeszkadzało mu to zbytnio. Jeśli chciał kogoś zaczepić, po prostu to robił i nie zastanawiał się nad pobudkami swojego zachowania.
czasami jednak zdarzały się dni, kiedy niepokorny los - wielokrotnie o nim wspominał - postanowił pacnąć Samuela w głowę, by ten obrócił się w końcu i spojrzał na coś konkretnego. Wieczór, jak ten należał własnie do tych szczególnych, których Skamander - nie potrafił przewidzieć, ani tym bardziej wypatrzyć cel, który go ku niemu pchnął.
Jakież było jego zdziwienie, gdy o jego klatkę piersiową, z impetem uderzyła drobna, kobieca istota, która odbiła się od jego ciała, i upadła na kamienny bruk, zanim ten zdołał chwycić ją za ramię, ratując przed upadkiem.
Poczuł silne kopnięcie w myślach, kiedy w dziewczynie rozpoznał Dorkę. jej spłoszone, wystraszone i..zapłakane spojrzenie, całkowicie wybiło go zrozumienia sytuacji. Klęknął, nachylając się gwałtowanie, łapiąc aurorke w pasie, by podnieść do góry i postawić na własnych nogach.
- Słonko, co się dzieje? Spokojnie, powiedz tylko kogo bić - zdołał w końcu odezwać się, jedną dłonią sięgając do zaczerwienionych policzków, drugą wciąż obejmując w talii, by przypadkiem nie powtórzyła upadku. Uważnie, z rosnącą troską, wpatrywał się w Dorkowe oczęta, by nie umknęła mu żadna zmiana. Wzrok miała rozbiegany, nienaturalnie powiększone źrenice, świszczący oddech i drżące dłonie świadczyły..albo o większym wysiłku, albo o przejmującym ją strachu. W myślach próbował zlokalizować niebezpieczeństwo, którego jednak nie dostrzegał. Jeszcze.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Strona 1 z 16 • 1, 2, 3 ... 8 ... 16
Boczna ulica
Szybka odpowiedź