Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire
Rękaw Praplatanów
AutorWiadomość
Rękaw Praplatanów
W Glocestershire, w oddali od większych miast, znajduje się niecodzienna alejka osłonięta tunelem tworzonym przez żywe drzewa; stary las, ukrywany przed mugolami w celu ochrony drogocennych roślin, stworzył tę ścieżkę sam, otwarcie witając odwiedzających to miejsce czarodziejów - wrogo traktując niemagicznych, których drwale stosunkowo często pojawiali się w okolicy, niosąc ze sobą zagrożenie. Z obu stron pną się ku górze imponujące platany, których korony zaplatają się nad drogą, tworząc naturalny rękaw. Jedynie Ollivanderowie posiadają pozwolenie na wydobywanie drewna z tego lasu do tworzenia różdżek.
Dlaczego właściwie wysłała ten list? Wahała się zbyt długo, by uznać to za w pełni dobry pomysł, a już nie było odwrotu. Mogła tylko obserwować, jak Amara oddala się ze świstkiem papieru przyczepionym do nóżki i znika na horyzoncie, stopniowo przeradzając się w kropkę czerni, niknącą na tle nieba. Nie chciała znikać bez pożegnania, nie ze świadomością, że tym razem raczej nie wróci po trzech, czterech miesiącach, których upływu nawet nie zauważy. Przeczuwała, że przecięcie cienkiej linii jej wolności jest kwestią czasu, ale nie sądziła, że zostało jej go aż tak mało. Koniec znanego jej dotąd życia przerażał ją, łapał za gardło i ściskał, nie pozostawiając powietrza. Zupełnie jak w snach, które miewała od kilku dni, a które interpretowała w ten sposób właśnie. Jedno z jej największych marzeń - mieszkanie w Egipcie na stałe, obróciło się przeciwko niej, a w końcu w pełni pojęła wagę stwierdzenia uważaj, czego pragniesz. To zabawne, że sądziła, że gdy ogłoszą jej zaręczyny, nie spotka jej już nic mniej przyjemnego; okazało się jednak, że zaręczyny same w sobie są niczym w porównaniu do tego, co poczuje na wieści od Isis o oddaniu jej ręki kuzynowi mieszkającemu w Egipcie. Gdyby chociaż mogła zostać tutaj... Cieszyć się choć namiastką przestrzeni, której tam nie zazna, spętana regułami, którymi tutaj nikt nie zaprząta sobie już głowy. Duma nie pozwalała jej dopytać, z kim będzie dzielić życie, nie sądziła zresztą, by ktoś był jej skłonny uchylić rąbka tajemnicy. Nie żeby miało to większe znaczenie, po prostu zrobi to, czego od niej wymagano. Dług zaciągnięty narodzinami należało spłacić, niezależnie od tego, z jakimi kosztami się wiązał. Nie była to już nawet kwestia paniki, która ogarnęła ją tuż po wieściach od siostry. Z czasem wróciła równowaga, ale nie zniknęła niechęć.Początkowo uznała, że łatwiej będzie wyjechać, nie stając przed koniecznością spoglądania w oczy tych, których zostawia za sobą. Z każdym dniem docierało do niej jednak, że gdyby istotnie mieli się już nigdy nie widzieć, nie chciała, by ostatnim, co będzie pamiętać, było to przedziwne spotkanie sprzed ponad tygodnia, ze służbą depczącą po piętach i wyczekującą na każde użyte niewłaściwie słowo. Abstrahując już od stanu, w którym Yaxley się wtedy znajdował, a o który nawet nie mogła zapytać. A choć z jednej strony nie chciała go znowu takim widzieć, pomyślała, że może to stanie się jednym z czynników, który sprawi, że będzie jej łatwiej wyjechać. Gdyby tak ostatnie spotkanie przyjąć za swego rodzaju początek końca, wszystko nabierało nieco innej perspektywy. Coś się kończyło, by dać początek czemuś innemu. Taka kolej rzeczy, a jednak rychłe odwrócenie ostatniej karty w księdze ich kontaktów, przychodziło jej z trudem, o który by się nie podejrzewała.
Po czerwcowym ataku, wymykanie się było głupotą, ale wyjątkowa sytuacja wymagała podjęcia wyjątkowych kroków. Tak naprawdę nie mogła nawet zakładać, że Morgoth się tam pojawi. Znajdzie czas w natłoku obowiązków i tym, cokolwiek się z nim przez ostatnie tygodnie stało. Niczego nie był jej winien, również uwagi, której wymagało pojawienie się w podanym przez nią w niezbyt grzecznym liście, miejscu. Nawet gdyby miało go nie być, chwila ciszy z daleka od wyspy Man, gdzie zaczynała już powoli wariować i tak wyszłaby jej na dobre, choć pewnie odczułaby gorzkie rozczarowanie. Zamknięcie na tak niewielkim połaciu terenu tylko potęgowało ogarniającą ją stopniowo beznadzieję. To przejdzie, wiedziała o tym; na przestrzeni lat niechęć nawarstwiła się jednak i nie tak łatwo było się jej pozbyć w ciągu kilku dni. Potrafiła przystosowywać się do nowych warunków, w końcu przywyknie do tego, jaki los ją czeka, cokolwiek będzie się z nim wiązało. Ale jeszcze nie teraz; teraz dała sobie czas na to, by należycie podomykać swoje sprawy.
Dość ciepły jak na pogodę ostatnich tygodni, letni wieczór, wychylił się śmiało zza horyzontu, żegnając powoli słońce, które jeszcze nie zamierzało całkowicie ustępować pola księżycowi. Powietrze pachniało liśćmi nagrzanymi od promieni słońca, wilgocią ściółki i chłodnym wiatrem. Nephthys, okutana w pelerynę, pojawiła się na miejscu trochę przed czasem, licząc najwyraźniej, że bliskość natury ukoi rozkołysane nerwy. To było piękne miejsce, a nie była tu nigdy wcześniej, choć wyczytała o nim w jakiejś księdze traktującej o historii magii tych rejonów. Ponoć drzewa potrafiły bronić się same; miała co do tego mieszane odczucia, ale ich grube pnie i rozłożyste gałęzie robiły wrażenie. Żwir alejki chrzęścił pod podeszwami jej butów, a butelkowozielony materiał szaty powiewał za nią, wtapiając w leśne tło, które zewsząd otulało jej sylwetkę. Pod osłoną liści było ciemniej, kameralniej; rosły tak ciasno, że niemal nie dopuszczały żadnych promieni z zewnątrz. Być może dlatego pobliże drzew nie było obfite w roślinność, do której nie docierało życiodajne słońce? Choć spodziewała się, że będzie spięta, ogarnął ją tylko dziwny rodzaj spokoju, który wzięła za melancholię. Jej ostatnie chwile tutaj. Kto wie, czy nie była tu po raz pierwszy, a zarazem ostatni? Przystanęła przy jednym z drzew, kładąc dłoń na chropowatej korze. Świadkiem ilu spotkań były te drzewa? Oddalone od najbliższych miast, niemal zapomniane. Ile sekretów, których niemymi obserwatorami były, kryło się pod płaszczem obojętności na to, co je otacza?
شاهدني من فوق
List był ostatnim czego się spodziewał, lecz nie zaskoczył go. Nephthys nawet po latach niosła w sobie dumę przodków i większą śmiałość niż kobiety pochodzące z czysto brytyjskich rodzin. dlatego otwierając kopertę nie czuł zbicia z pantałyku. Spisując kolejne tłumaczenia i rozwijając biegłość posługiwania się językiem swoich przodków, skupiał się również na sztuce transmutacji, która zapisana była na skoroszytach znalezionych przez niego w gruzach dawnego Yaxley' Hall. Nie spodziewał się żadnych wiadomości. Sowa, która osiadła na jego parapecie wyglądała na zmęczoną i głodną, ale nie przestała łypać na niego niespokojnie nawet pomimo siedzącego na oparciu fotela i o wiele większego Kylo. Puchacz pilnował swego pana, jak i przybyły posłaniec swojej pani. Nie musiał przeczytać żadnego nazwiska, by wiedzieć kto był autorem - wszak ptak pojawił się u niego jakiś czas temu, przynosząc pełne aktorskiej suchości i kpiny zdania. Lakoniczne, konkretne słowa zdawały się być teraz napisane w przypływie emocji i wciąż odczuwanego spięcia, które towarzyszyło im na poprzednim, niefortunnym, niepodobnym do nich spotkaniu. Jak dobrze ją znał nawet po latach, by wyczuć pośpiech z kilku wyrazów? A może źle to interpretował? Może czegoś nie rozumiał? Może wrażenie jego ostatniej wizyty na wyspie Man przyniosło za sobą przykre konsekwencje? Nikt jednak nie mógł cofnąć czasu, lecz przyszłość pozostawała nieznana i mógł ją ukształtować. Zależało to jedynie od niego samego. Siedząc przy swoim biurku, Morgoth długo myślał nad tym, co powinien zrobić. Odpowiedź pojawiła się jeszcze zanim rozłamał pieczęć, odpowiedź znała sama zainteresowana zanim wysłała list. Zanim spisała słowa. To było proste i nikt nie mógł tego podważyć. Powinien był odrzucić list i napisać, że to niemożliwe - że to niestosowne i zaburzające ich wspólną wiarę w system tradycji, w którym zostali wychowani. Że powinni byli zapomnieć i dziękować za to, że ta lekkomyślność mogła trwać tak długo bez żadnych konsekwencji. Ale czy to była prawda? Czy nie było żadnych skutków ubocznych? Bez względu na to - wiedział, co należało zrobić. I tak właśnie zamierzał postąpić. Napisał kilka słów na pergaminie, tłumacząc, że nie pojawi się w podanym miejscu o podanym czasie, zalakował je w kopercie, ale nie przywołał Kylo. Wyszedł z pałacu, zamierzając przedostać się do Kent, by zająć się swoją pracą, która wciąż wymagała jego uwagi, nawet znacznie większej niż wcześniej. Uczył się bez przerwy, a pisanie raportów było zarówno pouczające, co monotonne i nużące. Wolał spędzać jak najwięcej czasu ze swoją podopieczną, obserwując jak instynkt macierzyński robił swoje i jak z wroga zmieniała się w sojusznika. Początkowo niezrozumiała nie potrafiąca się z nimi komunikować inaczej jak przez przemoc, zaznała teraz ciepła, jakie dawała jej opieka potomków. Wyspiarka czuwała nad jajami uważnie czuwając nad ich przyszłością - czy tego samego nie robili oni? Nie pilnowali, by dziedzictwo nie rozpadło się na wiele i by nikt niepożądany nie śmiał się nawet zbliżyć do tego, co mieli najcenniejsze? Dlatego spędził długie godziny w terrarium, dbając o skarb Kent i starając się nie myśleć o zostawionym na biurku liście. Pozostawał tam jeszcze jakiś czas, a gdy nadszedł dzień spotkania, nie potrafił go wysłać. Kylo łykał groźnym spojrzeniem to na kopertę to na swojego pana, widząc, że ten walczył z samym sobą nad podjęciem decyzji. Ale nie mógł mu w żaden sposób pomóc - był jedynie stworzeniem, które miało być posłuszne. Zahuczał, widząc jak płomienie tańczyły na papierze, zjadając go w ciszy, a wtórował mu jedynie dźwięk rozchylanego okna, przed którym stał Yaxley. W oka mgnieniu jednak mężczyzna zniknął, a sowa nie poruszyła się ani odrobinę, czując, że sama wkrótce mogła wybrać się na polowanie. Zachód był już blisko.
Pojawił się w czarnym dymie, który zaraz się rozwiał w tym samym momencie, w którym Shafiq odwróciła spojrzenie w drugą stronę. Morgoth znał to miejsce, lecz nie kojarzył go sobie z żadnym konkretnym wydarzeniem. Może natrafił na jego zdjęcie w jakimś atlasie? Ciężko było sobie o tym przypomnieć, ale szybko zauważył, że nie był sam. Obserwował ją przez jakiś czas w milczeniu, zanim go spostrzegła, lecz nie ruszył się o krok w jej kierunku. Pozwolił sobie na analizowanie jej osoby i tego, dlaczego przyszło im się tu dzisiaj spotkać. Rozpięty płaszcz na chwilę poszarpał się na nagłym powiewie wiatru, jednak to materiały sukni, którą miała na sobie, przypominały taniec kolorowych smoków na tle nieba. Podobno kiedyś właśnie tak było. Wolność jednak została ograniczona każdemu - smokom jak i czarodziejom, którzy zmuszeni zostali do ukrywania się i dbania o nienaruszalność własnego świata. Chociaż i ona została im odebrana. Zawsze z nią kontrastował - odziany w czerń i szarość pasował do bagien Fenland, ona przypominała ciepłymi kolorami o kraju, z którego pochodziła. Nie wiedział jak ani kiedy dokładnie znaleźli wspólny język, ale nieśmiałe dziecięce spotkanie zaprowadziło ich właśnie tutaj. Gdzieś pomiędzy dwoma światami, które pomimo, że były jednością to nie potrafiły iść ramię w ramię. Podobnie jak dzień i noc, które różniły się wszystkim, a wspólnie były całą dobą. Nierozerwalne, a jednak tak skrajne. Przejechał wierzchem dłoni po nieogolonej od kilku dni w twarzy, zastanawiając się dlaczego to wszystko. I dlaczego było to przytłaczające? Oddalona o paręnaście metrów Shafiq musiała mu wszystko wyjaśnić, chociaż właśnie wcale nic nie było do tłumaczenia? Był tam. Dokładnie tak jak chciała.
Pojawił się w czarnym dymie, który zaraz się rozwiał w tym samym momencie, w którym Shafiq odwróciła spojrzenie w drugą stronę. Morgoth znał to miejsce, lecz nie kojarzył go sobie z żadnym konkretnym wydarzeniem. Może natrafił na jego zdjęcie w jakimś atlasie? Ciężko było sobie o tym przypomnieć, ale szybko zauważył, że nie był sam. Obserwował ją przez jakiś czas w milczeniu, zanim go spostrzegła, lecz nie ruszył się o krok w jej kierunku. Pozwolił sobie na analizowanie jej osoby i tego, dlaczego przyszło im się tu dzisiaj spotkać. Rozpięty płaszcz na chwilę poszarpał się na nagłym powiewie wiatru, jednak to materiały sukni, którą miała na sobie, przypominały taniec kolorowych smoków na tle nieba. Podobno kiedyś właśnie tak było. Wolność jednak została ograniczona każdemu - smokom jak i czarodziejom, którzy zmuszeni zostali do ukrywania się i dbania o nienaruszalność własnego świata. Chociaż i ona została im odebrana. Zawsze z nią kontrastował - odziany w czerń i szarość pasował do bagien Fenland, ona przypominała ciepłymi kolorami o kraju, z którego pochodziła. Nie wiedział jak ani kiedy dokładnie znaleźli wspólny język, ale nieśmiałe dziecięce spotkanie zaprowadziło ich właśnie tutaj. Gdzieś pomiędzy dwoma światami, które pomimo, że były jednością to nie potrafiły iść ramię w ramię. Podobnie jak dzień i noc, które różniły się wszystkim, a wspólnie były całą dobą. Nierozerwalne, a jednak tak skrajne. Przejechał wierzchem dłoni po nieogolonej od kilku dni w twarzy, zastanawiając się dlaczego to wszystko. I dlaczego było to przytłaczające? Oddalona o paręnaście metrów Shafiq musiała mu wszystko wyjaśnić, chociaż właśnie wcale nic nie było do tłumaczenia? Był tam. Dokładnie tak jak chciała.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słowa. Zawsze wydawały się tej dwójce zbędne, właściwie od ich pierwszego spotkania, aż do dzisiejszego, jawiącego się jako ostatnie. Wiedzieli oboje, że to kiedyś nastąpi, ale i tak czuła dalekie echo pewnego zawodu, że to już. Do Nephthys dotarło nagle, że tym razem nie może pozwolić sobie na milczenie. To, choć czasem zdawało się być wymowniejsze niż nawet najpiękniej przygotowane przemówienie, nie było dzisiaj luksusem, na który mogła sobie pozwolić i w którym mogła odnaleźć ukojenie. Wiedziała, że będzie musiała wyjaśnić, skąd tak lakoniczna forma listu i skąd tak nieodpowiednia forma spotkania, które w zestawieniu z jego wizytą sprzed kilku dni, stanowiło nieprzejednany kontrast płynności obyczajów i ani trochę nie pasowało do tego, w jaki sposób zwykła się zachowywać. Szacunek do wpojonych jej wartości przewyższał wszystko inne, skąd zatem tak chętne pójście na pewne odstępstwo? Co rusz wpadali w pułapkę stwierdzenia, że to może być już ostatni raz, kiedy mogą przesunąć choć o cal wyznaczoną im granicę, ze względu na wzajemny szacunek do ich znajomości, która ciągnęła się na przestrzeni lat, nawet jeśli ich spotkania były zwykle wyrwane spomiędzy czasu poświęconego na obowiązki. W pewnej chwili przyłapała się nawet na myśleniu, że najlepiej będzie, jeśli Morgoth uzna to wszystko za tak nieodpowiednie, że w końcu nie wyjdzie jej naprzeciw. Gdyby oszukiwanie samej siebie przychodziło jej bez trudu, mogłaby wówczas oszukać się, że ta ostateczność, której tak się bała, ominęła ją. Być może odczułaby ulgę, że nie stanęła przed koniecznością przeprowadzenia tej rozmowy, która nie mogła nie być przykrą, skoro stanowiła koniec pewnego etapu. Etapu, z którym chyba jeszcze nie chciała się rozstawać, nawet jeśli wiedziała, że nie ma innego wyjścia. Nie byli już dziećmi. Nie było sensu udawać czegokolwiek, a należało brać sprawy takimi, jakie by nie były. Przyszedł czas spłaty długu, który zaciągnęła urodzeniem. Gorzkiej zapłaty za nazwisko, ochronę, bogactwo, starożytną wiedzę rodu. Za dumę, że może być jego częścią, nawet jeśli jej więzy rodzinne pozostawały wiele do życzenia. Poświęcenia własnych marzeń, spalenie mostu, na którego drugim końcu czekały najskrytsze pragnienia serca.
Nie od razu wyczuła jego obecność. Skupiając oczy na otaczającej ją zieleni, w której odnajdywała spokój ogarniający ją niczym cisza przed burzą, nie wypatrzyła sylwetki, która pojawiła się w smudze dymu, zupełnie jakby ową burzę miała zwiastować. Dopiero po chwili, przejmujące uczucie, że nie jest sama, otuliło ją szczelnie i odwróciła się, szeleszcząc cicho zielenią sukni, by natrafić spojrzeniem prosto na znajomą postać. Przystanęła, jeszcze nie zmniejszając dzielącego ich dystansu, przez chwilę przyglądając się w milczeniu Morgothowi z nieprzeniknioną miną. Zdradzały ją tylko oczy, które łagodnie spoczęły na twarzy, którą chciała zapamiętać. Przeszedł taką długą drogę. Pamiętała go jako raptem chłopca, który nie popierał jej entuzjazmu, na myśl o znalezieniu włosów centaura w lesie; poprzez młodzieńca, który odnalazł jej szal, gdy pochłonęły ją bagna Fenland, na mężczyźnie, z którym zgubiła się w labiryncie znaczeń i odtańczyła swój jedyny taniec w trakcie czerwcowego sabatu, kończąc. Z jednej strony znany jej tak dobrze, z drugiej prawie wcale. Mogli się nie widywać, ale zawsze gdzieś tam był, a ona miała dzięki temu świadomość, że nie jest tutaj obcą i niechcianą figurą. To było dla niej ważne, nawet jeżeli twierdziła, że nie potrzebuje niczyjej akceptacji. A jednak lata coś zmieniły, choć nie potrafiła określić, co dokładnie to było. Dziecięce zrozumienie zastąpiło niewypowiedziane napięcie, którego żadne nie rozumiało, wiedząc podświadomie, że to coś nieodpowiedniego, obcego, co nie powinno mieć w ich przypadku miejsca, bo i nie przyniesie nic dobrego. Różnice się zacierały, traciły wyrazistość. A może tak naprawdę, na którymś poziomie ich zwyczajnie nie było?
- Przyszedłeś - odezwała się w końcu, choć jeszcze nie podeszła. Głos, który odbił się od pni brzmiał dziwnie spokojnie. W jej sylwetce ciężko było doszukać się wahania, które odczuwała od samego początku, kiedy tylko jej noga stanęła na ścieżce, wijącej się kręto pomiędzy bujnymi drzewami. Stała prosto i nieruchomo, ze splecionymi dłońmi, a jedynym, co odróżniało ją od posągu, były czarne włosy, puszczone wolno i tańczące na wietrze, ciesząc się wolnością, nim założyła kosmyki za ucho. Sięgnęła ku słowom, które sądziła, że przyjdą same. Które wyjaśnią, po co to wszystko i dlaczego, odpowiedzą na pytania, które jeszcze nie padły. A jednak wciąż tylko stała bez słowa, szukając w jego twarzy tej samej pustki, która przeraziła ją przed kilkoma dniami, gdzieś podświadomie czując ulgę, ale i zawód, że jej nie ma. Ulgę, bo mogła domniemywać, że cokolwiek strasznego stało się za jego udziałem, to, co najgorsze minęło, a on wracał powoli do siebie. Zawód, bo gdyby w jego oczach znowu natknęła się tylko na nicość, łatwiej byłoby się pożegnać. Łatwiej byłoby przyjąć, że stał się teraz obcą osobą i bez żalu mogłaby ruszyć dalej na spotkanie swojemu przeznaczeniu. - Wiedziałam, że przyjdziesz - dodała ciszej, chyba bardziej do siebie, jakby chciała skarcić się w ogóle za pomysł, że tego nie zrobi. Jakie to wszystko byłoby wówczas łatwe! Tak bardzo nienawidziła pożegnań, nienawidziła ich z całego serca. Z Yaxleyem nie pożegnała się zatem nigdy; nawet, gdy to on tego chciał, nie pozwoliła mu na to. Nawet, gdy ich spotkania dzieliły długie miesiące. Tymczasem teraz sama musiała uciec się do tej przykrej ostateczności, świadoma, że jeśli tego nie zrobi, to jej nie da później spokoju.
- Wracam do domu, Morgo - odezwała się w końcu, po przedłużającej się chwili milczenia, którą przerywał jedynie szum liści smaganych wiatrem. Wydawało jej się, że przyrosła do podłoża. Cztery słowa, które padły, mówiły więcej, niż kolejne tysiąc, którymi mogłaby się posłużyć w tej chwili jak orężem. Mogłaby, ale po co? To by niczego nie zmieniło, wszystko sprowadzało się do prostego faktu, że wyjeżdżała na stałe, co Yaxley mógł z łatwością wydedukować z jej słów: że nie mówiła o wyspie Man; mówiła o Egipcie. Mogła próbować kryć przed nim swoje intencje, ale zwykle był w stanie przejrzeć ją bardzo szybko, tak, jak ona mimo jego tajemnic z łatwością łapała, o co chodzi jemu. Nawet jeżeli po prostu milczał. Nie wszystko musieli o sobie wiedzieć, nie było to zresztą z różnych względów możliwe. Ale chciała żeby wiedział, że szanowała go za bardzo, by pozwolić sobie na zniknięcie bez pozostawienia choćby lakonicznej informacji, że już nie wróci. Nie tym razem.
Nie od razu wyczuła jego obecność. Skupiając oczy na otaczającej ją zieleni, w której odnajdywała spokój ogarniający ją niczym cisza przed burzą, nie wypatrzyła sylwetki, która pojawiła się w smudze dymu, zupełnie jakby ową burzę miała zwiastować. Dopiero po chwili, przejmujące uczucie, że nie jest sama, otuliło ją szczelnie i odwróciła się, szeleszcząc cicho zielenią sukni, by natrafić spojrzeniem prosto na znajomą postać. Przystanęła, jeszcze nie zmniejszając dzielącego ich dystansu, przez chwilę przyglądając się w milczeniu Morgothowi z nieprzeniknioną miną. Zdradzały ją tylko oczy, które łagodnie spoczęły na twarzy, którą chciała zapamiętać. Przeszedł taką długą drogę. Pamiętała go jako raptem chłopca, który nie popierał jej entuzjazmu, na myśl o znalezieniu włosów centaura w lesie; poprzez młodzieńca, który odnalazł jej szal, gdy pochłonęły ją bagna Fenland, na mężczyźnie, z którym zgubiła się w labiryncie znaczeń i odtańczyła swój jedyny taniec w trakcie czerwcowego sabatu, kończąc. Z jednej strony znany jej tak dobrze, z drugiej prawie wcale. Mogli się nie widywać, ale zawsze gdzieś tam był, a ona miała dzięki temu świadomość, że nie jest tutaj obcą i niechcianą figurą. To było dla niej ważne, nawet jeżeli twierdziła, że nie potrzebuje niczyjej akceptacji. A jednak lata coś zmieniły, choć nie potrafiła określić, co dokładnie to było. Dziecięce zrozumienie zastąpiło niewypowiedziane napięcie, którego żadne nie rozumiało, wiedząc podświadomie, że to coś nieodpowiedniego, obcego, co nie powinno mieć w ich przypadku miejsca, bo i nie przyniesie nic dobrego. Różnice się zacierały, traciły wyrazistość. A może tak naprawdę, na którymś poziomie ich zwyczajnie nie było?
- Przyszedłeś - odezwała się w końcu, choć jeszcze nie podeszła. Głos, który odbił się od pni brzmiał dziwnie spokojnie. W jej sylwetce ciężko było doszukać się wahania, które odczuwała od samego początku, kiedy tylko jej noga stanęła na ścieżce, wijącej się kręto pomiędzy bujnymi drzewami. Stała prosto i nieruchomo, ze splecionymi dłońmi, a jedynym, co odróżniało ją od posągu, były czarne włosy, puszczone wolno i tańczące na wietrze, ciesząc się wolnością, nim założyła kosmyki za ucho. Sięgnęła ku słowom, które sądziła, że przyjdą same. Które wyjaśnią, po co to wszystko i dlaczego, odpowiedzą na pytania, które jeszcze nie padły. A jednak wciąż tylko stała bez słowa, szukając w jego twarzy tej samej pustki, która przeraziła ją przed kilkoma dniami, gdzieś podświadomie czując ulgę, ale i zawód, że jej nie ma. Ulgę, bo mogła domniemywać, że cokolwiek strasznego stało się za jego udziałem, to, co najgorsze minęło, a on wracał powoli do siebie. Zawód, bo gdyby w jego oczach znowu natknęła się tylko na nicość, łatwiej byłoby się pożegnać. Łatwiej byłoby przyjąć, że stał się teraz obcą osobą i bez żalu mogłaby ruszyć dalej na spotkanie swojemu przeznaczeniu. - Wiedziałam, że przyjdziesz - dodała ciszej, chyba bardziej do siebie, jakby chciała skarcić się w ogóle za pomysł, że tego nie zrobi. Jakie to wszystko byłoby wówczas łatwe! Tak bardzo nienawidziła pożegnań, nienawidziła ich z całego serca. Z Yaxleyem nie pożegnała się zatem nigdy; nawet, gdy to on tego chciał, nie pozwoliła mu na to. Nawet, gdy ich spotkania dzieliły długie miesiące. Tymczasem teraz sama musiała uciec się do tej przykrej ostateczności, świadoma, że jeśli tego nie zrobi, to jej nie da później spokoju.
- Wracam do domu, Morgo - odezwała się w końcu, po przedłużającej się chwili milczenia, którą przerywał jedynie szum liści smaganych wiatrem. Wydawało jej się, że przyrosła do podłoża. Cztery słowa, które padły, mówiły więcej, niż kolejne tysiąc, którymi mogłaby się posłużyć w tej chwili jak orężem. Mogłaby, ale po co? To by niczego nie zmieniło, wszystko sprowadzało się do prostego faktu, że wyjeżdżała na stałe, co Yaxley mógł z łatwością wydedukować z jej słów: że nie mówiła o wyspie Man; mówiła o Egipcie. Mogła próbować kryć przed nim swoje intencje, ale zwykle był w stanie przejrzeć ją bardzo szybko, tak, jak ona mimo jego tajemnic z łatwością łapała, o co chodzi jemu. Nawet jeżeli po prostu milczał. Nie wszystko musieli o sobie wiedzieć, nie było to zresztą z różnych względów możliwe. Ale chciała żeby wiedział, że szanowała go za bardzo, by pozwolić sobie na zniknięcie bez pozostawienia choćby lakonicznej informacji, że już nie wróci. Nie tym razem.
شاهدني من فوق
Tłumaczył się, że nie rozumiał, co tak naprawdę kierowało Nephthys do napisania tego krótkiego listu wołającego o spotkanie w tak pozornie suchym przekazie. Znał ją przecież. Nawet jeśli dzieliły ich lata od ostatniego spotkania, wciąż potrafili zrozumieć, co tak naprawdę leżało pomiędzy nimi. Czego nie wypowiadali, a mimo to zrozumienie szło tak naturalnie i prosto jakby spędzali ze sobą każdą chwilę. Tak się nie stało i mimo że przeskoczenie pewnych etapów miedzy dziecięcą nieporadnością przez nastoletnią niepewność do dorosłego zrozumienia trwało naprawdę długo to odczytywanie znaków przychodziło im wciąż tak samo podświadomie. Nigdy nie podejrzewałby, że egzotyczna dziewczynka stanie się ważnym elementem w jego życiu, mimo że w zajęciach codzienności się od siebie oddalili i być może nawet zapomnieli. To było normalne, że dawne znajomości upadały, bo rodziły się nowe, które miały trwać być może aż do końca dni, a tamte relacje były już jedynie miłym wspomnieniem. Miłym wspomnieniem dni, gdy jeszcze nie patrzono tak bardzo im na ręce; gdy chwile niegroźnego buntu uchodziły im na sucho; gdy nie wstydzili się tego, że złamią zbyt wiele zasad, które zaczęły obowiązywać dopiero później. Im starsi byli, tym dostrzegali jak bardzo potrzebne były ów reguły i że nie wymyślono ich bez celu. Że zakazująca im zażyłych relacji tradycja wcale nie próbowała ich skrzywdzić - miała chronić i Morgoth przekonał się o tym również na własnej skórze, dając sobie zapomnieć o wpojonych lekcjach. O tym, że nigdy nie miał się za kogoś, kto zrobiłby coś przeciwko rodzinie. W porę dostrzegł jednak swój błąd i wycofał się, przekładając sprawy rodzinne nad ulotne manipulacje, których był celem. Dlaczego więc wszystko powtarzało się, gdy spotkał towarzyszkę dziecięcych lat przy labiryncie na tym pełnym nieporozumień sabacie? Nie była już dzieckiem ani nastolatką. Mimo że właśnie tak ją widział z początku. Później każde słowo, każdy gest i wymiana spojrzeń utrwaliło w nim nowy obraz, który wstrząsnął nim, bo szła tam też również okrutna prawda. Dorośli i musieli przywyknąć do świata oraz oczekiwań, które przed nimi stawiano. Tamta noc w labiryncie była okropnym wykroczeniem, ale jeśli się nad tym zastanowił to wcale jej nie żałował, wiedząc, że ten powrót do tego, co mieli, gdy nikt ich nie obserwował, był przyjemnym doświadczeniem. Zakazanym i godnym potępienia, jednak, mimo że powinien, nie czuł wstydu. To wszystko działo się zanim wyruszył do Azkabanu, zanim wrócił z ranami, zanim dowiedział się, że już wkrótce wszystko się zmieni, a on porzuci status kawalera, który wśród innych rodów zmieniłby się dopiero za parę długich lat. Zanim nadszedł ten list. Naiwnie przekonywał się, że to wcale tak nie było. Że tym samym ona nie odsłoniła się przed nim; tak jak on próbował przekonać samego siebie, że jego obecność tam miała być jedynie gestem. Odpowiedzią, którą był winien dobrej przyjaciółce. Nie dopuszczenie do siebie innych myśli związanych z całą istotą spotkania w jakiś sposób pozwalało mu żyć w stanie uniesienia i braku określenia. Można powiedzieć, że robił wszystko byle tylko nie zastanawiać się nad tym zbyt długo, a to drobne oszustwo oddalało również wyrzuty sumienia, które zapewne i tak miały koniec końców wybuchnąć - czy tego chciał, czy nie.
Przyszedłeś.
Oczywiście, że przyszedłem. Odpowiedź w myślach nigdy nie została wypowiedziana głośno, ale czy właśnie nie taka była natura Yaxleya? Nie mówił wiele i nie oczekiwał, by inni zasypywali go potokiem słów. Były jednak takie chwile, w których odpowiedź powinna zaistnieć, lecz jej nie było. Po prostu nie mogło być. Nie potrafił tak po prostu się odezwać, gdy czuł, ze było to niewykonalne. Czasami jednak słowa się nie liczyły aż tak bardzo jak spojrzenia, będące mieszanką wszelkich możliwych emocji, które nie miały nawet swojej właściwej nazwy w mowie ani piśmie. Po prostu były. Morgoth obserwował więc kobietę przed sobą, która nie poruszała się podobnie jak on, chociaż jakimś cudem zdawało mu się, że dystans między nimi drastycznie uległ zmianie i dzieliło ich już nie kilkanaście, a kilka metrów. Zupełnie jakby przez samo przyciąganie stali się sobie bliżsi lub wiatr zniwelował te różnice. Ten sam podmuch równocześnie porwał ciemne włosy Shafiq tkwiącej wciąż nieruchomo na swoim miejscu, a moment później uderzył go prosto w twarz niosącej ze sobą aromat otaczający jej osobę. Znał go bardzo dobrze i już wiele razy łapał się na tym, że jeśli byłoby trzeba potrafiłby poruszać się za tymi wiązkami drgań w powietrzu, które prowadziły do właściwej osoby. Z łatwością by ją odszukał, gdyby pojawiła się w okolicy, chociaż nie mogła wiedzieć. I nigdy nie mogła też zdobyć ów wiedzy. Milczał, wiedząc, że nic co by powiedział nie miałoby najmniejszego sensu i znaczenia, a czy podobne zachowania nie wzbudzały w nim niezrozumienia? Trwanie w tym zawieszeniu było jednak równocześnie właściwe i trudne. Ciężko było pojąć atmosferę ów spotkania, bo pełne niewypowiedzianych niezręczności miało w sobie równocześnie coś z ostateczności, do której zmierzali. Wiedzieli, że kiedyś nadejdzie koniec i powinni być na nią gotowi. Nie byli. Znał siebie i nie musiał specjalnie długo zastanawiać się nad tym czy i ona odczuwała podobne wahania. Jeśli tak właśnie by było, do tego momentu nie doszłoby nigdy. Na moment przeniósł uwagę na linię drzew tworzących kopułę nad ich głowami jakby bojąc się, że dostrzeże zbyt wiele w oczach swojej towarzyszki. Podniósł jednak na nią spojrzenie, słysząc jej następne słowa. Brwi delikatnie ściągnęły się, a usta rozchyliły lekko jakby w niemym pytaniu. W jego spojrzeniu czaiło się niezrozumienie, zdezorientowanie i zaskoczenie, które przeplatały się ze sobą raz po raz, mimo że przecież od zawsze wiedział, że to się kiedyś wydarzy. Prawda? Nie mogli naiwnie wierzyć w to, że do końca życia będą mogli swobodnie rozmawiać i widywać się, tkwiąc w ułudzie czegoś takiego jak zwykła przyjaźń. Yaxley wiedział, że wcale tak nie było, a każda sekunda spędzona w tym miejscu zaczęła mu to boleśnie przypominać i narzucać swoją wolę. Dlaczego?, nie przeszło mu przez gardło. Wiedział dlaczego. Może i wyjaśnień tej sytuacji było kilka jak chociażby postanowienie lorda Shafiqa o opuszczeniu strefy zagrażającej jego dziedzictwu. Jednak scena polityczna pogarszało się już od wielu miesięcy, więc nie było prawdopodobne, by podjął tak drastyczną decyzję z dnia na dzień. Co jednak mogło się stać innego tak szybkiego, co spowodowało, że Nephthys zdecydowała się na ostatnią próbę zobaczenia się z nim twarzą w twarz? Ryzykowała wyrwaniem się z wyspy, ryzykowała ucieczką, by tutaj dotrzeć. By mieć chociaż odrobinę prywatności. To słowo brzmiało zabawnie w odniesieniu do ich osób, w końcu nigdy jej nie posiadali. Zawsze obserwowani, uważnie śledzeni, nakierunkowywani. - Kiedy? - odezwał się tylko, w końcu zmuszając ciało do jakiejś reakcji. Słowa przychodziły mu z trudem, co było słyszalne w zachrypniętym głosie. Morgoth czuł jak ściśnięte gardło odmawiało mu posłuszeństwa, ale nie był w stanie tego kontrolować. Nie wiedział, czy w ogóle teraz miał nad czymkolwiek kontrolę.
Przyszedłeś.
Oczywiście, że przyszedłem. Odpowiedź w myślach nigdy nie została wypowiedziana głośno, ale czy właśnie nie taka była natura Yaxleya? Nie mówił wiele i nie oczekiwał, by inni zasypywali go potokiem słów. Były jednak takie chwile, w których odpowiedź powinna zaistnieć, lecz jej nie było. Po prostu nie mogło być. Nie potrafił tak po prostu się odezwać, gdy czuł, ze było to niewykonalne. Czasami jednak słowa się nie liczyły aż tak bardzo jak spojrzenia, będące mieszanką wszelkich możliwych emocji, które nie miały nawet swojej właściwej nazwy w mowie ani piśmie. Po prostu były. Morgoth obserwował więc kobietę przed sobą, która nie poruszała się podobnie jak on, chociaż jakimś cudem zdawało mu się, że dystans między nimi drastycznie uległ zmianie i dzieliło ich już nie kilkanaście, a kilka metrów. Zupełnie jakby przez samo przyciąganie stali się sobie bliżsi lub wiatr zniwelował te różnice. Ten sam podmuch równocześnie porwał ciemne włosy Shafiq tkwiącej wciąż nieruchomo na swoim miejscu, a moment później uderzył go prosto w twarz niosącej ze sobą aromat otaczający jej osobę. Znał go bardzo dobrze i już wiele razy łapał się na tym, że jeśli byłoby trzeba potrafiłby poruszać się za tymi wiązkami drgań w powietrzu, które prowadziły do właściwej osoby. Z łatwością by ją odszukał, gdyby pojawiła się w okolicy, chociaż nie mogła wiedzieć. I nigdy nie mogła też zdobyć ów wiedzy. Milczał, wiedząc, że nic co by powiedział nie miałoby najmniejszego sensu i znaczenia, a czy podobne zachowania nie wzbudzały w nim niezrozumienia? Trwanie w tym zawieszeniu było jednak równocześnie właściwe i trudne. Ciężko było pojąć atmosferę ów spotkania, bo pełne niewypowiedzianych niezręczności miało w sobie równocześnie coś z ostateczności, do której zmierzali. Wiedzieli, że kiedyś nadejdzie koniec i powinni być na nią gotowi. Nie byli. Znał siebie i nie musiał specjalnie długo zastanawiać się nad tym czy i ona odczuwała podobne wahania. Jeśli tak właśnie by było, do tego momentu nie doszłoby nigdy. Na moment przeniósł uwagę na linię drzew tworzących kopułę nad ich głowami jakby bojąc się, że dostrzeże zbyt wiele w oczach swojej towarzyszki. Podniósł jednak na nią spojrzenie, słysząc jej następne słowa. Brwi delikatnie ściągnęły się, a usta rozchyliły lekko jakby w niemym pytaniu. W jego spojrzeniu czaiło się niezrozumienie, zdezorientowanie i zaskoczenie, które przeplatały się ze sobą raz po raz, mimo że przecież od zawsze wiedział, że to się kiedyś wydarzy. Prawda? Nie mogli naiwnie wierzyć w to, że do końca życia będą mogli swobodnie rozmawiać i widywać się, tkwiąc w ułudzie czegoś takiego jak zwykła przyjaźń. Yaxley wiedział, że wcale tak nie było, a każda sekunda spędzona w tym miejscu zaczęła mu to boleśnie przypominać i narzucać swoją wolę. Dlaczego?, nie przeszło mu przez gardło. Wiedział dlaczego. Może i wyjaśnień tej sytuacji było kilka jak chociażby postanowienie lorda Shafiqa o opuszczeniu strefy zagrażającej jego dziedzictwu. Jednak scena polityczna pogarszało się już od wielu miesięcy, więc nie było prawdopodobne, by podjął tak drastyczną decyzję z dnia na dzień. Co jednak mogło się stać innego tak szybkiego, co spowodowało, że Nephthys zdecydowała się na ostatnią próbę zobaczenia się z nim twarzą w twarz? Ryzykowała wyrwaniem się z wyspy, ryzykowała ucieczką, by tutaj dotrzeć. By mieć chociaż odrobinę prywatności. To słowo brzmiało zabawnie w odniesieniu do ich osób, w końcu nigdy jej nie posiadali. Zawsze obserwowani, uważnie śledzeni, nakierunkowywani. - Kiedy? - odezwał się tylko, w końcu zmuszając ciało do jakiejś reakcji. Słowa przychodziły mu z trudem, co było słyszalne w zachrypniętym głosie. Morgoth czuł jak ściśnięte gardło odmawiało mu posłuszeństwa, ale nie był w stanie tego kontrolować. Nie wiedział, czy w ogóle teraz miał nad czymkolwiek kontrolę.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zupełnie nagle zrozumiała, że jeśli czegokolwiek może w tej chwili żałować, wybrać jedną rzecz, która odnosiła się do Yaxleya, a którą mogłaby określić mianem błędu, były nim wszystkie te miesiące, czy nawet lata, kiedy ich kontakt się urywał, gdzieś pomiędzy lawiną obowiązków, a piętrzącymi się z wiekiem niedopowiedzeniami. Niewykorzystany czas, którego i tak mieli tak niewiele. Tuż za poczuciem bezpieczeństwa, że to się nigdy nie skończy, choć przecież musiało: wiedzieli o tym lepiej, niż ktokolwiek inny, nawet jeśli ciężko było oswoić się z tą myślą. Bo po każdej rozłące, ich losy zawsze się w końcu splatały, mniej lub bardziej przypadkowo, po to, by mogli odkryć, że choć zmieniło się wszystko, to tak naprawdę nie zmieniło się nic. A jednak, kiedy stanęła przed prostą prawdą, że są o krok od zerwania tej więzi, mogąc jedynie łudzić się, że cięcie to będzie szybkie, precyzyjne i chirurgiczne, zrozumiała, że tyle słów, które w końcu nigdy nie padły, powinno było paść. Listy powinny były zostać napisane, troska wyrażona. Nie miało najmniejszego sensu wyrzucanie sobie tego akurat teraz, ale i nie mogła całkowicie zignorować poczucia, że wiele rzeczy można było zrobić inaczej. Czy jednak zaprowadziłoby ich to w jakieś inne miejsce? Nephthys wątpiła. Każde starało się jak mogło, podążając ścieżkami, które wyznaczyło im ich dziedzictwo i stan, z którego się wywodzili, nawet nie dopuszczając do siebie myśli, że mogłoby być inaczej. Tradycja stanowiła trzon ich świata i miała tym trzonem pozostać. A jednak byli tutaj dzisiaj, oboje, niejako wymknąwszy się poza owej tradycji margines. Nie dlatego, że chcieli komuś zrobić na złość, albo zakwestionować coś, co trwało niezmienne od wieków i co wpajano każdemu następnemu pokoleniu. Tutaj, podobnie jak w labiryncie, nie było ciekawskich par oczu, gotowych ocenić każdy ich ruch. Zrozumieć opacznie to, co się działo, co było przecież o tyle trudne, że oni sami tego nie rozumieli. Chciała się pożegnać, więc oto stanęła przed doskonałą do tego okazją. Nie sądziła jednak, że spotkanie to, wyrwane w końcu gwałtem z codzienności, wymuszone ucieczką z okowów tego, co im wolno a czego nie, wywoła w niej tyle emocji. I pozwoli dojść do wniosków, które znała, jeszcze zanim tutaj przyszła. Nie chcę się żegnać, ale nie mam wyboru. Gorzka nauka, która przebijała się przez słowa ciotki, dotarła do niej z kilkuletnim opóźnieniem. Nie zbliżaj się do nikogo zanadto, bo potem będziesz żałować. Problem polegał jednak na tym, że nie żałowała. I być może to było problemem samym w sobie.
Starała się zachować spokój i należną jej powściągliwość, ale zrozumiała, że starania te są płonne, mniej więcej w momencie, gdy przez twarz Morgotha przebiegł ten sam wyraz braku zrozumienia, co u niej przed kilkoma dniami. Pamiętała dokładnie każde słowo, które padło z ust siostry, a które nie zostały zdementowane przez zapytaną o to ciotkę. Jednakże o ile dotychczas nie chciała tego dopuszczać do świadomości, gdy już powiedziała to na głos, zrozumiała, że od tego nie ma już ucieczki. Kości zostały rzucone. Patrzyła w uspokajającą zieleń oczu Yaxleya, smagana wiatrem, nie mogąc powiedzieć nic więcej, jakby był jedynie jakimś zawirowaniem jej podświadomości. Pochłonięta skrupulatnym zapamiętywaniem każdego detalu przyjaciela, zdawała się niemal nie mieć czasu na słowa, których musiała w końcu prędzej czy później użyć. Poufałość, na jaką pozwalała sobie okazyjnie i tylko wtedy, gdy nie patrzył, teraz okazana została raczej dość otwarcie. Bo tak naprawdę, cóż jej poza tym pozostało? Poza intensywnością piwnego spojrzenia, przeszywającego go na wskroś? Gra pozorów musiała pewnego dnia się skończyć. Nie rozumiała, dlaczego tak ochoczo rzucili się, by wypełniać w niej swoje role. Nie te w obrębie rodziny; te w stosunku do siebie nawzajem. Zrozumieli to, kiedy było już za późno, żeby się wycofać, żeby zakończyć to bez cienia żalu. Może to i lepiej, że dzisiejszy wieczór miał położyć kres tej znajomości? Obrócić w perzynę coś, co mogło zakończyć się tylko katastrofą dla nich obu, bo nie miało racji bytu? Dlaczego zatem tak trudno było spoglądać mu w oczy ze świadomością, że to po raz ostatni? Wsłuchiwać się w tembr głosu, który już nigdy nie powie, że nie powinna chodzić sama po lesie? W dalszym ciągu milczała, jakby chciała, by ta cisza przemówiła za nią. Nigdy nie brakowało jej słów, ich nieobecność w przypadku tej dwójki, o niczym zresztą nie świadczyła. Ale tym razem było inaczej. Nicość wisiała ciężko jak kotara, o dziwo nie miała jednak wrażenia, że ich od siebie oddziela; raczej że oddziela ich od świata. Wszystko wokół ucichło, nawet wiatr, który przecież wciąż był obecny, jako jedyny świadek tego spotkania. Tuż obok dwójki zaplątanych w labiryncie własnych emocji, oraz niemych strażników lasu, których próbował porwać do tańca, ponosząc klęskę, raz za razem. Ci pozostawali niewzruszeni.
- Najpóźniej pojutrze - odparła. Głos jej drżał, za co była zła sama na siebie. Zdradzał ją, zdradzał jej słabość. Ukazywał wyrwy w fasadzie powściągliwości; sygnalizował, ile kosztowało ją to spotkanie, ale jak bardzo zdeterminowana była, aby do niego doszło. Wielkimi krokami zbliżał się kres znanego im świata, nie tylko ze względu na wprowadzony stan wojenny. Wszystko stanęło na głowie, a pośrodku całego tego chaosu, skryci przed nieprzychylnym wzrokiem, stała ich dwójka, na chwilę wyjęta poza kontekst. A może to oni byli kontekstem? Na krótką chwilę zapomniała, jak przykry sprowadził ją tutaj powód, bo kiedy spoglądała tak na Morgotha, czuła się, jakby cofnęła się w czasie do wydarzeń w labiryncie. Gdy widmo wyjazdu nie siedziało jej na karku. Choć przecież wtedy również mieli się pożegnać; niepokoiły ją wówczas zmiany, które w nim zaszły. Choroba siostry, wszystkie te przykre wydarzenia, które złożyły się na tę dziwną pustkę w jego oczach, której mimo najszczerszych chęci nie potrafiła rozgryźć, nawet jeśli tak bardzo chciała pomóc. Mogła to zrobić tylko nie pytając, zatem nie pytała. Wiedziała, że jeśli postąpi o krok do przodu, przekroczy granicę, za którą nie było już nic. Zdziwiła się więc, słysząc chrzęst żwiru pod swoim butem. A potem znów, krok za krokiem, nie spuszczając z niego oka, aż stanęła naprzeciwko. Na tyle blisko, by znów poczuć jego zapach, który przywoływał tyle wspomnień i skojarzeń, że ich natłok ją speszył, choć wzroku nie odwróciła. Pokonała tę drogę szybciej, niż się spodziewała, jakby tak naprawdę cały czas znajdował się na wyciągnięcie ręki. Czuła, jak serce zaczęło jej bić szybciej; tłukło się o klatkę żeber, która trzymała je na uwięzi, zupełnie jak ptak pragnący wolności.
- Chciałam się pożegnać - szepnęła.
Starała się zachować spokój i należną jej powściągliwość, ale zrozumiała, że starania te są płonne, mniej więcej w momencie, gdy przez twarz Morgotha przebiegł ten sam wyraz braku zrozumienia, co u niej przed kilkoma dniami. Pamiętała dokładnie każde słowo, które padło z ust siostry, a które nie zostały zdementowane przez zapytaną o to ciotkę. Jednakże o ile dotychczas nie chciała tego dopuszczać do świadomości, gdy już powiedziała to na głos, zrozumiała, że od tego nie ma już ucieczki. Kości zostały rzucone. Patrzyła w uspokajającą zieleń oczu Yaxleya, smagana wiatrem, nie mogąc powiedzieć nic więcej, jakby był jedynie jakimś zawirowaniem jej podświadomości. Pochłonięta skrupulatnym zapamiętywaniem każdego detalu przyjaciela, zdawała się niemal nie mieć czasu na słowa, których musiała w końcu prędzej czy później użyć. Poufałość, na jaką pozwalała sobie okazyjnie i tylko wtedy, gdy nie patrzył, teraz okazana została raczej dość otwarcie. Bo tak naprawdę, cóż jej poza tym pozostało? Poza intensywnością piwnego spojrzenia, przeszywającego go na wskroś? Gra pozorów musiała pewnego dnia się skończyć. Nie rozumiała, dlaczego tak ochoczo rzucili się, by wypełniać w niej swoje role. Nie te w obrębie rodziny; te w stosunku do siebie nawzajem. Zrozumieli to, kiedy było już za późno, żeby się wycofać, żeby zakończyć to bez cienia żalu. Może to i lepiej, że dzisiejszy wieczór miał położyć kres tej znajomości? Obrócić w perzynę coś, co mogło zakończyć się tylko katastrofą dla nich obu, bo nie miało racji bytu? Dlaczego zatem tak trudno było spoglądać mu w oczy ze świadomością, że to po raz ostatni? Wsłuchiwać się w tembr głosu, który już nigdy nie powie, że nie powinna chodzić sama po lesie? W dalszym ciągu milczała, jakby chciała, by ta cisza przemówiła za nią. Nigdy nie brakowało jej słów, ich nieobecność w przypadku tej dwójki, o niczym zresztą nie świadczyła. Ale tym razem było inaczej. Nicość wisiała ciężko jak kotara, o dziwo nie miała jednak wrażenia, że ich od siebie oddziela; raczej że oddziela ich od świata. Wszystko wokół ucichło, nawet wiatr, który przecież wciąż był obecny, jako jedyny świadek tego spotkania. Tuż obok dwójki zaplątanych w labiryncie własnych emocji, oraz niemych strażników lasu, których próbował porwać do tańca, ponosząc klęskę, raz za razem. Ci pozostawali niewzruszeni.
- Najpóźniej pojutrze - odparła. Głos jej drżał, za co była zła sama na siebie. Zdradzał ją, zdradzał jej słabość. Ukazywał wyrwy w fasadzie powściągliwości; sygnalizował, ile kosztowało ją to spotkanie, ale jak bardzo zdeterminowana była, aby do niego doszło. Wielkimi krokami zbliżał się kres znanego im świata, nie tylko ze względu na wprowadzony stan wojenny. Wszystko stanęło na głowie, a pośrodku całego tego chaosu, skryci przed nieprzychylnym wzrokiem, stała ich dwójka, na chwilę wyjęta poza kontekst. A może to oni byli kontekstem? Na krótką chwilę zapomniała, jak przykry sprowadził ją tutaj powód, bo kiedy spoglądała tak na Morgotha, czuła się, jakby cofnęła się w czasie do wydarzeń w labiryncie. Gdy widmo wyjazdu nie siedziało jej na karku. Choć przecież wtedy również mieli się pożegnać; niepokoiły ją wówczas zmiany, które w nim zaszły. Choroba siostry, wszystkie te przykre wydarzenia, które złożyły się na tę dziwną pustkę w jego oczach, której mimo najszczerszych chęci nie potrafiła rozgryźć, nawet jeśli tak bardzo chciała pomóc. Mogła to zrobić tylko nie pytając, zatem nie pytała. Wiedziała, że jeśli postąpi o krok do przodu, przekroczy granicę, za którą nie było już nic. Zdziwiła się więc, słysząc chrzęst żwiru pod swoim butem. A potem znów, krok za krokiem, nie spuszczając z niego oka, aż stanęła naprzeciwko. Na tyle blisko, by znów poczuć jego zapach, który przywoływał tyle wspomnień i skojarzeń, że ich natłok ją speszył, choć wzroku nie odwróciła. Pokonała tę drogę szybciej, niż się spodziewała, jakby tak naprawdę cały czas znajdował się na wyciągnięcie ręki. Czuła, jak serce zaczęło jej bić szybciej; tłukło się o klatkę żeber, która trzymała je na uwięzi, zupełnie jak ptak pragnący wolności.
- Chciałam się pożegnać - szepnęła.
شاهدني من فوق
Wszystko powinno potoczyć się inaczej. Każde powinno pójść w swoją stronę, a gdy wydawało się, że właśnie tam było, na przestrzeni lat spotykali się ponownie. Ścieżki krzyżowały się, bo mimo że nie dotyczyły w pierwszej kolejności ich samych, koniec końców zawsze gdzieś czaiło się to wezwanie. Jak wtedy gdy wraz z ojcem udała się do pałacu i przez przypadek zawędrowała na bagna. Jak wtedy gdy Morgoth bez celu spacerował po ogrodach należących do Hampton Court, a niewyraźna początkowo sylwetka nabrała znajomych rysów. Czy to wtedy okazało się, że nie potrafili być jedynymi z wielu tych samych, sztampowych szlacheckich dzieci, które wyrastały z dawnych przyjaźni, by zawierać nowe? Czy wszystko miałoby taką stronę, gdyby wycofał się i zostawił Shafiq samej sobie przed wejściem do labiryntu? Czy to właśnie nie było prowodyrem, dla którego spotkali się właśnie tu i teraz? Mógł sobie jedynie pluć w brodę, że nie przeszedł dalej. Że nie postawił na samotność, która była dla niego więcej niż potrzebą. Najwyraźniej też powinien usłuchać głosu rozsądku. Zawsze myślał, że umiał za nim pójść, że to właśnie on prezentował to, co powinno się uczynić. Dlaczego więc tracił te zdolności, przebywając w jej towarzystwie? Co się wydarzyło, że naginał te granice z taką łatwością właśnie dla niej? Czy była to jedynie dziecięca sympatia i wspomnienia tego, że bez względu na wszystko zdystansowany chłopiec potrafił nawiązać nić porozumienia z żywiołową, zbyt odważną dziewczynką o innym odcieniu skóry? Tak początkowo sądził, ale teraz nie był już pewien Czy to wszystko było jedynie fikcją, która wkradła się do ich wyobraźni, bo było łatwiej? W końcu postrzegali siebie nawzajem jako te kilkuletnie wyrostki, którym o wiele więcej było wolno. Czemu więc mieliby zmienić swoje podejście? Te pytania były tak dziecinne, że Morgoth sam siebie by wyśmiał, gdyby nie fakt, że bał się samego siebie. Płynęło to przez jego umysł ramię w ramię ze świadomością obowiązku i lojalnością wobec nestora. Ojciec wymagał, wiedział, posyłał go w dobrą stronę. Dlaczego więc dziedzic nie potrafił poradzić sobie z czymś tak błahym jak własne emocje? To Cyneric w ich dwójce były bardziej uczuciowy, mimo że na Yaxleya to zbyt mocne słowo, ale opiekun smoków dostrzegał zmianę, która nadeszła w kuzynie wraz z odezwaniem się pewnej słabości do Rosalie. Był świadkiem jej rozwoju, wiedział, kiedy blondyn myślał o równolatce Morgotha. Trwało to tyle lat w milczeniu, a jednak pozostawiało po sobie ślady. Ślady, których nie dostrzegał lub nie chciał dostrzec w związku z osobą Nephthys. Przegapił coś? Wmówił sobie? Poddał słabości aktualnej chwili? Wtedy było inaczej, gdy uległ. Zdawać by się mogło, że od tamtego momentu minęły lata, gdy stał naprzeciwko innej szlachcianki, czując, że nie rozumie. Od tamtego dnia wszystko się zmieniło - on się zmienił i nie potrafiłby znów wrócić do naiwnej wersji siebie, a świadomość, że tak właśnie było, niesamowicie go ubodła. Znajdując się w labiryncie, sądził, że być może był to ostatni raz. Praktycznie w to wierzył, bo zakończenie samobójczej misji prosto między mury najbardziej wrogiego człowiekowi miejsca, mogło być tylko jedno. Stało się inaczej, lecz wtedy tego nie wiedział. Bał się, a tamten moment pozwolił na zapomnienie. Krótkie i ulotne, ale skuteczne. Jednakowo przyjemne. Podświadomie chwytał się na tym, że powracał do niego częściej niż powinien, wiedząc jak sporym było to błędem. W jego umyśle nie było słów ojca, matki, ciotki, stryja, które mówiłyby, że zbliżanie się do kogokolwiek będzie złą decyzją. On to wiedział. Jak wielkim głupcem więc był skoro pomimo tej świadomości, dał się na to złapać? Z własnej woli przez długie lata, nie czując brutalnego zakończenia. A może pozostawał specjalnie ślepy, wierząc, że nic złego się nie stanie? Że nie tym razem? Że nie z nimi? Że nie będą tacy jak reszta nierozważnych młodych arystokratów, przed którymi wszystkich się przestrzegało?
Słyszał jej odpowiedź i jedynie krótko, niedostrzegalnie skinął głową, zupełnie jakby miało to coś zmienić. Cokolwiek by zrobił i tak nie miał na to wpływu. Ona nie miała żadnego słowa w decyzji podjętej przez nestora. Nie spodziewał się jednak że stanie się to tak prędko i że nie będzie nawet czasu, by do tego przywyknąć. Wiedział, że zmarnowali wiele lat swojej znajomości, starając się być przykładnymi potomkami swoich rodziców, którzy wymagali wiele. Musieli poświęcić znajomość dla większego dobra. Dla nazwiska. Dla przyszłości. Patrząc na to wszystko, na to, co się właśnie działo i mogło jeszcze stać miedzy nimi, lepiej byłoby, gdyby nigdy nie wracał. Gdyby jego szkielet na zawsze został w Azkabanie i zdobił jedną z niezliczonych cel przesiąkniętych cierpieniem i szaleństwem. Bo czy i tym właśnie nie był ten moment, który powodował podwyższenie ciśnienia i spięcia? Była to czysta lekkomyślność, balansowanie na granicy, która jeszcze mogła zostać uratowana. Wystarczyło jedynie trzymać się swoich ról i nie wychodzić przed szereg. Morgoth czuł jedynie jak napięcie opanowało całe jego ciało, a umysł miał za moment dosłownie eksplodować, jeśli nie odwróci się i nie odejdzie jak najdalej. Dlaczego więc tego nie zrobił? Serce załopotało mu jak szalone, gdy zdał sobie sprawę, że Nephthys zbliżała się szybciej niż kiedykolwiek. Szybciej niż powinna. Szybciej niż zdążył zareagować i zrozumieć, że pomiędzy nimi nie było już żadnych barier. Że była jedynie przepaść bez dna, w którą mogli wpaść. W którą sami się rzucali doskonale wiedząc, co się wydarzy, ale pragnienie tego uczucia w żołądku było zbyt duże, by nie zaryzykować, by nie podjąć szaleńczej myśli skoku. Patrząc na nią, powinien się odsunąć i oznajmić, że popełniali błąd i jeśli chcieli go uniknąć, musieli się rozejść. Teraz. Ale było już za późno i oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Lecieli tam niczym ćmy do ogniska, by spłonąć wraz z poczuciem pierwszych fal ciepła. To pożegnanie nie powinno mieć miejsca. Nic z tego co się działo nie powinno się wydarzyć. A jednak się działo, wraz z nimi jako przyczynami i skutkami. Chciałam się pożegnać. Jej szept był jak dołożenie kolejnego ciężarka, mającego zniszczyć już i tak chwiejącą się wagę. Jej bliskość i to, co się za nią kryło było złe. - Nie rób tego - powiedział, zamykając mocno oczy i starając się wytłumić szalejący natłok emocji. Oboje wiedzieli, że nie mówił o wyjeździe. Proszenie o to, by została było zupełnie pozbawione sensu, a podobne pragnienia nie miały odniesienia w rzeczywistości. Nie chciał, żeby to, co się właśnie działo, poszło dalej. Bał się, a równocześnie nie. Trwała dokoła cisza i równocześnie niewyobrażalny harmider. Nie słyszał niczego, nawet własnych słów. - Proszę cię, nie rób - powtarzał w kółko niczym mantrę jakby to miało w czymś pomóc i ochronić. Ręka zadrżała mu jednak i nie otwierając oczu, odnalazł od razu jej szyję, by objąć ją palcami i skierować ku sobie. Klatka piersiowa falowała mu ciężko, gdy oparł swoje czoło o jej. Było rozpalone czy tylko mu się wydawało? Nie wiedział czy wciąż cokolwiek mówił, ale nawet jeśli to przegrał z własnymi pobudkami. Słowa unosiły się jedynie na wietrze, a oni spadali w przepaść.
Słyszał jej odpowiedź i jedynie krótko, niedostrzegalnie skinął głową, zupełnie jakby miało to coś zmienić. Cokolwiek by zrobił i tak nie miał na to wpływu. Ona nie miała żadnego słowa w decyzji podjętej przez nestora. Nie spodziewał się jednak że stanie się to tak prędko i że nie będzie nawet czasu, by do tego przywyknąć. Wiedział, że zmarnowali wiele lat swojej znajomości, starając się być przykładnymi potomkami swoich rodziców, którzy wymagali wiele. Musieli poświęcić znajomość dla większego dobra. Dla nazwiska. Dla przyszłości. Patrząc na to wszystko, na to, co się właśnie działo i mogło jeszcze stać miedzy nimi, lepiej byłoby, gdyby nigdy nie wracał. Gdyby jego szkielet na zawsze został w Azkabanie i zdobił jedną z niezliczonych cel przesiąkniętych cierpieniem i szaleństwem. Bo czy i tym właśnie nie był ten moment, który powodował podwyższenie ciśnienia i spięcia? Była to czysta lekkomyślność, balansowanie na granicy, która jeszcze mogła zostać uratowana. Wystarczyło jedynie trzymać się swoich ról i nie wychodzić przed szereg. Morgoth czuł jedynie jak napięcie opanowało całe jego ciało, a umysł miał za moment dosłownie eksplodować, jeśli nie odwróci się i nie odejdzie jak najdalej. Dlaczego więc tego nie zrobił? Serce załopotało mu jak szalone, gdy zdał sobie sprawę, że Nephthys zbliżała się szybciej niż kiedykolwiek. Szybciej niż powinna. Szybciej niż zdążył zareagować i zrozumieć, że pomiędzy nimi nie było już żadnych barier. Że była jedynie przepaść bez dna, w którą mogli wpaść. W którą sami się rzucali doskonale wiedząc, co się wydarzy, ale pragnienie tego uczucia w żołądku było zbyt duże, by nie zaryzykować, by nie podjąć szaleńczej myśli skoku. Patrząc na nią, powinien się odsunąć i oznajmić, że popełniali błąd i jeśli chcieli go uniknąć, musieli się rozejść. Teraz. Ale było już za późno i oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Lecieli tam niczym ćmy do ogniska, by spłonąć wraz z poczuciem pierwszych fal ciepła. To pożegnanie nie powinno mieć miejsca. Nic z tego co się działo nie powinno się wydarzyć. A jednak się działo, wraz z nimi jako przyczynami i skutkami. Chciałam się pożegnać. Jej szept był jak dołożenie kolejnego ciężarka, mającego zniszczyć już i tak chwiejącą się wagę. Jej bliskość i to, co się za nią kryło było złe. - Nie rób tego - powiedział, zamykając mocno oczy i starając się wytłumić szalejący natłok emocji. Oboje wiedzieli, że nie mówił o wyjeździe. Proszenie o to, by została było zupełnie pozbawione sensu, a podobne pragnienia nie miały odniesienia w rzeczywistości. Nie chciał, żeby to, co się właśnie działo, poszło dalej. Bał się, a równocześnie nie. Trwała dokoła cisza i równocześnie niewyobrażalny harmider. Nie słyszał niczego, nawet własnych słów. - Proszę cię, nie rób - powtarzał w kółko niczym mantrę jakby to miało w czymś pomóc i ochronić. Ręka zadrżała mu jednak i nie otwierając oczu, odnalazł od razu jej szyję, by objąć ją palcami i skierować ku sobie. Klatka piersiowa falowała mu ciężko, gdy oparł swoje czoło o jej. Było rozpalone czy tylko mu się wydawało? Nie wiedział czy wciąż cokolwiek mówił, ale nawet jeśli to przegrał z własnymi pobudkami. Słowa unosiły się jedynie na wietrze, a oni spadali w przepaść.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czy aby na pewno postrzegali się jeszcze, jako te kilkuletnie wyrostki, których głównym zmartwieniem było, że rodzice przyłapią ich na psotach? Lata mijały szybko; upragniona przez dzieci dorosłość nadeszła jednak prędzej, niż mogliby sobie życzyć i nie było już od niej odwrotu. Z perspektywy czasu, te marzenia podlotków wydawały się śmieszne, ale swego czasu były przecież wszystkim, co mieli, nawet jeśli tak naprawdę nigdy nie było im dane w pełni popuścić wodzy fantazji. Bo przecież już od maleńkości mówiono im, w jakim celu zostali powołani na świat. Reguły stały się bardziej restrykcyjne, mniejsze znaczenie gdzie zaczynało przekształcać się w zawoalowane z kim. Dlatego tak wiele ryzykowali wtedy w labiryncie, gdzie tylko zielone ściany przyprószone śniegiem oddzielały ich od ludzi, którzy bez wahania uczyniliby z widoku tej dwójki wstydliwą schadzkę pod osłoną nocy, którą przecież owe spotkanie nie było. A mimo to, Nephthys wyniosła z tamtego wieczoru przedziwne, bliżej niesprecyzowane przemyślenia. Nic konkretnego; ot, czasem drobne sprawy przypominały jej o tamtej chwili wydartej ze stosunkowo nudnego wieczoru. Zieleń. Ten kolor już zawsze miał się jej kojarzyć tylko z Yaxleyem. Począwszy od ich pierwszego spotkania, barwa ta zawsze przewijała się gdzieś w tle i przywodziła na myśl lasy Charnwood, roślinność okalającą jego rodzinne bagna; szkolne szaty na zdjęciu, które kiedyś jej wysłał. Skomplikowany kształt labiryntu lady Nott. A w końcu i jego oczy. Kolor nadziei, którą przy ostatnim spotkaniu utraciła tak szybko. Jej strach był wtedy namacalny; zastanawiała się, czy zdawał sobie z tego sprawę. Niezależnie od tego, czy tak, niewiele mogło to zmienić. Będą ich dzieliły setki mil, a przede wszystkim mur obyczajów; jednak ona nie zamierzała zapominać, choć już teraz wiedziała, jak trudne to będzie. Wcale nie dlatego, że zapomnienie przychodziło z łatwością; ale niosło ze sobą pewną ulgę, której rozpamiętując to wszystko, nie przyjdzie jej zaznać. Nie przyjdzie im zaznać. Dlaczego zatem nie odwrócili się i nie rozeszli? Póki nie było za późno? Tak wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi; tych jednak nie znał nikt.
Nie pozwalała się nigdy nikomu do siebie zbliżyć. Do serca wzięła sobie dobre rady, mając się za osobę, która potrafi uczyć się na cudzych błędach, przynajmniej w pewnych kwestiach. Kontakty z innymi ludźmi często leżały poza obszarem jej zainteresowań, bo skupiała się na zupełnie innych aspektach życia; jeśli jakieś relacje przychodziły do niej wraz z nimi, przyglądała im się wnikliwie, pilnując, by nie wykroczyły poza pewne granice. Teraz jednak, nim się obejrzała, nim zdążyła zrozumieć prawdę, pojęła, że przegapiła coś, co cały czas miała przed oczami. Że w czasie, gdy tak skrupulatnie odgradzała się murem dystansu, załagodzonego enigmatycznym uśmiechem, pozostawiła w nim pewne wyrwy, a ktoś się przez nie przedostał. Równie niecelowo, jak powstały wszystkie te luki. Ostatnie tygodnie przynosiły jej jedynie to niemiłe wrażenie, że na tak wiele rzeczy pozostawała ślepa. Dopiero mniej lub bardziej przyjemne wydarzenia, jedne po drugich, otwierały jej w końcu oczy na to, że wiele o sobie jeszcze nie wie, a jak w równie wielu przypadkach, jedynie myślała, że wie. Takie prawo wkraczania w dorosłość, ale Shafiq nie lubiła popełniać błędów. Cokolwiek zatem działo się w tej chwili, jako takowy tego nie postrzegała. Ten jeden raz nie musiała się przejmować, co będzie później, bo nie było żadnego później; była tylko ich dwójka, ukryta wśród prastarych drzew, które pozostawały na ich obecność całkowicie obojętne. Kiedy tylko poczyniła pierwszy krok w stronę Yaxleya, wiedziała, że tę bitwę przegrała kapitulacją.
Przywykli już przecież do poświęceń, prawda? Od dziecka sprytnie ich wyuczono, że to nie do końca tak, że muszą coś oddać, by otrzymać coś innego w zamian. Dopiero na etapie dorastania, z coraz większą mocą docierało do ich głów, że nie da się zjeść ciastka i wciąż dzierżyć go w dłoni; wiedzieli to wszystko, znali reguły na pamięć, a jednak stali przed sobą w tej chwili, a żadna z nich nie wypływała na powierzchnię świadomości, bo i wydawało się, że nic prócz tych kilkunastu metrów kwadratowych na świecie, poza nimi, nie istnieje. I gdyby tylko zatrzymała się w odpowiedniej chwili. Gdyby skręciła między drzewa, by zniknąć. Gdzie się podział rozsądek? Dlaczego rozum zasnął, nie wzbudzając jej wątpliwości nawet cichym, odległym głosem, zachęcającym do tego, by postąpić inaczej? A może cały czas mówił, ale to Nephthys nie chciała słuchać? Jej nogi poruszały się samoistnie, niesione siłą, której nie rozumiała i dotąd nie znała. Nie chciała znać. Serce tłukło się w piersi, w uszach szumiała krew, którą pompowało ze zdwojoną siłą. Wiatr stanowił jedyne ochłodzenie, bo promieniowała wręcz ciepłem. Gdyby nie chylące się ku zachodowi słońce, być może Morgoth mógłby dostrzec, jak pociemniały jej policzki i jak oczy jej błyszczały; nie myślała o tym jednak w tej chwili, bo w jej umyśle nie było na to nawet miejsca, jakby toczyła go gorączka. Zachłysnęła się tą bliskością, do której przecież sama doprowadziła, uderzyła jej do głowy; zachłysnęła się nią, a jednocześnie jej przeraziła. Zbyt mało jednak, by się odsunąć. Zbyt mało, by pojąć, że z każdą chwilą, w której pozostaje w tak bezpośrednim zasięgu Yaxleya, nie tylko nagina swoje reguły, ale i całkowicie odkłada je na bok. A co gorsza, że nie czuje nawet namiastki żalu z tego powodu.
Nie rób tego.
Szybko domyśliła się, o czym mówi, że nie chodzi o wyjazd. Nie byli przecież naiwni, a Nephthys nie była kimś, kto w tak jawny sposób sprzeciwiłby się nestorowi. Wiedziała zresztą, że Morgoth nigdy nie wystosowałby podobnej prośby. Myśli te rozmyły się jednak prędko w niebycie, nim zdążyła się przyjrzeć im bliżej i zapewnić, że przecież nic się nie dzieje. Że jeszcze tylko chwila, a później się rozstaną już na zawsze. A jednak dotyk na karku rozlał się ciepłem po całym jej ciele, sprawiając, że wzdłuż kręgosłupa śmiało przeszedł dreszcz. Oparła dłonie na torsie Yaxleya, by na przestrzeni kilku kolejnych chwil, które pozbawiły ją tchu, przesunąć je nieznacznie w górę. Nie była już pewna, czy to skóra mężczyzny była taka rozgrzana, czy może jej własna; niczego nie była pewna. Świat na tę chwilę uległ dla niej nie tylko rozmyciu, ale i całkowitemu unicestwieniu. I tylko fakt, że czuła wyraźnie pod dłońmi szorstki materiał jego płaszcza sprawiał, że to wszystko wydawało się realne, a nie było jedynie snem, który pojawił się w odmętach jej podświadomości i który pozostawi ją zamyśloną na kolejnych kilka dni.
- Prosisz o wiele. - Słowa te wybrzmiały bezgłośnie, niczym westchnienie wyszeptane niemal prosto w jego usta. Nie tak miało być; nie mogła jednak powstrzymać instynktu; ciało zadziałało samo, zupełnie jakby tylko czekało na odpowiedni moment, by dokładnie wiedzieć, jak ma się zachować. Nie chciała tego; żadnego z wydarzeń tego wieczoru nie chciała, bo były sprzeczne z tym, co musiała, nawet jeśli szło w parze z tym, czego mogła chcieć. Ten dotyk; przelotny, nieśmiały pocałunek, który lada moment złożyła na wargach Morgotha, był jak trucizna, która od tego momentu popłynie jej w żyłach i nie da o sobie zapomnieć. A jednak to właśnie zrobiła, świadoma konsekwencji. Świadoma tego, że upadek z miejsca, w którym się znaleźli, będzie bolesny. Cóż to jednak za różnica? Lepiej żałować, że się spróbowało, czy że się nie spróbowało? Tak wiele elementów układanki wskoczyło tym samym na należne im miejsce, ale rozszalałe myśli były zbyt chaotyczne, by wyciągnąć z nich teraz coś sensownego. Serce, które nigdy nie należało do płochych, tłukło się w piersi tak głośno, że była pewna, że Morgoth słyszy je doskonale. Jej dłonie przesunęły się z torsu na szyję. Tak wyraźnie czuła pod palcami zarost i jego puls; starała się to zapamiętać. Każdy element, który zebrany do większej całości, stanowił jego. Postępowała źle, ulegając tym pragnieniom, ale... Ostatni raz.
Nie pozwalała się nigdy nikomu do siebie zbliżyć. Do serca wzięła sobie dobre rady, mając się za osobę, która potrafi uczyć się na cudzych błędach, przynajmniej w pewnych kwestiach. Kontakty z innymi ludźmi często leżały poza obszarem jej zainteresowań, bo skupiała się na zupełnie innych aspektach życia; jeśli jakieś relacje przychodziły do niej wraz z nimi, przyglądała im się wnikliwie, pilnując, by nie wykroczyły poza pewne granice. Teraz jednak, nim się obejrzała, nim zdążyła zrozumieć prawdę, pojęła, że przegapiła coś, co cały czas miała przed oczami. Że w czasie, gdy tak skrupulatnie odgradzała się murem dystansu, załagodzonego enigmatycznym uśmiechem, pozostawiła w nim pewne wyrwy, a ktoś się przez nie przedostał. Równie niecelowo, jak powstały wszystkie te luki. Ostatnie tygodnie przynosiły jej jedynie to niemiłe wrażenie, że na tak wiele rzeczy pozostawała ślepa. Dopiero mniej lub bardziej przyjemne wydarzenia, jedne po drugich, otwierały jej w końcu oczy na to, że wiele o sobie jeszcze nie wie, a jak w równie wielu przypadkach, jedynie myślała, że wie. Takie prawo wkraczania w dorosłość, ale Shafiq nie lubiła popełniać błędów. Cokolwiek zatem działo się w tej chwili, jako takowy tego nie postrzegała. Ten jeden raz nie musiała się przejmować, co będzie później, bo nie było żadnego później; była tylko ich dwójka, ukryta wśród prastarych drzew, które pozostawały na ich obecność całkowicie obojętne. Kiedy tylko poczyniła pierwszy krok w stronę Yaxleya, wiedziała, że tę bitwę przegrała kapitulacją.
Przywykli już przecież do poświęceń, prawda? Od dziecka sprytnie ich wyuczono, że to nie do końca tak, że muszą coś oddać, by otrzymać coś innego w zamian. Dopiero na etapie dorastania, z coraz większą mocą docierało do ich głów, że nie da się zjeść ciastka i wciąż dzierżyć go w dłoni; wiedzieli to wszystko, znali reguły na pamięć, a jednak stali przed sobą w tej chwili, a żadna z nich nie wypływała na powierzchnię świadomości, bo i wydawało się, że nic prócz tych kilkunastu metrów kwadratowych na świecie, poza nimi, nie istnieje. I gdyby tylko zatrzymała się w odpowiedniej chwili. Gdyby skręciła między drzewa, by zniknąć. Gdzie się podział rozsądek? Dlaczego rozum zasnął, nie wzbudzając jej wątpliwości nawet cichym, odległym głosem, zachęcającym do tego, by postąpić inaczej? A może cały czas mówił, ale to Nephthys nie chciała słuchać? Jej nogi poruszały się samoistnie, niesione siłą, której nie rozumiała i dotąd nie znała. Nie chciała znać. Serce tłukło się w piersi, w uszach szumiała krew, którą pompowało ze zdwojoną siłą. Wiatr stanowił jedyne ochłodzenie, bo promieniowała wręcz ciepłem. Gdyby nie chylące się ku zachodowi słońce, być może Morgoth mógłby dostrzec, jak pociemniały jej policzki i jak oczy jej błyszczały; nie myślała o tym jednak w tej chwili, bo w jej umyśle nie było na to nawet miejsca, jakby toczyła go gorączka. Zachłysnęła się tą bliskością, do której przecież sama doprowadziła, uderzyła jej do głowy; zachłysnęła się nią, a jednocześnie jej przeraziła. Zbyt mało jednak, by się odsunąć. Zbyt mało, by pojąć, że z każdą chwilą, w której pozostaje w tak bezpośrednim zasięgu Yaxleya, nie tylko nagina swoje reguły, ale i całkowicie odkłada je na bok. A co gorsza, że nie czuje nawet namiastki żalu z tego powodu.
Nie rób tego.
Szybko domyśliła się, o czym mówi, że nie chodzi o wyjazd. Nie byli przecież naiwni, a Nephthys nie była kimś, kto w tak jawny sposób sprzeciwiłby się nestorowi. Wiedziała zresztą, że Morgoth nigdy nie wystosowałby podobnej prośby. Myśli te rozmyły się jednak prędko w niebycie, nim zdążyła się przyjrzeć im bliżej i zapewnić, że przecież nic się nie dzieje. Że jeszcze tylko chwila, a później się rozstaną już na zawsze. A jednak dotyk na karku rozlał się ciepłem po całym jej ciele, sprawiając, że wzdłuż kręgosłupa śmiało przeszedł dreszcz. Oparła dłonie na torsie Yaxleya, by na przestrzeni kilku kolejnych chwil, które pozbawiły ją tchu, przesunąć je nieznacznie w górę. Nie była już pewna, czy to skóra mężczyzny była taka rozgrzana, czy może jej własna; niczego nie była pewna. Świat na tę chwilę uległ dla niej nie tylko rozmyciu, ale i całkowitemu unicestwieniu. I tylko fakt, że czuła wyraźnie pod dłońmi szorstki materiał jego płaszcza sprawiał, że to wszystko wydawało się realne, a nie było jedynie snem, który pojawił się w odmętach jej podświadomości i który pozostawi ją zamyśloną na kolejnych kilka dni.
- Prosisz o wiele. - Słowa te wybrzmiały bezgłośnie, niczym westchnienie wyszeptane niemal prosto w jego usta. Nie tak miało być; nie mogła jednak powstrzymać instynktu; ciało zadziałało samo, zupełnie jakby tylko czekało na odpowiedni moment, by dokładnie wiedzieć, jak ma się zachować. Nie chciała tego; żadnego z wydarzeń tego wieczoru nie chciała, bo były sprzeczne z tym, co musiała, nawet jeśli szło w parze z tym, czego mogła chcieć. Ten dotyk; przelotny, nieśmiały pocałunek, który lada moment złożyła na wargach Morgotha, był jak trucizna, która od tego momentu popłynie jej w żyłach i nie da o sobie zapomnieć. A jednak to właśnie zrobiła, świadoma konsekwencji. Świadoma tego, że upadek z miejsca, w którym się znaleźli, będzie bolesny. Cóż to jednak za różnica? Lepiej żałować, że się spróbowało, czy że się nie spróbowało? Tak wiele elementów układanki wskoczyło tym samym na należne im miejsce, ale rozszalałe myśli były zbyt chaotyczne, by wyciągnąć z nich teraz coś sensownego. Serce, które nigdy nie należało do płochych, tłukło się w piersi tak głośno, że była pewna, że Morgoth słyszy je doskonale. Jej dłonie przesunęły się z torsu na szyję. Tak wyraźnie czuła pod palcami zarost i jego puls; starała się to zapamiętać. Każdy element, który zebrany do większej całości, stanowił jego. Postępowała źle, ulegając tym pragnieniom, ale... Ostatni raz.
شاهدني من فوق
Nic nie miało być takie jak wcześniej. Podświadomie musiał w końcu wiedzieć, że prędzej czy później tak to się skończy. List był aż nadto dobitny mimo że nie przekazywał niczego więcej nad datę i miejsce spotkania. Czy było jednak coś ponad to? Wyczuwał jakby papier był przesiąknięty druzgoczącymi emocjami - czy to w ogóle było możliwe? Dopowiedział sobie to wszystko czy miał absolutną rację? Tyle pytań krążyło w jego umyślnie, boleśnie niejednoznacznych, ale przy tym kuszących i kryjących w sobie wiele, zbyt wiele potwierdzenia tego, co kotłowało się w nim od jakiegoś czas. Starał się tłumaczyć przed samym sobą, że to wcale nie szło w tym kierunku i że w każdej chwili mogli to powstrzymać. Że wcale nie opierało się to na niebezpiecznie drgających emocjach. Chciał ufać sobie i Nephthys, że jako idealni przedstawiciele swoich rodzin, nie posuną się tam, gdzie czekała już tylko zguba. Chciał w to wierzyć i niezaprzeczalnie właśnie na tym opierał swoją tezę. Było to naiwne czy może miało być szansą na odbudowę ważnej relacji, przed którą oboje uciekali od wielu lat? Coś złączyło ich w dzieciństwie i coś trzymało również w późniejszym czasie, zupełnie jakby nie zamierzało odpuścić i zapomnieć. Wystawieni na próbę, której nie przeszli? Polegli, a może wręcz przeciwnie? Może dzięki temu odkryli, że nikt nie był w stanie zapanować nad całym swoim życiem; dzieci prowadzone ku jednej ścieżce również poddawały się ludzkim odruchom i tym samym stawały się bardziej człowiecze. Nie tak zdystansowane, nie tak zagłębione we własnym świecie, nie tak pozbawione uczuć. Sądził, że ma to już za sobą. Że wszelkie zwątpienia i rozedrgania nigdy już nie zagoszczą w jego sercu, a przynajmniej nie te związane ze sferą mu nieznaną. Był zawsze zadowolony z faktu, że nie ulegał tak łatwo. Że nie dał zawładnąć odruchom duszy nad umysłem. W towarzystwie Nephthys zawsze było inaczej - chciała się bawić i ruszała prosto w głąb lasu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że mały lord Yaxley ruszy jej śladem, nie pozwalając, by kręciła się między drzewami w pojedynkę. Była w końcu młodsza, była dziewczynką, była kimś kto potrzebował drogowskazu i oparcia. I właśnie on miał nim być. Co prawda nie bez przerwy, ale ta nikła nić porozumienia zapętliła się tworząc nierozerwalny węzeł, który przetrwał nawet próbę czasu. Tak okrutną dla młodych wtedy umysłów dzieci. Nie rozumieli wszystkich zasad, które stanowiły podporę tego świata, ale wkrótce miało się to zmienić. Nawet listy zostały im odebrane, wskazując im pierwszą regułę. Jak to się stało, że później znów odzyskali ten utracony kontakt? Dlaczego tak się stało? Nie znał odpowiedzi, ale nie miało to znaczenia, bo gdy widział kolorowe barwy strojów przypominających rozgrzane słońce, wszystko co było pomiędzy, traciło na znaczeniu. Shafiq różniła się od niego każdym detalem, była tak inna od tego, co znał, a równocześnie nie wiedział kiedy, dostrzegał w niej przypomnienie miłych dni dziecięcych radości. Czy uwierzyliby wtedy, gdyby ktoś przepowiedział im przyszłość? Że dorosną i się zmienią? Ich kontakt się zmieni? Że nie będą w sobie widzieć już jedynie towarzyszy zabaw i partnerów w sprawnym omijaniu zbyt głośnych uroczystości szlacheckich? Że spojrzą na siebie w sposób, który wtedy wydawał się być niepojęty? Nawet teraz Morgoth go nie rozumiał. A przynajmniej nie do końca. Nephthys była ostoją, która w swojej inności jednoczyła jego zdystansowaną osobowością i tworzyła z niej kogoś, z kim można było spędzić wspaniałe chwile. Urwane, czasem niedopuszczalne, ale wciąż warte zapamiętania. Gdzie więc podziali się ci odpowiedzialni arystokraci, którzy byli pewnymi związania z tradycją? Yaxleyowi wydawało się, że był kimś innym. Że nic nie leżało dalej poza rękawem utworzonym przez splecione korony drzew. Że poza linią konarów nic nie istniało, bo to tutaj było wszystko, zamknięte szczelnie i niezniszczalne, a przy okazji kruche i ułudne. Był pewien, że wystarczyłoby odetchnął głośniej lub odwrócił wzrok - wszystko by zniknęło i nigdy już nie wróciło. Czy to dlatego tak bał się otworzyć oczy i wypuścić wstrzymywane przez jakiś czas powietrze w płucach? Wraz z wonią dochodzącą z jej włosów, ubrania, ciała mogło go to zapewnić równocześnie o śnie jak i rzeczywistości. Nie był pewien, gdzie dokładnie znajdował się w tym momencie, ale jeśli zbudziłby się we własnych komnatach, zdziwiłby się mniej niż teraz, gdy zrozumiał, że to wszystko działo się naprawdę. Że realizm był równy z dotykiem jej dłoni. Czuł jak przesuwała nimi ku górze w ciszy, a w międzyczasie jego klatka piersiowa unosiła się i opadała niezliczoną ilość razy, starając się zapanować nad gwałtownymi ruchami serca, które gdyby nie ograniczające je ciało, wyrwałoby się na zewnątrz. Nie czuł tego przedtem w ten sposób. Bliski stracenia przytomności, a równocześnie rozgorączkowany jak jeszcze nigdy wcześniej.
Prosisz o wiele.
Zdawał sobie z tego sprawę. Ale jeśli nie byłoby to aż tak istotne, powiedziałby to? Czy było to jedynie nieme wołanie ostatniego bastionu, jakim miał być rozsądek? Ostatnia próba dostrzeżenia tego, że źle się działo, ale wszystko zdawało się być w tym momencie zupełnie nieważne. Sam nie powstrzymał pragnienia, zamierzając je spełnić, a dłoń dotykająca jej szyję była tego dowodem. Żadne z nich nie chciało się odsuwać; jeśliby to zrobił, zapewne zupełnie straciłby wszelkie zmysły, bo dudniące w nim emocje niczym szalejąca kuźnia nie mogły się uspokoić. Nic nie było w stanie zapobiec temu, co wydarzyło się później, bo gdy poczuł jej usta na swoich, nie odpowiedział. Musnęła jego wargi z delikatnością jakby zważając na to, że granica mogłaby pęknąć, gdyby zdecydowała się na coś więcej. Ale tej linii już nie było. Zniszczyli ją wspólnie, pozwalając, by lata znajomości zmieniły się w coś, czego nie dało się cofnąć. Dopiero gdy nieznacznie się odsunęła, spojrzał na jej twarz, zmienioną i równocześnie taką samą jak zawsze. Obserwował przez moment każdy najmniejszy zarys, pozwalając, by robiła to samo z nim samym - nieograniczona już niczym wędrowała po szyi Yaxleya z policzkami gorętszymi i płomienniejszymi. Wiedziała, że odbierała mu tym samym jakąkolwiek trzeźwość umysłu? Że równocześnie zrozumiał, że nie chciał niczego więcej w labiryncie? Że czuł jak elektryzowała najmniejszym otarciem skóry o jego ciało? Nie wiedział kiedy uniósł również drugą dłoń i ujął jej twarz, przyciągając z powrotem do siebie tym razem zachłanniej niż zrobiła to ona. Była równocześnie zbyt blisko i zbyt daleko, ale nie miało to znaczenia. Przywarł do niej mocno, aż zaparło mu dech i niechybnie odbierając go jej. Ale musiał ją poczuć bliżej, a doznania dosłownie bombardowały najmniejszą komórkę jego ciała, które chciały tylko jednego. Niebezpiecznie świadom, że pragnął jej ciała przerażał tym samego siebie, jednak nie panował nad swoim umysłem, zatracając wszystko w co wierzył. Wiedział jedynie, że to ona była jego celem w tym momencie i ktokolwiek wszedłby mu teraz w drogę, okrutnie przekonałby się o tym, że ostatni raz znaczył zbyt wiele. Wiedział też, że gdyby poprosiła, zrobiłby wszystko. Niemalże oszalały z pragnienia, nie był w stanie trzeźwo myśleć, zatracając się w tym i tonąc w doznaniach. Znaczył jej usta raz za razem, zdając sobie sprawę, że to trwało za długo i być może powinien był przestać. Powinien. Tak wiele rzeczy powinien, ale była to ostatnia rzecz, której chciał. Nie oderwał się od niej, a jedynie przeniósł uwagę na śniadą skórę szyi, docierając tam przez drżącą brodę i wodząc po niej przez chwilę bez celu, by koniec końców złożyć na rozgrzanym ciele długi, niemalże wystarczający pocałunek. Chwilę później doszły kolejne, zupełnie jakby nie chciał się z nią rozstać. Zasypywał ją pocałunkami, chłonąc odurzający zapach i smak z nią związany, wiedząc, że grzeszył. Jednak tak bardzo nie miało znaczenia to, co zostało za nimi, gdy znajdowali się tutaj tylko oni, a drzewa były jedynymi świadkami tej zdrady. Milczące, chroniące, ale również i uważnie obserwujące.
Prosisz o wiele.
Zdawał sobie z tego sprawę. Ale jeśli nie byłoby to aż tak istotne, powiedziałby to? Czy było to jedynie nieme wołanie ostatniego bastionu, jakim miał być rozsądek? Ostatnia próba dostrzeżenia tego, że źle się działo, ale wszystko zdawało się być w tym momencie zupełnie nieważne. Sam nie powstrzymał pragnienia, zamierzając je spełnić, a dłoń dotykająca jej szyję była tego dowodem. Żadne z nich nie chciało się odsuwać; jeśliby to zrobił, zapewne zupełnie straciłby wszelkie zmysły, bo dudniące w nim emocje niczym szalejąca kuźnia nie mogły się uspokoić. Nic nie było w stanie zapobiec temu, co wydarzyło się później, bo gdy poczuł jej usta na swoich, nie odpowiedział. Musnęła jego wargi z delikatnością jakby zważając na to, że granica mogłaby pęknąć, gdyby zdecydowała się na coś więcej. Ale tej linii już nie było. Zniszczyli ją wspólnie, pozwalając, by lata znajomości zmieniły się w coś, czego nie dało się cofnąć. Dopiero gdy nieznacznie się odsunęła, spojrzał na jej twarz, zmienioną i równocześnie taką samą jak zawsze. Obserwował przez moment każdy najmniejszy zarys, pozwalając, by robiła to samo z nim samym - nieograniczona już niczym wędrowała po szyi Yaxleya z policzkami gorętszymi i płomienniejszymi. Wiedziała, że odbierała mu tym samym jakąkolwiek trzeźwość umysłu? Że równocześnie zrozumiał, że nie chciał niczego więcej w labiryncie? Że czuł jak elektryzowała najmniejszym otarciem skóry o jego ciało? Nie wiedział kiedy uniósł również drugą dłoń i ujął jej twarz, przyciągając z powrotem do siebie tym razem zachłanniej niż zrobiła to ona. Była równocześnie zbyt blisko i zbyt daleko, ale nie miało to znaczenia. Przywarł do niej mocno, aż zaparło mu dech i niechybnie odbierając go jej. Ale musiał ją poczuć bliżej, a doznania dosłownie bombardowały najmniejszą komórkę jego ciała, które chciały tylko jednego. Niebezpiecznie świadom, że pragnął jej ciała przerażał tym samego siebie, jednak nie panował nad swoim umysłem, zatracając wszystko w co wierzył. Wiedział jedynie, że to ona była jego celem w tym momencie i ktokolwiek wszedłby mu teraz w drogę, okrutnie przekonałby się o tym, że ostatni raz znaczył zbyt wiele. Wiedział też, że gdyby poprosiła, zrobiłby wszystko. Niemalże oszalały z pragnienia, nie był w stanie trzeźwo myśleć, zatracając się w tym i tonąc w doznaniach. Znaczył jej usta raz za razem, zdając sobie sprawę, że to trwało za długo i być może powinien był przestać. Powinien. Tak wiele rzeczy powinien, ale była to ostatnia rzecz, której chciał. Nie oderwał się od niej, a jedynie przeniósł uwagę na śniadą skórę szyi, docierając tam przez drżącą brodę i wodząc po niej przez chwilę bez celu, by koniec końców złożyć na rozgrzanym ciele długi, niemalże wystarczający pocałunek. Chwilę później doszły kolejne, zupełnie jakby nie chciał się z nią rozstać. Zasypywał ją pocałunkami, chłonąc odurzający zapach i smak z nią związany, wiedząc, że grzeszył. Jednak tak bardzo nie miało znaczenia to, co zostało za nimi, gdy znajdowali się tutaj tylko oni, a drzewa były jedynymi świadkami tej zdrady. Milczące, chroniące, ale również i uważnie obserwujące.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nigdy nie przypuszczała, że za jej udziałem dojdzie do sytuacji, w której całkowicie zatraci wszystko to, w co tak głęboko wierzyła. Wszystkie słowa, które zdawać by się mogło, że słyszała na przestrzeni lat i respektowała, dudniły echem w jej głowie, ale mieszały się w jeden wielki, niezrozumiały rozgardiasz, z którego nie sposób było wychwycić pojedynczych wyrazów. Jak to możliwe, że choć nie czekała nigdy na takie uniesienia, one same ją znalazły, uświadamiając jej, że gdzieś podświadomie być może zawsze tego pragnęła? Że wystarczyło tylko znaleźć się w odpowiednich ramionach, by uświadomić sobie, że czekała właśnie na to? Że labirynt stanowił jedynie preludium do tego, co miało nastąpić tak czy inaczej? Wiedziała jednak, jak bardzo pragnienia są niebezpiecznie. Ze zbyt wielką łatwością przekształcały się w słabość, na którą nie należało sobie pozwalać dla spokoju umysłu i ciała. Obydwie te rzeczy straciła jednak, zgubiona już w momencie wysłania listu, sama nie wiedząc, kogo próbowała oszukać, że efekty tego spotkania będą inne. Nie pozwoliliby sobie na to wszystko, gdyby nie jej wyjazd; ale czy na pewno? Czy pewnego wieczoru za rok, dwa lub dziesięć lat, to samo napięcie w dalszym ciągu byłoby odczuwalne tak namacalnie? Byliby równie boleśnie świadomi swojej bliskości? Nie wiedziała. Chciała wierzyć z całego serca, że nie, ale coś jej podpowiadało, że to kolejne drobne oszustwo jej umysłu, który pragnął znaleźć usprawiedliwienie dla tego, co właśnie miało miejsce. Kolejna pomyłka; błędne założenie, że jeśli schowa się za murem powściągliwości, za kolejnymi zwojami kolorowego szala, ciasno owijającego jej szczupłe ramiona, nie dojdzie do momentu, w którym rozum, który przecież tak bardzo ceniła, odejdzie w cień. Choć nie, on nie odszedł; wciąż był tam, doprowadzony do stanu, w którym nie znalazł się jeszcze nigdy. Dlaczego nie dostrzegła tego wszystkiego wcześniej, błędnie interpretując uczucia, które towarzyszyły jej ilekroć wpadała gdzieś na Yaxleya? Wiedziała dlaczego. Do pewnego momentu była w stanie trzymać na wodzy to przywiązanie, pilnując, by nie wyszło poza kanwę przyjaźni. Ale z czasem to przestało być możliwe. Los splatał ich ścieżki nieustannie, wodząc ich za nos i śmiejąc im się w twarz. Zupełnie jakby ktoś na pewnym etapie rzucił na nich klątwę, która dopiero teraz ujawniła swoje niszczycielskie działanie. Dawał im namiastkę czegoś wyjątkowego, by po chwili odebrać ją siłą, sprowadzając na ziemię, do szarej rzeczywistości arystokracji, gdzie nie było miejsca na coś takiego, jak rozszalałe, galopujące emocje. Twarda polityka nigdy nie szła w parze z uczuciami; to brzmiało zresztą jak oksymoron. Ciężko o trzeźwość i bystrość umysłu, kiedy serce próbuje wyskoczyć z piersi, w żyłach wrze krew, a wzrok jest zamglony. Z ust nie dobywa się żaden dźwięk, prócz westchnienia, a z myśli wyłania się tylko jeden obraz. Obraz, który wryje jej się w pamięć razem ze wszystkim, co ze sobą niósł. Zapachem, który ją otulił. Dotykiem, który rozgrzał. Chciała pamiętać każdy szczegół, nawet najdrobniejszy detal. To, jak ją trzymał, jak całował, jak smakował. Nawet jeżeli wszystko to doprowadzało ją na skraj wytrzymałości i mogła tylko czuć, kiedy wydawać się mogło, że nie poczuje już nigdy niczego.
Opadła kurtyna pozorów, pozostała jedynie naga prawda, z którą należało się w jakimś stopniu skonfrontować, choć jeszcze nie teraz. Teraz chłonęła obecność Yaxleya każdą komórką swojego ciała, które toczyła gorączka. Każdy dotyk czuła głęboko, aż pod skórą, którą znaczył niczym tatuaż. Nie musiał nic mówić. Czas stanął w miejscu; zupełnie, jakby pod wpływem horatio, nawet drzewa umilkły, wstrzymując oddech. Nephthys też miała wrażenie, że już nie oddycha; że wyrwano jej z piersi ostatni haust powietrza, a teraz wzniosła się na jakiś inny poziom podświadomości. Sen, jawa? Wszystko zlewało się w jedno. Przed kilkoma dniami powiedział jej, że nie powinna się przejmować rzeczami, które wkrótce przestaną być jej zmartwieniem. Uświadomiła sobie jednak, że on nigdy nie przestanie być jej zmartwieniem. Nawet, jeżeli będą dzielić ich setki mil, a żaden list nie odda tego, co mogliby powiedzieć sobie w cztery oczy, gdyby nie wisiało nad nimi widmo wywiązywania się z obietnic, które złożyli w dniu narodzin, przypieczętowując swój los. Pragnęła go w tej chwili bardziej, niż kiedykolwiek wyobrażała sobie, że można pragnąć drugiej osoby. Był tak blisko, że zrodziło się w niej przekonanie, że cokolwiek stanie się od tej chwili, poza tym miejscem, gdy już się rozstaną, nie będzie miało znaczenia. Przyciągnął ją ku sobie i całe szczęście, bo wydawał się w tej chwili jedyną stabilizacją, jaką miała. Zachłanny pocałunek, tak inny od tego, który złożyła sama, nie będąc pewną, czy postępuje słusznie, zatrząsł jej światem w posadach. Zupełnie, jakby w chwili, gdy jego usta odnalazły jej, wszystko stało się nagle jasne, choć nie znaczyło to bynajmniej, że przez to prostsze. Odwzajemniła ten gest, z każdą chwilą śmielej. Smukłe palce jednej dłoni wplotła w jego włosy, drugą zaciskając niemal bezwiednie na ramieniu mężczyzny, by po chwili powieść nią w dół, jakby nie zamierzała już nigdy puścić. Dotyk warg na szyi, ciepło jego oddechu poraziło jej zmysły i sprowadziło zatracenie na umysł, zalany dotychczas nieznanymi jej doznaniami. Spomiędzy rozchylonych ust, wydarło się tylko ciche westchnienie; nieme pytanie, co myśmy zrobili, kiedy upadł mur pozorów i pozostały jedynie zgliszcza pozbawiające złudzeń. Pod przymkniętymi powiekami, poczuła nagle wilgoć. Próg szaleństwa został przekroczony, pozostawili granicę daleko za sobą. Nie istniał wstyd, nie istniały wyrzuty sumienia. Istniała tylko świadomość, że jeszcze chwila spędzona w jego ramionach sprawi, że będzie go pragnąć do stopnia, w którym straci samą siebie i nie poczuje z tego powodu ani cienia żalu.
- Nie... - ciche i mało przekonujące, krótkie słowo padło, nim zdążyła je nawet przemyśleć. Pożądanie uderzyło jej do głowy w stopniu umożliwiającym rozsądne podejście do sprawy, dlatego mimo tego, co powiedziała, złożyła na jego ustach jeszcze jeden pocałunek, nim mgła, która zasnuła jej umysł się przerzedzi. Nie chciała, by opadła. Nie chciała wracać na ziemię. Odurzona jak narkotykiem, nie była nawet w stanie. - Nie mogę. Bo jeśli zostanę tu jeszcze chwilę dłużej, to nie będę w stanie potem odejść - wyszeptała prosto w jego usta, zaciskając mocno powieki. Tak bardzo nie chciała się odsuwać, zaciskając uchwyt na Yaxleyu i rozluźniając go, tylko na krótką chwilę opierając twarz o zagłębienie jego szyi. Drżały jej dłonie, kolana, głos; cała zdawała się rozedrgana, nie potrafiąc nad tym zapanować. W pierwszym, nieśmiałym świetle księżyca, które przedzierało się przez liście, w jej oczach błysnęły niechciane łzy, kiedy w końcu podniosła głowę. Nie płakała nigdy; zbyt obawiając się, że gdy raz zacznie, to już nie skończy. Nie mogła przestać na niego patrzeć; nie mogła zdobyć się na wypowiedzenie słowa, które położy temu wszystkiemu kres. Nie chciała się żegnać, a przecież po to go tu ściągnęła, prawda? Tylko po to, by uświadomić sobie, ile dla niej znaczy. Czy to nie absurdalne, że takie rzeczy docierały, gdy zwykle było już za późno?
- Nie powiem "żegnaj", bo nie potrafię. Nigdy nie potrafiłam... - urwała, cofając się o krok, choć jeszcze go nie puściła, jakby nie mogąc się na to zdobyć. Nie musiała tłumaczyć; wiedział, że to właśnie z nim nigdy nie potrafiła się pożegnać. Tak bardzo bała się ostateczności, że nawet gdy nadeszła, nie była w stanie się na nią zdobyć. Wciąż drżała, nie mogąc nad tym zapanować, bynajmniej nie z chłodu. Chyba nigdy nie była równie rozgrzana, co w tej chwili. - Do zobaczenia w kolejnym życiu, Morgo. - Raz jeszcze rozkoszowała się brzmieniem jego imienia w swoich ustach. Postąpiła krok w tył; nie odwróciła się jednak do niego plecami, nie mogąc zdobyć się na utracenie kontaktu wzrokowego. Jakby był jedynym punktem orientacyjnym w otaczającej ją ciemności. Czuła pustkę, nie mając wokół siebie jego rąk, które zdawały się tam tak idealnie pasować, jakby to właśnie było ich miejsce. I zanim się odwróciła, chcąc ukryć łzy, by podążyć prosto w niechciane objęcia własnego przeznaczenia; zanim zniknęła, powiedziała coś po arabsku. Morgoth znał te słowa. Nie zapomnij.
Opadła kurtyna pozorów, pozostała jedynie naga prawda, z którą należało się w jakimś stopniu skonfrontować, choć jeszcze nie teraz. Teraz chłonęła obecność Yaxleya każdą komórką swojego ciała, które toczyła gorączka. Każdy dotyk czuła głęboko, aż pod skórą, którą znaczył niczym tatuaż. Nie musiał nic mówić. Czas stanął w miejscu; zupełnie, jakby pod wpływem horatio, nawet drzewa umilkły, wstrzymując oddech. Nephthys też miała wrażenie, że już nie oddycha; że wyrwano jej z piersi ostatni haust powietrza, a teraz wzniosła się na jakiś inny poziom podświadomości. Sen, jawa? Wszystko zlewało się w jedno. Przed kilkoma dniami powiedział jej, że nie powinna się przejmować rzeczami, które wkrótce przestaną być jej zmartwieniem. Uświadomiła sobie jednak, że on nigdy nie przestanie być jej zmartwieniem. Nawet, jeżeli będą dzielić ich setki mil, a żaden list nie odda tego, co mogliby powiedzieć sobie w cztery oczy, gdyby nie wisiało nad nimi widmo wywiązywania się z obietnic, które złożyli w dniu narodzin, przypieczętowując swój los. Pragnęła go w tej chwili bardziej, niż kiedykolwiek wyobrażała sobie, że można pragnąć drugiej osoby. Był tak blisko, że zrodziło się w niej przekonanie, że cokolwiek stanie się od tej chwili, poza tym miejscem, gdy już się rozstaną, nie będzie miało znaczenia. Przyciągnął ją ku sobie i całe szczęście, bo wydawał się w tej chwili jedyną stabilizacją, jaką miała. Zachłanny pocałunek, tak inny od tego, który złożyła sama, nie będąc pewną, czy postępuje słusznie, zatrząsł jej światem w posadach. Zupełnie, jakby w chwili, gdy jego usta odnalazły jej, wszystko stało się nagle jasne, choć nie znaczyło to bynajmniej, że przez to prostsze. Odwzajemniła ten gest, z każdą chwilą śmielej. Smukłe palce jednej dłoni wplotła w jego włosy, drugą zaciskając niemal bezwiednie na ramieniu mężczyzny, by po chwili powieść nią w dół, jakby nie zamierzała już nigdy puścić. Dotyk warg na szyi, ciepło jego oddechu poraziło jej zmysły i sprowadziło zatracenie na umysł, zalany dotychczas nieznanymi jej doznaniami. Spomiędzy rozchylonych ust, wydarło się tylko ciche westchnienie; nieme pytanie, co myśmy zrobili, kiedy upadł mur pozorów i pozostały jedynie zgliszcza pozbawiające złudzeń. Pod przymkniętymi powiekami, poczuła nagle wilgoć. Próg szaleństwa został przekroczony, pozostawili granicę daleko za sobą. Nie istniał wstyd, nie istniały wyrzuty sumienia. Istniała tylko świadomość, że jeszcze chwila spędzona w jego ramionach sprawi, że będzie go pragnąć do stopnia, w którym straci samą siebie i nie poczuje z tego powodu ani cienia żalu.
- Nie... - ciche i mało przekonujące, krótkie słowo padło, nim zdążyła je nawet przemyśleć. Pożądanie uderzyło jej do głowy w stopniu umożliwiającym rozsądne podejście do sprawy, dlatego mimo tego, co powiedziała, złożyła na jego ustach jeszcze jeden pocałunek, nim mgła, która zasnuła jej umysł się przerzedzi. Nie chciała, by opadła. Nie chciała wracać na ziemię. Odurzona jak narkotykiem, nie była nawet w stanie. - Nie mogę. Bo jeśli zostanę tu jeszcze chwilę dłużej, to nie będę w stanie potem odejść - wyszeptała prosto w jego usta, zaciskając mocno powieki. Tak bardzo nie chciała się odsuwać, zaciskając uchwyt na Yaxleyu i rozluźniając go, tylko na krótką chwilę opierając twarz o zagłębienie jego szyi. Drżały jej dłonie, kolana, głos; cała zdawała się rozedrgana, nie potrafiąc nad tym zapanować. W pierwszym, nieśmiałym świetle księżyca, które przedzierało się przez liście, w jej oczach błysnęły niechciane łzy, kiedy w końcu podniosła głowę. Nie płakała nigdy; zbyt obawiając się, że gdy raz zacznie, to już nie skończy. Nie mogła przestać na niego patrzeć; nie mogła zdobyć się na wypowiedzenie słowa, które położy temu wszystkiemu kres. Nie chciała się żegnać, a przecież po to go tu ściągnęła, prawda? Tylko po to, by uświadomić sobie, ile dla niej znaczy. Czy to nie absurdalne, że takie rzeczy docierały, gdy zwykle było już za późno?
- Nie powiem "żegnaj", bo nie potrafię. Nigdy nie potrafiłam... - urwała, cofając się o krok, choć jeszcze go nie puściła, jakby nie mogąc się na to zdobyć. Nie musiała tłumaczyć; wiedział, że to właśnie z nim nigdy nie potrafiła się pożegnać. Tak bardzo bała się ostateczności, że nawet gdy nadeszła, nie była w stanie się na nią zdobyć. Wciąż drżała, nie mogąc nad tym zapanować, bynajmniej nie z chłodu. Chyba nigdy nie była równie rozgrzana, co w tej chwili. - Do zobaczenia w kolejnym życiu, Morgo. - Raz jeszcze rozkoszowała się brzmieniem jego imienia w swoich ustach. Postąpiła krok w tył; nie odwróciła się jednak do niego plecami, nie mogąc zdobyć się na utracenie kontaktu wzrokowego. Jakby był jedynym punktem orientacyjnym w otaczającej ją ciemności. Czuła pustkę, nie mając wokół siebie jego rąk, które zdawały się tam tak idealnie pasować, jakby to właśnie było ich miejsce. I zanim się odwróciła, chcąc ukryć łzy, by podążyć prosto w niechciane objęcia własnego przeznaczenia; zanim zniknęła, powiedziała coś po arabsku. Morgoth znał te słowa. Nie zapomnij.
شاهدني من فوق
Nie rozmawiał o tym z nikim. Cyneric nie musiał mu mówić o uczuciu do Rosalie, bo obaj kuzyni znali się tak dobrze, że nie były im potrzebne słowa, a do tego wszystkiego nigdy nie byli nauczeni, by się uzewnętrzniać. Nawet przed sobą nawzajem. Nic więc dziwnego, że w połączeniu z ich charakterami było to tak proste i wręcz naturalne. Kobiety Yaxleyów różniły się od mężczyzn i chociaż były o wiele bardziej otwarte, również trzymały odpowiedni dystans. Gdzie tylko sięgał wzrokiem, nie było uczuć takich, jakie znali inni ludzie. Ród z Fenland był zachowawczy i tajemniczy nawet pomiędzy własnymi członkami rodziny - Morgoth widział to niezrozumienie na twarzy stryja podczas wczorajszej rozmowy, widział tak silnie tłumione przerażenie matki, gdy mogła jedynie obserwować jak jej syn zmieniał się w kogoś, kogo nie znała. Kto budził przerażenie, ale równocześnie mógł odczytać z jej twarzy coś jeszcze. Coś co pod pewnym względem dotykało również i jego samego. Smutek, który wynikał z nieuniknionego. Zupełnie jakby sądziła, że jego los, mimo że przesądzony, zmieni kierunek i tak jak zawsze wierzyło się, że bohater nie zginie na końcu książki, pomimo czytania jej setny raz, Beatrice do końca pragnęła odmiennego. Kiedyś potrafili się zrozumieć. Kiedyś wyglądało to inaczej, zanim nastały czasy Rycerzy Walpurgii; zanim Morgoth zdecydował się podjąć wszelkie działania, byle tylko zaopiekować się rodziną; zanim rozkaz złamał w nim coś i odbudował nową fasadę, niewyobrażalnie podobną do poprzedniej, lecz równocześnie inną. Odległą, nieobecną, dla wielu obcą. Matka zawsze potrafiła rozpoznać, co targało jej dzieckiem, ale to już minęło. Yaxley podejrzewał, że już nigdy nie będzie w stanie nikomu powierzyć tak prywatnej rzeczy jak własne, tak uzewnętrzniające się emocje, które obiecał sobie zostawić na dnie, gdzie nikt i nic ich nie znajdzie. Nawet on sam. Był to winien ojcu, rodzinie, obowiązkom, przeznaczeniu, które krążyły nad nim od kiedy pierwszy raz rozniósł się jego krzyk w królewskiej sypialni. Od zawsze żył dla czegoś więcej niż jedynie własnego spełnienia, co, w jego przekonaniu, nie mogło iść ramię w ramię z lojalnością do nazwiska. Być może właśnie dlatego, że uważali, że nic nie było w stanie złamać ich samych ani lojalności, którą posiadała tradycja w nich, zarzucono ten rodzaju pułapki, która rozpoczęła się wiele lat przed labiryntem. Wiele lat przed spotkaniem pod rękawem Praplatanów. Tam gdzie przelotne spotkanie na otoczonej torfowiskami, zarośniętej ścieżce przerodziło w szukanie płomiennego szala i ukradkowej kradzieży cennego czasu. Byli kimś więcej niż dziećmi, lecz kimś mniej niż dorosłymi, mimo że mogli się za takowych uważać. Czy skrawek materiału nie symbolizował zagubienia większego niż jedynie urwany moment zejścia z przeznaczonej, wytyczonej drogi i mimo że znaki tkwiły tuż przed nimi, nie potrafili ich rozpoznać. Nauczono ich wszystkiego - od etykiety przez historię po zaklęcia, ale pominięto tak wiele czynników, które sprawiały, że byli ludźmi. Nie nauczono ich kontrolować się za wszelką cenę, zakładając, że nikt nie był równie naiwny i lekkomyślny, by zaprzepaścić wszystko dla niestałego, niebezpiecznego, trywialnego uczucia. Morgoth nigdy nie sądził, że podobna sytuacja trafi się właśnie jemu i to ponownie, lecz wtedy było inaczej. Nie czuł tego, co teraz. Płomień trawił go od środka i jeśli cokolwiek miało teraz pomóc to już tylko jej obecność, mimo że równocześnie, jakże abstrakcyjnie, powodowała ów pożar i coraz częstsze wybuchy namiętności. Musiał ją podtrzymać mocno w talii, czując jak uginała się pod jego dotykiem, zupełnie jakby bez niego miała upaść na żwir pod stopami i osunąć się bezwiednie pozbawiona zmysłów. Było to tak niepojęte, bo dla niego to właśnie jej osoba sprawiała, że wciąż się tutaj znajdował, zapominając o wszystkim, co miało na niego czekać po powrocie. Tu i teraz było rzeczywistością. Cała reszta zniknęła w natłoku sekund i uderzeń serca. Mocny uchwyt palców we włosach nie sprawił mu bólu, gdy podtrzymywała się na nim resztkami sił; gdy słyszał jej urwany oddech zmieszany ze swoim własnym; gdy ciche westchnienie wydobywało się spomiędzy jej rozchylonych warg. Oparła się o niego policzkiem, chłonąc wszystko, co jej dawał, a on zamierzał to robić. Złamałby dla niej każdą świętość i wcale go to nie przerażało jak powinno. Na pewno po wszystkim, gdy już zostanie sam, szalejące emocje w końcu się uspokoją, miał zrozumieć na jak wielkie niebezpieczeństwo naraził ich dwoje, a w szczególności ją samą. Jednak teraz pomimo jej krótkiego Nie, nic się nie zmieniło. Kazała mu do siebie wrócić i dopiero później była w stanie znów się odezwać. On nie potrafił i nie chciał, wiedząc, że jeśli padną między nimi słowa to rozsypie się wraz z tym wszystko, co mieli. Był słaby, bo tak powinno się stać, ale nie podjął tego ważnego ciosu - to ona wzięła na siebie odpowiedzialność za ich oboje, przyjmując brzemię wyrwania się z zasnutego mgłą baldachimu złamanych zasad. Czuł jak przez jej ciało przechodziło drżenie jakby z zimna, ale wiedział, że nie to było przyczyną. Przygarnął ją do siebie mocniej i bliżej, zdając sobie sprawę, że sen ulegał rozpadowi, a gdy podniosła głowę, widział szkliste oczy wpatrzone prosto w niego. A więc to koniec. Zanim się odsunęła, odszukał jej warg, ostatni raz z nią igrając przed odejściem. - Usłyszysz mnie w wilczym skowycie - mruknął jej prosto w usta, będąc tak blisko, że wyczuwał ciepły oddech, który dosłownie parzył. Przytrzymał ją jeszcze w ostatnim geście wspólnego zniewolenia, nie pozwalając się odsunąć, bo wiedział, że za moment, gdy to nastąpi, poczuje pod palcami chłód, który nigdy już nie zostanie przegoniony. Nie wierzył w kolejne życie. Gdyby to było takie proste, nikt nie przejmowałby się tym, co miało aktualnie miejsce i nie przykładał zbytniej wagi do rzeczywistości. Jeśli ktokolwiek potrafił stąpać równie twardo, co on, wiedziałby, że miało się jedynie jedno życie i to właśnie o nie należało walczyć bez względu na przeciwności. Właśnie dlatego nie mogli go zaprzepaścić, nie mogli dzielić się na dwoje. Sami odebrali sobie znaczną część rozsądku, popadając w nierzeczywistą teraźniejszość, która miała trwać w ich umysłach jeszcze długo po opuszczeniu Gloucestershire. Rękaw Praplatanów znów były pusty, a wiatr nie odbijał się już o nic innego nad konary i korony drzew stróżujących nad tym miejscem. Jednak nad tym wszystkim unosiło się coś jeszcze. Tej nocy królował tam wilczy lament, któremu po chwili zawtórowało więcej przeciągłych głosów.
|zt x2
|zt x2
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uwielbiała powroty do domu. Kiedy pierwszy raz przyjechała do Londynu miała przy sobie dokładnie ten sam skórzany neseser i starannie odprasowaną białą koszulę wsadzoną w ołówkową spódnicę. W miejskim zgiełku otoczona bezosobowymi masami ludźmi zalewającymi ją ze wszystkich stron czuła się tak jakby ktoś zdzielił ją obuchem w głowę. Dotąd, chociaż mija trzeci rok mieszkania w mieście wspomina ciężkie początki z lekkim grymasem na twarzy. Nigdy nie należała do osób szczególnie przyciągających do siebie nowych znajomych osobowością. Nie chodziło tu konkretnie o jakiś aspekt jej charakteru, bardziej o dystans, jaki przybierała z każdą nowo poznaną osobą. Cecily wydawało się zwyczajnie, że tak jest lepiej, pilnować się, nie obnażać zbytnio własnych uczuć. W Hogwarcie przychodziło jej to z łatwością, bo mogła skrywać się pod maską docinek, psikusów i swoich szalonych pomysłów. Dorosłe życie wyglądało nieco inaczej, a w przekonaniu tym utwierdził ją kurs uzdrowicielski. To zdecydowanie nie była praca dla wszystkich, chociaż faktycznie niesie wiele cudownych chwil, to w rutynie codzienności bliżej jej raczej do ludzkich tragedii i wypadków, niż cudownych uzdrowień. Ratownictwo nauczyło ją pokory, a także realistycznego podejścia do życia.
Wszystko jednak schodziło na dalszy plan, gdy nadchodziła pora miesiąca przypadająca na wizytę w domu rodzinnym. Cecil doskonale potrafiła wyczuć, kiedy mijała granicę Gloucestershire, nieważne czy leciała na miotle, czy poruszała się innym środkiem lokomocji. Zwyczajnie to wiedziała, bo takiego miejsca nie da się zapomnieć. Jako dziecko zwiedziła każdy jego kąt. Każda rzeczka, jaskinia, dziupla wydrążona w starym drzewie znała dziewczynkę od Hagridów. I to nie jedną. Nie pamiętała czasów przed poznaniem Tangwystl. Wychowały się praktycznie nierozłącznie od siebie, za co po cichu dziękowała rodzicom i wujostwu. Gdy szła do Hogwartu, mimo niepokojących nastrojów politycznych, obawy jej rodziców nie były tak wielkie jak mogłyby być. Masz Tangie, Tangie ma ciebie. Hagridowie zawsze trzymają się razem. Powtarzał ojciec we wszystkich momentach wątpliwości Cecil.
Tylko przed rodziną nie kryła swoich problemów, tego, że wiele osób dystansowało się od niej, przez wzgląd na działalność rodziców, aferę Rubeusa, ale też zupełnie trywialne sprawy, jak chociażby jej specyficzny wygląd. Zwykle potrafiła sama sobie z tym poradzić, hardo załatwić sprawę, a kolegów szukać wśród ludzi wartych jej zainteresowania, ale czasami... Czasami nie chciała martwić rodziców trywialnymi problemami, których bała się przyznać nawet przed samą sobą. Fakty bowiem były takie, że... No cóż, była dziewczyną. I to całkiem wrażliwą mimo tego, co lubiła udawać. Przechodziła taki okres w trakcie nauki, kiedy powoli o ilości znajomych przestawało decydować to, czy jesteś dobra w zbijaku, ale czy ładnie prezentujesz się w stroju wyjściowym, albo masz rozległe znajomości i koneksje rodzinne. Oczywiście, że robiła dobrą minę do złej gry. Im więcej jej koleżanek znajdywało kolejnych chłopaków, przymilało się do popularniejszych uczennic czy uczniów, tym bardziej ona stawała na przekór konwenansom. Właśnie w takich momentach miała Tangwystl. Zawsze wyglądało to podobnie. Szukały ustronnego miejsca do rozmowy, cichy zakątek biblioteki, drzewo na uboczu wzgórza szkoły, a gdy czuły się już bezpiecznie po prostu rozmawiały. Potrafiły przesiedzieć tak godzinami, zajmując się zupełnie drobnymi sprawami, jakże ważnymi dla kilkunastoletnich czarownic. Jednym z takich miejsc była właśnie aleja praplatanów. Zawsze przechodziła tę drogę, kiedy chciała trochę odetchnąć, zanim zjawi się u rodziców. Znała oczywiście inne, lepsze skróty, ale to właśnie ta ścieżka pozwalała Cecylii w spokoju pomyśleć. Uniosła głowę by spojrzeniem ogarnąć drzewa splatające się u swych koron niczym złączone dłonie. Przechodziła tędy już tysięczny raz, ale jakoś nigdy nie pokwapiła się o spojrzenie w górę. Są takie piękne, ale częściej patrzymy pod nogi niż w niebo. Może na tym właśnie polegał problem panny Hagrid? Wolała nie ponosić się wyobraźni i emocjom, w obie, że zawędruje w zupełnie sobie nieznane tereny.
Our hearts
become hearts of flesh when we learn where the outcast weeps
Cecily Hagrid
Zawód : Ratownik w Czarodziejskim Pogotowiu Ratunkowym
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You have not lived today until you have done something for someone who can never repay you
♪
♪
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dorosłość mijała nieprzyzwoicie szybko. Zdecydowanie szybciej niźli dni wypełnione nauką i przygodami, które przeżyła w Hogwarcie. Tam czas mijał inaczej, miał swój specyficzny kształt. Gdy mury Hogwartu pozostawały za plecami zmieniał się w inny, bardziej pośpieszny, mocniej bezwzględny. Dni mijały szybciej, czasem zlewając się jeden w drugi. Wypełniony pracą i wizytami w Mungu i obowiązkową, comiesięczną wizytą w domu. Choć ich rodzinny dom ostatnio stał pusty, zaglądała tam, by zetrzeć kurze i dopilnować, by wszystko było tak jak powinno - bo staremu. Swoiste muzeum życia, które wiedli niegdyś. Szczęśliwego, pozbawionego trosk, złożonego z pełnej rodziny. Teraz… Teraz było inne, bardziej dziurawe, mocniej niepewne i Tangwystl musiała czasem trzymać się z całych sił, by nie poddać się pod naporem pochmurnych myśli. Poza tym, lubiła odwiedzać wujostwo, przy nich i tutaj mogła choć na kilka chwil znów poczuć się jak mała dziewczynka. Znająca tą krainę na pamięć, odnajdująca kolejne magiczne miejsca, jedyne w swoim rodzaju kryjówki, które mogła dzielić z najbliższymi.
Wędrówka miejscami, które przepełniały wspomnienia była nie tylko drogą, którą odbywały jej stopy, ale też i tą, którą przemierzała jej dusza. Jeszcze przyjemniejszą, gdy obok niej wędrowała Cecily. Lata temu, gdy były jeszcze młode - pamiętała jak dziś - jak zobaczyły ze ścieżki skręcając w lewo między drzewami, składającymi się w koronę liści nad ich głowami. Coś, przeczucie, pociągnęło Tangwystl właśnie w tamtą stronę i nigdy nie żałowała, że postanowiła słuchać się jego. Od tego dnia też zawierzała własnej intuicji, pozwalając, by ta ją prowadziła w momentach zwątpienia, które wcześniej, czy później odnajdowały każdego. Tego dnia, gdy ciągnęła za nadgarstek kuzynkę nie spodziewała się, że uda jej się odnaleźć aż taki skarb. Krótka droga między drzewami i wyższymi krzewami doprowadziła ich do urokliwej polany, otoczonej zewsząd wysoką roślinną, odciętą od świata zewnętrznego, nieruszoną ręką człowieka. Wąski strumień przebiegał przez nią - prawdopodobnie ten sam, który biegł niedaleko ich domostw, jednak mniejszy, skromniejszy. To był dzień przed jej wyjazdem do szkoły. Spędziły go prawie całego właśnie tam, leżąc na trawie i obserwując chmury, dzieląc się wątpliwościami, które zasiewały młode, naiwne serca. Gdy wracały, Tangie oznaczyła jedno z drzew runą - Raidho, znaczące w jednym ze swoich tłumacze drogę. I gdy dziś, ponad dekadę później jej wzrok padł na stary znak, pociągnęła jak dawniej kuzynkę pragnąć sprawdzić, czy to miejsce nadal pozostało niezmienne.
I nie myliła się.
- Zobacz, Cily. - powiedziała do niej, rozkładając ręce i okręcając się wokół własnej osi. - Nic się nie zmieniło. Zupełnie, jakby czas tu stał w miejscu. - uśmiech zagościł na jej twarzy gdy zerknęła na kuzynkę, jednak zaraz zastąpiła je chmura, która przemknęła po jej twarzy. - A jednak zmienił się wszystko. - szepnęła cicho, opadając na nadal zieloną trawę. Szczęśliwa, że to miejsce nie padło ofiarom szalejących anomalii. Chociaż, albo aż, tyle.
Wędrówka miejscami, które przepełniały wspomnienia była nie tylko drogą, którą odbywały jej stopy, ale też i tą, którą przemierzała jej dusza. Jeszcze przyjemniejszą, gdy obok niej wędrowała Cecily. Lata temu, gdy były jeszcze młode - pamiętała jak dziś - jak zobaczyły ze ścieżki skręcając w lewo między drzewami, składającymi się w koronę liści nad ich głowami. Coś, przeczucie, pociągnęło Tangwystl właśnie w tamtą stronę i nigdy nie żałowała, że postanowiła słuchać się jego. Od tego dnia też zawierzała własnej intuicji, pozwalając, by ta ją prowadziła w momentach zwątpienia, które wcześniej, czy później odnajdowały każdego. Tego dnia, gdy ciągnęła za nadgarstek kuzynkę nie spodziewała się, że uda jej się odnaleźć aż taki skarb. Krótka droga między drzewami i wyższymi krzewami doprowadziła ich do urokliwej polany, otoczonej zewsząd wysoką roślinną, odciętą od świata zewnętrznego, nieruszoną ręką człowieka. Wąski strumień przebiegał przez nią - prawdopodobnie ten sam, który biegł niedaleko ich domostw, jednak mniejszy, skromniejszy. To był dzień przed jej wyjazdem do szkoły. Spędziły go prawie całego właśnie tam, leżąc na trawie i obserwując chmury, dzieląc się wątpliwościami, które zasiewały młode, naiwne serca. Gdy wracały, Tangie oznaczyła jedno z drzew runą - Raidho, znaczące w jednym ze swoich tłumacze drogę. I gdy dziś, ponad dekadę później jej wzrok padł na stary znak, pociągnęła jak dawniej kuzynkę pragnąć sprawdzić, czy to miejsce nadal pozostało niezmienne.
I nie myliła się.
- Zobacz, Cily. - powiedziała do niej, rozkładając ręce i okręcając się wokół własnej osi. - Nic się nie zmieniło. Zupełnie, jakby czas tu stał w miejscu. - uśmiech zagościł na jej twarzy gdy zerknęła na kuzynkę, jednak zaraz zastąpiła je chmura, która przemknęła po jej twarzy. - A jednak zmienił się wszystko. - szepnęła cicho, opadając na nadal zieloną trawę. Szczęśliwa, że to miejsce nie padło ofiarom szalejących anomalii. Chociaż, albo aż, tyle.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chciała, żeby chwile takie jak ta trwały w nieskończoność. Mała polanka mimo swojej prozaicznej zwyczajności niosła poczucie bezpieczeństwa, którego Cecily rzadko doświadczała w Londynie. Nie licząc ich mieszkania, odnosiła wrażenie, że zawsze musi mieć się na baczności. Przeminęły już czasy, kiedy praca w ratownictwie wydawała się jedynie niewinnym zawodem. Wiele od niej zależało, a na wątłych barkach dziewczyny spoczywała odpowiedzialność za życie i zdrowie innych. Dotąd rzadko przyznawała to przed sobą, ciężko było Cecylii opowiedzieć się po którejś ze stron targających ją uczuć, wiedziała bowiem, że kiedy już czegoś się podejmie, to potraktuje wyznaczone zadania poważnie. Jeśli jednak spojrzeć na to inaczej... Czasami brakowało czarownicy dawnych czasów kawałów wykręcanych nauczycielom i biegania po zamku grubo po granicy ciszy nocnej. Rzeczywistość niosła ze sobą inne obowiązki, ale też inne rodzaje rozrywek. Pewnych rzeczy nie wypadało robić dorosłej kobiecie ze stateczną, ministerialną posadą. Całe szczęście, że nie dorobiła się własnego biurka i stosiku dokumentów, a zamiast tego mogła bez oporu działać w terenie. Dawało to kobiecie namiastkę dawnej wolności, pozwalało praktykować czary bardziej zaawansowane niż alohomora, ale też zapewniało źródło satysfakcji. Wydeptała miejsce pośród soczyście zielonej trawy i ułożyła się, tak by głową stykać się z Tangie, ale resztę ciała mieć skierowaną w przeciwną stronę.
- Dawno nas tutaj już nie było. – Westchnęła przeciągle bawiąc się zerwanym źdźbłem. Mimo tego, że część nieba zasłaniały rozłożyste korony drzew, wyraźnie dostrzegała zarys biegnących szybko po niebieskim firmamencie puchatych chmur. Wystawiła palec wskazujący przed siebie z zadowoleniem wodząc nim po tej o wyjątkowo dziwnym kształcie.
- Spójrz na tamtą! Wygląda jak... Jak sowa, która niesie w dziobie kremową babeczkę. – Zadowolona ze swojej bystrości skojarzeń usadowiła się wygodniej pośród stokrotek i koniczyn. Zabawa z szukaniem kształtów w chmurach należała do ich tradycji jeszcze z czasów wczesnego dzieciństwa. Wymyślały jak najbardziej oderwane od rzeczywistości porównania nazywając to „treningiem zmysłów”. O ile się nie myliła, Cecylka miała w którymś ze starych notesów ich wspólną listę tych najbardziej niedorzecznych pomysłów. Spojrzała na Tangie kątem oka, dalej bawiąc się urwanym kawałkiem trawy.
- Czasami mam wrażenie, że zmienia się wszystko, ale tylko ja stoję w miejscu. Zupełnie jakby świat wirował i tonął we własnych sprawach, podczas gdy ja stałam obok całkowicie z nich wykluczona. – Mówiła cicho, niby do siebie, ale tak by kuzynka mogła to wyraźnie usłyszeń. Nie mogła nic poradzić na swój spokojny ton głosy, całkowicie inny niż zwyczajowy, głośny, jakiego używała w pracy i podczas spotkań ze znajomymi. Tutaj, w Gloucestershire mogła wreszcie odetchnąć, przez chwilę zasmakować ciszy. Kiedyś Cecylia nienawidziła spędzania czasu samej. Zaczepiała kolegów czy koleżanki, zatruwała czas mamie i tacie, byleby ktoś się z nią bawił, byleby nie zostawiano dziewczyny samej z myślami. Sama do końca nie wiedziała, dlaczego tak jest, przecież nie miała nic do ukrycia. Tym bardziej przed samą sobą. Takie uczucia zaczęły narastać od czasów wystąpienia anomalii. Czasami budziła się w nocy zlana potem, z dziwnym przekonaniem, że oto podczas snu wyśniła bardzo ważną dla siebie wiadomość. Za każdym razem była o krok przed przypomnieniem sobie tej informacji, ale cóż... Nigdy nie zdołała uchwycić uciekającego wspomnienia.
- Dawno nas tutaj już nie było. – Westchnęła przeciągle bawiąc się zerwanym źdźbłem. Mimo tego, że część nieba zasłaniały rozłożyste korony drzew, wyraźnie dostrzegała zarys biegnących szybko po niebieskim firmamencie puchatych chmur. Wystawiła palec wskazujący przed siebie z zadowoleniem wodząc nim po tej o wyjątkowo dziwnym kształcie.
- Spójrz na tamtą! Wygląda jak... Jak sowa, która niesie w dziobie kremową babeczkę. – Zadowolona ze swojej bystrości skojarzeń usadowiła się wygodniej pośród stokrotek i koniczyn. Zabawa z szukaniem kształtów w chmurach należała do ich tradycji jeszcze z czasów wczesnego dzieciństwa. Wymyślały jak najbardziej oderwane od rzeczywistości porównania nazywając to „treningiem zmysłów”. O ile się nie myliła, Cecylka miała w którymś ze starych notesów ich wspólną listę tych najbardziej niedorzecznych pomysłów. Spojrzała na Tangie kątem oka, dalej bawiąc się urwanym kawałkiem trawy.
- Czasami mam wrażenie, że zmienia się wszystko, ale tylko ja stoję w miejscu. Zupełnie jakby świat wirował i tonął we własnych sprawach, podczas gdy ja stałam obok całkowicie z nich wykluczona. – Mówiła cicho, niby do siebie, ale tak by kuzynka mogła to wyraźnie usłyszeń. Nie mogła nic poradzić na swój spokojny ton głosy, całkowicie inny niż zwyczajowy, głośny, jakiego używała w pracy i podczas spotkań ze znajomymi. Tutaj, w Gloucestershire mogła wreszcie odetchnąć, przez chwilę zasmakować ciszy. Kiedyś Cecylia nienawidziła spędzania czasu samej. Zaczepiała kolegów czy koleżanki, zatruwała czas mamie i tacie, byleby ktoś się z nią bawił, byleby nie zostawiano dziewczyny samej z myślami. Sama do końca nie wiedziała, dlaczego tak jest, przecież nie miała nic do ukrycia. Tym bardziej przed samą sobą. Takie uczucia zaczęły narastać od czasów wystąpienia anomalii. Czasami budziła się w nocy zlana potem, z dziwnym przekonaniem, że oto podczas snu wyśniła bardzo ważną dla siebie wiadomość. Za każdym razem była o krok przed przypomnieniem sobie tej informacji, ale cóż... Nigdy nie zdołała uchwycić uciekającego wspomnienia.
Our hearts
become hearts of flesh when we learn where the outcast weeps
Cecily Hagrid
Zawód : Ratownik w Czarodziejskim Pogotowiu Ratunkowym
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You have not lived today until you have done something for someone who can never repay you
♪
♪
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W takich miejscach jak to czas zwalniał tak bardzo, że czasem aż sprawiał wrażenie, jakby zwyczajnie zatrzymywał się w miejscu. Niebezpiecznie jednak, biegł dalej w tym samym tempie. Ale nie miało to tak wielkiego znaczenia dla nich dwóch, gdy na wyprawę w rodzinne strony zazwyczaj dawały sobie cały dzień, nie chcąc spieszyć się w odkrywaniu na nowo tych samych, znajomych miejsc, które były całkowicie ich gdy były dzieciakami. Czy gdy wyruszył świat, ktoś inny odnalazł w ich miejscach swoje własne? Miała nadzieję, że tak. Tutaj odnajdywały spokój i bezpieczeństwo, gdy uciekały przed tym głupkiem Donem, a Rubeusa nie było w pobliżu. Nie miał tylu szarych komórek by odnaleźć to, co było na wyciągnięcie ręki.
- Kocham to miejsce, ale wizyty w domu są… ciężkie, chyba. - powiedziała spokojne marszcząc lekko brwi, gdy Cily układała się obok niej. Nie potrafiła dokładnie nazwać kłębiących się w niej uczuć. Z jednej strony kochała te zielone rejony w których się wychowała. Z drugiej, rodzinny dom świecący pustkami, przypominał dosadniej o śmierci matki i chorobie ojca. Ale i tak zjawiała się tutaj, może rzadziej, niż wcześniej, jednak nie uciekała. Ścierała spokojnie kurze z mebli i półek, które zostały dokładnie w takim stanie w jakim je zostawili. Pomnik ich przeszłości, ciepły, rodzinny, a jednak smutny. Zerknęła na chmurę którą wskazywała marszcząc brwi i wydymając usta. Przesunęła spojrzeniem po niebie, które odbijało się w jej tęczówkach.
- Tamta. - wskazała jedną chmur, znajdująca się bardziej po prawo. - Jastrząb w pelerynie. - zawyrokowała mrużąc lekko oczy, jakby zastanawiając się jeszcze, czy jej typ jest poprawny. Ten ptak towarzyszył jej od kiedy tylko zaskoczona zobaczyła go jako swojego patronusowego przyjaciela. Kompletnie nie potrafiła zrozumieć dlaczego właśnie od przypadł jej w udziale, ale po kilku próbach odpuściła, zwyczajnie się z tym godząc. Widocznie, magia wiedziała coś lepiej niż ona.
- Też to czujesz. - stwierdziła cichutko, nie odrywając spojrzenia od chmur. Westchnęła lekko, jakby coś ciążyło jej do tego czasu. Bo i tak było. Anomalie pojawiły się w Londynie nagle i siały spustoszenie. Słyszała szeptane rozmowy aurorów, wiedziała o miejscach, które trapiły anomalie, nie raz o nich mówili, a jednak mało to wiedział, jak sobie z nimi poradzić. Słyszała też, jak ktoś mówił o tym, że te anomalie naprawiano, ale nikt nie wiedział kto i jak tego dokonał. - Powietrze w Londynie jest jakby cięższe. Chmury bardziej ponure. Wszystko zdaje się ociężałe i ciche. Jak cisza przed burzą. - mruknęła unosząc dłonie i przecierając nimi twarz. Nie trudno było odczuć podenerwowanie w innych ludziach. Wszyscy chodzili szybciej, zupełnie, jakby się czegoś obawiali. Czegoś, czego sami nie potrafili nazwać. - Coraz częściej wyciągam runy, które zapowiadają zagrożenie, ryzyko i decyzje. Ostatnio widziałam ich tak wiele odwróconych na samym początku, dopiero jak mama mi je dawała. - wyciągnęła z kieszeni woreczek z kamieniami, na których sama wyryła luty przed ponad dekadą. Westchnęła raz jeszcze. - Może powinniśmy porozmawiać z Rubeusem. Może on coś wie. - coś więcej niż my. Ciążyła jej ta niewiedza. Miała wrażenie, że coś się dzieje. Coś obok, prawie ją dotykając, ale przemykając jednocześnie gdzieś obok.
- Kocham to miejsce, ale wizyty w domu są… ciężkie, chyba. - powiedziała spokojne marszcząc lekko brwi, gdy Cily układała się obok niej. Nie potrafiła dokładnie nazwać kłębiących się w niej uczuć. Z jednej strony kochała te zielone rejony w których się wychowała. Z drugiej, rodzinny dom świecący pustkami, przypominał dosadniej o śmierci matki i chorobie ojca. Ale i tak zjawiała się tutaj, może rzadziej, niż wcześniej, jednak nie uciekała. Ścierała spokojnie kurze z mebli i półek, które zostały dokładnie w takim stanie w jakim je zostawili. Pomnik ich przeszłości, ciepły, rodzinny, a jednak smutny. Zerknęła na chmurę którą wskazywała marszcząc brwi i wydymając usta. Przesunęła spojrzeniem po niebie, które odbijało się w jej tęczówkach.
- Tamta. - wskazała jedną chmur, znajdująca się bardziej po prawo. - Jastrząb w pelerynie. - zawyrokowała mrużąc lekko oczy, jakby zastanawiając się jeszcze, czy jej typ jest poprawny. Ten ptak towarzyszył jej od kiedy tylko zaskoczona zobaczyła go jako swojego patronusowego przyjaciela. Kompletnie nie potrafiła zrozumieć dlaczego właśnie od przypadł jej w udziale, ale po kilku próbach odpuściła, zwyczajnie się z tym godząc. Widocznie, magia wiedziała coś lepiej niż ona.
- Też to czujesz. - stwierdziła cichutko, nie odrywając spojrzenia od chmur. Westchnęła lekko, jakby coś ciążyło jej do tego czasu. Bo i tak było. Anomalie pojawiły się w Londynie nagle i siały spustoszenie. Słyszała szeptane rozmowy aurorów, wiedziała o miejscach, które trapiły anomalie, nie raz o nich mówili, a jednak mało to wiedział, jak sobie z nimi poradzić. Słyszała też, jak ktoś mówił o tym, że te anomalie naprawiano, ale nikt nie wiedział kto i jak tego dokonał. - Powietrze w Londynie jest jakby cięższe. Chmury bardziej ponure. Wszystko zdaje się ociężałe i ciche. Jak cisza przed burzą. - mruknęła unosząc dłonie i przecierając nimi twarz. Nie trudno było odczuć podenerwowanie w innych ludziach. Wszyscy chodzili szybciej, zupełnie, jakby się czegoś obawiali. Czegoś, czego sami nie potrafili nazwać. - Coraz częściej wyciągam runy, które zapowiadają zagrożenie, ryzyko i decyzje. Ostatnio widziałam ich tak wiele odwróconych na samym początku, dopiero jak mama mi je dawała. - wyciągnęła z kieszeni woreczek z kamieniami, na których sama wyryła luty przed ponad dekadą. Westchnęła raz jeszcze. - Może powinniśmy porozmawiać z Rubeusem. Może on coś wie. - coś więcej niż my. Ciążyła jej ta niewiedza. Miała wrażenie, że coś się dzieje. Coś obok, prawie ją dotykając, ale przemykając jednocześnie gdzieś obok.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Rękaw Praplatanów
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire