Zapomniany pomost
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zapomniany pomost
Miejsce rzadko odwiedzenie przez ludzi - zarówno czarodziei jak i mugoli. Niewiele wie o jego istnieniu. Wejście na pomost znajduje się za zakrywającymi go zaroślami. Same zaś deski, z których jest zbudowany, skrzypią pod stopami ze starości i wilgoci, jaką przesiąknęły.
Nie jest to miejsce, w które zabiera się wybrankę na randkę, jednak sprawdza się idealnie gdy potrzeba prywatności i spokoju. A z racji swojego położenia i faktu, że mało osób wie o tym miejscu jest też bezpiecznym miejscem dla spotkań, które powinny pozostać tajemnicą.
Nie jest to miejsce, w które zabiera się wybrankę na randkę, jednak sprawdza się idealnie gdy potrzeba prywatności i spokoju. A z racji swojego położenia i faktu, że mało osób wie o tym miejscu jest też bezpiecznym miejscem dla spotkań, które powinny pozostać tajemnicą.
Czuł się trochę jak wtłoczone do zbyt ciasnej klatki zwierzę, przerażone, miotające się rozpaczliwie w małym wnętrzu, pozbawione dotychczasowej swobody oraz możliwości wykonywania gwałtownych ruchów. Niewola jednak, prócz tego, że niesamowicie frustrująca, miała też w sobie sporą dozę nieznanej Robinowi słodyczy. Wydawało mu się, że przez wyimaginowane pręty spogląda z bliska na oblicze Sigrun, a jej widok automatycznie koi nerwy, uspokaja, starczy za zapewnienie, że wszystko będzie dobrze. Z rodzinnego domu nie wyniósł przykładu, ale podejrzewał, że tak właśnie wygląda miłość. Słowo jak strzała przemknęło przez jego myśli, wywołując instynktowną panikę. Cofnął się zdezorientowany, przerażony, z twarzą pałającą rumieńcem - oby Sigrun nie znała legilimencji, wówczas chyba spaliłby się ze wstydu i zażenowania. Dziewczę, a właściwie kobieta, prezentowała się jednak tak samo idealnie, jak przedtem. Nonszalancka, figlarnie zaczepiającą go swymi wdziękami, lgnąca ku niemu. Dlaczego? Wiedział to przecież. Amortencja rozpylona w powietrzu działała niestety zbyt skutecznie, by poddawał to wątpliwości, a świadomość urojenia uczucia Robin zostawiał daleko za sobą, za mgłą z oparów nieszczęsnego eliksiru. Nie tak chciał przeżyć swoje pierwsze zauroczenie - nie żeby je sobie w ogóle wyobrażał - więc po prostu ignorował dobijające się doń złe przeczucia. Miał Sigrun, lek na całe zło, w wybrzuszonej kieszeni kilka fiolek swoich specyfików, w przytroczonej torbie nieco ingrediencji. Kiedy usłyszał jej potwierdzenie, serce zabiło mu szybciej i nim zdołał dogłębniej to rozważyć, palnął nieoczekiwaną propozycją:
-Wyjedźmy. Teraz. Tak jak stoimy. Nie potrzebuję nic więcej, nie, kiedy mam ciebie - zaofiarował, śmielej niż kiedykolwiek. Nie pamiętał, by ostatnio mówił tak dużo, ale ta niesamowita kobieta wyzwalała z niego to, co najlepsze. Odwagę, niemal brawurę, niespotykaną czułość, dużą dozę opiekuńczości, o jaką nigdy by siebie nie podejrzewał. Pragnął być z nią już na zawsze, na nieokreślone zawsze, kończące się domkiem z bielonymi ścianami, gromadką dzieci biegających po ogródku i niewielkim zakładem eliksirotwórczym w przydomowej piwniczce.
-Tak - oświeciło go nagle, oderwał się od niej - co przyszło mu z trudem - grzebiąc gorączkowo w przepastnej kieszeni kurtki - to eliksir byka. Sam go uwarzyłem - pochwalił się, wciskając go w jej dłoni jak najprędzej mógł - jeśli będziesz w potrzebie, wypij go, a doda ci sił - wyjaśnił pokrótce, pomyśl przy tym o mnie, dokończył już bezgłośnie. Zbyt zaaferowany zbliżającą się doń Sigrun, nie wiedział, co się dzieje i choć o tym nieśmiało marzył, w pierwszym momencie odsunął głowę, dopiero po chwili, rozumiejąc, że o to spełnia się jego życzenie. Przysunął się do kobiety, nieporadnie oddając pocałunek, rozchylając jej wargi językiem i muskając mięsistymi ustami. Zakręciło mu się w głowie, przyjemność narastała, noga owinięta wokół bioder, jego szorstkie palce wplecione w jej włosy, przytrzymujące kurczowo plecy i...
Nagły koniec. Zauroczenie minęło mu jak ręką odjął, w Sigrun widział jedynie kobietę, człowieka, aczkolwiek podniecenie nie odpuściło. Zmieszany zerknął najpierw na swoje spodnie, potem na blondynkę, wyraźnie wściekłą i bluzgającą wulgarnie, tak, jak nawet on nie potrafił. Wymijająco wzruszył ramionami, gapiąc się w ziemię; wróciła autystyczność z dziwnym brakiem instynku samozachowawczego. Jeszcze chwilę wpatrywał się w miejsce, z którego wyparowała kobieta, po czym westchnął ciężko i niemrawym krokiem ruszył przed siebie, łudząc się, że piesza wędrówka odsączy z niego napięcie. Odkrył coś nowego, coś przyjemnego, a fakt, że mu się spodobało, napawał Robina dziwnym niepokjem.
zt
-Wyjedźmy. Teraz. Tak jak stoimy. Nie potrzebuję nic więcej, nie, kiedy mam ciebie - zaofiarował, śmielej niż kiedykolwiek. Nie pamiętał, by ostatnio mówił tak dużo, ale ta niesamowita kobieta wyzwalała z niego to, co najlepsze. Odwagę, niemal brawurę, niespotykaną czułość, dużą dozę opiekuńczości, o jaką nigdy by siebie nie podejrzewał. Pragnął być z nią już na zawsze, na nieokreślone zawsze, kończące się domkiem z bielonymi ścianami, gromadką dzieci biegających po ogródku i niewielkim zakładem eliksirotwórczym w przydomowej piwniczce.
-Tak - oświeciło go nagle, oderwał się od niej - co przyszło mu z trudem - grzebiąc gorączkowo w przepastnej kieszeni kurtki - to eliksir byka. Sam go uwarzyłem - pochwalił się, wciskając go w jej dłoni jak najprędzej mógł - jeśli będziesz w potrzebie, wypij go, a doda ci sił - wyjaśnił pokrótce, pomyśl przy tym o mnie, dokończył już bezgłośnie. Zbyt zaaferowany zbliżającą się doń Sigrun, nie wiedział, co się dzieje i choć o tym nieśmiało marzył, w pierwszym momencie odsunął głowę, dopiero po chwili, rozumiejąc, że o to spełnia się jego życzenie. Przysunął się do kobiety, nieporadnie oddając pocałunek, rozchylając jej wargi językiem i muskając mięsistymi ustami. Zakręciło mu się w głowie, przyjemność narastała, noga owinięta wokół bioder, jego szorstkie palce wplecione w jej włosy, przytrzymujące kurczowo plecy i...
Nagły koniec. Zauroczenie minęło mu jak ręką odjął, w Sigrun widział jedynie kobietę, człowieka, aczkolwiek podniecenie nie odpuściło. Zmieszany zerknął najpierw na swoje spodnie, potem na blondynkę, wyraźnie wściekłą i bluzgającą wulgarnie, tak, jak nawet on nie potrafił. Wymijająco wzruszył ramionami, gapiąc się w ziemię; wróciła autystyczność z dziwnym brakiem instynku samozachowawczego. Jeszcze chwilę wpatrywał się w miejsce, z którego wyparowała kobieta, po czym westchnął ciężko i niemrawym krokiem ruszył przed siebie, łudząc się, że piesza wędrówka odsączy z niego napięcie. Odkrył coś nowego, coś przyjemnego, a fakt, że mu się spodobało, napawał Robina dziwnym niepokjem.
zt
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bardzo wczesnym rankiem, gdy wszyscy byli pogrążeni jeszcze we śnie, udała się na spacer niedaleko domu. Przypominając sobie o istnieniu pomostu, nieco zrujnowanego, ale i pięknego, to właśnie miejsce obrała sobie za cel wędrówki. Nie mogła spać, uznając też, że nie ma siły na rozgrzewkę baletową w pięknej altanie, kiedy tego typu spacery napawały ją szczególną energią. Szybko znalazła się na miejscu a potem niewiele myśląc weszła na wątpliwą konstrukcję. Miała jednak doświadczenie w przemieszczaniu się w tego typu miejscach, kiedy niemal pół dzieciństwa spędziła na odszukiwaniu interesujących, dziewiczych i niezbadanych przez nikogo okolic; dlatego bez nawet najmniejszego zawahania, z lekkością motyla, przeszła po kilku deskach i zatrzymała się przy barierce, na początku sprawdzając jej stabilność. Jak na lipiec pogoda wciąż nie dopisywała, chociaż miała wrażenie, że powoli się rozpogadzało; mgła, którą spowita była cała okolica, przenikliwy mróz i nieprzyjemna aura była zresztą czymś, do czego już przywykła i na co przestała zwracać uwagę: nigdy nie lubiła angielskiej pogody.
Oddawała się akurat błogiej medytacji i podróżom po pięknych miejscach, próbom ustabilizowania oddechu i oddychania przeponą – tak, wiele osób nie potrafiło nawet poprawnie oddychać – kiedy niepokojący szelest, szmer i coś, co przypominało łamanie drewnianej deski mostu, dobiegające gdzieś z boku, wytrąciło ją z błogostanu. Nie poruszając się ani o milimetr, otworzyła oczy, z rękawa płaszcza wysuwając różdżkę – wyraźnie zainspirowała się podobnym pomysłem po spotkaniu z Flavienem, musiała więc go zaadaptować w ten sposób zwiększając swoje szanse w ewentualnym starciu. A potem wytężyła słuch; szelest jednak ucichł, lecz miała wrażenie, że ktoś lub coś ciągle ją obserwuje. Zniecierpliwiona ruszyła więc w stronę wyjścia z mostu, ostrożnie omijając dziury i podejrzanie słabe deski a gdy źródło hałasu znalazło się zaledwie dwa metry obok, w pobliskich zaroślach, wymierzyła w tamtą stronę różdżką.
– Wyłaź. – Zarządziła. Nie zamierzała wcale być pobłażliwa i czekać w nieskończoność, wiedząc, że gdyby ktokolwiek próbował zrobić jej krzywdę w tym miejscu, to zapewne by mu się to udało; pomost był zapomniany, nie liczyła zatem na żadnego ochoczego i przypadkowego rycerza ratującego damę z opałów. W gruncie rzeczy inkantowała właśnie zaklęcie, soczystą drętwotę, gdy rozproszyła się nagłym zrywem ptaka za jej plecami. W mimowolnym odruchu odwróciła się przez ramię, tracąc w ten sposób czujność a kiedy źródło hałasu znalazło się w tym czasie tuż przed jej nosem, wrzasnęła, wymierzając Skamanderowi zaskakująco mocny cios w klatkę piersiową.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Gdy pojawiał się czas wolny w swoim typowym zwyczaju rozpoczynał swoje włóczykijstwo. Przecierał znane sobie ścieżki, te ulubione by następnie wydeptywać nowe szlaki tam, gdzie go jeszcze nogi nie zdołały ponieść. Londyn był dużym miastem co jednak nie przeszkadzało aurorowi w metodycznym odkrywaniu jego tajemnic. Prawdopodobnie poświęci na to cały swój żywot, jak nie więcej bo miasta się zmieniały, tak jak wszystko inne z czasem: jakiś budynek znikał, gdzie indziej się pojawiał, las zmieniał się gdzieś w park, w innym miejscu park przeistaczał się w kamienicę, wydeptane w trawie ścieżki stawały się brukowane. Okolice zmieniały się w centrum miasta, zaś jego obrzeża w okolice. Z roku na rok powiększała się trasa obchodu, a przecież samego Anthonego nie było w mieście przez trzy lata. Sprawdzał czy stare miejsca wciąż istniały. W ten sposób znalazł się w okolicy zapomnianego pomostu o którym on jednak pamiętał na przekór nazwie. To tu pod jego łukiem jako stażysta przesiadywał dniami i nocami na polecenie starszych aurorów. Była to jedno z bardziej nielubianych poleceń do wykonywania. Cisza w tym miejscu znośna była zaledwie przez dwie-trzy godziny, potem zawsze zaczynała nieprzyjemnie piszczeć w uszach.
Odgarnął ramieniem pęk zarośli, które rzez lata zgęstniały i nabrały na bujności. Gdy się przez nie przedarł podszedł do balustrady po prawej stronie mostu. To tu, w miejscu w którym brakowało jednego ze zdobionych szczebli opuszczał się w dół. Woda sięgała mu za pas. Postąpił kilka kroków w przód. Niemrawy most skrzypnął pod nim nieprzyjemne przypominając mu, że te osiem lat temu był również trochę drobniejszy. Wtedy jednak zauważył, jak gęsta mgła zamajaczyła nienaturalnie gdzieś przed nim pomimo braku wiatru. Postanowił umknąć w mgłę po przeciwległej stronie balustrady, tym razem ostrożniej dobierając kroki. Przecież umiał. W ciszy wyłapał znajomo brzmiący głos, zamajaczyła mu również sylwetka nie tak obca. Zbliżył się do niej z przezorną ostrożnością, chowając ostatecznie różdżkę w momencie gdy pewny był tożsamości czarownicy miotającej w zarośla uroki. Nie maskując już swojej obecności zbliżył się. Przeszła mu przez myśl możliwa reakcja wilii, jednak gdy kobieta faktycznie będąc zaskoczoną uderzyła go pięścią ściągnął brwi. Jej pięść była zbyt wiotka by mogła wyrządzić krzywdę. Postanowiła odważnie, instynktownie i...głupio. To ostatnie nie dawało mu spokoju gdy zdał sobie sprawę, że ponownie spotyka ją w miejscu na odludziu w którym kręci się szemrane towarzystwo.
- Naprawę myślałaś, że coś podobnego odniosłoby skutek, gdybym potencjalnie chciał cię skrzywdzić? Pięść...? - nie było to pytanie retoryczne - Zaczynam się też zastanawiać, czy tobie się marzy jakaś niespokojna śmierć czy to też naprawdę przypadek, że pojawiasz się w opustoszałych miejscach mających nieciekawą renomę. Jak to jest. - był ostrzejszy ale jak mógł nie być biorąc pod uwagę okoliczności.
Odgarnął ramieniem pęk zarośli, które rzez lata zgęstniały i nabrały na bujności. Gdy się przez nie przedarł podszedł do balustrady po prawej stronie mostu. To tu, w miejscu w którym brakowało jednego ze zdobionych szczebli opuszczał się w dół. Woda sięgała mu za pas. Postąpił kilka kroków w przód. Niemrawy most skrzypnął pod nim nieprzyjemne przypominając mu, że te osiem lat temu był również trochę drobniejszy. Wtedy jednak zauważył, jak gęsta mgła zamajaczyła nienaturalnie gdzieś przed nim pomimo braku wiatru. Postanowił umknąć w mgłę po przeciwległej stronie balustrady, tym razem ostrożniej dobierając kroki. Przecież umiał. W ciszy wyłapał znajomo brzmiący głos, zamajaczyła mu również sylwetka nie tak obca. Zbliżył się do niej z przezorną ostrożnością, chowając ostatecznie różdżkę w momencie gdy pewny był tożsamości czarownicy miotającej w zarośla uroki. Nie maskując już swojej obecności zbliżył się. Przeszła mu przez myśl możliwa reakcja wilii, jednak gdy kobieta faktycznie będąc zaskoczoną uderzyła go pięścią ściągnął brwi. Jej pięść była zbyt wiotka by mogła wyrządzić krzywdę. Postanowiła odważnie, instynktownie i...głupio. To ostatnie nie dawało mu spokoju gdy zdał sobie sprawę, że ponownie spotyka ją w miejscu na odludziu w którym kręci się szemrane towarzystwo.
- Naprawę myślałaś, że coś podobnego odniosłoby skutek, gdybym potencjalnie chciał cię skrzywdzić? Pięść...? - nie było to pytanie retoryczne - Zaczynam się też zastanawiać, czy tobie się marzy jakaś niespokojna śmierć czy to też naprawdę przypadek, że pojawiasz się w opustoszałych miejscach mających nieciekawą renomę. Jak to jest. - był ostrzejszy ale jak mógł nie być biorąc pod uwagę okoliczności.
Find your wings
Nie cierpiała go. Była skłonna stwierdzić, że źródłem wszystkich jej problemów był Skamander, który posiadał zaskakującą łatwość do pojawiania się tam, gdzie ona. Nawet na zapomnianym pomoście na odludziu o tak absurdalnie wczesnej godzinie, gdy normalny człowiek jeszcze słodko spał w swoim ciepłym, miękkim łóżku. Czy wszechświat próbował jej coś podpowiedzieć? Wyznaczyć jej anioła stróża lub raczej kulę u nogi? Musiała poważnie się nad tym zastanowić.
Głęboka bruzda ozdobiła czoło Francuzki, gdy spoglądała na Anthony'ego z nieodgadnionym błyskiem w oku. Miała ochotę go zabić, a uczucie to pogłębiło się, kiedy uświadomiła sobie, że miał trochę racji w swoich słowach. Bynajmniej nie tych, w których wytykał jej pojawienie się w podejrzanym miejscu, a tych, w których podważył jej umiejętność obrony. Cóż, faktycznie nie przemyślała tego czynu i korzystając z okazji, że różdżka znajdowała się wciąż w jej dłoni, skryta pod materiałem nieco za długiego rękawa, zniwelowała całkowicie dzielącą ich odległość; różdżka szybko wbiła się w brzuch mężczyzny, gdy ona podtrzymywała z nim nieprzerwany kontakt wzrokowy. Skoro powątpiewał w jej siłę fizyczną, to może chociaż doceni jej spryt? O ile nie zdążył przewidzieć tego ruchu wcześniej.
– Ale nie zamierzasz mnie krzywdzić, po cóż więc ta rozmowa? – A może coś się zmieniło od ich ostatniego spotkania i nagle auror postanowił zmienić front, przechodząc na ciemną stronę mocy? Jackie przecież mówiła, że nikomu nie powinna ufać i nie ufała, nawet samej sobie a tym bardziej osobie, która celowo wrzucała ją w tłum osób z wątpliwą czystością krwi. – Poza tym w zabieraniu do szemranych miejsc oddaję ci pierwszeństwo. Nie ja wpadłam na pomysł zaprowadzenia mnie na Brick Lane, do tłumu pełnego obcych ludzi, gapiących się na mnie jak na zwierzynę łowną. – Nie mogła odpuścić sobie okazji do wytknięcia mu tego nietaktu – bo traktowała tamten spacer za nietakt, nawet jeśli w pewien sposób zainteresowała się tą dzielnicą – a ta spadła jej wprost z nieba.
Odsunęła się wreszcie na stosowną odległość, różdżkę na powrót wsuwając do rękawa płaszcza; musiała przyznać, że było to całkiem wygodne rozwiązanie problemu przenoszenia naznaczonego mocą drewienka.
– Zastanowiłabym się raczej nad tym, dlaczego zawsze w takich miejscach wpadam na ciebie – zawróciła powolnym krokiem do pomostu – postanowiłeś pobawić się w złego, pod przykrywką aurora? Czekasz tutaj na dostawcę i teraz będziesz musiał mnie zabić, bo cię rozgryzłam? – Wcale nie żartowała, przynajmniej nie do tego stopnia, by mógł to wyczuć w jej tonie i zresztą, nie wierzyła w podobny bieg zdarzeń, chcąc jedynie podtrzymać detektywistyczny tryb dyskusji. Był zbyt dobry, zbyt praworządny, by babrać się w mętnych interesach; zbyt porządny w ogóle, wiedziała to już od ich pierwszego spotkania.
– A może to ja robię podejrzane interesy? Jestem półwilą, kto by się zorientował? Chodząca niewinność, słodycz i piękno, niezdolne z pozoru do złego. Pomyśl o tym. – Stłumiła uśmiech, po raz kolejny wchodząc na jedną z desek; pech chciał, że tym razem trafiła na tę wątpliwej jakości, więc gwałtownie odskoczyła do tyłu, nim deska złamała się pod jej ciężarem.
Głęboka bruzda ozdobiła czoło Francuzki, gdy spoglądała na Anthony'ego z nieodgadnionym błyskiem w oku. Miała ochotę go zabić, a uczucie to pogłębiło się, kiedy uświadomiła sobie, że miał trochę racji w swoich słowach. Bynajmniej nie tych, w których wytykał jej pojawienie się w podejrzanym miejscu, a tych, w których podważył jej umiejętność obrony. Cóż, faktycznie nie przemyślała tego czynu i korzystając z okazji, że różdżka znajdowała się wciąż w jej dłoni, skryta pod materiałem nieco za długiego rękawa, zniwelowała całkowicie dzielącą ich odległość; różdżka szybko wbiła się w brzuch mężczyzny, gdy ona podtrzymywała z nim nieprzerwany kontakt wzrokowy. Skoro powątpiewał w jej siłę fizyczną, to może chociaż doceni jej spryt? O ile nie zdążył przewidzieć tego ruchu wcześniej.
– Ale nie zamierzasz mnie krzywdzić, po cóż więc ta rozmowa? – A może coś się zmieniło od ich ostatniego spotkania i nagle auror postanowił zmienić front, przechodząc na ciemną stronę mocy? Jackie przecież mówiła, że nikomu nie powinna ufać i nie ufała, nawet samej sobie a tym bardziej osobie, która celowo wrzucała ją w tłum osób z wątpliwą czystością krwi. – Poza tym w zabieraniu do szemranych miejsc oddaję ci pierwszeństwo. Nie ja wpadłam na pomysł zaprowadzenia mnie na Brick Lane, do tłumu pełnego obcych ludzi, gapiących się na mnie jak na zwierzynę łowną. – Nie mogła odpuścić sobie okazji do wytknięcia mu tego nietaktu – bo traktowała tamten spacer za nietakt, nawet jeśli w pewien sposób zainteresowała się tą dzielnicą – a ta spadła jej wprost z nieba.
Odsunęła się wreszcie na stosowną odległość, różdżkę na powrót wsuwając do rękawa płaszcza; musiała przyznać, że było to całkiem wygodne rozwiązanie problemu przenoszenia naznaczonego mocą drewienka.
– Zastanowiłabym się raczej nad tym, dlaczego zawsze w takich miejscach wpadam na ciebie – zawróciła powolnym krokiem do pomostu – postanowiłeś pobawić się w złego, pod przykrywką aurora? Czekasz tutaj na dostawcę i teraz będziesz musiał mnie zabić, bo cię rozgryzłam? – Wcale nie żartowała, przynajmniej nie do tego stopnia, by mógł to wyczuć w jej tonie i zresztą, nie wierzyła w podobny bieg zdarzeń, chcąc jedynie podtrzymać detektywistyczny tryb dyskusji. Był zbyt dobry, zbyt praworządny, by babrać się w mętnych interesach; zbyt porządny w ogóle, wiedziała to już od ich pierwszego spotkania.
– A może to ja robię podejrzane interesy? Jestem półwilą, kto by się zorientował? Chodząca niewinność, słodycz i piękno, niezdolne z pozoru do złego. Pomyśl o tym. – Stłumiła uśmiech, po raz kolejny wchodząc na jedną z desek; pech chciał, że tym razem trafiła na tę wątpliwej jakości, więc gwałtownie odskoczyła do tyłu, nim deska złamała się pod jej ciężarem.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Była krucha, wiotka. Kłębiąca się wokół jej sylwetki mgła jedynie podsycała to wrażenie. Parne smugi haczyły o sukno kreacji, o delikatną szyję, plątały się w złote nici włosów. Co gdyby to nie eteryczny obłok powietrza zaciskał się na materiale, skórze, włosach? Czemu to robiła. Co lub kogo próbowała prowokować, prócz w tym momencie jego samego - swoją lekkomyślnością i pewnością siebie. Co za okropne połączenie.
Czując grot różdżki spuścił na niego wzrok z nieznacznym powątpiewaniem. Czy wciąż miałaby okazję do jej użycia, gdyby nie to, że faktycznie nie chciał jej skrzywdzić? Nie poruszył jednak tej kwestii domyślając się, że podobna wymiana zdań nie przyniesie refleksji, a rozdrażnienie u półwili. Retoryka która cisnęła się na usta nie mogła zdziałać nic więc Anthony przemilczał jej słowa. Wydawało się to w tej chwili najbardziej dyplomatycznym rozwiązaniem - pozwolić ciszy dopowiedzieć niewygodną resztę.
- Brick Lane nie jest szemranym miejscem - obruszył się i chociaż głos tego nie zdradzał tak nikła zmarszczka na czole już tak. Była to ulica pełna koloru, magii z rodzaju tej ujmującej oraz ciekawego jedzenia. Po odkryciu tego miejsca często zaciągał tam innych by posmakowali nie tylko posiłku, lecz również klimatu w którym nie było nic szemranego! - W tym tłumie byłaś bezpieczniejsza niż tu, Solene. Nikt mający krztę rozumu nie podniesie w nim na ciebie ręki wiedząc, że narazi się na konsekwencję. Tu... tu szczęk przetrąconego karku zostanie przyjęty przez taflę wody, obdrapany most. Tak samo jak krzyk samotnej kobiety - zastanów się, kto naraża się na większe niebezpieczeństwo - I nie jak na zwierzynę. Przynajmniej nie taką, którą chce się rozpruć. Jesteś piękna, Solene, więc patrzą. Ludzkie spojrzenia lubią lgnąć do tego co estetyczne. To nie jest karalne ani nie boli - spojrzał na nią uważniej to ostatnie wydawało mu się oczywiste, zaraz jednak zdał sobie sprawę, że fizycznie być może faktycznie spojrzenia nie rozdzierają - Czy jednak? - dorzucił zatem, nie wiedząc czy kobieta nie skrywała jakiejś psychicznej fobii. Tłumaczyłoby to poniekąd jej wyolbrzymienie, jednak nie do końca usprawiedliwiało tak szeroko zakrojone uogólnienie stawiających wszystkich na równi z krwiożerczymi myśliwymi. Ludzie byli ciekawi, kochali piękno. Nie można było zdaniem Skamandera tych cech demonizować.
Uśmiechnął się niby żartobliwie słuchając o sobie rzekomo skrywającym coś pod insygniami aurora. Była to w zasadzie prawda. Może nie tak dosłowna, lecz mundur pomagał wybielić smolistość swej własnej duszy - myśli oraz okrutnie wygiętą moralność. Pozwalało to podtrzymywać mu filary tej prawej, odpowiedniej, pięknej części siebie. W to wierzył.
- Myślę - podzielił się z mocą zapewnieniem, że tu nie ma co wychylać się z propozycjami, kiedy trybiki kręciły się już od dłuższego czasu - Od momentu w którym pojawił się cień obawy w twoich oczach. Po tym jak spotkałem cię w opuszczonym, sponiewieranym przez głupców Grindewalda parku. Przed tym, jak spotykam cię ponownie tutaj na pomoście przemytników. - mówił, patrząc jak igrała z losem mizernej deski uskakując przed jej końcem. Gdy się odwróciła spojrzał na nią wyczekująco skupiając swoją umiejętność na wili - Zrobiłaś coś złego, Solene?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Czując grot różdżki spuścił na niego wzrok z nieznacznym powątpiewaniem. Czy wciąż miałaby okazję do jej użycia, gdyby nie to, że faktycznie nie chciał jej skrzywdzić? Nie poruszył jednak tej kwestii domyślając się, że podobna wymiana zdań nie przyniesie refleksji, a rozdrażnienie u półwili. Retoryka która cisnęła się na usta nie mogła zdziałać nic więc Anthony przemilczał jej słowa. Wydawało się to w tej chwili najbardziej dyplomatycznym rozwiązaniem - pozwolić ciszy dopowiedzieć niewygodną resztę.
- Brick Lane nie jest szemranym miejscem - obruszył się i chociaż głos tego nie zdradzał tak nikła zmarszczka na czole już tak. Była to ulica pełna koloru, magii z rodzaju tej ujmującej oraz ciekawego jedzenia. Po odkryciu tego miejsca często zaciągał tam innych by posmakowali nie tylko posiłku, lecz również klimatu w którym nie było nic szemranego! - W tym tłumie byłaś bezpieczniejsza niż tu, Solene. Nikt mający krztę rozumu nie podniesie w nim na ciebie ręki wiedząc, że narazi się na konsekwencję. Tu... tu szczęk przetrąconego karku zostanie przyjęty przez taflę wody, obdrapany most. Tak samo jak krzyk samotnej kobiety - zastanów się, kto naraża się na większe niebezpieczeństwo - I nie jak na zwierzynę. Przynajmniej nie taką, którą chce się rozpruć. Jesteś piękna, Solene, więc patrzą. Ludzkie spojrzenia lubią lgnąć do tego co estetyczne. To nie jest karalne ani nie boli - spojrzał na nią uważniej to ostatnie wydawało mu się oczywiste, zaraz jednak zdał sobie sprawę, że fizycznie być może faktycznie spojrzenia nie rozdzierają - Czy jednak? - dorzucił zatem, nie wiedząc czy kobieta nie skrywała jakiejś psychicznej fobii. Tłumaczyłoby to poniekąd jej wyolbrzymienie, jednak nie do końca usprawiedliwiało tak szeroko zakrojone uogólnienie stawiających wszystkich na równi z krwiożerczymi myśliwymi. Ludzie byli ciekawi, kochali piękno. Nie można było zdaniem Skamandera tych cech demonizować.
Uśmiechnął się niby żartobliwie słuchając o sobie rzekomo skrywającym coś pod insygniami aurora. Była to w zasadzie prawda. Może nie tak dosłowna, lecz mundur pomagał wybielić smolistość swej własnej duszy - myśli oraz okrutnie wygiętą moralność. Pozwalało to podtrzymywać mu filary tej prawej, odpowiedniej, pięknej części siebie. W to wierzył.
- Myślę - podzielił się z mocą zapewnieniem, że tu nie ma co wychylać się z propozycjami, kiedy trybiki kręciły się już od dłuższego czasu - Od momentu w którym pojawił się cień obawy w twoich oczach. Po tym jak spotkałem cię w opuszczonym, sponiewieranym przez głupców Grindewalda parku. Przed tym, jak spotykam cię ponownie tutaj na pomoście przemytników. - mówił, patrząc jak igrała z losem mizernej deski uskakując przed jej końcem. Gdy się odwróciła spojrzał na nią wyczekująco skupiając swoją umiejętność na wili - Zrobiłaś coś złego, Solene?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 25.08.18 19:44, w całości zmieniany 4 razy
Nie zamierzała przyznawać, że wycieczka do tamtej dzielnicy w gruncie rzeczy jej się spodobała; ilość kolorów, rozmaitych przedmiotów i zapachów tylko pieściła oczy projektantki tamtego dnia, a jedzenie – którego ostatecznie przecież posmakowała – różniło się znacznie od tego, co jadła zazwyczaj. Jednak i ono jej smakowało, chociaż zdecydowanie bardziej wolała udawać, że spacer po Brick Lane był czymś poniżej wszelkiej krytyki; o spojrzeniach tamtych ludzi też w pewnej chwili zdołała zapomnieć, ale niespodziewane wrzucenie Francuzki w ich tłum nie należało do najprzyjemniejszych doznań, których nie zamierzała mu wcale szybko przebaczyć. Uśmiechnęła się więc lekko, półgębkiem, słysząc komentarz Anthony'ego i była już niemal pewna, że w tak specyficznej – częściowo makabrycznej, zaserwowanej po raz trzeci – narracji odnajdował swój sposób na życie, znajomości.
– Nie lubię, gdy patrzą – odparła spokojnie, zupełnie nieświadomie utwierdzając mężczyznę w przekonaniu, że rzeczywiście skrywała pewien sekret. I co zaskakujące, nie zwróciła większej uwagi na słowa, w których zasugerował jej piękno, jak i nie pokusiła się o żaden mało mądry komentarz z tym związany; nastrój Francuzki bowiem szybko uległ zmianie, co dało się dostrzec po niknącym uśmiechu, czy humorze. Jasnoniebieskie spojrzenie zetknęło się ze wzburzoną przez połamaną deskę taflą wody, obserwując jak ta powoli łagodnieje i wreszcie na nowo staje się gładka.
– Każdy zrobił coś złego, Anthony – rzuciła, stojąc obrócona doń tyłem – ty zapewne też. – Nie do końca jednak zrozumiała sens zadanego pytania, nawet jeśli trzymał się jej wcześniejszych słów; nie wiedziała co złego mogłaby zrobić i co auror uważał za złe; czy skrzywdzenie kogoś, czy rzeczy zupełnie błahe, dla wielu nic nie znaczące? A może rzeczywiście uwierzył w historię z półwilą wplątaną w szemrane interesy? Wątpiła; nie sądziła, że byłby naiwny, by uznać te słowa za prawdę. – Lubię to miejsce. Jak zresztą każde inne odosobnione – chociaż krótkie słowa usprawiedliwienia swojej obecności w tym miejscu mogły nie być przekonujące, uznała, że jest mu je winna – lubię ciszę i spokój, i brak wścibskich spojrzeń, szeptów i wytykania palcami. – Zerknęła ponownie w dół, przyglądając się ledwo majaczącemu odbiciu swojej twarzy, żeby po chwili odwrócić się i podejść powoli do Skamandera. – Już drugi raz zakłócasz mi ten krótki moment, w którym chcę być sama. Wierzysz w przeznaczenie? – Przechwyciwszy męskie spojrzenie, skrzyżowała ręce za plecami i zatrzymała się w odległości zaledwie dwóch kroków od niego.
– Nie lubię, gdy patrzą – odparła spokojnie, zupełnie nieświadomie utwierdzając mężczyznę w przekonaniu, że rzeczywiście skrywała pewien sekret. I co zaskakujące, nie zwróciła większej uwagi na słowa, w których zasugerował jej piękno, jak i nie pokusiła się o żaden mało mądry komentarz z tym związany; nastrój Francuzki bowiem szybko uległ zmianie, co dało się dostrzec po niknącym uśmiechu, czy humorze. Jasnoniebieskie spojrzenie zetknęło się ze wzburzoną przez połamaną deskę taflą wody, obserwując jak ta powoli łagodnieje i wreszcie na nowo staje się gładka.
– Każdy zrobił coś złego, Anthony – rzuciła, stojąc obrócona doń tyłem – ty zapewne też. – Nie do końca jednak zrozumiała sens zadanego pytania, nawet jeśli trzymał się jej wcześniejszych słów; nie wiedziała co złego mogłaby zrobić i co auror uważał za złe; czy skrzywdzenie kogoś, czy rzeczy zupełnie błahe, dla wielu nic nie znaczące? A może rzeczywiście uwierzył w historię z półwilą wplątaną w szemrane interesy? Wątpiła; nie sądziła, że byłby naiwny, by uznać te słowa za prawdę. – Lubię to miejsce. Jak zresztą każde inne odosobnione – chociaż krótkie słowa usprawiedliwienia swojej obecności w tym miejscu mogły nie być przekonujące, uznała, że jest mu je winna – lubię ciszę i spokój, i brak wścibskich spojrzeń, szeptów i wytykania palcami. – Zerknęła ponownie w dół, przyglądając się ledwo majaczącemu odbiciu swojej twarzy, żeby po chwili odwrócić się i podejść powoli do Skamandera. – Już drugi raz zakłócasz mi ten krótki moment, w którym chcę być sama. Wierzysz w przeznaczenie? – Przechwyciwszy męskie spojrzenie, skrzyżowała ręce za plecami i zatrzymała się w odległości zaledwie dwóch kroków od niego.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie był kimś kto potrafił zignorować podszept podejrzliwości, niepokoju próbujący zwrócić uwagę na coś szczególnego. Wila przed nim niewątpliwie zasługiwała na miano osobliwości. Pojawiała się tam, gdzie obecność kogokolwiek groziła tragedią, spiskiem, szemraną sprawą. Wzdrygała się przed tłumem. Płochliwie powitała go w progu swego mieszkania podczas ich drugiego widzenia. Dziś znów to robiła. Narażała się. Chciał wierzyć w to, że być może nie była świadoma zagrożenia. Przestrzegł więc ją tak jak robił to poprzednio nie do końca rozumiejąc to, że jest wstanie płacić tak wysoką stawkę jaką było własne zdrowie lub życie by zaznać chwili odosobnienia.
- Dlaczego więc Londyn. Dlaczego nie zostałaś z babką w Hogsmeade? To miasto nie jest dla ciebie. Kest tu zbyt wiele oczu, a miejsca do których nie dochodzą nie są bezpieczne - dlaczego więc? Tak bardzo rodzice ją źle traktowali? Że była gotowa zamieszkać w mieście podsycający jej największe lęki? Dlaczego nie została we względnie kameralnym w porównaniu do Londynu magicznym miasteczku. Co ukrywała. Jak bardzo złe to było. Sądząc po jej magicznej krwi mogło być to niemal wszystko. Nie zapominał w końcu o jej pochodzeniu. O tym, jak omamiła jednego z oponentów pierwszego dnia ich spotkania. Czy to można było użyć za złe? Czy to jak wykorzystywał legilimencję również było czymś złym? Palce lewej dłoni poruszyły się tak, jakby mielił w nich jakiś rodzaj delikatnego sukna. Milczał w tym czasie pozwalając jej mówić, słuchając będąc mimo wszystko pewnym, że coś takiego, jak przeznaczenie nie istnieje.
- Nie - zaprzeczył więc z pewnością i wiarą. Nie chciał nawet przez chwilę dopuścić do myśli, że wszystko jest już zaplanowane, a on jedynie odgrywał swoją rolę w teatrze zwanym życiu. Wiedział, że pewna niezależność jest czymś nieosiągalnym. Odległym majakiem. Nie mógł być sam sobie panem. Inni zawsze będą mieć wpływ, swój udział w jego życiu. To on jednak trzymał dłoń na sterze, obierał kurs. Nie było w tym przeznaczenia. Nie ono było kompasem, kapitanem.
- Przypadek - owszem - poprawił ją więc. Być może dla niektórych była to kwestia nazewnictwa, jednak to było lepsze - wiara, że twoje życie nie zależy od utkanego przez kogoś losu, a od wyborów obarczonych większym lub mniejszym ryzykiem w które zamieszany był przypadek. Można było go numerologicznie wyliczyć, przypisać wartość, określić, zamknąć w pewnych ramach nazywanych szczęściem lub pechem. Trudno mu było jednak jednoznacznie stwierdzić którym z tych dwóch była panna Baudelaire która przypadkowo często przecinała jego ścieżki. A może on jej...? - Co złego ty zrobiłaś, Solene? - odezwał się czując na sobie jej spojrzenie w tęczówkach których czaiła się magia jej krwi. Dociekał przerywając pauzę trwającą dwa oddechy - Oszukałaś kogoś, zraniłaś? Poznałaś kogoś niewłaściwego?
- Dlaczego więc Londyn. Dlaczego nie zostałaś z babką w Hogsmeade? To miasto nie jest dla ciebie. Kest tu zbyt wiele oczu, a miejsca do których nie dochodzą nie są bezpieczne - dlaczego więc? Tak bardzo rodzice ją źle traktowali? Że była gotowa zamieszkać w mieście podsycający jej największe lęki? Dlaczego nie została we względnie kameralnym w porównaniu do Londynu magicznym miasteczku. Co ukrywała. Jak bardzo złe to było. Sądząc po jej magicznej krwi mogło być to niemal wszystko. Nie zapominał w końcu o jej pochodzeniu. O tym, jak omamiła jednego z oponentów pierwszego dnia ich spotkania. Czy to można było użyć za złe? Czy to jak wykorzystywał legilimencję również było czymś złym? Palce lewej dłoni poruszyły się tak, jakby mielił w nich jakiś rodzaj delikatnego sukna. Milczał w tym czasie pozwalając jej mówić, słuchając będąc mimo wszystko pewnym, że coś takiego, jak przeznaczenie nie istnieje.
- Nie - zaprzeczył więc z pewnością i wiarą. Nie chciał nawet przez chwilę dopuścić do myśli, że wszystko jest już zaplanowane, a on jedynie odgrywał swoją rolę w teatrze zwanym życiu. Wiedział, że pewna niezależność jest czymś nieosiągalnym. Odległym majakiem. Nie mógł być sam sobie panem. Inni zawsze będą mieć wpływ, swój udział w jego życiu. To on jednak trzymał dłoń na sterze, obierał kurs. Nie było w tym przeznaczenia. Nie ono było kompasem, kapitanem.
- Przypadek - owszem - poprawił ją więc. Być może dla niektórych była to kwestia nazewnictwa, jednak to było lepsze - wiara, że twoje życie nie zależy od utkanego przez kogoś losu, a od wyborów obarczonych większym lub mniejszym ryzykiem w które zamieszany był przypadek. Można było go numerologicznie wyliczyć, przypisać wartość, określić, zamknąć w pewnych ramach nazywanych szczęściem lub pechem. Trudno mu było jednak jednoznacznie stwierdzić którym z tych dwóch była panna Baudelaire która przypadkowo często przecinała jego ścieżki. A może on jej...? - Co złego ty zrobiłaś, Solene? - odezwał się czując na sobie jej spojrzenie w tęczówkach których czaiła się magia jej krwi. Dociekał przerywając pauzę trwającą dwa oddechy - Oszukałaś kogoś, zraniłaś? Poznałaś kogoś niewłaściwego?
Find your wings
Uśmiechnęła się kwaśno na samo wspomnienie Hogsmeade i ostatnich dni spędzonych w tamtym miejscu, gdy niemalże całą wioską wstrząsnęła informacja o leśnej bójce i przypadkowej śmierci niewinnego człowieka. I szepty o niej; tej, co zwiodła go swoim uśmiechem i przyczyniła się do jego śmierci. A potem list i krótka informacja o kolejnej, nagłej zmianie miejsca zamieszkania, bo tak przecież będzie lepiej, w większym mieście. Na początku wprawdzie wierzyła, że przeprowadzka do Londynu rzeczywiście uchroni ją przed kłopotami związanymi z odziedziczonymi genami, z czasem jednak okazało się, że duże miasto niosło za sobą równie duże zagrożenia. Później nauczyła się z nimi żyć, z czasem próbując żyć jak zwykły człowiek, który wcale niczym się nie wyróżniał i równie dobrze mógł paść czyjąś ofiarą. Z marnym skutkiem.
– Nie mogłam tam zostać ani wrócić do domu. – Odparła krótko, oschle, śląc mu sugestywne spojrzenie, by nie kontynuował tego tematu. Nie zamierzała bowiem wyjawiać mu swoich sekretów, ani nie chciała mierzyć się z demonami przeszłości, które nawiedzały ją do teraz w snach. Kłamcą również nie była zbyt dobrym, swoją odpowiedzią jedynie utwierdzając Skamandera w przekonaniu, by na przekór jej dalej drążył i szukał odpowiedzi. Nie rozumiała jednak dlaczego tak bardzo zależało mu na poznaniu jej sekretu, dlatego gdy po raz drugi zapytał o to samo, westchnęła. Na początku nie odzywała się, z pozorną uwagą kontemplując budzącą się do życia, nieco ponurą w tym miejscu, naturę, w tym mroku odnajdując zresztą sporo uroku.
– Dlaczego tak bardzo ci zależy na odpowiedzi? – zapytała, subtelnym tonem głosu przecinając panującą wokół ciszę; ruszyła również powoli z miejsca i zatrzymała się za plecami Anthony'ego. Była ciekawa, czy mając ją po raz kolejny tak blisko siebie, w dodatku za plecami, zastanowił się nad swoim bezpieczeństwem. – Nie znamy się na tyle, żebym mogła zdradzić ci swoje tajemnice. – Dodała ciszej. Może powinna go oczarować i uciec niepostrzeżenie, by zyskać odrobinę spokoju? Zastanawiała się, co by wtedy zrobił; gdy tylko urok by prysł, pozostawiając go w słodkim roztargnieniu i nieprzyjemnym niedosycie. Zamknąłby ją w więzieniu w ramach zemsty? Po raz kolejny nawiedziłby w domu, żeby siłą zmusić ją do mówienia? Nie wiedziała na co go stać, choć sądziła, że był w stanie posunąć się do wszystkiego niezależnie od wykonywanego – pozornie pełnego publicznego zaufania – zawodu.
– Nie mogłam tam zostać ani wrócić do domu. – Odparła krótko, oschle, śląc mu sugestywne spojrzenie, by nie kontynuował tego tematu. Nie zamierzała bowiem wyjawiać mu swoich sekretów, ani nie chciała mierzyć się z demonami przeszłości, które nawiedzały ją do teraz w snach. Kłamcą również nie była zbyt dobrym, swoją odpowiedzią jedynie utwierdzając Skamandera w przekonaniu, by na przekór jej dalej drążył i szukał odpowiedzi. Nie rozumiała jednak dlaczego tak bardzo zależało mu na poznaniu jej sekretu, dlatego gdy po raz drugi zapytał o to samo, westchnęła. Na początku nie odzywała się, z pozorną uwagą kontemplując budzącą się do życia, nieco ponurą w tym miejscu, naturę, w tym mroku odnajdując zresztą sporo uroku.
– Dlaczego tak bardzo ci zależy na odpowiedzi? – zapytała, subtelnym tonem głosu przecinając panującą wokół ciszę; ruszyła również powoli z miejsca i zatrzymała się za plecami Anthony'ego. Była ciekawa, czy mając ją po raz kolejny tak blisko siebie, w dodatku za plecami, zastanowił się nad swoim bezpieczeństwem. – Nie znamy się na tyle, żebym mogła zdradzić ci swoje tajemnice. – Dodała ciszej. Może powinna go oczarować i uciec niepostrzeżenie, by zyskać odrobinę spokoju? Zastanawiała się, co by wtedy zrobił; gdy tylko urok by prysł, pozostawiając go w słodkim roztargnieniu i nieprzyjemnym niedosycie. Zamknąłby ją w więzieniu w ramach zemsty? Po raz kolejny nawiedziłby w domu, żeby siłą zmusić ją do mówienia? Nie wiedziała na co go stać, choć sądziła, że był w stanie posunąć się do wszystkiego niezależnie od wykonywanego – pozornie pełnego publicznego zaufania – zawodu.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przeczuwał, że struna której dotykał była naprężona. Nie potrafił jednak ocenić, czy zachęcała do tego by pod dotykiem jego pytań wybrzmieć szczerością, czy też zagrozić pęknięciem. Wila zachęciła jednak do tego by to sprawdzić. Wydawała się być w nastroju do powiedzenia czegoś więcej. Rozpościerała te eteryczne nici, czarowała jakąś głębią. Anthony nie wiedział czy czekała w tym momencie na zachętę. Czy potrzebowała tego pchnięcia, które pozwoli rozpędzić bieg kolejnych wydarzeń, nada im tempa. Czy też jedynie próbowała ogólnikiem uciec. Nie był zbyt biegły w wyczytywaniu podobnych subtelności. Niedopowiedzenia nie były jego mocną stroną. Czuł potrzebę ich zweryfikowania. Bez cienia wahania spytał więc ku późniejszemu niezadowoleniu czarownicy raz jeszcze nie wiedząc jeszcze czego się powinien spodziewać. Ostatecznie okazało się, że krążenie wokół tematu było dywersją mającą pomóc jej zbiec. Nie powstrzymywał jej od tego, nie naciskał mocniej widząc, że struna jednak niebezpiecznie drżała pod naporem będąc gotową pęknąć. Był cierpliwy.
- Sama podjęłaś temat - sama przedstawiła mu wizję nieodpowiedniej siebie. W chwili w której odsłonił się ze swoimi myślami na jej temat o tym w jaki sposób o niej myślał wcale nie uciekła potwierdzając w ten sposób jego przypuszczenia. Zrobiła to jednak teraz - chwytała się ratunkowego koła. Winna była jej kapryśna natura, czy jednak nie zdawała sobie do końca sprawy z tego jak powoli się przed nim otwierała, a to był zew rozsądku? - Ciekawość - dopowiedział bo ona mu w zupełności wystarczyła by chcieć wiedzieć. Nie potrzebował żadnych innych motywów - Do tego zdawałaś się wyglądać jakbyś chciała zostać o to zapytana, lecz jeżeli to było moje wrażenie - w porządku, nie będę pytał dalej. Tak jak mówiłem to wcześniej - na Brick Lane powiedział jej, że jeżeli czegoś sobie nie życzyła z jego strony to wystarczyło powiedzieć. Dostosuje się. Przynajmniej do chwili w której osiągnie odpowiedni poziom znajomości.
Nie czuł niepokoju, gdy znalazła się za jego plecami. To nie jej siła, ani też magia były prawdziwą bronią, a krew. Teraz nie stojąc naprzeciw nie prowokowała tak oczu, pozwalała odpocząć więzom samokontroli które opinały się mocno na Skamanderze. Nie wiele trzeba było by pozwolić na to by żar rozlał się po żyłach ciągnąc w stronę wilich ust.
- Nie wiem do tego co zrobić z twoim okropnym gustem co do doboru swych samotni. Pokazałbym ci odpowiedniejsze - zaproponował - lecz dziś pozwól mi się odprowadzić. Tym razem nie przez skróty.
- Sama podjęłaś temat - sama przedstawiła mu wizję nieodpowiedniej siebie. W chwili w której odsłonił się ze swoimi myślami na jej temat o tym w jaki sposób o niej myślał wcale nie uciekła potwierdzając w ten sposób jego przypuszczenia. Zrobiła to jednak teraz - chwytała się ratunkowego koła. Winna była jej kapryśna natura, czy jednak nie zdawała sobie do końca sprawy z tego jak powoli się przed nim otwierała, a to był zew rozsądku? - Ciekawość - dopowiedział bo ona mu w zupełności wystarczyła by chcieć wiedzieć. Nie potrzebował żadnych innych motywów - Do tego zdawałaś się wyglądać jakbyś chciała zostać o to zapytana, lecz jeżeli to było moje wrażenie - w porządku, nie będę pytał dalej. Tak jak mówiłem to wcześniej - na Brick Lane powiedział jej, że jeżeli czegoś sobie nie życzyła z jego strony to wystarczyło powiedzieć. Dostosuje się. Przynajmniej do chwili w której osiągnie odpowiedni poziom znajomości.
Nie czuł niepokoju, gdy znalazła się za jego plecami. To nie jej siła, ani też magia były prawdziwą bronią, a krew. Teraz nie stojąc naprzeciw nie prowokowała tak oczu, pozwalała odpocząć więzom samokontroli które opinały się mocno na Skamanderze. Nie wiele trzeba było by pozwolić na to by żar rozlał się po żyłach ciągnąc w stronę wilich ust.
- Nie wiem do tego co zrobić z twoim okropnym gustem co do doboru swych samotni. Pokazałbym ci odpowiedniejsze - zaproponował - lecz dziś pozwól mi się odprowadzić. Tym razem nie przez skróty.
Find your wings
Jasnowłosa nie do końca wiedziała, czy nadszedł czas, by podzieliła się ciążącą na niej tajemnicą z kimś więcej; by to, co prześladowało ją od lat wreszcie ujrzało światło dzienne i przede wszystkim: czy stojący przed nią mężczyzna był do tego odpowiednią osobą. Nie znała go, lecz mawiali, że ciężkie tematy najlepiej poruszało się z nieznajomymi. Ponoć nie oceniali, pozbywali się czynnika współczucia i wczuwaniu się w sytuację tej drugiej osoby a Skamander – na ironię losu – zdawał się być godnym zaufania słuchaczem. I chociaż powoli łamała się, twarda maska wciąż pozostawała na swoim miejscu, jedynie z niewielką rysą pęknięcia. Potrzebowała czasu do podjęcia tej decyzji i ocenienia, czy auror zasługiwał na poznanie prawdziwej jej, nie osoby, którą starała się być poza swoimi bezpiecznymi czterema ścianami.
Teraz jednak nie zamierzała wcale stać w miejscu, w pewnej chwili niwelując dzielącą ich odległość i spierając gładki jak jedwab policzek o męskie przedramię. Nie zrobiła nic poza tym, właściwie chęć sprawdzenia jego odporności na wili urok minęła równie szybko, co się pojawiła. Ot, kapryśna i zmienna natura. Słysząc, że powoli ponownie wkraczają na bezpieczny grunt rozmowy, uśmiechnęła się. Propozycja, która padła z ust Anthony'ego, wydała jej się zaskakująco ciekawa i miła, jak na niego i czarne wizje, którymi ją karmił.
– Słowo? – Chociaż posiadała wiele samotni i miejsc, w których mogła pobyć sama, była ciekawa propozycji aurora. W końcu sam nie tak dawno opowiadał jej o moście z niezbyt chlubną historią i zapewne kilkoma samobójstwami na koncie, lecz ugryzła się w język, tym razem wyjątkowo nie odbijając pałeczki. Spotulniała wyraźnie, bez pytania wsuwając rękę pod ramię Anthony'ego. – Mam pewną propozycję – skierowała ich spacerowym krokiem do ścieżki prowadzącej przez las do cywilizacji, w międzyczasie konfrontując Skamandera ze swoim pomysłem – następnym razem pokażesz mi te odpowiednie miejsca, a w każdym z nich pozwolę ci zadać jedno, dowolne pytanie – skąd mógł wiedzieć, że druga – skryta w kieszeni płaszcza dłoń – właśnie krzyżowała w dziecinnym geście palce? – a ja tobie, w porządku? – Zerknęła na mężczyznę kątem oka, zgrabnie omijając wystające z ziemi kamienie i podstępne gałęzie. Oczywiście mógł odmówić, nie zmuszała go przecież ani siłą ani nawet lekką dawką genów do przystania na jej słowa, lecz w głębi ducha czuła, że Skamander skusi się na tę niewinną grę, z której mógł wynieść więcej, niźli próbując przekonać ją do mówienia bezpośrednimi pytaniami o wyrządzone zło.
zt
Teraz jednak nie zamierzała wcale stać w miejscu, w pewnej chwili niwelując dzielącą ich odległość i spierając gładki jak jedwab policzek o męskie przedramię. Nie zrobiła nic poza tym, właściwie chęć sprawdzenia jego odporności na wili urok minęła równie szybko, co się pojawiła. Ot, kapryśna i zmienna natura. Słysząc, że powoli ponownie wkraczają na bezpieczny grunt rozmowy, uśmiechnęła się. Propozycja, która padła z ust Anthony'ego, wydała jej się zaskakująco ciekawa i miła, jak na niego i czarne wizje, którymi ją karmił.
– Słowo? – Chociaż posiadała wiele samotni i miejsc, w których mogła pobyć sama, była ciekawa propozycji aurora. W końcu sam nie tak dawno opowiadał jej o moście z niezbyt chlubną historią i zapewne kilkoma samobójstwami na koncie, lecz ugryzła się w język, tym razem wyjątkowo nie odbijając pałeczki. Spotulniała wyraźnie, bez pytania wsuwając rękę pod ramię Anthony'ego. – Mam pewną propozycję – skierowała ich spacerowym krokiem do ścieżki prowadzącej przez las do cywilizacji, w międzyczasie konfrontując Skamandera ze swoim pomysłem – następnym razem pokażesz mi te odpowiednie miejsca, a w każdym z nich pozwolę ci zadać jedno, dowolne pytanie – skąd mógł wiedzieć, że druga – skryta w kieszeni płaszcza dłoń – właśnie krzyżowała w dziecinnym geście palce? – a ja tobie, w porządku? – Zerknęła na mężczyznę kątem oka, zgrabnie omijając wystające z ziemi kamienie i podstępne gałęzie. Oczywiście mógł odmówić, nie zmuszała go przecież ani siłą ani nawet lekką dawką genów do przystania na jej słowa, lecz w głębi ducha czuła, że Skamander skusi się na tę niewinną grę, z której mógł wynieść więcej, niźli próbując przekonać ją do mówienia bezpośrednimi pytaniami o wyrządzone zło.
zt
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Tak – to zdecydowanie krew magicznego stworzenia jakim była Solene tworzyła z niej broń. Z tego powodu na Anthonym nie zrobiła wrażenia ani przystawiona do jego torsu różdżka, ani też kobiecy raz. Niebezpieczeństwo skrywało się w kobiecie i to właśnie dopiero jej nadmierna bliskość wzmagała czujność naruszając komfort aurora. Doskonale wiedział z czym ma do czynienia i jak bardzo podobnych wpływów na samego siebie nie lubił. Jako legilimenta lepiej niż ktokolwiek inny zdawał sobie sprawę z tego, że wpływ na cudzą świadomość potrafi być bardziej druzgocący w efekcie inż najgłębsza, najbardziej rozjątrzona fizyczna rana. Walczył zatem z mieszającymi się w nim uczuciami. Podejrzliwością, niechęcią, a magnetycznym przyciąganiem i słodką zachętą kiedy to przymiliła się niewinnie niczym ukontentowane spodkiem śmietany kocię. Skamander nie miał wątpliwości, że bardzo podobała jej się zmiana tematu. Widziany obrazek nie rozczulił aurora który uśmiechnął się chłodno w skrywanym niezadowoleniu, kiedy to został zmuszony do szarpania się ze swą silną wolą. Tą na szczęście miał silną na tyle by po kilku dłużących się sekundach wiedzieć, że łańcuchy na niepokornych instynktach trzymają się wystarczająco mocno.
- Słowo - zapewnił ją nieco sztywno, kiedy to dochodził do ładu ze swymi myślami. Patrzył przy tym jak jej wątłe ramie oplata jego własne. Słuchał propozycji i o ile mogła ułatwić jego dążenie do celu o tyle raczej wątpił w to by mógł przy pierwszej lepszej okazji zapytać ją wprost o to co go interesowało. Nie musiała przecież odpowiadać. Mogłaby się poczuć urażoną. To raczej byłoby zbyt proste. Widząc jej płochliwość w kwestii tego co go interesowało kosztowałoby go to nieco podchodów. Te mógł zaś robić tak czy owak na własnych zasadach. Zdecydowanie nie podobało mu się to, że miałby grać pod jej dyktando. Wywoływało to w Anthonym wewnętrzny bunt. Miała w ręku wystarczająco wiele kart, a on nie miał zamiaru dodawać jej kolejnej. Nie był tu by iść jej na rękę.
- Metoda kija i marchewki? - uniósł brwi wyżej idąc do przodu widząc, że przechrzciła jego ciekawość na osiołka. W sumie chyba nawet w rozbawieniu uniósł mu się kącik ust - Nie, nie chcę by to było dążeniem do przyzwolenia lub jakiejś należności. Jestem cierpliwy. Poczekam aż sama uznasz, że chcesz - spojrzał na nią odmawiając jej. Nie pierwszy zresztą już raz, prawda? Ostatnio znęciło jej to myśli. Czy kolejną odmową jak na ironię przyciągnie ją wystarczająco blisko by dała mu to czego chciał? Czas miał to pokazać.
|zt
- Słowo - zapewnił ją nieco sztywno, kiedy to dochodził do ładu ze swymi myślami. Patrzył przy tym jak jej wątłe ramie oplata jego własne. Słuchał propozycji i o ile mogła ułatwić jego dążenie do celu o tyle raczej wątpił w to by mógł przy pierwszej lepszej okazji zapytać ją wprost o to co go interesowało. Nie musiała przecież odpowiadać. Mogłaby się poczuć urażoną. To raczej byłoby zbyt proste. Widząc jej płochliwość w kwestii tego co go interesowało kosztowałoby go to nieco podchodów. Te mógł zaś robić tak czy owak na własnych zasadach. Zdecydowanie nie podobało mu się to, że miałby grać pod jej dyktando. Wywoływało to w Anthonym wewnętrzny bunt. Miała w ręku wystarczająco wiele kart, a on nie miał zamiaru dodawać jej kolejnej. Nie był tu by iść jej na rękę.
- Metoda kija i marchewki? - uniósł brwi wyżej idąc do przodu widząc, że przechrzciła jego ciekawość na osiołka. W sumie chyba nawet w rozbawieniu uniósł mu się kącik ust - Nie, nie chcę by to było dążeniem do przyzwolenia lub jakiejś należności. Jestem cierpliwy. Poczekam aż sama uznasz, że chcesz - spojrzał na nią odmawiając jej. Nie pierwszy zresztą już raz, prawda? Ostatnio znęciło jej to myśli. Czy kolejną odmową jak na ironię przyciągnie ją wystarczająco blisko by dała mu to czego chciał? Czas miał to pokazać.
|zt
Find your wings
13 X
Strzępy promieni zachodzącego słońca przedzierały się przez ścianę oblepiającej chłopaka gęstej mgły. Ledwie widział czubek własnego, piegowatego nosa, co dopiero mówić o tym, co przyniesie jutrzejszy poranek. Opierał się o drewnianą belkę, która przechyliła się odrobinę w stronę mętnej toni, gdy przywarł do niej ciężarem swojego ciała (z nadprogramowym bagażem w postaci kotłujących się w jego głowie zmartwień, których każdego dnia przybywało).
To, co wydarzyło się ledwie kilka wieczorów temu, miało mieć niebagatelny wpływ na najbliższą przyszłość – co do tego nikt już nie miał najmniejszych wątpliwości. Prewett myślał, że spotkanie na szczycie skończy się jedynie na słownych utarczkach i wysublimowanych przemowach, które niewiele zmienią na politycznej arenie. Nawet w minimalnym stopniu nie podejrzewał, że… te kilka godzin może zatrząść fundamentami ich życia (dosłownie – w przypadku tam obecnych, jak i w przenośni – na płaszczyźnie metaforycznej rozszerzając pole działania wiadomego zaklęcia na obszar całej Wielkiej Brytanii).
To działo się tu – teraz, zaraz, obok.
Wiatr zmian na ten moment zdawał się jedynie rozczochrać jego czuprynę, ledwie go musnął, całą swą siłę kierując w stronę niespodziewających się tego osób – ale wśród nich były też te bliskie sercu Prewetta.
Nigdy jeszcze nie słuchał słów brata z takim niepokojem – wiadomość o losie Alexa sprawiła, że zupełnie zaniemówił; jedyne, o czym potrafił wtedy myśleć, to to, jak Sel… już nie Selwyn się czuje. Czego potrzebuje. Jak Rory może mu pomóc? Gdzie Alex teraz zamieszka? Może w dworku Prewettów? Mają przecież mnóstwo miejsca.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że był zdany całkowicie na doprowadzające go do szaleństwa oczekiwanie na pierwszy znak od kuzyna. Sam nie miał jak się z nim skontaktować, sowa nie zastałaby go przecież pod dotychczas zamieszkiwanym przez niego adresem.
Intuicyjnie czuł, że Alex naprawdę go teraz potrzebuje – czy bardziej niż wtedy, gdy los doświadczył go utratą pamięci? Trudno powiedzieć; trudno też to porównać, tożsamość była dla Prewetta ważna, ale czy Lex przykładał taką wagę do swojego pochodzenia?
Jedno, w całym tym morzu niewiadomych, jest pewne - całkiem odchodził od zmysłów przez trzy ostatnie dni – i kiedy dzisiaj dostał w końcu wyczekiwany list, poczuł jak głaz wielkości jednego ze Stonehenge (sic!) spada mu z serca.
Na miejsce przybył znacznie wcześniej, mnąc pomiętą kartkę papieru tak długo, aż atrament nie rozmył się całkowicie; wyrzucił ją przed siebie, nie mając nawet pewności, w którym miejscu wylądowała na tafli – mgła skutecznie mu to utrudniała.
Zamknął oczy, zdając się całkowicie na zmysł słuchu – każdy nieco dźwięczniejszy szmer sprawiał, że rytm jego serca przyspieszał. Ono samo wyrywało się ku temu momentowi, w którym Rory wreszcie będzie mógł zakleszczyć przyjaciela w stalowym uścisku i niewerbalnie przyrzec mu, że cokolwiek by się nie działo, we dwójkę są w stanie stawić czoła wszystkiemu.
Strzępy promieni zachodzącego słońca przedzierały się przez ścianę oblepiającej chłopaka gęstej mgły. Ledwie widział czubek własnego, piegowatego nosa, co dopiero mówić o tym, co przyniesie jutrzejszy poranek. Opierał się o drewnianą belkę, która przechyliła się odrobinę w stronę mętnej toni, gdy przywarł do niej ciężarem swojego ciała (z nadprogramowym bagażem w postaci kotłujących się w jego głowie zmartwień, których każdego dnia przybywało).
To, co wydarzyło się ledwie kilka wieczorów temu, miało mieć niebagatelny wpływ na najbliższą przyszłość – co do tego nikt już nie miał najmniejszych wątpliwości. Prewett myślał, że spotkanie na szczycie skończy się jedynie na słownych utarczkach i wysublimowanych przemowach, które niewiele zmienią na politycznej arenie. Nawet w minimalnym stopniu nie podejrzewał, że… te kilka godzin może zatrząść fundamentami ich życia (dosłownie – w przypadku tam obecnych, jak i w przenośni – na płaszczyźnie metaforycznej rozszerzając pole działania wiadomego zaklęcia na obszar całej Wielkiej Brytanii).
To działo się tu – teraz, zaraz, obok.
Wiatr zmian na ten moment zdawał się jedynie rozczochrać jego czuprynę, ledwie go musnął, całą swą siłę kierując w stronę niespodziewających się tego osób – ale wśród nich były też te bliskie sercu Prewetta.
Nigdy jeszcze nie słuchał słów brata z takim niepokojem – wiadomość o losie Alexa sprawiła, że zupełnie zaniemówił; jedyne, o czym potrafił wtedy myśleć, to to, jak Sel… już nie Selwyn się czuje. Czego potrzebuje. Jak Rory może mu pomóc? Gdzie Alex teraz zamieszka? Może w dworku Prewettów? Mają przecież mnóstwo miejsca.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że był zdany całkowicie na doprowadzające go do szaleństwa oczekiwanie na pierwszy znak od kuzyna. Sam nie miał jak się z nim skontaktować, sowa nie zastałaby go przecież pod dotychczas zamieszkiwanym przez niego adresem.
Intuicyjnie czuł, że Alex naprawdę go teraz potrzebuje – czy bardziej niż wtedy, gdy los doświadczył go utratą pamięci? Trudno powiedzieć; trudno też to porównać, tożsamość była dla Prewetta ważna, ale czy Lex przykładał taką wagę do swojego pochodzenia?
Jedno, w całym tym morzu niewiadomych, jest pewne - całkiem odchodził od zmysłów przez trzy ostatnie dni – i kiedy dzisiaj dostał w końcu wyczekiwany list, poczuł jak głaz wielkości jednego ze Stonehenge (sic!) spada mu z serca.
Na miejsce przybył znacznie wcześniej, mnąc pomiętą kartkę papieru tak długo, aż atrament nie rozmył się całkowicie; wyrzucił ją przed siebie, nie mając nawet pewności, w którym miejscu wylądowała na tafli – mgła skutecznie mu to utrudniała.
Zamknął oczy, zdając się całkowicie na zmysł słuchu – każdy nieco dźwięczniejszy szmer sprawiał, że rytm jego serca przyspieszał. Ono samo wyrywało się ku temu momentowi, w którym Rory wreszcie będzie mógł zakleszczyć przyjaciela w stalowym uścisku i niewerbalnie przyrzec mu, że cokolwiek by się nie działo, we dwójkę są w stanie stawić czoła wszystkiemu.
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Potrzebowałem kilku dni żeby dokładnie przemyśleć wszystko to, co miało miejsce dziesiątego października.
Zniknąłem całkowicie, zaszywając się w Kurniku i powoli przetrawiając wszystkie wydarzenia. Konsekwentnie układałem splątane myśli jedna na drugiej, prostując je i wygładzając niczym pomięte kartki papieru. Z początku moim zamierzeniem było nie kontaktować się z nikim, a kilkudniowe zwolnienie z pracy miało to zagwarantować. Nie sposób było mi jednak uniknąć chociażby Josephine, a to wystarczyło aby moje postanowienia zaczęły kruszeć niczym skała konsekwentnie smagana wiatrem i deszczem. Nie było łatwo - sowy nieustannie dobijały się dziobami w moją szybę, przesiadując na parapetach tak uparcie, jakby od dostarczenia wiadomości które niosły miało zależeć ich życie.
A ja zwyczajnie chciałem zniknąć.
Kiedy już znalazłem w sobie dość sił by w ogóle podnieść się z łóżka to krążyłem po domu, snując się niczym lunatyk pogrążony we własnym umyśle tak głęboko, że sam siebie zaczynałem przerażać. Po kilka razy dziennie sprawdzałem nałożone na dom zaklęcia ochronne, nerwicowo zaczynając sądzić że ktoś tylko czeka na mój jeden błąd aby wedrzeć się do środka i obrócić w popiół i proch wszystko to, co miałem. I bynajmniej za owo wszystko nie uważałem czterech ścian i zamieszkujących je rzeczy. To było niezdrowe, wiedziałem - lecz odpychałem od siebie myśl o tym, że powinienem wyjść z tego błędnego kręgu, pozwalając sobie na tkwienie w limbo. Spanie niepoprawnie dużo, patrzenie w sufit, kompulsywne wyrzucanie przedmiotów z ostatnich już nierozpakowanych paczek przeniesionych z Beaulieu. Czwartego dnia naszła mnie jednak refleksja, że te wszystkie listy piętrzące się na biurku wcale nie są atakiem na mój spokój. Spojrzałem na zapieczętowane koperty czując wyrzuty sumienia - pierwsze skonkretyzowane uczucie od momentu, gdy Josephine musiała zostawić mnie samego w domu i wrócić do siebie. Poczułem w końcu, jak zimno zjada moje bose stopy, a serce szarpie się niemożebnie aby spróbować rozprowadzić choć odrobinę ciepła po głodzonym, pokiereszowanym ciele. Nie wiedziałem kiedy pokonałem odległość dzielącą mnie od listów, nerwowym ruchem rozgarnąłem je wszystkie szukając znajomego charakteru pisma. Nie znalazłem. Z piórem i kawałkiem pergaminu w dłoni zbiegłem ze schodów, zeskakując z kilku ostatnich stopni. Wbiegłem do kuchni, nie wiedząc do końca dlaczego w ogóle biegnę. Chyba po prostu stres przejmował nade mną władzę. Wyciągnąłem spod kuchennego stołu taboret i przysiadłem na jego skraju, rozpościerając przed sobą straszącą czystością kartkę. Nie wiedziałem nawet od czego zacząć. Przepraszam? Pomóż mi? Musimy porozmawiać?
Rzuciłem pióro na blat i potarłem dłońmi twarz. Rozczapierzyłem palce i zerknąłem na wciąż pusty arkusz, nie mogąc znieść jego widoku. Uciekłem spojrzeniem w bok, natrafiając na stojącą obok paterę. Zacisnąłem usta czując mdłości - dopiero teraz dotarł do mnie zapach jedzenia, które Bertie musiał tu zostawić. Dziś, wczoraj - nie byłem pewien. Wiedziałem za to, że na pewno nie przełknę teraz nic z tych rzeczy. Zirytowany odepchnąłem się od stołu i zacząłem krążyć po pomieszczeniu. Kompulsywnie wlałem wody do czajnika i postawiłem go na piecu - herbata w końcu zawsze była odpowiednia, nie ważne w jak wielkim bagnie się tkwiło. Szum wrzątku sprawiał, że rzeczywistość powracała do mnie kawałek po kawałku. W domu było czysto, pomimo chaosu który co rusz w nim wprowadzałem. Bott musiał przyjść kiedy spałem, znów zalany eliksirem. Wiedział, że nie jestem teraz w stanie zadbać nawet, a może tym bardziej, o siebie.
Na kartkę rzuciłem się tak, jakby miała przynieść mi wybawienie. Kto wie, może właśnie tak było? Wiadomość była bardziej lakoniczna, jednak dla adresata bardziej niż jasna. Zacmokałem, przywołując do siebie Fumeę - odpowiedział mi furkot piór i skrobanie pazurów po podłodze, kiedy sowa w podskokach dość pokracznie przedostawała się z pokoju dziennego do kuchni. Widok ten przyprawił mnie o niekontrolowany, niewielki uśmiech, jednak kiedy ptak wystawił nogę w oczekiwaniu na przywiązanie do niej listu nie zwlekałem. Po wysłaniu sowy zacząłem się zbierać, miałem w końcu przed sobą podróż na miotle z niedomagającym łokciem i wciąż obolałymi żebrami. Ubrawszy się ciepło nie traciłem ani chwili, moment później lecąc już gdzieś pod zachmurzonym, szaro wilgotnym niebem. Pomost był tam, gdzie zawsze. Obniżyłem odrobinę lot, starając się przez mgłę dostrzec sylwetkę kuzyna - czekał. Naparłem na trzonek zmuszając miotłę do zmiany kierunku - zawróciłem, zatoczyłem koło nad jego głową i powoli opadłem na wilgotne, skrzypiące deski. Oparłem mój niezawodny środek transportu o drewnianą poręcz i już na własnych nogach pokonałem ostatnie kilka kroków dzielących mnie od Prewetta. Nie czekałem, od razu zamykając Rory'ego w uścisku, zakończonym dość szybko moim jękiem.
- Rory... na stos, miałem dopiero... co połamane żebra - wydusiłem z siebie nie mogąc złapać oddechu, na wpół z rozbawienia a na wpół zaś z bólu. Lewa strona klatki piersiowej jeszcze przez kilka dni będzie namolnie przypominać o wydarzeniach ze szczytu. Westchnąłem w końcu ostrożnie, jednak w czynności tej zamykając cały ogrom ciężaru, który na mnie spoczywał. - Należą ci się wyjaśnienia - zacząłem, opierając się plecami o barierkę okalającą pomost. Pociągnąłem nosem, wciąż męczony przeziębieniem, którego nabawiłem się na tym cholernym szczycie, wpatrując się przez moment w ginącą w mlecznej mgle przestrzeń przed sobą, ostatecznie zerkając na Prewetta. - Mieszkam w Dolinie Godryka. Miesiąc temu kupiłem tam dom, dość fortunny zbieg okoliczności biorąc pod uwagę moje wydziedziczenie - spróbowałem zażartować na końcu, ale próba ta była raczej średnio udana. Znów westchnąłem, odrywając wzrok od zmartwionej twarzy Rory'ego i podnosząc okrytą rękawiczką bliznowatą lewą dłoń do zaczerwienionych od zimna policzków, pocierając jeden z nich w zamyśleniu. Nienaturalna sztywność lewego łokcia nie mogła umknąć czyjejkolwiek uwadze. - Pytaj, tak chyba będzie łatwiej - rzuciłem w końcu, wpychając obie ręce do kieszeni.
Zniknąłem całkowicie, zaszywając się w Kurniku i powoli przetrawiając wszystkie wydarzenia. Konsekwentnie układałem splątane myśli jedna na drugiej, prostując je i wygładzając niczym pomięte kartki papieru. Z początku moim zamierzeniem było nie kontaktować się z nikim, a kilkudniowe zwolnienie z pracy miało to zagwarantować. Nie sposób było mi jednak uniknąć chociażby Josephine, a to wystarczyło aby moje postanowienia zaczęły kruszeć niczym skała konsekwentnie smagana wiatrem i deszczem. Nie było łatwo - sowy nieustannie dobijały się dziobami w moją szybę, przesiadując na parapetach tak uparcie, jakby od dostarczenia wiadomości które niosły miało zależeć ich życie.
A ja zwyczajnie chciałem zniknąć.
Kiedy już znalazłem w sobie dość sił by w ogóle podnieść się z łóżka to krążyłem po domu, snując się niczym lunatyk pogrążony we własnym umyśle tak głęboko, że sam siebie zaczynałem przerażać. Po kilka razy dziennie sprawdzałem nałożone na dom zaklęcia ochronne, nerwicowo zaczynając sądzić że ktoś tylko czeka na mój jeden błąd aby wedrzeć się do środka i obrócić w popiół i proch wszystko to, co miałem. I bynajmniej za owo wszystko nie uważałem czterech ścian i zamieszkujących je rzeczy. To było niezdrowe, wiedziałem - lecz odpychałem od siebie myśl o tym, że powinienem wyjść z tego błędnego kręgu, pozwalając sobie na tkwienie w limbo. Spanie niepoprawnie dużo, patrzenie w sufit, kompulsywne wyrzucanie przedmiotów z ostatnich już nierozpakowanych paczek przeniesionych z Beaulieu. Czwartego dnia naszła mnie jednak refleksja, że te wszystkie listy piętrzące się na biurku wcale nie są atakiem na mój spokój. Spojrzałem na zapieczętowane koperty czując wyrzuty sumienia - pierwsze skonkretyzowane uczucie od momentu, gdy Josephine musiała zostawić mnie samego w domu i wrócić do siebie. Poczułem w końcu, jak zimno zjada moje bose stopy, a serce szarpie się niemożebnie aby spróbować rozprowadzić choć odrobinę ciepła po głodzonym, pokiereszowanym ciele. Nie wiedziałem kiedy pokonałem odległość dzielącą mnie od listów, nerwowym ruchem rozgarnąłem je wszystkie szukając znajomego charakteru pisma. Nie znalazłem. Z piórem i kawałkiem pergaminu w dłoni zbiegłem ze schodów, zeskakując z kilku ostatnich stopni. Wbiegłem do kuchni, nie wiedząc do końca dlaczego w ogóle biegnę. Chyba po prostu stres przejmował nade mną władzę. Wyciągnąłem spod kuchennego stołu taboret i przysiadłem na jego skraju, rozpościerając przed sobą straszącą czystością kartkę. Nie wiedziałem nawet od czego zacząć. Przepraszam? Pomóż mi? Musimy porozmawiać?
Rzuciłem pióro na blat i potarłem dłońmi twarz. Rozczapierzyłem palce i zerknąłem na wciąż pusty arkusz, nie mogąc znieść jego widoku. Uciekłem spojrzeniem w bok, natrafiając na stojącą obok paterę. Zacisnąłem usta czując mdłości - dopiero teraz dotarł do mnie zapach jedzenia, które Bertie musiał tu zostawić. Dziś, wczoraj - nie byłem pewien. Wiedziałem za to, że na pewno nie przełknę teraz nic z tych rzeczy. Zirytowany odepchnąłem się od stołu i zacząłem krążyć po pomieszczeniu. Kompulsywnie wlałem wody do czajnika i postawiłem go na piecu - herbata w końcu zawsze była odpowiednia, nie ważne w jak wielkim bagnie się tkwiło. Szum wrzątku sprawiał, że rzeczywistość powracała do mnie kawałek po kawałku. W domu było czysto, pomimo chaosu który co rusz w nim wprowadzałem. Bott musiał przyjść kiedy spałem, znów zalany eliksirem. Wiedział, że nie jestem teraz w stanie zadbać nawet, a może tym bardziej, o siebie.
Na kartkę rzuciłem się tak, jakby miała przynieść mi wybawienie. Kto wie, może właśnie tak było? Wiadomość była bardziej lakoniczna, jednak dla adresata bardziej niż jasna. Zacmokałem, przywołując do siebie Fumeę - odpowiedział mi furkot piór i skrobanie pazurów po podłodze, kiedy sowa w podskokach dość pokracznie przedostawała się z pokoju dziennego do kuchni. Widok ten przyprawił mnie o niekontrolowany, niewielki uśmiech, jednak kiedy ptak wystawił nogę w oczekiwaniu na przywiązanie do niej listu nie zwlekałem. Po wysłaniu sowy zacząłem się zbierać, miałem w końcu przed sobą podróż na miotle z niedomagającym łokciem i wciąż obolałymi żebrami. Ubrawszy się ciepło nie traciłem ani chwili, moment później lecąc już gdzieś pod zachmurzonym, szaro wilgotnym niebem. Pomost był tam, gdzie zawsze. Obniżyłem odrobinę lot, starając się przez mgłę dostrzec sylwetkę kuzyna - czekał. Naparłem na trzonek zmuszając miotłę do zmiany kierunku - zawróciłem, zatoczyłem koło nad jego głową i powoli opadłem na wilgotne, skrzypiące deski. Oparłem mój niezawodny środek transportu o drewnianą poręcz i już na własnych nogach pokonałem ostatnie kilka kroków dzielących mnie od Prewetta. Nie czekałem, od razu zamykając Rory'ego w uścisku, zakończonym dość szybko moim jękiem.
- Rory... na stos, miałem dopiero... co połamane żebra - wydusiłem z siebie nie mogąc złapać oddechu, na wpół z rozbawienia a na wpół zaś z bólu. Lewa strona klatki piersiowej jeszcze przez kilka dni będzie namolnie przypominać o wydarzeniach ze szczytu. Westchnąłem w końcu ostrożnie, jednak w czynności tej zamykając cały ogrom ciężaru, który na mnie spoczywał. - Należą ci się wyjaśnienia - zacząłem, opierając się plecami o barierkę okalającą pomost. Pociągnąłem nosem, wciąż męczony przeziębieniem, którego nabawiłem się na tym cholernym szczycie, wpatrując się przez moment w ginącą w mlecznej mgle przestrzeń przed sobą, ostatecznie zerkając na Prewetta. - Mieszkam w Dolinie Godryka. Miesiąc temu kupiłem tam dom, dość fortunny zbieg okoliczności biorąc pod uwagę moje wydziedziczenie - spróbowałem zażartować na końcu, ale próba ta była raczej średnio udana. Znów westchnąłem, odrywając wzrok od zmartwionej twarzy Rory'ego i podnosząc okrytą rękawiczką bliznowatą lewą dłoń do zaczerwienionych od zimna policzków, pocierając jeden z nich w zamyśleniu. Nienaturalna sztywność lewego łokcia nie mogła umknąć czyjejkolwiek uwadze. - Pytaj, tak chyba będzie łatwiej - rzuciłem w końcu, wpychając obie ręce do kieszeni.
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 01.03.19 23:01, w całości zmieniany 1 raz
Wyłowił z oddali dźwięk, w niczym nie przypominający tych rozciągających się na pięciolinii miejsca, w którym Rory się znajdował; coś zbliżało się w jego stronę, kołując nad głową rudzielca, choć on sam nie miał jeszcze możliwości dostrzec niczego poza z lekka rozproszoną mgłą.
Zadarł podbródek, na wszelki wypadek upewniając się jeszcze, czy różdżka wciąż znajduje się pod ręką – jednak już chwilę później okazało się, że ten instynktowny odruch zupełnie nie był potrzebny. Na widok Alexa Rory odetchnął z ulgą – narastający przez kilka dni lęk nie został rozwiany przez kilka naprędce nakreślonych słów, dopiero teraz mógł być pewien, że… nic się nie stało nie brzmi zbyt adekwatnie do kontekstu, lecz w gruncie rzeczy tak właśnie postrzegał to Prewett. Świat mógł się walić, lecz w tym momencie najważniejsze było dla niego to, że ci, którzy budują ten należący do niego, wciąż znajdują się u jego boku.
Przywarł do kuzyna tak, jakby musiał się upewnić, czy jego materialna powłoka naprawdę się tutaj znajduje; czy nie jest jedynie senną melodią mgły, wyśnionymi majakami. Braterski uścisk został jednak przerwany wyznaniem Lexa, a Rory odskoczył od niego szybko, te słowa zdawały się parzyć. – Połamane żebra? – powtórzył; choć teoretycznie nie powinien mieć problemów ze zrozumieniem przekazu, to jednak wypowiedziane tak lekko, jakby tym podobne urazy były jedynie błahostką, zupełnie go przeraziły. – To się stało podczas Stonehenge? – wymamrotał, jednocześnie dokonując wzrokowych oględzin Lexa, starając się wyłowić pozostałe uszczerbki na zdrowiu (może do nieco mniej inwazyjnych Selwyn podchodził lekceważąco, a nawet zupełnie nie zawracał sobie nimi głowy i trzeba się będzie nimi zająć?). – Co się wydarzyło po tym, gdy większość aktywowała świstokliki? – Alex dobrze wiedział, że Archie zdał Prewettowi szczegółową relację ze zdarzenia; do pełni wyobrażenia brakowało jednak tego najbardziej przerażającego Roratio fragmentu – nie miał pojęcia, jak udało się umknąć tym, którzy nie uciekli przy pierwszej możliwej sposobności.
Na usta cisnęły mu się pełne wyrzutu słowa, lecz nie potrafił ich zwerbalizować; nie umiał tego zrobić, patrząc się Alexowi prosto w twarz, choć wciąż uporczywie powracały do niego, gdy tylko przypominał sobie swoją pierwszą reakcję na dodane przez Archie’ego wtrącenie.
Co sobie myślał, decydując się na ruch, który jedynie jakimś niezrozumiałym zrządzeniem losu mógł skończyć się ujściem cało z tak patowej sytuacji?
Może zresztą powinien je zadać – Alex dał mu na to niejako przyzwolenie, mówiąc coś o należnych wyjaśnieniach. Ale tak naprawdę… wcale nie czuł się jak ktoś, komu cokolwiek się należy.
- Przepraszam… – powiedział, czując, jak rośnie w nim zażenowanie i wstyd; gdy tylko Alex zaczął powoli dochodzić do siebie po wydarzeniach, które odcisnęły piętno na całym jego życiu, Rory niemalże całkowicie poświęcił się badaniom, ograniczając kontakt z najbliższymi do absolutnego minimum – teraz, słysząc o zakupie domu przez Alexa, poczuł się, jakby ktoś wbijając mu pięść w przeponę pozbawił go tchu; Lex nabył go miesiąc temu, a Roratio jakimś cudem wciąż jeszcze tam nie był, ba, nawet o tym nie wiedział, co jedynie dowodziło, jak kiepskim przyjacielem się stał. – Nie chcę… nie chcę zasłaniać się tym, że byłem zagoniony, ale... jeśli któremuś z nas cokolwiek się należy, to właśnie tobie – moje przeprosiny. Bo zawiodłem w każdy możliwy sposób – powinien to wiedzieć, na Merlina; powinien być z nim wtedy, gdy Lex malował ściany; powinien zaoferować mu pomoc – nawet w tak błahych kwestiach jak rozważanie tego, czy jasny brąz komody nie gryzie się czasem z czerwienią uchwytów do jej szafek. – To… wasz dom? – tam zamieszka z Josie? A może Josephine już w nim pomieszkuje? – Jeśli cierpisz na niedostatek roślin, wiesz do kogo się zwrócić – posłał mu uśmiech, choć na chwilę przełamując gorzki posmak rozmowy.
- Nie myśl sobie, że naprawdę wierzę we wszystko to, czym zasłaniasz się od jakieś czasu. To, że nie dopytuję, oznacza jedynie, że daję ci przestrzeń, żebyś opowiedział mi o tym, co się dzieje, dopiero wtedy, gdy będziesz na to gotowy – i dopuszczam do myśli świadomość, że możesz nigdy tego nie zrobić. Stara się mówić spokojnie; jest przecież w stanie uszanować prawo do prywatności i to, że Alex może mieć przed nim jakieś tajemnice; nie chce, żeby kuzyn poczuł się tak, jakby Rory starał się zagrać na jego wyrzutach sumienia, cokolwiek wymusić… - Ale... przybierasz zawsze ten sam wesoły, lekceważący ton, kiedy widzisz, że z niepokojem patrzę się na kolejną bliznę na mapie twojego ciała… Mam wrażenie, że kończą ci się już wymówki… wiesz, doceniam twoją kreatywność, ale czasem, czasem wystarczy po prostu przemilczeć pewne kwestie, nie musisz ich na siłę tuszować, to nie jest coś, co da się przeoczyć, uwierz, a tego typu zachowaniem podkreślasz jedynie fakt, że nie chcesz się ze mną dzielić historiami, które stoją za każdą z tych szram – dodał, bardzo starając się, żeby nie brzmiało to jak wyrzut.
- Proszę cię tylko o jedną rzecz… nigdy… nigdy nie waż się znikać tak, jak wtedy – głos nieco mu zadrżał, a Rory odwrócił od Alexa, odpierając się z powrotem o barierkę i intensywnie zaczął wpatrywać się w zamgloną przestrzeń, tak jakby wyłowił w niej coś, czemu warto poświęcić aż tyle uwagi – za każdym razem, kiedy nie wiem, jak się z tobą skontaktować, odchodzę od zmysłów, rozumiesz? Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, ile różnych scenariuszy zdążyłem wyśnić, nim przysłałeś mi list… – i choć brzmiało to jak matczyna gadanina, to czuł, że musi mu to powiedzieć.
Pytaj.
Nagle w jego głowie pojawiła się pustka – te wszystkie znaki zapytania, które kłębiły się w niej od dawna, stały się mniej istotne niż jedna kwestia, do której tak naprawdę to wszystko się sprowadzało.
- W cokolwiek się zaangażowałeś… czy jesteś bezpieczny? – zapytał więc naiwnie, tak jakby świadectwo blizn nie wystarczyło do wysnucia wprost przeciwnego wniosku - i czy mogę ci jakoś pomóc? – dodał po chwili wahania, bo nie był pewien, czy da radę to zrobić – a obietnic bez pokrycia nie potrafił składać. – Nie muszę oczywiście wiedzieć wszystkiego, wystarczy, że powiesz mi tylko, co mam zrobić – postaram się odjąć ci choć kilka trosk. - I... czy ktoś już zajął się twoim łokciem? - pozornie nienacechowane emocjami pytanie dołączyło do repertuaru zdradzającego to, jak bardzo Rory się o niego martwi.
Zadarł podbródek, na wszelki wypadek upewniając się jeszcze, czy różdżka wciąż znajduje się pod ręką – jednak już chwilę później okazało się, że ten instynktowny odruch zupełnie nie był potrzebny. Na widok Alexa Rory odetchnął z ulgą – narastający przez kilka dni lęk nie został rozwiany przez kilka naprędce nakreślonych słów, dopiero teraz mógł być pewien, że… nic się nie stało nie brzmi zbyt adekwatnie do kontekstu, lecz w gruncie rzeczy tak właśnie postrzegał to Prewett. Świat mógł się walić, lecz w tym momencie najważniejsze było dla niego to, że ci, którzy budują ten należący do niego, wciąż znajdują się u jego boku.
Przywarł do kuzyna tak, jakby musiał się upewnić, czy jego materialna powłoka naprawdę się tutaj znajduje; czy nie jest jedynie senną melodią mgły, wyśnionymi majakami. Braterski uścisk został jednak przerwany wyznaniem Lexa, a Rory odskoczył od niego szybko, te słowa zdawały się parzyć. – Połamane żebra? – powtórzył; choć teoretycznie nie powinien mieć problemów ze zrozumieniem przekazu, to jednak wypowiedziane tak lekko, jakby tym podobne urazy były jedynie błahostką, zupełnie go przeraziły. – To się stało podczas Stonehenge? – wymamrotał, jednocześnie dokonując wzrokowych oględzin Lexa, starając się wyłowić pozostałe uszczerbki na zdrowiu (może do nieco mniej inwazyjnych Selwyn podchodził lekceważąco, a nawet zupełnie nie zawracał sobie nimi głowy i trzeba się będzie nimi zająć?). – Co się wydarzyło po tym, gdy większość aktywowała świstokliki? – Alex dobrze wiedział, że Archie zdał Prewettowi szczegółową relację ze zdarzenia; do pełni wyobrażenia brakowało jednak tego najbardziej przerażającego Roratio fragmentu – nie miał pojęcia, jak udało się umknąć tym, którzy nie uciekli przy pierwszej możliwej sposobności.
Na usta cisnęły mu się pełne wyrzutu słowa, lecz nie potrafił ich zwerbalizować; nie umiał tego zrobić, patrząc się Alexowi prosto w twarz, choć wciąż uporczywie powracały do niego, gdy tylko przypominał sobie swoją pierwszą reakcję na dodane przez Archie’ego wtrącenie.
Co sobie myślał, decydując się na ruch, który jedynie jakimś niezrozumiałym zrządzeniem losu mógł skończyć się ujściem cało z tak patowej sytuacji?
Może zresztą powinien je zadać – Alex dał mu na to niejako przyzwolenie, mówiąc coś o należnych wyjaśnieniach. Ale tak naprawdę… wcale nie czuł się jak ktoś, komu cokolwiek się należy.
- Przepraszam… – powiedział, czując, jak rośnie w nim zażenowanie i wstyd; gdy tylko Alex zaczął powoli dochodzić do siebie po wydarzeniach, które odcisnęły piętno na całym jego życiu, Rory niemalże całkowicie poświęcił się badaniom, ograniczając kontakt z najbliższymi do absolutnego minimum – teraz, słysząc o zakupie domu przez Alexa, poczuł się, jakby ktoś wbijając mu pięść w przeponę pozbawił go tchu; Lex nabył go miesiąc temu, a Roratio jakimś cudem wciąż jeszcze tam nie był, ba, nawet o tym nie wiedział, co jedynie dowodziło, jak kiepskim przyjacielem się stał. – Nie chcę… nie chcę zasłaniać się tym, że byłem zagoniony, ale... jeśli któremuś z nas cokolwiek się należy, to właśnie tobie – moje przeprosiny. Bo zawiodłem w każdy możliwy sposób – powinien to wiedzieć, na Merlina; powinien być z nim wtedy, gdy Lex malował ściany; powinien zaoferować mu pomoc – nawet w tak błahych kwestiach jak rozważanie tego, czy jasny brąz komody nie gryzie się czasem z czerwienią uchwytów do jej szafek. – To… wasz dom? – tam zamieszka z Josie? A może Josephine już w nim pomieszkuje? – Jeśli cierpisz na niedostatek roślin, wiesz do kogo się zwrócić – posłał mu uśmiech, choć na chwilę przełamując gorzki posmak rozmowy.
- Nie myśl sobie, że naprawdę wierzę we wszystko to, czym zasłaniasz się od jakieś czasu. To, że nie dopytuję, oznacza jedynie, że daję ci przestrzeń, żebyś opowiedział mi o tym, co się dzieje, dopiero wtedy, gdy będziesz na to gotowy – i dopuszczam do myśli świadomość, że możesz nigdy tego nie zrobić. Stara się mówić spokojnie; jest przecież w stanie uszanować prawo do prywatności i to, że Alex może mieć przed nim jakieś tajemnice; nie chce, żeby kuzyn poczuł się tak, jakby Rory starał się zagrać na jego wyrzutach sumienia, cokolwiek wymusić… - Ale... przybierasz zawsze ten sam wesoły, lekceważący ton, kiedy widzisz, że z niepokojem patrzę się na kolejną bliznę na mapie twojego ciała… Mam wrażenie, że kończą ci się już wymówki… wiesz, doceniam twoją kreatywność, ale czasem, czasem wystarczy po prostu przemilczeć pewne kwestie, nie musisz ich na siłę tuszować, to nie jest coś, co da się przeoczyć, uwierz, a tego typu zachowaniem podkreślasz jedynie fakt, że nie chcesz się ze mną dzielić historiami, które stoją za każdą z tych szram – dodał, bardzo starając się, żeby nie brzmiało to jak wyrzut.
- Proszę cię tylko o jedną rzecz… nigdy… nigdy nie waż się znikać tak, jak wtedy – głos nieco mu zadrżał, a Rory odwrócił od Alexa, odpierając się z powrotem o barierkę i intensywnie zaczął wpatrywać się w zamgloną przestrzeń, tak jakby wyłowił w niej coś, czemu warto poświęcić aż tyle uwagi – za każdym razem, kiedy nie wiem, jak się z tobą skontaktować, odchodzę od zmysłów, rozumiesz? Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, ile różnych scenariuszy zdążyłem wyśnić, nim przysłałeś mi list… – i choć brzmiało to jak matczyna gadanina, to czuł, że musi mu to powiedzieć.
Pytaj.
Nagle w jego głowie pojawiła się pustka – te wszystkie znaki zapytania, które kłębiły się w niej od dawna, stały się mniej istotne niż jedna kwestia, do której tak naprawdę to wszystko się sprowadzało.
- W cokolwiek się zaangażowałeś… czy jesteś bezpieczny? – zapytał więc naiwnie, tak jakby świadectwo blizn nie wystarczyło do wysnucia wprost przeciwnego wniosku - i czy mogę ci jakoś pomóc? – dodał po chwili wahania, bo nie był pewien, czy da radę to zrobić – a obietnic bez pokrycia nie potrafił składać. – Nie muszę oczywiście wiedzieć wszystkiego, wystarczy, że powiesz mi tylko, co mam zrobić – postaram się odjąć ci choć kilka trosk. - I... czy ktoś już zajął się twoim łokciem? - pozornie nienacechowane emocjami pytanie dołączyło do repertuaru zdradzającego to, jak bardzo Rory się o niego martwi.
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był wyczerpany. Nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Ile to już minęło, odkąd nie zmrużył oka? Kiedy ostatni raz porządnie się wyspał? Czy były to dwa tygodnie, czy dwa miesiące temu? Życie w nieustającym delirium odbierało poczucie czasu i nic nie było w stanie temu zapobiec. Bo nawet pomimo możliwości uśpienia się medykamentami, bezsenność wciąż przy nim trwała, a Jayden robił wszystko, żeby nie pozwolić sobie na odpłynięcie w morfeuszowy świat. Wiedział, że gdyby tylko opadną mu powieki, wróci do grudniowych nocy i to nie tylko tej najlepszej, lecz równocześnie i najgorszej. Piekło na ziemi oznaczało dla niego coś prawdziwego i niezwykle dotkliwego — był jego mieszkańcem, a być może nawet zrodził się z tej bezcielesnej mocy. Praca miała wybawić go od przekleństwa pamięci, ale nie był w stanie bez przerwy zajmować się obliczeniami. Kończyły się one szybciej niż by tego chciał, a co gorzej otumanianie się lekarstwami wcale nie pomagało. Jedno musiał im oddać — gdyby nie eliksiry, które zaleciła mu Roselyn, zanim się rozstali, zapewne już dawno dostałby halucynacji od tego przeciążenia organizmu. Zjawiał się w Hogwarcie tylko na kilka zajęć, będąc związanym z innymi projektami, a dyrektor Dippet wręcz tego wymagał. Premia nie była za darmo i Jayden z jednej strony błogosławił ten stan, lecz z drugiej przeklinał. Nie będąc w szkole, nie mógł się spotkać z Pomoną i jak człowiek z nią porozmawiać. Dlaczego w jego głowie to rozdzielenie się było zarówno dobre, jak i złe? Cholera... Im mniej chciał o tym myśleć, tym koło ruszało się coraz szybciej i było nie do zatrzymania.
Całe szczęście tego dnia miał zlecenie w Londynie. Wcale nie planował długiego spaceru w przerwach między jednym spotkaniem a drugim, jednak nawet nie zauważył, że nogi poniosły go w stronę zapomnianego przez wszystkich pomostu. Nie przyszedłby w to miejsce, gdyby akurat nie miał rozmowy w sprawie badań, które opracowywał, a które nagle wydawały się niesamowicie istotne. Nagle... Cyrusa nie było w Wielkiej Brytanii i wyglądało na to, że nie zamierzał wracać ze Stanów Zjednoczonych zaraz po tym jak zaczął pracować z tamtejszymi naukowcami nad kolejnymi, przełomowymi ponoć eliksirami — Vane musiał więc znaleźć innego alchemika, chociaż nie było to takie proste jakby się wydawało. Większość z nich wolała schować głowę nisko i nie wychylać się poza określoną granicę, wciąż bojąc się tego, co zaszło w Kamiennym Kręgu. Część z nich bała się o swoje stanowiska w Ministerstwie Magii, niezależni woleli nie mieszać się w ryzykowną politykę jurysdykcji. Zwariowali i chociaż Jayden ich rozumiał, z drugiej strony zupełnie nie. Byli badaczami czy nie? Dlaczego tak ciężko było im sięgnąć po meteoryt znaleziony poza granicami państwa? A gdyby spadł na brytyjską ziemię, inaczej by śpiewali? Użeranie się z nimi było niesamowicie męczące i być może dlatego podświadomie skierował się z daleka od ludzkich siedlisk. Dobrze znał tę okolicę, bo przychodził się tu bawić z kuzynostwem, gdy jeszcze mieszkali wszyscy blisko siebie. Gdzie podziały się te czasy? Czy one w ogóle miały znaczenie, czy rozmyły się niczym fale na jeziornym brzegu? Patrząc na wodę, Vane liczył na to, że odnajdzie chwilę spokoju. Chyba nigdy nie spotkał tu kogoś poza chwilami, w których przebywał z rodziną. Nie spodziewał się więc nikogo i teraz. Miał się mylić. Jasny refleks rozświetlił okolicę na pół uderzenia serca i zniknął.
- Co do... - warknął astronom, sięgając automatycznie po różdżkę i celując nią w stronę końca ruchomego pomostu. Przez pierwsze sekundy nie działo się nic, ale później niebieskawe błyski powróciły. W mgielnych oparach Jayden mógł dostrzec raz po raz pojawiające się rozbłyski i ukryty między nimi ciemny zarys ludzkiej sylwetki. - Kto tu jest?! - rzucił w przestrzeń, nie wiedząc, co miało go czekać. Mało było już szaleńców dokoła? A może po prostu ktoś nieudolnie próbował coś zrobić? Dlaczego tutaj? To było zupełne odludzie, ale z drugiej strony... Mogło to być idealne miejsce, by utrzymać swoje sekrety z daleka od ciekawskich. Zacisnął palce mocniej i pewniej na drwie różdżki, zatrzymując się w połowie pomostu. Czekał. Za żadne skarby świata nie spodziewał się, że stanie twarzą w twarz akurat z nim, człowiekiem, który był ostatni na liście obywateli poważanych przez astronoma. Widząc znajomą sylwetkę, przez twarz Jaydena przemknęło wyraźne zmęczenie ironią losu. Czy to był jakiś żart? - No, n... - Kolejny rozbłysk pochłonął resztę wypowiedzi, zostawiając dwójkę stojących naprzeciwko siebie czarodziejów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 22.05.22 9:18, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Zapomniany pomost
Szybka odpowiedź