Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire
Rękaw Praplatanów
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Rękaw Praplatanów
W Glocestershire, w oddali od większych miast, znajduje się niecodzienna alejka osłonięta tunelem tworzonym przez żywe drzewa; stary las, ukrywany przed mugolami w celu ochrony drogocennych roślin, stworzył tę ścieżkę sam, otwarcie witając odwiedzających to miejsce czarodziejów - wrogo traktując niemagicznych, których drwale stosunkowo często pojawiali się w okolicy, niosąc ze sobą zagrożenie. Z obu stron pną się ku górze imponujące platany, których korony zaplatają się nad drogą, tworząc naturalny rękaw. Jedynie Ollivanderowie posiadają pozwolenie na wydobywanie drewna z tego lasu do tworzenia różdżek.
Pokierowała ludzi w odpowiednią stronę, pomagając pozostałym znaleźć miejsce do schronienia w oczekiwaniu na pomoc, a reszcie zapewnić odpoczynek i regenerację.
Wybrała tę ścieżkę nie bez powodu. Z tylu pozostałych zawodów, jakich mogła się podjąć, wezwanie przeznaczenia powiedziało jasno, do czego została stworzona. Otrzymała moc, którą nie każdy doceniał w subtelnych zdolnościach. Ludzie otwierali przed nią nie tylko swe fizyczne słabości, ale też umysły pełne najbardziej tajemnych z głęboko wstydliwych i skrywanych sekretów, bo jej ufali. Sama musiała zrobić to samo. Otworzyć się na przyszłość i stanąć na progu tego, co czekało ich wszystkich. Nie bać się, powitać ją niczym starą przyjaciółkę, nawet jeśli miała przyjść pod postacią śmierci. Ronja była w stanie się z tym pogodzić. Może nie dzisiaj i nie jutro, ale myśli kobiety klarowały się jasno i zrozumiale. Niech nazwą ją naiwną. Niech zaśmieją się z serca, które potrafi jeszcze wierzyć. Ona sama wie, akurat w tym jednym przypadku, wie lepiej. Nie należy go nie doceniać, bowiem serce Fancourt walczyło w bitwach z największymi wrogami. Pokonywało przeciwności i burzyły mury nie do zburzenia. Każdy moment, gdy przeciwnik ignorował jej uczucia, stawał się chwilą, w której mógł odnieść sromotną klęskę.
- Zrobiłyśmy wszystko, co w naszej mocy. - Odezwała się cicho, podchodząc do blondynki i równając się z nią ramionami. Przeszły wspólnie od samego początku Rękawu Praplantów do tego momentu, a jeden rzut okiem do tyłu wystarczył, by porównać, jak bardzo złagodziły sytuację tragedii, w jakiej znaleźli się ocaleni. - Reszta nie należy do nas. Teraz czas tylko cierpliwie czekać. - Dodała, krzyżując ramiona w objęciu samej siebie. - Jeszcze. - Nie była pewna na ile tej cierpliwości kobiecie starczy. Cechy, którą mogła się poszczycić ponad wieloma innymi. Miała nadzieję, że próby, które czekały ich wszystkich, okażą się prowadzić do celu. Musiały. Bowiem perspektywa tego, iż na końcu tej bolesnej drogi czekała nicość przerażała Fancourt nawet bardziej od potencjalnego zła, jakie jeszcze miała przed sobą.
| zt. dla ronji
Wybrała tę ścieżkę nie bez powodu. Z tylu pozostałych zawodów, jakich mogła się podjąć, wezwanie przeznaczenia powiedziało jasno, do czego została stworzona. Otrzymała moc, którą nie każdy doceniał w subtelnych zdolnościach. Ludzie otwierali przed nią nie tylko swe fizyczne słabości, ale też umysły pełne najbardziej tajemnych z głęboko wstydliwych i skrywanych sekretów, bo jej ufali. Sama musiała zrobić to samo. Otworzyć się na przyszłość i stanąć na progu tego, co czekało ich wszystkich. Nie bać się, powitać ją niczym starą przyjaciółkę, nawet jeśli miała przyjść pod postacią śmierci. Ronja była w stanie się z tym pogodzić. Może nie dzisiaj i nie jutro, ale myśli kobiety klarowały się jasno i zrozumiale. Niech nazwą ją naiwną. Niech zaśmieją się z serca, które potrafi jeszcze wierzyć. Ona sama wie, akurat w tym jednym przypadku, wie lepiej. Nie należy go nie doceniać, bowiem serce Fancourt walczyło w bitwach z największymi wrogami. Pokonywało przeciwności i burzyły mury nie do zburzenia. Każdy moment, gdy przeciwnik ignorował jej uczucia, stawał się chwilą, w której mógł odnieść sromotną klęskę.
- Zrobiłyśmy wszystko, co w naszej mocy. - Odezwała się cicho, podchodząc do blondynki i równając się z nią ramionami. Przeszły wspólnie od samego początku Rękawu Praplantów do tego momentu, a jeden rzut okiem do tyłu wystarczył, by porównać, jak bardzo złagodziły sytuację tragedii, w jakiej znaleźli się ocaleni. - Reszta nie należy do nas. Teraz czas tylko cierpliwie czekać. - Dodała, krzyżując ramiona w objęciu samej siebie. - Jeszcze. - Nie była pewna na ile tej cierpliwości kobiecie starczy. Cechy, którą mogła się poszczycić ponad wieloma innymi. Miała nadzieję, że próby, które czekały ich wszystkich, okażą się prowadzić do celu. Musiały. Bowiem perspektywa tego, iż na końcu tej bolesnej drogi czekała nicość przerażała Fancourt nawet bardziej od potencjalnego zła, jakie jeszcze miała przed sobą.
| zt. dla ronji
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Po zajęciu się najcięższymi przypadkami przeszły do reszty i im służąc swoimi umiejętnościami i dobrym słowem. Byli zmarznięci, wykończeni i głodni, a to nie był koniec ich walki. Widziała jak ochotnicy podobnie jak one przechodzili się pomiędzy ludzi oferując pomoc, rozdając koce, ciepły napitek. Wciąż była nadzieja. Ludzie nawzajem się krzywdzili, ale też byli i tacy, którzy wyciągali pomocną dłoń, tacy, którzy walczyli o lepsze jutro, tacy którzy byli w stanie zaoferować wyłącznie ciepły uśmiech, ale czasem i to było potrzebne, nawet wystarczające. To takie chwile dodawały jej siły, wiary w to, że ludzkość jest jeszcze coś warta, że nie wszystkie wartości zostały utracone, że dobroć wciąż istnieje, jest w tych ludziach wokół niej, a za nią, za nich, warto jest walczyć. Nie uważała, że kiedykolwiek będzie jej to dane. Nie z jej umiejętnościami, ale zrobi co w jej mocy, aby im wszystkim pomóc bez względu na cenę jaką przyjdzie jej za to zapłacić. Składała przysięgę. Obiecywała pomagać każdemu w potrzebie i to właśnie miała zamiar uczynić.
Wpatrywała się w tych ludzi dziś wiele razy widząc przed sobą tak różne historie, niektóre z nich dane jej było nawet usłyszeć. Strata, pragnienia, smutek, nadzieja - wszystko to dzieliła z nimi, a oni z nią. Czarodziej, czy mugol, nie widziała różnicy. Spojrzała krótko na kobietę, która stanęła obok niej kiwając bezwiednie głową, aby znów przenieść wzrok na ludzi przed nimi. Faktycznie, zrobiły co mogły. Chciałaby być w stanie zaoferować im więcej, ale nie miała takiej mocy, takich możliwości. Jeszcze. Cierpliwość była niezbędna w ich pracy i nie wątpiła, że Ronja, podobnie jak ona sama, ma jej ogromne pokłady. Wszystko ma jednak swoje limity. One mają swoje limity. Oni wszyscy mają. Co się stanie, gdy je przekroczą? Poddadzą się? A może wręcz przeciwnie? Miała tylko nadzieję, że żadne z nich nie przemieni się w to z czym walczy.
| zt Yvette
Wpatrywała się w tych ludzi dziś wiele razy widząc przed sobą tak różne historie, niektóre z nich dane jej było nawet usłyszeć. Strata, pragnienia, smutek, nadzieja - wszystko to dzieliła z nimi, a oni z nią. Czarodziej, czy mugol, nie widziała różnicy. Spojrzała krótko na kobietę, która stanęła obok niej kiwając bezwiednie głową, aby znów przenieść wzrok na ludzi przed nimi. Faktycznie, zrobiły co mogły. Chciałaby być w stanie zaoferować im więcej, ale nie miała takiej mocy, takich możliwości. Jeszcze. Cierpliwość była niezbędna w ich pracy i nie wątpiła, że Ronja, podobnie jak ona sama, ma jej ogromne pokłady. Wszystko ma jednak swoje limity. One mają swoje limity. Oni wszyscy mają. Co się stanie, gdy je przekroczą? Poddadzą się? A może wręcz przeciwnie? Miała tylko nadzieję, że żadne z nich nie przemieni się w to z czym walczy.
| zt Yvette
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
17 IV 1958
wieczór
wieczór
Kolejny, długi dzień w rezerwacie jednorożców dobiegł końca. Ten z pewnością lepszy był od poprzedniego — przyjęcie, które zorganizowała kuzynka Elvira pełne było dziwów i pierwszych razy, spośród których szczypiący płomień alkoholu na języku, w ustach i przełyku był chyba najdziwniejszym, najmocniejszym (a bo i pierwszym tego rodzaju) odczuciem w trakcie całego wieczoru. Następnego dnia z trudem wzniosła się z pościeli, nie do końca pewna, gdzie tak właściwie była. Szumienie, które rozlegało się w jej głowie wieczorem, nie było wcale takie złe — trochę zabawne, trochę łaskoczące, przytłumiające zmysły. Wokół same kobiety, chyba zero zagrożenia, wszystkie wyglądały na dojrzałe, w pewien sposób odpowiedzialne, a Maria, oddając się swemu młodzieńczemu zawierzeniu, nie kwestionowała tego, co działo się później. Szum poranny był jednak o wiele gorszy — skronie pulsowały, świat wydawał się jeszcze większy i jeszcze bardziej głośny niż zazwyczaj. Konieczność pracy w takim stanie nie była niczym, na co czekała z zapartym tchem, jednak praca fizyczna, przebywanie na świeżym powietrzu z pewnością miało dobry wpływ na jej samopoczucie.
Dziś wszystko wróciło do normy. Wychodząc z rezerwatu, ustawiła swój skórzany plecaczek przy bramie, poświęcając chwilę, by zapiąć trzy guziki, zaraz pod szyją. Guziki wysłużonej już peleryny, która miała ochronić ją w trakcie nadchodzącego lotu przed wiatrem, zimnem i wszystkimi nieprzyjemnymi warunkami atmosferycznymi. Odcień wpadać musiał kiedyś w naprawdę głęboki granat, teraz już zszarzały materiał spływał na ramiona dziewczęcia, nie sięgając jednak dalej niż do linii obojczyków. Nałożony na głowę kaptur posiadał szpiczaste zakończenie, jasne, mocno skręcone włosy spływały spod materiału, po dwóch stronach twarzy panny Multon. Poza kapturem miała na sobie jeszcze ciemny kożuszek, własnej roboty oczywiście i jak zawsze — wysokie buty z grubą podeszwą, wystające spod materiału długiej spódnicy. W ciemnościach nie powinna rzucać się szczególnie w oczy.
Nigdy nie bała się tej okolicy — znała ją już dość dobrze, od ponad pół roku wybierając tę drogę jako właściwą do pracy i do domu. Las, czy też leśny tunel, według legend wolny był od mugoli, dawał więc bezpieczeństwo czarodziejom. Kobiety, które napotykała na swej drodze, co rusz mówiły, by się nie przejmować, by się nie bać, by głowę trzymać wysoko, a skoro tak mówiły — nie jedna, nie dwie, tylko większość — to musiały mieć rację. A jednak słowa Celine, kreślone ostrożnie w listach, opowiadały historię zupełnie inną. Były niemalże krzykiem, krzykiem o pomoc, o szukanie bezpiecznej przystani. Serce Marii, wrażliwe na wszystkie bodźce... Wiedziało, że nierozsądnie jest ignorować głos kogoś, kto obdarzył cię miłością przyjacielską, tak przecież szlachetną, dobrą i bieluśką jak śnieg.
Chciała być czujna. Na miotle potrafiła latać naprawdę dobrze, była przecież ścigającą, potrafiła pojawić się przy kaflu niemal niezauważona, a potem posłać go poza zasięgiem obrońcy do odpowiedniej poręczy. Z ucieczką jest jak z grą w Quidditcha, myślała, gdy wiatr szarpał za jej włosy, choć nie ściągał zabezpieczonego guzikami kaptura. I nie ma się czego bać, uśmiechnęła się do siebie, gdy trzonek miotły skierowała niemal pionowo w dół, wlatując pomiędzy czekające już na nią drzewa.
Gloucestershire było spokojne. W gazetach pisali o wojnie, ale wojnie wygranej, rebelianci zostali rozbici i teraz już chyba naprawdę nie było się czego bać. Napisze to Celinie, gdy tylko wróci do domu. Do Okruszka nie było znowu tak daleko, może jakieś dwadzieścia minut lotu?
Noc była pogodna, choć ciemna. Księżyc w nowiu nie dawał światła, polegać musiała więc na swoich zmysłach, pamięci i uwadze. Sytuacji nie poprawiał fakt, że znajdowała się pod koronami powoli próbujących pokrywać się liśćmi drzew, ale przecież... Zawsze mogła zadrzeć głowę do góry, spróbować lecieć nad nimi i po prostu przyglądać się migoczącym światełkom gwiazd.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
17.04
Przed wyjściem z domu rzucił krótkie spojrzenie w lustro, zastanawiając się przelotnie, kim będzie dzisiaj. Nie Fenrirem, nim nie mógł już być - rozmawiał o tym z Ronją, z nowym magipsychiatrą o ciężkim irlandzkim akcencie i czasami z najlepszym przyjacielem. Było zresztą lepiej, tak myślał - choć miewał momenty, w których czuł się nie do końca sobą. Jak wtedy, gdy zobaczył wiadomość o swojej śmierci i korciłogo Fenrira? ich, by sięgnąć za pióro.
Nie sięgnął. Justine, sprawy rodzinne i pójście na polowanie skutecznie oderwały go od myśli i pokus. Nieobecnie, zanim zmienił zdanie, znalazł (z pewnym trudem, pod łóżkiem) niegdyś kolorową wstążkę i wyrzucił ją w lesie, zakopując ją starannie butem. W Lancashire, tam było wiarygodnie. Zwykle ludzie umierają tylko raz, Michael Tonks umarł już raz w Norwegii, szybko i skutecznie. Michael Tonks, poszukiwany terrorysta, umarł pierwszego kwietnia i musiał zadbać o to, by umarł równie skutecznie. Chwilę zastanawiał się, co zrobi, jeśli dostanie list albo wyjca - szatańska pożoga, dobre sobie, samemu nie uwierzyłby w podobne rzeczy. Ale nie dostał listu - w lutym zabronił zresztą do siebie pisać.
Ciężkie milczenie, stanowczy list w lutym i taktyczne myślenie cechowały zresztą ludzi, tylko ludzi.
Wilki nie potrafiły być okrutne.
W każdym razie, nie mógł być już Fenrirem ani nie mógł być Michaelem Tonksem. Choć czasami go korciło i czasami skutecznie go wykorzystywał. Już dwukrotnie rozpoznali go szmalcownicy, w tym jeden znajomy z Ministerstwa. Dwóch aresztował, na początku kwietnia - zgodnie z prawem.
Jednego zabił. W samoobronie. Nikomu nie powiedział o tym, że odczuwał wtedy satysfakcję i że spoglądał chwilę z uśmiechem w oczy napastnika. Pozdrowienia zza grobu - syknął, zanim zakopał go w śniegu.
Nie licząc satysfakcji, naprawdę zabił go w samoobronie. Gdyby nie był zmuszony przejść do szybkiego kontrataku, zdążyłby go przesłuchać i nie paprałby się teraz w tym gównie. Znalazł przy trupie notatki, coś o kryjówce w Gloucestershire, już od dawna chcieli ich wykorzenić. Karaluchy panoszyły się na ziemiach Parkinsonów, najchętniej naszczałby na suknie Parkinsonów i podpalił ich cholerny sklep i obserwował jak lordowie szczają pod siebie ze strachu i nie myślał tego jako Fenrir, o nie, już nie. Jako Michael Tonks z każdym dniem nienawidził tych ludzi, coraz czyściej i coraz bardziej. Pierwszego kwietnia umarło coś więcej niż jego list gończy, umarły też wszelkie sentymenty o niewinnych szlachcicach, wieści o ceremonii odznaczenia bohaterów wojennych sprawiały, że chciało mu się rzygać. Rozumiał Justine, rozumiał ją coraz lepiej, z każdym dniem.
Też chętnie wysadziłby tamten plac i choć kilka miesięcy temu myślał o sobie inaczej, to dzisiaj nie poczułby niczego spoglądając w puste oczy jakiś szlachcianek. Każdy, kto tam poszedł był winny.
Zjednywaniem do siebie ludzi może się zajmować Elroy, zawsze był bardziej czarujący. Jeden z martwych Michaelów Tonksów też taki był, tamten przystojny auror o złotych włosach i błysku w oku - ten, który nie żył od dawna, to już dwa i pół roku.
Obecnie czuł się lepiej jako zbrojne ramię, wilk Longbottoma, prędkie Lamino. Myślał, że będzie brakowało mu pozorów i garnituru, ale nie, jednak nie.
John Smith? - pomyślał przed lustrem, licząc się z tym, że pomimo planowanego podniebnego lotu może jednak dziś na kogoś wpaść. Westchnął, wyobraziwszy sobie minę najlepszego przyjaciela. Mark Honks. - tym razem Thalia przewróciła w jego głowie oczyma, bo chyba użył kiedyś na ich wspólnej misji czegoś podobnie błyskotliwego.
Zaklął pod nosem. Castora nie było w domu, a siostrom się nie przyzna, że nie miał do tego talentu.
Chwycił za miotłę, usiłując pomyśleć o czymkolwiek sensownym.
-Liam Greyback. - uznał z satysfakcją, mając nadzieję, że nie wpadnie na żadnego Greybacka. W zimie zabił wreszcie jednego, którego od dawna miał na celowniku, powinien ich trochę przetrzebić. -Albo Lionel Took, matka Greyback. - powtórzył do siebie, Peregrin Took, była taka postać w jednej długiej książce, którą czytał lata temu i wiele rzeczy pozapominał. To chyba był król, który walczył z potworem, albo coś takiego. Albo może pomocnik króla, który walczył z potworem? Albo rycerz? Hm, nieważne.
Wsiadł na miotłę i pognał do Gloucestershire. Przeczesał tam już kilka lasów i nic, od kilku dni sprawdzał ślady tamtego cholernego szmalcownika, a drań drwiąco nawiedzał go w snach, jak oni wszyscy, można było zwariować, ale magipsychiatra zapewnił go - chyba żartem - że bardziej zwariować się nie da, a potem obiecał mu, że jest na dobrej drodze do wyzdrowienia. Michael chciał go lubić, ale magipsychiatrzy bywali cholernie irytujący.
Leciał długo, powoli tracąc nadzieję, aż dostrzegł na niebie postać. Szczupłą, w kapturze. Żywego ducha tu nie było.
Ktoś z nich?
Bo co ktoś robiłby na pustkowiu o tej porze?
Zmrużył oczy, trzymając się w bezpiecznej odległości i...
...postać zapikowała prosto w dół.
Przyśpieszył i ścigając się, zapikował za nią, gotów zaskoczyć intruza. Był przekonany, że nikt go nie widział, a dłoń instynktownie wędrowała do różdżki. To mogła być pułapka, ale będzie uważał.
A w kryzysowej sytuacji...
Księżyca nie było dzisiaj na niebie, ale to nie znaczyło, że nie mógł z niego skorzystać. Oswoił się z tą myślą, gdy był poszukiwany żywy lub martwy i bardzo chciał być znaleziony martwy. Nie mówił o tym najlepszemu przyjacielowi, nie chciał chyba widzieć jego miny, ale opowiedział już o tym magipsychiatrze - że klątwa może być czasem błogosławieństwem.
ekwipunek we wsiąkiewce, rzucam na latanie na miotle II
Przed wyjściem z domu rzucił krótkie spojrzenie w lustro, zastanawiając się przelotnie, kim będzie dzisiaj. Nie Fenrirem, nim nie mógł już być - rozmawiał o tym z Ronją, z nowym magipsychiatrą o ciężkim irlandzkim akcencie i czasami z najlepszym przyjacielem. Było zresztą lepiej, tak myślał - choć miewał momenty, w których czuł się nie do końca sobą. Jak wtedy, gdy zobaczył wiadomość o swojej śmierci i korciło
Nie sięgnął. Justine, sprawy rodzinne i pójście na polowanie skutecznie oderwały go od myśli i pokus. Nieobecnie, zanim zmienił zdanie, znalazł (z pewnym trudem, pod łóżkiem) niegdyś kolorową wstążkę i wyrzucił ją w lesie, zakopując ją starannie butem. W Lancashire, tam było wiarygodnie. Zwykle ludzie umierają tylko raz, Michael Tonks umarł już raz w Norwegii, szybko i skutecznie. Michael Tonks, poszukiwany terrorysta, umarł pierwszego kwietnia i musiał zadbać o to, by umarł równie skutecznie. Chwilę zastanawiał się, co zrobi, jeśli dostanie list albo wyjca - szatańska pożoga, dobre sobie, samemu nie uwierzyłby w podobne rzeczy. Ale nie dostał listu - w lutym zabronił zresztą do siebie pisać.
Ciężkie milczenie, stanowczy list w lutym i taktyczne myślenie cechowały zresztą ludzi, tylko ludzi.
Wilki nie potrafiły być okrutne.
W każdym razie, nie mógł być już Fenrirem ani nie mógł być Michaelem Tonksem. Choć czasami go korciło i czasami skutecznie go wykorzystywał. Już dwukrotnie rozpoznali go szmalcownicy, w tym jeden znajomy z Ministerstwa. Dwóch aresztował, na początku kwietnia - zgodnie z prawem.
Jednego zabił. W samoobronie. Nikomu nie powiedział o tym, że odczuwał wtedy satysfakcję i że spoglądał chwilę z uśmiechem w oczy napastnika. Pozdrowienia zza grobu - syknął, zanim zakopał go w śniegu.
Nie licząc satysfakcji, naprawdę zabił go w samoobronie. Gdyby nie był zmuszony przejść do szybkiego kontrataku, zdążyłby go przesłuchać i nie paprałby się teraz w tym gównie. Znalazł przy trupie notatki, coś o kryjówce w Gloucestershire, już od dawna chcieli ich wykorzenić. Karaluchy panoszyły się na ziemiach Parkinsonów, najchętniej naszczałby na suknie Parkinsonów i podpalił ich cholerny sklep i obserwował jak lordowie szczają pod siebie ze strachu i nie myślał tego jako Fenrir, o nie, już nie. Jako Michael Tonks z każdym dniem nienawidził tych ludzi, coraz czyściej i coraz bardziej. Pierwszego kwietnia umarło coś więcej niż jego list gończy, umarły też wszelkie sentymenty o niewinnych szlachcicach, wieści o ceremonii odznaczenia bohaterów wojennych sprawiały, że chciało mu się rzygać. Rozumiał Justine, rozumiał ją coraz lepiej, z każdym dniem.
Też chętnie wysadziłby tamten plac i choć kilka miesięcy temu myślał o sobie inaczej, to dzisiaj nie poczułby niczego spoglądając w puste oczy jakiś szlachcianek. Każdy, kto tam poszedł był winny.
Zjednywaniem do siebie ludzi może się zajmować Elroy, zawsze był bardziej czarujący. Jeden z martwych Michaelów Tonksów też taki był, tamten przystojny auror o złotych włosach i błysku w oku - ten, który nie żył od dawna, to już dwa i pół roku.
Obecnie czuł się lepiej jako zbrojne ramię, wilk Longbottoma, prędkie Lamino. Myślał, że będzie brakowało mu pozorów i garnituru, ale nie, jednak nie.
John Smith? - pomyślał przed lustrem, licząc się z tym, że pomimo planowanego podniebnego lotu może jednak dziś na kogoś wpaść. Westchnął, wyobraziwszy sobie minę najlepszego przyjaciela. Mark Honks. - tym razem Thalia przewróciła w jego głowie oczyma, bo chyba użył kiedyś na ich wspólnej misji czegoś podobnie błyskotliwego.
Zaklął pod nosem. Castora nie było w domu, a siostrom się nie przyzna, że nie miał do tego talentu.
Chwycił za miotłę, usiłując pomyśleć o czymkolwiek sensownym.
-Liam Greyback. - uznał z satysfakcją, mając nadzieję, że nie wpadnie na żadnego Greybacka. W zimie zabił wreszcie jednego, którego od dawna miał na celowniku, powinien ich trochę przetrzebić. -Albo Lionel Took, matka Greyback. - powtórzył do siebie, Peregrin Took, była taka postać w jednej długiej książce, którą czytał lata temu i wiele rzeczy pozapominał. To chyba był król, który walczył z potworem, albo coś takiego. Albo może pomocnik króla, który walczył z potworem? Albo rycerz? Hm, nieważne.
Wsiadł na miotłę i pognał do Gloucestershire. Przeczesał tam już kilka lasów i nic, od kilku dni sprawdzał ślady tamtego cholernego szmalcownika, a drań drwiąco nawiedzał go w snach, jak oni wszyscy, można było zwariować, ale magipsychiatra zapewnił go - chyba żartem - że bardziej zwariować się nie da, a potem obiecał mu, że jest na dobrej drodze do wyzdrowienia. Michael chciał go lubić, ale magipsychiatrzy bywali cholernie irytujący.
Leciał długo, powoli tracąc nadzieję, aż dostrzegł na niebie postać. Szczupłą, w kapturze. Żywego ducha tu nie było.
Ktoś z nich?
Bo co ktoś robiłby na pustkowiu o tej porze?
Zmrużył oczy, trzymając się w bezpiecznej odległości i...
...postać zapikowała prosto w dół.
Przyśpieszył i ścigając się, zapikował za nią, gotów zaskoczyć intruza. Był przekonany, że nikt go nie widział, a dłoń instynktownie wędrowała do różdżki. To mogła być pułapka, ale będzie uważał.
A w kryzysowej sytuacji...
Księżyca nie było dzisiaj na niebie, ale to nie znaczyło, że nie mógł z niego skorzystać. Oswoił się z tą myślą, gdy był poszukiwany żywy lub martwy i bardzo chciał być znaleziony martwy. Nie mówił o tym najlepszemu przyjacielowi, nie chciał chyba widzieć jego miny, ale opowiedział już o tym magipsychiatrze - że klątwa może być czasem błogosławieństwem.
ekwipunek we wsiąkiewce, rzucam na latanie na miotle II
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 18.05.22 18:40, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'Zdarzenia' :
--------------------------------
#2 'k100' : 27
#1 'Zdarzenia' :
--------------------------------
#2 'k100' : 27
Maria przywykła do słuchania. Świat był bowiem duży i głośny, to przeszkadzało jej w nim najbardziej, jednakże przy odrobinie skupienia prosto było zdecydować, jakie impulsy chciało się z niego wyłapać. Nikt przecież nie potrafił przeżyć kakofonii dźwięków; nie zawsze i nie ciągle. Dlatego też Maria przywykła do dźwięku lasu, przy którym ustawiony był jej rodzinny dom w Worcestershire, przywykła nawet do pięknego śpiewu nimf w trakcie uczt w Beauxbatons, do delikatnego trzaskania rozgrzanych desek w Okruszku. Były jednak takie dźwięki, które zawsze zmuszały do uwagi.
A jednym z nich był dźwięk nadlatującego zza pleców człowieka.
Może to skojarzenie z Quidditchem — w końcu była ścigającą, pałkarze zawsze próbowali się do niej zbliżyć, a ona uciekać, naturalna kolej rzeczy — sprawiło, że nie spanikowała, a przynajmniej nie od razu. Noc była ciemna, a pod koronami drzew tworzącymi Rękaw było jeszcze ciemniej. Mimo to zaznajomiona z terenem Maria wiedziała, w jakim miejscu się znajduje. Niedaleko, na trasie Rękawu znajdowała się niewielka, wioska. Nie pamiętała jej nazwy, mignęła jej przed oczami, gdy studiowała kiedyś mapę, ale nigdy nie miała wystarczająco dużo czasu i chęci, by się tam zaplątać. Stanowiła, póki co dobry plan B. W razie, gdyby...
Ktoś, kto za nią leciał, przyspieszył. Charakterystyczne świśnięcie witek ogona miotły nie mogło zwiastować niczego innego. Serce zaczęło bić mocniej i szybciej — o tej porze nikt nie powinien jej przeszkadzać, nie miał powodu za nią gonić. Odruchowo obejrzała się przez ramię, tak jak robiła to czasami na meczach. A widząc ledwie kontur kogoś, kto prezentował się na zdecydowanie większego od niej, wiedziała, że nie może zwlekać. Dłonie zacisnęły się mocniej na rączce miotły, obie. Sama Maria pochyliła się do przodu, niemal kładąc się na miotle. Żeby jak najlepiej wykorzystać jej możliwości, potrzebowała zniwelować jak najwięcej powierzchni, która mogła przyjmować powietrze i hamować ją w locie.
Jeżeli nieznajomy leciał nie za nią, poleci do przodu, niezależnie od następnego manewru dziewczęcia. Dziewczęcia, które zostało zmuszone do wykorzystania planu B zdecydowanie wcześniej, niż by tego chciało.
Trwało to kilka sekund. Przechyliła się w bok, ktoś niewprawiony w lataniu mógł nie wytrzymać w tej pozycji, lecz Maria miała silne tak ręce, jak i nogi, którymi trzymała się z całych sił miotły. Karkołomnym wychyleniem się zmusiła miotłę do gwałtownego skrętu. Zmieściła się pomiędzy grubymi pniami drzew, wylatując spod — jak myślała — bezpiecznego tunelu, wprost na otwarte pole. Z daleka migotała słaba łuna zabudowań. Nie mając innego wyjścia, podążyła za światłem, wracając do wcześniejszej, skulonej pozycji. Póki co nie chciała jeszcze odwracać się, sprawdzać, czy ta sama osoba, która leciała za nią wcześniej, dalej podąża jej tropem.
Niestety — potencjalna utopia prędko okazała się nie być tym, na co nastawiała się panna Multon.
Pierwszy był dym. Z daleka przypominał normalne strugi wylewające się z kominów ogrzewanych przed długą nocą domów. Im bliżej nadlatywała, tym bardziej intensywny stawał się zapach i — ku szczeremu przerażeniu Marii — nie przypominał w żadnym wypadku zapachu sadzy, do którego przywykła ogrzewając swój własny dom. Dymu było dużo. Zdecydowanie za dużo, co zmusiło ją do kolejnego obniżenia lotu, teraz znajdowała się mniej—więcej na wysokości głowy przeciętnego spacerującego mężczyzny. Łuna, którą widziała z oddali, nie pochodziła od świateł rozpalonych w oknach domostw. Serce, bijące prędko serce podeszło jej do gardła, lewa dłoń dalej ściskała rączkę miotły, ale wiedziała już, że nie jest bezpiecznie. Prawa dłoń sięgnęła do kieszeni, wydobywając z niej różdżkę z drewna migdałowca. Na wszelki wypadek, szeptała sobie w myślach i naprawdę chciała w to wierzyć.
Z tym że już znalazła się na krawędzi wioski.
Nierozsądnym było latać nad dymem. Niezależnie od jego pochodzenia. Matka opowiadała jej kiedyś o kimś, kto potruł się w podobny sposób tak mocno, że nie dało się go już uratować. Wrócić — też nie było jak, przecież ten ktoś, kto ją gonił, mógł na nią czekać, mógł zrobić jej krzywdę.
Mógł być też tym, kto odpowiedzialny był za to, co wydarzyło się tutaj.
— Schodź i żadnych numerów, słodziutka — niski, męski głos rozległ się zza jej pleców. Pleców, do których prędko przytknięte zostało coś ostrego, coś, co sprawiło, że wyprostowała się niemal natychmiast, fala zimna sprawiła, że nie mogła rozprostować palców zaciśniętych na miotle, co dopiero z niej zejść. — Głucha jesteś?! Pomogę — nagłe szarpnięcie wymusiło w niej przynajmniej odruchową, wyuczoną reakcję. Zeskoczyła z miotły — zwinnie, próbując przycisnąć ją do swego lewego ramienia. Prawa stopa nie zyskała jednak odpowiedniego oparcia. Wydawało się, że ziemia osunęła się spod niej, zupełnie tak, jakby stanęła na krawędzi klifu. Gdy spojrzała w dół — kolejny krótki impuls — dojrzała dół. Sporych rozmiarów. Nie wyglądał, jakby zrobiony był przy pomocy prostej siły mięśni.
— Widzisz, od razu lepiej — ktoś, kto stał za nią, zbliżył się. Słyszała jego kroki, a teraz czuła już nie tylko coś ostrego pomiędzy własnymi łopatkami, ale jeszcze dłoń na swym ramieniu i różdżkę — zaraz przy szyi. — Obawiam się jednak, że nie zdążyłaś już na kolację... Ale to nic, przecież nic się nie dzieje, jak pójdzie się s p a ć głodnym? — dawno nie słyszała tak wielkiej szydery w słowach jednego człowieka. Z trudnem udało jej się przełknąć ślinę, próbowała nawet obrócić głowę w kierunku, z którego dochodził, dojrzeć cokolwiek...
— P—proszę mnie puścić, ja muszę... ja muszę do domu... — wyrzuciła z siebie, naiwnie wierząc, że to wystarczy. Jednakże chłodny śmiech, wyjątkowo głośny nawet wobec przygasającego pobojowiska, rozwiał wszystkie wątpliwości.
— Zadam ci kilka pytań, nie musisz się bać. Jeżeli mi odpowiesz, wrócisz do domu — coś ostrego zsunęło się po jej łopatkach wraz z charakterystycznym dźwiękiem rozrywanej tkaniny. — A jeżeli nie, to... — różdżka na moment wysunęła się w jej pole widzenia, wskazując wprost w przygotowany dół.
Komunikat był prosty.
| latanie na miotle (II): 59 + 60 = 119
A jednym z nich był dźwięk nadlatującego zza pleców człowieka.
Może to skojarzenie z Quidditchem — w końcu była ścigającą, pałkarze zawsze próbowali się do niej zbliżyć, a ona uciekać, naturalna kolej rzeczy — sprawiło, że nie spanikowała, a przynajmniej nie od razu. Noc była ciemna, a pod koronami drzew tworzącymi Rękaw było jeszcze ciemniej. Mimo to zaznajomiona z terenem Maria wiedziała, w jakim miejscu się znajduje. Niedaleko, na trasie Rękawu znajdowała się niewielka, wioska. Nie pamiętała jej nazwy, mignęła jej przed oczami, gdy studiowała kiedyś mapę, ale nigdy nie miała wystarczająco dużo czasu i chęci, by się tam zaplątać. Stanowiła, póki co dobry plan B. W razie, gdyby...
Ktoś, kto za nią leciał, przyspieszył. Charakterystyczne świśnięcie witek ogona miotły nie mogło zwiastować niczego innego. Serce zaczęło bić mocniej i szybciej — o tej porze nikt nie powinien jej przeszkadzać, nie miał powodu za nią gonić. Odruchowo obejrzała się przez ramię, tak jak robiła to czasami na meczach. A widząc ledwie kontur kogoś, kto prezentował się na zdecydowanie większego od niej, wiedziała, że nie może zwlekać. Dłonie zacisnęły się mocniej na rączce miotły, obie. Sama Maria pochyliła się do przodu, niemal kładąc się na miotle. Żeby jak najlepiej wykorzystać jej możliwości, potrzebowała zniwelować jak najwięcej powierzchni, która mogła przyjmować powietrze i hamować ją w locie.
Jeżeli nieznajomy leciał nie za nią, poleci do przodu, niezależnie od następnego manewru dziewczęcia. Dziewczęcia, które zostało zmuszone do wykorzystania planu B zdecydowanie wcześniej, niż by tego chciało.
Trwało to kilka sekund. Przechyliła się w bok, ktoś niewprawiony w lataniu mógł nie wytrzymać w tej pozycji, lecz Maria miała silne tak ręce, jak i nogi, którymi trzymała się z całych sił miotły. Karkołomnym wychyleniem się zmusiła miotłę do gwałtownego skrętu. Zmieściła się pomiędzy grubymi pniami drzew, wylatując spod — jak myślała — bezpiecznego tunelu, wprost na otwarte pole. Z daleka migotała słaba łuna zabudowań. Nie mając innego wyjścia, podążyła za światłem, wracając do wcześniejszej, skulonej pozycji. Póki co nie chciała jeszcze odwracać się, sprawdzać, czy ta sama osoba, która leciała za nią wcześniej, dalej podąża jej tropem.
Niestety — potencjalna utopia prędko okazała się nie być tym, na co nastawiała się panna Multon.
Pierwszy był dym. Z daleka przypominał normalne strugi wylewające się z kominów ogrzewanych przed długą nocą domów. Im bliżej nadlatywała, tym bardziej intensywny stawał się zapach i — ku szczeremu przerażeniu Marii — nie przypominał w żadnym wypadku zapachu sadzy, do którego przywykła ogrzewając swój własny dom. Dymu było dużo. Zdecydowanie za dużo, co zmusiło ją do kolejnego obniżenia lotu, teraz znajdowała się mniej—więcej na wysokości głowy przeciętnego spacerującego mężczyzny. Łuna, którą widziała z oddali, nie pochodziła od świateł rozpalonych w oknach domostw. Serce, bijące prędko serce podeszło jej do gardła, lewa dłoń dalej ściskała rączkę miotły, ale wiedziała już, że nie jest bezpiecznie. Prawa dłoń sięgnęła do kieszeni, wydobywając z niej różdżkę z drewna migdałowca. Na wszelki wypadek, szeptała sobie w myślach i naprawdę chciała w to wierzyć.
Z tym że już znalazła się na krawędzi wioski.
Nierozsądnym było latać nad dymem. Niezależnie od jego pochodzenia. Matka opowiadała jej kiedyś o kimś, kto potruł się w podobny sposób tak mocno, że nie dało się go już uratować. Wrócić — też nie było jak, przecież ten ktoś, kto ją gonił, mógł na nią czekać, mógł zrobić jej krzywdę.
Mógł być też tym, kto odpowiedzialny był za to, co wydarzyło się tutaj.
— Schodź i żadnych numerów, słodziutka — niski, męski głos rozległ się zza jej pleców. Pleców, do których prędko przytknięte zostało coś ostrego, coś, co sprawiło, że wyprostowała się niemal natychmiast, fala zimna sprawiła, że nie mogła rozprostować palców zaciśniętych na miotle, co dopiero z niej zejść. — Głucha jesteś?! Pomogę — nagłe szarpnięcie wymusiło w niej przynajmniej odruchową, wyuczoną reakcję. Zeskoczyła z miotły — zwinnie, próbując przycisnąć ją do swego lewego ramienia. Prawa stopa nie zyskała jednak odpowiedniego oparcia. Wydawało się, że ziemia osunęła się spod niej, zupełnie tak, jakby stanęła na krawędzi klifu. Gdy spojrzała w dół — kolejny krótki impuls — dojrzała dół. Sporych rozmiarów. Nie wyglądał, jakby zrobiony był przy pomocy prostej siły mięśni.
— Widzisz, od razu lepiej — ktoś, kto stał za nią, zbliżył się. Słyszała jego kroki, a teraz czuła już nie tylko coś ostrego pomiędzy własnymi łopatkami, ale jeszcze dłoń na swym ramieniu i różdżkę — zaraz przy szyi. — Obawiam się jednak, że nie zdążyłaś już na kolację... Ale to nic, przecież nic się nie dzieje, jak pójdzie się s p a ć głodnym? — dawno nie słyszała tak wielkiej szydery w słowach jednego człowieka. Z trudnem udało jej się przełknąć ślinę, próbowała nawet obrócić głowę w kierunku, z którego dochodził, dojrzeć cokolwiek...
— P—proszę mnie puścić, ja muszę... ja muszę do domu... — wyrzuciła z siebie, naiwnie wierząc, że to wystarczy. Jednakże chłodny śmiech, wyjątkowo głośny nawet wobec przygasającego pobojowiska, rozwiał wszystkie wątpliwości.
— Zadam ci kilka pytań, nie musisz się bać. Jeżeli mi odpowiesz, wrócisz do domu — coś ostrego zsunęło się po jej łopatkach wraz z charakterystycznym dźwiękiem rozrywanej tkaniny. — A jeżeli nie, to... — różdżka na moment wysunęła się w jej pole widzenia, wskazując wprost w przygotowany dół.
Komunikat był prosty.
| latanie na miotle (II): 59 + 60 = 119
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
No pięknie. To była pułapka - ale tym razem nie wpadł w nią on, a osoba, którą ścigał. Ktoś, kto latał świetnie i w kim Michael nie rozpoznał z daleka młodej dziewczyny, skupiając się jedynie na drobnej posturze, podejrzanej w tych okolicach obecności i profesjonalnie wyglądającym manewrze. Zmrużył oczy i zaklął w myślach, na moment przezornie zwalniając - nie wykonał manewru pikowania tak szybko jak chciał i nie zaskoczył nieznajomego. Chwila przepadła, nie ma co działać pochopnie. Zamiast tego zlustrował uważnie wzrokiem miejsce, gdzie zniknęła zakapturzona postać. Odczekał sekundę - dla niepoznaki. A potem przyśpieszył, bo choć nie miał już tej samej kondycji co przed ugryzieniem i jako szesnastolatek, to mięśnie nadal pamiętały manewry z drużyny Quidditcha. Nie latał dawno dla zabawy, ale kochał być pałkarzem na tyle, by wykorzystywać czasem doświadczenie podczas pościgów - takich jak ten. Pozwolić ścigającemu na sekundę przewagi, dać złudzenie, że się go nie dogoni - a potem przyśpieszyć, wziąć z zaskoczenia, obrać pozycję, przygotować pałkę (lub różdżkę). Lewą dłonią trzymał mocno miotłę, prawą był gotów sięgnąć do kieszeni płaszcza, ale za chwilę, gdy skończy manewr i znów wypatrzy tą postać.
Zamiast cokolwiek wypatrzył, poczuł gryzący zapach dymu. Wilkołacze nozdrza i aurorska czujność zaalarmowały go wcześniej niż nieznajomą postać, której pelerynę widział kątem oka nad tamtą wioską, coraz niżej. Trwała wojna, dym był codziennością. Odsunął na bok empatię i myśl o tym, kogo spotkała dziś krzywda - pozwolił sobie w zamian na wygięcie ust w grymasie gorzkiej satysfakcji. Trop był dobry. A ten ktoś - wspólnik, przestępca, szpieg? - doprowadził go do reszty. Zwolnił, obniżył lot, a potem - trzymając się linii lasu - wylądował na ziemi jak najciszej. Nigdy nie skradał się tak dobrze, jak latał, ale chyba wystarczyło, przynajmniej na razie. Dopóki nie zwracał na siebie uwagi. Fałszoskop lekko zawibrował w kieszeni, a Michael wyłączył niecierpliwie urządzenie. Nie działało wcześniej, był wtedy za daleko, ale przecież doskonale wiedział, że w pobliżu jest ktoś niegodny zaufania.
Ostrożnie, nadal się skradając, zaczął przesuwać się w stronę dwóch postaci, aż wreszcie znaleźli się wyraźniej w jego polu widzenia. Słyszał męski głos, ale dopiero gdy dojrzał sylwetki wyraźniej, rozpoznał charakterystyczny dół po Orcumiano i usłyszał dziewczęcy pisk - zrozumiał możliwość błędu. Czyżby ścigał kogoś niewinnego?
A może to ich wewnętrzne porachunki?
Nie ufał dziewczynie tylko dlatego, że była dziewczyną. Ale była słabsza i stała nad dołem - jeśli wolałby kogoś przesłuchiwać i pojedynkować się z kimś sam na sam, to z nią. Najpierw trzeba wykończyć tego wyższego.
Skierował na niego różdżkę i pomyślał niewerbalną inkantację Petryficusa, ale za późno, zbyt pochopnie. Nie przewidział, że mężczyzna postąpi jeszcze krok w stronę dołu, pchając lekko dziewczę. Zaklęcie śmignęło o centymetry za jego plecami, ale błysk od razu go zaalarmował. -Co...? Ty suko, kto tu jest?! Mów natychmiast! Adolebitque! - rozejrzał się w popłochu, ale w pierwszej chwili nie dostrzegł w ciemności Tonksa (choć było to banalnie proste, Michael nie ukrywał się specjalnie dobrze i już zmierzał w ich stronę) - instynktownie postanowił wyładować się na dziewczynie. Cofnął od dołu, by wycelować ją w plecy dziewczyny i wypowiedzieć nieznaną jej okrutną inkantację - ale rozproszony, nie zdołał sięgnąć po czarną magię. Nic się nie stało, ale tego Tonks wiedzieć nie mógł. Wtedy kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie.
-Expulso! - warknął Michael, chcąc natychmiast rozdzielić parę i uniemożliwić mężczyźnie ataki z zaskoczenia - licząc się z każdym kosztem. Nawet takim, że obydwoje znajdą się w dole. Lepsze to niż czarna magia. -Masz różdżkę dziewczyno, broń się! - Maria usłyszała zaś z ciemności niski, męski głos - a potem poczuła jak szmalcownik cofa się o krok i jak sama traci równowagę, dotychczas podtrzymywana tuż nad krawędzią dołu.
statystyki szmalcownika: CM 15, U 5, OPCM 15
Marysiu, tracisz równowagę - ST utrzymania się nad dołem to 42
Zamiast cokolwiek wypatrzył, poczuł gryzący zapach dymu. Wilkołacze nozdrza i aurorska czujność zaalarmowały go wcześniej niż nieznajomą postać, której pelerynę widział kątem oka nad tamtą wioską, coraz niżej. Trwała wojna, dym był codziennością. Odsunął na bok empatię i myśl o tym, kogo spotkała dziś krzywda - pozwolił sobie w zamian na wygięcie ust w grymasie gorzkiej satysfakcji. Trop był dobry. A ten ktoś - wspólnik, przestępca, szpieg? - doprowadził go do reszty. Zwolnił, obniżył lot, a potem - trzymając się linii lasu - wylądował na ziemi jak najciszej. Nigdy nie skradał się tak dobrze, jak latał, ale chyba wystarczyło, przynajmniej na razie. Dopóki nie zwracał na siebie uwagi. Fałszoskop lekko zawibrował w kieszeni, a Michael wyłączył niecierpliwie urządzenie. Nie działało wcześniej, był wtedy za daleko, ale przecież doskonale wiedział, że w pobliżu jest ktoś niegodny zaufania.
Ostrożnie, nadal się skradając, zaczął przesuwać się w stronę dwóch postaci, aż wreszcie znaleźli się wyraźniej w jego polu widzenia. Słyszał męski głos, ale dopiero gdy dojrzał sylwetki wyraźniej, rozpoznał charakterystyczny dół po Orcumiano i usłyszał dziewczęcy pisk - zrozumiał możliwość błędu. Czyżby ścigał kogoś niewinnego?
A może to ich wewnętrzne porachunki?
Nie ufał dziewczynie tylko dlatego, że była dziewczyną. Ale była słabsza i stała nad dołem - jeśli wolałby kogoś przesłuchiwać i pojedynkować się z kimś sam na sam, to z nią. Najpierw trzeba wykończyć tego wyższego.
Skierował na niego różdżkę i pomyślał niewerbalną inkantację Petryficusa, ale za późno, zbyt pochopnie. Nie przewidział, że mężczyzna postąpi jeszcze krok w stronę dołu, pchając lekko dziewczę. Zaklęcie śmignęło o centymetry za jego plecami, ale błysk od razu go zaalarmował. -Co...? Ty suko, kto tu jest?! Mów natychmiast! Adolebitque! - rozejrzał się w popłochu, ale w pierwszej chwili nie dostrzegł w ciemności Tonksa (choć było to banalnie proste, Michael nie ukrywał się specjalnie dobrze i już zmierzał w ich stronę) - instynktownie postanowił wyładować się na dziewczynie. Cofnął od dołu, by wycelować ją w plecy dziewczyny i wypowiedzieć nieznaną jej okrutną inkantację - ale rozproszony, nie zdołał sięgnąć po czarną magię. Nic się nie stało, ale tego Tonks wiedzieć nie mógł. Wtedy kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie.
-Expulso! - warknął Michael, chcąc natychmiast rozdzielić parę i uniemożliwić mężczyźnie ataki z zaskoczenia - licząc się z każdym kosztem. Nawet takim, że obydwoje znajdą się w dole. Lepsze to niż czarna magia. -Masz różdżkę dziewczyno, broń się! - Maria usłyszała zaś z ciemności niski, męski głos - a potem poczuła jak szmalcownik cofa się o krok i jak sama traci równowagę, dotychczas podtrzymywana tuż nad krawędzią dołu.
statystyki szmalcownika: CM 15, U 5, OPCM 15
Marysiu, tracisz równowagę - ST utrzymania się nad dołem to 42
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 98
'k100' : 98
Nie chciała myśleć, co stałoby się, jeżeli nie. Wystarczyło, że czuła na plecach coś ostrego, a dźwięk rozcinanej tkaniny odarł ją ze wszystkich wątpliwości. To był nóż. Nóż na plecach, różdżka przy szyi i trzęsące się ciało, niezdolne nawet dosięgnąć różdżki. Łzy napłynęły do szarozielonych oczu, klatka piersiowa unosiła się w górę i opadała chaotycznie, lecz Maria nie zdążyła zacisnąć jeszcze oczu, nim światło zaklęcia nie błysnęło gdzieś obok niej, gdzieś obok człowieka, który do tej pory sprawiał, że mogła utrzymać się w pionie, nie wpadając bezpośrednio w dół.
Pisnęła.
Zaklęcie, które wypowiedział tamten, nie przyniosło jej żadnej myśli. Nie znała go, musiało być więc jakieś skomplikowane, wykraczające daleko poza umiejętności świeżo upieczonych absolwentów szkół magi. I miało polecieć w jej stronę, lecz na całe szczęście tego nie uczyniło. Nie wiedziała nawet, że celuje właśnie w nią, stojąc do obu mężczyzn tyłem, nie widziała praktycznie niczego poza przerażającym krajobrazem rozciągającym się przed jej oczami. Płomienie toczące pozostałości po wiosce przyciągały wzrok, nie zamierzały gasnąć, wyciągały swe okrutne, czerwono—czarne ręce ku sercu młodego dziewczęcia, nieprzygotowanego na to, co niosła ze sobą prawdziwa wojna. Senni Multoni uważali, że świat kończył się na ich leśnych polanach, w domach z suszonym kwieciem i wśród bajek zaklętych na kartach starych ksiąg. Noce takie jak te sprawiały, że kruszyły się słabe fundamenty ich wolności i bezpieczeństwa. Wystawieni na próbę musieli sobie poradzić — jakkolwiek. Jednakże ich starania odbiegały od tych, o które można było posądzać każdego innego mieszkańca ziem Parkinsonów.
Expulso trafiło między nią i szmalcownika, odrzucając ich oboje od siebie. Siła odśrodkowa sprawiła, że Maria przeleciała nad dołem stworzonym przez zaklęcie, lądując po jego drugiej stronie. Zaparła się przy tym na nogach, pragnąc jak najlepiej złapać podłoże. Udało jej się utrzymać równowagę i choć była przerażona, choć łzy ciekły jej po policzkach, a ciało drżało (od emocji, od nerwów, od zimna wciskającego się przez dziurę w materiale kożucha), posłuchała nawoływania tajemniczego człowieka. Dała radę dostrzec go z tej odległości, w ciepłej łunie pożaru wydawał się zdecydowanie przyjemniejszy od tamtego szmalcownika, ale nie mogła być pewna jego zamiarów. Jeżeli to on gonił ją wcześniej, może tylko udawał wroga tego złego? To dlatego zaklęcie przemknęło obok nich i nic nie zrobiło?
— Expelliarmus! — krzyknęła chwilę później, mierząc drżącą różdżką do szmalcownika. Żadna, nawet najmniejsza wiązka magii nie przecięła powietrza. Od mężczyzn oddzielał ją dół, w który nieomal wpadła, może wystarczyłoby po prostu uciec? Zostawić ich samym sobie? Wciąż trzymała miotłę w lewej ręce, wystarczyłoby po prostu na nią wsiąść, ale czy we dwóch nie daliby rady jej dogonić? Dokąd miała uciekać? Nie wróci do domu, nie pozwoli im dotrzeć do siebie po sznurku, jakby rzucić miała Diae filos. Kolejną myślą była możliwość pofrunięcia pod samą rzekę Avon, do domu kuzynki Elviry. Obiecała, że nauczy ją się bronić, ale... Do Worcestershire było jeszcze dalej, a im dłuższa podróż, tym większe ryzyko, że coś mogłoby pójść nie tak.
— Ty skurwielu — warknął szmalcownik, mrużąc przy tym oczy ze złości. Wyglądał bardzo podobnie do rozwścieczonego psidwaka. Wyszczerzył zęby, jakby w obietnicy szykującego się ataku, w wyraźnym wskazaniu złych zamiarów. Słysząc inkantację nadchodzącego w niego zaklęcia, próbował cofnąć się o krok (w kierunku przeciwnym do dołu), po czym machnął szeroko różdżką, spod której wydostała się Maria, celując prosto w nadciągającą na niego wiązkę zaklęcia.
— Protego Horribilis! — krzyknął, mając nadzieję, że uda mu się obronić przed zaklęciem.
Jeżeli tak się stało, rozchylił usta w prześmiewczym uśmiechu, schylił nieco kark, garbiąc się przy tym strasznie, po czym krzyknął do znajdującej się dalej Marii — Żadnych durnych sztuczek. Zaraz nauczę twojego wujka trochę dyscypliny i wrócimy do rozmowy — gorzki, ochrypły śmiech poniósł się dalej, gdy ponownie wycelowywał różdżką w kierunku Michaela.
W przypadku porażki obrony, szmalcownik poleciał w kierunku przeciwnym od Marii, jednak nie miał tyle szczęścia i nie utrzymał się na nogach. Podniósł się za to dość prędko, choć upadek musiał być bolesny. Wtedy też, zupełnie już zły, wycelował różdżką w Michaela.
— Nie wiesz, z kim zadzierasz! — świśnięcie różdżki, głęboki wdech. — Distorsio! — warknął, celując w prawy bark Michaela.
| Małe podsumowanie dla klarowności.
Michael stoi tam, gdzie stał, 204/204 PŻ, 46/50 EM
Maria jest po drugiej stronie dołu, 222/227 PŻ, 48/50 EM
Szmalcownik w zależności od powodzenia obrony stoi albo dwa kroki od dołu, albo o 16 pól w kierunku płonącej wioski. EM 43/50 EM.
Rzuty szmalcownika:
1. k100 na powodzenie Protego Horribilis
2. Cienie
3. k100 na Distorsio
4. k10 na efekty CM
Pisnęła.
Zaklęcie, które wypowiedział tamten, nie przyniosło jej żadnej myśli. Nie znała go, musiało być więc jakieś skomplikowane, wykraczające daleko poza umiejętności świeżo upieczonych absolwentów szkół magi. I miało polecieć w jej stronę, lecz na całe szczęście tego nie uczyniło. Nie wiedziała nawet, że celuje właśnie w nią, stojąc do obu mężczyzn tyłem, nie widziała praktycznie niczego poza przerażającym krajobrazem rozciągającym się przed jej oczami. Płomienie toczące pozostałości po wiosce przyciągały wzrok, nie zamierzały gasnąć, wyciągały swe okrutne, czerwono—czarne ręce ku sercu młodego dziewczęcia, nieprzygotowanego na to, co niosła ze sobą prawdziwa wojna. Senni Multoni uważali, że świat kończył się na ich leśnych polanach, w domach z suszonym kwieciem i wśród bajek zaklętych na kartach starych ksiąg. Noce takie jak te sprawiały, że kruszyły się słabe fundamenty ich wolności i bezpieczeństwa. Wystawieni na próbę musieli sobie poradzić — jakkolwiek. Jednakże ich starania odbiegały od tych, o które można było posądzać każdego innego mieszkańca ziem Parkinsonów.
Expulso trafiło między nią i szmalcownika, odrzucając ich oboje od siebie. Siła odśrodkowa sprawiła, że Maria przeleciała nad dołem stworzonym przez zaklęcie, lądując po jego drugiej stronie. Zaparła się przy tym na nogach, pragnąc jak najlepiej złapać podłoże. Udało jej się utrzymać równowagę i choć była przerażona, choć łzy ciekły jej po policzkach, a ciało drżało (od emocji, od nerwów, od zimna wciskającego się przez dziurę w materiale kożucha), posłuchała nawoływania tajemniczego człowieka. Dała radę dostrzec go z tej odległości, w ciepłej łunie pożaru wydawał się zdecydowanie przyjemniejszy od tamtego szmalcownika, ale nie mogła być pewna jego zamiarów. Jeżeli to on gonił ją wcześniej, może tylko udawał wroga tego złego? To dlatego zaklęcie przemknęło obok nich i nic nie zrobiło?
— Expelliarmus! — krzyknęła chwilę później, mierząc drżącą różdżką do szmalcownika. Żadna, nawet najmniejsza wiązka magii nie przecięła powietrza. Od mężczyzn oddzielał ją dół, w który nieomal wpadła, może wystarczyłoby po prostu uciec? Zostawić ich samym sobie? Wciąż trzymała miotłę w lewej ręce, wystarczyłoby po prostu na nią wsiąść, ale czy we dwóch nie daliby rady jej dogonić? Dokąd miała uciekać? Nie wróci do domu, nie pozwoli im dotrzeć do siebie po sznurku, jakby rzucić miała Diae filos. Kolejną myślą była możliwość pofrunięcia pod samą rzekę Avon, do domu kuzynki Elviry. Obiecała, że nauczy ją się bronić, ale... Do Worcestershire było jeszcze dalej, a im dłuższa podróż, tym większe ryzyko, że coś mogłoby pójść nie tak.
— Ty skurwielu — warknął szmalcownik, mrużąc przy tym oczy ze złości. Wyglądał bardzo podobnie do rozwścieczonego psidwaka. Wyszczerzył zęby, jakby w obietnicy szykującego się ataku, w wyraźnym wskazaniu złych zamiarów. Słysząc inkantację nadchodzącego w niego zaklęcia, próbował cofnąć się o krok (w kierunku przeciwnym do dołu), po czym machnął szeroko różdżką, spod której wydostała się Maria, celując prosto w nadciągającą na niego wiązkę zaklęcia.
— Protego Horribilis! — krzyknął, mając nadzieję, że uda mu się obronić przed zaklęciem.
Jeżeli tak się stało, rozchylił usta w prześmiewczym uśmiechu, schylił nieco kark, garbiąc się przy tym strasznie, po czym krzyknął do znajdującej się dalej Marii — Żadnych durnych sztuczek. Zaraz nauczę twojego wujka trochę dyscypliny i wrócimy do rozmowy — gorzki, ochrypły śmiech poniósł się dalej, gdy ponownie wycelowywał różdżką w kierunku Michaela.
W przypadku porażki obrony, szmalcownik poleciał w kierunku przeciwnym od Marii, jednak nie miał tyle szczęścia i nie utrzymał się na nogach. Podniósł się za to dość prędko, choć upadek musiał być bolesny. Wtedy też, zupełnie już zły, wycelował różdżką w Michaela.
— Nie wiesz, z kim zadzierasz! — świśnięcie różdżki, głęboki wdech. — Distorsio! — warknął, celując w prawy bark Michaela.
| Małe podsumowanie dla klarowności.
Michael stoi tam, gdzie stał, 204/204 PŻ, 46/50 EM
Maria jest po drugiej stronie dołu, 222/227 PŻ, 48/50 EM
Szmalcownik w zależności od powodzenia obrony stoi albo dwa kroki od dołu, albo o 16 pól w kierunku płonącej wioski. EM 43/50 EM.
Rzuty szmalcownika:
1. k100 na powodzenie Protego Horribilis
2. Cienie
3. k100 na Distorsio
4. k10 na efekty CM
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 71
--------------------------------
#2 'Cienie' :
--------------------------------
#3 'k100' : 71
--------------------------------
#4 'k10' : 3
#1 'k100' : 71
--------------------------------
#2 'Cienie' :
--------------------------------
#3 'k100' : 71
--------------------------------
#4 'k10' : 3
Zadziałał instynktownie, chcąc jak najszybciej rozdzielić napastnika i ofiarę. Cholerny magipsychiatra Faolan doradził mu kiedyś, by nazywać swoje emocje podczas akcji, ale teraz nie było przecież na to czasu. Aurorzy mają działać, w miarę możliwości myśleć, ale nie czuć.
A czuł przecież strach na dźwięk sylab układających się w czarnomagiczną inkantację (inną niż Cru-cio, wciąż nawiedzające czasem jego koszmary), troskę o dziewczynę (zbliżając się do pary dostrzegł wreszcie, że młodą, drobną, z wyraźnie zarysowanym wcięciem między wąską talią i pełnymi udami - kontrastem, który z pewnością wzbudził zainteresowanie szmalcownika), gniew na myśl o tym, co ten skurwiel pewnie chce jej zrobić i poczucie winy na nie do końca sformułowaną myśl, że to wszystko jego wina. To przecież on zaczął ją gonić, może wpadła tutaj całkowicie przypadkiem.
Z drugiej strony czuł, że te emocje nie powinny teraz grać żadnej roli - bo choć pragnął ochronić niewinnego, to dziewczyna uciekała przed nim w złym miejscu, w złym czasie, wciąż znajdując się w gronie podejrzanych. Może to nie wilk i owca, a zwykła kłótnia rzezimieszka i jego partnerki w zbrodni? Nie mógł wykluczyć takiej ewentualności, nie mógł dać jej kredytu zaufania tylko dlatego, że była młoda, że była przerażona i że była kobietą. Świat to zdradliwe miejsce, w którym dawni przyjaciele okazują się wilkami, niepozorni chłopcy lordami, prostytutki czarnoksiężnikami, a utrata czujności może kosztować wszystko.
Przynajmniej, wśród tych sprzecznych emocji, nie czuł jego. Swoje-nieswoje myśli odzywały się jeszcze czasem w trakcie bezsennych nocy, ale już nie w pracy, nigdy w pracy, pracował nad tym ciężko i wytrwale.
Może kiedyś zapracuje też na świadomość, że to starannie wypierane emocje, kłębek sprzecznych myśli, pomogły mu połączyć instynkt z determinacją i rzucić Expulso tak potężne (gniew, gniew pomagał zawsze), że szmalcownik nie miał szansy się przed nim obronić. W powietrzu błysnęła nieudana tarcza i coś jeszcze - Mike z niedowierzaniem zmrużył oczy, widząc czarny dym, ale z odległości nie był w stanie dostrzec c i e n i a, nie słyszał też złowieszczych szeptów, które słyszał szmalcownik. Zaalarmował go fakt, że widzi coś niespodziewanego, pamiętał o dyskusjach z ratusza w Oazie, ale dym rozpłynął się nagle, a szmalcownika odrzuciło do tyłu.
Zaklęcie skutecznie rozdzieliło mężczyznę i nieznajomą, wystawiając Michaela na atak napastnika i na ryzyko, że dziewczyna ucieknie również przed nim.
(Było warto? - mógłby pomyśleć, naraził swoje śledztwo dla hipotezy niewinności, ale tak trzeba).
-Protego! - warknął, gdy mknęła w niego wiązka zaklęcia. Nie starał się nawet, by odbić czarnomagiczną inkantację - to mu niepotrzebne, był już skupiony na kolejnym kroku planu. Mrużył oczy, wpatrując się w szmalcownika - i na razie nie postępując ani kroku do przodu. Zaklęcie odrzuciło mężczyznę na spory dystans i Tonks wiedział, że czarnoksiężnikowi trudniej teraz w niego celować. Czarnoksiężnikowi, ale nie jemu - zawsze był ponadprzeciętnie spostrzegawczy, szkoląc sokoli wzrok zarówno podczas wypatrywania kafli, jak i podczas śledztw i polowań. Pomimo odległości, celowanie nie sprawiało mu problemów - więc zwrócił różdżkę na mężczyznę i precyzyjnie, zimno wyinkantował.
-Petryficus Totalus. - zaklęcie podstawowe, opanowane do perfekcji, tym razem werbalnie i bez zawahania. Kluczem była odpowiednia moc - taka, by szmalcownik nie mógł się wybudzić, by kupić sobie czas na spętanie aresztowanego i sprawdzenie, co z dziewczyną.
-Protego Maxima! - Mike widział jeszcze, jak szmalcownik wznosi różdżkę do obrony, ale nie zdążył nawet przywołać tarczy. Znieruchomiał.
-Już jesteś bezpieczna. Pomóż mi go rozbroić zanim się obudzi! - Tonks postąpił o dwa kroki do przodu, szukając wzrokiem dziewczyny. Kłamał. Po pierwsze, choć wierzył w siłę własnego zaklęcia, to odporność magiczna przeciwników czasem go zdumiewała. Nie było w pełni bezpiecznie, dopóki nie skuje gagatka. Po drugie, wcale nie potrzebował pomocy dziewczyny - dwa zaklęcia, dwa ruchy różdżką, a będzie po wszystkim. Nieznajoma zaoszczędzi mu tylko czasu i energii, ale nie o to chodziło.
Chciał po prostu ją tutaj zatrzymać (zachowując czujność, na wypadek, gdyby to ona zaatakowała teraz jego - nawet tego się spodziewał), a spanikowani ludzie są bardziej skorzy ulegać prostym instrukcjom wypowiedzianym autorytarnym tonem, bez kwestionowania ich sensu.
-Weź głębszy wdech, pierwszy Expelliarmus rzuciłaś zbyt pośpiesznie. - dodał machinalnie, tonem nauczyciela. Lubił uczyć nowych rekrutów, brakowało mu tego odkąd Minister Longbottom zredukował jego kompetencje i wysłał go na terapię - ale wmawiał sobie, że wcale nie, że wszystko w proządku.
Kochał w końcu swoją pracę, nawet jeśli chętniej wrzuciłby tego szmalcownika do dołu po Orcumiano niż odtransportował pod sąd wojskowy.
Michael, EM 45/50
Szmalcownik żywotność 103/130 (obrażenia: 5 od Cienia, 5 od Expulso, 17 od czarnej magii (poprzednie 2k6 i 10 obrażeń w jego rzucie na maximę), odporność magiczna 10, pod Petryficusem, ST wybudzenia 102 (kostki) + 5 (>100) + 5 (wzmocnienie) = 112, potrzebuje krytycznego sukcesu do wybudzenia
rzucam na wybudzenie
A czuł przecież strach na dźwięk sylab układających się w czarnomagiczną inkantację (inną niż Cru-cio, wciąż nawiedzające czasem jego koszmary), troskę o dziewczynę (zbliżając się do pary dostrzegł wreszcie, że młodą, drobną, z wyraźnie zarysowanym wcięciem między wąską talią i pełnymi udami - kontrastem, który z pewnością wzbudził zainteresowanie szmalcownika), gniew na myśl o tym, co ten skurwiel pewnie chce jej zrobić i poczucie winy na nie do końca sformułowaną myśl, że to wszystko jego wina. To przecież on zaczął ją gonić, może wpadła tutaj całkowicie przypadkiem.
Z drugiej strony czuł, że te emocje nie powinny teraz grać żadnej roli - bo choć pragnął ochronić niewinnego, to dziewczyna uciekała przed nim w złym miejscu, w złym czasie, wciąż znajdując się w gronie podejrzanych. Może to nie wilk i owca, a zwykła kłótnia rzezimieszka i jego partnerki w zbrodni? Nie mógł wykluczyć takiej ewentualności, nie mógł dać jej kredytu zaufania tylko dlatego, że była młoda, że była przerażona i że była kobietą. Świat to zdradliwe miejsce, w którym dawni przyjaciele okazują się wilkami, niepozorni chłopcy lordami, prostytutki czarnoksiężnikami, a utrata czujności może kosztować wszystko.
Przynajmniej, wśród tych sprzecznych emocji, nie czuł jego. Swoje-nieswoje myśli odzywały się jeszcze czasem w trakcie bezsennych nocy, ale już nie w pracy, nigdy w pracy, pracował nad tym ciężko i wytrwale.
Może kiedyś zapracuje też na świadomość, że to starannie wypierane emocje, kłębek sprzecznych myśli, pomogły mu połączyć instynkt z determinacją i rzucić Expulso tak potężne (gniew, gniew pomagał zawsze), że szmalcownik nie miał szansy się przed nim obronić. W powietrzu błysnęła nieudana tarcza i coś jeszcze - Mike z niedowierzaniem zmrużył oczy, widząc czarny dym, ale z odległości nie był w stanie dostrzec c i e n i a, nie słyszał też złowieszczych szeptów, które słyszał szmalcownik. Zaalarmował go fakt, że widzi coś niespodziewanego, pamiętał o dyskusjach z ratusza w Oazie, ale dym rozpłynął się nagle, a szmalcownika odrzuciło do tyłu.
Zaklęcie skutecznie rozdzieliło mężczyznę i nieznajomą, wystawiając Michaela na atak napastnika i na ryzyko, że dziewczyna ucieknie również przed nim.
(Było warto? - mógłby pomyśleć, naraził swoje śledztwo dla hipotezy niewinności, ale tak trzeba).
-Protego! - warknął, gdy mknęła w niego wiązka zaklęcia. Nie starał się nawet, by odbić czarnomagiczną inkantację - to mu niepotrzebne, był już skupiony na kolejnym kroku planu. Mrużył oczy, wpatrując się w szmalcownika - i na razie nie postępując ani kroku do przodu. Zaklęcie odrzuciło mężczyznę na spory dystans i Tonks wiedział, że czarnoksiężnikowi trudniej teraz w niego celować. Czarnoksiężnikowi, ale nie jemu - zawsze był ponadprzeciętnie spostrzegawczy, szkoląc sokoli wzrok zarówno podczas wypatrywania kafli, jak i podczas śledztw i polowań. Pomimo odległości, celowanie nie sprawiało mu problemów - więc zwrócił różdżkę na mężczyznę i precyzyjnie, zimno wyinkantował.
-Petryficus Totalus. - zaklęcie podstawowe, opanowane do perfekcji, tym razem werbalnie i bez zawahania. Kluczem była odpowiednia moc - taka, by szmalcownik nie mógł się wybudzić, by kupić sobie czas na spętanie aresztowanego i sprawdzenie, co z dziewczyną.
-Protego Maxima! - Mike widział jeszcze, jak szmalcownik wznosi różdżkę do obrony, ale nie zdążył nawet przywołać tarczy. Znieruchomiał.
-Już jesteś bezpieczna. Pomóż mi go rozbroić zanim się obudzi! - Tonks postąpił o dwa kroki do przodu, szukając wzrokiem dziewczyny. Kłamał. Po pierwsze, choć wierzył w siłę własnego zaklęcia, to odporność magiczna przeciwników czasem go zdumiewała. Nie było w pełni bezpiecznie, dopóki nie skuje gagatka. Po drugie, wcale nie potrzebował pomocy dziewczyny - dwa zaklęcia, dwa ruchy różdżką, a będzie po wszystkim. Nieznajoma zaoszczędzi mu tylko czasu i energii, ale nie o to chodziło.
Chciał po prostu ją tutaj zatrzymać (zachowując czujność, na wypadek, gdyby to ona zaatakowała teraz jego - nawet tego się spodziewał), a spanikowani ludzie są bardziej skorzy ulegać prostym instrukcjom wypowiedzianym autorytarnym tonem, bez kwestionowania ich sensu.
-Weź głębszy wdech, pierwszy Expelliarmus rzuciłaś zbyt pośpiesznie. - dodał machinalnie, tonem nauczyciela. Lubił uczyć nowych rekrutów, brakowało mu tego odkąd Minister Longbottom zredukował jego kompetencje i wysłał go na terapię - ale wmawiał sobie, że wcale nie, że wszystko w proządku.
Kochał w końcu swoją pracę, nawet jeśli chętniej wrzuciłby tego szmalcownika do dołu po Orcumiano niż odtransportował pod sąd wojskowy.
Michael, EM 45/50
Szmalcownik żywotność 103/130 (obrażenia: 5 od Cienia, 5 od Expulso, 17 od czarnej magii (poprzednie 2k6 i 10 obrażeń w jego rzucie na maximę), odporność magiczna 10, pod Petryficusem, ST wybudzenia 102 (kostki) + 5 (>100) + 5 (wzmocnienie) = 112, potrzebuje krytycznego sukcesu do wybudzenia
rzucam na wybudzenie
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Tyle się działo. Z każdą mijającą sekundą Maria coraz bardziej pragnęła się cofnąć, zderzyć się wreszcie plecami z twardą korą pierwszego napotkanego drzewa, zapachem igliwia, nadzieją, że przecież tuż obok, zaraz, za kilka kroków zaczynał się las, ciemny las, a w takich lasach nie była przecież ofiarą, znała je doskonale przez pracę z jednorożcami, mogła umykać tak długo, aż wystarczy jej sił. A jednak wiszące w powietrzu niebezpieczeństwo sprawiało, że nie mogła się ruszyć. Czuła się zupełnie tak, jakby była sparaliżowana, jakby mogła wodzić jedynie spojrzeniem między wiązkami ciskanych ze sporej odległości powstałej między czarodziejami zaklęć.
Wydawało się, że tajemniczy mężczyzna miał przewagę nad ich (był przecież wspólny) przeciwnikiem. Albo ten poczuł się zbyt pewnie, rzucając po kolei wiązki skomplikowanych zaklęć, które albo nie docierały do celu, albo umierały przed wypuszczeniem różdżki. Maria ściskała w tym czasie miotłę w swej lewej dłoni, w prawej wciąż trzymając różdżkę. I dziękowała sobie — dziękowała gorąco i szczerze — że potrafiła skupić wzrok na tym, co działo się wokół niej. Potrafiła być bowiem spostrzegawcza, choć nie w tym samym stopniu, nawet nie w połowie tak bardzo jak Michael.
I gdy trzeba było zrobić pierwszy krok, zrobiła go. Jednak nie cofała się, a szła do przodu, na powrót do krawędzi, tym razem drugiej, magicznie stworzonego dołu. Gdy stanęła przy niej, wsiadła na miotłę i wzniosła do góry, odbijając się od niestabilnego podłoża. W dół poleciało kilka odłamków nadkruszonej ziemi, lecz Maria wzbiła się wysoko, przeleciała nad dołem i utknęła w powietrzu — gdzieś w połowie drogi między Michaelem a spetryfikowanym mężczyzną. Lewa dłoń trzymała się kurczowo drążka miotły i choć była gotowa do ucieczki, bo przecież starczyło tylko ruszyć przed siebie, nie oglądać się na to, jak zakończy się magiczny pojedynek między dwójką dorosłych, nim zdążyła to zrobić, z dołu dobiegł ją donośny, rozkazujący ton mężczyzny. Było w nim coś, co wzbudziło w Marii dodatkowy przestrach — ale czy można było się dziwić? Obawiała się, że wydostawszy się z jednej pułapki, właśnie wpadała w drugą. Ale zapewniał ją, że jest bezpieczna i była. Tak długo, jak była w locie, jak szok kazał jej powstrzymać się od łez, które do tej pory ciekły po jej policzkach, tak długo, jak priorytetyzowała swe położenie nad wszystko inne... Chyba miał rację. Była bezpieczna.
Ale przestanie być, gdy tamten się wybudzi. Nie wiedziała, że zaklęcie rzucone przez jasnowłosego nieznajomego było tak silne, że mogło ono graniczyć z cudem. Musiała więc działać. Zeskoczyć z miotły, celowanie z niej mijało się z celem. Powtórzyła próby zaklęcia, gdy wylądowała w bezpiecznej odległości od napastnika.
— Expelliarimus! — krzyknęła, choć tak, jak za pierwszym razem, magiczna energia skotłowała się w jej ręce, wypuszczając ledwo słabą, niesięgającą celu wiązkę. Wciąż była roztrzęsiona, wciąż czuła na plecach chłód wpadający doń przez rozcięty materiał. Ale z dołu znów dobiegł głos mężczyzny i był on teraz o wiele łagodniejszy, cieplejszy i... godny zaufania? — Expelliarimus! — spróbowała raz jeszcze, skupiając się na swoim oddechu, ale jeżeli tylko Tonks zdecydował się przyjrzeć swojej niespodziewanej protegowanej, widział, że pomimo przeraźliwie smutnej miny i zastygających na bladych od przestrachu policzkach łez, wcale nie była spokojna. Różdżka z drewna migdałowca drżała tak mocno, że, nawet gdyby Marii udało się uspokoić na tyle, by zebrać w sobie odpowiednią koncentrację energii magicznej, miałaby zdecydowanie zbyt duże trudności w celowaniu. Kto wie, czy tak rzucony czar nie mógłby na przykład odbić się i uderzyć rykoszetem w nią samą. Próbowała jednak skupić się na oddechu.
— N—nie...n—niech pan... — coś zrobi, chciała dokończyć, ale nerwy chyba wreszcie puszczały i czuła, jakby cała siła witalna pragnęła uciec z jej ciała. Jakby na złość samej sobie zacisnęła mocniej palce na różdżce. — Niech pan... spo...ojrzy... — wydusiła jednak z siebie, gdy różdżka wskazywała wyraźnie na ranę, którą od czegoś otrzymał szmalcownik. Maria może nie miała wielkiego doświadczenia w walce, właściwie poza nauką w Beauxbatons, w czasie której uroki i obrona przed czarną magią szły jej naprawdę dobrze, nie miała żadnego, ale... wiedziała, że rzucane dotychczas zaklęcia nie mogły być przyczyną czegoś tak dużego. Czyżby dalej trwali w niebezpieczeństwie? [bylobrzydkobedzieladnie]
Wydawało się, że tajemniczy mężczyzna miał przewagę nad ich (był przecież wspólny) przeciwnikiem. Albo ten poczuł się zbyt pewnie, rzucając po kolei wiązki skomplikowanych zaklęć, które albo nie docierały do celu, albo umierały przed wypuszczeniem różdżki. Maria ściskała w tym czasie miotłę w swej lewej dłoni, w prawej wciąż trzymając różdżkę. I dziękowała sobie — dziękowała gorąco i szczerze — że potrafiła skupić wzrok na tym, co działo się wokół niej. Potrafiła być bowiem spostrzegawcza, choć nie w tym samym stopniu, nawet nie w połowie tak bardzo jak Michael.
I gdy trzeba było zrobić pierwszy krok, zrobiła go. Jednak nie cofała się, a szła do przodu, na powrót do krawędzi, tym razem drugiej, magicznie stworzonego dołu. Gdy stanęła przy niej, wsiadła na miotłę i wzniosła do góry, odbijając się od niestabilnego podłoża. W dół poleciało kilka odłamków nadkruszonej ziemi, lecz Maria wzbiła się wysoko, przeleciała nad dołem i utknęła w powietrzu — gdzieś w połowie drogi między Michaelem a spetryfikowanym mężczyzną. Lewa dłoń trzymała się kurczowo drążka miotły i choć była gotowa do ucieczki, bo przecież starczyło tylko ruszyć przed siebie, nie oglądać się na to, jak zakończy się magiczny pojedynek między dwójką dorosłych, nim zdążyła to zrobić, z dołu dobiegł ją donośny, rozkazujący ton mężczyzny. Było w nim coś, co wzbudziło w Marii dodatkowy przestrach — ale czy można było się dziwić? Obawiała się, że wydostawszy się z jednej pułapki, właśnie wpadała w drugą. Ale zapewniał ją, że jest bezpieczna i była. Tak długo, jak była w locie, jak szok kazał jej powstrzymać się od łez, które do tej pory ciekły po jej policzkach, tak długo, jak priorytetyzowała swe położenie nad wszystko inne... Chyba miał rację. Była bezpieczna.
Ale przestanie być, gdy tamten się wybudzi. Nie wiedziała, że zaklęcie rzucone przez jasnowłosego nieznajomego było tak silne, że mogło ono graniczyć z cudem. Musiała więc działać. Zeskoczyć z miotły, celowanie z niej mijało się z celem. Powtórzyła próby zaklęcia, gdy wylądowała w bezpiecznej odległości od napastnika.
— Expelliarimus! — krzyknęła, choć tak, jak za pierwszym razem, magiczna energia skotłowała się w jej ręce, wypuszczając ledwo słabą, niesięgającą celu wiązkę. Wciąż była roztrzęsiona, wciąż czuła na plecach chłód wpadający doń przez rozcięty materiał. Ale z dołu znów dobiegł głos mężczyzny i był on teraz o wiele łagodniejszy, cieplejszy i... godny zaufania? — Expelliarimus! — spróbowała raz jeszcze, skupiając się na swoim oddechu, ale jeżeli tylko Tonks zdecydował się przyjrzeć swojej niespodziewanej protegowanej, widział, że pomimo przeraźliwie smutnej miny i zastygających na bladych od przestrachu policzkach łez, wcale nie była spokojna. Różdżka z drewna migdałowca drżała tak mocno, że, nawet gdyby Marii udało się uspokoić na tyle, by zebrać w sobie odpowiednią koncentrację energii magicznej, miałaby zdecydowanie zbyt duże trudności w celowaniu. Kto wie, czy tak rzucony czar nie mógłby na przykład odbić się i uderzyć rykoszetem w nią samą. Próbowała jednak skupić się na oddechu.
— N—nie...n—niech pan... — coś zrobi, chciała dokończyć, ale nerwy chyba wreszcie puszczały i czuła, jakby cała siła witalna pragnęła uciec z jej ciała. Jakby na złość samej sobie zacisnęła mocniej palce na różdżce. — Niech pan... spo...ojrzy... — wydusiła jednak z siebie, gdy różdżka wskazywała wyraźnie na ranę, którą od czegoś otrzymał szmalcownik. Maria może nie miała wielkiego doświadczenia w walce, właściwie poza nauką w Beauxbatons, w czasie której uroki i obrona przed czarną magią szły jej naprawdę dobrze, nie miała żadnego, ale... wiedziała, że rzucane dotychczas zaklęcia nie mogły być przyczyną czegoś tak dużego. Czyżby dalej trwali w niebezpieczeństwie? [bylobrzydkobedzieladnie]
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Ostatnio zmieniony przez Maria Multon dnia 13.12.23 19:42, w całości zmieniany 1 raz
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wystarczył jeden rzut oka na drżącą dłoń, by Michael nie patrzył już na rezultaty jej działań ani nie bawił się dalej w pouczenia. To był błąd, była zbyt przerażona, a on - kupił już im przecież czas.
-Expelliarmus! - odezwał się pewnym głosem, niskie sylaby splotły się z dziewczęcym głosem, z drugą próbą podjętą przez Marię. Z jej różdżki uleciał jedynie wątły, niecelny promień, ale wiązka jasnego światła mknęła już w stronę szmalcownika. Mike rzucał to zaklęcie tak często, że wręcz machinalnie - doświadczenie nie czyniło go całkowicie odpornym na rozproszenia, ale teraz stał na ziemi pewnie, chwilowo nic im nie groziło, a przeszkolenie bojowe kazało mu odsunąć na bok troskę o dziewczynę i skupić się na zneutralizowaniu szmalcownika. Różdżka wypadła z ręki spetryfikowanego i potoczyła się kilka metrów po murawie.
Niech pan, zabrzmiało piskliwie, nie musiała przecież nawet kończyć. Niech pan coś zrobi, niech pan pomoże, niech, niech, niech, kakofonia wspomnień ziewała się w jeden przekaz. To zawsze tak wyglądało, niegdyś jako panie aurorze, dzisiaj anonimowo, zawsze jednak szanowali magię i siłę. Kiedyś wydawało mu się, że także jego, ale potem już coś zrobił, głosy cichły, ludzie odwracali się plecami, cud, że nikt jeszcze nie wbił noża w jego plecy. Pięć tysięcy galeonów, każda z ofiar mogła się na to połakomić.
Niech pan coś zrobi, a gdy już zrobi to jej łzy wyschną, a strach może pozostanie. Może strach, może obojętność, przyzwyczaił się. Odruchowo odwrócił głowę, by kupić sobie kilka sekund zanim w ciemności rozpozna jego twarz, wciąż rozpoznawalną po listach gończych. Wciąż jej nie ufał, a ona pewnie nie zaufa jemu.
(Nie jestem przecież mordercą, mówił komuś, kto zarzekał się, że mu ufa, ale wszyscy wierzyli w listy gończe, w s z y s c y - zdawałoby się, że nawet niektórzy z zasiadających na spotkaniu Zakonu).
Choć głowę miał odwróconą w stronę szmalcownika, to kontrolnie zerknął jeszcze na dziewczynę - a ta podlatywała już bliżej. Chciałby sobie wmówić, że to odruch upewnienia się, że wszystko z nią w porządku, ale przecież doświadczenie wypleniło już z niego podobne odruchy. To musiała być przekora, a na tą nie mógł sobie pozwolić.
-Esposas. - te sylaby zabrzmiały ciszej, jakby z pewną rezygnacją. Koniec pojedynku, jeden wróg wyeliminowany, teraz musiał zastanowić się co dalej. Poszukać innych i zająć się n i ą, podejrzaną i ofiarą zarazem. Zaklęcie nie było tak mocne jak Expelliarmus, ale Maria mogła dostrzec jak magia formuje się w kajdany i zaciska na przegubach oraz kostkach szmalcownika.
Ciemnowłosy mężczyzna też na nią patrzył - wzrokiem pustym, zastygłym w magicznym paraliżu, ale szklistym. W załzawionych oczach trudno było jednak szukać smutku, Maria mogłaby przysiąc, że szmalcownik patrzy na nią n i e n a w i s t n i e. Jakby chciał ją zapamiętać. "To twoja wina, suko", powiedziałby, gdyby mógł mówić i to Michael wyczytałby pewnie z jego spojrzenia, ale Michael skupił się chwilowo na Marii.
Wsiadł na miotłę i podleciał tak, by zrównać się z dziewczyną.
(Tak blisko, jakby spodziewał się kontynuacji pościgu).
Odruchowo podążył wzrokiem za jej różdżką i wtedy dostrzegł ranę. Ciemną, nienaturalną, nie przypominającą innych, jakie widział - choć potrafił to ocenić jedynie okiem względnego laika, uzdrowiciel wiedziałby więcej.
Szmalcownik krwawił, cały czas.
Michael miał to gdzieś.
-Spokojnie. - samemu był daleki od spokoju, ale spróbował zabrzmieć przekonująco. -Sprawdzę, czy jest tu ktoś - lub coś -jeszcze. A ty - nie czaruj w locie jeśli nie umiesz, tamtym Expelliarmusem mogłaś rozbroić się sama. - stwierdził z lekkim przekąsem, choć dwudziestoletni on uznałby samo-rozbrajającą się dziewczynę w locie za szalenie zabawny (i ładny) widok.
Tęsknił trochę za tamtym Michaelem.
-Wylądujmy. - zaproponował łagodnie, choć łagodność nigdy nie weszła mu w krew, brzmiał pewnie raczej konkretnie lub apodyktycznie. Naprawdę się jednak starał, chciał uniknąć kolejnego pościgu.
Przesunął wzrokiem po jej twarzy, jeszcze bardziej młodzieńczej niż się spodziewał, to właściwie dziecko, dziecko o lokach, które lśniłyby w świetle księżyca (w świetle, którego Michael nigdy nie zobaczy, najjaśniejsze było przecież w pełnię), policzkach niegdyś pełnych ale nieco wyostrzonych (przez zimę? Nie była ubrana jak ktoś, kto żyje w dostatku), i ciele kobiety. To chciał z nią zrobić szmalcownik? Prześlizgnął wzrokiem w dół, na niego, zapamiętując jeszcze ostatni charakterystyczny detal, trzy pieprzyki układające się w tą konstelację, którą kiedyś pokazał mu na niebie Castor.
Zapamiętał jak najwięcej, wiedząc, że kolejne zaklęcie trochę utrudni obserwację.
-Homenum Revelio. - szepnął, gdy tylko postawił stopy na ziemi. Szmalcownik rozbłysł jasną poświata, jego własne dłonie i kropki w koronach drzew także, w dole nie błyszczało nic (nie żyli), a dziewczyna lśniła.
Poczuł się bezpieczniej, a dawno nie rzucał tego zaklęcia, stojąc z kimś nieznajomym twarzą w twarz - zapomniał prawie jak magia oplata się wokół cudzych włosów, jak lśni w jasnych oczach, jak drobiny wyostrzają ludzką sylwetkę. Dziewczyna wyglądała przez chwilę wręcz nierealnie, a choć chciał odwrócić wzrok, to zarazem nie chciał spuszczać jej z oczu.
Skończył pojedynek, ale zaraz może zacząć nowy - i nie skończył śledztwa.
-Jest czysto. - skwitował, mogła rozpoznać służbowy głos, nie mówił tak pewnie nikt normalny.
Dopiero wtedy sam Mike uświadomił sobie, że gdyby to ktoś inny znalazł się na jego miejscu, to już dawno spytałby dziewczynę o coś innego.
-Nic ci nie jest? - nie musiał pytać, widział przecież, że nic jej nie jest. Marnowanie czasu, najchętniej przeszedłby do konkretnych pytań, ale tyle się nasłuchał o wzbudzaniu zaufania w zwykłych ludziach, bla, bla, bla, że może powinien sprawiać pozory. -Znasz go? - wskazał brodą na szmalcownika, ewidentnie nieporuszony tym, że coś go boli. -Nic już ci nie zrobi. - dodał trochę obłudnie, interesowało go bowiem tylko to, czy się znali. Utkwił w dziewczynie baczny wzrok, czekając aż minie działanie zaklęcia, aż przestanie się skrzyć na tle drzew, aż będzie mógł rozpoznać kłamstwo.
rzuty & Homenum
-Expelliarmus! - odezwał się pewnym głosem, niskie sylaby splotły się z dziewczęcym głosem, z drugą próbą podjętą przez Marię. Z jej różdżki uleciał jedynie wątły, niecelny promień, ale wiązka jasnego światła mknęła już w stronę szmalcownika. Mike rzucał to zaklęcie tak często, że wręcz machinalnie - doświadczenie nie czyniło go całkowicie odpornym na rozproszenia, ale teraz stał na ziemi pewnie, chwilowo nic im nie groziło, a przeszkolenie bojowe kazało mu odsunąć na bok troskę o dziewczynę i skupić się na zneutralizowaniu szmalcownika. Różdżka wypadła z ręki spetryfikowanego i potoczyła się kilka metrów po murawie.
Niech pan, zabrzmiało piskliwie, nie musiała przecież nawet kończyć. Niech pan coś zrobi, niech pan pomoże, niech, niech, niech, kakofonia wspomnień ziewała się w jeden przekaz. To zawsze tak wyglądało, niegdyś jako panie aurorze, dzisiaj anonimowo, zawsze jednak szanowali magię i siłę. Kiedyś wydawało mu się, że także jego, ale potem już coś zrobił, głosy cichły, ludzie odwracali się plecami, cud, że nikt jeszcze nie wbił noża w jego plecy. Pięć tysięcy galeonów, każda z ofiar mogła się na to połakomić.
Niech pan coś zrobi, a gdy już zrobi to jej łzy wyschną, a strach może pozostanie. Może strach, może obojętność, przyzwyczaił się. Odruchowo odwrócił głowę, by kupić sobie kilka sekund zanim w ciemności rozpozna jego twarz, wciąż rozpoznawalną po listach gończych. Wciąż jej nie ufał, a ona pewnie nie zaufa jemu.
(Nie jestem przecież mordercą, mówił komuś, kto zarzekał się, że mu ufa, ale wszyscy wierzyli w listy gończe, w s z y s c y - zdawałoby się, że nawet niektórzy z zasiadających na spotkaniu Zakonu).
Choć głowę miał odwróconą w stronę szmalcownika, to kontrolnie zerknął jeszcze na dziewczynę - a ta podlatywała już bliżej. Chciałby sobie wmówić, że to odruch upewnienia się, że wszystko z nią w porządku, ale przecież doświadczenie wypleniło już z niego podobne odruchy. To musiała być przekora, a na tą nie mógł sobie pozwolić.
-Esposas. - te sylaby zabrzmiały ciszej, jakby z pewną rezygnacją. Koniec pojedynku, jeden wróg wyeliminowany, teraz musiał zastanowić się co dalej. Poszukać innych i zająć się n i ą, podejrzaną i ofiarą zarazem. Zaklęcie nie było tak mocne jak Expelliarmus, ale Maria mogła dostrzec jak magia formuje się w kajdany i zaciska na przegubach oraz kostkach szmalcownika.
Ciemnowłosy mężczyzna też na nią patrzył - wzrokiem pustym, zastygłym w magicznym paraliżu, ale szklistym. W załzawionych oczach trudno było jednak szukać smutku, Maria mogłaby przysiąc, że szmalcownik patrzy na nią n i e n a w i s t n i e. Jakby chciał ją zapamiętać. "To twoja wina, suko", powiedziałby, gdyby mógł mówić i to Michael wyczytałby pewnie z jego spojrzenia, ale Michael skupił się chwilowo na Marii.
Wsiadł na miotłę i podleciał tak, by zrównać się z dziewczyną.
(Tak blisko, jakby spodziewał się kontynuacji pościgu).
Odruchowo podążył wzrokiem za jej różdżką i wtedy dostrzegł ranę. Ciemną, nienaturalną, nie przypominającą innych, jakie widział - choć potrafił to ocenić jedynie okiem względnego laika, uzdrowiciel wiedziałby więcej.
Szmalcownik krwawił, cały czas.
Michael miał to gdzieś.
-Spokojnie. - samemu był daleki od spokoju, ale spróbował zabrzmieć przekonująco. -Sprawdzę, czy jest tu ktoś - lub coś -jeszcze. A ty - nie czaruj w locie jeśli nie umiesz, tamtym Expelliarmusem mogłaś rozbroić się sama. - stwierdził z lekkim przekąsem, choć dwudziestoletni on uznałby samo-rozbrajającą się dziewczynę w locie za szalenie zabawny (i ładny) widok.
Tęsknił trochę za tamtym Michaelem.
-Wylądujmy. - zaproponował łagodnie, choć łagodność nigdy nie weszła mu w krew, brzmiał pewnie raczej konkretnie lub apodyktycznie. Naprawdę się jednak starał, chciał uniknąć kolejnego pościgu.
Przesunął wzrokiem po jej twarzy, jeszcze bardziej młodzieńczej niż się spodziewał, to właściwie dziecko, dziecko o lokach, które lśniłyby w świetle księżyca (w świetle, którego Michael nigdy nie zobaczy, najjaśniejsze było przecież w pełnię), policzkach niegdyś pełnych ale nieco wyostrzonych (przez zimę? Nie była ubrana jak ktoś, kto żyje w dostatku), i ciele kobiety. To chciał z nią zrobić szmalcownik? Prześlizgnął wzrokiem w dół, na niego, zapamiętując jeszcze ostatni charakterystyczny detal, trzy pieprzyki układające się w tą konstelację, którą kiedyś pokazał mu na niebie Castor.
Zapamiętał jak najwięcej, wiedząc, że kolejne zaklęcie trochę utrudni obserwację.
-Homenum Revelio. - szepnął, gdy tylko postawił stopy na ziemi. Szmalcownik rozbłysł jasną poświata, jego własne dłonie i kropki w koronach drzew także, w dole nie błyszczało nic (nie żyli), a dziewczyna lśniła.
Poczuł się bezpieczniej, a dawno nie rzucał tego zaklęcia, stojąc z kimś nieznajomym twarzą w twarz - zapomniał prawie jak magia oplata się wokół cudzych włosów, jak lśni w jasnych oczach, jak drobiny wyostrzają ludzką sylwetkę. Dziewczyna wyglądała przez chwilę wręcz nierealnie, a choć chciał odwrócić wzrok, to zarazem nie chciał spuszczać jej z oczu.
Skończył pojedynek, ale zaraz może zacząć nowy - i nie skończył śledztwa.
-Jest czysto. - skwitował, mogła rozpoznać służbowy głos, nie mówił tak pewnie nikt normalny.
Dopiero wtedy sam Mike uświadomił sobie, że gdyby to ktoś inny znalazł się na jego miejscu, to już dawno spytałby dziewczynę o coś innego.
-Nic ci nie jest? - nie musiał pytać, widział przecież, że nic jej nie jest. Marnowanie czasu, najchętniej przeszedłby do konkretnych pytań, ale tyle się nasłuchał o wzbudzaniu zaufania w zwykłych ludziach, bla, bla, bla, że może powinien sprawiać pozory. -Znasz go? - wskazał brodą na szmalcownika, ewidentnie nieporuszony tym, że coś go boli. -Nic już ci nie zrobi. - dodał trochę obłudnie, interesowało go bowiem tylko to, czy się znali. Utkwił w dziewczynie baczny wzrok, czekając aż minie działanie zaklęcia, aż przestanie się skrzyć na tle drzew, aż będzie mógł rozpoznać kłamstwo.
rzuty & Homenum
Can I not save one
from the pitiless wave?
Sylaby i głosy — dwa tak różne od siebie.
Jego ton był niski, chropowaty, ale pewny siebie i podszyty jakimś ciepłem, którego źródła Maria nie potrafiła jeszcze wskazać. Mogło być nim w końcu wszystko — ogniem płonęła złość, którą czuło się w momencie, w którym okazywało się, że niesiona pomoc dotarła za późno; ogniem paliły palce zaciśnięte na różdżce, płomień przeradzał się w silną wiązkę magii, która w mgnieniu oka dotarła do celu, rozbrajając przerażającego mężczyznę. Ale ciepło nie musiało być przecież otwartym, niekontrolowanym ogniem. Ciepło mogło nieść się po świecie tak po prostu — pochodzić od słońca, którego dzisiaj im zabrakło, a które wstawało codziennie, po każdej, nawet najkoszmarniejszej nocy. Ciepło mogło wreszcie pochodzić z rodzinnego domu, ludzie nasiąkali nim jak gąbki, gdy tylko mieli ku temu okazję. Maria przyglądała się tajemniczemu mężczyźnie, wciąż przykrytemu cieniem, którego nie mogła rozproszyć jarząca się łuna dogasającego pożaru wioski. I w pewien niezrozumiały dla siebie sposób, wbrew logice — przecież gonił ją tutaj, mógł wiedzieć, co na nią czeka, a teraz może pomagać odstraszyć konkurenta — szukała w nim tego światła, potwierdzenia, że oto straszliwa burza w postaci szmalcownika, którego zeszklone spojrzenie mimo spetryfikowanego ciała ciskało gromy, było zapowiedzią zemsty, przeszła już nad nimi, obok nich, że teraz tylko czekać, a zza chmur przebije się to słońce. I może nie będzie jak kiedyś, bo kiedyś już było i po dzisiejszej nocy nie wróci nigdy, ale zawsze była nadzieja, że będzie odrobinę l e p i e j.
Złoczyńca został spętany, nie stanowił już zagrożenia, lecz Maria wciąż drżała. Długo jeszcze będzie dochodzić do siebie, zdarzenie to zachwiało jej poczuciem bezpieczeństwa, ale nie było się czemu dziwić. Wojna dopiero teraz chwyciła ją za ramiona, zajrzała prosto w oczy, a opiekunka jednorożców miała wrażenie, że gdy przymknie oczy i skupi się jeszcze bardziej, to znów będzie w stanie poczuć chłód noża rozcinającego ubranie na jej plecach, ruch ostrej krawędzi, tylko szczęśliwie mijający jasną, delikatną skórę. Kajdany jednak — symbol i fakt zniewolenia — oddalały od niej lęk. Nie przeganiały go zupełnie, przykrywały puchem chwilowej pewności, choć wciąż czuła na sobie to spojrzenie, w powietrzu wciąż wibrowała nienawiść, a ona trzymała się kurczowo na miotle, próbując przepchnąć swe myśli gdzie indziej, gdziekolwiek, oby najdalej, bo bliska była płaczu z rozpaczy, bo zakorkowane niespodziewaną walką emocje szukały przecież ujścia, a ona nie mogła nawet się obronić, nie mogła pomóc, była tylko głupią, małą Marią, z którą zrównywał się tajemniczy mężczyzna, teraz też na miotle.
— Ale nie wypuści go pan? — odezwała się wreszcie, chciała spytać ostrożnie, bo wciąż nie wiedziała, kim był jej... wybawca? Zacisnęła usta w wąską kreskę, próbując powstrzymać alarmujące drżenie podbródka, płaczliwe preludium. W głosie dziewczyny brzmiała przez to najczystsza forma desperacji; pytanie, choć proste, leżało bardzo blisko błagania i gdyby stanęli przed taką potrzebą — zaczęłaby błagać Tonksa o to tu i teraz. Uratował ją już raz — miała względem niego zawiązany dług wdzięczności, jedna prośba więcej wiele przecież nie zrobi.
Zamiast tego — póki co — skinęła głową, przyjmując do siebie radę. W panice, która toczyła się przez jej ciało, niewiele miała siły, by zebrać myśli w jakiś bohaterski plan. Jej pierwszym instynktem była ucieczka, ale z drugiej strony nie mogłaby wybaczyć sobie zostawienie sam na sam z kimś tak przeżartym okrucieństwem kogoś, kto przecież uratował ją od czegoś bardzo złego. Teraz oczywiście domyślała się, że nieznajomy poradziłby sobie z zagrożeniem całkiem nieźle, może nawet lepiej, gdyby nie było jej w okolicy, ale... Wtedy? Wtedy nie mogła tego zrobić, strach potrafił paraliżować lepiej niż zaklęcie, które unieszkodliwiło ich wspólnego przeciwnika.
Proste komendy, nawet nieprzekazywane w najłagodniejszy sposób świata były tym, czego Maria potrzebowała w tej chwili najbardziej; określenie ram sytuacji, roli, które mieli na siebie przyjąć, sprawiło, że poczuła się w tym wszystkim pewniej. Wylądowała więc na ziemi, zeskoczyła zwinnie z miotły, wciąż jednak trzymając ją pod lewą pachą, różdżkę zaś, we wciąż drżącej, zaciśniętej prawej dłoni. W porównaniu do sposobu, w jaki wciąż patrzył na nią tamten mężczyzna, spojrzenie Michaela było niemal niezauważalne. Delikatnie przeskakiwało po charakterystycznych punktach jej wyglądu, zupełnie nie zwracało na siebie uwagi, bo Maria przymknęła na moment powieki, próbowała wreszcie nabrać głębszego oddechu, uspokoić skołatane serce, pozwalając Tonksowi na niezakłóconą właściwie niczym obserwację.
Spojrzała na niego ponownie, dopiero gdy oznajmił, że w istocie było czysto. Sformułowanie to nie umknęło jej uwadze, już na końcu języka miała pytanie o zawód tego człowieka, lecz gdy tylko myśl o nim przebiegła przez umysł Marii, serce — to bijące prędko, nie zatrzymujące się nawet na sekundę — stanęło wreszcie, a ona sama niemal zachwiała się na nogach.
— Rozciął mi ubranie... — szepnęła wreszcie, a jej własny głos brzmiał tak, jakby nie pochodził od niej, jakby mówił to ktoś za nią. Przykryty nagłym łomotaniem serca (bo wszystko musiało wrócić na swoje miejsce), wydawał się być odległy, docierać zza szkła, za którym chciała się schować. — I... Nie znam go... Pierwszy raz go widzę... — pomimo zdenerwowania Michael mógł domyślić się, że przesłuchiwana dziewczyna mówi prawdę. Niemniej jednak po chwilowym spokoju znowu wydawała się spłoszona i gotowa do ucieczki.
— A pan? — pytała jednak dalej, cofając się o krok. Jeden, powolny, delikatnie stawiany krok; nie wydała przy tym żadnego innego dźwięku, Michael mógł od razu domyślić się, że jego przesłuchiwana musiała przywyknąć do bycia niezwykle wręcz cicho. — Pan nic mi nie zrobi? — dodała chwilę później, spoglądając na niego szeroko otwartymi w mieszance przestrachu i zdziwienia oczami. Bo rozpoznała w nim wreszcie twarz, którą widziała kiedyś na plakacie; twarz człowieka, który według ostatniego wydania Walczącego Maga miał nie żyć, polec w Szatańskiej Pożodze kilka tygodni temu. Michael Tonks, brat zbiegłej Justine. To musiał być on.
Kryształy łez spłynęły po jej twarzy, którą wbrew logice (uciekaj, Mario, uciekaj, jeżeli się boisz, nie daj nikomu do siebie podejść) zakryła swymi dłońmi, jakby to one — blade, drżące, noszące na sobie ślady fizycznej pracy, ale zadbane, o długich palcach — miały stanowić dla niej barierę potężniejszą, bardziej godną zaufania od Protego.
— W gazecie... w gazecie pisali, że pan nie żyje, panie Tonks...
Jego ton był niski, chropowaty, ale pewny siebie i podszyty jakimś ciepłem, którego źródła Maria nie potrafiła jeszcze wskazać. Mogło być nim w końcu wszystko — ogniem płonęła złość, którą czuło się w momencie, w którym okazywało się, że niesiona pomoc dotarła za późno; ogniem paliły palce zaciśnięte na różdżce, płomień przeradzał się w silną wiązkę magii, która w mgnieniu oka dotarła do celu, rozbrajając przerażającego mężczyznę. Ale ciepło nie musiało być przecież otwartym, niekontrolowanym ogniem. Ciepło mogło nieść się po świecie tak po prostu — pochodzić od słońca, którego dzisiaj im zabrakło, a które wstawało codziennie, po każdej, nawet najkoszmarniejszej nocy. Ciepło mogło wreszcie pochodzić z rodzinnego domu, ludzie nasiąkali nim jak gąbki, gdy tylko mieli ku temu okazję. Maria przyglądała się tajemniczemu mężczyźnie, wciąż przykrytemu cieniem, którego nie mogła rozproszyć jarząca się łuna dogasającego pożaru wioski. I w pewien niezrozumiały dla siebie sposób, wbrew logice — przecież gonił ją tutaj, mógł wiedzieć, co na nią czeka, a teraz może pomagać odstraszyć konkurenta — szukała w nim tego światła, potwierdzenia, że oto straszliwa burza w postaci szmalcownika, którego zeszklone spojrzenie mimo spetryfikowanego ciała ciskało gromy, było zapowiedzią zemsty, przeszła już nad nimi, obok nich, że teraz tylko czekać, a zza chmur przebije się to słońce. I może nie będzie jak kiedyś, bo kiedyś już było i po dzisiejszej nocy nie wróci nigdy, ale zawsze była nadzieja, że będzie odrobinę l e p i e j.
Złoczyńca został spętany, nie stanowił już zagrożenia, lecz Maria wciąż drżała. Długo jeszcze będzie dochodzić do siebie, zdarzenie to zachwiało jej poczuciem bezpieczeństwa, ale nie było się czemu dziwić. Wojna dopiero teraz chwyciła ją za ramiona, zajrzała prosto w oczy, a opiekunka jednorożców miała wrażenie, że gdy przymknie oczy i skupi się jeszcze bardziej, to znów będzie w stanie poczuć chłód noża rozcinającego ubranie na jej plecach, ruch ostrej krawędzi, tylko szczęśliwie mijający jasną, delikatną skórę. Kajdany jednak — symbol i fakt zniewolenia — oddalały od niej lęk. Nie przeganiały go zupełnie, przykrywały puchem chwilowej pewności, choć wciąż czuła na sobie to spojrzenie, w powietrzu wciąż wibrowała nienawiść, a ona trzymała się kurczowo na miotle, próbując przepchnąć swe myśli gdzie indziej, gdziekolwiek, oby najdalej, bo bliska była płaczu z rozpaczy, bo zakorkowane niespodziewaną walką emocje szukały przecież ujścia, a ona nie mogła nawet się obronić, nie mogła pomóc, była tylko głupią, małą Marią, z którą zrównywał się tajemniczy mężczyzna, teraz też na miotle.
— Ale nie wypuści go pan? — odezwała się wreszcie, chciała spytać ostrożnie, bo wciąż nie wiedziała, kim był jej... wybawca? Zacisnęła usta w wąską kreskę, próbując powstrzymać alarmujące drżenie podbródka, płaczliwe preludium. W głosie dziewczyny brzmiała przez to najczystsza forma desperacji; pytanie, choć proste, leżało bardzo blisko błagania i gdyby stanęli przed taką potrzebą — zaczęłaby błagać Tonksa o to tu i teraz. Uratował ją już raz — miała względem niego zawiązany dług wdzięczności, jedna prośba więcej wiele przecież nie zrobi.
Zamiast tego — póki co — skinęła głową, przyjmując do siebie radę. W panice, która toczyła się przez jej ciało, niewiele miała siły, by zebrać myśli w jakiś bohaterski plan. Jej pierwszym instynktem była ucieczka, ale z drugiej strony nie mogłaby wybaczyć sobie zostawienie sam na sam z kimś tak przeżartym okrucieństwem kogoś, kto przecież uratował ją od czegoś bardzo złego. Teraz oczywiście domyślała się, że nieznajomy poradziłby sobie z zagrożeniem całkiem nieźle, może nawet lepiej, gdyby nie było jej w okolicy, ale... Wtedy? Wtedy nie mogła tego zrobić, strach potrafił paraliżować lepiej niż zaklęcie, które unieszkodliwiło ich wspólnego przeciwnika.
Proste komendy, nawet nieprzekazywane w najłagodniejszy sposób świata były tym, czego Maria potrzebowała w tej chwili najbardziej; określenie ram sytuacji, roli, które mieli na siebie przyjąć, sprawiło, że poczuła się w tym wszystkim pewniej. Wylądowała więc na ziemi, zeskoczyła zwinnie z miotły, wciąż jednak trzymając ją pod lewą pachą, różdżkę zaś, we wciąż drżącej, zaciśniętej prawej dłoni. W porównaniu do sposobu, w jaki wciąż patrzył na nią tamten mężczyzna, spojrzenie Michaela było niemal niezauważalne. Delikatnie przeskakiwało po charakterystycznych punktach jej wyglądu, zupełnie nie zwracało na siebie uwagi, bo Maria przymknęła na moment powieki, próbowała wreszcie nabrać głębszego oddechu, uspokoić skołatane serce, pozwalając Tonksowi na niezakłóconą właściwie niczym obserwację.
Spojrzała na niego ponownie, dopiero gdy oznajmił, że w istocie było czysto. Sformułowanie to nie umknęło jej uwadze, już na końcu języka miała pytanie o zawód tego człowieka, lecz gdy tylko myśl o nim przebiegła przez umysł Marii, serce — to bijące prędko, nie zatrzymujące się nawet na sekundę — stanęło wreszcie, a ona sama niemal zachwiała się na nogach.
— Rozciął mi ubranie... — szepnęła wreszcie, a jej własny głos brzmiał tak, jakby nie pochodził od niej, jakby mówił to ktoś za nią. Przykryty nagłym łomotaniem serca (bo wszystko musiało wrócić na swoje miejsce), wydawał się być odległy, docierać zza szkła, za którym chciała się schować. — I... Nie znam go... Pierwszy raz go widzę... — pomimo zdenerwowania Michael mógł domyślić się, że przesłuchiwana dziewczyna mówi prawdę. Niemniej jednak po chwilowym spokoju znowu wydawała się spłoszona i gotowa do ucieczki.
— A pan? — pytała jednak dalej, cofając się o krok. Jeden, powolny, delikatnie stawiany krok; nie wydała przy tym żadnego innego dźwięku, Michael mógł od razu domyślić się, że jego przesłuchiwana musiała przywyknąć do bycia niezwykle wręcz cicho. — Pan nic mi nie zrobi? — dodała chwilę później, spoglądając na niego szeroko otwartymi w mieszance przestrachu i zdziwienia oczami. Bo rozpoznała w nim wreszcie twarz, którą widziała kiedyś na plakacie; twarz człowieka, który według ostatniego wydania Walczącego Maga miał nie żyć, polec w Szatańskiej Pożodze kilka tygodni temu. Michael Tonks, brat zbiegłej Justine. To musiał być on.
Kryształy łez spłynęły po jej twarzy, którą wbrew logice (uciekaj, Mario, uciekaj, jeżeli się boisz, nie daj nikomu do siebie podejść) zakryła swymi dłońmi, jakby to one — blade, drżące, noszące na sobie ślady fizycznej pracy, ale zadbane, o długich palcach — miały stanowić dla niej barierę potężniejszą, bardziej godną zaufania od Protego.
— W gazecie... w gazecie pisali, że pan nie żyje, panie Tonks...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Rękaw Praplatanów
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire