Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Las
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Las
Świeże powietrze, cisza, spokój. Tak można by opisać las znajdujący się poza granicami miasta. Schodząc ze ścieżki i idąc po suchych liściach, po okolicy roznosi się charakterystyczny, jakże przyjemny dla ucha, szelest. Jest to miejsce dość odosobnione, a jasność zależy od ilości padających promieni słonecznych. Oczywiście żyją tu dzikie stworzenia, które można spotkać na swojej drodze i prędzej natrafi się na wiewiórkę czy sarnę, niż nieśmiałka pilnującego jednego z drzew. Wprawne oko czarodzieja, znającego się na magicznych stworzeniach, dostrzeże chochlika kornwalijskiego ukrywającego się w bujnych koronach, a podczas pełni na nieostrożnych czyhają wilkołaki. Jest to jednak piękne i, w gruncie rzeczy, bezpieczne miejsce. Warte odwiedzenia, gdy chce się odetchnąć od zgiełku miasta.
Tym razem szczęście wyraźnie jej dopisywało. Choć krzak malin z daleka nie wydawał się być obłożony malinami, Marii wystarczyło podnieść jedną z gałęzi, aby dostrzec ukryte przed mało dociekliwymi owoce. Ostrożnie zebrała cztery z nich, pragnąc zajrzeć jeszcze dalej, lecz w tej samej chwili do jej uszu doszedł dźwięk, którego nie powinna słyszeć.
Zastygła, oczekując na rozwój wydarzeń.
Najpierw usłyszała świst, ćwierć sekundy później coś na kształt bardzo zduszonego stuknięcia, a później — zduszony ptasi pisk. Nie potrzebowała długiego czasu, by złożyć wszystkie te dźwięki, dopisać historię o ostatnich chwilach żywota minionej nie tak dawno temu pardwy. Chrzęst doleciał do niej dużo, dużo później. Gdy była już pewna, że nie była w lesie sama.
Kroki nadeszły ze strony, w którą uciekła od niej pardwa, na pewną śmierć.
Myśliwy nie był jednak w tej historii zupełnie zły.
Szarozielone oczy Marii nie uciekły przed jego wzrokiem i nawet pomimo raczej niezbyt uprzejmego powitania, kąciki ust drgnęły, wargi wygięły się w delikatnym, nieśmiałym uśmiechu.
— Daleko, ale jednak dla pana żadne miejsce nie jest prawdziwie daleko? — spytała cicho, wszak mogła powiedzieć o nim to samo. Spotykali się już w trzecim hrabstwie. O tyle, o ile ktoś mógł stwierdzić, że jeszcze Devon i Gloucestershire nie dzielił jakiś tragicznie daleki dystans, o tyle do Yorkshire był już kawał drogi. Z jakiegoś powodu jednak wpadali na siebie tak często, jakby los specjalnie pchał ich ku sobie, ciekawy, w którą stronę rozwinie się ich znajomość.
— Szkoda tego ptaka — szepnęła, wskazując głową na trzymaną przez Michaela za szyję pardwę. Pokręciła delikatnie głową, po czym wzniosła ponownie wzrok na twarz mężczyzny. — Ale pana czeka bardzo dobry obiad. Jest przepyszna, gdy przydusi się ją z czosnkiem, cebulą, marchewką i pieczarkami... Mogłabym zdradzić panu przepis — tak samo zresztą, jak zrobiła to tamta dziewczyna, Sheila, którą poznała w Szkocji. Też zupełnie bezinteresownie podzieliła się z nią recepturą, choć wcale nie musiała. Teraz Maria pragnęła oddać choć odrobinę tej dobroci. Wynagrodzić jakoś temu człowiekowi wszystko, co już dla niej zrobił, mimo tego, że w dalszym ciągu nie wiedziała, jak.
Ale mężczyzna mówił o masowych grobach. Gdzieś w okolicy. Maria drgnęła wyraźnie, choć nie odrywała od niego wzroku. Próbując odciągnąć myśli od śmierci, która wciąż lubiła wyciągać dłonie w ich stronę (która wydawała się kroczyć za aurorem, czy zdążył do niej przywyknąć?), przyglądała się mu, intensywnie i z uwagą. Zauważyła podkrążone oczy, bladą cerę. Wyglądał na zmęczonego, ale poruszał oczami zupełnie czujnie. Może po prostu był odrobinę chory? Może, zamiast duszonej pardwy lepiej byłoby nakierować go na zrobienie z tego ptaszyska rosołu?
Ostatnie ostrzeżenie sprawiło, że spojrzenie Marii zsunęło się na usta aurora, akurat w momencie, w którym je wypowiadał. Jej ramiona wzniosły się nagle, po czym opadły — wraz z głębokim, przejętym westchnieniem z jej ust.
Przestąpiła kilka dzielących ich kroków, łapiąc ostrożnie jedną z zebranych malin między kciuk i palec wskazujący. Bez słowa wyciągnęła jasną dłoń w górę, zatrzymując malinę tuż przed ustami mężczyzny. Jednocześnie wpatrywała się w niego z wyczekiwaniem, policzki pokryły się delikatną warstwą różu, ale prawdopodobnie wyłącznie z wysiłku.
— Niech się pan częstuje, proszę. Dziękuję — dodała po chwili, pozostałe maliny wręczając mu w wolną dłoń. Sama cofnęła się, powoli i miękko, w kierunku krzaku malin, który wcześniej oglądała. Intuicja podpowiadała jej bowiem, że może znaleźć jeszcze więcej owoców, jeżeli tylko poświęci na to wystarczająco dużo uwagi.
— Nie boi się pan, że trafi na dzika? Ich nie jest prosto ustrzelić taką kuszą, o ile dobrze pamiętam — spytała, nie odrywając wzroku od krzaka. Ostrożnie unosiła dłonią zielone gałązki maliny, próbując wypatrzeć jeszcze kilka owoców. Te zebrane dotychczas miały trafić w dłonie jej wybawcy, ale nie oznaczało to, że nie chciała ucieszyć się ich słodkim smakiem sama.
rzuty i krytyczny sukces na zbieractwo!
Zastygła, oczekując na rozwój wydarzeń.
Najpierw usłyszała świst, ćwierć sekundy później coś na kształt bardzo zduszonego stuknięcia, a później — zduszony ptasi pisk. Nie potrzebowała długiego czasu, by złożyć wszystkie te dźwięki, dopisać historię o ostatnich chwilach żywota minionej nie tak dawno temu pardwy. Chrzęst doleciał do niej dużo, dużo później. Gdy była już pewna, że nie była w lesie sama.
Kroki nadeszły ze strony, w którą uciekła od niej pardwa, na pewną śmierć.
Myśliwy nie był jednak w tej historii zupełnie zły.
Szarozielone oczy Marii nie uciekły przed jego wzrokiem i nawet pomimo raczej niezbyt uprzejmego powitania, kąciki ust drgnęły, wargi wygięły się w delikatnym, nieśmiałym uśmiechu.
— Daleko, ale jednak dla pana żadne miejsce nie jest prawdziwie daleko? — spytała cicho, wszak mogła powiedzieć o nim to samo. Spotykali się już w trzecim hrabstwie. O tyle, o ile ktoś mógł stwierdzić, że jeszcze Devon i Gloucestershire nie dzielił jakiś tragicznie daleki dystans, o tyle do Yorkshire był już kawał drogi. Z jakiegoś powodu jednak wpadali na siebie tak często, jakby los specjalnie pchał ich ku sobie, ciekawy, w którą stronę rozwinie się ich znajomość.
— Szkoda tego ptaka — szepnęła, wskazując głową na trzymaną przez Michaela za szyję pardwę. Pokręciła delikatnie głową, po czym wzniosła ponownie wzrok na twarz mężczyzny. — Ale pana czeka bardzo dobry obiad. Jest przepyszna, gdy przydusi się ją z czosnkiem, cebulą, marchewką i pieczarkami... Mogłabym zdradzić panu przepis — tak samo zresztą, jak zrobiła to tamta dziewczyna, Sheila, którą poznała w Szkocji. Też zupełnie bezinteresownie podzieliła się z nią recepturą, choć wcale nie musiała. Teraz Maria pragnęła oddać choć odrobinę tej dobroci. Wynagrodzić jakoś temu człowiekowi wszystko, co już dla niej zrobił, mimo tego, że w dalszym ciągu nie wiedziała, jak.
Ale mężczyzna mówił o masowych grobach. Gdzieś w okolicy. Maria drgnęła wyraźnie, choć nie odrywała od niego wzroku. Próbując odciągnąć myśli od śmierci, która wciąż lubiła wyciągać dłonie w ich stronę (która wydawała się kroczyć za aurorem, czy zdążył do niej przywyknąć?), przyglądała się mu, intensywnie i z uwagą. Zauważyła podkrążone oczy, bladą cerę. Wyglądał na zmęczonego, ale poruszał oczami zupełnie czujnie. Może po prostu był odrobinę chory? Może, zamiast duszonej pardwy lepiej byłoby nakierować go na zrobienie z tego ptaszyska rosołu?
Ostatnie ostrzeżenie sprawiło, że spojrzenie Marii zsunęło się na usta aurora, akurat w momencie, w którym je wypowiadał. Jej ramiona wzniosły się nagle, po czym opadły — wraz z głębokim, przejętym westchnieniem z jej ust.
Przestąpiła kilka dzielących ich kroków, łapiąc ostrożnie jedną z zebranych malin między kciuk i palec wskazujący. Bez słowa wyciągnęła jasną dłoń w górę, zatrzymując malinę tuż przed ustami mężczyzny. Jednocześnie wpatrywała się w niego z wyczekiwaniem, policzki pokryły się delikatną warstwą różu, ale prawdopodobnie wyłącznie z wysiłku.
— Niech się pan częstuje, proszę. Dziękuję — dodała po chwili, pozostałe maliny wręczając mu w wolną dłoń. Sama cofnęła się, powoli i miękko, w kierunku krzaku malin, który wcześniej oglądała. Intuicja podpowiadała jej bowiem, że może znaleźć jeszcze więcej owoców, jeżeli tylko poświęci na to wystarczająco dużo uwagi.
— Nie boi się pan, że trafi na dzika? Ich nie jest prosto ustrzelić taką kuszą, o ile dobrze pamiętam — spytała, nie odrywając wzroku od krzaka. Ostrożnie unosiła dłonią zielone gałązki maliny, próbując wypatrzeć jeszcze kilka owoców. Te zebrane dotychczas miały trafić w dłonie jej wybawcy, ale nie oznaczało to, że nie chciała ucieszyć się ich słodkim smakiem sama.
rzuty i krytyczny sukces na zbieractwo!
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Jak tylko Marysia odsłoniła zasłaniającą krzak malin gałązkę, coś prędko czmychnęło, robiąc szeleszczący liśćmi raban - ale cóż to było? Nie zdołała ani spostrzec drobnego stworzonka, ani nawet zgadnąć, kto to mógł być. Najbliżej wyobrażeniom była mysz albo szczur, ale kto mógł wiedzieć? Następnie jej wzrok padł na soczyste, pękate owoce malin, którym obwieszony był krzew, niczym bożonarodzeniowym łańcuchem, a które tylko czekały na to, by dziewczę wyciągnęło po nie swoje drobne dłonie. Jak tylko udało jej się zebrać wszystkie i zapełnić w ten sposób koszyczek, spostrzegła pod najniżej wiszącymi gałązkami coś jeszcze - szklany flakonik, misternie wykonany, różniący się znacznie od tych widywanych na wystawach sklepów, z czerwoną wstążeczką podczepioną pod malutkim korkiem i z wypisanymi na szkle znakami w nieznanym jej języku, którym bliżej było do losowo malowanych szlaczków i pętelek niż do jakichkolwiek pisanych słów. A we flakoniku delikatnie zaróżowiony, przyozdobiony mieniącym się w słońcu pyłem (przypominał ten elfi) płyn. Jeśli Maria zbliży go do figlarnego noska, poczuje słodki, owocowy, z dominującą nutą malin zapach perfum. Ten, kto go upuścił, dawno zniknął, więc wyglądało na to, że panna Multon stała się jego nowym nabywcą.
Interwencja MG w związku z krytycznym sukcesem wyrzuconym przez Marysię. Marysiu - zebrałaś 50 malin, które możesz dopisać do swojego zaopatrzenia, oraz stałaś się właścicielką malinowych perfum, wyjątkowo długo utrzymujących się na skórze.
Życzę miłej gry!
Życzę miłej gry!
-Jestem aurorem. - odpowiedział od razu, automatycznie, tak jakby ta prosta i znana już Marii informacja mogła wyjaśnić, że żadne miejsce nie było dla niego zbyt dalekie. -I umiem zadbać o swoje bezpieczeństwo. - dodał z nagłym przekąsem, choć kąciki ust odruchowo zadrżały w odwzajemnieniu uśmiechu.
Odwrócił wzrok, chyba ze wstydu. Może z powodu świadomości, że nie potrafił zadbać o swoją anonimowość, że ta nastolatka rozpoznała go na ciemnej polanie przy pierwszym spotkaniu. A może dlatego, że aż zaburczało mu w brzuchu, gdy tak obrazowo opisywała przepis na pardwę. Głośno.
-Poproszę. - wymamrotał, choć nie znał się na gotowaniu i nie miał pewności, czy nie pomiesza niczego przekazując przepis Kerrie, nie miał też jak zapisać słów Marii. Chyba chciał po prostu się odezwać, zagłuszyć własny głód. Upokarzający. W przeszłości - nie tak dalekiej, ale zdającej się tak odległej, jakby dotyczyła kogoś zupełnie innego - zwykle poprzedzał słowa o własnym zawodzie zaproszeniem na kolację, a teraz był aurorem cierpiącym głód, brutalnie ludzki i prozaiczny. Wybierając prestiżową karierę, nigdy nie spodziewał się takiego obrotu spraw, nie spodziewał się biedy. Właściwie, przez całą młodość desperacko pragnął się przed tą biedą uchronić, skupiając się na nauce i wyrzeczeniach, które miały zapewnić mu stabilną pracę w nieznanym, czarodziejskim świecie. Pod tym względem byli z Marią podobni, choć jej karierę wybrał ojciec, a rodzice Michaela byliby zadowoleni gdyby zajął się jakimkolwiek bezpieczniejszym zajęciem.
Odruchowo spiął mięśnie, gdy wstała i pokonała dzielącą ich odległość. Tak, jakby pomimo krótkiej, acz przewidywalnej (jego zdaniem) znajomości, nadal podświadomie uważał ją za zagrożenie, jakby uważał kogokolwiek za zagrożenie. Zamrugał, księżyc pod powiekami, piasek pod powiekami, nagła fala lęku na samo wspomnienie spraw, o których chciał zapomnieć, ale o których pamiętało jego ciało.
Gdy otworzył oczy, przed jego nosem znajdowała się malina - podsunięta przez usta niespodziewanie, niemal prowokacyjnie. Inaczej zinterpretowałby podobny gest w wykonaniu jakiejkolwiek innej kobiety, szczególnie o kilka lat starszej, ale Maria pracowała w rezerwacie jednorożców.
I bywała taka naiwna.
Prędko wyrwał jej malinę spomiędzy palców, na tyle delikatnie by się nie speszyła, ale zarazem na tyle szybko, że i tak musnął dłonią dłoń.
-Dziękuję. - słowa przyszły po geście, ochrypłe, zapomniane, jakby odwykł od miłych gestów. Ostatnio świat skupił się wokół rodziny i nieznajomych, rodziny i nieznajomych, ostatnio ktoś częstował go kawą na spotkaniu Zakonu - ale gorycz gorącego napoju zlała się z gorzkim wspomnieniem wątpliwości w głosie Thalii, sojuszników szukających problemu w jego pracy pomimo wspólnego celu i wartości.
Wepchnął malinę do ust, a sens (a raczej jego brak) jej podziękowań dotarł do niego z opóźnieniem.
-Za co? - zamrugał znowu, dezorientacja w stalowo-błękitnym spojrzeniu.
Maria z powrotem nachyliła się do krzaka, oszczędzając im obojgu niezręczności, a Mike wepchnął sobie do ust resztę malin, z łapczywym wstydem - jakby chciał się najeść, dopóki nie patrzy.
Gałęzie krzewu zalśniły czerwienią, Tonks uniósł brwi.
-Dużo ich. - zauważył, przełykając soczyste owoce. Kerrie by się ucieszyła, ale nie wyśle siostry do Yorkshire.
-Wyglądam, jakbym się bał dzików? - uniósł brwi, lekko oburzony samą insynuacją. -Zabiłem kiedyś akromantulę. - dodał na jednym wydechu, jakoś tak.
Odwrócił wzrok, chyba ze wstydu. Może z powodu świadomości, że nie potrafił zadbać o swoją anonimowość, że ta nastolatka rozpoznała go na ciemnej polanie przy pierwszym spotkaniu. A może dlatego, że aż zaburczało mu w brzuchu, gdy tak obrazowo opisywała przepis na pardwę. Głośno.
-Poproszę. - wymamrotał, choć nie znał się na gotowaniu i nie miał pewności, czy nie pomiesza niczego przekazując przepis Kerrie, nie miał też jak zapisać słów Marii. Chyba chciał po prostu się odezwać, zagłuszyć własny głód. Upokarzający. W przeszłości - nie tak dalekiej, ale zdającej się tak odległej, jakby dotyczyła kogoś zupełnie innego - zwykle poprzedzał słowa o własnym zawodzie zaproszeniem na kolację, a teraz był aurorem cierpiącym głód, brutalnie ludzki i prozaiczny. Wybierając prestiżową karierę, nigdy nie spodziewał się takiego obrotu spraw, nie spodziewał się biedy. Właściwie, przez całą młodość desperacko pragnął się przed tą biedą uchronić, skupiając się na nauce i wyrzeczeniach, które miały zapewnić mu stabilną pracę w nieznanym, czarodziejskim świecie. Pod tym względem byli z Marią podobni, choć jej karierę wybrał ojciec, a rodzice Michaela byliby zadowoleni gdyby zajął się jakimkolwiek bezpieczniejszym zajęciem.
Odruchowo spiął mięśnie, gdy wstała i pokonała dzielącą ich odległość. Tak, jakby pomimo krótkiej, acz przewidywalnej (jego zdaniem) znajomości, nadal podświadomie uważał ją za zagrożenie, jakby uważał kogokolwiek za zagrożenie. Zamrugał, księżyc pod powiekami, piasek pod powiekami, nagła fala lęku na samo wspomnienie spraw, o których chciał zapomnieć, ale o których pamiętało jego ciało.
Gdy otworzył oczy, przed jego nosem znajdowała się malina - podsunięta przez usta niespodziewanie, niemal prowokacyjnie. Inaczej zinterpretowałby podobny gest w wykonaniu jakiejkolwiek innej kobiety, szczególnie o kilka lat starszej, ale Maria pracowała w rezerwacie jednorożców.
I bywała taka naiwna.
Prędko wyrwał jej malinę spomiędzy palców, na tyle delikatnie by się nie speszyła, ale zarazem na tyle szybko, że i tak musnął dłonią dłoń.
-Dziękuję. - słowa przyszły po geście, ochrypłe, zapomniane, jakby odwykł od miłych gestów. Ostatnio świat skupił się wokół rodziny i nieznajomych, rodziny i nieznajomych, ostatnio ktoś częstował go kawą na spotkaniu Zakonu - ale gorycz gorącego napoju zlała się z gorzkim wspomnieniem wątpliwości w głosie Thalii, sojuszników szukających problemu w jego pracy pomimo wspólnego celu i wartości.
Wepchnął malinę do ust, a sens (a raczej jego brak) jej podziękowań dotarł do niego z opóźnieniem.
-Za co? - zamrugał znowu, dezorientacja w stalowo-błękitnym spojrzeniu.
Maria z powrotem nachyliła się do krzaka, oszczędzając im obojgu niezręczności, a Mike wepchnął sobie do ust resztę malin, z łapczywym wstydem - jakby chciał się najeść, dopóki nie patrzy.
Gałęzie krzewu zalśniły czerwienią, Tonks uniósł brwi.
-Dużo ich. - zauważył, przełykając soczyste owoce. Kerrie by się ucieszyła, ale nie wyśle siostry do Yorkshire.
-Wyglądam, jakbym się bał dzików? - uniósł brwi, lekko oburzony samą insynuacją. -Zabiłem kiedyś akromantulę. - dodał na jednym wydechu, jakoś tak.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Przymknęła na moment powieki, po czym pokiwała głową ze zrozumieniem. Uśmiech — delikatny i dziewczęcy — wciąż zdobił jej twarz, jakby informacja o zawodzie, powtarzana raz za razem, wystarczyła jako odpowiedź na jej pytanie. Przestąpiła z nogi na nogę, spoglądając na mężczyznę z zaciekawieniem. Nie wyglądało na to, żeby miał przy sobie coś do pisania, dlatego też Maria przechyliła główkę na bok, wzdychając przy tym cicho.
— A będzie pan w stanie zapamiętać? Może lepiej wysłać go panu sową? Może pan wysłać to maleństwo do mnie — uśmiechnęła się szeroko, wspominając malutką sowę, która zapukała w jej okno, niosąc list, niewątpliwie od pana aurora. Tym razem blondynka będzie przygotowana. Podaruje małej sówce jakąś przekąskę na drogę, a Canis wróci do swego właściciela zadowolona. Była tego pewna. — Nie wiem, czy Gwiazdka dotrze do pana, ale pańskie maleństwo na pewno odnajdzie drogę.
Na potwierdzenie swych słów uśmiechnęła się szerzej, a z jej ust wydostało się ciche, choć pełne ulgi westchnienie. Ramiona uniosły się wyżej, by zaraz miękko opaść do wcześniejszej pozycji, gdy skracała dystans między nimi. Nie spoglądała na niego, gdy decydował, czy powinien wziąć malinę, czy może nie. Nie chciała wywierać na nim presji, miała wyłącznie nadzieję, że czuł, iż przyjęciem tego skromnego prezentu sprawi jej choć trochę radości. Poczuła jednak jego palce — o chropowatej teksturze, twarde, choć ciepłe i dotykające jej dłoni zupełnie delikatnie i z wyczuciem. Wypuściła malinę ze swych objęć, po czym cofnęła się do wcześniejszego dystansu, bez słowa.
Do czasu.
— Ochronił mnie pan. Już dwa razy — odpowiedziała krótko i rzeczowo, jakby była to największa z oczywistości. Dla niej tak właśnie było, a niemożliwość oddania tej dobroci doprowadzała ją do stanu, w którym myślała tylko o tym. W Plymouth nie było za bardzo okazji do podziękowań, w Plymouth znów nałożyła na siebie płaszcz strachu, strachu, który nie podobał się temu mężczyźnie, który na swój sposób, choć odrobinę nieporadnie, próbował ją z niego wyciągnąć. Niewielu było na świecie ludzi tak bezinteresownie dobrych. Ale wszystkich, prędzej czy później, Maria zapraszała do swojego życia, pragnęła ich szczęścia i bezpieczeństwa. — Nie mam wiele, sam pan widział, ale... Proszę się częstować, chyba znajdę więcej... — dodała po chwili, rumieniąc się przy tym ze wstydu. Michael Tonks był w Okruszku, widział skromne warunki bytowe, które tam panowały, ale to nie oznaczało, że Maria Multon nie czuła względem niego olbrzymiej wdzięczności. Miała dług i chciała choć rozpocząć jego spłacanie. Przynajmniej przy pomocy malin.
Nie skomentowała tego, że słyszała burczenie jego brzucha. Spróbuje go napełnić, choć trochę.
Miała dziś niesamowite szczęście — gdy poruszyła gałązką, odsłaniając jednocześnie znajdujące się w ukryciu owoce, coś szurnęło, poruszyło krzakiem, wywołując na jej ustach szerszy uśmiech. Jakież to stworzonka mogły zamieszkiwać krzaki malin? Była ciekawa, cóż to za niespodziewany przybysz również pragnął posilić się malinkami, lecz cokolwiek to było — uciekło, nim mogła go dostrzec.
— Dużo. Więc starczy dla nas obojga — przyznała mu rację, zadowolona ze swej zdobyczy. Cierpliwie ściągała owoce z krzewu, odkładając je do koszyka i nim się spostrzegła, ten zapełnił się w całości. Przeniosła na moment wzrok na Michaela, chyba obruszonego myślą, że mógłby bać się dzika. Na wieść o losie akromantuli, która nieroztropnie przecięła jego drogę, Maria rozchyliła lekko wargi w zdziwieniu, by zaraz uśmiechnąć się, szerzej. — Opowie mi pan o tym? Nigdy takiej nie widziałam, nie poza książkami... — była ogromnie ciekawa tego wydarzenia. Jak mówiła? Czy miała głos mężczyzny czy kobiety? Został ugryziony? Jeżeli tak, to czy bolało bardzo?
Jej uwaga znów pomknęła do krzaka, wśród którego bogactw znalazła się jeszcze...
Buteleczka?
— Ojej! — pisnęła uradowana, chwytając ją w dłonie. Przyglądała się jej przez chwilę, obracając ostrożnie w dłoniach, próbując odczytać coś z etykietki i jednocześnie wprawiając błyszczący płyn w ruch. Powoli odkorkowała buteleczkę, powąchała jej zawartość. Intensywny zapach malin. I to jaki cudowny! — To chyba perfumy, proszę pana! — zwróciła się radośnie w kierunku Michaela, niemal podskakując. Wylała kilka kropel na palce, po czym wklepała je w szyję, za uszami, skropiła nimi nadgarstki, które potarła intensywnie o siebie, a na koniec, zakorkowaną na powrót buteleczkę odłożyła do koszyka.
— Miałby pan jeszcze ochotę na trochę malin? Możemy je zjeść wspólnie i pan by opowiedział mi o tej akromantuli... Bo nie śpieszy się pan, prawda? Proszę, proszę się zgodzić... — nie wiedziała, skąd w niej taka odwaga, by prosić dojrzałego, zajętego swym życiem mężczyznę o spędzenie z nią przynajmniej chwili na opowieści i drobnym poczęstunku. Niemniej jednak, korzystając z radości, która pojawiła się w niej nagle wraz z owocami krzewu malin, spoglądała prosto w oczy mężczyzny, z głową zadartą do góry, ledwie powstrzymując się przed stanięciem na palcach w próbie choć częściowego dorównania mu wzrostem.
— A będzie pan w stanie zapamiętać? Może lepiej wysłać go panu sową? Może pan wysłać to maleństwo do mnie — uśmiechnęła się szeroko, wspominając malutką sowę, która zapukała w jej okno, niosąc list, niewątpliwie od pana aurora. Tym razem blondynka będzie przygotowana. Podaruje małej sówce jakąś przekąskę na drogę, a Canis wróci do swego właściciela zadowolona. Była tego pewna. — Nie wiem, czy Gwiazdka dotrze do pana, ale pańskie maleństwo na pewno odnajdzie drogę.
Na potwierdzenie swych słów uśmiechnęła się szerzej, a z jej ust wydostało się ciche, choć pełne ulgi westchnienie. Ramiona uniosły się wyżej, by zaraz miękko opaść do wcześniejszej pozycji, gdy skracała dystans między nimi. Nie spoglądała na niego, gdy decydował, czy powinien wziąć malinę, czy może nie. Nie chciała wywierać na nim presji, miała wyłącznie nadzieję, że czuł, iż przyjęciem tego skromnego prezentu sprawi jej choć trochę radości. Poczuła jednak jego palce — o chropowatej teksturze, twarde, choć ciepłe i dotykające jej dłoni zupełnie delikatnie i z wyczuciem. Wypuściła malinę ze swych objęć, po czym cofnęła się do wcześniejszego dystansu, bez słowa.
Do czasu.
— Ochronił mnie pan. Już dwa razy — odpowiedziała krótko i rzeczowo, jakby była to największa z oczywistości. Dla niej tak właśnie było, a niemożliwość oddania tej dobroci doprowadzała ją do stanu, w którym myślała tylko o tym. W Plymouth nie było za bardzo okazji do podziękowań, w Plymouth znów nałożyła na siebie płaszcz strachu, strachu, który nie podobał się temu mężczyźnie, który na swój sposób, choć odrobinę nieporadnie, próbował ją z niego wyciągnąć. Niewielu było na świecie ludzi tak bezinteresownie dobrych. Ale wszystkich, prędzej czy później, Maria zapraszała do swojego życia, pragnęła ich szczęścia i bezpieczeństwa. — Nie mam wiele, sam pan widział, ale... Proszę się częstować, chyba znajdę więcej... — dodała po chwili, rumieniąc się przy tym ze wstydu. Michael Tonks był w Okruszku, widział skromne warunki bytowe, które tam panowały, ale to nie oznaczało, że Maria Multon nie czuła względem niego olbrzymiej wdzięczności. Miała dług i chciała choć rozpocząć jego spłacanie. Przynajmniej przy pomocy malin.
Nie skomentowała tego, że słyszała burczenie jego brzucha. Spróbuje go napełnić, choć trochę.
Miała dziś niesamowite szczęście — gdy poruszyła gałązką, odsłaniając jednocześnie znajdujące się w ukryciu owoce, coś szurnęło, poruszyło krzakiem, wywołując na jej ustach szerszy uśmiech. Jakież to stworzonka mogły zamieszkiwać krzaki malin? Była ciekawa, cóż to za niespodziewany przybysz również pragnął posilić się malinkami, lecz cokolwiek to było — uciekło, nim mogła go dostrzec.
— Dużo. Więc starczy dla nas obojga — przyznała mu rację, zadowolona ze swej zdobyczy. Cierpliwie ściągała owoce z krzewu, odkładając je do koszyka i nim się spostrzegła, ten zapełnił się w całości. Przeniosła na moment wzrok na Michaela, chyba obruszonego myślą, że mógłby bać się dzika. Na wieść o losie akromantuli, która nieroztropnie przecięła jego drogę, Maria rozchyliła lekko wargi w zdziwieniu, by zaraz uśmiechnąć się, szerzej. — Opowie mi pan o tym? Nigdy takiej nie widziałam, nie poza książkami... — była ogromnie ciekawa tego wydarzenia. Jak mówiła? Czy miała głos mężczyzny czy kobiety? Został ugryziony? Jeżeli tak, to czy bolało bardzo?
Jej uwaga znów pomknęła do krzaka, wśród którego bogactw znalazła się jeszcze...
Buteleczka?
— Ojej! — pisnęła uradowana, chwytając ją w dłonie. Przyglądała się jej przez chwilę, obracając ostrożnie w dłoniach, próbując odczytać coś z etykietki i jednocześnie wprawiając błyszczący płyn w ruch. Powoli odkorkowała buteleczkę, powąchała jej zawartość. Intensywny zapach malin. I to jaki cudowny! — To chyba perfumy, proszę pana! — zwróciła się radośnie w kierunku Michaela, niemal podskakując. Wylała kilka kropel na palce, po czym wklepała je w szyję, za uszami, skropiła nimi nadgarstki, które potarła intensywnie o siebie, a na koniec, zakorkowaną na powrót buteleczkę odłożyła do koszyka.
— Miałby pan jeszcze ochotę na trochę malin? Możemy je zjeść wspólnie i pan by opowiedział mi o tej akromantuli... Bo nie śpieszy się pan, prawda? Proszę, proszę się zgodzić... — nie wiedziała, skąd w niej taka odwaga, by prosić dojrzałego, zajętego swym życiem mężczyznę o spędzenie z nią przynajmniej chwili na opowieści i drobnym poczęstunku. Niemniej jednak, korzystając z radości, która pojawiła się w niej nagle wraz z owocami krzewu malin, spoglądała prosto w oczy mężczyzny, z głową zadartą do góry, ledwie powstrzymując się przed stanięciem na palcach w próbie choć częściowego dorównania mu wzrostem.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zachowywała się inaczej niż podczas ich pierwszego i drugiego spotkania. W kwietniu jej lęk był zrozumiały, tylko sekundy dzieliły ją od zostania ofiarą jakiegoś szaleńca. Trudniej było mu zrozumieć jej zahukanie w Plymouth. Samemu szczerze lubił większe miasta, wychował się w końcu w Londynie. Stolica została mu brutalnie odebrana, ale odkąd siedziba podziemnego Ministerstwa przeniosła się do Devon, Plymouth zostało czymś na kształt domu - czuł się tam nawet swobodniej niż w Dolinie Godryka, gdzie peszyło go, że każdy zdaje się znać każdego. Dopiero teraz olśniło go, że na szarych, tłocznych ulicach Maria zdawała się cieniem siebie, że może łzy w jej oczach wcale nie były powiązane z jego osobą, że po prostu przypadkowo został świadkiem dwóch nieprzyjemnych sytuacji. Jednej całkiem jasnej, drugiej dość tajemniczej - pod budką z kawą zamknęła się w końcu w sobie, mamrocząc coś o mleku i jajach z irracjonalną dumą.
Tutaj, w lesie, na zalanej słońcem polanie - zdawała się inna, swobodniejsza, weselsza. Zdawała się też całkowicie ignorować jego słowa o masowych grobach, choć bez wątpienia je rozumiała. Dlaczego jego obecność, aurora śmierci (s z l a m y) nie starła z jej ust tego dziewczęcego, nieco dziecięcego uśmiechu?
Zamrugał, skonsternowany. Przez moment nie wiedział, jak odpowiedzieć na jej propozycję - kilka miesięcy temu powinien powiedzieć, że lepiej nie korespondować z poszukiwanym rebeliantem, ale teraz argument upadł. Mimowolnie policzył, ile razy zwróciła się do niego per "pan" w tych dwóch zdaniach. Pięć. Poczuł się staro.
-Mów mi Michael. - chciał chyba powiedzieć co innego, ale zaczął akurat od tego. -Znajdzie drogę, ale nie mógłbym się podpisać. - dodał w ramach odpowiedzi, choć ta informacja nic właściwie nie wyjaśniała.
-...Dwa? - upewnił się, zdezorientowany. Ochronił kogoś i ten ktoś mu dziękował - to zdarzało się rzadko, ostatnio b a r d z o rzadko. Ludzie czuli wdzięczność, bez wątpienia, ale lęk chwytał wszystkich za gardło, listy gończe zmuszały do ostrożności. Ostatnio zresztą działał najczęściej na przygranicznych terenach, gdzie natykał się przede wszystkim na szmalcowników - a potem dostał więcej obowiązków w sądach wojskowych, gdzie tychże szmalcowników przesłuchiwał. Może to nic dziwnego, że odwykł od kontaktu z cywilami - choć irracjonalne zarzuty ze spotkania Zakonu nadal irracjonalnie go bolały. Próbował zrozumieć, że osoby walczące w terenie rzadziej nie rozumieją, ale to wcale nie poprawiało mu humoru.
Maria, za to, odrobinę by mu go poprawiła, ale chwilowo skupił się na analizie faktów, nie na emocjach. Dwa razy. Przygryzł lekko wnętrze policzka, ze wstydem. Tamta istota, podszywająca się pod dziecko... powinien zareagować szybciej.
-To dziecko nie było groźne, sprawdziłem teren pod kątem czarnej magii... nie było przed czym cię ocalić. - wyjaśnił prędko. Czy tak właśnie myślała, że tamta dziewczynka im zagroziła? Uciekła wtedy tak prędko, nie zdążył porządnie wytłumaczyć... -Ale nie powinniśmy spędzić z tą istotą tyle czasu... - wymamrotał, chcąc dodać, że nie wie, co to było, ale Maria prawie weszła mu w słowo. Burczenie w brzuchu też weszło mu w słowo. Przygryzł lekko wargę, a potem powoli wypuścił powietrze z płuc.
-Dziękuję. - mruknął, ale jeszcze nie sięgnął po maliny, niepewny właściwie, co ma zrobić. Nie chciał odtrącać tego miłego gestu, robić dziewczynie przykrości, chciał też wreszcie skosztować czegoś słodkiego, nasycić apetyt i łaknienie - ale wtedy Maria zostanie z niczym.
-Lepiej, żebyś nie widziała akromantuli. - odpowiedział z nutą rozbawienia w głosie, trochę urzeczony jej entuzjazmem. Przy okazji odwlókł nieco moment decyzji i pożegnania.
Dylemat prędko się rozwiązał, gdy szczupła dziewczęca dłoń odsłoniła prawdziwy malinowy chruśniak.
-Perfumy? - zdziwił się. -To bezp...? - zaczął, ale Maria już się nimi spryskała, z dziewczęcą nadgorliwością. Kobiety.
Zamrugał, nieco oszołomiony tym wybuchem młodzieńczego entuzjazmu - wywołanego z pewnością obfitością malin i podejrzanym prezentem, choć Maria brzmiała jakby szczerze cieszyła się na opowieść o akromantuli. A może nawet na jego towarzystwo.
Odpędził tą myśl, zaciskając palce na różdżce. Był tej dziewczynie coś winien.
Festivo - pomyślał, nie chcąc niepotrzebnie jej stresować, choć samo jego milczenie - i przedłużające się zerknięcie na flakonik - mogło wydawać się niepokojące. Przedmiot znaleziony przez Marię wydawał się jednak zwyczajny, więc Mike uśmiechnął się - najpierw blado, potem nieco cieplej.
-Mike. - przypomniał jej, a potem usiadł z rozbawionym westchnieniem. -Dobrze. Salvio Hexia. - przesunął różdżką przed nimi, w linii prostej. -Żeby nikt nas nie zaskoczył. - wyjaśnił, a potem podparł się na jednej ręce, a drugą sięgnął po maliny, prosto z krzaka.
-Myślałem, że dziewczyny w twoim wieku boją się pająków - a ty chcesz słuchać o akromantulach? - zagaił z krzywym, niemalże łobuzerskim uśmiechem - ale w tym swoim rezerwacie Maria raczej nie miała okazji oglądać takich uśmiechów. -To - co chcesz wiedzieć? - zapytał, badając przy okazji ile już wie o tych stworzeniach. Nie spodziewał się, że Maria uchwyci się akurat tego tematu (prawdę mówiąc, to na jakie tematy zwracała uwagę, a na jakie nie, wciąż go zaskakiwało), ale zrobiło mu się trochę miło. Lubił się chwalić, a dawno nie miał okazji.
Tutaj, w lesie, na zalanej słońcem polanie - zdawała się inna, swobodniejsza, weselsza. Zdawała się też całkowicie ignorować jego słowa o masowych grobach, choć bez wątpienia je rozumiała. Dlaczego jego obecność, aurora śmierci (s z l a m y) nie starła z jej ust tego dziewczęcego, nieco dziecięcego uśmiechu?
Zamrugał, skonsternowany. Przez moment nie wiedział, jak odpowiedzieć na jej propozycję - kilka miesięcy temu powinien powiedzieć, że lepiej nie korespondować z poszukiwanym rebeliantem, ale teraz argument upadł. Mimowolnie policzył, ile razy zwróciła się do niego per "pan" w tych dwóch zdaniach. Pięć. Poczuł się staro.
-Mów mi Michael. - chciał chyba powiedzieć co innego, ale zaczął akurat od tego. -Znajdzie drogę, ale nie mógłbym się podpisać. - dodał w ramach odpowiedzi, choć ta informacja nic właściwie nie wyjaśniała.
-...Dwa? - upewnił się, zdezorientowany. Ochronił kogoś i ten ktoś mu dziękował - to zdarzało się rzadko, ostatnio b a r d z o rzadko. Ludzie czuli wdzięczność, bez wątpienia, ale lęk chwytał wszystkich za gardło, listy gończe zmuszały do ostrożności. Ostatnio zresztą działał najczęściej na przygranicznych terenach, gdzie natykał się przede wszystkim na szmalcowników - a potem dostał więcej obowiązków w sądach wojskowych, gdzie tychże szmalcowników przesłuchiwał. Może to nic dziwnego, że odwykł od kontaktu z cywilami - choć irracjonalne zarzuty ze spotkania Zakonu nadal irracjonalnie go bolały. Próbował zrozumieć, że osoby walczące w terenie rzadziej nie rozumieją, ale to wcale nie poprawiało mu humoru.
Maria, za to, odrobinę by mu go poprawiła, ale chwilowo skupił się na analizie faktów, nie na emocjach. Dwa razy. Przygryzł lekko wnętrze policzka, ze wstydem. Tamta istota, podszywająca się pod dziecko... powinien zareagować szybciej.
-To dziecko nie było groźne, sprawdziłem teren pod kątem czarnej magii... nie było przed czym cię ocalić. - wyjaśnił prędko. Czy tak właśnie myślała, że tamta dziewczynka im zagroziła? Uciekła wtedy tak prędko, nie zdążył porządnie wytłumaczyć... -Ale nie powinniśmy spędzić z tą istotą tyle czasu... - wymamrotał, chcąc dodać, że nie wie, co to było, ale Maria prawie weszła mu w słowo. Burczenie w brzuchu też weszło mu w słowo. Przygryzł lekko wargę, a potem powoli wypuścił powietrze z płuc.
-Dziękuję. - mruknął, ale jeszcze nie sięgnął po maliny, niepewny właściwie, co ma zrobić. Nie chciał odtrącać tego miłego gestu, robić dziewczynie przykrości, chciał też wreszcie skosztować czegoś słodkiego, nasycić apetyt i łaknienie - ale wtedy Maria zostanie z niczym.
-Lepiej, żebyś nie widziała akromantuli. - odpowiedział z nutą rozbawienia w głosie, trochę urzeczony jej entuzjazmem. Przy okazji odwlókł nieco moment decyzji i pożegnania.
Dylemat prędko się rozwiązał, gdy szczupła dziewczęca dłoń odsłoniła prawdziwy malinowy chruśniak.
-Perfumy? - zdziwił się. -To bezp...? - zaczął, ale Maria już się nimi spryskała, z dziewczęcą nadgorliwością. Kobiety.
Zamrugał, nieco oszołomiony tym wybuchem młodzieńczego entuzjazmu - wywołanego z pewnością obfitością malin i podejrzanym prezentem, choć Maria brzmiała jakby szczerze cieszyła się na opowieść o akromantuli. A może nawet na jego towarzystwo.
Odpędził tą myśl, zaciskając palce na różdżce. Był tej dziewczynie coś winien.
Festivo - pomyślał, nie chcąc niepotrzebnie jej stresować, choć samo jego milczenie - i przedłużające się zerknięcie na flakonik - mogło wydawać się niepokojące. Przedmiot znaleziony przez Marię wydawał się jednak zwyczajny, więc Mike uśmiechnął się - najpierw blado, potem nieco cieplej.
-Mike. - przypomniał jej, a potem usiadł z rozbawionym westchnieniem. -Dobrze. Salvio Hexia. - przesunął różdżką przed nimi, w linii prostej. -Żeby nikt nas nie zaskoczył. - wyjaśnił, a potem podparł się na jednej ręce, a drugą sięgnął po maliny, prosto z krzaka.
-Myślałem, że dziewczyny w twoim wieku boją się pająków - a ty chcesz słuchać o akromantulach? - zagaił z krzywym, niemalże łobuzerskim uśmiechem - ale w tym swoim rezerwacie Maria raczej nie miała okazji oglądać takich uśmiechów. -To - co chcesz wiedzieć? - zapytał, badając przy okazji ile już wie o tych stworzeniach. Nie spodziewał się, że Maria uchwyci się akurat tego tematu (prawdę mówiąc, to na jakie tematy zwracała uwagę, a na jakie nie, wciąż go zaskakiwało), ale zrobiło mu się trochę miło. Lubił się chwalić, a dawno nie miał okazji.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Maria rzadko kiedy czuła się tak szczęśliwie, jak teraz. A gdy wreszcie, po długich miesiącach nurzania się we własnej melancholii, przebywania w bezpiecznej ciszy Okruszka zanurzonego w lesie, mając wyłącznie jednorożce za towarzyszy jej przygód, mogła podzielić się swoim szczęściem z innymi, pragnęła to robić jak najpełniej, jak najprędzej. Auror i opiekunka jednorożców pochodzili w końcu z dwóch różnych światów. Pierwszy z nich był utrzymywaną za wszelką cenę idyllą, zanurzoną w przeszłości po same uszy, obrazem pozornego bezpieczeństwa. Drugi z nich odrzucał wszystkie pozory, bo pozory przecież mogły zabijać. Był zimny, krwawy, momentami bezwzględny i przepełniony bólem, żalem, dopiero czasami osładzany poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku, przywrócenia sprawiedliwości. Ale ludzie, tak w książkach, które piętrzyły się na podłodze niewielkiej sypialni Marii, jak i w prawdziwym życiu, mawiali czasem, że przeciwieństwa się przyciągają. Może dlatego tak na siebie wpadali? Może los całkiem umyślnie krzyżował ich ścieżki ze sobą, pomagał w dostrzeżeniu w sobie nawzajem tego, czego im brakowało? Maria nie mówiła o tym na głos, ale pomimo pochodzenia, które na pewno nie przypadłoby do gustu jej krewnym, Michael bardzo imponował jej swoją odwagą, opanowaniem i doświadczeniem. Nie spanikował, gdy tamten czarnoksiężnik rzucał w niego klątwy, potrafił go skutecznie obezwładnić i unieszkodliwić, gdy Maria nie potrafiła posłać nawet jednego poprawnie rzuconego zaklęcia.
Tonks — chcąc nie chcąc — stał się dla Marii swego rodzaju wzorem.
— Michael — powtórzyła po nim, swym delikatnym, cichym głosem. Czy ktoś zwracał się do niego kiedyś w podobnie nieśmiały, niemal ulotny sposób? Wciąż się uśmiechała, nie mogła się odgonić od chęci wygięcia warg jeszcze szerzej. Nawet spychane z całych sił za krawędzie świadomości widmo masowych grobów nie mogło zepsuć jej tej radości. Nie dziś, nie teraz. Chciała trzymać się jej kurczowo, tak długo, jak tylko mogła. W końcu to las był jej domem; nie było miejsca dla dusz takich jak ta, która wybrała sobie jej ciało w mieście. — Dwa — dodała po chwili, kiwając już pewniej głową. Choć tamto dziwne stworzenie o lepkich rękach nie było szczególnie przerażające lub niebezpieczne, zachował się wtedy, jak należało. I za to Maria była mu dozgonnie wdzięczna, nikt bowiem nie dbał o jej bezpieczeństwo tak, jak prawie nieznajomy człowiek. — Ale był pa... — rozpędziła się, zapomniała o wcześniejszej prośbie. Przełknęła prędko ślinę, uśmiech zamigotał w mniej pewnej siebie odsłonie, choć nie uciekała spojrzeniem od jego oczu. Też czasami szarzały, jak te jej, ale miały przy tym czystszy, błękitny odcień. Jej oczy wiosenniały zielenią, gdy szczerze się śmiała.
Niewielu ludzi o tym wiedziało.
— Byłeś przy mnie wtedy. To... dużo dla mnie znaczy. Sama bałabym się bardziej — wyszeptała wreszcie, czując, że policzki znów zaczynają pokrywać się różową poświatą, że to wyznanie, w całej swej niewinności płynące z głębi serca, wpływało także na jej aparycję. Było jej przy tym trochę głupio, że musiała na nim polegać, wciąż i wciąż. Może uważał ją za ciężar? Nieudacznika? Nie chciała, żeby źle o niej myślał, żeby kojarzyła mu się tylko z przestraszoną, załzawioną dziewczyną, ale czasami nie potrafiła robić nic innego, niż tylko płakać.
Ale teraz Michael podziękował i Maria uradowana ze swojego perswazyjnego sukcesu uniosła nieco podbródek w górę, w wyrazie dumy. Koszyk i ręce przesunęła za plecy, po czym obróciła się wokół własnej osi — płynnie i energicznie. W ruch poszła też sukienka, momentalnie błysnęły jasne łydki i może trochę kolana, aż materiał znów przykrył nogi, gdy stanęła przed krzakiem malin, przenosząc owoce z gałęzi do koszyka. Owoce oraz butelkę z perfumami, których intensywnie malinowy zapach otulił nie tylko postać Marii, ale także rozlał się po najbliższym otoczeniu. Był słodki, soczysty, a jednocześnie świeży. Zupełnie taki, jak owoce, którymi mieli się niedługo posilić.
Widząc uśmiech mężczyzny, pomyślała, że zapewne spodobał mu się zapach. Jeżeli tak było — mogła dopisać sobie do listy kolejny powód do uśmiechu. Zauważyła, że gdy sama się uśmiechała, i jemu przychodziło to jakoś prościej, łatwiej. Może powinna starać się robić to częściej?
— Mike — zwróciła się do niego, niedługo po tym aż skończył rzucać zaklęcie. — To zaklęcie, co ono robi? Tworzy barierę niewidzialności, prawda? — dopytała cicho, z wyraźną ciekawością przebijającą się przez zgłoski. Czy było coś, czego ten mężczyzna nie potrafił?
Usiadła niedaleko niego, na jednym z kamieni. Ułożyła sobie koszyk z malinami na kolanach, jednocześnie zachęcając go gestem, aby częstował się do woli. Sama wsunęła sobie kilka z owoców do ust, przymykając na moment oczy, wyraźnie rozmarzona od ich słodyczy. To naprawdę dobry dzień.
Dopiero gdy głos aurora dotarł do niej raz jeszcze, przechyliła głowę w jego kierunku. Tego rodzaju uśmiechy były jej zupełnie nieznane, ale było mu w nim jakoś... do twarzy.
— Wszystko! — odparła z rozbrajającą szczerością, wpatrując się w niego skrzącymi z wyczekiwania oczami. — Jak duża była? Miała młode? To była pani akromantula, czy pan akromantul? Ugryzła cię? Bolało?
Michael chyba zastanowi się dwa razy, nim zada Marii otwarte pytanie.
Tonks — chcąc nie chcąc — stał się dla Marii swego rodzaju wzorem.
— Michael — powtórzyła po nim, swym delikatnym, cichym głosem. Czy ktoś zwracał się do niego kiedyś w podobnie nieśmiały, niemal ulotny sposób? Wciąż się uśmiechała, nie mogła się odgonić od chęci wygięcia warg jeszcze szerzej. Nawet spychane z całych sił za krawędzie świadomości widmo masowych grobów nie mogło zepsuć jej tej radości. Nie dziś, nie teraz. Chciała trzymać się jej kurczowo, tak długo, jak tylko mogła. W końcu to las był jej domem; nie było miejsca dla dusz takich jak ta, która wybrała sobie jej ciało w mieście. — Dwa — dodała po chwili, kiwając już pewniej głową. Choć tamto dziwne stworzenie o lepkich rękach nie było szczególnie przerażające lub niebezpieczne, zachował się wtedy, jak należało. I za to Maria była mu dozgonnie wdzięczna, nikt bowiem nie dbał o jej bezpieczeństwo tak, jak prawie nieznajomy człowiek. — Ale był pa... — rozpędziła się, zapomniała o wcześniejszej prośbie. Przełknęła prędko ślinę, uśmiech zamigotał w mniej pewnej siebie odsłonie, choć nie uciekała spojrzeniem od jego oczu. Też czasami szarzały, jak te jej, ale miały przy tym czystszy, błękitny odcień. Jej oczy wiosenniały zielenią, gdy szczerze się śmiała.
Niewielu ludzi o tym wiedziało.
— Byłeś przy mnie wtedy. To... dużo dla mnie znaczy. Sama bałabym się bardziej — wyszeptała wreszcie, czując, że policzki znów zaczynają pokrywać się różową poświatą, że to wyznanie, w całej swej niewinności płynące z głębi serca, wpływało także na jej aparycję. Było jej przy tym trochę głupio, że musiała na nim polegać, wciąż i wciąż. Może uważał ją za ciężar? Nieudacznika? Nie chciała, żeby źle o niej myślał, żeby kojarzyła mu się tylko z przestraszoną, załzawioną dziewczyną, ale czasami nie potrafiła robić nic innego, niż tylko płakać.
Ale teraz Michael podziękował i Maria uradowana ze swojego perswazyjnego sukcesu uniosła nieco podbródek w górę, w wyrazie dumy. Koszyk i ręce przesunęła za plecy, po czym obróciła się wokół własnej osi — płynnie i energicznie. W ruch poszła też sukienka, momentalnie błysnęły jasne łydki i może trochę kolana, aż materiał znów przykrył nogi, gdy stanęła przed krzakiem malin, przenosząc owoce z gałęzi do koszyka. Owoce oraz butelkę z perfumami, których intensywnie malinowy zapach otulił nie tylko postać Marii, ale także rozlał się po najbliższym otoczeniu. Był słodki, soczysty, a jednocześnie świeży. Zupełnie taki, jak owoce, którymi mieli się niedługo posilić.
Widząc uśmiech mężczyzny, pomyślała, że zapewne spodobał mu się zapach. Jeżeli tak było — mogła dopisać sobie do listy kolejny powód do uśmiechu. Zauważyła, że gdy sama się uśmiechała, i jemu przychodziło to jakoś prościej, łatwiej. Może powinna starać się robić to częściej?
— Mike — zwróciła się do niego, niedługo po tym aż skończył rzucać zaklęcie. — To zaklęcie, co ono robi? Tworzy barierę niewidzialności, prawda? — dopytała cicho, z wyraźną ciekawością przebijającą się przez zgłoski. Czy było coś, czego ten mężczyzna nie potrafił?
Usiadła niedaleko niego, na jednym z kamieni. Ułożyła sobie koszyk z malinami na kolanach, jednocześnie zachęcając go gestem, aby częstował się do woli. Sama wsunęła sobie kilka z owoców do ust, przymykając na moment oczy, wyraźnie rozmarzona od ich słodyczy. To naprawdę dobry dzień.
Dopiero gdy głos aurora dotarł do niej raz jeszcze, przechyliła głowę w jego kierunku. Tego rodzaju uśmiechy były jej zupełnie nieznane, ale było mu w nim jakoś... do twarzy.
— Wszystko! — odparła z rozbrajającą szczerością, wpatrując się w niego skrzącymi z wyczekiwania oczami. — Jak duża była? Miała młode? To była pani akromantula, czy pan akromantul? Ugryzła cię? Bolało?
Michael chyba zastanowi się dwa razy, nim zada Marii otwarte pytanie.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
W pierwszej chwili nie zrozumiał - i może jeszcze przez dłuższy czas nie zrozumie - że ta inność Marii to szczęście. Ludzie z natury melancholijni, od dzieciństwa smutni okazywali w końcu szczęście inaczej, w ciszy i prostych gestach, a może ludzie młodzi znajdowali je też w prostszych chwilach, w słodkim smaku malin. Mike nigdy nie przeżywał w ten sposób szczęścia - jego radość była ekspresyjna, dynamiczna, i zgasła równie spektakularnie jak była okazywana w młodości. Od dawna nie pozwalał sobie też na chwilę oddechu przy kimś prawdziwie beztroskim, odzwyczaił się od tego, wojna wydawała się wszechobecnym cieniem. Od niektórych ludzi izolował się z wyboru, inni byli ofiarami widzianych w pracy przestępstw, a nawet najbliżsi zmagali się z własnymi demonami. Justine przygasła odkąd dołączyła do Zakonu, a ostatnia strata zdawała się dobić ją nieodwracalnie. Kerrie martwiła się o nich wszystkich, przytłoczona własną bezsilnością, a Oliver... Castor dzielił z nim rodzaj smutku, od którego chyba nie dało się uciec. Co najwyżej na krótkie interwały między kolejnymi pełniami.
Maria, żyjąca pod kloszem w tym swoim rezerwacie, pod opieką lordów Gloucestershire, była inna. Wciąż chyba nieświadoma, choć nawet ona widziała listy gończe, choć i ją dotknęło ludzkie okrucieństwo, choć i ona mogła stać się jedną z bezimiennych ofiar szmalcowników i chyba żaden lord by się o nią nie upomniał. A auror, który ją podobno uratował, chciał zdestabilizować jej hrabstwo, jej dom. I wmawiał sobie, że nic mu do tego, że tak trzeba.
Ten ciężar nigdy nie zniknie, ale mógł przynajmniej usiąść na chwilę. Zjeść maliny. Uśmiechnąć się w odpowiedzi na dźwięk własnego imienia, tak cichego i ulotnego. Czy zapamiętasz mnie, Mario, gdy polegnę na tej wojnie, czy i to wspomnienie uleci? Albo spopieli się na stronach Walczącego Maga, a potem wykuje na nowo w ich kłamstwach?
Nie zadał tych pytań na głos, ale może widziała je w jego smętnym wzroku.
-Bałabyś się dziecka? - uniósł lekko brew, próbując rozładować atmosferę, pokrzepić Marię lekkim uśmiechem. Może teraz - wiedząc, że w tamtej dziewczynce było coś nienaturalnego - patrzyła na to z innej perspektywy, ale wtedy zdawała się lękać dziecięcych łez mniej niż on.
Dzisiaj nie kuliła się już w sobie w odpowiedzi na każde jego słowo, jak wtedy. Wręcz przeciwnie, zdawała się wyprostować, nabrać jakiejś niezrozumiałej swobody - może w lesie czuła się po prostu pewniej niż w Plymouth?
Okręciła się wokół własnej osi, wirująca sukienka na moment przykuła jego spojrzenie, a obrót rozwiał dodatkowo woń malin. Intensywny zapach uderzył prosto w nozdrza Michaela, rozpraszający i wszechogarniający. Od niektórych zapachów nie dało się uciec, jak od wszechobecnej woni strachu i śmierci - ale ten był inny, słodki. Może zabije ślady tamtych, choćby na moment. Mike, maliny splotły się z nieoczekiwanym zdrobnieniem. Zamrugał i włożył do ust słodkie owoce.
-Barierę niewidzialności dla ludzi. - doprecyzował. -Ukrywa nasze sylwetki, ale nie ukryje krzaka - ani twojego koszyka, jeśli będzie leżał na ziemi. - zdał sobie sprawę, w tym przypadku marna to ochrona, ale zawsze jakaś. Zresztą, koszyk leżał na razie na jej kolanach, faktycznie niewidzialny.
Przechylił lekko głowę, zaklęcie było trudne, ale nie nazbyt trudne. -Nie uczą już tego na siódmym roku? - zdziwił się, zanim ugryzł się w język i przypomniał sobie, że zaprzysiężone dziewice Parkinsonów mogły nie brać średniozaawansowanych lekcji OPCM i że szkolono pewnie do innych rzeczy, na przykład czesania głupich koni. Nie wziął nawet pod uwagę, że mogła chodzić do innej szkoły.
Na moment zamilkli, a delektująca się malinami Maria wyglądała zadziwiająco spokojnie - a potem rozpalił ją niewytłumaczalny entuzjazm, widziany chyba tylko u najmłodszych kursantów na aurorów. Zanim pierwsze treningi zabiły w nich podobną, nieskrępowaną radość.
Roześmiał się, mimowolnie.
-Miała damski głos. Skąd mam wiedzieć, czy miała młode? Nie takie, które bym widział. Była... złośliwa, chciała nas zjeść. I diabelsko szybka, ledwo zdążyłem wyprowadzić kolejne ataki - więc tak, ugryzła mnie. - wytłumaczył własną porażkę w samoobronie, teatralnie podkreślając szybkość akromantuli. -Musiałem unieruchomić ją na chwilę, żeby w ogóle mieć szanse. - musieliśmy, ale jadł maliny z młodziutką i wpatrzoną w niego blondynką, więc podświadomie pominął rolę Olivera. Miał nadzieję, że przyjaciel nie miałby mu tego za złe, na pewno powiedziałby zresztą kolegom albo temu swojemu przyjacielowi, że samodzielnie zabił pająka, prawda? -Do jej oszołomienia trzeba było z trzech Conjunctivitus, to wielkie bydlę - ale gdy padła, wystarczyło Lamino Glacio. - pochwalił się, recytując pewnie nazwy zaklęć. -Gryzie jadowicie, ale był ze mną alchemik, wiedział co robić. - dodał z przyzwoitości. -I jak, wystarczająco wyczerpująco? - zdał sobie sprawę, że mówił dużo i triumfalnie uniósł podbródek, sądząc, że w istocie wyczerpał temat. A przecież nawet nie powiedział jak i gdzie spotkał pająka, ani co było potem.
Maria, żyjąca pod kloszem w tym swoim rezerwacie, pod opieką lordów Gloucestershire, była inna. Wciąż chyba nieświadoma, choć nawet ona widziała listy gończe, choć i ją dotknęło ludzkie okrucieństwo, choć i ona mogła stać się jedną z bezimiennych ofiar szmalcowników i chyba żaden lord by się o nią nie upomniał. A auror, który ją podobno uratował, chciał zdestabilizować jej hrabstwo, jej dom. I wmawiał sobie, że nic mu do tego, że tak trzeba.
Ten ciężar nigdy nie zniknie, ale mógł przynajmniej usiąść na chwilę. Zjeść maliny. Uśmiechnąć się w odpowiedzi na dźwięk własnego imienia, tak cichego i ulotnego. Czy zapamiętasz mnie, Mario, gdy polegnę na tej wojnie, czy i to wspomnienie uleci? Albo spopieli się na stronach Walczącego Maga, a potem wykuje na nowo w ich kłamstwach?
Nie zadał tych pytań na głos, ale może widziała je w jego smętnym wzroku.
-Bałabyś się dziecka? - uniósł lekko brew, próbując rozładować atmosferę, pokrzepić Marię lekkim uśmiechem. Może teraz - wiedząc, że w tamtej dziewczynce było coś nienaturalnego - patrzyła na to z innej perspektywy, ale wtedy zdawała się lękać dziecięcych łez mniej niż on.
Dzisiaj nie kuliła się już w sobie w odpowiedzi na każde jego słowo, jak wtedy. Wręcz przeciwnie, zdawała się wyprostować, nabrać jakiejś niezrozumiałej swobody - może w lesie czuła się po prostu pewniej niż w Plymouth?
Okręciła się wokół własnej osi, wirująca sukienka na moment przykuła jego spojrzenie, a obrót rozwiał dodatkowo woń malin. Intensywny zapach uderzył prosto w nozdrza Michaela, rozpraszający i wszechogarniający. Od niektórych zapachów nie dało się uciec, jak od wszechobecnej woni strachu i śmierci - ale ten był inny, słodki. Może zabije ślady tamtych, choćby na moment. Mike, maliny splotły się z nieoczekiwanym zdrobnieniem. Zamrugał i włożył do ust słodkie owoce.
-Barierę niewidzialności dla ludzi. - doprecyzował. -Ukrywa nasze sylwetki, ale nie ukryje krzaka - ani twojego koszyka, jeśli będzie leżał na ziemi. - zdał sobie sprawę, w tym przypadku marna to ochrona, ale zawsze jakaś. Zresztą, koszyk leżał na razie na jej kolanach, faktycznie niewidzialny.
Przechylił lekko głowę, zaklęcie było trudne, ale nie nazbyt trudne. -Nie uczą już tego na siódmym roku? - zdziwił się, zanim ugryzł się w język i przypomniał sobie, że zaprzysiężone dziewice Parkinsonów mogły nie brać średniozaawansowanych lekcji OPCM i że szkolono pewnie do innych rzeczy, na przykład czesania głupich koni. Nie wziął nawet pod uwagę, że mogła chodzić do innej szkoły.
Na moment zamilkli, a delektująca się malinami Maria wyglądała zadziwiająco spokojnie - a potem rozpalił ją niewytłumaczalny entuzjazm, widziany chyba tylko u najmłodszych kursantów na aurorów. Zanim pierwsze treningi zabiły w nich podobną, nieskrępowaną radość.
Roześmiał się, mimowolnie.
-Miała damski głos. Skąd mam wiedzieć, czy miała młode? Nie takie, które bym widział. Była... złośliwa, chciała nas zjeść. I diabelsko szybka, ledwo zdążyłem wyprowadzić kolejne ataki - więc tak, ugryzła mnie. - wytłumaczył własną porażkę w samoobronie, teatralnie podkreślając szybkość akromantuli. -Musiałem unieruchomić ją na chwilę, żeby w ogóle mieć szanse. - musieliśmy, ale jadł maliny z młodziutką i wpatrzoną w niego blondynką, więc podświadomie pominął rolę Olivera. Miał nadzieję, że przyjaciel nie miałby mu tego za złe, na pewno powiedziałby zresztą kolegom albo temu swojemu przyjacielowi, że samodzielnie zabił pająka, prawda? -Do jej oszołomienia trzeba było z trzech Conjunctivitus, to wielkie bydlę - ale gdy padła, wystarczyło Lamino Glacio. - pochwalił się, recytując pewnie nazwy zaklęć. -Gryzie jadowicie, ale był ze mną alchemik, wiedział co robić. - dodał z przyzwoitości. -I jak, wystarczająco wyczerpująco? - zdał sobie sprawę, że mówił dużo i triumfalnie uniósł podbródek, sądząc, że w istocie wyczerpał temat. A przecież nawet nie powiedział jak i gdzie spotkał pająka, ani co było potem.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie mogła widzieć go prawdziwie szczęśliwego. Gdy Michael przeżywał chwile swojego życia, Maria uczyła się na tyle pilnie, jak tylko mogła, w Akademii Beauxbatons. I to było właśnie idealnym obrazem tego, jak bardzo byli od siebie różni. Jak stali po przeciwnych stronach barykady, jak nie mogło ich łączyć potencjalnie n i c. Bo co mógłby mieć wspólnego dojrzały, odpowiedzialny auror z bujającą w obłokach nawet nie dwudziestoletnią dziewczyną, której całym życiem okazały się jedne z najlepszych, najczystszych magicznych stworzeń? Mugolak, szlama, niebezpieczny przeciwnik rządu — tak pisali o nim na plakatach, które widziała w Londynie, dzięki którym rozpoznała go dwa miesiące temu w Rękawie Praplatanów. Ale ten człowiek nie był przecież zły, widziała to w jego oczach. Jego oczy nie iskrzyły tak, jak robią to oczy złych osób, nie posyłały spojrzeń, przed którymi wzdrygałyby się jednorożce, aby później rzucić się w ucieczkę. W jego oczach widziała melancholię — głęboką, szarawą jak odcień jego tęczówek, ale delikatnie znajomą. Podobną do tej, którą dzierżyła w swej duszy sama, ale nie tak pierwotną. Mogła mieć wyłącznie przeczucie — że ktoś skrzywdził tego człowieka, skrzywdził go tak mocno, że jeszcze nie zdążył się po tym pozbierać, ale widziała czasem przebłyski tego, kim mógł być... kiedyś. Gdy nachylał się nad nią w Plymouth, uśmiechając się zaczepnie, gdy uśmiechał się teraz, na dźwięk swojego imienia. Ta zadra, jakakolwiek by ona nie była, tkwiła w nim głęboko, ale nie była częścią tego, kim faktycznie był.
Maria nie pamiętała tego, jak to było być zupełnie szczęśliwym. Chyba nigdy nie miała do tego okazji.
— Jeżeli byłoby to zwykłe dziecko to nie — odpowiedziała wreszcie, z racji niewielkiej odległości między nimi nie chciała się nawet zmuszać do tego, by mówić głośniej. Blondynowi zresztą nie przeszkadzała chyba jej niewielka głośność mowy, zwracał jej uwagę wyłącznie na płacz. — Zwykłe dzieci lubię. Moja siostra ma małego synka, chciałabym go częściej odwiedzać... — opuściła lekko głowę, jednocześnie wkładając do ust kolejną, ciemnoróżową malinę. Nie sądziła, że kiedykolwiek zwierzy się ze swojego małego marzenia komukolwiek, a na pewno, że będzie to akurat prawie—nieznajomy auror. — A ty? Od początku wyglądało na to, że potrzebujesz pomocy — spoglądnęła na niego z dołu, szarozielone oczy rozjaśniły się, pozieleniały, tym razem bez udziału kryształków łez. Wargi Marii, delikatnie zaróżowione od malinowego soku wygięły się w niemal chochliczym uśmiechu, nim przykryła je otwartą dłonią, chichocząc przy tym cicho. Nie śmiała się jednak z Michaela, nie wyśmiewała go. Po prostu była... Bardzo radosna. Niespodziewanie jak na siebie.
Pokiwała kilkukrotnie głową, gdy mówił o barierze z zaklęcia, o nauce na siódmym roku. Zmarszczyła delikatnie brwi, próbując przypomnieć sobie, kiedy ostatnio mogła uczyć się o czymś takim.
— Wydaje mi się, że... Mnie uczono o tym na ósmym roku OPCM — przyznała po chwili, próbując przypomnieć sobie dokładny moment tej nauki. Michael mógł jednak zaskoczyć się także pozytywnie — Maria uczęszczała na rozszerzone kursy tak z OPCM, jak i uroków, z których zdawała francuski odpowiednik OWUTEMów. — Salvio Hexia — uśmiechnęła się szerzej, wcześniej odwracając się do tyłu. Pewnym ruchem różdżki zakreśliła szerokie pole, które miało wyznaczać kolejną barierę, za plecami jedzącej maliny dwójki. Cząsteczki magii współpracowały z nią naprawdę wybitnie, nie przypominała już wszak tej samej, rozdygotanej dziewczyny, którą uratował od pewnego shańbienia w ciemności Gloucestershire.
Maria była zresztą świadoma swojego sukcesu. Odłożyła dłoń z różdżką na kolana, po czym zaoferowała Tonksowi wyjaśnienie.
— To na wypadek, gdyby ktoś miał nas dostrzec z drugiej strony.
Następnie zamieniła się w słuch. Chciała przecież wysłuchać wszystkich detali o akromantulach, które mógł jej zaoferować pan auror. Prędko ułożyła łokcie na swych udach, ramiona zetknęła ze sobą, a brodę oparła na wewnętrznych stronach dłoni, palce umieszczając gdzieś na wysokości swych kości policzkowych. Jednocześnie nie odrywała od niego wzroku, prezentując prawdziwie dziewczęcy, świeży entuzjazm.
— Jeżeli miała gdzieś młode, mogła być szczególnie toksyczna i zajadliwa — wtrąciła na moment, przechylając lekko głowę w bok. Nawet pomimo faktu, że Michael został ugryziony, nie wydawało się, że to mogło jakkolwiek wpłynąć na admirację, z jaką spoglądała na niego blondynka. — Potrafią złożyć nawet do stu jaj, a każde jest takie duże — na moment podniosła podbródek z dłoni, formując z nich kształt wielkości podobnej do piłki plażowej. Zaraz po tym powróciła do wcześniejszej pozycji. Bardzo zresztą dobrze, ponieważ informacja o Conjunctivitusie i Lamino Glacio sprawiła, że rozchyliła nieco wargi, w wyraźnym podziwie co do umiejętności Michaela. — Ojej, to w takim razie bym sobie nie poradziła... — szepnęła zawiedziona, zawieszając lekko głowę. Ostatnio myślała nawet o Conjunctivitusie, słysząc niegdyś nazwę tego zaklęcia a wciąż nie mogąc opanować umiejętności pozwalających na jego swobodne rzucenie. — Ale co to dla aurora jakiś byle magiczny pajęczak... Nawet taki z kategorii XXXXX... — westchnęła rozmarzona, jeszcze raz podnosząc spojrzenie na aurora z dumnie zadartym podbródkiem. — Jedna z teorii magizoologicznych twierdzi, że akromantule powstały w wyniku zaklęcia zwykłego pająka. Ale mi się wydaje, że to nie mogła być dobra magia... Albo coś musiało pójść bardzo nie tak... Jeszcze trochę malinek?
Przesunęła powoli koszyk po swoich kolanach tak, aby stykał się wreszcie z nogą Tonksa.
Maria nie pamiętała tego, jak to było być zupełnie szczęśliwym. Chyba nigdy nie miała do tego okazji.
— Jeżeli byłoby to zwykłe dziecko to nie — odpowiedziała wreszcie, z racji niewielkiej odległości między nimi nie chciała się nawet zmuszać do tego, by mówić głośniej. Blondynowi zresztą nie przeszkadzała chyba jej niewielka głośność mowy, zwracał jej uwagę wyłącznie na płacz. — Zwykłe dzieci lubię. Moja siostra ma małego synka, chciałabym go częściej odwiedzać... — opuściła lekko głowę, jednocześnie wkładając do ust kolejną, ciemnoróżową malinę. Nie sądziła, że kiedykolwiek zwierzy się ze swojego małego marzenia komukolwiek, a na pewno, że będzie to akurat prawie—nieznajomy auror. — A ty? Od początku wyglądało na to, że potrzebujesz pomocy — spoglądnęła na niego z dołu, szarozielone oczy rozjaśniły się, pozieleniały, tym razem bez udziału kryształków łez. Wargi Marii, delikatnie zaróżowione od malinowego soku wygięły się w niemal chochliczym uśmiechu, nim przykryła je otwartą dłonią, chichocząc przy tym cicho. Nie śmiała się jednak z Michaela, nie wyśmiewała go. Po prostu była... Bardzo radosna. Niespodziewanie jak na siebie.
Pokiwała kilkukrotnie głową, gdy mówił o barierze z zaklęcia, o nauce na siódmym roku. Zmarszczyła delikatnie brwi, próbując przypomnieć sobie, kiedy ostatnio mogła uczyć się o czymś takim.
— Wydaje mi się, że... Mnie uczono o tym na ósmym roku OPCM — przyznała po chwili, próbując przypomnieć sobie dokładny moment tej nauki. Michael mógł jednak zaskoczyć się także pozytywnie — Maria uczęszczała na rozszerzone kursy tak z OPCM, jak i uroków, z których zdawała francuski odpowiednik OWUTEMów. — Salvio Hexia — uśmiechnęła się szerzej, wcześniej odwracając się do tyłu. Pewnym ruchem różdżki zakreśliła szerokie pole, które miało wyznaczać kolejną barierę, za plecami jedzącej maliny dwójki. Cząsteczki magii współpracowały z nią naprawdę wybitnie, nie przypominała już wszak tej samej, rozdygotanej dziewczyny, którą uratował od pewnego shańbienia w ciemności Gloucestershire.
Maria była zresztą świadoma swojego sukcesu. Odłożyła dłoń z różdżką na kolana, po czym zaoferowała Tonksowi wyjaśnienie.
— To na wypadek, gdyby ktoś miał nas dostrzec z drugiej strony.
Następnie zamieniła się w słuch. Chciała przecież wysłuchać wszystkich detali o akromantulach, które mógł jej zaoferować pan auror. Prędko ułożyła łokcie na swych udach, ramiona zetknęła ze sobą, a brodę oparła na wewnętrznych stronach dłoni, palce umieszczając gdzieś na wysokości swych kości policzkowych. Jednocześnie nie odrywała od niego wzroku, prezentując prawdziwie dziewczęcy, świeży entuzjazm.
— Jeżeli miała gdzieś młode, mogła być szczególnie toksyczna i zajadliwa — wtrąciła na moment, przechylając lekko głowę w bok. Nawet pomimo faktu, że Michael został ugryziony, nie wydawało się, że to mogło jakkolwiek wpłynąć na admirację, z jaką spoglądała na niego blondynka. — Potrafią złożyć nawet do stu jaj, a każde jest takie duże — na moment podniosła podbródek z dłoni, formując z nich kształt wielkości podobnej do piłki plażowej. Zaraz po tym powróciła do wcześniejszej pozycji. Bardzo zresztą dobrze, ponieważ informacja o Conjunctivitusie i Lamino Glacio sprawiła, że rozchyliła nieco wargi, w wyraźnym podziwie co do umiejętności Michaela. — Ojej, to w takim razie bym sobie nie poradziła... — szepnęła zawiedziona, zawieszając lekko głowę. Ostatnio myślała nawet o Conjunctivitusie, słysząc niegdyś nazwę tego zaklęcia a wciąż nie mogąc opanować umiejętności pozwalających na jego swobodne rzucenie. — Ale co to dla aurora jakiś byle magiczny pajęczak... Nawet taki z kategorii XXXXX... — westchnęła rozmarzona, jeszcze raz podnosząc spojrzenie na aurora z dumnie zadartym podbródkiem. — Jedna z teorii magizoologicznych twierdzi, że akromantule powstały w wyniku zaklęcia zwykłego pająka. Ale mi się wydaje, że to nie mogła być dobra magia... Albo coś musiało pójść bardzo nie tak... Jeszcze trochę malinek?
Przesunęła powoli koszyk po swoich kolanach tak, aby stykał się wreszcie z nogą Tonksa.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie rozumiał melancholii, choć to właśnie ona sprawiła, że w oczach Marii zdawał się dzięki niej mniej groźny, nieco łagodniejszy. Nie rozumiał przygnębienia ani u innych ani u siebie, ale przede wszystkim u siebie - chciał strząsnąć kurtynę smutku z własnych ramion, bał się jej, wstydził się jej. Miał być w końcu twardy, dzielny, nieustraszony.
Złoty chłopiec.
Sztuczne złoto odłażące od warstwy rdzewiejącego brązu, sztuczne, sztuczne, oszust, niegodny, szlama. Upadek boli tym bardziej im wyżej się zaszło, czy aurorowi sięgającemu dna likantropii będzie otrząsnąć się trudniej niż komuś z nizin?
Właściwie, nie każdy upadek boli tak samo. Niektórzy gruchają w ziemię tak mocno, że tracą przytomność, tracą życie, tracą siebie. Są już nie do poskładania.
Pamiętał przebłyski tego, jak było kiedyś, ale chyba nie chciał się do nich zbliżać - parzyły, otwierały stare rany.
-Myśleliśmy, że jest zwykłe. - mruknął. Nadal był na siebie o to zły. Powinien zaufać intuicji i nie próbować przypodobać się tej dziwnej małej, nie myśleć o tym, co ludzie powiedzą. Zresztą chyba by tak zrobił, gdyby tylko jego reputacja leżała na szali - ale to coś zaczęło oskarżać również Marię, ściągać wścibskie spojrzenia do pracownicy rezerwatu jednorożców.
Zawiesił głos nieco pytająco i spojrzał prosto na Marię, jakby chcąc odnaleźć na jej twarzy i w jej głosie ślady tego, czy ona się domyślała. Skoro się bała, to może tak? Czy mając doświadczenie z dziećmi, rozpoznała niezwykłość u tego jednego? -Do dziś nie jestem pewien, co to było. - pożalił się z irytacją. Nie przyznał się Justine do tej kompromitacji, ale wertował książki o magicznych i czarnomagicznych stworzeniach, które rodzeństwo aurorów zdołało ocalić z kolejnych przeprowadzek. Trochę żałował, że po powrocie z Norwegii nie zadbał o swoją kolekcję książek, że część została w mieszkaniu rodziców, a część u siostry. Bezpowrotnie przepadły, w Londynie. Czy ludzie, którzy teraz zajęli te mieszkania, oddali podręczniki do czarodziejskiej biblioteki? Czy może spalili wszystko, widząc na półkach również mugolskie pozycje?
Zamrugał, słysząc o jakiejś siostrze, jakimś dziecku. Po raz pierwszy pomyślał o tym, że - poza nielubiącym szlam ojcem - Maria ma jakąś rodzinę poza rezerwatem z dziewiczymi końmi. -Dlaczego, mieszkają daleko? - dlaczego nie mogła ich częściej odwiedzać? Nie wziął pod uwagę, że może być zajęta. Nawet jako auror znajdował czas dla rodzeństwa, sytuacja zmieniła się dopiero po ugryzieniu, gdy nie chciał go znaleźć dla nikogo.
Odwrócił wzrok, gdy spytała o jego doświadczenie z dziećmi. Jedyne dziecko, jakie mogło przyjść na świat w ich rodzinie już nie żyło, nigdy tak naprawdę nie żyło. Bolesny kontrast. Bezpieczna siostra o właściwym nazwisku, w domowym zaciszu, z małym synkiem. I siostra wciąż ścigana listem gończym, siostra której nie mógł ochronić.
Zamrugał, malina zawisła nad spierzchniętymi wargami. Nagle ścisnął owoc w dłoniach, marszcząc lekko brwi.
Po tym, jak zaufał niewłaściwej osobie i po tym, jak stracił Justine - już zawsze będzie oglądał się przez ramię. Rok 1957 był rokiem ciosów i błędów, każdego z Tonksów.
-Ja... - wahanie złagodziło nieco szorstkość jego głosu. -...nie będę mówił o swojej rodzinie. Ale dzieci tam nie ma. Zrozumiesz czemu, skoro masz pamięć do plakatów. - spojrzał na nią przenikliwie, ciekaw, czy skoro zapamiętała jego twarz i nazwisko - to pamiętała i młodszą blondynkę o tym samym nazwisku.
Użyli tam starego zdjęcia Justine.
Teraz miała inne oczy, puste. Należące do kogoś starszego.
-Ósmym? Coś ci się pomieszało, nie ma ósmego roku. - wyjaśnił łagodnie dziewczynie, mając nadzieję, że te maliny nie spleśniały i nie wpływają przez to dziwnie na wysławianie się albo na pamięć. Castor na pewno byłby w stanie to stwierdzić. Pomimo zaskoczenia, uważnie, nauczycielsko, powiódł wzrokiem za gestem dziewczyny, krytycznie ocenił ruch nadgarstka, wsłuchał się w śpiewne sylaby zaklęcia - i uśmiechnął, triumfalnie.
-Bardzo poprawnie. - pochwalił Marię, a suche "bardzo" było w ustach aurora najwyższą pochwałą, bo nie powiedziałby przecież żadnemu kursantowi, że rzuca zaklęcie idealnie.
-Nie wydawała się zlękniona o młode, była wręcz wobec nas bardzo złośliwa. - zastanowił się nad kwestią akromantuli, udając, że wcale się nad tym nie zastanawia i że doskonale wiedział, jak duże są jaja tych pająków (nie wiedział, większe niż sądził). Wypadł na moment z roli dopiero, gdy opowiedziała, że może być ich sto. -Jak szybko się wykluwają? - dopytał, mając szczerą nadzieję, że nie zaniedbał niczego w Lavedale, że mieszkańcy są bezpieczni. Jeśli nie, może jeszcze był czas, by to naprawić?
-Chciałabyś walczyć z akromantulą? - zdziwił się, dotychczas mylnie sądząc, że dziewczyna jest wsłuchana w jego opowieść tak po prostu, a nie że wyciąga informacje na temat strategii. -Wygrał z nią przede wszystkim spryt, nie te konkretne zaklęcia. Najważniejsze było ją spowolnić. - dodał chyba pokrzepiająco, choć nigdy nie zalecałby Marii walki z tym stworem.
-To już nie boisz się aurorów? - odparł prowokacyjnie w odpowiedzi na komplement, ale spojrzenie zawisło na niej o sekundę za długo, by mogło być przypadkowe. Pozwolił sobie na chwilę odpoczynku w towarzystwie dziewczyny o innych poglądach, a choć pozornie była nieszkodliwa, to zwracał uwagę na jej każdy gest. Może podświadomie miał nadzieję, że dwa ratunki zmieniły nieco jej podejście do aurorów, rebeliantów i szlam, ale jakiś gorzki głos w jego duszy szeptał, że ludzie przecież się nie zmieniają. Tradycyjne rodziny też nie.
-Istnieją rodzaje magii tak plugawe, że niszczą wszystko, czego się dotkną. - pająki, wilki, ludzi. -Mhmdziękuję. - smak malin trochę osłodził te słowa.
Złoty chłopiec.
Sztuczne złoto odłażące od warstwy rdzewiejącego brązu, sztuczne, sztuczne, oszust, niegodny, szlama. Upadek boli tym bardziej im wyżej się zaszło, czy aurorowi sięgającemu dna likantropii będzie otrząsnąć się trudniej niż komuś z nizin?
Właściwie, nie każdy upadek boli tak samo. Niektórzy gruchają w ziemię tak mocno, że tracą przytomność, tracą życie, tracą siebie. Są już nie do poskładania.
Pamiętał przebłyski tego, jak było kiedyś, ale chyba nie chciał się do nich zbliżać - parzyły, otwierały stare rany.
-Myśleliśmy, że jest zwykłe. - mruknął. Nadal był na siebie o to zły. Powinien zaufać intuicji i nie próbować przypodobać się tej dziwnej małej, nie myśleć o tym, co ludzie powiedzą. Zresztą chyba by tak zrobił, gdyby tylko jego reputacja leżała na szali - ale to coś zaczęło oskarżać również Marię, ściągać wścibskie spojrzenia do pracownicy rezerwatu jednorożców.
Zawiesił głos nieco pytająco i spojrzał prosto na Marię, jakby chcąc odnaleźć na jej twarzy i w jej głosie ślady tego, czy ona się domyślała. Skoro się bała, to może tak? Czy mając doświadczenie z dziećmi, rozpoznała niezwykłość u tego jednego? -Do dziś nie jestem pewien, co to było. - pożalił się z irytacją. Nie przyznał się Justine do tej kompromitacji, ale wertował książki o magicznych i czarnomagicznych stworzeniach, które rodzeństwo aurorów zdołało ocalić z kolejnych przeprowadzek. Trochę żałował, że po powrocie z Norwegii nie zadbał o swoją kolekcję książek, że część została w mieszkaniu rodziców, a część u siostry. Bezpowrotnie przepadły, w Londynie. Czy ludzie, którzy teraz zajęli te mieszkania, oddali podręczniki do czarodziejskiej biblioteki? Czy może spalili wszystko, widząc na półkach również mugolskie pozycje?
Zamrugał, słysząc o jakiejś siostrze, jakimś dziecku. Po raz pierwszy pomyślał o tym, że - poza nielubiącym szlam ojcem - Maria ma jakąś rodzinę poza rezerwatem z dziewiczymi końmi. -Dlaczego, mieszkają daleko? - dlaczego nie mogła ich częściej odwiedzać? Nie wziął pod uwagę, że może być zajęta. Nawet jako auror znajdował czas dla rodzeństwa, sytuacja zmieniła się dopiero po ugryzieniu, gdy nie chciał go znaleźć dla nikogo.
Odwrócił wzrok, gdy spytała o jego doświadczenie z dziećmi. Jedyne dziecko, jakie mogło przyjść na świat w ich rodzinie już nie żyło, nigdy tak naprawdę nie żyło. Bolesny kontrast. Bezpieczna siostra o właściwym nazwisku, w domowym zaciszu, z małym synkiem. I siostra wciąż ścigana listem gończym, siostra której nie mógł ochronić.
Zamrugał, malina zawisła nad spierzchniętymi wargami. Nagle ścisnął owoc w dłoniach, marszcząc lekko brwi.
Po tym, jak zaufał niewłaściwej osobie i po tym, jak stracił Justine - już zawsze będzie oglądał się przez ramię. Rok 1957 był rokiem ciosów i błędów, każdego z Tonksów.
-Ja... - wahanie złagodziło nieco szorstkość jego głosu. -...nie będę mówił o swojej rodzinie. Ale dzieci tam nie ma. Zrozumiesz czemu, skoro masz pamięć do plakatów. - spojrzał na nią przenikliwie, ciekaw, czy skoro zapamiętała jego twarz i nazwisko - to pamiętała i młodszą blondynkę o tym samym nazwisku.
Użyli tam starego zdjęcia Justine.
Teraz miała inne oczy, puste. Należące do kogoś starszego.
-Ósmym? Coś ci się pomieszało, nie ma ósmego roku. - wyjaśnił łagodnie dziewczynie, mając nadzieję, że te maliny nie spleśniały i nie wpływają przez to dziwnie na wysławianie się albo na pamięć. Castor na pewno byłby w stanie to stwierdzić. Pomimo zaskoczenia, uważnie, nauczycielsko, powiódł wzrokiem za gestem dziewczyny, krytycznie ocenił ruch nadgarstka, wsłuchał się w śpiewne sylaby zaklęcia - i uśmiechnął, triumfalnie.
-Bardzo poprawnie. - pochwalił Marię, a suche "bardzo" było w ustach aurora najwyższą pochwałą, bo nie powiedziałby przecież żadnemu kursantowi, że rzuca zaklęcie idealnie.
-Nie wydawała się zlękniona o młode, była wręcz wobec nas bardzo złośliwa. - zastanowił się nad kwestią akromantuli, udając, że wcale się nad tym nie zastanawia i że doskonale wiedział, jak duże są jaja tych pająków (nie wiedział, większe niż sądził). Wypadł na moment z roli dopiero, gdy opowiedziała, że może być ich sto. -Jak szybko się wykluwają? - dopytał, mając szczerą nadzieję, że nie zaniedbał niczego w Lavedale, że mieszkańcy są bezpieczni. Jeśli nie, może jeszcze był czas, by to naprawić?
-Chciałabyś walczyć z akromantulą? - zdziwił się, dotychczas mylnie sądząc, że dziewczyna jest wsłuchana w jego opowieść tak po prostu, a nie że wyciąga informacje na temat strategii. -Wygrał z nią przede wszystkim spryt, nie te konkretne zaklęcia. Najważniejsze było ją spowolnić. - dodał chyba pokrzepiająco, choć nigdy nie zalecałby Marii walki z tym stworem.
-To już nie boisz się aurorów? - odparł prowokacyjnie w odpowiedzi na komplement, ale spojrzenie zawisło na niej o sekundę za długo, by mogło być przypadkowe. Pozwolił sobie na chwilę odpoczynku w towarzystwie dziewczyny o innych poglądach, a choć pozornie była nieszkodliwa, to zwracał uwagę na jej każdy gest. Może podświadomie miał nadzieję, że dwa ratunki zmieniły nieco jej podejście do aurorów, rebeliantów i szlam, ale jakiś gorzki głos w jego duszy szeptał, że ludzie przecież się nie zmieniają. Tradycyjne rodziny też nie.
-Istnieją rodzaje magii tak plugawe, że niszczą wszystko, czego się dotkną. - pająki, wilki, ludzi. -Mhmdziękuję. - smak malin trochę osłodził te słowa.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zamieniła się w słuch, raz jeszcze. Pokiwała wpierw głową, zgadzając się, z tym, że oboje myśleli, że jest to zwyczajne dziecko. Wsuwając kolejną malinę do ust, uniosła lekko głowę do góry, spoglądając na swojego towarzysza, rozmówcę, obrońcę. Bo tym też dla niej był, choć możliwe, że nie chciał — jak tamten dziwny mężczyzna na miotle z Solsbury Hill — być błędnym rycerzem, nie dla niej. Ale był aurorem, jego zadaniem było ochraniać ludzi, czasem nawet ją, choć czuła się źle ze świadomością, że już dwa razy musiało do tego dojść.
— Czemu wybrało nas na swoich rodziców? — spytała wreszcie, to chyba interesowało ją znacznie bardziej niż informacja o tym, czym była tamta istota. Michael wyjaśniał to już temu udawanemu dziecku, że wybrało sobie na rodziców dwoje prawdopodobnie najmniej prawdopodobnych do odnalezienia się w rodzicielstwie ludzi. Dziewczyna, która na wieczność miała pozostać czystą jak łza, ocalić cnotę po to, by móc przysłużyć się magicznym istotom oraz auror, który porzucił nadzieję na życie. Także to, które mogłoby powstać przy jego pomocy.
Pamiętała, że nie lubił jej dotyku. Nie sądziła, że mogłaby być to awersja do dotyku w ogóle, ale tak samo momentami nie potrafiła opanować swoich reakcji. Dlatego też w odpowiedzi na to szczególne zwierzenie się z problemu, Maria ściągnęła brwi we współczującej minie, a jej dłoń, sama z siebie próbowała odnaleźć tę należącą do Michaela. Musnęła jej wierzch palcami, dopiero ciepło, które pod nimi poczuła, sprawiło, że uniosła ją wyżej, a spojrzenie, szukające aprobaty lub dezaprobaty, zawiesiła na kilka sekund w jego oczach, gotowa cofnąć się do wcześniejszej pozycji lub spróbować oddać mu choć odrobinę komfortu, gdyby tylko zechciał.
— Nie ma obowiązku wiedzieć wszystkiego na świecie — szepnęła, wzdychając przy tym cicho. Wtedy też szarozielone oczęta wzniosły się ku górze, do zielonych blaszek liści, które poruszały się leniwie na wietrze, osadzone pewnie w koronach drzew. — Zresztą, są takie rzeczy, o których lepiej nie wiedzieć wcale. Może to jedna z nich?
Nie wydawało się jednak, żeby tamto dziwne dziecko stanowiło prawdziwe zagrożenie. Ot, jakaś odmiana chochlika o wyjątkowo lepkich rękach. Gdyby chciało ich skrzywdzić, zrobiłoby to prędzej, gdy tylko miałoby je w swych rękach. Nie dostosowywałoby swej postaci tak, aby naprawdę uchodzić za ich potomka.
Dopiero pytanie o siostry sprawiło, że opuściła lekko głowę, ze smutnym uśmiechem.
— Nieszczególnie mnie lubią — przyznała wreszcie, choć z niewypowiedzianą niechęcią. Miała ku temu przeczucia, już wcześniej, ale wolała zrzucać je poza świadomość, oszukiwać się, że było inaczej. Ale zaczynała rozumieć, po tamtej potańcówce, że szczególnie Violet nigdy nie będzie darzyć ją siostrzaną miłością. Nie czuła się w jej towarzystwie bezpiecznie, zawsze z oczami pełnymi łez, których ten jasnowłosy mężczyzna wydawał się szczególnie nie lubić. Im dłużej myślała o siostrze, tym bardziej zwieszała głowę w dół, tym bardziej wydawało się, że kuli się w sobie, a jej oddech zaczął odrobinkę drżeć. — Ale... To nic takiego. Ja... lubię żyć sama. Naprawdę — uważny auror czuł, że w tych słowach była tylko połowiczna prawda. Żyła sama i tak było jej naprawdę wygodniej tylko dlatego, że życie z kimś innym zawsze wiązało się ze smutkiem i strachem. W szczególności wtedy, gdy ktoś zjawiał się w Okruszku, nigdy nie zwiastowało to niczego dobrego. Niemniej jednak w głosie Marii słychać było żal, niepewność i bezsilność. Płaczliwe westchnienie ukoronowało ten moment, jedna z dłoni przesunęła po policzkach, choć nie zdążyła zebrać wszystkich łez. Jedna kropla spadła na spódnicę, pozostawiając po sobie mokrą plamę, widoczną, gdy wyprostowała się raz jeszcze, starając się usilnie udawać, że wszystko dalej było w najlepszym porządku.
Kątem oka zauważyła ściśniętą malinę.
Prawie jak jej serce, zupełnie jak jej gardło.
— Ubrudzisz się, Mike — zwróciła mu łagodnie uwagę, tym razem nie zaglądając już w jego oczy. Głos miała słaby, dolna warga i podbródek drżały od prób powstrzymania płaczu, ale próbowała się uśmiechnąć i zrobiła to. Słabo, bez przekonania. Wyłącznie siłą woli. Później pokiwała kilkukrotnie głową. Słyszała o Justine Tonks, widziała ją. Tylko na plakatach, oczywiście, ale to, co zrobiła niosło się echem po ulicach Londynu szczególnie mocno.
Czuła, jak ciężko bije jej serce, ale musiała być silna, przekierować myśli gdzieś indziej. Nie chciała, by maliny smakowały łzami, były przecież jej szczęśliwą zdobyczą. Jeszcze raz sięgnęła po owoc, który wsunęła sobie do ust, a dla poprawy humoru następnie otworzyła buteleczkę z perfumami, jeszcze raz psikając się nimi.
Aż jej uwaga ściągnięta została łagodnym poprawieniem, które od razu wygięło jej wargi w szerokim uśmiechu. No tak. Zapomniała, że większość anglików chodziła do Hogwartu.
— W Hogwarcie nie ma, ale w Beauxbatons jest — odezwała się wreszcie weselej, tak jak wcześniej, przechylając lekko głowę w bok. Nazwa francuskiej akademii spłynęła z ust płynnie, były przyzwyczajone do języka obcego. — Uczymy się rok dłużej, do akademii dostaje się w wieku dziesięciu lat — doprecyzowała, uśmiechając się przy tym odrobinę szerzej, ciekawa jego reakcji.
Ta na zaklęcie była... niespodziewanie miła. Nie uważała, żeby ktokolwiek pracujący w służbach był szczególnie ekspresyjny, choć były to wyłącznie jej wyobrażenia, nie efekt doświadczeń. Niemniej jednak była dumna z tego, że jej zaklęcie uzyskało aprobatę aurora, kto by pomyślał, że kiedykolwiek będzie mieć ku temu okazję!
— Akromantule klekotają, gdy są złe lub podekscytowane. Jeżeli tego nie robiła, możliwe, że martwiła się o młode — miała nadzieję, że tym razem rozjaśniła aurorowi sposoby czytania zachowań tegoż olbrzymiego pajęczaka. Na pytanie o młode, przechyliła nieco głowę w bok. — To zależy. Jeżeli złożyła jaja w zimę, mogły nie przetrwać. Nie wykluć się, znaczy. Wtedy bywają wyjątkowo złośliwe i rozgadane, szukają winnego wszędzie, gdzie się da i zdarza się, że podchodzą do ludzkich siedzib, by skorzystać z dochodzącego tam ciepła — czytała tak niegdyś w jednym z francuskojęzycznych podręczników, miała wrażenie, że ta wiedza mogłaby się przydać Michaelowi, choć nie odpowiadała na jego pytanie. — Ale okres lęgowy to około kwartału, czasem dłużej, czasem krócej.
Na pytanie o walkę pokręciła przecząco głową.
— Jeżeli bym nie musiała to nie. Wyobrażałam sobie tylko, co musiałeś czuć, gdy znalazłeś się na jej drodze, brr — wzdrygnęła się niemal teatralnie, obejmując się własnymi rękoma. Dopiero wskazówka o spowolnieniu sprawiła, że pokiwała głową w zrozumieniu i rozluźniła się na chwilę, raz jeszcze.
— Nigdy się nie bałam — odparła zaskakująco prędko, wreszcie odnajdując w sobie tyle odwagi, by raz jeszcze złączyć ich spojrzenia. — Aurorzy są przecież po to, by nas chronić, ale nie rozumiem, czemu... To wszystko... — zakręciła nadgarstkami, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa. Jasne jednak było, że chodziło jej o to, dlaczego ich kraj doszedł do tego momentu, w którym brat musiał stanąć naprzeciwko brata, odebrać mu życie. Rozumiała wagę czystości krwi, ale przecież... Żyło się spokojnie i bez wojny. Przynajmniej ona żyła, to w Akademii, to w środku cichego lasu. — Tato by na mnie strasznie nakrzyczał, gdyby się dowiedział, co mówię... Może nawet przestał kochać, tak jak siostry... — szepnęła cicho, opierając dłoń o policzek. Wychowanie nie mogło być usprawiedliwieniem, lecz strach — przed straceniem bliskich, przed śmiercią czasami znajdywał zrozumienie u obu stron konfliktu.
— Czemu wybrało nas na swoich rodziców? — spytała wreszcie, to chyba interesowało ją znacznie bardziej niż informacja o tym, czym była tamta istota. Michael wyjaśniał to już temu udawanemu dziecku, że wybrało sobie na rodziców dwoje prawdopodobnie najmniej prawdopodobnych do odnalezienia się w rodzicielstwie ludzi. Dziewczyna, która na wieczność miała pozostać czystą jak łza, ocalić cnotę po to, by móc przysłużyć się magicznym istotom oraz auror, który porzucił nadzieję na życie. Także to, które mogłoby powstać przy jego pomocy.
Pamiętała, że nie lubił jej dotyku. Nie sądziła, że mogłaby być to awersja do dotyku w ogóle, ale tak samo momentami nie potrafiła opanować swoich reakcji. Dlatego też w odpowiedzi na to szczególne zwierzenie się z problemu, Maria ściągnęła brwi we współczującej minie, a jej dłoń, sama z siebie próbowała odnaleźć tę należącą do Michaela. Musnęła jej wierzch palcami, dopiero ciepło, które pod nimi poczuła, sprawiło, że uniosła ją wyżej, a spojrzenie, szukające aprobaty lub dezaprobaty, zawiesiła na kilka sekund w jego oczach, gotowa cofnąć się do wcześniejszej pozycji lub spróbować oddać mu choć odrobinę komfortu, gdyby tylko zechciał.
— Nie ma obowiązku wiedzieć wszystkiego na świecie — szepnęła, wzdychając przy tym cicho. Wtedy też szarozielone oczęta wzniosły się ku górze, do zielonych blaszek liści, które poruszały się leniwie na wietrze, osadzone pewnie w koronach drzew. — Zresztą, są takie rzeczy, o których lepiej nie wiedzieć wcale. Może to jedna z nich?
Nie wydawało się jednak, żeby tamto dziwne dziecko stanowiło prawdziwe zagrożenie. Ot, jakaś odmiana chochlika o wyjątkowo lepkich rękach. Gdyby chciało ich skrzywdzić, zrobiłoby to prędzej, gdy tylko miałoby je w swych rękach. Nie dostosowywałoby swej postaci tak, aby naprawdę uchodzić za ich potomka.
Dopiero pytanie o siostry sprawiło, że opuściła lekko głowę, ze smutnym uśmiechem.
— Nieszczególnie mnie lubią — przyznała wreszcie, choć z niewypowiedzianą niechęcią. Miała ku temu przeczucia, już wcześniej, ale wolała zrzucać je poza świadomość, oszukiwać się, że było inaczej. Ale zaczynała rozumieć, po tamtej potańcówce, że szczególnie Violet nigdy nie będzie darzyć ją siostrzaną miłością. Nie czuła się w jej towarzystwie bezpiecznie, zawsze z oczami pełnymi łez, których ten jasnowłosy mężczyzna wydawał się szczególnie nie lubić. Im dłużej myślała o siostrze, tym bardziej zwieszała głowę w dół, tym bardziej wydawało się, że kuli się w sobie, a jej oddech zaczął odrobinkę drżeć. — Ale... To nic takiego. Ja... lubię żyć sama. Naprawdę — uważny auror czuł, że w tych słowach była tylko połowiczna prawda. Żyła sama i tak było jej naprawdę wygodniej tylko dlatego, że życie z kimś innym zawsze wiązało się ze smutkiem i strachem. W szczególności wtedy, gdy ktoś zjawiał się w Okruszku, nigdy nie zwiastowało to niczego dobrego. Niemniej jednak w głosie Marii słychać było żal, niepewność i bezsilność. Płaczliwe westchnienie ukoronowało ten moment, jedna z dłoni przesunęła po policzkach, choć nie zdążyła zebrać wszystkich łez. Jedna kropla spadła na spódnicę, pozostawiając po sobie mokrą plamę, widoczną, gdy wyprostowała się raz jeszcze, starając się usilnie udawać, że wszystko dalej było w najlepszym porządku.
Kątem oka zauważyła ściśniętą malinę.
Prawie jak jej serce, zupełnie jak jej gardło.
— Ubrudzisz się, Mike — zwróciła mu łagodnie uwagę, tym razem nie zaglądając już w jego oczy. Głos miała słaby, dolna warga i podbródek drżały od prób powstrzymania płaczu, ale próbowała się uśmiechnąć i zrobiła to. Słabo, bez przekonania. Wyłącznie siłą woli. Później pokiwała kilkukrotnie głową. Słyszała o Justine Tonks, widziała ją. Tylko na plakatach, oczywiście, ale to, co zrobiła niosło się echem po ulicach Londynu szczególnie mocno.
Czuła, jak ciężko bije jej serce, ale musiała być silna, przekierować myśli gdzieś indziej. Nie chciała, by maliny smakowały łzami, były przecież jej szczęśliwą zdobyczą. Jeszcze raz sięgnęła po owoc, który wsunęła sobie do ust, a dla poprawy humoru następnie otworzyła buteleczkę z perfumami, jeszcze raz psikając się nimi.
Aż jej uwaga ściągnięta została łagodnym poprawieniem, które od razu wygięło jej wargi w szerokim uśmiechu. No tak. Zapomniała, że większość anglików chodziła do Hogwartu.
— W Hogwarcie nie ma, ale w Beauxbatons jest — odezwała się wreszcie weselej, tak jak wcześniej, przechylając lekko głowę w bok. Nazwa francuskiej akademii spłynęła z ust płynnie, były przyzwyczajone do języka obcego. — Uczymy się rok dłużej, do akademii dostaje się w wieku dziesięciu lat — doprecyzowała, uśmiechając się przy tym odrobinę szerzej, ciekawa jego reakcji.
Ta na zaklęcie była... niespodziewanie miła. Nie uważała, żeby ktokolwiek pracujący w służbach był szczególnie ekspresyjny, choć były to wyłącznie jej wyobrażenia, nie efekt doświadczeń. Niemniej jednak była dumna z tego, że jej zaklęcie uzyskało aprobatę aurora, kto by pomyślał, że kiedykolwiek będzie mieć ku temu okazję!
— Akromantule klekotają, gdy są złe lub podekscytowane. Jeżeli tego nie robiła, możliwe, że martwiła się o młode — miała nadzieję, że tym razem rozjaśniła aurorowi sposoby czytania zachowań tegoż olbrzymiego pajęczaka. Na pytanie o młode, przechyliła nieco głowę w bok. — To zależy. Jeżeli złożyła jaja w zimę, mogły nie przetrwać. Nie wykluć się, znaczy. Wtedy bywają wyjątkowo złośliwe i rozgadane, szukają winnego wszędzie, gdzie się da i zdarza się, że podchodzą do ludzkich siedzib, by skorzystać z dochodzącego tam ciepła — czytała tak niegdyś w jednym z francuskojęzycznych podręczników, miała wrażenie, że ta wiedza mogłaby się przydać Michaelowi, choć nie odpowiadała na jego pytanie. — Ale okres lęgowy to około kwartału, czasem dłużej, czasem krócej.
Na pytanie o walkę pokręciła przecząco głową.
— Jeżeli bym nie musiała to nie. Wyobrażałam sobie tylko, co musiałeś czuć, gdy znalazłeś się na jej drodze, brr — wzdrygnęła się niemal teatralnie, obejmując się własnymi rękoma. Dopiero wskazówka o spowolnieniu sprawiła, że pokiwała głową w zrozumieniu i rozluźniła się na chwilę, raz jeszcze.
— Nigdy się nie bałam — odparła zaskakująco prędko, wreszcie odnajdując w sobie tyle odwagi, by raz jeszcze złączyć ich spojrzenia. — Aurorzy są przecież po to, by nas chronić, ale nie rozumiem, czemu... To wszystko... — zakręciła nadgarstkami, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa. Jasne jednak było, że chodziło jej o to, dlaczego ich kraj doszedł do tego momentu, w którym brat musiał stanąć naprzeciwko brata, odebrać mu życie. Rozumiała wagę czystości krwi, ale przecież... Żyło się spokojnie i bez wojny. Przynajmniej ona żyła, to w Akademii, to w środku cichego lasu. — Tato by na mnie strasznie nakrzyczał, gdyby się dowiedział, co mówię... Może nawet przestał kochać, tak jak siostry... — szepnęła cicho, opierając dłoń o policzek. Wychowanie nie mogło być usprawiedliwieniem, lecz strach — przed straceniem bliskich, przed śmiercią czasami znajdywał zrozumienie u obu stron konfliktu.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
-Na swoje ofiary. - sprostował ponuro Michael, bo demony nie mają rodziców. Czy cokolwiek to było. -Nawet jeśli to był niegroźny dowcip, to... - parsknął, ze złością dłubiąc butem w trawie. Czymkolwiek nie była ta istota, nie znała konwenansów obowiązujących w Plymouth - i może nikt nie miał obowiązku wiedzieć wszystkiego na świecie, ale psotne upiory powinny wiedzieć, w co się mieszają. Że auror widziany z młodziutką dziewczyną może się stać obiektem plotek, szczególnie jeśli kariera tej dziewczyny dosłownie opiera się na niebyciu obiektem plotek. Wychowany po mugolsku, nie do końca wierzył w przesądy na temat dziewictwa, w magię otaczającą młode panny - w czyste serce, owszem, ale jak Parkinsonowie mieli zweryfikować całą resztę? Zakładał, że sprawdzają reputację pracownic i tyle.
Drgnął, gdy owa czysta pracownica dotknęła jego dłoni. Tak delikatnie, że prawie mógłby nie poczuć dotyku, ale skóra i tak mrowiła, a przed oczyma przelatywały kolejne obrazy, krew, księżyc, brud. Cofnął rękę - delikatnie i powoli, co kontrastowało z gwałtownym wzdrygnięciem sprzed kilku tygodni. Ale wciąż. Dzikich bestii nie da się oswoić zbyt łatwo, zbyt szybko. Mike sądził, że wcale.
-Lepiej wiedzieć o wszystkim. - znowu zaprotestował, z goryczą kogoś, kto wiele razy już nie wiedział, kto bywał w przeszłości równie prostolinijnie otwarty jak Maria i zdążył się na tym sparzyć. Nawet pieprzone pół roku temu, gdy raz stracił czujność. Czy z tamtym "dzieckiem" stracił ją drugi raz?
Przynajmniej wiedział, że Maria naprawdę jest Marią Multon, pracownicą rezerwatu jednorożców - przedstawiła się przy fałszoskopie. W swojej paranoicznej ostrożności nie był jednakowo fair względem innych. Gdyby go nie rozpoznała, pewnie podałby jej fałszywe imię i nazwisko, dla niepoznaki - i żałował, bo kłamstwa żyją często własnym życiem.
Temat zmienił się na z pozoru niewinny, bezpieczniejszy niż tajemnicze istoty. I nieoczekiwanie szczery. Nieszczególnie mnie lubią brzmiało niewinniej niż poważne konflikty wśród rodzeństwa - takie, w których obie strony nie znoszą się zażarcie, które zabrnęły za daleko - ale nieskończenie smutniej. Tak, jakby Marii wciąż zależało.
Gdybyś naprawdę lubiła samotność, nie dodałabyś "naprawdę" - pomyślał, ale słyszał jak zduszony jest jej głos, widział, znowu srebrną łzę. Nie wiedział, jak ją pocieszyć, co powiedzieć. Z rodzeństwem trzymał się mocno, nawet z Gabrielem, nawet z Kerstin w trudnych chwilach - nigdy nie był sam, chyba, że na własne życzenie.
-To przykre. - wydusił tylko, szczerze. Zamrugał, gdy zdrobniła jego imię, zmieniła temat na maliny. Może chciała zmienić temat, może nie chciała o tym rozmawiać, czymś intymnie bolesnym.
-W porządku. - zapewnił prędko, wpychając malinę do ust - ale chyba nie miał na myśli tylko tego, że nie ubrudzi się malinami. Zapach perfum jeszcze raz wzbił się w powietrze, tak intensywny, że Mike aż kichnął. Podniósł prędko głowę, otarł nos - w samą porę, by zobaczyć szeroki uśmiech, kontrastujący z niedawnym smutkiem. Usłyszeć o Beauxbatons.
-Stać was było na Bo-bat-on? - wypalił jakże taktownie, francuska szkoła kontrastowała z prostą suknią i domkiem Marii, z opowieściami o jakiś patologicznych siostrach. -Wyjechałaś do Francji mając dziesięć lat? - upewnił się. Nawet Szkocja zdawała się daleko, ale kontynent... no i Maria nie była ambitnym chłopcem zakochanym w świecie magii, zdawała się taka... delikatna. -Skoro osiem to macie bardziej zaawansowany program obrony przed czarną magią niż Hogwart? Salvio Hexia jest u nas na ostatnim, siódmym roku, uczą was czegoś więcej? Patronusów? - zainteresował się, a choć ciekawość przez moment była szczera i niewinna, to potem przez głowę przemknęło mu, że wpływowi Francuzi popierają w tej wojnie wrogów. Ramiona opadły, co jeszcze potrafią?
-Dużo o nich wiesz. - zauważył, zamyślony nad kwestią akromantul w Lavedale. Chyba - na pewno - powinien tam wrócić. Dla pewności. Nie klekotała przecież, syczała. -Jeśli hipotetycznie miałaby młode, jak daleko od leża by się oddalała? - zapytał, korzystając z okazji. Kiedyś sprawdziłby wśród magizoologów w Ministerstwie albo wypożyczył książkę w bibliotece, teraz dostęp do jakichkolwiek informacji był utrudniony - a Maria była tutaj, na miejscu. Chętna do opowiadania.
Pokręcił głową, z rozbawieniem.
-Po latach pracy w zawodzie nie czuje się już nic. - wzruszył ramionami. Poza troską o osoby postronne, ale nie powie jej, że był tam z kimś spoza Biura, nie miał zamiaru rozpowiadać o Castorze cywilom, zdradzać czegokolwiek o akcjach.
Nie powie też, że w Gloucestershire martwił się o nią, o to, czy czarnoksiężnik nie zdąży wbić noża głębiej zanim zostanie trafiony zaklęciem. Czy obierze dobrą taktykę, czy zdąży go rozkojarzyć, czy nie ryzykuje j e j życiem.
-Bałaś się, że... - wytknął ze zdumieniem, prawie wchodząc jej w słowo, ale prędko pokręcił głową. Zamilkł, pozwalając jej się wypowiedzieć. Słuchał, czy siostry kiedykolwiek słuchały jej w takiej ciszy, tak uważnie? Pamiętał zwierzęcy strach, że jej coś zrobi, ale pamiętał też szok. Poczucie zagrożenia, prawdziwe zagrożenie, tamten szmalcownik naprawdę by jej coś zrobił. Wtedy wziął jej strach personalnie, zwłaszcza w połączeniu z faktem, że został rozpoznany - ale może był naturalną reakcją na traumę, niczym więcej.
Nie rozumiała, czemu. Czemu aurorzy stali się w oczach władz terrorystami?
-Temu, że nie staliśmy biernie, gdy Ministerstwo postanowiło wymordować cywili w Londynie w środku nocy. Że walczyliśmy i odeszliśmy, bo chronimy wszystkich, nie tylko czystokrwistych czarodziejów. - fuknął na jednym wydechu, bo utrata pozycji wciąż pozostawała drażliwym tematem. A potem zreflektował się, gdy zaczęła mówić o swoim ojcu.
Świetnie, po prostu świetnie.
Przestałby ją kochać i co jeszcze by zrobił?
Powinien wyżalić się Just, a nie...
-...w takim razie lepiej zapomnij, że to usłyszałaś. - wycofał się, opuszczając nogi, cofając rękę znad koszyka.
O tym spotkaniu też.
Drgnął, gdy owa czysta pracownica dotknęła jego dłoni. Tak delikatnie, że prawie mógłby nie poczuć dotyku, ale skóra i tak mrowiła, a przed oczyma przelatywały kolejne obrazy, krew, księżyc, brud. Cofnął rękę - delikatnie i powoli, co kontrastowało z gwałtownym wzdrygnięciem sprzed kilku tygodni. Ale wciąż. Dzikich bestii nie da się oswoić zbyt łatwo, zbyt szybko. Mike sądził, że wcale.
-Lepiej wiedzieć o wszystkim. - znowu zaprotestował, z goryczą kogoś, kto wiele razy już nie wiedział, kto bywał w przeszłości równie prostolinijnie otwarty jak Maria i zdążył się na tym sparzyć. Nawet pieprzone pół roku temu, gdy raz stracił czujność. Czy z tamtym "dzieckiem" stracił ją drugi raz?
Przynajmniej wiedział, że Maria naprawdę jest Marią Multon, pracownicą rezerwatu jednorożców - przedstawiła się przy fałszoskopie. W swojej paranoicznej ostrożności nie był jednakowo fair względem innych. Gdyby go nie rozpoznała, pewnie podałby jej fałszywe imię i nazwisko, dla niepoznaki - i żałował, bo kłamstwa żyją często własnym życiem.
Temat zmienił się na z pozoru niewinny, bezpieczniejszy niż tajemnicze istoty. I nieoczekiwanie szczery. Nieszczególnie mnie lubią brzmiało niewinniej niż poważne konflikty wśród rodzeństwa - takie, w których obie strony nie znoszą się zażarcie, które zabrnęły za daleko - ale nieskończenie smutniej. Tak, jakby Marii wciąż zależało.
Gdybyś naprawdę lubiła samotność, nie dodałabyś "naprawdę" - pomyślał, ale słyszał jak zduszony jest jej głos, widział, znowu srebrną łzę. Nie wiedział, jak ją pocieszyć, co powiedzieć. Z rodzeństwem trzymał się mocno, nawet z Gabrielem, nawet z Kerstin w trudnych chwilach - nigdy nie był sam, chyba, że na własne życzenie.
-To przykre. - wydusił tylko, szczerze. Zamrugał, gdy zdrobniła jego imię, zmieniła temat na maliny. Może chciała zmienić temat, może nie chciała o tym rozmawiać, czymś intymnie bolesnym.
-W porządku. - zapewnił prędko, wpychając malinę do ust - ale chyba nie miał na myśli tylko tego, że nie ubrudzi się malinami. Zapach perfum jeszcze raz wzbił się w powietrze, tak intensywny, że Mike aż kichnął. Podniósł prędko głowę, otarł nos - w samą porę, by zobaczyć szeroki uśmiech, kontrastujący z niedawnym smutkiem. Usłyszeć o Beauxbatons.
-Stać was było na Bo-bat-on? - wypalił jakże taktownie, francuska szkoła kontrastowała z prostą suknią i domkiem Marii, z opowieściami o jakiś patologicznych siostrach. -Wyjechałaś do Francji mając dziesięć lat? - upewnił się. Nawet Szkocja zdawała się daleko, ale kontynent... no i Maria nie była ambitnym chłopcem zakochanym w świecie magii, zdawała się taka... delikatna. -Skoro osiem to macie bardziej zaawansowany program obrony przed czarną magią niż Hogwart? Salvio Hexia jest u nas na ostatnim, siódmym roku, uczą was czegoś więcej? Patronusów? - zainteresował się, a choć ciekawość przez moment była szczera i niewinna, to potem przez głowę przemknęło mu, że wpływowi Francuzi popierają w tej wojnie wrogów. Ramiona opadły, co jeszcze potrafią?
-Dużo o nich wiesz. - zauważył, zamyślony nad kwestią akromantul w Lavedale. Chyba - na pewno - powinien tam wrócić. Dla pewności. Nie klekotała przecież, syczała. -Jeśli hipotetycznie miałaby młode, jak daleko od leża by się oddalała? - zapytał, korzystając z okazji. Kiedyś sprawdziłby wśród magizoologów w Ministerstwie albo wypożyczył książkę w bibliotece, teraz dostęp do jakichkolwiek informacji był utrudniony - a Maria była tutaj, na miejscu. Chętna do opowiadania.
Pokręcił głową, z rozbawieniem.
-Po latach pracy w zawodzie nie czuje się już nic. - wzruszył ramionami. Poza troską o osoby postronne, ale nie powie jej, że był tam z kimś spoza Biura, nie miał zamiaru rozpowiadać o Castorze cywilom, zdradzać czegokolwiek o akcjach.
Nie powie też, że w Gloucestershire martwił się o nią, o to, czy czarnoksiężnik nie zdąży wbić noża głębiej zanim zostanie trafiony zaklęciem. Czy obierze dobrą taktykę, czy zdąży go rozkojarzyć, czy nie ryzykuje j e j życiem.
-Bałaś się, że... - wytknął ze zdumieniem, prawie wchodząc jej w słowo, ale prędko pokręcił głową. Zamilkł, pozwalając jej się wypowiedzieć. Słuchał, czy siostry kiedykolwiek słuchały jej w takiej ciszy, tak uważnie? Pamiętał zwierzęcy strach, że jej coś zrobi, ale pamiętał też szok. Poczucie zagrożenia, prawdziwe zagrożenie, tamten szmalcownik naprawdę by jej coś zrobił. Wtedy wziął jej strach personalnie, zwłaszcza w połączeniu z faktem, że został rozpoznany - ale może był naturalną reakcją na traumę, niczym więcej.
Nie rozumiała, czemu. Czemu aurorzy stali się w oczach władz terrorystami?
-Temu, że nie staliśmy biernie, gdy Ministerstwo postanowiło wymordować cywili w Londynie w środku nocy. Że walczyliśmy i odeszliśmy, bo chronimy wszystkich, nie tylko czystokrwistych czarodziejów. - fuknął na jednym wydechu, bo utrata pozycji wciąż pozostawała drażliwym tematem. A potem zreflektował się, gdy zaczęła mówić o swoim ojcu.
Świetnie, po prostu świetnie.
Przestałby ją kochać i co jeszcze by zrobił?
Powinien wyżalić się Just, a nie...
-...w takim razie lepiej zapomnij, że to usłyszałaś. - wycofał się, opuszczając nogi, cofając rękę znad koszyka.
O tym spotkaniu też.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Westchnęła cicho, nie dostając odpowiedzi na zadane pytanie. Pochyliła lekko tułów do przodu, opierając łokieć na kolanie, a policzek na otwartej dłoni. Sama walczyła z chęcią podłubania trochę czubkiem buta w ziemi, może po to, żeby wyładować delikatne rozczarowanie oraz napięcie, którego nie rozumiała, a które dzięki Michaelowi poczęło wisieć nad ich głowami. Cokolwiek to było, nie zrobiło im krzywdy, zabawiło się tylko ich kosztem, chociaż Multon wydawało się, że jeszcze bardziej niż nią, bawiło się reakcjami aurora. Dziwne.
— Wiedząc wszystko, trudniej się śpi — wydawało się, że odbija piłeczkę, ale w jej głosie rozbrzmiała prawdziwa troska, a twarz zwróciła się w kierunku mężczyzny, gorzko oceniającego rzeczywistość. Ale szczerze wierzyła, że jej słowa związane są z prawdą. Poznawała świat, który znajdował się poza zasięgiem jej rówieśników, gdy Celine wysupływała ją z pościeli, wskazywała, którymi korytarzami z zimnego marmuru pójść, by zjawić się na wystawionej przez duchy uczcie. Ale pamiętała także nieprzespane noce, gdy wracała do rodzinnego domu i słyszała ukradkiem rozmowy rodziców i to, jak prędko biło jej wtedy serce i jak wierciła się w gorącym łóżku, nie mogąc z niego wstać (bo przecież dowiedzą się, że nie śpi), i nie mogąc zasnąć.
Zniknęła na moment, wydawała się zupełnie nieobecna, topiąc się w mętnych wodach własnych, nieprzyjemnych wspomnień. Tylko palce lewej dłoni stukały delikatnie w kolano, gdy wpatrywała się gdzieś przed siebie, bez wyrazu, próbując tylko powstrzymać napływające łzy, ten najbardziej oczywisty i najbardziej palący wyraz bólu i słabości. Nie chciała płakać. Nie przy nim, bo on — mimo tego, że widział już ją najsłabszą, najbardziej zagrożoną — zawsze zgadzał się spędzić z nią czas, gdy go poprosiła i wydawało jej się, że w pewien dziwny, niezrozumiały przez nią sposób temu mężczyźnie na niej zależy. I nie chciała go rozczarowywać ani męczyć swoją emocjonalnością, problemami, które nie musiały być przecież wielkie i znaczące w obliczu łamiącej życia wojny.
Uniosła brwi wyżej, słysząc donośne kichnięcie. Od razu odstawiła buteleczkę na ziemię, zwracając się ku niemu z zaciekawieniem.
— Ojej, przepraszam... Mnie tak w nosie nie kręcą... — szepnęła cicho, jakby na swoje usprawiedliwienie, ale to kichnięcie sprawiło, że kąciki ust zadrżały jej w niespodziewanym uśmiechu. To niby tylko kichnięcie, ale było w tym coś ludzkiego, coś bardzo gruntującego w teraźniejszości, coś zupełnie niestrasznego.
— Beauxbatons — poprawiła go łagodnie, uśmiechając się przy tym z dumą. Smok mógł opuścić Beauxbatons, lecz Beauxbatons nie wychodziło ze Smoka nigdy. — I nie. Przed moim wyjazdem szyłam bardzo dużo ubrań, potem mama szła na targ i je sprzedawała... A w każde wakacje pracowałam. Najbardziej lubiłam stajne abraksanów, to naprawdę miłe stworzenia — zdradziła mu, nie myśląc nawet o tym, że prawdopodobnie na Hogwart było stać nawet chłopca z mugolskiej rodziny i nie musiał spędzać wakacji na pracy. Maria była jednak nieco inna, a trudna sytuacja gospodarcza rodziny zmuszała ją do szukania jak największej ilości płatnych zajęć. — Tylko różdżkę i miotłę miałam swoją, cała reszta, książki czy podręczniki, była używana. Zawsze — dodała po chwili, a Michael mógł przypomnieć sobie, z jakim namaszczeniem traktowała te dwa przedmioty, gdy spotkali się pierwszy raz. Jak miała mu za złe przydeptanie miotły, jak całowała różdżkę na pożegnanie. Wtedy myślał chyba, że robiła to wszystko z obrzydzenia szlamem. Ale prawda była inna.
— To... trochę inaczej wygląda — powiedziała wreszcie, delikatnie zmieszana. Jak powiedzieć aurorowi o tym, że dodatkowy rok nauki nie był wykorzystywany na naukę obrony przed czarną magią, ani nawet na zajęcia z uroków, tylko... — Przez pierwszy rok uczymy się przede wszystkim przedmiotów artystycznych... Taniec, śpiewanie, malarstwo, rzeźba, liryka i epika... — wyliczyła, czując, że policzki pokrywają się jej delikatnym różem zażenowania. Wzniosła ramiona do góry, zaczesała włosy za także pokryte rumieńcem czubki uszu. — Bo tam nie ma domów, jak w Hogwarcie. Znaczy są, ale nie ma Tiary Przydziału. Uczniowie grupują się ze względu na artystyczne upodobania. Gryfy, Harpie i Smoki. Ja jestem Smokiem — dodała, a sama ta deklaracja mogła zabrzmieć rozkosznie z ust kogoś równie płochliwego, jak Maria. Jej temperament w żadnym wypadku nie był smoczy. — Potem przez lata dwa do osiem mieliśmy zajęcia artystyczne i normalny program nauczania magicznego. Więc... chyba nie potrafimy wiele więcej z obrony przed czarną magią niż absolwenci Hogwartu — przyznała, wsuwając do ust garść malin, jakby pragnęła kupić sobie tym czas przed z pewnością nadchodzącą szorstką oceną systemu rządzącego Beauxbatons ze strony aurora. Do czasu aż ten wspomniał o patronusach. Wtedy przełknęła owoce, prostując się natychmiast. — Tamten świetlisty wilk. To był patronus? — spytała, przechylając ciekawsko głowę w bok. W oczach zalśniła fascynacja tematem, która mogła podpowiedzieć Michaelowi, że nikt nigdy nie nauczył jej rzucania tego zaklęcia.
Szeroki uśmiech wymalował się na twarzy w odpowiedzi na pochwałę.
— Lubiłam opiekę nad magicznymi stworzeniami. Trochę bardziej od opcm i uroków — przyznała się wreszcie, aby w końcu zamilknąć w próbie przypomnienia sobie informacji o akromantulach. Palec wskazujący przystawiła do kącika swych ust. — Ojej, to trudne pytanie. Akromantule są zaskakująco szybkie, jak na standardy pajęczaków. Ale lubią, gdy jest im sucho i ciepło, więc nie zdziwiłabym się, gdyby ta twoja miała swoje leże na przykład w jaskini, jeżeli jest jakaś w okolicy? Im bliżej źródło ciepła, tym bardziej chętne są do wędrówek...
Nie odpowiedziała chyba na jego pytanie, ale może tyle wystarczyło, by ocenić prawdopodobieństwo zagrożenia młodymi tamtej pani matki.
Gdy wtrącił się w jej słowa raz jeszcze, nie chciała przerywać. Nie wtedy, gdy wreszcie miała odwagę wyrazić swoje myśli na głos. To, że chyba niekoniecznie wszystko, o czym mówili jej bliscy, było szczerą prawdą i jedyną możliwością odbioru wydarzeń.
Wpatrywała się w niego z uwagą i współczuciem, gdy opowiadał o tym, d l a c z e g o, gdy odpowiadał na jej niezadane w całości pytanie. Wzrok, przejęty i przeszyty na wskroś kolejną, wzrastającą falą smutku zsunął się wreszcie na jego dłonie.
Czemu piekło ją serce?
— Chcę to pamiętać — po dłuższej chwili głuchej ciszy jej słowa wybrzmiały z jeszcze większą, największą determinacją, jaką do tej pory pokazała. Sama oparła stopy twardo o ziemię i raz jeszcze wyprostowała plecy. Choć policzki zdobne były w bladoczerwone plamy rumieńców, minę miała zupełnie poważną, jedna dłoń zacisnęła się w pięść, zamykając w uścisku fragment sukienki. W zdecydowaniu, nie nerwowości. — Nikt... mi nie mówił o tym, co... w Londynie... — wyznała wreszcie, po kolejnej chwili ciszy, próbując chyba usprawiedliwić swoją niewiedzę, nieprzystosowanie do wojny. — Wszyscy mówili tylko o tym, co robili mugole... Że łapali dziewczyny, żeby spalić je na stosie, jeżeli miały wystarczająco dużo szczęścia, że dziecko, takiej pary z Wadborough, to w Worcestershire, gdy tylko pokazało swoją magię, gdy zaczęło latać, że oni je... — gardło ścisnęło się z bólu, do oczu znów napłynęły łzy, ale chciała je przełknąć, musiała być silna. To nie jej tragedia. Jej śmierć zajrzała w oczy raz, ale był ktoś, kto mógł ją obronić. A tamtego dziecka? — ... Na widły — dokończyła wreszcie, odkładając koszyk na ziemię. Podniosła się, otrzepała sukienkę, ale prędko obróciła na niskich obcasach butów, wokół własnej osi, zatrzymując się przed Michaelem. Objęła się rękoma wokół torsu, szukając jakiegokolwiek pocieszenia, namiastki komfortu. — Wszyscy mówili tylko o tym, że jeżeli czegoś się nie zrobi, to przyjdą i po nas. Że czarodziej nigdy nie zrobi czegoś takiego czarodziejce, ale wtedy... — miała oczywiście na myśli ich pierwsze spotkanie w rękawie Praplatanów. — On to prawie zrobił... Prawda?
Ręce drżały, w nagłym zrozumieniu, nagłej realizacji.
A Maria oczekiwała odpowiedzi.
— Wiedząc wszystko, trudniej się śpi — wydawało się, że odbija piłeczkę, ale w jej głosie rozbrzmiała prawdziwa troska, a twarz zwróciła się w kierunku mężczyzny, gorzko oceniającego rzeczywistość. Ale szczerze wierzyła, że jej słowa związane są z prawdą. Poznawała świat, który znajdował się poza zasięgiem jej rówieśników, gdy Celine wysupływała ją z pościeli, wskazywała, którymi korytarzami z zimnego marmuru pójść, by zjawić się na wystawionej przez duchy uczcie. Ale pamiętała także nieprzespane noce, gdy wracała do rodzinnego domu i słyszała ukradkiem rozmowy rodziców i to, jak prędko biło jej wtedy serce i jak wierciła się w gorącym łóżku, nie mogąc z niego wstać (bo przecież dowiedzą się, że nie śpi), i nie mogąc zasnąć.
Zniknęła na moment, wydawała się zupełnie nieobecna, topiąc się w mętnych wodach własnych, nieprzyjemnych wspomnień. Tylko palce lewej dłoni stukały delikatnie w kolano, gdy wpatrywała się gdzieś przed siebie, bez wyrazu, próbując tylko powstrzymać napływające łzy, ten najbardziej oczywisty i najbardziej palący wyraz bólu i słabości. Nie chciała płakać. Nie przy nim, bo on — mimo tego, że widział już ją najsłabszą, najbardziej zagrożoną — zawsze zgadzał się spędzić z nią czas, gdy go poprosiła i wydawało jej się, że w pewien dziwny, niezrozumiały przez nią sposób temu mężczyźnie na niej zależy. I nie chciała go rozczarowywać ani męczyć swoją emocjonalnością, problemami, które nie musiały być przecież wielkie i znaczące w obliczu łamiącej życia wojny.
Uniosła brwi wyżej, słysząc donośne kichnięcie. Od razu odstawiła buteleczkę na ziemię, zwracając się ku niemu z zaciekawieniem.
— Ojej, przepraszam... Mnie tak w nosie nie kręcą... — szepnęła cicho, jakby na swoje usprawiedliwienie, ale to kichnięcie sprawiło, że kąciki ust zadrżały jej w niespodziewanym uśmiechu. To niby tylko kichnięcie, ale było w tym coś ludzkiego, coś bardzo gruntującego w teraźniejszości, coś zupełnie niestrasznego.
— Beauxbatons — poprawiła go łagodnie, uśmiechając się przy tym z dumą. Smok mógł opuścić Beauxbatons, lecz Beauxbatons nie wychodziło ze Smoka nigdy. — I nie. Przed moim wyjazdem szyłam bardzo dużo ubrań, potem mama szła na targ i je sprzedawała... A w każde wakacje pracowałam. Najbardziej lubiłam stajne abraksanów, to naprawdę miłe stworzenia — zdradziła mu, nie myśląc nawet o tym, że prawdopodobnie na Hogwart było stać nawet chłopca z mugolskiej rodziny i nie musiał spędzać wakacji na pracy. Maria była jednak nieco inna, a trudna sytuacja gospodarcza rodziny zmuszała ją do szukania jak największej ilości płatnych zajęć. — Tylko różdżkę i miotłę miałam swoją, cała reszta, książki czy podręczniki, była używana. Zawsze — dodała po chwili, a Michael mógł przypomnieć sobie, z jakim namaszczeniem traktowała te dwa przedmioty, gdy spotkali się pierwszy raz. Jak miała mu za złe przydeptanie miotły, jak całowała różdżkę na pożegnanie. Wtedy myślał chyba, że robiła to wszystko z obrzydzenia szlamem. Ale prawda była inna.
— To... trochę inaczej wygląda — powiedziała wreszcie, delikatnie zmieszana. Jak powiedzieć aurorowi o tym, że dodatkowy rok nauki nie był wykorzystywany na naukę obrony przed czarną magią, ani nawet na zajęcia z uroków, tylko... — Przez pierwszy rok uczymy się przede wszystkim przedmiotów artystycznych... Taniec, śpiewanie, malarstwo, rzeźba, liryka i epika... — wyliczyła, czując, że policzki pokrywają się jej delikatnym różem zażenowania. Wzniosła ramiona do góry, zaczesała włosy za także pokryte rumieńcem czubki uszu. — Bo tam nie ma domów, jak w Hogwarcie. Znaczy są, ale nie ma Tiary Przydziału. Uczniowie grupują się ze względu na artystyczne upodobania. Gryfy, Harpie i Smoki. Ja jestem Smokiem — dodała, a sama ta deklaracja mogła zabrzmieć rozkosznie z ust kogoś równie płochliwego, jak Maria. Jej temperament w żadnym wypadku nie był smoczy. — Potem przez lata dwa do osiem mieliśmy zajęcia artystyczne i normalny program nauczania magicznego. Więc... chyba nie potrafimy wiele więcej z obrony przed czarną magią niż absolwenci Hogwartu — przyznała, wsuwając do ust garść malin, jakby pragnęła kupić sobie tym czas przed z pewnością nadchodzącą szorstką oceną systemu rządzącego Beauxbatons ze strony aurora. Do czasu aż ten wspomniał o patronusach. Wtedy przełknęła owoce, prostując się natychmiast. — Tamten świetlisty wilk. To był patronus? — spytała, przechylając ciekawsko głowę w bok. W oczach zalśniła fascynacja tematem, która mogła podpowiedzieć Michaelowi, że nikt nigdy nie nauczył jej rzucania tego zaklęcia.
Szeroki uśmiech wymalował się na twarzy w odpowiedzi na pochwałę.
— Lubiłam opiekę nad magicznymi stworzeniami. Trochę bardziej od opcm i uroków — przyznała się wreszcie, aby w końcu zamilknąć w próbie przypomnienia sobie informacji o akromantulach. Palec wskazujący przystawiła do kącika swych ust. — Ojej, to trudne pytanie. Akromantule są zaskakująco szybkie, jak na standardy pajęczaków. Ale lubią, gdy jest im sucho i ciepło, więc nie zdziwiłabym się, gdyby ta twoja miała swoje leże na przykład w jaskini, jeżeli jest jakaś w okolicy? Im bliżej źródło ciepła, tym bardziej chętne są do wędrówek...
Nie odpowiedziała chyba na jego pytanie, ale może tyle wystarczyło, by ocenić prawdopodobieństwo zagrożenia młodymi tamtej pani matki.
Gdy wtrącił się w jej słowa raz jeszcze, nie chciała przerywać. Nie wtedy, gdy wreszcie miała odwagę wyrazić swoje myśli na głos. To, że chyba niekoniecznie wszystko, o czym mówili jej bliscy, było szczerą prawdą i jedyną możliwością odbioru wydarzeń.
Wpatrywała się w niego z uwagą i współczuciem, gdy opowiadał o tym, d l a c z e g o, gdy odpowiadał na jej niezadane w całości pytanie. Wzrok, przejęty i przeszyty na wskroś kolejną, wzrastającą falą smutku zsunął się wreszcie na jego dłonie.
Czemu piekło ją serce?
— Chcę to pamiętać — po dłuższej chwili głuchej ciszy jej słowa wybrzmiały z jeszcze większą, największą determinacją, jaką do tej pory pokazała. Sama oparła stopy twardo o ziemię i raz jeszcze wyprostowała plecy. Choć policzki zdobne były w bladoczerwone plamy rumieńców, minę miała zupełnie poważną, jedna dłoń zacisnęła się w pięść, zamykając w uścisku fragment sukienki. W zdecydowaniu, nie nerwowości. — Nikt... mi nie mówił o tym, co... w Londynie... — wyznała wreszcie, po kolejnej chwili ciszy, próbując chyba usprawiedliwić swoją niewiedzę, nieprzystosowanie do wojny. — Wszyscy mówili tylko o tym, co robili mugole... Że łapali dziewczyny, żeby spalić je na stosie, jeżeli miały wystarczająco dużo szczęścia, że dziecko, takiej pary z Wadborough, to w Worcestershire, gdy tylko pokazało swoją magię, gdy zaczęło latać, że oni je... — gardło ścisnęło się z bólu, do oczu znów napłynęły łzy, ale chciała je przełknąć, musiała być silna. To nie jej tragedia. Jej śmierć zajrzała w oczy raz, ale był ktoś, kto mógł ją obronić. A tamtego dziecka? — ... Na widły — dokończyła wreszcie, odkładając koszyk na ziemię. Podniosła się, otrzepała sukienkę, ale prędko obróciła na niskich obcasach butów, wokół własnej osi, zatrzymując się przed Michaelem. Objęła się rękoma wokół torsu, szukając jakiegokolwiek pocieszenia, namiastki komfortu. — Wszyscy mówili tylko o tym, że jeżeli czegoś się nie zrobi, to przyjdą i po nas. Że czarodziej nigdy nie zrobi czegoś takiego czarodziejce, ale wtedy... — miała oczywiście na myśli ich pierwsze spotkanie w rękawie Praplatanów. — On to prawie zrobił... Prawda?
Ręce drżały, w nagłym zrozumieniu, nagłej realizacji.
A Maria oczekiwała odpowiedzi.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Uśmiechnął się tylko samym kącikiem ust, posępnie. Dziewczyna, pewnie dwukrotnie młodsza od niego, w teorii nie miała powodów by nie spać spokojnie.
A w praktyce przeżyła koszmar, niecałe dwa miesiące temu. Przeżyła tylko dlatego, że znalazła się na jego drodze - ale znalazła się w tamtej sytuacji tylko dlatego, że znalazła się na jego drodze. Inaczej poleciałaby gdzie indziej, co przytomnie wypomniała mu jeszcze wtedy, gdy wciąż był pod wpływem adrenaliny, owładnięty chęcią zemsty - aresztowania - przesłuchania - śledztwa.
Spytałby ją, czy daje radę spać, czy też śnią się jej koszmary z Gloucestershire, ale chyba nie chciał wiedzieć. Dokładać sobie wyrzutów sumienia.
Atmosfera zgęstniała, ale niechcący rozładował ją kichnięciem, a Maria niespodziewanym uśmiechem. Jej emocje zdawały się zmieniać jak w kalejdoskopie, i teraz i wtedy. Gdy w jednej chwili panicznie się go bała, a w kolejnej zaufała na tyle, by pozwolić odprowadzić się do domu.
-Nie szkodzi. - mruknął, uśmiechając się blado. Z wysiłkiem. Bo ty masz n o r m a l n y nos.
-Bobaton, przecież mówię. - przechylił lekko głowę, z pozoru nie dostrzegając żadnej różnicy między swoją wymową i nienagannym francuskim Marii. Słoń mu nadepnął na ucho, czy żartował? Panna Multon musiała ocenić to sama.
Podparł się na jednej ręce o trawę, odchylił do tyłu, z ciekawością spojrzał na Marię. Zmarszczył leciutko brwi - nie znała tego gestu, ale zawsze przybierał taki wyraz twarzy, gdy analizował otrzymane na śledztwach informacje.
-Hogwart jest tańszy. - zauważył. -Dlaczego Francja? - spoglądał wprost na nią, nieco natarczywie, aż usłyszał o miotle i różdżce i odwrócił wzrok w stronę malin. Pamiętał, jak uznał je za środek ucieczki i środek agresji, nic więcej. -Umiesz szyć? - zmienił prędko temat. Jego matka wychowała się w Londynie i pracowała w Ministerstwie, Justine była... Justine, tylko Kerstin miała kobiece hobby. Zapomniał, że w małych miasteczkach to bardziej popularne.
-I malować i rzeźbić? - podchwycił, słuchając o przedmiotach artystycznych, nieco zdezorientowany. Po co taka, kosztowna edukacja, pannie ze skromnego domu? Doglądającej koni? Nie znał się za bardzo na obyczajach choćby czystokrwistych rodzin z elit, ale podobny program nauczania brzmiał raczej jak wychowanie kandydatki na młodą damę, chęć wkupienia się w wyższy stan. Czy tego oczekiwali Multonowie? Szukał w pamięci, kim właściwie byli - z uwagi na pominięcie kogoś podczas rozdania medali w Londynie nie wyczytał w Walczącym Magu nic o Elvirze Multon. Wiedział tylko, że nazwisko nie jest mugolskie i że chyba słyszał je wcześniej w Glouceestershire.
-Pewnie nie, ale wielu z nich nie umie rzucić Salvio Hexia. Wymaga skupienia i energii. - przyznał, kącik ust lekko drgnął. Kolejne pochwała?
Przełknął powoli malinę, kupując sobie czas na odpowiedź na pytanie o patronusa. Chętnie by jej o nim opowiedział, może nawet przywołał go jeszcze raz. To nie jest zwykły patronus. Ćwiczyłem od kwietnia, teraz możesz go nawet d o t k n ą ć.
-Nie powinnaś nikomu mówić, że go... widziałaś. - zamrugał, wbijając wzrok w linię drzew. -Patronus każdego czarodzieja jest unikatowy. Owszem, wilki mogą się powtarzać, ale ilu aurorów może przywołać akurat taką formę? - wyjaśnił. -Przywołałem go, bo musiałem - ale to kolejna rzecz, która może mnie zidentyfikować. A ciebie narazić - pamiętasz, co pisało na plakatach, prawda? - upewnił się. Teraz w teorii nie żył, ale wtedy każdy był zobowiązany zgłosić władzom wszystkie informacje.
Trafiła mu się jakaś gorzka malina, albo po prostu ciało zareagowało na nagłą myśl, że ta rozmowa to nie jest dobry pomysł.
-Dziękuję. - odpowiedział, gdy usłyszał więcej o akromantulach. -To... cenne informacje. - zabrzmiał jak ktoś, kto chce ich do czegoś użyć, ale nie sprecyzował.
Rozmowa wydawała się być niczym wzburzone morze, biegła falami. Chwila spokoju, odpływ, Beauxbatons i pająki. Huk w skroniach, przypływ, fala polityki i traum i tamtych chwil w Gloucestershire.
Splótł ze sobą palce, mocno, aż pobielały mu knykcie. Ona patrzyła na jego dłonie - wyschnięte, popękane, z ciemnym śladem (chyba nie po krwi?) pod jednym z paznokci. On na jej twarz, nagle zdeterminowaną. Harde spojrzenie, kontrastujące z drżącą dolną wargą.
Tylko nie płacz znowu, ale tym razem nie płakała.
Mówiła. O ich propagandzie.
-O mnie pisali, że ściągnąłem na las w Lancashire zaklęcie, którego żaden auror nie umie i nigdy nie chciałby rzucić. - wciął się jej w słowo, po tym jak powiedziała o palonych na stosie dziewczynach.
Ale potem powiedziała o widłach, a on zamilkł, raptownie. Nie znalazł słów.
Chciałby jej powiedzieć, że to nieprawda. Przysiąc na pamięć swojej matki. Tyle, że nie był już pewien.
Akcja rodzi reakcję.
-Akcja rodzi reakcję. - słowa spłynęły z jego warg zanim się zorientował. Skrzywił się lekko na niechciane, przelotne i wybrakowane (część usunął) wspomnienie tego, jak w styczniu próbował przekonać do prawdy kogoś innego, omotanego propagandą. Idealistycznie i żarliwie. Jak zderzył się z murem i jak zobaczył wiosną w gazecie, że tamten chodzi na uroczystości nagradzania morderców.
Teraz czuł na sobie uważne spojrzenie, ale tamta rozmowa zabiła w nim idealizm, chęć bycia adwokatem mugoli, samodzielnego obalenia propagandy Maga. Pieprzyć to, nie będzie nikogo udawać, zwłaszcza jeśli ich propaganda jest silniejsza. Może dzisiaj mógł być po prostu szczery.
-A ja widziałem w Londynie dzieci o roztrzaskanych głowach. Wyrzucone z okien, ale nie tylko. Leżące przy krawężniku, jakby się nimi... bawiono. Albo całkowicie sztywne, potraktowane Avadą. Czy to bardziej miłosierne, natychmiastowa śmierć? - mówił o tym swobodniej niż Maria, jakby widział wiele, ale głos drżał z tłumionego gniewu. Gdzieś wewnątrz tlił się ogień, który usiłował trzymać za murem - tak jak powinien, jak oczekiwałby minister i może Faollan, choć z Faollanem nigdy nic nie było wiadomo.
-Na wojnie nie ma świętych. - mruknął, spuszczając na moment wzrok na własne paznokcie. -A każdy człowiek, czarodziej czy mugol, jest zdolny do niegodziwości. Ze strachu, z zemsty, albo tak po prostu. - zauważył. Podniósł wzrok. -Jest jednak magia, która jest niegodziwa zawsze, niezależnie od intencji. Czarna magia. My się nią nie posługujemy. A taki sam sąd, jaki spotkał tamtego czarnoksiężnika, spotkałby kogoś niemagicznego, kto robi... coś takiego kobietom i dzieciom. - o ile złapaliby tego mugola, z oczywistych względów pilnowali porządku wśród czarodziejów.
Podniósł na nią wzrok, przez moment nie mrugał.
-Jesteś młoda i piękna, nie miałby głowy ani chęci sprawdzać, jaki masz status krwi. Wiedział, że jesteś czarodziejką. - leciała przecież na miotle. -Oczywiście, że prawie to zrobił. - myślałaś, że j a prawie to zrobię - zakłuło go nagle irytacją i za punkt honoru postawił sobie, by i wobec t a m t e g o zyskała podobną pewność jak wtedy przy nim, w chwili atawistycznego, zwierzęcego strachu.
A w praktyce przeżyła koszmar, niecałe dwa miesiące temu. Przeżyła tylko dlatego, że znalazła się na jego drodze - ale znalazła się w tamtej sytuacji tylko dlatego, że znalazła się na jego drodze. Inaczej poleciałaby gdzie indziej, co przytomnie wypomniała mu jeszcze wtedy, gdy wciąż był pod wpływem adrenaliny, owładnięty chęcią zemsty - aresztowania - przesłuchania - śledztwa.
Spytałby ją, czy daje radę spać, czy też śnią się jej koszmary z Gloucestershire, ale chyba nie chciał wiedzieć. Dokładać sobie wyrzutów sumienia.
Atmosfera zgęstniała, ale niechcący rozładował ją kichnięciem, a Maria niespodziewanym uśmiechem. Jej emocje zdawały się zmieniać jak w kalejdoskopie, i teraz i wtedy. Gdy w jednej chwili panicznie się go bała, a w kolejnej zaufała na tyle, by pozwolić odprowadzić się do domu.
-Nie szkodzi. - mruknął, uśmiechając się blado. Z wysiłkiem. Bo ty masz n o r m a l n y nos.
-Bobaton, przecież mówię. - przechylił lekko głowę, z pozoru nie dostrzegając żadnej różnicy między swoją wymową i nienagannym francuskim Marii. Słoń mu nadepnął na ucho, czy żartował? Panna Multon musiała ocenić to sama.
Podparł się na jednej ręce o trawę, odchylił do tyłu, z ciekawością spojrzał na Marię. Zmarszczył leciutko brwi - nie znała tego gestu, ale zawsze przybierał taki wyraz twarzy, gdy analizował otrzymane na śledztwach informacje.
-Hogwart jest tańszy. - zauważył. -Dlaczego Francja? - spoglądał wprost na nią, nieco natarczywie, aż usłyszał o miotle i różdżce i odwrócił wzrok w stronę malin. Pamiętał, jak uznał je za środek ucieczki i środek agresji, nic więcej. -Umiesz szyć? - zmienił prędko temat. Jego matka wychowała się w Londynie i pracowała w Ministerstwie, Justine była... Justine, tylko Kerstin miała kobiece hobby. Zapomniał, że w małych miasteczkach to bardziej popularne.
-I malować i rzeźbić? - podchwycił, słuchając o przedmiotach artystycznych, nieco zdezorientowany. Po co taka, kosztowna edukacja, pannie ze skromnego domu? Doglądającej koni? Nie znał się za bardzo na obyczajach choćby czystokrwistych rodzin z elit, ale podobny program nauczania brzmiał raczej jak wychowanie kandydatki na młodą damę, chęć wkupienia się w wyższy stan. Czy tego oczekiwali Multonowie? Szukał w pamięci, kim właściwie byli - z uwagi na pominięcie kogoś podczas rozdania medali w Londynie nie wyczytał w Walczącym Magu nic o Elvirze Multon. Wiedział tylko, że nazwisko nie jest mugolskie i że chyba słyszał je wcześniej w Glouceestershire.
-Pewnie nie, ale wielu z nich nie umie rzucić Salvio Hexia. Wymaga skupienia i energii. - przyznał, kącik ust lekko drgnął. Kolejne pochwała?
Przełknął powoli malinę, kupując sobie czas na odpowiedź na pytanie o patronusa. Chętnie by jej o nim opowiedział, może nawet przywołał go jeszcze raz. To nie jest zwykły patronus. Ćwiczyłem od kwietnia, teraz możesz go nawet d o t k n ą ć.
-Nie powinnaś nikomu mówić, że go... widziałaś. - zamrugał, wbijając wzrok w linię drzew. -Patronus każdego czarodzieja jest unikatowy. Owszem, wilki mogą się powtarzać, ale ilu aurorów może przywołać akurat taką formę? - wyjaśnił. -Przywołałem go, bo musiałem - ale to kolejna rzecz, która może mnie zidentyfikować. A ciebie narazić - pamiętasz, co pisało na plakatach, prawda? - upewnił się. Teraz w teorii nie żył, ale wtedy każdy był zobowiązany zgłosić władzom wszystkie informacje.
Trafiła mu się jakaś gorzka malina, albo po prostu ciało zareagowało na nagłą myśl, że ta rozmowa to nie jest dobry pomysł.
-Dziękuję. - odpowiedział, gdy usłyszał więcej o akromantulach. -To... cenne informacje. - zabrzmiał jak ktoś, kto chce ich do czegoś użyć, ale nie sprecyzował.
Rozmowa wydawała się być niczym wzburzone morze, biegła falami. Chwila spokoju, odpływ, Beauxbatons i pająki. Huk w skroniach, przypływ, fala polityki i traum i tamtych chwil w Gloucestershire.
Splótł ze sobą palce, mocno, aż pobielały mu knykcie. Ona patrzyła na jego dłonie - wyschnięte, popękane, z ciemnym śladem (chyba nie po krwi?) pod jednym z paznokci. On na jej twarz, nagle zdeterminowaną. Harde spojrzenie, kontrastujące z drżącą dolną wargą.
Tylko nie płacz znowu, ale tym razem nie płakała.
Mówiła. O ich propagandzie.
-O mnie pisali, że ściągnąłem na las w Lancashire zaklęcie, którego żaden auror nie umie i nigdy nie chciałby rzucić. - wciął się jej w słowo, po tym jak powiedziała o palonych na stosie dziewczynach.
Ale potem powiedziała o widłach, a on zamilkł, raptownie. Nie znalazł słów.
Chciałby jej powiedzieć, że to nieprawda. Przysiąc na pamięć swojej matki. Tyle, że nie był już pewien.
Akcja rodzi reakcję.
-Akcja rodzi reakcję. - słowa spłynęły z jego warg zanim się zorientował. Skrzywił się lekko na niechciane, przelotne i wybrakowane (część usunął) wspomnienie tego, jak w styczniu próbował przekonać do prawdy kogoś innego, omotanego propagandą. Idealistycznie i żarliwie. Jak zderzył się z murem i jak zobaczył wiosną w gazecie, że tamten chodzi na uroczystości nagradzania morderców.
Teraz czuł na sobie uważne spojrzenie, ale tamta rozmowa zabiła w nim idealizm, chęć bycia adwokatem mugoli, samodzielnego obalenia propagandy Maga. Pieprzyć to, nie będzie nikogo udawać, zwłaszcza jeśli ich propaganda jest silniejsza. Może dzisiaj mógł być po prostu szczery.
-A ja widziałem w Londynie dzieci o roztrzaskanych głowach. Wyrzucone z okien, ale nie tylko. Leżące przy krawężniku, jakby się nimi... bawiono. Albo całkowicie sztywne, potraktowane Avadą. Czy to bardziej miłosierne, natychmiastowa śmierć? - mówił o tym swobodniej niż Maria, jakby widział wiele, ale głos drżał z tłumionego gniewu. Gdzieś wewnątrz tlił się ogień, który usiłował trzymać za murem - tak jak powinien, jak oczekiwałby minister i może Faollan, choć z Faollanem nigdy nic nie było wiadomo.
-Na wojnie nie ma świętych. - mruknął, spuszczając na moment wzrok na własne paznokcie. -A każdy człowiek, czarodziej czy mugol, jest zdolny do niegodziwości. Ze strachu, z zemsty, albo tak po prostu. - zauważył. Podniósł wzrok. -Jest jednak magia, która jest niegodziwa zawsze, niezależnie od intencji. Czarna magia. My się nią nie posługujemy. A taki sam sąd, jaki spotkał tamtego czarnoksiężnika, spotkałby kogoś niemagicznego, kto robi... coś takiego kobietom i dzieciom. - o ile złapaliby tego mugola, z oczywistych względów pilnowali porządku wśród czarodziejów.
Podniósł na nią wzrok, przez moment nie mrugał.
-Jesteś młoda i piękna, nie miałby głowy ani chęci sprawdzać, jaki masz status krwi. Wiedział, że jesteś czarodziejką. - leciała przecież na miotle. -Oczywiście, że prawie to zrobił. - myślałaś, że j a prawie to zrobię - zakłuło go nagle irytacją i za punkt honoru postawił sobie, by i wobec t a m t e g o zyskała podobną pewność jak wtedy przy nim, w chwili atawistycznego, zwierzęcego strachu.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie potrafiła kontrolować swoich emocji — zupełnie jak ktoś, kogo Michael znał zdecydowanie lepiej, kto chował się za tarczą radości, ułudy, że nic nie jest w stanie go ruszyć, zbić z tropu. Maria z kolei zawsze w sytuacji trudnej wolała sięgać po coś, co było jej bliższe. Zdarzyło się tak, że najbliższą jej emocją okazał się smutek, nieco dalszą — strach. W ciemnoniebieskim, w szarym krajobrazie emocji Marii radość była przebłyskami ciepłej żółci, plamą ściekającą z pióra namoczonego wcześniej w kałamarzu. Tak samo nagłą, tak samo niespodziewaną i niezdolną do ocenienia w skutkach przed tym, aż do niej przyjdzie.
— Beaux—ba—tons — przesylabowała cierpliwie, bowiem podążyła tym tropem, że mężczyźnie jednak słoń musiał nadepnąć na ucho. A żeby upewnić go w swojej ekspertyzie, dodała — L'académie de magie Beauxbâtons — w płynnym francuskim, prostując się przy tym dumnie, z delikatnie zadartą do góry brodą. Dłonie złożyła na kolanach swojej sukienki, powoli zsuwając je w dół dla wygładzenia materiału — z przyzwyczajenia, bo właśnie tak kazano jej robić w szkole, wprowadzając odrobinę w świat dobrych manier. Zatrzymała się w tej pozie nawet wtedy, gdy Michael przechylił się do tyłu, gdy oparł dłonią o trawę i zmarszczył lekko brwi. Miała nadzieję, że zastanawiał się teraz, jak najlepiej wypowiedzieć nazwę szkoły tak, aby brzmiała w zgodzie z oryginałem, ale najwyraźniej musiała się mocno pomylić.
Bo zaczął zadawać pytania.
— Jest — przyznała mu rację, kiwając przy tym głową. Zadawane przez aurora pytania nie były inwazyjne, dlatego też postanowiła na nie odpowiedzieć i nie uznawała ich za wtrącanie nosa w nie jego sprawy, jak mogłaby potraktować podobnie dociekliwe pytania dotyczące innych dziedzin życia. — Nie wiem, mogę się tylko domyślać — wzruszyła ramionami, gdy jej twarz znów obleczona została w woal smutku. Pierwszy raz wymsknęło jej się, że może się domyślać. Bo zastanawiała się przecież, dlaczego padło na nią. Rozmowa z Elvirą paradoksalnie otworzyła jej oczy, choć nie na te kwestie, na które kuzynka pragnęła zwrócić jej uwagę. Nie odwróci swojego losu, nie cofnie zdarzeń daleko zakotwiczonych w przeszłości. Mogła tylko analizować.
— Mhm — odpowiedziała, kiwając lekko głową. — Uszyłam sobie szatę, która pomaga w unikaniu czarów i skradaniu, i buty, w których nikt mnie nie dosłyszy — pochwaliła się, może nierozsądnie, ale auror nie był przecież napastnikiem, auror kazał jej na siebie uważać i ta szata z butami była przecież częścią tego uważania. Może niestandardową na warunki rebelii, ale skuteczną i zawsze jakąś. — A ostatnio nawet... Pelerynę—niewidkę — dodała po chwili, przenosząc wzrok na jego twarz. Pomimo młodego wieku i pracy przy doglądaniu koni była dość zdolną krawcową, co pokazywała przy chociażby takiej okazji. Powaga, która pokazała się na jej twarzy w trakcie rozmowy o krawiectwie zniknęła jednak, gdy dopytywał o malowanie i rzeźbę. Kąciki ust drgnęły w rozbawieniu, chwilę poźniej wtórował jej cichy, podobny do dzwonienia małych dzwonków śmiech.
— Tego nie. Ale lubię czytać, dużo. I po angielsku i po francusku. Dopóki nie obawiałam się, że je stracę, nigdy nie kochałam czytać. Nie kocha się oddychania — zacytowała jedną z pisarek, z których twórczością miała okazję się zapoznać. Była ciekawa, czy auror podzieli jej zdanie, czy może także i w nim leży miłość do słowa, tego pisanego. Wydawał się być człowiekiem czynu, w jej wyobraźni osoby podobne do niego nie miały wiele czasu, ale bywał... zaskakujący. Może i teraz uda mu się ją zadziwić?
Bo kolejny komplement sprawił, że uśmiech tańczący na wargach młodej dziewczyny poszerzył się nieco.
— Zawsze byłam dobra z numerologii — zdradziła mu kolejną rzecz o sobie, zniżając głos do szeptu. — To bardzo pomaga w nauce nowych zaklęć. I kontroli wiązek magii przy rzucaniu tych... poważnych — zdradziła mu cichutko, chociaż miała wrażenie, że musiał o tym wiedzieć. Był wszak aurorem, człowiekiem należącym do elitarnej formacji, o wstąpieniu do której marzyła większość chłopców, z którymi chodziła do szkoły.
Spoważniała, słysząc jego słowa o patronusie.
— Nikomu nie powiem — obiecała z pełnią powagi, kiwając przy tym głową na zgodę. Nie prosił ją o dyskrecję bez powodu, wyjaśnił swoje podejście i nawet, gdyby tego nie zrobił — darzyła go sympatią. Nie chciała, by coś mu się stało. Ani wtedy, w rękawie Praplatanów, ani poźniej — w Plymouth, tym bardziej nie teraz. — Pamiętam... — westchnęła ze smutkiem, opuszczając lekko głowę. Zastanawiała się, czy powinna mu powiedzieć. O pytaniach Elviry, gdy rozmawiały o tamtym zdarzeniu, o tym, jak okłamała rodzinę, by chronić jego tożsamość. — Michael? — zapytała wreszcie, podnosząc lekko głowę. Sam ton jej głosu, jego niepewne drżenie mogło wystarczyć, by ten zrozumiał, że ma mu coś ważnego do powiedzenia. — Bo ja... Rozmawiałam z moją kuzynką o tym, co stało się w Rękawie — zaczęła cicho, zaciskając palce na spódnicy sukienki, zaciskając je i prostując na przemian. — Pytała się, czy mogłam cię rozpoznać, czy cię pamiętam. Była zła, ale nie powiedziałam jej nic o tobie. Tylko to, że nie pamiętam i było ciemno — wyznała z ciężkim sercem, ostrożnie i w początku przestrachu podnosząc oczy w górę, chcąc skrzyżować swe spojrzenie ze spojrzeniem aurora. — Nikomu o tobie nie powiem — obiecała z determinacją i tej obietnicy dotrzyma.
Choćby miało stać się najgorsze.
— Jesteś dobrym człowiekiem.
I dlatego będę nieść twój sekret w sercu.
Widziała, jak bieleją mu knykcie. Wstrzymała oddech, w odruchu ratowania się spod podobnie białych męskich knykci, ale zdążyła się opanować, zdążyła powiedzieć sobie, że to Mike, że on nie zrobi jej krzywdy. Powiedział jej to raz i trzymała go za słowo.
Patrzyła więc na niego — bez wyrzutów, bez złości, z prośbą. Opowiedz mi wszystko, proszę. Wyjaśnij, jeżeli masz siłę, wydawała się go prosić, ale prośba nigdy nie uszła spomiędzy ust, pomimo drżącej dolnej wargi i oczu zeszklonych przez łzy patrzyła na niego nie jak na tego, który umarł. Nie jak na tego, który zawiódł. Nie jak na tego, który stanowił zagrożenie.
Na tego, który mógł być nową nadzieją.
Pełną tłumionego gniewu, ale nową, j e d y n ą nadzieją.
— Co czuje człowiek, który dostanie... tym? — pytanie jest skrajnie naiwne, skrajnie dziecinne. Ale zmusza ją do wykonania kolejnego kroku, nie chce być z tym sama. Z tymi myślami, z tymi obrazami, które zalęgły się w jej umyśle, dzieci zrzucone na bruk jak lalki, z rozbitymi głowami. — Gdy nie da się uratować zwierzęcia, miłosierniej jest skrócić jego cierpienie — szepnęła wreszcie, ze zrezygnowaniem. Miała nadzieję, że zrozumie, że mówiła o swoim doświadczeniu z końmi, że przez myśl by jej nie przeszło nazwać mugoli zwierzętami.
Choć bała się ich szczerze, tego nie musiała tłumaczyć. Wystarczyło konserwatywne wychowanie w kontrolowanej przez ojca bańce.
Michael mógł widzieć, jak i palce Marii bieleją, gdy zaciskała je na swoich ramionach. Gdy podniósł na nią wzrok, mógł widzieć coś, co chyba miał okazję widzieć w swej długiej zawodowej karierze.
Ale czy kiedykolwiek widział ten obraz w tej wojnie?
Obraz człowieka, który otwiera szerzej oczy i próbuje złapać powietrze, jak ryba wyrzucona okrutnie na brzeg, do uduszenia. Obraz człowieka — młodej dziewczyny — której bladą twarz powoli ozdabiały kolejne warstwy czerwonego gniewu skupiającego się na policzkach, na czubku nosa, na odstających uszach. Dziewczęcia, które marszczyło wreszcie brwi, ale oczy wciąż miało mokre i szkliste, z niezgody, z niesprawiedliwości, która wprawiała jej ciało w ruch, w niespodziewane drżenie, która to złość zdusiła strach, który zazwyczaj dusił ją.
— Moja kuzynka próbowała mnie namówić, że czarna magia może być dobra. Nigdy nie jest — mówiła z gorącym przekonaniem, szukając zrozumienia w jego spojrzeniu. Kto ją zrozumie, jeżeli nie on? Zmarły dla świata auror. — Ja... Nie chcę się przykładać do tego, co robią. Jeżeli moja kuzynka potrafi zrobić tak, że nie mam czucia w nodze, potrafi robić rzeczy gorsze, prawda? — to ważny moment dla Marii, moment rozplątania ust, wylania się wszystkiego, co trzymała głęboko w sercu, czemu nie pozwalała się wydostać na zewnątrz. — Nie chcę być taka, jak ona — dodała po chwili, zagryzając mocno dolną wargę. Bała się, że będzie na nią zły. Że ma w rodzinie kogoś... takiego. Czy Elvira mogła zabić jedno z tamtych dzieci, o których opowiadał? Nie wiedziała o niej praktycznie nic, ale miała to prosektorium w piwnicy, które nie dawało jej spokoju. — Nie chcę być jak oni — powtarza, z powagą, z namaszczeniem, z prośbą zaklętą w rozedrganym, szarozielonym spojrzeniu.
— Czy jest coś... Jakiś sposób... — mówi znów, głosem kruszącym się pod naporem myśli, wizji i emocji. Tak dużym, że kruszą się też ustawione przez nią tamy, wypuszczając potoki łez cieknących w dół policzków. — Żeby to powstrzymać? Żeby to wszystko... Żeby to nie...
Nie miało już miejsca?[bylobrzydkobedzieladnie]
— Beaux—ba—tons — przesylabowała cierpliwie, bowiem podążyła tym tropem, że mężczyźnie jednak słoń musiał nadepnąć na ucho. A żeby upewnić go w swojej ekspertyzie, dodała — L'académie de magie Beauxbâtons — w płynnym francuskim, prostując się przy tym dumnie, z delikatnie zadartą do góry brodą. Dłonie złożyła na kolanach swojej sukienki, powoli zsuwając je w dół dla wygładzenia materiału — z przyzwyczajenia, bo właśnie tak kazano jej robić w szkole, wprowadzając odrobinę w świat dobrych manier. Zatrzymała się w tej pozie nawet wtedy, gdy Michael przechylił się do tyłu, gdy oparł dłonią o trawę i zmarszczył lekko brwi. Miała nadzieję, że zastanawiał się teraz, jak najlepiej wypowiedzieć nazwę szkoły tak, aby brzmiała w zgodzie z oryginałem, ale najwyraźniej musiała się mocno pomylić.
Bo zaczął zadawać pytania.
— Jest — przyznała mu rację, kiwając przy tym głową. Zadawane przez aurora pytania nie były inwazyjne, dlatego też postanowiła na nie odpowiedzieć i nie uznawała ich za wtrącanie nosa w nie jego sprawy, jak mogłaby potraktować podobnie dociekliwe pytania dotyczące innych dziedzin życia. — Nie wiem, mogę się tylko domyślać — wzruszyła ramionami, gdy jej twarz znów obleczona została w woal smutku. Pierwszy raz wymsknęło jej się, że może się domyślać. Bo zastanawiała się przecież, dlaczego padło na nią. Rozmowa z Elvirą paradoksalnie otworzyła jej oczy, choć nie na te kwestie, na które kuzynka pragnęła zwrócić jej uwagę. Nie odwróci swojego losu, nie cofnie zdarzeń daleko zakotwiczonych w przeszłości. Mogła tylko analizować.
— Mhm — odpowiedziała, kiwając lekko głową. — Uszyłam sobie szatę, która pomaga w unikaniu czarów i skradaniu, i buty, w których nikt mnie nie dosłyszy — pochwaliła się, może nierozsądnie, ale auror nie był przecież napastnikiem, auror kazał jej na siebie uważać i ta szata z butami była przecież częścią tego uważania. Może niestandardową na warunki rebelii, ale skuteczną i zawsze jakąś. — A ostatnio nawet... Pelerynę—niewidkę — dodała po chwili, przenosząc wzrok na jego twarz. Pomimo młodego wieku i pracy przy doglądaniu koni była dość zdolną krawcową, co pokazywała przy chociażby takiej okazji. Powaga, która pokazała się na jej twarzy w trakcie rozmowy o krawiectwie zniknęła jednak, gdy dopytywał o malowanie i rzeźbę. Kąciki ust drgnęły w rozbawieniu, chwilę poźniej wtórował jej cichy, podobny do dzwonienia małych dzwonków śmiech.
— Tego nie. Ale lubię czytać, dużo. I po angielsku i po francusku. Dopóki nie obawiałam się, że je stracę, nigdy nie kochałam czytać. Nie kocha się oddychania — zacytowała jedną z pisarek, z których twórczością miała okazję się zapoznać. Była ciekawa, czy auror podzieli jej zdanie, czy może także i w nim leży miłość do słowa, tego pisanego. Wydawał się być człowiekiem czynu, w jej wyobraźni osoby podobne do niego nie miały wiele czasu, ale bywał... zaskakujący. Może i teraz uda mu się ją zadziwić?
Bo kolejny komplement sprawił, że uśmiech tańczący na wargach młodej dziewczyny poszerzył się nieco.
— Zawsze byłam dobra z numerologii — zdradziła mu kolejną rzecz o sobie, zniżając głos do szeptu. — To bardzo pomaga w nauce nowych zaklęć. I kontroli wiązek magii przy rzucaniu tych... poważnych — zdradziła mu cichutko, chociaż miała wrażenie, że musiał o tym wiedzieć. Był wszak aurorem, człowiekiem należącym do elitarnej formacji, o wstąpieniu do której marzyła większość chłopców, z którymi chodziła do szkoły.
Spoważniała, słysząc jego słowa o patronusie.
— Nikomu nie powiem — obiecała z pełnią powagi, kiwając przy tym głową na zgodę. Nie prosił ją o dyskrecję bez powodu, wyjaśnił swoje podejście i nawet, gdyby tego nie zrobił — darzyła go sympatią. Nie chciała, by coś mu się stało. Ani wtedy, w rękawie Praplatanów, ani poźniej — w Plymouth, tym bardziej nie teraz. — Pamiętam... — westchnęła ze smutkiem, opuszczając lekko głowę. Zastanawiała się, czy powinna mu powiedzieć. O pytaniach Elviry, gdy rozmawiały o tamtym zdarzeniu, o tym, jak okłamała rodzinę, by chronić jego tożsamość. — Michael? — zapytała wreszcie, podnosząc lekko głowę. Sam ton jej głosu, jego niepewne drżenie mogło wystarczyć, by ten zrozumiał, że ma mu coś ważnego do powiedzenia. — Bo ja... Rozmawiałam z moją kuzynką o tym, co stało się w Rękawie — zaczęła cicho, zaciskając palce na spódnicy sukienki, zaciskając je i prostując na przemian. — Pytała się, czy mogłam cię rozpoznać, czy cię pamiętam. Była zła, ale nie powiedziałam jej nic o tobie. Tylko to, że nie pamiętam i było ciemno — wyznała z ciężkim sercem, ostrożnie i w początku przestrachu podnosząc oczy w górę, chcąc skrzyżować swe spojrzenie ze spojrzeniem aurora. — Nikomu o tobie nie powiem — obiecała z determinacją i tej obietnicy dotrzyma.
Choćby miało stać się najgorsze.
— Jesteś dobrym człowiekiem.
I dlatego będę nieść twój sekret w sercu.
Widziała, jak bieleją mu knykcie. Wstrzymała oddech, w odruchu ratowania się spod podobnie białych męskich knykci, ale zdążyła się opanować, zdążyła powiedzieć sobie, że to Mike, że on nie zrobi jej krzywdy. Powiedział jej to raz i trzymała go za słowo.
Patrzyła więc na niego — bez wyrzutów, bez złości, z prośbą. Opowiedz mi wszystko, proszę. Wyjaśnij, jeżeli masz siłę, wydawała się go prosić, ale prośba nigdy nie uszła spomiędzy ust, pomimo drżącej dolnej wargi i oczu zeszklonych przez łzy patrzyła na niego nie jak na tego, który umarł. Nie jak na tego, który zawiódł. Nie jak na tego, który stanowił zagrożenie.
Na tego, który mógł być nową nadzieją.
Pełną tłumionego gniewu, ale nową, j e d y n ą nadzieją.
— Co czuje człowiek, który dostanie... tym? — pytanie jest skrajnie naiwne, skrajnie dziecinne. Ale zmusza ją do wykonania kolejnego kroku, nie chce być z tym sama. Z tymi myślami, z tymi obrazami, które zalęgły się w jej umyśle, dzieci zrzucone na bruk jak lalki, z rozbitymi głowami. — Gdy nie da się uratować zwierzęcia, miłosierniej jest skrócić jego cierpienie — szepnęła wreszcie, ze zrezygnowaniem. Miała nadzieję, że zrozumie, że mówiła o swoim doświadczeniu z końmi, że przez myśl by jej nie przeszło nazwać mugoli zwierzętami.
Choć bała się ich szczerze, tego nie musiała tłumaczyć. Wystarczyło konserwatywne wychowanie w kontrolowanej przez ojca bańce.
Michael mógł widzieć, jak i palce Marii bieleją, gdy zaciskała je na swoich ramionach. Gdy podniósł na nią wzrok, mógł widzieć coś, co chyba miał okazję widzieć w swej długiej zawodowej karierze.
Ale czy kiedykolwiek widział ten obraz w tej wojnie?
Obraz człowieka, który otwiera szerzej oczy i próbuje złapać powietrze, jak ryba wyrzucona okrutnie na brzeg, do uduszenia. Obraz człowieka — młodej dziewczyny — której bladą twarz powoli ozdabiały kolejne warstwy czerwonego gniewu skupiającego się na policzkach, na czubku nosa, na odstających uszach. Dziewczęcia, które marszczyło wreszcie brwi, ale oczy wciąż miało mokre i szkliste, z niezgody, z niesprawiedliwości, która wprawiała jej ciało w ruch, w niespodziewane drżenie, która to złość zdusiła strach, który zazwyczaj dusił ją.
— Moja kuzynka próbowała mnie namówić, że czarna magia może być dobra. Nigdy nie jest — mówiła z gorącym przekonaniem, szukając zrozumienia w jego spojrzeniu. Kto ją zrozumie, jeżeli nie on? Zmarły dla świata auror. — Ja... Nie chcę się przykładać do tego, co robią. Jeżeli moja kuzynka potrafi zrobić tak, że nie mam czucia w nodze, potrafi robić rzeczy gorsze, prawda? — to ważny moment dla Marii, moment rozplątania ust, wylania się wszystkiego, co trzymała głęboko w sercu, czemu nie pozwalała się wydostać na zewnątrz. — Nie chcę być taka, jak ona — dodała po chwili, zagryzając mocno dolną wargę. Bała się, że będzie na nią zły. Że ma w rodzinie kogoś... takiego. Czy Elvira mogła zabić jedno z tamtych dzieci, o których opowiadał? Nie wiedziała o niej praktycznie nic, ale miała to prosektorium w piwnicy, które nie dawało jej spokoju. — Nie chcę być jak oni — powtarza, z powagą, z namaszczeniem, z prośbą zaklętą w rozedrganym, szarozielonym spojrzeniu.
— Czy jest coś... Jakiś sposób... — mówi znów, głosem kruszącym się pod naporem myśli, wizji i emocji. Tak dużym, że kruszą się też ustawione przez nią tamy, wypuszczając potoki łez cieknących w dół policzków. — Żeby to powstrzymać? Żeby to wszystko... Żeby to nie...
Nie miało już miejsca?[bylobrzydkobedzieladnie]
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Ostatnio zmieniony przez Maria Multon dnia 15.01.23 12:26, w całości zmieniany 1 raz
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
-Dało się nazwać ją bardziej pretensjonalnie? - wzniósł lekko oczy do góry, mając nadzieję, że rozbawiony, ciepły uśmiech nie urazi zanadto młodej absolwentki L’academie de magie Bąbąbą.
-Uczyłaś się francuskiego, od dziecka? - śledztwo trwa, może to zawodowy nawyk, a może po prostu jest zaintrygowany. Dla kogoś z mugolskiej rodziny, kto nie rozumie szlacheckich tradycji i Gloucestershire-owskiej dumy i zachwytu nad jednorożcami (nigdy się do żadnego nie zbliżył), układanka jest po prostu nielogiczna. Po co komu droga i trudna szkoła do wypasu koni? -I czego się domyślasz? - zachęcił, skoro już zaczęła. Brakowało mu wprawy i taktu w rozmowach z cywilami, ale jemu samemu pytanie nie wydawało się inwazyjne, to przecież tylko szkoła.
Nie wiedział przecież, że ich podejście do szkoły było inne - że dla niego szkoła otworzyła wolność, krainę cudów i bezgranicznych wyborów, możliwość szybowania pod chmurami i satysfakcja z ambitnych egzaminów. Rodzice zostawili mu swobodę, nikt nie wytyczył jego ścieżki za niego. Czasem żałował tego jak zapalczywie rzucił się w jedną, ryzykowną karierę, ale to zawsze były jego decyzje. O jasnych i klarownych powodach, przynajmniej dla siedemnastoletniego Michaela.
-No proszę. - uniósł lekko brwi. Nie znał się na krawiectwie, ta pierwsza szata niewiele mu mówiła - choć chyba mógłby ją odszukać we wspomnieniach śledztw i aresztów, pewnie zetknął się kiedyś z czymś takim, ale samemu nie musiał się ukrywać. Za to peleryna niewidka - to nie była rzecz ani tania ani prosta do uszycia i zaklęcia. -Również na zamówienie? - zainteresował się. Prawdopodobnie nie było go na to stać, musiałby przemyśleć domowy budżet (ale, ku własnemu zaskoczeniu, nie wykluczał takiej opcji), ale widział domek Marii, skromną sukienkę, przywiązanie do miotły i różdżki. Coraz trudniej o dostęp do krawców, ludzie bywali zdesperowani, mogłaby sobie dorobić.
Czytała po francusku - naprawdę nie pasowała do wyobrażenia o dziewczętach poganiających jednorożce.
-Też kiedyś lubiłem, póki miałem czas i dostęp do księgarni. - wziął trochę książek z Mickleham, ale pakował się w pośpiechu, część została u rodziców. Swoje ulubione już przeczytał, po inne nie miał ochoty sięgać, podręcznik do numerologii spoglądał na niego oskarżycielsko. A gdy ostatnio zmusił się do przewertowania piątego rozdziału, do domu wlała się czarna magia… -Co najbardziej? - zapytał Marii, pierwszy, wiedząc, że mugolska fantastyka niewiele jej powie. Spodziewał się usłyszeć o nudnych francuskich romansach, o ile dziewice z rezerwatu mogą czytać romanse, ale to nie szkodzi. Lubił słuchać jak mówiła, cicho, spokojnie, rozpromieniona własnymi zainteresowaniami.
Nie spodziewał się za to numerologii.
-Nie jest… strasznie nudna? Na wyższych poziomach. - upewnił się, może wiedziała tyle co on, podstawy pozwalające kontrolować wiązki zaklęć i nakładać pułapki. Miał jednak wrażenie, że do uszycia peleryny niewidki potrzeba czegoś więcej.
-Dziękuję. - odpowiedział, z równą powagą. Zdawał sobie sprawę z ryzyka i z tego, że jedno nieopatrzne słowo nie powinno mu zaszkodzić bardziej niż wszystko inne.
Zdawał sobie też sprawę, że czasami najmniejsza pomyłka, chwila zaufania, nieodpowiednio złożone zaufanie, potrafi kosztować wiele. Norwegia nie pozwoli mu zapomnieć o tamtej lekcji.
Przede wszystkim jednak zdawał sobie sprawę, że ta rozmowa, ta wiedza, może zaszkodzić bardziej Marii niż jemu. Niektórzy idealistyczni Zakonnicy mówili ostatnio o pomocy cywilom, o propagandzie i uśmiechach - i może sami mogli się jej oddać, wtopić w tłum jak metamorfomag Thalia. On jednak nie mógł - był żołnierzem, był twarzą rebelii, kontakt z nim oznacza dla postronnych ryzyko i żaden uśmiech ani gładkie słowa tego nie zmienią.
-…tak? - zachęcił, by mówiła dalej, nagle spięta. Też dostrzegała to niebezpieczeństwo? Spoglądał na Marię cierpliwie, nie ponaglając, choć narracja nie pozwalała wysnuć klarownych wniosków. Zdawało mu się, że mówiła o tej kuzynce w inny, bardziej nerwowy sposób niż o siostrach - ale może to tylko złudzenie, albo może to wspomnienia strasznej nocy w rękawie sprawiły, że jej głos drżał?
-Dlaczego była zła? Martwiła się? - dopytał z zastanowieniem. -O szmalcownika też pytała? - chciała ich rozpoznać, wiedzieć kogo się wystrzegać? Podziękować za pomoc? - Ale wtedy nie byłaby zła.
-Rozsądnie, tak będzie… prościej. Bezpieczniej, również dla ciebie. - skinął z powagą głową, ale łagodne wciąż spojrzenie zdradzało, że jest zadowolony, że chyba mu ulżyło.
Może ta chwila przerwy na maliny, może pomoc w Plymouth - może to jednak nie było błędem.
Może nie powinien widzieć wszędzie wrogów, lękać się, że każdy nieznajomy jest powiązany z Rycerzami Walpurgii? Wiedział, że i tak nigdy nie przestanie, że paranoja była bezpieczniejsza i mniej ryzykowna niż jej brak - ale Maria wydawała się szczera i roztropna i…
Otworzył szerzej oczy.
Dobrym człowiekiem, przez którego płakałaś.
-Dobrym człowiekiem, przez którego płakałaś? - wyrwało mu się raptownie. Spojrzał na własne dłonie, mimowolnie zaciśnięte. Usłyszał, że wstrzymała oddech, zmusił się do rozprostowania palców.
-Nic, umiera momentalnie. - odpowiedział nieco zbyt pośpiesznie, zbyt szorstko, próbując przepędzić spod powiek obraz wilkołaczego truchła, zielonego promienia w białym lesie. Nie był zdolny do tego, o czym pisali w Magu, do Szatańskiej Pożogi, ale aurorzy dostali licencję na użycie Avady w uzasadnionym przypadku - czy zagrożenie życia było uzasadnionym przypadkiem?
Czy miłosiernie ukrócił cierpienie tego zwierzęcia, by samemu cierpieć przez kolejne lata? Gdyby nie było wojny, pewnie nawet dekady, ale nie liczył na długie życie.
Uśmiechnął się gorzko, nieładnie.
Podniósł wzrok, gniewny grymas spełzł z twarzy, zastąpiony czujnością.
Pustka i chłód w miejscu, w którym przed chwilą siedziała.
Wstała raptownie i nie dziwił się, wspomnienie wojny było lepkie i brudne, nie było czymś, czego chciałyby słuchać czyste dziewczęta, zgroszyło nawet lady Mare.
Ale nie umiał się powstrzymać i nie był nawet pewien, czy żałuje.
Nie spodziewał się tylko… różdżki?
-…co…? - wychrypiał, podnosząc na Marię wzrok, ale ona już mówiła, pobladła i przejęta. Chwilę patrzył na nią nieruchomo, sens słów złożył się w upiorne wyobrażenie.
-Co ci zrobiła twoja kuzynka? - wyartykułował powoli, nieswoim, wściekłym głosem. Nie odpowiedział jej jeszcze, choć wiedział, co to za zaklęcie i wiedział jakiej znajomości czarnej magii do niego potrzeba i choć cisnęły mu się na usta kolejne pytania, kim była ta kuzynka?
Czarna magia…
Dlaczego…
Rozumiał brać kobiety do szpitali, albo… gdzieś, ale…
-Ktoś cię do czegoś zmusza, Mario? - zapytał powoli, obracając jej różdżkę w dłoniach. Zerknął na drewno, a gdy podniósł wzrok - już płakała.
Drgnął, maska sprawiedliwego gniewu opadła nagle.
-Nie płacz, skup się. - poprosił, łagodniej.
-Uczyłaś się francuskiego, od dziecka? - śledztwo trwa, może to zawodowy nawyk, a może po prostu jest zaintrygowany. Dla kogoś z mugolskiej rodziny, kto nie rozumie szlacheckich tradycji i Gloucestershire-owskiej dumy i zachwytu nad jednorożcami (nigdy się do żadnego nie zbliżył), układanka jest po prostu nielogiczna. Po co komu droga i trudna szkoła do wypasu koni? -I czego się domyślasz? - zachęcił, skoro już zaczęła. Brakowało mu wprawy i taktu w rozmowach z cywilami, ale jemu samemu pytanie nie wydawało się inwazyjne, to przecież tylko szkoła.
Nie wiedział przecież, że ich podejście do szkoły było inne - że dla niego szkoła otworzyła wolność, krainę cudów i bezgranicznych wyborów, możliwość szybowania pod chmurami i satysfakcja z ambitnych egzaminów. Rodzice zostawili mu swobodę, nikt nie wytyczył jego ścieżki za niego. Czasem żałował tego jak zapalczywie rzucił się w jedną, ryzykowną karierę, ale to zawsze były jego decyzje. O jasnych i klarownych powodach, przynajmniej dla siedemnastoletniego Michaela.
-No proszę. - uniósł lekko brwi. Nie znał się na krawiectwie, ta pierwsza szata niewiele mu mówiła - choć chyba mógłby ją odszukać we wspomnieniach śledztw i aresztów, pewnie zetknął się kiedyś z czymś takim, ale samemu nie musiał się ukrywać. Za to peleryna niewidka - to nie była rzecz ani tania ani prosta do uszycia i zaklęcia. -Również na zamówienie? - zainteresował się. Prawdopodobnie nie było go na to stać, musiałby przemyśleć domowy budżet (ale, ku własnemu zaskoczeniu, nie wykluczał takiej opcji), ale widział domek Marii, skromną sukienkę, przywiązanie do miotły i różdżki. Coraz trudniej o dostęp do krawców, ludzie bywali zdesperowani, mogłaby sobie dorobić.
Czytała po francusku - naprawdę nie pasowała do wyobrażenia o dziewczętach poganiających jednorożce.
-Też kiedyś lubiłem, póki miałem czas i dostęp do księgarni. - wziął trochę książek z Mickleham, ale pakował się w pośpiechu, część została u rodziców. Swoje ulubione już przeczytał, po inne nie miał ochoty sięgać, podręcznik do numerologii spoglądał na niego oskarżycielsko. A gdy ostatnio zmusił się do przewertowania piątego rozdziału, do domu wlała się czarna magia… -Co najbardziej? - zapytał Marii, pierwszy, wiedząc, że mugolska fantastyka niewiele jej powie. Spodziewał się usłyszeć o nudnych francuskich romansach, o ile dziewice z rezerwatu mogą czytać romanse, ale to nie szkodzi. Lubił słuchać jak mówiła, cicho, spokojnie, rozpromieniona własnymi zainteresowaniami.
Nie spodziewał się za to numerologii.
-Nie jest… strasznie nudna? Na wyższych poziomach. - upewnił się, może wiedziała tyle co on, podstawy pozwalające kontrolować wiązki zaklęć i nakładać pułapki. Miał jednak wrażenie, że do uszycia peleryny niewidki potrzeba czegoś więcej.
-Dziękuję. - odpowiedział, z równą powagą. Zdawał sobie sprawę z ryzyka i z tego, że jedno nieopatrzne słowo nie powinno mu zaszkodzić bardziej niż wszystko inne.
Zdawał sobie też sprawę, że czasami najmniejsza pomyłka, chwila zaufania, nieodpowiednio złożone zaufanie, potrafi kosztować wiele. Norwegia nie pozwoli mu zapomnieć o tamtej lekcji.
Przede wszystkim jednak zdawał sobie sprawę, że ta rozmowa, ta wiedza, może zaszkodzić bardziej Marii niż jemu. Niektórzy idealistyczni Zakonnicy mówili ostatnio o pomocy cywilom, o propagandzie i uśmiechach - i może sami mogli się jej oddać, wtopić w tłum jak metamorfomag Thalia. On jednak nie mógł - był żołnierzem, był twarzą rebelii, kontakt z nim oznacza dla postronnych ryzyko i żaden uśmiech ani gładkie słowa tego nie zmienią.
-…tak? - zachęcił, by mówiła dalej, nagle spięta. Też dostrzegała to niebezpieczeństwo? Spoglądał na Marię cierpliwie, nie ponaglając, choć narracja nie pozwalała wysnuć klarownych wniosków. Zdawało mu się, że mówiła o tej kuzynce w inny, bardziej nerwowy sposób niż o siostrach - ale może to tylko złudzenie, albo może to wspomnienia strasznej nocy w rękawie sprawiły, że jej głos drżał?
-Dlaczego była zła? Martwiła się? - dopytał z zastanowieniem. -O szmalcownika też pytała? - chciała ich rozpoznać, wiedzieć kogo się wystrzegać? Podziękować za pomoc? - Ale wtedy nie byłaby zła.
-Rozsądnie, tak będzie… prościej. Bezpieczniej, również dla ciebie. - skinął z powagą głową, ale łagodne wciąż spojrzenie zdradzało, że jest zadowolony, że chyba mu ulżyło.
Może ta chwila przerwy na maliny, może pomoc w Plymouth - może to jednak nie było błędem.
Może nie powinien widzieć wszędzie wrogów, lękać się, że każdy nieznajomy jest powiązany z Rycerzami Walpurgii? Wiedział, że i tak nigdy nie przestanie, że paranoja była bezpieczniejsza i mniej ryzykowna niż jej brak - ale Maria wydawała się szczera i roztropna i…
Otworzył szerzej oczy.
Dobrym człowiekiem, przez którego płakałaś.
-Dobrym człowiekiem, przez którego płakałaś? - wyrwało mu się raptownie. Spojrzał na własne dłonie, mimowolnie zaciśnięte. Usłyszał, że wstrzymała oddech, zmusił się do rozprostowania palców.
-Nic, umiera momentalnie. - odpowiedział nieco zbyt pośpiesznie, zbyt szorstko, próbując przepędzić spod powiek obraz wilkołaczego truchła, zielonego promienia w białym lesie. Nie był zdolny do tego, o czym pisali w Magu, do Szatańskiej Pożogi, ale aurorzy dostali licencję na użycie Avady w uzasadnionym przypadku - czy zagrożenie życia było uzasadnionym przypadkiem?
Czy miłosiernie ukrócił cierpienie tego zwierzęcia, by samemu cierpieć przez kolejne lata? Gdyby nie było wojny, pewnie nawet dekady, ale nie liczył na długie życie.
Uśmiechnął się gorzko, nieładnie.
Podniósł wzrok, gniewny grymas spełzł z twarzy, zastąpiony czujnością.
Pustka i chłód w miejscu, w którym przed chwilą siedziała.
Wstała raptownie i nie dziwił się, wspomnienie wojny było lepkie i brudne, nie było czymś, czego chciałyby słuchać czyste dziewczęta, zgroszyło nawet lady Mare.
Ale nie umiał się powstrzymać i nie był nawet pewien, czy żałuje.
Nie spodziewał się tylko… różdżki?
-…co…? - wychrypiał, podnosząc na Marię wzrok, ale ona już mówiła, pobladła i przejęta. Chwilę patrzył na nią nieruchomo, sens słów złożył się w upiorne wyobrażenie.
-Co ci zrobiła twoja kuzynka? - wyartykułował powoli, nieswoim, wściekłym głosem. Nie odpowiedział jej jeszcze, choć wiedział, co to za zaklęcie i wiedział jakiej znajomości czarnej magii do niego potrzeba i choć cisnęły mu się na usta kolejne pytania, kim była ta kuzynka?
Czarna magia…
Dlaczego…
Rozumiał brać kobiety do szpitali, albo… gdzieś, ale…
-Ktoś cię do czegoś zmusza, Mario? - zapytał powoli, obracając jej różdżkę w dłoniach. Zerknął na drewno, a gdy podniósł wzrok - już płakała.
Drgnął, maska sprawiedliwego gniewu opadła nagle.
-Nie płacz, skup się. - poprosił, łagodniej.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire