Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire
Rękaw Praplatanów
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Rękaw Praplatanów
W Glocestershire, w oddali od większych miast, znajduje się niecodzienna alejka osłonięta tunelem tworzonym przez żywe drzewa; stary las, ukrywany przed mugolami w celu ochrony drogocennych roślin, stworzył tę ścieżkę sam, otwarcie witając odwiedzających to miejsce czarodziejów - wrogo traktując niemagicznych, których drwale stosunkowo często pojawiali się w okolicy, niosąc ze sobą zagrożenie. Z obu stron pną się ku górze imponujące platany, których korony zaplatają się nad drogą, tworząc naturalny rękaw. Jedynie Ollivanderowie posiadają pozwolenie na wydobywanie drewna z tego lasu do tworzenia różdżek.
Na wspomnienie kuzyna poczuła ciepło w sercu. Rubeus tak wiele przetrwał w swoim młodym życiu, a mimo tego pozostawał wciąż tak samo dobrym człowiekiem. Hagrid należał do jednych z ludzi, których podejście do wszystkiego budziło w Cecily nieokreślony podziw. Bynajmniej nie był najlepszym uczniem w szkole, nie objawił też szczególnych zdolność w którejś z dziedzinie nauki, toteż brakowało mu perspektyw na świetlaną karierę. Za to serce Rubeusa, stosownie do rozmiarów reszty ciała stanowiło jego największy atut. Nie tylko miał, jak większość mężczyzn z ich rodu, dobrą rękę do zwierząt, ale też wyjątkowy zapał do opieki nad nimi i nauki. A to zdarzało się rzadko, Rubeusa raczej nie interesowała podręcznikowa wiedza, ani suche fakty. Był niewinnym, kochanym wielkoludem, ktróy przyjaciołom prędzej świadczył pomoc dzięki porywom własnego, lwiego serca niż szczególnej wiedzy. Dlatego właśnie tak niesprawiedliwa wydawała się dla rodziny decyzja dyrektora o wydaleniu go z Hogwartu. Wszyscy, którzy znali pół-olbrzyma wiedzieli, że nie był on zdolny do umyślnego wyrządzenia komuś krzywdy, a tym bardziej robieniu czegokolwiek na niekorzyść Hogwartu, miejsca które kochał bezgranicznie mimo tego z jakim dystansem przyjmowali go rówieśnicy.
Los nie wydawał się ostatnimi lat sprzyjać najmłodszemu pokoleniu Hagridów. Tangwystl straciła obu rodziców, Cecylia wielokrotnie budziła się w nocy zlana potem w obawie, że kolejny uratowany przez Sabrinę i Rawdona sprzymierzeniec okaże się szpiegiem, a jej ojciec znów trafi do więzienia, a Rubeus... Cóż, same do końca nie wiedziały co się właściwie z nim teraz dzieje. Pozostawiony lata temu na pastwę losu przez swoją nieuczułą rodzicielkę, już od początku nauki musiał pogodzić się ze śmiercią ukochanego taty. Z trójki braci pozostał zatem jedynie ojciec Cily, a znając jego skłonności do „brania spraw we własne ręce”, każdy kolejny dzień mógł być dniem gdy otrzyma sowę z Ministerstwa.
- Słyszałaś jakieś wieści od Rubeusa? Wysłałam Ślepohułka kilka razy, ale za każdy razem dostawałam w zwrocie jedynie tą samą, obślinioną kopertę. – Martwiła się, nie było czego ukrywać. Zwłaszcza w tak niespokojnych czasach, musieli trzymać się razem. Zupełnie jak ich ojcowie, Trzej Muszkieterowie przeciwko całemu światu. Podniosła dłoń do góry i spróbowała poklepać przyjaciółkę po ramieniu.
- Nie znam się na runach, ale jeśli ty mówisz, że coś się stanie, to ja tym bardziej w to wierzę. – Tang znała się na tym co robiła i Cecil nigdy nie wątpiła w jej ruiniczną wiedzę, chociaż dla niej samej była to czarna magia. No tutaj akurat nie trafiłam z pojęciem. Czarna magia... Ostatnio czarownica często rozważała w myślach czym tak właściwie jest. Mimo iż rzadko odgadywała emocje i motywy innych zastanawiało ją do czego właściwie dąży „zła strona” konfliktu. Czy istotnie ich celem było opanowanie świata? Jakie motywacje kryły się za zwolennikami Grindelwalda? Przecież coś musiało przekonać tych czarodziei do dołączenia do konkretnej grupy osób, tak jak odpowiednią opinię na temat politycznej zawieruchy miała Sabrina czy Rawdon. Czarna magia zatem, chociaż plugawa, wydawała się w pewien sposób dla dziewczyny tajemnicza. Tak wiele jeszcze nie wiedziała, nawet nie zdawała sobie sprawy jak bardzo była zagubiona w swoim pragnieniu „zrobienia różnicy”. Istotnie bowiem Cecylia pragnęła mieć swój udział w bieżących wydarzeniach, nie podpierać ściany, ale walczyć za własną sprawę. Tylko czy znalazłby się ktoś, kto tę sprawę by jej wytłumaczył?
- Pamiętaj, że mamy siebie. Jesteś zawsze mile widziana u moich rodziców. – Dodała cicho. W tak ciężkich czasach bardziej niż kiedykolwiek potrzebowały wzajemnego wsparcia.
Los nie wydawał się ostatnimi lat sprzyjać najmłodszemu pokoleniu Hagridów. Tangwystl straciła obu rodziców, Cecylia wielokrotnie budziła się w nocy zlana potem w obawie, że kolejny uratowany przez Sabrinę i Rawdona sprzymierzeniec okaże się szpiegiem, a jej ojciec znów trafi do więzienia, a Rubeus... Cóż, same do końca nie wiedziały co się właściwie z nim teraz dzieje. Pozostawiony lata temu na pastwę losu przez swoją nieuczułą rodzicielkę, już od początku nauki musiał pogodzić się ze śmiercią ukochanego taty. Z trójki braci pozostał zatem jedynie ojciec Cily, a znając jego skłonności do „brania spraw we własne ręce”, każdy kolejny dzień mógł być dniem gdy otrzyma sowę z Ministerstwa.
- Słyszałaś jakieś wieści od Rubeusa? Wysłałam Ślepohułka kilka razy, ale za każdy razem dostawałam w zwrocie jedynie tą samą, obślinioną kopertę. – Martwiła się, nie było czego ukrywać. Zwłaszcza w tak niespokojnych czasach, musieli trzymać się razem. Zupełnie jak ich ojcowie, Trzej Muszkieterowie przeciwko całemu światu. Podniosła dłoń do góry i spróbowała poklepać przyjaciółkę po ramieniu.
- Nie znam się na runach, ale jeśli ty mówisz, że coś się stanie, to ja tym bardziej w to wierzę. – Tang znała się na tym co robiła i Cecil nigdy nie wątpiła w jej ruiniczną wiedzę, chociaż dla niej samej była to czarna magia. No tutaj akurat nie trafiłam z pojęciem. Czarna magia... Ostatnio czarownica często rozważała w myślach czym tak właściwie jest. Mimo iż rzadko odgadywała emocje i motywy innych zastanawiało ją do czego właściwie dąży „zła strona” konfliktu. Czy istotnie ich celem było opanowanie świata? Jakie motywacje kryły się za zwolennikami Grindelwalda? Przecież coś musiało przekonać tych czarodziei do dołączenia do konkretnej grupy osób, tak jak odpowiednią opinię na temat politycznej zawieruchy miała Sabrina czy Rawdon. Czarna magia zatem, chociaż plugawa, wydawała się w pewien sposób dla dziewczyny tajemnicza. Tak wiele jeszcze nie wiedziała, nawet nie zdawała sobie sprawy jak bardzo była zagubiona w swoim pragnieniu „zrobienia różnicy”. Istotnie bowiem Cecylia pragnęła mieć swój udział w bieżących wydarzeniach, nie podpierać ściany, ale walczyć za własną sprawę. Tylko czy znalazłby się ktoś, kto tę sprawę by jej wytłumaczył?
- Pamiętaj, że mamy siebie. Jesteś zawsze mile widziana u moich rodziców. – Dodała cicho. W tak ciężkich czasach bardziej niż kiedykolwiek potrzebowały wzajemnego wsparcia.
Our hearts
become hearts of flesh when we learn where the outcast weeps
Cecily Hagrid
Zawód : Ratownik w Czarodziejskim Pogotowiu Ratunkowym
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You have not lived today until you have done something for someone who can never repay you
♪
♪
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie słała sów stronę Rubeusa. Wysyłała za to swojego jastrzębiego przyjaciela, skrótowo mówiąc, co działo się podczas jego nieobecności. Gdziekolwiek nie był, wolała, żeby był poinformowany. Może nie docierały do niego wieści z Londynu. Może zwyczajnie zaszył się badając jakieś inne stworzenia, nowe gatunki i nie wychodził do ludzi. Ale musiał wiedzieć, powinien przynajmniej, żeby - gdyby postanowił wrócić - nic go nie zaskoczyło.
Martwiła się, ostatnio Tangwystl sądziła, że nie robiła nic więcej poza tym. Martwiła się o ojca, jego ciało kostniało coraz bardziej i maści nie chciały w żaden sposób tego odwołać. Martwiła się o ciocię i wujka. Martwiła o Cily, że coś może przydarzyć się podczas jednego z dyżurów. I niezmiennie i ciągle martwiła się o Rubeusa. O niego chyba troszkę mocniej, bo wokół niego było więcej niewiadomej. Nie lubiła nie wiedzieć, nie mieć pojęcia. Wtedy myśli mogły wędrować w różnych kierunkach i tworzyć różne scenariusze. A to nigdy nie prowadziło do niczego dobrego.
Westchnęła lekko na słowa kuzynki kręcąc głową. Przymknęła na chwilę powieki. Czy powinien dziwić ich fakt braku odpowiedzi?
- Nie, ale regularnie ślę mu patronusy z informacjami z tego co dzieje się w kraju. Gdziekolwiek nie jest, na pewno go znajdują. - powiedziała z wiarą wybijającą się z wypowiadane zgłoski. Wierzył, nie ma miała innego wyjścia, że Rubeus ma się dobrze. Pewnie wpadł w niejeden kłopot, tak jak i one, ale i - może nie bez problemów - wyszedł z nich, dzięki wielkiemu szlachetnemu sercu, które biło mu w piersi.
Odwróciła głowę, by spojrzeć na profil kuzynki. Zmarszczył brwi i przez chwilę obserwowała ją Kiedyś, kiedyś było łatwiejsze. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu wszyscy zawsze tak mocno chcą dorosnąć. Nie wiedzą, że dorosłość nie jest tak piękna i barwna, jak sobie ją wyobrażają? Prawdopodobnie nie.
- To nie do końca tak. - mruknęła odwracając głowę i znów spoglądając w niebo. Ten sposób, czegoś w rodzaju przewidywania, a może raczej otrzymywania odpowiedni poznała od jednej mugolaczki, która była znajomą jej matki i wróżbitką. - To bardziej możliwość, czy wybór. Niekoniecznie jednoznaczne stwierdzenie. Ale to nie zmienia faktu, że większość z nich ma ponury wydźwięk. - zakończyła spokojnie splatając dłonie gdzieś na brzuchu i marszcząc lekko brwi. Obawiała się, dlatego też zapisała się do klubu pojedynków, choć wcześniej wcale nie widziała tam swojej osoby.
- Wiem, Cily. - uśmiechnęła się w jej kierunku promiennie. Na nic nie liczyła tak bardzo i na niczym nie mogła polegać tak mocno jak na rodzinie. I wiedziała, że to nie miało się zmienić. Nigdy w to nie wątpiła. Jednak, mimo wszystko, czasem dopadało ją uczucie okropnego osamotnienia. Tylko na chwilkę, bowiem nigdy nie pozwoliła mu wejść głębiej, sięgnąć dalej. Strząsała uczucie od razu z ramion, nie pozwalając mu się rozgościć.
- Byłaś na Festiwalu? - zapytała ciekawa, czy Cily tam się wybrała. Ją zaciągnęła Primorise, próbując ponownie wyplenić z niej dzikuskę. Chociaż jak przypomniała sobie o nogach do kolan ubrudzonych od błota zastanawiała się, czy przyjaciółka była zadowolona z swoich prób.
Martwiła się, ostatnio Tangwystl sądziła, że nie robiła nic więcej poza tym. Martwiła się o ojca, jego ciało kostniało coraz bardziej i maści nie chciały w żaden sposób tego odwołać. Martwiła się o ciocię i wujka. Martwiła o Cily, że coś może przydarzyć się podczas jednego z dyżurów. I niezmiennie i ciągle martwiła się o Rubeusa. O niego chyba troszkę mocniej, bo wokół niego było więcej niewiadomej. Nie lubiła nie wiedzieć, nie mieć pojęcia. Wtedy myśli mogły wędrować w różnych kierunkach i tworzyć różne scenariusze. A to nigdy nie prowadziło do niczego dobrego.
Westchnęła lekko na słowa kuzynki kręcąc głową. Przymknęła na chwilę powieki. Czy powinien dziwić ich fakt braku odpowiedzi?
- Nie, ale regularnie ślę mu patronusy z informacjami z tego co dzieje się w kraju. Gdziekolwiek nie jest, na pewno go znajdują. - powiedziała z wiarą wybijającą się z wypowiadane zgłoski. Wierzył, nie ma miała innego wyjścia, że Rubeus ma się dobrze. Pewnie wpadł w niejeden kłopot, tak jak i one, ale i - może nie bez problemów - wyszedł z nich, dzięki wielkiemu szlachetnemu sercu, które biło mu w piersi.
Odwróciła głowę, by spojrzeć na profil kuzynki. Zmarszczył brwi i przez chwilę obserwowała ją Kiedyś, kiedyś było łatwiejsze. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu wszyscy zawsze tak mocno chcą dorosnąć. Nie wiedzą, że dorosłość nie jest tak piękna i barwna, jak sobie ją wyobrażają? Prawdopodobnie nie.
- To nie do końca tak. - mruknęła odwracając głowę i znów spoglądając w niebo. Ten sposób, czegoś w rodzaju przewidywania, a może raczej otrzymywania odpowiedni poznała od jednej mugolaczki, która była znajomą jej matki i wróżbitką. - To bardziej możliwość, czy wybór. Niekoniecznie jednoznaczne stwierdzenie. Ale to nie zmienia faktu, że większość z nich ma ponury wydźwięk. - zakończyła spokojnie splatając dłonie gdzieś na brzuchu i marszcząc lekko brwi. Obawiała się, dlatego też zapisała się do klubu pojedynków, choć wcześniej wcale nie widziała tam swojej osoby.
- Wiem, Cily. - uśmiechnęła się w jej kierunku promiennie. Na nic nie liczyła tak bardzo i na niczym nie mogła polegać tak mocno jak na rodzinie. I wiedziała, że to nie miało się zmienić. Nigdy w to nie wątpiła. Jednak, mimo wszystko, czasem dopadało ją uczucie okropnego osamotnienia. Tylko na chwilkę, bowiem nigdy nie pozwoliła mu wejść głębiej, sięgnąć dalej. Strząsała uczucie od razu z ramion, nie pozwalając mu się rozgościć.
- Byłaś na Festiwalu? - zapytała ciekawa, czy Cily tam się wybrała. Ją zaciągnęła Primorise, próbując ponownie wyplenić z niej dzikuskę. Chociaż jak przypomniała sobie o nogach do kolan ubrudzonych od błota zastanawiała się, czy przyjaciółka była zadowolona z swoich prób.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Patronus. Cecily chyba nigdy nie przyznała się do tego przed Tang, nie dlatego że wstydziła się opowiedzieć jej o własnej słabości, ale zwyczajniej uznawała, że nie jest to nic wielkiego. Ukochana kuzynka nie była w końcu byle kim, tylko prawdziwą łamaczką klątw, zrozumiałe więc, że Obronę Przed Czarną Magią opanowała na poziomie znacznie przewyższającym ten Cily. Delikatnie rzecz ujmując. W każdym razie patronus nie znajdował się jeszcze w zasięgu dziewczyny, a to owszem, dostarczało nieco żalu, ale też motywowało ją do pracy nad własnymi umiejętnościami. Fakt iż nie była najpilniejszym uczniem, tylko dodawał energii planom szlifowania się w określonych dziedzinach.
Rubeus podobnie jak ona, a pewnie nawet gorzej, radził sobie ze skupieniem podczas nauki. Byli ludźmi czynu, z trudem przychodziło im siadanie nad książkami. Cecily zawsze żałowała, że nie posiadała tak pięknej cechy. Dlatego właśnie jej brak w odczuwalnych momentach, musiała nadrabiać ciężką pracą, albo większą ilością poświęconego czasu. Mogło to zająć nieco dłużej, ale jeśli tylko wybrała sobie jakiś cel, prędzej czy później musiała go osiągnąć.
- Patronus... Mam nadzieję, że kiedyś będę chociaż w połowie tak dobra jak ty w Obronie Przed Czarną Magią. – Cily uniosła dłoń przed siebie i zaczęła intensywnie wpatrywać się w nią. Niesamowite, że w tych rękach, a pewnie po całym ciele, płynęła gdzieś ich magia. Nigdy nie oddałaby tej umiejętności nikomu, za żadne skarby. Nie po to by czuć się wyjątkową. Cecily nie miała wprawdzie dużej styczności z mugolami, ale nigdy nie potrafiła zrozumieć motywacji osób nimi pogardzającymi, tak jak nie wiedziała, dlaczego niektórzy nie darzyli sympatią czarodziejów półkrwi. Jaką mieli motywację? Co nimi kierowało? Czasami zastanawiała się, czy gdyby poznała lepiej kogoś szczerze wyznającego owe poglądy potrafiłaby zrozumieć tamto spojrzenie na świat. Dlaczego ktoś chciałby umyślnie nienawidzić drugiego człowieka? Zwłaszcza jeśli nigdy nie miał nawet z nim styczności bliższej niż kilka mało oryginalnych wyzwisk.
- To takie dziwne, nie sądzisz? Dlaczego ktoś miałby nie lubić Rubeusa, albo mnie tylko dlatego, że jesteśmy półkrwi? – Wypowiedziała w końcu własne myśli na głos. Często tak robiła przy Tang, przyjaciółka miała często wiele mądrego do powiedzenia. Była pierwszą osobą, u której szukała porady i zrozumienia. - Nie mówię o tobie, bo ciebie nie da się przecież nie lubić,aniele. – Dodała z małym uśmieszkiem na ustach. Kto się czubi, ten się lubi. Cecil wychodziła z założenia, że im bardziej kogoś kochała tym więcej musiała czasami podokuczać tu i tam, jak nudne byłoby przecież życie będąc smętną, poukładaną panienką? Koleje losu potrzebowały akcji, a charakter panny Hagrid zazwyczaj zapewniał jej wrażeń pod dostatkiem.
- A wiesz, że byłam! Oczywiście jak co roku przy zagrodzie jednorożców. Poznałam tam nawet miłego młodzieńca... – Cecily przytoczyła wspomnienie radosnego Heatha i jego lawiny pytań. – Przystojny, wygadany młody lord, a na karku całe pięć lat życia! – Tyle ile zdążyła poznać chłopca, mogła powiedzieć, że jeśli tylko nie rozpuszczą go w którymś z bogatych dworów, to wyrośnie z niego ktoś porządny. – O i spotkałam też profesora Vane’a. Porozmawialiśmy trochę o astronomii i życiu. – Wolała nie wdrażać się w szczegóły owej pogawędki, wciąż jeszcze żywo przeżywała dobre rady dane dziewczynie przez dawnego nauczyciela o ogromnej wrażliwości.
Rubeus podobnie jak ona, a pewnie nawet gorzej, radził sobie ze skupieniem podczas nauki. Byli ludźmi czynu, z trudem przychodziło im siadanie nad książkami. Cecily zawsze żałowała, że nie posiadała tak pięknej cechy. Dlatego właśnie jej brak w odczuwalnych momentach, musiała nadrabiać ciężką pracą, albo większą ilością poświęconego czasu. Mogło to zająć nieco dłużej, ale jeśli tylko wybrała sobie jakiś cel, prędzej czy później musiała go osiągnąć.
- Patronus... Mam nadzieję, że kiedyś będę chociaż w połowie tak dobra jak ty w Obronie Przed Czarną Magią. – Cily uniosła dłoń przed siebie i zaczęła intensywnie wpatrywać się w nią. Niesamowite, że w tych rękach, a pewnie po całym ciele, płynęła gdzieś ich magia. Nigdy nie oddałaby tej umiejętności nikomu, za żadne skarby. Nie po to by czuć się wyjątkową. Cecily nie miała wprawdzie dużej styczności z mugolami, ale nigdy nie potrafiła zrozumieć motywacji osób nimi pogardzającymi, tak jak nie wiedziała, dlaczego niektórzy nie darzyli sympatią czarodziejów półkrwi. Jaką mieli motywację? Co nimi kierowało? Czasami zastanawiała się, czy gdyby poznała lepiej kogoś szczerze wyznającego owe poglądy potrafiłaby zrozumieć tamto spojrzenie na świat. Dlaczego ktoś chciałby umyślnie nienawidzić drugiego człowieka? Zwłaszcza jeśli nigdy nie miał nawet z nim styczności bliższej niż kilka mało oryginalnych wyzwisk.
- To takie dziwne, nie sądzisz? Dlaczego ktoś miałby nie lubić Rubeusa, albo mnie tylko dlatego, że jesteśmy półkrwi? – Wypowiedziała w końcu własne myśli na głos. Często tak robiła przy Tang, przyjaciółka miała często wiele mądrego do powiedzenia. Była pierwszą osobą, u której szukała porady i zrozumienia. - Nie mówię o tobie, bo ciebie nie da się przecież nie lubić,aniele. – Dodała z małym uśmieszkiem na ustach. Kto się czubi, ten się lubi. Cecil wychodziła z założenia, że im bardziej kogoś kochała tym więcej musiała czasami podokuczać tu i tam, jak nudne byłoby przecież życie będąc smętną, poukładaną panienką? Koleje losu potrzebowały akcji, a charakter panny Hagrid zazwyczaj zapewniał jej wrażeń pod dostatkiem.
- A wiesz, że byłam! Oczywiście jak co roku przy zagrodzie jednorożców. Poznałam tam nawet miłego młodzieńca... – Cecily przytoczyła wspomnienie radosnego Heatha i jego lawiny pytań. – Przystojny, wygadany młody lord, a na karku całe pięć lat życia! – Tyle ile zdążyła poznać chłopca, mogła powiedzieć, że jeśli tylko nie rozpuszczą go w którymś z bogatych dworów, to wyrośnie z niego ktoś porządny. – O i spotkałam też profesora Vane’a. Porozmawialiśmy trochę o astronomii i życiu. – Wolała nie wdrażać się w szczegóły owej pogawędki, wciąż jeszcze żywo przeżywała dobre rady dane dziewczynie przez dawnego nauczyciela o ogromnej wrażliwości.
Our hearts
become hearts of flesh when we learn where the outcast weeps
Cecily Hagrid
Zawód : Ratownik w Czarodziejskim Pogotowiu Ratunkowym
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You have not lived today until you have done something for someone who can never repay you
♪
♪
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nigdy nie miała problemów z Obroną Przed Czarną Magią, a może nawet zdawała się w tym konkretnym względzie posiadać pewną lekkość. Nie miała pojęcia co mogłaby z tym zrobić aż do pierwszych zajęć ze starożytnych run, które pokochała całkowicie i bezsprzecznie. Z początku nie czuła się całkiem dobrze z tym dokąd zmierza, kochała równie mocno zwierzęta, ale zdawała się nie dogadywać z nimi aż tak dobrze jak Rubeus. Rozumiała je, do większości wiedziała jak podejść, ale to ze starożytnych run i magii obronnej zdawała się być utkana jej dusza. Gdy Cily odezwała się zerknęła w jej kierunku i uniosła wargi ku górze.
- Możemy poćwiczyć razem któregoś dnia. Ale nie powinnaś się zadręczać, Cily. - powiedziała w kierunku kuzynki i westchnęła lekko chyba od nadmiaru myśli i wszystkie co działo się wokół nich. - Wiesz, moja mama zawsze mówiła, że świat obdarowuje nas konkretnymi talentami nie bez powodu. Twoje zrozumie dobroć i odwaga sprawiają, że jesteś świetną ratowniczką. Nie wiem, czy potrafiłabym pracować tak jak ty. - podzieliła się myślami z kobietą. To nie tyle, że brakowało jej odwagi, choć i to była prawdopodobne. Bardziej, musiała stykać się z problemami ludzi i ich chorobami. A Tangwystyl nie posiadała w sobie chyba odpowiedniej ilości empatii, to znów mogłaby doprowadzić do tego, że wytykałby poszkodowanemu jego własne przewinienia prosto w twarz, nie zauważając, że nie była to do tego odpowiednia pora. Zaśmiała się na jej słowa lekko. Nie, zdecydowanie nie była aniołem, jednak zmarszczyła nos i spoważniała gdy kuzynka zadała jej pytanie.
- Widzisz Cily, niektórzy sądzą że czarodziejem nie czyni magia która krąży w ciele, a krew. - zerknęła w stronę kuzynki. - A przecież, wszyscy krwawimy tak samo, nie? - zapytała jej, bo to ona widziała zdecydowanie więcej krwi niż ona. Niestety. Tak naprawdę jedynie status społeczny i owa czystość krwi różniła ich od tych niby szlachetnych osób. Tylko, albo aż tyle. Rozchmurzyła się jednak, gdy kuzynka zaczęła opowiadać o swoich przeżyciach z Festiwalu Lata. Lubiła, kiedy Cecily była szczęśliwa. Ostatnio miała wrażenie, że coraz trudniej znaleźć chwilę oddechu w której można zwyczajnie być szczęśliwym. Im dalej szły w życie, tym mocniej zdawało się wszystko przeplatać i komplikować ze sobą. Miały jednak siebie i miały Rubeusa, który na razie potrzebował czasu dla siebie i to też należało uszanować. Jednak nikomu nie ufała tak bardzo, jak ufała swojej kuzynce, współlokatorce i najlepszej przyjaciółce. Osobie, która dokładnie wiedziała o niej wszystko i przed kim nie bała się mówić właściwie niczego - choć ten problem raczej zdawał się nie do końca dotykać Tagie, bowiem nad tym co wypowiadały jej usta nigdy całkowicie nie pasowała.
- Też byłam na Festiwalu. Prim mnie trochę zmusiła. - podzieliła się z kuzynką swoimi doświadczeniami. - Chciałam ci kupić coś ładnego na jarmarku, ale potknęłam się i wyrżnęłam. Ernie mi pomógł. Westchnęła, przez to całkowicie zapomniała, że chciała dokonać zakupu. Trochę jej były głupio z tego powodu, ale teraz nic już nie była w stanie z tym zrobić.
- Możemy poćwiczyć razem któregoś dnia. Ale nie powinnaś się zadręczać, Cily. - powiedziała w kierunku kuzynki i westchnęła lekko chyba od nadmiaru myśli i wszystkie co działo się wokół nich. - Wiesz, moja mama zawsze mówiła, że świat obdarowuje nas konkretnymi talentami nie bez powodu. Twoje zrozumie dobroć i odwaga sprawiają, że jesteś świetną ratowniczką. Nie wiem, czy potrafiłabym pracować tak jak ty. - podzieliła się myślami z kobietą. To nie tyle, że brakowało jej odwagi, choć i to była prawdopodobne. Bardziej, musiała stykać się z problemami ludzi i ich chorobami. A Tangwystyl nie posiadała w sobie chyba odpowiedniej ilości empatii, to znów mogłaby doprowadzić do tego, że wytykałby poszkodowanemu jego własne przewinienia prosto w twarz, nie zauważając, że nie była to do tego odpowiednia pora. Zaśmiała się na jej słowa lekko. Nie, zdecydowanie nie była aniołem, jednak zmarszczyła nos i spoważniała gdy kuzynka zadała jej pytanie.
- Widzisz Cily, niektórzy sądzą że czarodziejem nie czyni magia która krąży w ciele, a krew. - zerknęła w stronę kuzynki. - A przecież, wszyscy krwawimy tak samo, nie? - zapytała jej, bo to ona widziała zdecydowanie więcej krwi niż ona. Niestety. Tak naprawdę jedynie status społeczny i owa czystość krwi różniła ich od tych niby szlachetnych osób. Tylko, albo aż tyle. Rozchmurzyła się jednak, gdy kuzynka zaczęła opowiadać o swoich przeżyciach z Festiwalu Lata. Lubiła, kiedy Cecily była szczęśliwa. Ostatnio miała wrażenie, że coraz trudniej znaleźć chwilę oddechu w której można zwyczajnie być szczęśliwym. Im dalej szły w życie, tym mocniej zdawało się wszystko przeplatać i komplikować ze sobą. Miały jednak siebie i miały Rubeusa, który na razie potrzebował czasu dla siebie i to też należało uszanować. Jednak nikomu nie ufała tak bardzo, jak ufała swojej kuzynce, współlokatorce i najlepszej przyjaciółce. Osobie, która dokładnie wiedziała o niej wszystko i przed kim nie bała się mówić właściwie niczego - choć ten problem raczej zdawał się nie do końca dotykać Tagie, bowiem nad tym co wypowiadały jej usta nigdy całkowicie nie pasowała.
- Też byłam na Festiwalu. Prim mnie trochę zmusiła. - podzieliła się z kuzynką swoimi doświadczeniami. - Chciałam ci kupić coś ładnego na jarmarku, ale potknęłam się i wyrżnęłam. Ernie mi pomógł. Westchnęła, przez to całkowicie zapomniała, że chciała dokonać zakupu. Trochę jej były głupio z tego powodu, ale teraz nic już nie była w stanie z tym zrobić.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nic nie mógł poradzić - na wzmiankę o znalezieniu miejsca zapewniającego prywatność i spokój, myśli natrafiały albo na lasy, albo na drzewne alejki. Od dziecka odnajdywał się w skomplikowanych ścieżkach pomiędzy rosłymi pniami - w drogach, których nikt nie wydeptał, nie oznaczył, nie zniszczył. Tam, gdzie nie sięgnęła ludzka ręka było zdecydowanie lżej, ciszej i prywatniej. List od przyjaciela wywołał dziwne przeczucie - widzieli się względnie niedawno, jeśli brać pod uwagę szerszy okres czasu, gdzie życia pchały ich w zupełnie inne strony, nie pozwalając na opijanie każdego sukcesu albo porażki. Tym razem, we wrześniu, towarzystwo Fredericka zdołało utrzymać różdżkarza jakkolwiek w kupie, za co był mu niezmiernie wdzięczny, czego też powtarzać nie musiał - obydwoje wiedzieli, że wejście w związek nie było krokiem lekkim, okazało się wręcz jeszcze mniej przyjemne, niż początkowo zakładał.
Przed opuszczeniem Lancaster pergamin pojawił się w dłoni Ulyssesa jeszcze raz, ale zawoalowany w słowa sens nie dawał się tak łatwo zmaterializować i uchwycić, nie podsuwając żadnej odpowiedzi. Domyślił się, że mieli spotkać się nie bez powodu, może w jakimś celu - nie wiedział. Jasne spojrzenie wyglądało spod zmrużonych oczu, przebiegając czujnie po linijkach - Lis, jak to lis, był szczwany i nie zawarł zbyt wielu konkretów - bezpiecznie, korespondencja pełna szczegółów mogła wpaść w niepowołane ręce. Upewniając się, że nic więcej z owych zdań nie wyciśnie i mając wrażenie, że zdołał je wyryć w pamięci, pozwolił by skończyły w kominku, trawione bezwzględnie ciepłymi płomieniami. Odpisał parę dni wcześniej, proponując spotkanie w tym specyficznym, ale niezbyt uczęszczanym przez innych miejscu. Nie było przesadnie znane, to Ollivanderowie pojawiali się tutaj najczęściej, czerpiąc z wyjątkowych drzew oraz ich towarzystwa. Wybór potwornie przewidywalny, ale trafny - okolica świeciła pustkami, wiatr hulał tylko między pniami, świszcząc lekko, kiedy sprawdzony świstoklik przywiódł mężczyznę na miejsce, nieprzyjemnie wbijając pięty w ziemię i prowadząc przez ciało efekt tej krótkiej złośliwości. Lewy bark jeszcze nie ustępował, dając o sobie znać od feralnego spędu w Stonehenge, lecz krótka walka z przeszywającym bólem odbyła się w ciszy - po chwili zaciśnięta szczęka rozluźniła się jednak, a spojrzenie, spokojne jak zawsze, trafiło na znajomą postać, parę kroków dalej. Ręce na miejscu, nogi na miejscu, oczy znajome - dobrze.
- Znalazłem w twoim liście mniej konkretów niż w trollińskim, czuję się zobowiązany do gratulacji - wyciągnął do Lisa dłoń, nadrabiając powitanie i gratulując jednocześnie. Lekki skłon głowy nadał czujnemu spojrzeniu lżejszego charakteru, ale gdzieś w kontynuacji tej hybrydy żartu z drwiną krył się także sens, element nieskomplikowanej dedukcji. - Domyślam się więc, że jest ich sporo. Chyba że cykl regularnych spotkań wraca do łask - w takim wypadku brakowało im tylko prywatnego olbrzyma, litrów ognistej, młodości i świata o nieco przyjemniejszej nucie.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Później.
W ostatnich miesiącach czułem, że wszystkie sprawy prywatne musiałem odkładać na później. Swoje życie poświęcałem pracy i sprawom Zakonu Feniksa, na dalszy plan odsuwając relacje międzyludzkie. Nawet Oscarowi - choć mieszkał ze mną od kilku miesięcy - nie poświęcałem wystarczająco dużo czasu. Nieustannie opuszczałem dom, niejednokrotnie pozostawiając chłopca samego. Nie mogłem liczyć na wsparcie ze strony jego dziadków, jako mugole stanowili dla niego jeszcze większe zagrożenie niż anomalie. Przez jakiś czas Alex trzymał go na oku, ale odkąd wyprowadził się na swoje, za każdym razem, gdy pozostawiałem Oscara samego, drżałem o jego życie.
Przypominał mi mnie - i tego chyba obawiałem się najbardziej.
Nigdy przecież nie słuchałem się ojca.
Ojca, który właśnie został nowym ministrem magii. I jak nigdy wcześniej żywiłem szczerą nadzieję, że tym razem naprawdę zapomniał o moim istnieniu. Wydarzenia w Stonehenge zmyły szanse na to, aby wraz z Haroldem Longbottomem w roli potężnego sojusznika zbudować podwaliny sprawiedliwości. Longbottom popełniał błędy, nie był najlepszy Ministrem, jednak farsa, która została odegrana na wiecu, sprawiała, że jakakolwiek władza nie miała już dla mnie najmniejszego znaczenia. Fakt, iż pożegnałem się z rodowym nazwiskiem prawie czternaście lat temu nie przeczył temu, że znałem własnego ojca oraz własną rodzinę. Byli mistrzami w odgrywaniu ról szarych eminencji, od zarania pociągali za sznurki z ukrycia - teraz ich władza pozostawała praktycznie nieograniczona, wspierając działania Lorda Voldemorta.
Ile potrzeba było czasu, zanim ci, którzy byli strażnikami życia, mieli stać się wrogami publicznymi?
Stałem oparty o konar, gdy w oddali zmaterializowała się sylwetka Ulyssesa. Choć widzieliśmy się całkiem niedawno, atmosfera przyjęcia weselnego nie sprzyjała rozmowom innym, niż o charakterze rozrywkowym. Pomimo upływu lat nadal pozostawał jedną z najbliższych mi osób - jedną z tych, które trwały obok mimo wszystko. Nie czułem się dobrze z myślą, że nasze ścieżki nieustannie się mijały, okrążały szerokim łukiem, pozostawiając spotkana na lepszy dzień, lepsze okoliczności, lepszy czas, lepsze życie.
Ale to było jedynym jakie posiadaliśmy.
Zajęło mi to dużo czasu. Uzmysłowienie sobie, że musiałem żyć tutaj, w tym świecie, nie tylko dla setek bezimiennych, ale też dla bliskich. Nadal nie potrafiłem tego pogodzić, nadal przyłapywałem się na poczuciu wypełniania wielkiej misji kosztem zaniedbywania przyjaciół.
Przyjaciół, którzy też potrafili patrzeć dalej i bardziej.
- To już prawie cztery lata, odkąd zostałem pełnokrwistym aurorem. Poczekaj jeszcze drugie tyle, a nawet na poziomie komunikacji w cztery oczy będę posługiwał się szyfrem, tak na wszelki wypadek. - Zażartowałem z własnej ostrożności, choć na ironię wydawała mi się równie zabawna, co niezbędna. Ścisnąłem mocno dłoń Ulyssesa, jednocześnie odrywając tył pleców od konara. - Wiesz, że mógłby, gdybyś tylko częściej opuszczał lasy Lancashire. - Rzuciłem impertymencko, niby niezobowiązująco, choć w rzeczywistości stwarzałem sobie grunt; musiałem wpierw wyczuć pragnienia Ollivandera. - Chyba, że po Stonehenge masz już dość rozrywek. - Zawsze był tym rozważnym. Głosem rozsądku, który próbował zatrzymać mnie, a także Bena i Percy'ego w szaleńczej zabawie. Wyrafinowanie zdystansowany, z wyważonymi poglądami, nie wychylający się przed szeregi. A jednak, mimo wszystko - ze swoją odznaką prefekta wstawiający się za przyjaciółmi, kiedy wpadaliśmy po uszy. Jakby coś w jego duszy trzymało go w miejscu i wyrywało z korzeni jednocześnie.
W ostatnich miesiącach czułem, że wszystkie sprawy prywatne musiałem odkładać na później. Swoje życie poświęcałem pracy i sprawom Zakonu Feniksa, na dalszy plan odsuwając relacje międzyludzkie. Nawet Oscarowi - choć mieszkał ze mną od kilku miesięcy - nie poświęcałem wystarczająco dużo czasu. Nieustannie opuszczałem dom, niejednokrotnie pozostawiając chłopca samego. Nie mogłem liczyć na wsparcie ze strony jego dziadków, jako mugole stanowili dla niego jeszcze większe zagrożenie niż anomalie. Przez jakiś czas Alex trzymał go na oku, ale odkąd wyprowadził się na swoje, za każdym razem, gdy pozostawiałem Oscara samego, drżałem o jego życie.
Przypominał mi mnie - i tego chyba obawiałem się najbardziej.
Nigdy przecież nie słuchałem się ojca.
Ojca, który właśnie został nowym ministrem magii. I jak nigdy wcześniej żywiłem szczerą nadzieję, że tym razem naprawdę zapomniał o moim istnieniu. Wydarzenia w Stonehenge zmyły szanse na to, aby wraz z Haroldem Longbottomem w roli potężnego sojusznika zbudować podwaliny sprawiedliwości. Longbottom popełniał błędy, nie był najlepszy Ministrem, jednak farsa, która została odegrana na wiecu, sprawiała, że jakakolwiek władza nie miała już dla mnie najmniejszego znaczenia. Fakt, iż pożegnałem się z rodowym nazwiskiem prawie czternaście lat temu nie przeczył temu, że znałem własnego ojca oraz własną rodzinę. Byli mistrzami w odgrywaniu ról szarych eminencji, od zarania pociągali za sznurki z ukrycia - teraz ich władza pozostawała praktycznie nieograniczona, wspierając działania Lorda Voldemorta.
Ile potrzeba było czasu, zanim ci, którzy byli strażnikami życia, mieli stać się wrogami publicznymi?
Stałem oparty o konar, gdy w oddali zmaterializowała się sylwetka Ulyssesa. Choć widzieliśmy się całkiem niedawno, atmosfera przyjęcia weselnego nie sprzyjała rozmowom innym, niż o charakterze rozrywkowym. Pomimo upływu lat nadal pozostawał jedną z najbliższych mi osób - jedną z tych, które trwały obok mimo wszystko. Nie czułem się dobrze z myślą, że nasze ścieżki nieustannie się mijały, okrążały szerokim łukiem, pozostawiając spotkana na lepszy dzień, lepsze okoliczności, lepszy czas, lepsze życie.
Ale to było jedynym jakie posiadaliśmy.
Zajęło mi to dużo czasu. Uzmysłowienie sobie, że musiałem żyć tutaj, w tym świecie, nie tylko dla setek bezimiennych, ale też dla bliskich. Nadal nie potrafiłem tego pogodzić, nadal przyłapywałem się na poczuciu wypełniania wielkiej misji kosztem zaniedbywania przyjaciół.
Przyjaciół, którzy też potrafili patrzeć dalej i bardziej.
- To już prawie cztery lata, odkąd zostałem pełnokrwistym aurorem. Poczekaj jeszcze drugie tyle, a nawet na poziomie komunikacji w cztery oczy będę posługiwał się szyfrem, tak na wszelki wypadek. - Zażartowałem z własnej ostrożności, choć na ironię wydawała mi się równie zabawna, co niezbędna. Ścisnąłem mocno dłoń Ulyssesa, jednocześnie odrywając tył pleców od konara. - Wiesz, że mógłby, gdybyś tylko częściej opuszczał lasy Lancashire. - Rzuciłem impertymencko, niby niezobowiązująco, choć w rzeczywistości stwarzałem sobie grunt; musiałem wpierw wyczuć pragnienia Ollivandera. - Chyba, że po Stonehenge masz już dość rozrywek. - Zawsze był tym rozważnym. Głosem rozsądku, który próbował zatrzymać mnie, a także Bena i Percy'ego w szaleńczej zabawie. Wyrafinowanie zdystansowany, z wyważonymi poglądami, nie wychylający się przed szeregi. A jednak, mimo wszystko - ze swoją odznaką prefekta wstawiający się za przyjaciółmi, kiedy wpadaliśmy po uszy. Jakby coś w jego duszy trzymało go w miejscu i wyrywało z korzeni jednocześnie.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Noce stopniowo wracały do normy, lecz bezsenność odchodziła powoli, jeszcze wydobywając koszmary ze strzępów snu i otulając nimi wyraziste oczy Ollivandera - cienie pod oczami nosił od dłuższego czasu, zwłaszcza na etapie rozciągania godzin w dobie, zawsze przecież znajdował sobie ambitne zajęcie, od którego później nie mógł się oderwać, lecz tym razem półksiężyce wydawały się głębsze. Tydzień zjaw i widm ustępował, tylko jego ślady wciąż pozostawały widoczne, zwłaszcza na tle nienagannego stroju i opanowanej twarzy. Wszyscy obecni na szczycie dochodzili do siebie, snując się ponuro po Lancaster - proces regeneracji po jednym wydarzeniu ciągnął się w nieskończoność - Ulysses czuł się, jak na odwyku, musząc odstawić warsztat, książki i pergaminy, nie mogąc skoncentrować się oraz działać. Z ulgą przywitał ten dzień, już od pobudki czując się lepiej. Mimo tego, że od Stonehenge powrót do normy pozostawał pojęciem abstrakcyjnym i niewiarygodnym. Znajomość niuansów politycznych i sposobów działania wpływowych rodzin nie była potrzebna do dostrzeżenia oczywistości - a tą był absurdalny przewrót, usadzający Malfoya na stołku Ministra Magii, przy akompaniamencie wtórujących mu idiotów, wyznawców wzniosłych idei o czystości i tradycji. Świat ruszył naprzód, ale cofnęli go z dziecinną łatwością. Wystarczył jeden człowiek, który człowieczeństwa nie widział na oczy.
Nim chmurne myśli powróciły, lewa brew powędrowała do góry, pociągając za sobą kącik ust, formujących się w półuśmiech - wszystko za sprawą wszelkiego wypadku. Był ostatnią osobą, którą dziwiłaby przezorność. - Daj mi połowę tego czasu, a poznam twój autorski szyfr lepiej od ciebie - zapewnił, trzymając się ironicznej nuty, choć obydwaj wiedzieli, że byłby zdolny do mozolnego rozpracowywania tajnych kodów. Po części robił to na co dzień, dobierając różdżki do właścicieli. Szczery, acz krótki śmiech wybrzmiał na kolejne słowa. - To już nie te lasy, Fred - zburzone Silverdale prezentowało się ponuro, wręcz martwo, dlatego podczas żmudnej odbudowy domu nie zapuszczał się w okolice częściej niż musiał. Lasy wokół Lancaster nie miały tej wyjątkowej, niepowtarzalnej magii - magii domu. - Niech wróci. Raz, a dobrze - na stałe. Pokręcił lekko głową, przenosząc wzrok na korę jednego z drzew i ponownie walcząc z chęcią spalenia papierosa - niewiele mógł, zostawiając papierośnicę w szufladzie ciężkiego biurka. Na szczęście. Spojrzenie z powrotem odnalazło znajome tęczówki, patrząc na nie przez znacznie poważniejszy pryzmat. - Wręcz przeciwnie. Mam ochotę zatopić Stonehenge świeżą falą ognistej, niech spłonie na dnie tego oceanu - odezwał się, nie szczędząc Lisowi ponurego tonu. Ufał mu, jak mało komu. Wiedział, że nie musi kryć się przed nim ani z poglądami, ani z opiniami, co było uczuciem mocno wyzwalającym. Podobnie jak aura tego człowieka. - Farsa tego wieku. Nie stójmy w miejscu - krótka prośba, krótki krok. Może na drugim końcu ścieżki czekał spokój, o jakim nie wolno było marzyć w tym świecie.
- Jak dużo wiesz? - zapytał, posyłając Frederickowi czujne spojrzenie. Spodziewał się, że w Biurze Aurorów musiało już nieźle zagrzmieć.
Nim chmurne myśli powróciły, lewa brew powędrowała do góry, pociągając za sobą kącik ust, formujących się w półuśmiech - wszystko za sprawą wszelkiego wypadku. Był ostatnią osobą, którą dziwiłaby przezorność. - Daj mi połowę tego czasu, a poznam twój autorski szyfr lepiej od ciebie - zapewnił, trzymając się ironicznej nuty, choć obydwaj wiedzieli, że byłby zdolny do mozolnego rozpracowywania tajnych kodów. Po części robił to na co dzień, dobierając różdżki do właścicieli. Szczery, acz krótki śmiech wybrzmiał na kolejne słowa. - To już nie te lasy, Fred - zburzone Silverdale prezentowało się ponuro, wręcz martwo, dlatego podczas żmudnej odbudowy domu nie zapuszczał się w okolice częściej niż musiał. Lasy wokół Lancaster nie miały tej wyjątkowej, niepowtarzalnej magii - magii domu. - Niech wróci. Raz, a dobrze - na stałe. Pokręcił lekko głową, przenosząc wzrok na korę jednego z drzew i ponownie walcząc z chęcią spalenia papierosa - niewiele mógł, zostawiając papierośnicę w szufladzie ciężkiego biurka. Na szczęście. Spojrzenie z powrotem odnalazło znajome tęczówki, patrząc na nie przez znacznie poważniejszy pryzmat. - Wręcz przeciwnie. Mam ochotę zatopić Stonehenge świeżą falą ognistej, niech spłonie na dnie tego oceanu - odezwał się, nie szczędząc Lisowi ponurego tonu. Ufał mu, jak mało komu. Wiedział, że nie musi kryć się przed nim ani z poglądami, ani z opiniami, co było uczuciem mocno wyzwalającym. Podobnie jak aura tego człowieka. - Farsa tego wieku. Nie stójmy w miejscu - krótka prośba, krótki krok. Może na drugim końcu ścieżki czekał spokój, o jakim nie wolno było marzyć w tym świecie.
- Jak dużo wiesz? - zapytał, posyłając Frederickowi czujne spojrzenie. Spodziewał się, że w Biurze Aurorów musiało już nieźle zagrzmieć.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Mógłbyś przeznaczyć ten czas na większe czyny. - Nie wątpiłem, że pomimo żartobliwego tonu, Ollivander byłby do teg zdolny. Zawsze przodował w łamigłówkach, pławił się w czytaniu z ludzi niczym z otwartych ksiąg, jednocześnie samemu pozostając tajemniczą enklawą. Był nieocenionym inżynierem - budował niewidoczne dystanse, pozwalające wchodzić mu w rolę postronnego obserwatora. Wszystko to czyniło go wielkim - a wielcy ludzie mogli dokonywać rzeczy wspaniałych.
Bądź strasznych.
- Wszystko jest już nie te. - Nie tylko Silverdale ucierpiało, cała Wielka Brytania stała się pogożeliskiem dawnej świetności. Wszyscy odczuli stratę, a ja posiadałem wyrwę w sercu. Na wylot. - Możesz pogrążyć się w żałobie, albo wypowiedzieć wojnę niebu, aby zmienić jego kolor. - Czy był na to gotowy? Czy pod tą niewzruszoną palisadą drgała kakofonia wywołana przez belitosnych wirtuozów, bezmyślnie szarpiących za strony? - Masz rację, nie chcę czekać do późnej starości i udawać, że dopiero wtedy będę miał czas na sączenie whisky w doborowym towarzystwie. - Co prawda dzisiejsze spotkanie nie zapowiadało się, jakby miało przebiec pod jej sztandarem - ale nie to było istotne. Mieliśmy w końcu siebie na wyłączność, udało dokonać się niemożliwego. - Nie łudzę się, nie widzę siebie jako starca. - Parsknąłem, nieco rozbawiony, nieudolnie próbując zamaskować skapującą z własnych słów gorycz. Moja niespokojna natura wytyczała przede mną jasną ścieżkę usłaną nieustannymi bitwami. Utrata ogona była niczym w porównaniu do perspektywy - całkiem realnej - że podczas którejś mogłem w końcu polec. - Trzeba będzie czegoś więcej niż ognia, by powstrzymać ten cyrk. Byłeś tam. Widziałeś Voldemorta. Jego popleczników. Bandę wystraszonych głupców, którzy zlecieli się do niego niczym ćmy, upatrując blasku Księżyca. Ta epidemia musiała wybuchnąć już wcześniej. Zawsze byłeś świetnym obserwatorem, na pewno dostrzegałeś sygnały. - Jak daleko sięgał jego gniew? Czy potrafił odnaleźć w nim siłę, czy jedynie źródło frustracji? Ocknął się z zimowego snu - jakich sygnałów jeszcze potrzebował, poza zniszczonym dziedzictwem i jawną zdradą stanu? - Pytasz, czy wskazujesz drogę? - Zgodnie z sugestią ruszyłem za Ollivanderem, dotrzymując mu kroku. Zamierzał podzielić się czymś, o czym miałem nie wiedzieć, czy ustrzelił sobie moje lisie futro w celach badawczych?
Czego chciało twoje serce, Ulyssesie?
Bądź strasznych.
- Wszystko jest już nie te. - Nie tylko Silverdale ucierpiało, cała Wielka Brytania stała się pogożeliskiem dawnej świetności. Wszyscy odczuli stratę, a ja posiadałem wyrwę w sercu. Na wylot. - Możesz pogrążyć się w żałobie, albo wypowiedzieć wojnę niebu, aby zmienić jego kolor. - Czy był na to gotowy? Czy pod tą niewzruszoną palisadą drgała kakofonia wywołana przez belitosnych wirtuozów, bezmyślnie szarpiących za strony? - Masz rację, nie chcę czekać do późnej starości i udawać, że dopiero wtedy będę miał czas na sączenie whisky w doborowym towarzystwie. - Co prawda dzisiejsze spotkanie nie zapowiadało się, jakby miało przebiec pod jej sztandarem - ale nie to było istotne. Mieliśmy w końcu siebie na wyłączność, udało dokonać się niemożliwego. - Nie łudzę się, nie widzę siebie jako starca. - Parsknąłem, nieco rozbawiony, nieudolnie próbując zamaskować skapującą z własnych słów gorycz. Moja niespokojna natura wytyczała przede mną jasną ścieżkę usłaną nieustannymi bitwami. Utrata ogona była niczym w porównaniu do perspektywy - całkiem realnej - że podczas którejś mogłem w końcu polec. - Trzeba będzie czegoś więcej niż ognia, by powstrzymać ten cyrk. Byłeś tam. Widziałeś Voldemorta. Jego popleczników. Bandę wystraszonych głupców, którzy zlecieli się do niego niczym ćmy, upatrując blasku Księżyca. Ta epidemia musiała wybuchnąć już wcześniej. Zawsze byłeś świetnym obserwatorem, na pewno dostrzegałeś sygnały. - Jak daleko sięgał jego gniew? Czy potrafił odnaleźć w nim siłę, czy jedynie źródło frustracji? Ocknął się z zimowego snu - jakich sygnałów jeszcze potrzebował, poza zniszczonym dziedzictwem i jawną zdradą stanu? - Pytasz, czy wskazujesz drogę? - Zgodnie z sugestią ruszyłem za Ollivanderem, dotrzymując mu kroku. Zamierzał podzielić się czymś, o czym miałem nie wiedzieć, czy ustrzelił sobie moje lisie futro w celach badawczych?
Czego chciało twoje serce, Ulyssesie?
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Przemilczał uwagę, zbywając ją cieniem uśmiechu, ledwo widocznym pod fasadą spokoju i niewzruszenia, po opanowaniu oklumencji przychodzącego jeszcze łatwiej. Marnowanie czasu i możliwości nie leżało w naturze Ulyssesa, niezależnie od celu, na jaki postanawiał je przeznaczać - mimo upływu lat, nie uznał w tej kwestii żadnych zmian. Skrupulatnie i konsekwentnie dążył do swoich małych i wielkich celów. Nie skupił się na uzupełnieniu rzuconego zdania, nie porwał na wyobrażenia o wspomnianych czynach, nie pozwolił sobie odpływać w ten idylliczny świat - zamiast tego uwaga prędko uczepiła się ziarna, zasianego w umyśle za sprawą tragedii ostatnich miesięcy, ale i prostych obserwacji ludzkiej natury, obserwacji rozciągających się na całe życie. Wielkie czyny - domena ekstremistów - uwidaczniały się w Stonehenge, na ulicach, pod nieboskłonem. Nie pragnął tej wielkości. Wchodząc w proces pamiętał o tym, by nie zakładać z góry, że będzie to przedsięwzięcie niezwykle udane lub przełomowe, szukając sensu w samej drodze, często do niewiadomego.
Wygłuszał jeszcze dziwne przeczucie, trzymając je na kontrolowany dystans, dając mu kolejne parę chwil, parę słów. Widział zmiany, jakie zachodziły w Lisie na przestrzeni lat, równocześnie utrzymując go w tej samej charyzmie i nieposkromieniu, może nawet je wzmagając i upewniając w obranych ścieżkach - lecz dopiero teraz dostrzegł, jak spoważniał. Minęło pół roku od początku zbiorowego koszmaru, nabierającego na sile dzień po dniu. Nie wątpił, ba - wiedział, że Frederick udzielał się aktywnie w pogoni za czarnoksiężnikami. Spodziewał się jednak, że było w tym coś więcej. Ludzie tacy jak on nie siedzieli bezczynnie, nie potrafili, nie pod zwierzchnictwem absurdalnie zdezorganizowanego Ministerstwa. Nie pod panowaniem marionetek. Domysły na temat wagi sprawy, dla której tu przybył, tylko potwierdzały się po kolejnych słowach. A mimo tego - wciąż nie miał pewności.
Dlaczego rzucał frazesami, sugestiami, prowokacją?
Wnioski i przypuszczenia ponownie pozostawił dla siebie, przyzwyczajony do wyboru wygodnej opcji - milczenia. Posiadał opinie, wyraźne, zarysowane grubą linią. W prywatnej kolekcji, w gablocie ciszy i spokoju, roztrzaskanej całkiem niedawno jego własną dłonią. Pokazał wyraźnie, w jaką stronę odchyliła się neutralność. Ich neutralność.
- W takich okolicznościach ciężko wyobrazić sobie przyszły rok, nie mówiąc o starości - nie trzeba było zajmować posady aurora. Wystarczyło urodzić się po złej stronie, ze złej krwi. Trudno było zapomnieć postać lorda Voldemorta, początkowo kryjącego się pod przepastnym kapturem, osamotnionego w opustoszałym sektorze - zauważył go natychmiast, choć spojrzenia innych prześlizgiwały się po pelerynie obojętnie. Nikt nie zareagował nim zaczęły się obrady, spełniając jeden z ciemniejszych scenariuszy, zakładanych przez Ulyssesa. Pamiętał go. Bardziej niż ludzi, gromadzących się wokół.
- Riddle? To prawda - stwierdził ponuro. - Okazał się sponsorem najszybszego pokazu najczystszej hipokryzji, jedynie osamotniony Travers nie otulał się niewinnością na pokaz - reszta zdanie zmieniła tuż po zdemaskowaniu tajemniczego gościa, a nawet kontynuowała tragikomedię, wciąż dyskutując na argumentach bez większego sensu.
Lekka irytacja zalała myśli, poruszona krótkim pytaniem. Tym razem nie szczędził przyjacielowi konkretnego spojrzenia - pęknięty lód stawał się ostry, jak brzytwa, wyczekując odpowiedzi - nie pytań i ścieżek wokół sedna. Podeszwa wyrwała ze ścieżki szumiącą nutę. - Dość. Sprawdzasz mnie, Lisie - stanowczy ton wbił pięty w ziemię, zatrzymując ciało w miejscu, choć przeszli zaledwie parę kroków, w dodatku z jego własnej inicjatywy. - Skoro jest ciemna strona, jest też jasna. Przejdź do rzeczy - ogniska anomalii nie uciszały się same, nie naprawiało ich też wątpliwie ciągnące Ministerstwo Magii. Niebu nie wypowiadało się wojny w pojedynkę.
Wygłuszał jeszcze dziwne przeczucie, trzymając je na kontrolowany dystans, dając mu kolejne parę chwil, parę słów. Widział zmiany, jakie zachodziły w Lisie na przestrzeni lat, równocześnie utrzymując go w tej samej charyzmie i nieposkromieniu, może nawet je wzmagając i upewniając w obranych ścieżkach - lecz dopiero teraz dostrzegł, jak spoważniał. Minęło pół roku od początku zbiorowego koszmaru, nabierającego na sile dzień po dniu. Nie wątpił, ba - wiedział, że Frederick udzielał się aktywnie w pogoni za czarnoksiężnikami. Spodziewał się jednak, że było w tym coś więcej. Ludzie tacy jak on nie siedzieli bezczynnie, nie potrafili, nie pod zwierzchnictwem absurdalnie zdezorganizowanego Ministerstwa. Nie pod panowaniem marionetek. Domysły na temat wagi sprawy, dla której tu przybył, tylko potwierdzały się po kolejnych słowach. A mimo tego - wciąż nie miał pewności.
Dlaczego rzucał frazesami, sugestiami, prowokacją?
Wnioski i przypuszczenia ponownie pozostawił dla siebie, przyzwyczajony do wyboru wygodnej opcji - milczenia. Posiadał opinie, wyraźne, zarysowane grubą linią. W prywatnej kolekcji, w gablocie ciszy i spokoju, roztrzaskanej całkiem niedawno jego własną dłonią. Pokazał wyraźnie, w jaką stronę odchyliła się neutralność. Ich neutralność.
- W takich okolicznościach ciężko wyobrazić sobie przyszły rok, nie mówiąc o starości - nie trzeba było zajmować posady aurora. Wystarczyło urodzić się po złej stronie, ze złej krwi. Trudno było zapomnieć postać lorda Voldemorta, początkowo kryjącego się pod przepastnym kapturem, osamotnionego w opustoszałym sektorze - zauważył go natychmiast, choć spojrzenia innych prześlizgiwały się po pelerynie obojętnie. Nikt nie zareagował nim zaczęły się obrady, spełniając jeden z ciemniejszych scenariuszy, zakładanych przez Ulyssesa. Pamiętał go. Bardziej niż ludzi, gromadzących się wokół.
- Riddle? To prawda - stwierdził ponuro. - Okazał się sponsorem najszybszego pokazu najczystszej hipokryzji, jedynie osamotniony Travers nie otulał się niewinnością na pokaz - reszta zdanie zmieniła tuż po zdemaskowaniu tajemniczego gościa, a nawet kontynuowała tragikomedię, wciąż dyskutując na argumentach bez większego sensu.
Lekka irytacja zalała myśli, poruszona krótkim pytaniem. Tym razem nie szczędził przyjacielowi konkretnego spojrzenia - pęknięty lód stawał się ostry, jak brzytwa, wyczekując odpowiedzi - nie pytań i ścieżek wokół sedna. Podeszwa wyrwała ze ścieżki szumiącą nutę. - Dość. Sprawdzasz mnie, Lisie - stanowczy ton wbił pięty w ziemię, zatrzymując ciało w miejscu, choć przeszli zaledwie parę kroków, w dodatku z jego własnej inicjatywy. - Skoro jest ciemna strona, jest też jasna. Przejdź do rzeczy - ogniska anomalii nie uciszały się same, nie naprawiało ich też wątpliwie ciągnące Ministerstwo Magii. Niebu nie wypowiadało się wojny w pojedynkę.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- A jednak ludzie nadal stwarzają pozory normalności. - To był dobry znak. Znak, że pomimo całunu, który spowijał cały kraj, pomimo zawodzeń i żałoby, życie toczyło się dalej. W barach, na potańcówkach, czy podczas weselnych uroczystości. Skoro anomalie nie były w stanie wydrzeć z nas ludzkości, zwyczajnego pragnienia oderwania się od zmartwień, życia pełną piersią, Voldemortowi także nie mogło się udać. Nieważne ilu arystokratów stanęlo po jego stronie. Była to zaledwie garstka ludzi - garstka, o której wiedział już każdy mieszkaniec Wielkiej Brytanii. Wojna domowa już od dawna wisiała w powietrzu, ale na tle ostatnich wydarzeń była kwestią czasu. Czara goryczy przepełniła się, skoro nawet Ollivander opuścił Silverdale, wzburzony pogwałceniem sprawiedliwości, igraszkami z władzą, a także przykrywaniem pudrem szamba, które srogo buchało z niemal każdej siedziby rodowej.
- Nie mają odwagi powiedzieć prawdy, gdy ta jątrzy się na oczach wszystkich. Są silni, ale jednocześnie słabi. - Gdybym nadal nosił rodowe nazwisko, zapewne na posiedzeniu w Stonehenge podzieliłbym los Alexandra i Percivala. Definicja prawdy zdawała się być w ostatnim czasie niezwykle płynna. - Co oznacza, że się boją. Że ich pozycja nie jest pewna. - Musieli być tego świadomi. Bez względu na ilość złota, która spoczywala w skarbcach, nie mogli kupić całej Anglii.
Ani jej wymordować.
Stonehenge w istocie okazało się wstrząsem. Zionącą dziurą w ziemi, obok której już nikt nie był w stanie przejść obojętnie. Nie zamierzałem wybielać zbrodni, które zostały tam popełnione. Ale jeśli do tego czasu społeczeństwo cierpialo na polityczną znieczulicę, czyny Voldemorta i jego popleczników siłą zwróciły ich oczy w kierunku realnego zagrożeni, jakim była wojna domowa.
- Nie zakładałem, że uda mi się to przed tobą ukryć. - Zawsze bezbłędnie odczytywał emocje, przeskakiwanie między wierszami zdawało się być wręcz nauralnym środowiskiem Ollivandera. Znał mnie z resztą dobrze, czuł na kilometr, że nie przyszedłem tu birenie biadolić nad stanem zdrowia naszego kraju. - Więc daj się sprawdzić. - Zagrałem otwartą kartą; widziałem, że pod jego skórą emocje drgały niebezpiecznie, że - tak jak wielu - nie potrafił już spoglądać z obojętnością. Nie mogłem jednak zdradzić mu tajemnic, które tańczyły na końnu mojego języka, jeśli było to przeciwne jego woli. - Jeśli przejdę do rzeczy, nie będzie odwrotu. Albo się zgodzisz, albo będę zmuszony wyczyścić ci pamięć. - Nasze spojrzenia skrzyżowały się, a Ulysses wiedział, że mówię z pełną powagą.
- Nie mają odwagi powiedzieć prawdy, gdy ta jątrzy się na oczach wszystkich. Są silni, ale jednocześnie słabi. - Gdybym nadal nosił rodowe nazwisko, zapewne na posiedzeniu w Stonehenge podzieliłbym los Alexandra i Percivala. Definicja prawdy zdawała się być w ostatnim czasie niezwykle płynna. - Co oznacza, że się boją. Że ich pozycja nie jest pewna. - Musieli być tego świadomi. Bez względu na ilość złota, która spoczywala w skarbcach, nie mogli kupić całej Anglii.
Ani jej wymordować.
Stonehenge w istocie okazało się wstrząsem. Zionącą dziurą w ziemi, obok której już nikt nie był w stanie przejść obojętnie. Nie zamierzałem wybielać zbrodni, które zostały tam popełnione. Ale jeśli do tego czasu społeczeństwo cierpialo na polityczną znieczulicę, czyny Voldemorta i jego popleczników siłą zwróciły ich oczy w kierunku realnego zagrożeni, jakim była wojna domowa.
- Nie zakładałem, że uda mi się to przed tobą ukryć. - Zawsze bezbłędnie odczytywał emocje, przeskakiwanie między wierszami zdawało się być wręcz nauralnym środowiskiem Ollivandera. Znał mnie z resztą dobrze, czuł na kilometr, że nie przyszedłem tu birenie biadolić nad stanem zdrowia naszego kraju. - Więc daj się sprawdzić. - Zagrałem otwartą kartą; widziałem, że pod jego skórą emocje drgały niebezpiecznie, że - tak jak wielu - nie potrafił już spoglądać z obojętnością. Nie mogłem jednak zdradzić mu tajemnic, które tańczyły na końnu mojego języka, jeśli było to przeciwne jego woli. - Jeśli przejdę do rzeczy, nie będzie odwrotu. Albo się zgodzisz, albo będę zmuszony wyczyścić ci pamięć. - Nasze spojrzenia skrzyżowały się, a Ulysses wiedział, że mówię z pełną powagą.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Uśmiechnął się blado, uświadamiając sobie, że przez te pare miesięcy zdołał nauczyć się postrzegać teraźniejszość przed przyszłością. Dziś było zawsze, jutro mogło rozpłynąć się w każdej chwili.
- Wciąż mają po co żyć - choć nie wszyscy. Poza ogółem, który jakoś ciągnął, dając radę z dnia na dzień, zapisały się także historie prowadzone smutkiem, zwątpieniem i rezygnacją. Niektórzy nie podnieśli się po stracie, inni targnęli na swoje życie, tracili zmysły. Dostrzegał nadzieję, tylko wrodzony realizm nie dawał zapomnieć o ponurej stronie. Przemilczał kolejne zdania, mimowolnie skupiając się bardziej na intonacji, jaką przyjaciel przybrał.
Zdecydowanie spoważniał - co nie wprowadziło Ollivandera w wielkie zdziwienie, przecież sprawa już od samego początku należała do tych największej wagi, w nagłym wybuchu ludzie tracili zdrowie, życie, magia robiła się coraz bardziej nieobliczalna, zmiany były naturalną konsekwencją - widział je w prawie każdym, malowały się na znajomych obliczach, spływały łzami, drżały w kącikach ust, matowiły oczy dystansem, zostawiały na duszach otwarte rany - a mimo tego obserwowanie tak odmienionego przyjaciela wydało się nad wyraz ciekawe. Był jednym z nielicznych, którym Ulysses zaufał i przez lata owego zaufania nie utracił. W tym momencie doceniał możliwość wyboru, choć gdyby miał stwierdzić otwarcie, czas na wybory dobiegał końca. Lecz wciąż - nie były to sztuczki, nie przekonywanie, nie manipulacja, choć parę wzniosłych zdań padło z ust Fredericka, stanowiąc wstęp do sedna - wciąż był to wybór. Skinął głową, dając znać z nie mniejszą powagą, że rozumie. Chodziło o życie i śmierć, o podziały. O wojnę, od której nie mógł uchylić się już nikt, nawet przez lata kurczowo trzymający się neutralności. Podjął już parę decyzji, od jakich odwrotu nie było. - Cokolwiek, ktokolwiek to jest, zdobyło całe twoje poświęcenie - podzielił się krótką obserwacją, wymieszaną z domysłem, trochę ślepym strzałem, szczyptą przewidywań. Czy w przeciwwadze dla Voldemorta istniała jakaś wybitna jednostka? Niezależnie od odpowiedzi - Fox żył tym, angażował się - musiał zanurzyć się po uszy. Sterczały nad powierzchnią, te same, lisie uszy - gotowe do poświęceń dla dobra sprawy, nawet ostatecznych. - To nie jest forma zaangażowania, do której byłbym zdolny - wiesz o tym. Nie wytracał uważnego spojrzenia, stawiając sprawę jasno, tonem spokojnym i pewnym. Znał siebie, znał Fredericka - znał różnice i granice, jakie byli w stanie sobie stawiać. - Mimo tego, jeśli sądzisz, że mogę pomóc, chcę to zrobić - stwierdził, formując odpowiedź bardzo wyraźnie - był gotów do poświęceń, do działania, lecz nigdy tak skrajnych. Jego główną bronią zawsze był umysł, nie otwarta walka.
- Wciąż mają po co żyć - choć nie wszyscy. Poza ogółem, który jakoś ciągnął, dając radę z dnia na dzień, zapisały się także historie prowadzone smutkiem, zwątpieniem i rezygnacją. Niektórzy nie podnieśli się po stracie, inni targnęli na swoje życie, tracili zmysły. Dostrzegał nadzieję, tylko wrodzony realizm nie dawał zapomnieć o ponurej stronie. Przemilczał kolejne zdania, mimowolnie skupiając się bardziej na intonacji, jaką przyjaciel przybrał.
Zdecydowanie spoważniał - co nie wprowadziło Ollivandera w wielkie zdziwienie, przecież sprawa już od samego początku należała do tych największej wagi, w nagłym wybuchu ludzie tracili zdrowie, życie, magia robiła się coraz bardziej nieobliczalna, zmiany były naturalną konsekwencją - widział je w prawie każdym, malowały się na znajomych obliczach, spływały łzami, drżały w kącikach ust, matowiły oczy dystansem, zostawiały na duszach otwarte rany - a mimo tego obserwowanie tak odmienionego przyjaciela wydało się nad wyraz ciekawe. Był jednym z nielicznych, którym Ulysses zaufał i przez lata owego zaufania nie utracił. W tym momencie doceniał możliwość wyboru, choć gdyby miał stwierdzić otwarcie, czas na wybory dobiegał końca. Lecz wciąż - nie były to sztuczki, nie przekonywanie, nie manipulacja, choć parę wzniosłych zdań padło z ust Fredericka, stanowiąc wstęp do sedna - wciąż był to wybór. Skinął głową, dając znać z nie mniejszą powagą, że rozumie. Chodziło o życie i śmierć, o podziały. O wojnę, od której nie mógł uchylić się już nikt, nawet przez lata kurczowo trzymający się neutralności. Podjął już parę decyzji, od jakich odwrotu nie było. - Cokolwiek, ktokolwiek to jest, zdobyło całe twoje poświęcenie - podzielił się krótką obserwacją, wymieszaną z domysłem, trochę ślepym strzałem, szczyptą przewidywań. Czy w przeciwwadze dla Voldemorta istniała jakaś wybitna jednostka? Niezależnie od odpowiedzi - Fox żył tym, angażował się - musiał zanurzyć się po uszy. Sterczały nad powierzchnią, te same, lisie uszy - gotowe do poświęceń dla dobra sprawy, nawet ostatecznych. - To nie jest forma zaangażowania, do której byłbym zdolny - wiesz o tym. Nie wytracał uważnego spojrzenia, stawiając sprawę jasno, tonem spokojnym i pewnym. Znał siebie, znał Fredericka - znał różnice i granice, jakie byli w stanie sobie stawiać. - Mimo tego, jeśli sądzisz, że mogę pomóc, chcę to zrobić - stwierdził, formując odpowiedź bardzo wyraźnie - był gotów do poświęceń, do działania, lecz nigdy tak skrajnych. Jego główną bronią zawsze był umysł, nie otwarta walka.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Las towarzyszył nam w milczeniu, jakby sam nosił żałobę po utracie dawnych dni, wspominanie których ściskało gardła i serca. Widziałem zmianę w obliczu Ulyssesa, zwykle okrytego palisadą enigmatyczności - ale nie dziś. Dziś mówił otwarcie, a jego oczy iskrzyły się całą paletą emocji. Gniewu. Irytacji. Strachu. Dociekliwości. Nadziei.
I być może byłem właściwym posłannikiem we właściwym czasie.
- Obojętność nigdy nie była moją mocną stroną. - Wiedział o tym. Pamiętał na pewno jak w szkole przysparzała mi tylu samo zwolenników co wrogów, jak wypalała dziurę w mojej osobowości, gdy uciekłem z kraju. W tamtych czasach wysyłałem do Ollivandera wiele listów - opowiadając mu o swojej podróży, ale i nieśmiało wypytując o zdanie. Czy postąpiłem słusznie. Czy uważa mnie za tchórza. Za kogoś, kto obrał łatwiejszą ścieżkę. A może po prostu potrzebowałem podbudować poczucie własnej wartości? - Jeśli pytasz o to, czy zdobędzie także twoje, odpowiedź brzmi tak. Zmian nie dokonuje się bez poświęceń. - Czy musiałem go ostrzegać? Być może nie koniecznie, sam na pewno zdołał odczytać między wierszami, z czym wiązała się moja tajemnica. Tajemnica - i obietnica odwrócenia losu. - Wręcz przeciwnie. - Przerwałem Ulyssesowi, mierząc go ostrym jak lamino spojrzeniem. Zawsze był bystry, dlaczego akurat teraz o tym zapominał? - Wojen nie toczy się tylko na polach bitew. - Nie musiał brać czynnego udziału w walce. Posiadał talent i wiedzę, której nie zgłębił żaden z członków Zakonu Feniksa, nosił wpływowe nazwisko i jak nikt inny potrafił przejrzeć drugiego człowieka na wylot. Przede wszystkim jednak miał w sercu ogień, który - tak jak i mnie - popchnął go do wypowiedzenia magicznego zaklęcia Chcę to zrobić. Nawet, jeśli w przypadku Ollivandera była to jeszcze zaledwie iskra, jak nikt inny miałem świadomość, że tyle wystarczy. - Ja wiem, że możesz pomóc. - Poprawiłem go, tym samym odbierając argumenty.
Kości zostały rzucone.
- Zakon Feniksa. - Zacząłem, z każdym krokiem odkrywając przed nim kolejne tajemnice. O ostatniej woli Dumbledore'a. O podjęciu walki z Grindewaldem. O trzeciej sile, którą okazali się Rycerze Walpurgii. O ryzyku, które podejmowali wszyscy członkowie Zakonu, o naprawach anomalii, o zadaniach małych i dużych, o komitywie z Longbottomem, o walce za słuszną sprawę. - Możesz patrzeć na sypiący się świat lub samemu spróbować wziąć go w garść. - Taką szansę otrzymywało się raz.
Nie pytałem go jak będzie. Znałem już odpowiedź.
I być może byłem właściwym posłannikiem we właściwym czasie.
- Obojętność nigdy nie była moją mocną stroną. - Wiedział o tym. Pamiętał na pewno jak w szkole przysparzała mi tylu samo zwolenników co wrogów, jak wypalała dziurę w mojej osobowości, gdy uciekłem z kraju. W tamtych czasach wysyłałem do Ollivandera wiele listów - opowiadając mu o swojej podróży, ale i nieśmiało wypytując o zdanie. Czy postąpiłem słusznie. Czy uważa mnie za tchórza. Za kogoś, kto obrał łatwiejszą ścieżkę. A może po prostu potrzebowałem podbudować poczucie własnej wartości? - Jeśli pytasz o to, czy zdobędzie także twoje, odpowiedź brzmi tak. Zmian nie dokonuje się bez poświęceń. - Czy musiałem go ostrzegać? Być może nie koniecznie, sam na pewno zdołał odczytać między wierszami, z czym wiązała się moja tajemnica. Tajemnica - i obietnica odwrócenia losu. - Wręcz przeciwnie. - Przerwałem Ulyssesowi, mierząc go ostrym jak lamino spojrzeniem. Zawsze był bystry, dlaczego akurat teraz o tym zapominał? - Wojen nie toczy się tylko na polach bitew. - Nie musiał brać czynnego udziału w walce. Posiadał talent i wiedzę, której nie zgłębił żaden z członków Zakonu Feniksa, nosił wpływowe nazwisko i jak nikt inny potrafił przejrzeć drugiego człowieka na wylot. Przede wszystkim jednak miał w sercu ogień, który - tak jak i mnie - popchnął go do wypowiedzenia magicznego zaklęcia Chcę to zrobić. Nawet, jeśli w przypadku Ollivandera była to jeszcze zaledwie iskra, jak nikt inny miałem świadomość, że tyle wystarczy. - Ja wiem, że możesz pomóc. - Poprawiłem go, tym samym odbierając argumenty.
Kości zostały rzucone.
- Zakon Feniksa. - Zacząłem, z każdym krokiem odkrywając przed nim kolejne tajemnice. O ostatniej woli Dumbledore'a. O podjęciu walki z Grindewaldem. O trzeciej sile, którą okazali się Rycerze Walpurgii. O ryzyku, które podejmowali wszyscy członkowie Zakonu, o naprawach anomalii, o zadaniach małych i dużych, o komitywie z Longbottomem, o walce za słuszną sprawę. - Możesz patrzeć na sypiący się świat lub samemu spróbować wziąć go w garść. - Taką szansę otrzymywało się raz.
Nie pytałem go jak będzie. Znałem już odpowiedź.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ollivander pojęcia tchórzostwa i odwagi postrzegał inaczej niż jego najlepsi przyjaciele - oszczędzał energię, przez innych wykorzystywaną na akty poświęcenia i deklaracji własnej siły. Nigdy nie miał problemu z poddaniem się w pojedynku, kiedy jasnym było, że nie ma już szans na zwycięstwo - zamiast tego wolał zakończyć z mniejszym uszczerbkiem na zdrowiu i wykorzystać oszczędzony czas na działania produktywniejsze od wykładania się na arenie - może dlatego okazał się idealnym powiernikiem w czasie zwątpienia, za najistotniejszy element rozwoju mając rozum, rozsądek i stałe poszukiwania - czy to siebie, czy wiedzy. Tak też widział wyprawy Fredericka oraz powiązane z nimi dylematy. Nie miał wątpliwości, co do drogi, jaką mężczyzna podjął - nie był nią zaskoczony, nie był także rozczarowany. Świat potrzebował zarówno ludzi rozważnych, jak i odważnych - bywały sytuacje, w których zadziałać mógł tylko jeden z tych impulsów, drugi pozostawiając w cieniu. Wyjątkowo liczne mogły okazać się podczas wojny i - jak mniemał - z dziecinną łatwością zaważyć na granicy życia i śmierci.
Cierpliwie wysłuchał odpowiedzi, mrużąc tylko lekko powieki w ostrzegawczym wyrazie - mówili o zupełnie różnych poświęceniach, lecz ostatecznie Lis wydusił z siebie parę słów, które przypieczętowały chwiejną jeszcze decyzję i potwierdziły, że nie będzie musiał pchać się na linię największego ognia wbrew swej woli - tę wątpliwość chciał rozwiać, unikając wchodzenia w bagno na ślepo. Kiwnął głową. - To mi wystarczy - nie odbiegł od charakterystycznych, konkretnych odpowiedzi, ukrócając trochę sens z przyzwyczajenia do własnego, trafnego dopowiadania kwestii w myślach - twoja świadomość i zaufanie są wystarczające.
Słuchał uważnie, nie zatrzymując w sobie pytań - zadawał je na bieżąco, wraz z upływem opowieści zagarniając jak najwięcej szczegółów, choć równocześnie nie odwracał uwagi przyjaciela od przedstawienia najważniejszych spraw. Pozwolił sobie nawet na krótki, cichy śmiech, jeszcze będąc pod wrażeniem wyznania o specyficznym ugrupowaniu. Nie był tak upojony wizją i wiarą - nie, trwał bez zmian w oglądzie do bólu realnym, w świadomości, że wiele rzeczy może pójść nie tak, plany mogą zawieść, a nadzieja nie wystarczyć. Mimo tego należał do ludzi czynu. Bez działań zamiana była zupełnie niemożliwa, im mniej ludzi działało, tym mniejsze szanse mieli.
- Nie sam, Lisie - nikt nie potrafił zawalić świata w pojedynkę, tak jak nikt nie potrafił odtworzyć go bez pomocy. Nawet Voldemort bez udziału swoich popleczników miałby z tym kłopot. Nawet z nimi świat trwał, broniąc się przed ostrymi ciosami. Do obrony miał coraz więcej ludzi. - Wesprę was - potwierdził, znając moc słów - zwłaszcza tych ostatecznych. Nie musiał werbalizować tej myśli, ale zrobił to. Niewypowiedziane obietnice traciły wartość.
- Powiedz mi jeszcze jedno - poprosił, zawieszając na chwilę głos i obdarzając aurora czujnym, ale krótkim spojrzeniem. Odkładał pytanie w czasie już od połowy całego streszczenia. Nie był pewien, czy chciał wiedzieć, a jednak przeczucie podpowiadało mu, jaką dostanie odpowiedź. Niepokorny charakterek, wyrywanie się do pomocy, karkołomna chęć uczestnictwa w przełomowych momentach, w aspektach życia, które nie były jej pisane - Julia - nie formułował pytania. Nie było potrzebne. W oczach tliła się bardzo wątła nadzieja na zaprzeczenie. Zgasła jednak prędko. Może wyczuł to tuż po wypowiedzeniu imienia, wyłapując odpowiedź z postawy Lisa, może przeczucie zbyt kuło pod skórą.
Cierpliwie wysłuchał odpowiedzi, mrużąc tylko lekko powieki w ostrzegawczym wyrazie - mówili o zupełnie różnych poświęceniach, lecz ostatecznie Lis wydusił z siebie parę słów, które przypieczętowały chwiejną jeszcze decyzję i potwierdziły, że nie będzie musiał pchać się na linię największego ognia wbrew swej woli - tę wątpliwość chciał rozwiać, unikając wchodzenia w bagno na ślepo. Kiwnął głową. - To mi wystarczy - nie odbiegł od charakterystycznych, konkretnych odpowiedzi, ukrócając trochę sens z przyzwyczajenia do własnego, trafnego dopowiadania kwestii w myślach - twoja świadomość i zaufanie są wystarczające.
Słuchał uważnie, nie zatrzymując w sobie pytań - zadawał je na bieżąco, wraz z upływem opowieści zagarniając jak najwięcej szczegółów, choć równocześnie nie odwracał uwagi przyjaciela od przedstawienia najważniejszych spraw. Pozwolił sobie nawet na krótki, cichy śmiech, jeszcze będąc pod wrażeniem wyznania o specyficznym ugrupowaniu. Nie był tak upojony wizją i wiarą - nie, trwał bez zmian w oglądzie do bólu realnym, w świadomości, że wiele rzeczy może pójść nie tak, plany mogą zawieść, a nadzieja nie wystarczyć. Mimo tego należał do ludzi czynu. Bez działań zamiana była zupełnie niemożliwa, im mniej ludzi działało, tym mniejsze szanse mieli.
- Nie sam, Lisie - nikt nie potrafił zawalić świata w pojedynkę, tak jak nikt nie potrafił odtworzyć go bez pomocy. Nawet Voldemort bez udziału swoich popleczników miałby z tym kłopot. Nawet z nimi świat trwał, broniąc się przed ostrymi ciosami. Do obrony miał coraz więcej ludzi. - Wesprę was - potwierdził, znając moc słów - zwłaszcza tych ostatecznych. Nie musiał werbalizować tej myśli, ale zrobił to. Niewypowiedziane obietnice traciły wartość.
- Powiedz mi jeszcze jedno - poprosił, zawieszając na chwilę głos i obdarzając aurora czujnym, ale krótkim spojrzeniem. Odkładał pytanie w czasie już od połowy całego streszczenia. Nie był pewien, czy chciał wiedzieć, a jednak przeczucie podpowiadało mu, jaką dostanie odpowiedź. Niepokorny charakterek, wyrywanie się do pomocy, karkołomna chęć uczestnictwa w przełomowych momentach, w aspektach życia, które nie były jej pisane - Julia - nie formułował pytania. Nie było potrzebne. W oczach tliła się bardzo wątła nadzieja na zaprzeczenie. Zgasła jednak prędko. Może wyczuł to tuż po wypowiedzeniu imienia, wyłapując odpowiedź z postawy Lisa, może przeczucie zbyt kuło pod skórą.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedziałem, że nikt inny nie nadawał się do tej rozmowy lepiej niż ja. Nie dlatego, że posiadałem wyjątkowe zdolności krasomówcze, choć przydomek złotoustego plątał się za mną w długim ogonie. Wbrew porozom nie trzeba było wielu słów, by znaleźć nić porozumienia z Ollivanderem. Wystarczyło rozrzucić poszlaki, przybrać odpowiedni wyraz twarzy, a Ulysses sam łączył kropki, znacznie pewniej odnajdując się w enigmatycznych schematach i łamigłówkach niż głośnej dyspucie, która nawoływałaby go do walki.
Jak nikt inny wiedziałem też, że nie będzie chciał narażać siebie bez konieczności.
Walka na różdżki stanowiła sporą część działazlkości Zakonu Feniksa, ale nie była jedynym, na czym opierało się rozstawianie pionków na politycznej szachownicy. Nie wiedziałem, czy jego wiedza była wystarczająca, aby wspomóc szeregi badaczy - ale nawet jeśli nie tam, ekspert od różdżkarstwa był niezwykle cennym nabytkiem.
A zwłaszcza taki, który nie godził się na dłuższe pozostawanie w stagnacji.
Gdzieś w tyle głowy zawsze towarzyszyła mi myśl, że obecność Ulyssesa w szeregach Zakonu Feniksa była tylko kwestią czasu. Zawsze tak było - kiedy ja i Ben wybiegaliśmy przed szeregi, niejednokrotnie popełniając bolesny falstart, Ollivander ważył decyzje za i przeciw, analizował, dumał; miał naturę stratega, jakby musiał wpierw przeanalizować wszystkie możliwe scenariusze.
A ta sztuka wymagała czasu; Zdolność przewidywania zdarzeń przy braku genetycznych uwarunkowań była nieocenioną umiejętnością.
Skrupulatnie odpowiadałem na wszystkie jego pytania - obiecane popołudnie niosło za sobą wygodę i brak konieczności pośpiechu. Nie zdradzałem mu wszystkiego; tajemnice, które nigdy nie miały wyjść poza krąg Gwardii, umiejętnie pomijałem. Na tyle, by nie wzbudzić podejrzeń czujnego Ollivandera. Być może to dobrze, że skupił się na Julii. Przeczuwałem, że wplecenie jej imienia w rozmowę miało nastąpić prędzej czy później.
Zniżyłem podbródek, łypiąc oczami na Ulyssesa.
- Znasz odpowiedź. - Nie pozbywałem go złudzeń - nie przypuszczałem, że zakładał, iż było inaczej.
Ruszyliśmy dalej; przez chwilę w milczeniu - dałem Ollivanderowi czas na przyswojenie tej myśli - by później zanużyć się we wspomnieniach z dawnych lat, z lepszych czasów.
Brakowało nam tylko ognistej.
zt x2
Jak nikt inny wiedziałem też, że nie będzie chciał narażać siebie bez konieczności.
Walka na różdżki stanowiła sporą część działazlkości Zakonu Feniksa, ale nie była jedynym, na czym opierało się rozstawianie pionków na politycznej szachownicy. Nie wiedziałem, czy jego wiedza była wystarczająca, aby wspomóc szeregi badaczy - ale nawet jeśli nie tam, ekspert od różdżkarstwa był niezwykle cennym nabytkiem.
A zwłaszcza taki, który nie godził się na dłuższe pozostawanie w stagnacji.
Gdzieś w tyle głowy zawsze towarzyszyła mi myśl, że obecność Ulyssesa w szeregach Zakonu Feniksa była tylko kwestią czasu. Zawsze tak było - kiedy ja i Ben wybiegaliśmy przed szeregi, niejednokrotnie popełniając bolesny falstart, Ollivander ważył decyzje za i przeciw, analizował, dumał; miał naturę stratega, jakby musiał wpierw przeanalizować wszystkie możliwe scenariusze.
A ta sztuka wymagała czasu; Zdolność przewidywania zdarzeń przy braku genetycznych uwarunkowań była nieocenioną umiejętnością.
Skrupulatnie odpowiadałem na wszystkie jego pytania - obiecane popołudnie niosło za sobą wygodę i brak konieczności pośpiechu. Nie zdradzałem mu wszystkiego; tajemnice, które nigdy nie miały wyjść poza krąg Gwardii, umiejętnie pomijałem. Na tyle, by nie wzbudzić podejrzeń czujnego Ollivandera. Być może to dobrze, że skupił się na Julii. Przeczuwałem, że wplecenie jej imienia w rozmowę miało nastąpić prędzej czy później.
Zniżyłem podbródek, łypiąc oczami na Ulyssesa.
- Znasz odpowiedź. - Nie pozbywałem go złudzeń - nie przypuszczałem, że zakładał, iż było inaczej.
Ruszyliśmy dalej; przez chwilę w milczeniu - dałem Ollivanderowi czas na przyswojenie tej myśli - by później zanużyć się we wspomnieniach z dawnych lat, z lepszych czasów.
Brakowało nam tylko ognistej.
zt x2
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
16 X 57
Coraz trudniej było zarabiać w tych czasach. O ile wcześniej, pracując dla Ministerstwa, mógł sobie pozwolić na przebieranie w zleceniach. A i tych prywatnych, od zaprzyjaźnionych czarodziejów, nie brakowało. Teraz Ministerstwo już dawno było pod rządami nieprawych ludzi i Stevie musiał radzić sobie inaczej. Na szczęście, wypracowana przez wiele lat renoma pozwalała na utrzymanie się ciągle na powierzchni, ale nie było już tak kolorowo jak kiedyś. Największego problemu nie stanowiły jednak pieniądze same w sobie, albo czas, który musiał poświęcić, a dostęp do astronomicznych komponentów, absolutnie niezbędnych przy tworzeniu świstoklików. Na szczęście, wiele lat, które przechodził już na tym ziemskim padole, opiewało w znajomości z których można było skorzystać. Ręka rękę myje, a jeśli za tym idzie większa sprawa, to tym chętniej Stevie takie kontakty odnawiał. Lata temu znał ojca chłopaka, który teraz przemycał jego świstokliki do Londynu, jeśli zaszła taka potrzeba, a i czasem znalazł dostawcę, który mógł dostarczyć odpowiednie pyłki. Stevie nie miał bladego pojęcia jak rudzielec to robi, ale ostatecznie przecież liczyły się efekty. Wolał zresztą nie dopytywać. Dzisiaj mieli spotkać się neutralnym gruncie, a Beckett i tak miał do załatwienia parę spraw w okolicy. Zaczynało się robić coraz zimniej, a przyjemne letnie słońce już dawno schowało się za chmurami. Ubrany w porządny płaszcz, a nawet czapkę i zapasowe rękawiczki, przemierzał właśnie alejkę drzew, podziwiając jeszcze te cuda natury. Mieli spotkać się na jej końcu, a to zaledwie lekki spacerek. Rzeczywiście, już chwilę później zobaczył w oddali rudzielca, wyraźnie odbijającego się swoimi płomiennymi włosami od szarości październikowej natury.
- Dzień dobry, Reggie - podał mu dłoń, by ją uścisnąć. - Mam dzisiaj dla Ciebie trzy okazy, będą potrzebne w okolicach Westminister, wszystko zresztą Ci zaraz opowiem, ale powiedz mi. Jak sytuacja w Londynie? - sam nie odwiedzał miasta od dawna, nie było teraz bezpieczne, nie dla takich jak on. Kiedyś potańcówki na Pokątnej były słynne na cały kraj, teraz Stevie wyobrażał sobie stolicę jako puste i pozbawione sensu miejsce. - Coś chciałeś mi pokazać, prawda? - wytężył wzrok w oczekiwaniu na wyjątkowe znalezisko. Gdyby był to sproszkowany meteoryt, to dopiero Beckett by się ucieszył. Ile problemów mogłoby odejść i o ile szybciej byłby w stanie pracować.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Coraz trudniej było zarabiać w tych czasach. O ile wcześniej, pracując dla Ministerstwa, mógł sobie pozwolić na przebieranie w zleceniach. A i tych prywatnych, od zaprzyjaźnionych czarodziejów, nie brakowało. Teraz Ministerstwo już dawno było pod rządami nieprawych ludzi i Stevie musiał radzić sobie inaczej. Na szczęście, wypracowana przez wiele lat renoma pozwalała na utrzymanie się ciągle na powierzchni, ale nie było już tak kolorowo jak kiedyś. Największego problemu nie stanowiły jednak pieniądze same w sobie, albo czas, który musiał poświęcić, a dostęp do astronomicznych komponentów, absolutnie niezbędnych przy tworzeniu świstoklików. Na szczęście, wiele lat, które przechodził już na tym ziemskim padole, opiewało w znajomości z których można było skorzystać. Ręka rękę myje, a jeśli za tym idzie większa sprawa, to tym chętniej Stevie takie kontakty odnawiał. Lata temu znał ojca chłopaka, który teraz przemycał jego świstokliki do Londynu, jeśli zaszła taka potrzeba, a i czasem znalazł dostawcę, który mógł dostarczyć odpowiednie pyłki. Stevie nie miał bladego pojęcia jak rudzielec to robi, ale ostatecznie przecież liczyły się efekty. Wolał zresztą nie dopytywać. Dzisiaj mieli spotkać się neutralnym gruncie, a Beckett i tak miał do załatwienia parę spraw w okolicy. Zaczynało się robić coraz zimniej, a przyjemne letnie słońce już dawno schowało się za chmurami. Ubrany w porządny płaszcz, a nawet czapkę i zapasowe rękawiczki, przemierzał właśnie alejkę drzew, podziwiając jeszcze te cuda natury. Mieli spotkać się na jej końcu, a to zaledwie lekki spacerek. Rzeczywiście, już chwilę później zobaczył w oddali rudzielca, wyraźnie odbijającego się swoimi płomiennymi włosami od szarości październikowej natury.
- Dzień dobry, Reggie - podał mu dłoń, by ją uścisnąć. - Mam dzisiaj dla Ciebie trzy okazy, będą potrzebne w okolicach Westminister, wszystko zresztą Ci zaraz opowiem, ale powiedz mi. Jak sytuacja w Londynie? - sam nie odwiedzał miasta od dawna, nie było teraz bezpieczne, nie dla takich jak on. Kiedyś potańcówki na Pokątnej były słynne na cały kraj, teraz Stevie wyobrażał sobie stolicę jako puste i pozbawione sensu miejsce. - Coś chciałeś mi pokazać, prawda? - wytężył wzrok w oczekiwaniu na wyjątkowe znalezisko. Gdyby był to sproszkowany meteoryt, to dopiero Beckett by się ucieszył. Ile problemów mogłoby odejść i o ile szybciej byłby w stanie pracować.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Ostatnio zmieniony przez Stevie Beckett dnia 25.03.21 19:22, w całości zmieniany 3 razy
Rękaw Praplatanów
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire