Zapomniany pomost
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zapomniany pomost
Miejsce rzadko odwiedzenie przez ludzi - zarówno czarodziei jak i mugoli. Niewiele wie o jego istnieniu. Wejście na pomost znajduje się za zakrywającymi go zaroślami. Same zaś deski, z których jest zbudowany, skrzypią pod stopami ze starości i wilgoci, jaką przesiąknęły.
Nie jest to miejsce, w które zabiera się wybrankę na randkę, jednak sprawdza się idealnie gdy potrzeba prywatności i spokoju. A z racji swojego położenia i faktu, że mało osób wie o tym miejscu jest też bezpiecznym miejscem dla spotkań, które powinny pozostać tajemnicą.
Nie jest to miejsce, w które zabiera się wybrankę na randkę, jednak sprawdza się idealnie gdy potrzeba prywatności i spokoju. A z racji swojego położenia i faktu, że mało osób wie o tym miejscu jest też bezpiecznym miejscem dla spotkań, które powinny pozostać tajemnicą.
Był rozdrażniony. Wczorajsze spotkanie nie przebiegło tak jak się tego spodziewał. Nawet do tego wyobrażenia się nie zbliżyło. Teraz, kiedy jeden z głównych problemów przyćmiewających im prawdziwego wroga znikł spodziewał się mobilizacji. Większość jednak zdawała się brodzić w bagnie niezdecydowania i obaw. Chcieli ostrożności i bezpieczeństwa - nie mógł im tego bronić, potrafił to zrozumieć jednak nie w chwili kiedy ci sami ludzie tłoczyli się w głównej siedzibie rebelianckiego ruchu oporu co samo w sobie bezpieczne i ostrożne już nie było. To jak skakanie z klifu do morza mając lęk wysokości i nie umiejąc pływać. Cyrk.
Nie był to jeden problem. Nie chciał jednak o innych w tym momencie myśleć, frustrować się bardziej, kiedy to ćwiczenie białej magii dostarczało mu już odpowiedniej dozy rozrywki. Już podczas misji w Azkabanie czuł, że przywoływany patronus zdawał się ledwie materializować. Od tego czasu ćwiczył jego przywoływanie oraz szlifował kontrolę białej magii i o ile w drugiej kwestii dostrzegał postęp tak jednak w pierwszej - regres. Skrzywił się, kiedy kolejna inkantacja stopiła się z mglistym krajobrazem nie zyskując nawet konturu kapryśnego darmozjada. Przywołane wspomnienie zakołysało się niemrawo w świadomości budząc nieco mniejszy niż nie tak dawno entuzjazm. Patrząc na nie przez pryzmat tego co przeszedł przez ostatni rok wydawało się czymś niemal abstrakcyjnym - on patrolujący lasy Somerset z patykiem-mieczem w towarzystwie Samuela i jeszcze do tego, nie daj Morgano, umorusany błotem; zgroza wymalowana na twarzy matki i towarzyszący temu dumny śmiech ojca. Odnosząc wrażenie, że tym razem uchwycił istotę ulotnego szczęścia będącego iskrą dla zaklęcia - poruszył różdżką. Przelewał magię na przestrzeń, podpalał ją i przez krótką chwilę faktycznie mógł obserwować zarys cielesnej formy wysokopoziomowej białej magii. Ta się po kilku kocich susach rozmyła w jasną smugę utrzymującą się bezosobowo w powietrzu - jak dym zaraz po zdmuchnięciu ognia świecy. Westchną przypuszczając, że to już za mało. Dziecięce wspomnienie zabaw, beztroski długo było mu najbliższe tego, czego pragnął. Dziś jego cele, priorytety były jasno ukierunkowane - beztroska nie była im bliska, wręcz przeciwnie. Spróbował sięgnąć więc po inne wiedząc, że miał dziś dla siebie zaskakująco dużo czasu, a miejsce zapewniało mu intymność. W końcu jakie było prawdopodobieństwo, że w taką pogodę spotka kogokolwiek w tym konkretnym miejscu...? Cóż, miało się okazać, że najwyraźniej dziś powinien kupić los na loterii.
Świadomość braku odosobnienia nie przyszła od razu. Mimo wszystko był skupiony na celu. Pewien był również, że nikt go nie śledzi, a miejsce jest bardziej niż rzadko uczęszczane. Pierwsze odgłosy uznał więc za świst przemykającego między filarami lodowatego powietrza, lecz zbliżającego się w jego kierunku cienia nabierającego z każdym bliższym krokiem wyrazistości. Jakie było jego zdziwienie, gdy rozpoznał w konturze Jaydena - to też udało mu się dopiero w drugiej chwili. Wykrzywiona przez trudy życia i niechęć twarz różniła się od tej wiecznie głupkowato, beztrosko się uśmiechającej. Zupełnie, jakby szczenie jakiejś niemoralnie nadszczęśliwej rasy skończyło jako śmietnikowa przybłęda. Kontrast ten był tak duży, że aż zabawny - i do tej myśli spróbował wyczarować niewerbalnego patronusa niby nie zauważając jeszcze Vane'ya w którego stronę udała się jasna mgiełka. Nieszczęśliwie bezkształtna. Tsk.
- Wybacz, nie zauważyłem cie - skłamał bez większej trudności uwydatniając chwilę temu odczuwane zaskoczenie - Nie pracujesz w Hogwartcie...? - spytał subtelniej ubierając w słowa myśl - Co ty tu robisz? nie masz jakiejś pracy? Patrzył na niego uważnie nie do końca będąc pewnym jak go potraktować. Przynajmniej w chwili obecnej.
Nie był to jeden problem. Nie chciał jednak o innych w tym momencie myśleć, frustrować się bardziej, kiedy to ćwiczenie białej magii dostarczało mu już odpowiedniej dozy rozrywki. Już podczas misji w Azkabanie czuł, że przywoływany patronus zdawał się ledwie materializować. Od tego czasu ćwiczył jego przywoływanie oraz szlifował kontrolę białej magii i o ile w drugiej kwestii dostrzegał postęp tak jednak w pierwszej - regres. Skrzywił się, kiedy kolejna inkantacja stopiła się z mglistym krajobrazem nie zyskując nawet konturu kapryśnego darmozjada. Przywołane wspomnienie zakołysało się niemrawo w świadomości budząc nieco mniejszy niż nie tak dawno entuzjazm. Patrząc na nie przez pryzmat tego co przeszedł przez ostatni rok wydawało się czymś niemal abstrakcyjnym - on patrolujący lasy Somerset z patykiem-mieczem w towarzystwie Samuela i jeszcze do tego, nie daj Morgano, umorusany błotem; zgroza wymalowana na twarzy matki i towarzyszący temu dumny śmiech ojca. Odnosząc wrażenie, że tym razem uchwycił istotę ulotnego szczęścia będącego iskrą dla zaklęcia - poruszył różdżką. Przelewał magię na przestrzeń, podpalał ją i przez krótką chwilę faktycznie mógł obserwować zarys cielesnej formy wysokopoziomowej białej magii. Ta się po kilku kocich susach rozmyła w jasną smugę utrzymującą się bezosobowo w powietrzu - jak dym zaraz po zdmuchnięciu ognia świecy. Westchną przypuszczając, że to już za mało. Dziecięce wspomnienie zabaw, beztroski długo było mu najbliższe tego, czego pragnął. Dziś jego cele, priorytety były jasno ukierunkowane - beztroska nie była im bliska, wręcz przeciwnie. Spróbował sięgnąć więc po inne wiedząc, że miał dziś dla siebie zaskakująco dużo czasu, a miejsce zapewniało mu intymność. W końcu jakie było prawdopodobieństwo, że w taką pogodę spotka kogokolwiek w tym konkretnym miejscu...? Cóż, miało się okazać, że najwyraźniej dziś powinien kupić los na loterii.
Świadomość braku odosobnienia nie przyszła od razu. Mimo wszystko był skupiony na celu. Pewien był również, że nikt go nie śledzi, a miejsce jest bardziej niż rzadko uczęszczane. Pierwsze odgłosy uznał więc za świst przemykającego między filarami lodowatego powietrza, lecz zbliżającego się w jego kierunku cienia nabierającego z każdym bliższym krokiem wyrazistości. Jakie było jego zdziwienie, gdy rozpoznał w konturze Jaydena - to też udało mu się dopiero w drugiej chwili. Wykrzywiona przez trudy życia i niechęć twarz różniła się od tej wiecznie głupkowato, beztrosko się uśmiechającej. Zupełnie, jakby szczenie jakiejś niemoralnie nadszczęśliwej rasy skończyło jako śmietnikowa przybłęda. Kontrast ten był tak duży, że aż zabawny - i do tej myśli spróbował wyczarować niewerbalnego patronusa niby nie zauważając jeszcze Vane'ya w którego stronę udała się jasna mgiełka. Nieszczęśliwie bezkształtna. Tsk.
- Wybacz, nie zauważyłem cie - skłamał bez większej trudności uwydatniając chwilę temu odczuwane zaskoczenie - Nie pracujesz w Hogwartcie...? - spytał subtelniej ubierając w słowa myśl - Co ty tu robisz? nie masz jakiejś pracy? Patrzył na niego uważnie nie do końca będąc pewnym jak go potraktować. Przynajmniej w chwili obecnej.
Find your wings
Najwidoczniej Nowy Rok nie sprzyjał nikomu. Ktoś kiedyś mu powiedział, że jakie rozpoczęcie kolejnego okresu w życiu, tak będzie wyglądała jego reszta. Jeśli miała to być prawda, następne dwanaście miesięcy miało stać pod znakiem kompletnego chaosu i niezrozumienia przekładanego kolejnymi krytycznymi chwilami, które sprawiały, że życie stawało się koszmarem. A przecież wcześniej było czymś niezwykle cennym i drogim jego sercu. Pięknym i niezapomnianym. Wartym tego, by trwać w jego objęciach i dostrzegać najlepsze chwile. Był pewien, że za kolejnym zakrętem kryje się coś niesamowitego, a przygoda jedynie czekała na to, by ją odkryć. Teraz... Teraz było inaczej. Wszystko zmieniło swoje znaczenie i barwy, pozostawiając Jaydena w wewnętrznym rozchwianiu, usuwając mu spod stóp niegdyś stabilny grunt. Nie chciał wierzyć w to, że te czasy dobra się skończyły, ale chwilowo nawet nie miał siły zastanawiać się, co tak naprawdę wydarzyło się w Dolinie Godryka. Było koszmarnie, a sama idea o tym, że miało być już tak do końca... Że nie miał przytulić do siebie ukochanego, miękkiego ciała, wywołać w jego właścicielce śmiechu, nie móc obdarować jej ciepłym spojrzeniem... To wychodziło poza jego rozumowanie. Poza jakiekolwiek zrozumienie. Dlatego najlepiej jest się przyznać do porażki, zapomnieć o wszystkim, po czym ruszyć dalej. Jakie przyznanie się do porażki? Jakie zapomnienie? Dokąd miał ruszać? Przecież to wszystko było kompletnie pozbawione sensu, jeśli nie miało być jej obok niego! Wydawało mu się, że w końcu wiedział, gdzie zmierzał i dlaczego, bo przy niej wpadł na odpowiednie tory, ale wytrąciła mu ster z rąk. Wypadł poza koleiny i nie potrafił wskoczyć na nie z powrotem. Cóż. Tak po prawdzie koszmar nadchodzących miesięcy nie był taką nierealistyczną przepowiednią, jeśli brać poprawkę na samopoczucie profesora i to, że z jego życia postanowiła zniknąć najważniejsza figura. Do tego wciąż prześladował go artykuł z Proroka Codziennego, gdzie ktoś nie pomyślał i wsadził jego nazwisko obok synonimu bohaterstwa. Ciągłe przypominanie mu o tym felernym dniu, podczas którego nie ocalił nikogo, motało mu w umyśle jeszcze poważniej, dorzucając kolejne kilogramy wyrzutów sumienia. Która dziedzina jego życia musiała zostać obalona jako kolejna, żeby poczuł się już kompletnie bezwartościowy i zepchnięty na margines wszelkich zapewnień o tym, że coś jeszcze się liczyło? Wciąż miał jeszcze swoich uczniów, którzy mieli okazać się wielkim wsparciem w nadchodzących tygodniach, jednak wegetacja nie była czymś, do czego astronom nawykł. Chciał i musiał żyć, ale... Jak?
Gdyby wiedział, że spotka tego dnia na kompletnym odludziu Skamandera, udałby się w przeciwnym kierunku już w momencie, w którym postawił pierwszy krok. To było cudaczne — nie pałał sympatią do tego człowieka ani wcześniej, ani nigdy później. Zupełnie jakby byli dwoma przeciwstawnymi sobie polami siłowymi, odpychającymi się za każdym razem z uporem maniaka. Bo i jak mógłby w ogóle kiedykolwiek zaakceptować kogoś takiego jak on? Patrząc na tę znajomą twarz, Jaydenie budziiły się wszystkie uśpione wspomnienia — zarówno te dawne, lecz również i świeższe. Chyba nigdy już nie mieli przestać wpadać na siebie w ironiczny sposób. Wpierw połączyła ich sytuacja z Roselyn, która skończyła się wieloletnim zranieniem czarownicy oraz zrzuceniem na jej barki wychowania dziecka; później doszło do pary Stonehenge, które zatrzęsło posadami całego brytyjskiego świata czarodziejów, a potem jeszcze... Jayden nigdy nie spodziewał się, że patrzenie na aurora kiedykolwiek wywoła w nim samym poczucie winy. Pomona. Suchość w gardle i okrutna pięść zaczęła łapać astronoma za przełyk, utrudniając mu złapanie oddechu. Nawet nie zauważył, że zacisnął mocniej palce na różdżce. W końcu zielarka wraz ze stojącym przed nim mężczyzną byli kuzynostwem... Czy ta ironia losu miała kiedykolwiek się skończyć?
Nie skomentował rzuconego specjalnie w jego stronę kolejnego zaklęcia, ale przejechał palcami włosy, chcąc narzucić sobie rozluźnienie. Bo przecież nie zamierzał dać się sprowokować tą idiotyczną sytuacją. - Pracuję. - Krótkie i niemające na celu kontynuowania tematu. Ostatnia osoba, przed którą zamierzał się tłumaczyć stała właśnie przed nim. - Dziwne, że ty wciąż gdziekolwiek pracujesz - rzucił w odpowiedzi na słowa czarodzieja, otrzepując płaszcz z drobinek liści, które zaplątały się w materiał podczas przedzierania się przez las. Nie był w stanie dłużej patrzeć na swojego niechcianego towarzysza, dostrzegając w nim cechy, które tak często widział w twarzy Melanie. - Czy się mylę? - dodał, prostując się i chcąc pozbyć się natrętnych myśli. Przez chwilę po prostu lustrował spojrzeniem drugą sylwetkę, zastanawiając się, co powinien był zrobić. Jakakolwiek interakcja zdawała się pozbawiona większego sensu, dlatego astronom pozwolił na słabe drgnięcie prawego kącika ust na gorzkie pożegnanie i odwrócił się z zamiarem opuszczenia zapomnianego pomostu. Było tam miejsce tylko dla jednego czarodzieja i nie zamierzał o nie zabiegać.
Gdyby wiedział, że spotka tego dnia na kompletnym odludziu Skamandera, udałby się w przeciwnym kierunku już w momencie, w którym postawił pierwszy krok. To było cudaczne — nie pałał sympatią do tego człowieka ani wcześniej, ani nigdy później. Zupełnie jakby byli dwoma przeciwstawnymi sobie polami siłowymi, odpychającymi się za każdym razem z uporem maniaka. Bo i jak mógłby w ogóle kiedykolwiek zaakceptować kogoś takiego jak on? Patrząc na tę znajomą twarz, Jaydenie budziiły się wszystkie uśpione wspomnienia — zarówno te dawne, lecz również i świeższe. Chyba nigdy już nie mieli przestać wpadać na siebie w ironiczny sposób. Wpierw połączyła ich sytuacja z Roselyn, która skończyła się wieloletnim zranieniem czarownicy oraz zrzuceniem na jej barki wychowania dziecka; później doszło do pary Stonehenge, które zatrzęsło posadami całego brytyjskiego świata czarodziejów, a potem jeszcze... Jayden nigdy nie spodziewał się, że patrzenie na aurora kiedykolwiek wywoła w nim samym poczucie winy. Pomona. Suchość w gardle i okrutna pięść zaczęła łapać astronoma za przełyk, utrudniając mu złapanie oddechu. Nawet nie zauważył, że zacisnął mocniej palce na różdżce. W końcu zielarka wraz ze stojącym przed nim mężczyzną byli kuzynostwem... Czy ta ironia losu miała kiedykolwiek się skończyć?
Nie skomentował rzuconego specjalnie w jego stronę kolejnego zaklęcia, ale przejechał palcami włosy, chcąc narzucić sobie rozluźnienie. Bo przecież nie zamierzał dać się sprowokować tą idiotyczną sytuacją. - Pracuję. - Krótkie i niemające na celu kontynuowania tematu. Ostatnia osoba, przed którą zamierzał się tłumaczyć stała właśnie przed nim. - Dziwne, że ty wciąż gdziekolwiek pracujesz - rzucił w odpowiedzi na słowa czarodzieja, otrzepując płaszcz z drobinek liści, które zaplątały się w materiał podczas przedzierania się przez las. Nie był w stanie dłużej patrzeć na swojego niechcianego towarzysza, dostrzegając w nim cechy, które tak często widział w twarzy Melanie. - Czy się mylę? - dodał, prostując się i chcąc pozbyć się natrętnych myśli. Przez chwilę po prostu lustrował spojrzeniem drugą sylwetkę, zastanawiając się, co powinien był zrobić. Jakakolwiek interakcja zdawała się pozbawiona większego sensu, dlatego astronom pozwolił na słabe drgnięcie prawego kącika ust na gorzkie pożegnanie i odwrócił się z zamiarem opuszczenia zapomnianego pomostu. Było tam miejsce tylko dla jednego czarodzieja i nie zamierzał o nie zabiegać.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie potrafił brać jakkolwiek na poważnie Jaydena. Zawsze był jakiś oderwany. Nawet w szkole gdy ten orbitował wokół Roselyn nie odczuwał by ten stanowił dla niego jakiekolwiek zagrożenie jako mężczyzna. Duże dziecko - myślał wówczas i na przestrzeni lat ten pogląd nie zmienił się tak bardzo. Chociaż dziś, po tych wszystkich latach oraz wydarzeniach związanych z Zakonem dodać by mógł, że owe dziecko prócz tego, że było duże to jeszcze cechowało się wyjątkową naiwnością, a także skrzyło niezdecydowaniem. W skrócie - nie był osobą którą chciał dziś spotkać. Nie kiedy uosabiał sobą wszystkie słabości dławice organizację w skład której wchodził. Wszystko to co powstrzymywało ją przed osiągnięciem celu istnienia - pokonania wroga, jakim był Voldemort oraz jego budzącej chaos w magicznym i mugolskim świecie świtę. Gorycz rozczarowania momentalnie zaciążyła na jego ciele - głosy wczorajszego spotkania były wciąż wyjątkowo wyraźne, głośne, drażniące.
Zmrużył powieki, lecz nie jak ktoś kryjący się przed ostrym ostrzałem słów za okiennicami ignorancji, lecz jak nierozsądnie drażnione zwierze chcące ograniczyć swoją uwagę jedynie do winnego odczuwanej niedogodności. Winnego, który po trąceniu go patykiem zamierzał odejść z uśmieszkiem triumfu.
- Żałosne - rzucił uśmiechając się gorzko pod nosem. Twarz jednak zaraz stężała - Zawsze wiedziałem, że jesteś jakiś oderwany od rzeczywistości, że bujasz się we mgle jak ślepe dziecko ale nie uważasz, że to sięga już trochę za daleko? Nie przyszło ci do głowy, że być może najwyższy czas przejrzeć na oczy? Młodszy już nie będziesz, a i być może starszym z takim nastawieniem być już nie zdążysz - wyrzucał z siebie sława z chłodem, być może nieco popędliwie z powodu buzującego we krwi poirytowania, mętnie od pośpiechu niemogących w pełni zwerbalizować się kłębiącej się w myślach pożogi - Kto wie, może i nie zdążą również i twoi podopieczni. Zbliża się wojna - wił słowa z premedytacją tak by te uderzając o plecy odchodzącego we mgłę czarodzieja wywołały pęknięcie każące mu się odwrócić - Dziwi cię, że gdziekolwiek pracuję, a powinno cieszyć. Pracuję przez takich i dla takich ludzi jak ty oraz takich których wychowujesz na sobie podobnych: przerażonych działaniem, paraliżowanych widmem konsekwencji idealistów myślących o tym, że stojąc przy swych najbliższych uchronią ich przed avadą mocą przyjaźni, miłości, że ta też pozwoli żyć pod butem czarnomagicznego okupanta z większą godnością - nie uchronią, nie pozwoli - Nie ma tarczy nie do przebicia, tak jak nie ma ducha którego złamać się nie da zwłaszcza, gdy ten jest młody, Vane. Mając to na uwadze, nie jest dziwnym to, że to ty gdziekolwiek jeszcze pracujesz, a już na pewno czy do ciebie powinno należeć zadanie wychowania młodego pokolenia czarodziejów...? - odbił ostatecznie łypiąc na Jaydena nieprzychylnie, chcąc wzbudzić nieprzyjemnie pełzające, bo uzasadnione, wątpliwości pełzające po jego nazbyt wartkich myślach. Było w tym też nieco z odwetu. Anthony poczuł się wyraźnie urażony jego słowami, zachowaniem. Nie mógł mu pozwolić odejść z zadowoleniem wymalowanym na ustach.
Skamander nie raz postrzegał siebie jak broń, jako sztylet - ostry, podstępny, momentami zatapiający się w plecy swych wrogów byle tylko kolejne uderzenie, być może przesądzające wszystko, nie spadło na tarczę. Był jak rzeźnik, którego pracy nikt nie chciał oglądać, a która to powodowała grymasy przyjemności na twarzach opychających się pieczoną jagnięciną z przepisu ulubionej babci przeciętnej, angielskiej rodziny. Tak, w tym wywodzie garść osobistych żali i uwag - do Jaydena, do pouczających, potępiających go ludzi, Zakonników, do ich postawy. Ku swojemu własnemu zdumieniu dał upust duszącej go irytacji ogniskując ją na astronomie. Nie zamierzał pozwolić wmówić sobie że był złym, nieodpowiednim człowiekiem, że popełnił błąd porzucając Roselyn, podnosząc różdżkę na Voldemorta i jego sprzymierzeńców w Stonehenge.
Stał gdzie stał wpatrując się w Vane'a. Nie uszło mu już wcześniej uwadze przemykające przez jego wiodące ramie napięcie, najpewniej ogniskujące się na trzymanym drewnie różdżki. Chciał dążyć do sprowokowania Jaydena do jej podniesienia...?
Zmrużył powieki, lecz nie jak ktoś kryjący się przed ostrym ostrzałem słów za okiennicami ignorancji, lecz jak nierozsądnie drażnione zwierze chcące ograniczyć swoją uwagę jedynie do winnego odczuwanej niedogodności. Winnego, który po trąceniu go patykiem zamierzał odejść z uśmieszkiem triumfu.
- Żałosne - rzucił uśmiechając się gorzko pod nosem. Twarz jednak zaraz stężała - Zawsze wiedziałem, że jesteś jakiś oderwany od rzeczywistości, że bujasz się we mgle jak ślepe dziecko ale nie uważasz, że to sięga już trochę za daleko? Nie przyszło ci do głowy, że być może najwyższy czas przejrzeć na oczy? Młodszy już nie będziesz, a i być może starszym z takim nastawieniem być już nie zdążysz - wyrzucał z siebie sława z chłodem, być może nieco popędliwie z powodu buzującego we krwi poirytowania, mętnie od pośpiechu niemogących w pełni zwerbalizować się kłębiącej się w myślach pożogi - Kto wie, może i nie zdążą również i twoi podopieczni. Zbliża się wojna - wił słowa z premedytacją tak by te uderzając o plecy odchodzącego we mgłę czarodzieja wywołały pęknięcie każące mu się odwrócić - Dziwi cię, że gdziekolwiek pracuję, a powinno cieszyć. Pracuję przez takich i dla takich ludzi jak ty oraz takich których wychowujesz na sobie podobnych: przerażonych działaniem, paraliżowanych widmem konsekwencji idealistów myślących o tym, że stojąc przy swych najbliższych uchronią ich przed avadą mocą przyjaźni, miłości, że ta też pozwoli żyć pod butem czarnomagicznego okupanta z większą godnością - nie uchronią, nie pozwoli - Nie ma tarczy nie do przebicia, tak jak nie ma ducha którego złamać się nie da zwłaszcza, gdy ten jest młody, Vane. Mając to na uwadze, nie jest dziwnym to, że to ty gdziekolwiek jeszcze pracujesz, a już na pewno czy do ciebie powinno należeć zadanie wychowania młodego pokolenia czarodziejów...? - odbił ostatecznie łypiąc na Jaydena nieprzychylnie, chcąc wzbudzić nieprzyjemnie pełzające, bo uzasadnione, wątpliwości pełzające po jego nazbyt wartkich myślach. Było w tym też nieco z odwetu. Anthony poczuł się wyraźnie urażony jego słowami, zachowaniem. Nie mógł mu pozwolić odejść z zadowoleniem wymalowanym na ustach.
Skamander nie raz postrzegał siebie jak broń, jako sztylet - ostry, podstępny, momentami zatapiający się w plecy swych wrogów byle tylko kolejne uderzenie, być może przesądzające wszystko, nie spadło na tarczę. Był jak rzeźnik, którego pracy nikt nie chciał oglądać, a która to powodowała grymasy przyjemności na twarzach opychających się pieczoną jagnięciną z przepisu ulubionej babci przeciętnej, angielskiej rodziny. Tak, w tym wywodzie garść osobistych żali i uwag - do Jaydena, do pouczających, potępiających go ludzi, Zakonników, do ich postawy. Ku swojemu własnemu zdumieniu dał upust duszącej go irytacji ogniskując ją na astronomie. Nie zamierzał pozwolić wmówić sobie że był złym, nieodpowiednim człowiekiem, że popełnił błąd porzucając Roselyn, podnosząc różdżkę na Voldemorta i jego sprzymierzeńców w Stonehenge.
Stał gdzie stał wpatrując się w Vane'a. Nie uszło mu już wcześniej uwadze przemykające przez jego wiodące ramie napięcie, najpewniej ogniskujące się na trzymanym drewnie różdżki. Chciał dążyć do sprowokowania Jaydena do jej podniesienia...?
Find your wings
Nie miał pojęcia i nie obchodziło go szczerze to, co działo się w umyśle Anthonyego. Obaj od zawsze należeli do dwóch różnych światów, mimo że tradycje ich rodzin zapisały się już setki lat wstecz magicznego społeczeństwa, nie raz przeczesując swoje ścieżki. Im samym niedane było się poznać w sprzyjających warunkach, a dalsza znajomość tylko ten początek zaczerniała. Czy porozumieliby się, gdyby przyszło im doświadczyć innych zdarzeń? Jayden nie zastanawiał się już nad tym już ani razu, po tym jak całe narzeczeństwo Skamandera i Wright rozsypało się w drobny mak. Wtedy nie starał się już zrozumieć ani starał się jakoś dążyć do porozumienia, bo dla niego ta możliwość została odcięta wraz z tamtą relacją. Wychowywani w patriarchacie musieli zdawać sobie sprawę ze swoich czynów, a najwyraźniej Anthonyego nie obchodziły konsekwencje. Nie obchodziło go nic poza jego własną osobą. Nie. Jayden nie oceniał jego osoby, ale widział jego decyzje i miał z nimi do czynienia od lat. Widział to, do czego doprowadziły i jakie cierpienie przynosiły. Mogła ich łączyć jedna kobieta, ale równocześnie i ona była ich przepaścią. Oddzieleni od siebie, byli przeciwstawnymi siłami, samą swoją fizycznością ukazując całkowite odmienności — nawet w tym momencie, gdy znajdowali się naprzeciw siebie, aż biło to po oczach. Jeden majaczący na pomoście, zahartowany w boju długowłosy i brodaty, podczas gdy naprzeciw, na brzegu jeziora tkwiła odziana w garnitur i płaszcz sylwetka, na której twarzy nie widniał zarost. Żadnemu z nich nie podobała się sytuacja ani towarzystwo, w jakim się znaleźli, a mimo to wciąż tam stali. Mogli odejść, ale tego nie zrobili.
Początkowo Jayden nie zrozumiał, dlaczego w ogóle Anthony zaczął swój monolog. Przecież nie zadziało się między nimi nic, co mogłoby go wywołać, ale jednak... Słowa padały, a wraz z nimi okolica wzbierała w spięciu i natężeniu, czekając tylko aż wszystko wybuchnie. Pamiętając swoją obecność w Zakonie Feniksa, astronom mógłby pojąć ten ciąg, lecz jedynie odwoływał się do tego, co pozostało w jego umyśle. Nie miał pojęcia, dlaczego Skamander dał się tak bardzo ponieść, lecz nie przerywał. Bo i co miałby zrobić? Nie wniosłoby to żadnego efektu. Domyślał się, co mogło leżeć za tym potokiem zdań, lecz nie zamierzał, nie chciał wtapiać się w sposób myślenia kogoś, na kogo samo patrzenie było ciężkie. Słowa były trujące, jednak nauczył się je ignorować, a przynajmniej w takich sytuacjach, jak ta. Gdzie frustracja płynąca od strony aurora była aż nadto wyczuwalna i Vane poczuł się jakby znajdował się w tej sytuacji już po raz tysięczny. Jakby ktoś postawił go przed rozdygotanym, pełnym żalu poirytowanym nastolatkiem, który nie wiedział, skąd pochodziły atakujące go emocje. Anthony właśnie tak wyglądał, tak się zachowywał — niczym rozszalały w klatce zwierz zdesperowany do ucieczki. I chociaż Jay rozumiał całą tę szopkę, chciał ją ignorować, ale nie odfiltrowywał wszystkiego, co było rzucane w jego kierunku. Nie, gdy uderzało to w skrytych w murach zamku dzieciach. - Skończyłeś? - spytał w końcu, czując jak palce zacisnęły się w pięści, a drwo jego różdżki niemal elektryzowało. Nieważne jak bardzo to wszystko było zmanipulowane, nie był w stanie słuchać tego pieprzenia. Już wolałby, żeby stojący naprzeciw niego mężczyzna uderzył w niego zaklęciem i pozbawił przytomności — byle tylko Jayden nie musiał już go dalej słuchać. - Skoro nie zależy ci na moich podopiecznych, następnym razem wal w Hogwart, Skamander. Może zatrzęsiesz też szkołą. Więcej bezbronnych. Tak jak lubisz. - Gdyby znajdował się w innym momencie życia, spytałby się, co robił. Co chciał osiągnąć i po co prowokował kogoś, kto ewidentnie nie potrafił rozróżniać granicy między dobrem a złem. Zarzucał mu chowanie się, ucieczkę, poddanie się, lecz nie widział, że prowokacja przynosiła większe szkody i cierpieli na tym niestety ci, którzy konfliktu nie wywołali. Dał się zaślepić swoim instynktom i przez to właśnie był tym, kogo widział Vane — puszczonym psem bez celu. Który ciągle gryzł i atakował napotkanych przez siebie przechodniów. Nie było sensu dalej się z nim w to bawić, więc profesor odwrócił się, by odejść, lecz zamarł w pół kroku. Czy do ciebie powinno należeć zadanie wychowania młodego pokolenia czarodziejów? Słysząc te słowa, Jayden poczuł jak po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Zerknął przez ramię na stojącego wciąż na pomoście mężczyznę, który z tej perspektywy wyglądał niczym chimera. Głoski odpowiedzi wybiegły z ust Vane'a szybciej niż zdążył zareagować, ale nie żałował. Pozwolił, by wybrzmiały dość wyraźnie i dosadnie, niosąc się po tafli jeziora i wzmagając jego echo. - Gdyby powiedział to ktoś inny, zastanowiłbym się nad tym. Bo co wiesz o wychowywaniu dzieci? Ze swoim doświadczeniem w tej dziedzinie, raczej nie będziesz dla mnie autorytetem. - To powinno być za dużo, ale w tym momencie nie było drogi na skróty. Przez jeszcze długi czas patrzył wprost na aurora, ale postanowił zrezygnować z tego przedstawienia. Nie miał siły na użeranie się z kolejnym z linii Skamanderów. Wpierw Pomona, a teraz on.
Początkowo Jayden nie zrozumiał, dlaczego w ogóle Anthony zaczął swój monolog. Przecież nie zadziało się między nimi nic, co mogłoby go wywołać, ale jednak... Słowa padały, a wraz z nimi okolica wzbierała w spięciu i natężeniu, czekając tylko aż wszystko wybuchnie. Pamiętając swoją obecność w Zakonie Feniksa, astronom mógłby pojąć ten ciąg, lecz jedynie odwoływał się do tego, co pozostało w jego umyśle. Nie miał pojęcia, dlaczego Skamander dał się tak bardzo ponieść, lecz nie przerywał. Bo i co miałby zrobić? Nie wniosłoby to żadnego efektu. Domyślał się, co mogło leżeć za tym potokiem zdań, lecz nie zamierzał, nie chciał wtapiać się w sposób myślenia kogoś, na kogo samo patrzenie było ciężkie. Słowa były trujące, jednak nauczył się je ignorować, a przynajmniej w takich sytuacjach, jak ta. Gdzie frustracja płynąca od strony aurora była aż nadto wyczuwalna i Vane poczuł się jakby znajdował się w tej sytuacji już po raz tysięczny. Jakby ktoś postawił go przed rozdygotanym, pełnym żalu poirytowanym nastolatkiem, który nie wiedział, skąd pochodziły atakujące go emocje. Anthony właśnie tak wyglądał, tak się zachowywał — niczym rozszalały w klatce zwierz zdesperowany do ucieczki. I chociaż Jay rozumiał całą tę szopkę, chciał ją ignorować, ale nie odfiltrowywał wszystkiego, co było rzucane w jego kierunku. Nie, gdy uderzało to w skrytych w murach zamku dzieciach. - Skończyłeś? - spytał w końcu, czując jak palce zacisnęły się w pięści, a drwo jego różdżki niemal elektryzowało. Nieważne jak bardzo to wszystko było zmanipulowane, nie był w stanie słuchać tego pieprzenia. Już wolałby, żeby stojący naprzeciw niego mężczyzna uderzył w niego zaklęciem i pozbawił przytomności — byle tylko Jayden nie musiał już go dalej słuchać. - Skoro nie zależy ci na moich podopiecznych, następnym razem wal w Hogwart, Skamander. Może zatrzęsiesz też szkołą. Więcej bezbronnych. Tak jak lubisz. - Gdyby znajdował się w innym momencie życia, spytałby się, co robił. Co chciał osiągnąć i po co prowokował kogoś, kto ewidentnie nie potrafił rozróżniać granicy między dobrem a złem. Zarzucał mu chowanie się, ucieczkę, poddanie się, lecz nie widział, że prowokacja przynosiła większe szkody i cierpieli na tym niestety ci, którzy konfliktu nie wywołali. Dał się zaślepić swoim instynktom i przez to właśnie był tym, kogo widział Vane — puszczonym psem bez celu. Który ciągle gryzł i atakował napotkanych przez siebie przechodniów. Nie było sensu dalej się z nim w to bawić, więc profesor odwrócił się, by odejść, lecz zamarł w pół kroku. Czy do ciebie powinno należeć zadanie wychowania młodego pokolenia czarodziejów? Słysząc te słowa, Jayden poczuł jak po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Zerknął przez ramię na stojącego wciąż na pomoście mężczyznę, który z tej perspektywy wyglądał niczym chimera. Głoski odpowiedzi wybiegły z ust Vane'a szybciej niż zdążył zareagować, ale nie żałował. Pozwolił, by wybrzmiały dość wyraźnie i dosadnie, niosąc się po tafli jeziora i wzmagając jego echo. - Gdyby powiedział to ktoś inny, zastanowiłbym się nad tym. Bo co wiesz o wychowywaniu dzieci? Ze swoim doświadczeniem w tej dziedzinie, raczej nie będziesz dla mnie autorytetem. - To powinno być za dużo, ale w tym momencie nie było drogi na skróty. Przez jeszcze długi czas patrzył wprost na aurora, ale postanowił zrezygnować z tego przedstawienia. Nie miał siły na użeranie się z kolejnym z linii Skamanderów. Wpierw Pomona, a teraz on.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Układał słowa traktując je jak kolejne prymitywnie wystrugane oszczepy, które raz po raz brał do reki i rzucał nimi w astronoma patrząc który zatopi się głębiej. Nie było to wcale proste. Dawno nie rozmawiali. Właściwie będą to całe lata pogłębianej przepaści zmuszające w tym momencie Skamandera do miotania niemalże na oślep w poszukiwaniu odpowiedniej dźwigni, punktu w którego uderzenia nie będzie potrafił zignorować. Duma, ambicje, honor, pewność siebie, uczniowie... Nie miało znaczenia co. Byle ostatnie słowo nie należało do niego, byle nie odchodził w zadowoleniu i przekonaniu, że jego jest na wierzchu. Bo nie było.
- Nie - odpowiedział z pewnością na ewidentnie retoryczne pytanie zuchwale, wyzywająco zadzierając przy tym podbródek. Dostrzegał w postawie Vane iskrzące napięcie, które oplatało i jego samego. Przemykało po spiętych mięśniach, łaskotało w opuszki palców chcąc zachęcić je do zaciśnięcia się na różdżce. Szorstkie drewno bez wątpienia przyniosłoby ulgę. Skamander bardzo się starał zachęcić do tego stojącego na przeciw niego ignoranta. By zrobił to pierwszy. By dał pretekst. Świadomie czy nie nauczyciel robił to samo w stosunku do niego samego
- Dobrze wiedzieć, że Voldemort przyzywający na zawołanie tornado dementorow i jego banda czarnomagicznej, bezkarnej świty to najwyraźniej obecnie przeciętny poziom upodlenia hogwardzkich klas. Kto by pomyślał. Jednak kiedyś to było, co? - nie wiedział czy miał się zaśmiać, rozpłakać, czy sięgnąć po fulgoro (dla siebie? Dla niego...?) słysząc jak Vane naciąga na garby zgrai morderców, przewrotowców, czarnoksiężników mundurki i przyrównuje ich do niewinnych uczniów. Ciekawe czy wystawiałby im jeszcze oceny. Powyżej oczekiwań za ułożenie wnętrzności mugola w gwiazdozbiór raka, nędzny za wykorzystanie spróchniałych zębów w makiecie układu słonecznego. Dosłownie widział to oczyma wyobraźni. Może i dawał się ponosić oburzeniu pozwalając by echo słów Jaydena rozbrzmiewało karykaturalnymi wizjami rzeczywistości... lecz jak nie mógł?! Jak człowiek wykształcony, co do zasady więc potrafiący myśleć samodzielnie, łączyć kropki w logiczny sposób, będący autorytetem dla większości młodszych czarodziei mógł uważać, mówić coś takiego? Czy on właściwie wiedział co się działo w Anglii? Jaka choroba ją trawiła? - Jeżeli właśnie tak to wygląda to może faktycznie powinienem - zatrząść tą szkołą, tobą. Spojrzał na niego poważnie nie do końca rzucając słowa na wiatr.
Ostatecznie jedna z uwitych słownych włóczni przebiła się przez twardą skorupę ignorancji budząc oburzenie, którego co do zasady Skamander mógł się spodziewać. Był nieobecnym w życiu swej córki ojcem. Niedoszłym mężem noszącym całą plejadę różnorakich epitetów oraz pouczeń doklejanych mu przez społeczeństwo. To nie tak, że się tego nie wstydził - nie chwalił się tym elementem życia przed innymi, w zasadzie zachowywał się na spotkaniach Zakonu jakby Roselyn była mu obca. Na odbitą piłeczkę zamiast warknięciem zareagował jednak śmiechem - lekkim, pełnym niedowierzającego rozbawienia. Udawał wiedząc, że taka reakcja będzie bardziej denerwująca, prowokująca - Zabawne, że akurat astronom uważa za konieczne posiadanie praktycznej wiedzy by czegokolwiek kogokolwiek nauczyć - wzruszył bezradnie ramionami szydząc z nauki która mierzyła i badała coś co znajdowało się poza zasięgiem faktycznego poznania, coś czego nie dało się dotknąć - Ale może i racja. Może przed mądrkowaniem powinienem odwiedzić dziewczyny, może bym się czegoś nauczył, obrósł w doświadczenie. Może jabłko nie padło tak daleko od jabłoni... - bąkną niby od niechcenia w udawanym zamyśleniu nad tym, że jego mała latorośl może wyrośnie na tak okropnego człowieka jakim był w mniemaniu Jaydena. Nie rzeby coś sugerował - pozdrowię je od ciebie - dodał z lekkim uśmiechem na ustach. Jeżeli bowiem ten chciał sprawić by poczuł się źle z tym, że je porzucił tak teraz Skamander chciał by nauczyciel poczuł się źle ze świadomością, że może je odwiedzić. Opłacało się?
- Nie - odpowiedział z pewnością na ewidentnie retoryczne pytanie zuchwale, wyzywająco zadzierając przy tym podbródek. Dostrzegał w postawie Vane iskrzące napięcie, które oplatało i jego samego. Przemykało po spiętych mięśniach, łaskotało w opuszki palców chcąc zachęcić je do zaciśnięcia się na różdżce. Szorstkie drewno bez wątpienia przyniosłoby ulgę. Skamander bardzo się starał zachęcić do tego stojącego na przeciw niego ignoranta. By zrobił to pierwszy. By dał pretekst. Świadomie czy nie nauczyciel robił to samo w stosunku do niego samego
- Dobrze wiedzieć, że Voldemort przyzywający na zawołanie tornado dementorow i jego banda czarnomagicznej, bezkarnej świty to najwyraźniej obecnie przeciętny poziom upodlenia hogwardzkich klas. Kto by pomyślał. Jednak kiedyś to było, co? - nie wiedział czy miał się zaśmiać, rozpłakać, czy sięgnąć po fulgoro (dla siebie? Dla niego...?) słysząc jak Vane naciąga na garby zgrai morderców, przewrotowców, czarnoksiężników mundurki i przyrównuje ich do niewinnych uczniów. Ciekawe czy wystawiałby im jeszcze oceny. Powyżej oczekiwań za ułożenie wnętrzności mugola w gwiazdozbiór raka, nędzny za wykorzystanie spróchniałych zębów w makiecie układu słonecznego. Dosłownie widział to oczyma wyobraźni. Może i dawał się ponosić oburzeniu pozwalając by echo słów Jaydena rozbrzmiewało karykaturalnymi wizjami rzeczywistości... lecz jak nie mógł?! Jak człowiek wykształcony, co do zasady więc potrafiący myśleć samodzielnie, łączyć kropki w logiczny sposób, będący autorytetem dla większości młodszych czarodziei mógł uważać, mówić coś takiego? Czy on właściwie wiedział co się działo w Anglii? Jaka choroba ją trawiła? - Jeżeli właśnie tak to wygląda to może faktycznie powinienem - zatrząść tą szkołą, tobą. Spojrzał na niego poważnie nie do końca rzucając słowa na wiatr.
Ostatecznie jedna z uwitych słownych włóczni przebiła się przez twardą skorupę ignorancji budząc oburzenie, którego co do zasady Skamander mógł się spodziewać. Był nieobecnym w życiu swej córki ojcem. Niedoszłym mężem noszącym całą plejadę różnorakich epitetów oraz pouczeń doklejanych mu przez społeczeństwo. To nie tak, że się tego nie wstydził - nie chwalił się tym elementem życia przed innymi, w zasadzie zachowywał się na spotkaniach Zakonu jakby Roselyn była mu obca. Na odbitą piłeczkę zamiast warknięciem zareagował jednak śmiechem - lekkim, pełnym niedowierzającego rozbawienia. Udawał wiedząc, że taka reakcja będzie bardziej denerwująca, prowokująca - Zabawne, że akurat astronom uważa za konieczne posiadanie praktycznej wiedzy by czegokolwiek kogokolwiek nauczyć - wzruszył bezradnie ramionami szydząc z nauki która mierzyła i badała coś co znajdowało się poza zasięgiem faktycznego poznania, coś czego nie dało się dotknąć - Ale może i racja. Może przed mądrkowaniem powinienem odwiedzić dziewczyny, może bym się czegoś nauczył, obrósł w doświadczenie. Może jabłko nie padło tak daleko od jabłoni... - bąkną niby od niechcenia w udawanym zamyśleniu nad tym, że jego mała latorośl może wyrośnie na tak okropnego człowieka jakim był w mniemaniu Jaydena. Nie rzeby coś sugerował - pozdrowię je od ciebie - dodał z lekkim uśmiechem na ustach. Jeżeli bowiem ten chciał sprawić by poczuł się źle z tym, że je porzucił tak teraz Skamander chciał by nauczyciel poczuł się źle ze świadomością, że może je odwiedzić. Opłacało się?
Find your wings
Jeśli miał być szczery, nie pamiętał ich ostatniej rozmowy i nie potrafił wrócić do momentu, w którym się to wydarzyło. Do miejsca, gdzie mogli się widzieć. Nie pamiętał, o czym była wymiana zdań ani w jakich warunkach przebiegała. Czy znajdowali się w domu Roselyn i Anthonyego? A może gdzieś po drodze minęli się na ułamek wytchnienia, nie będąc w stanie patrzeć na siebie bez wewnętrznego żalu? Cokolwiek to było, minęło. Jayden zresztą poruszał się wśród tamtych wspomnień jak we mgle, lecz nie można było być wobec niego zbyt srogim - zaćmiony bólem umysł profesora nie potrafił poradzić sobie i unieść tego, co się stało kilka dni wstecz. Poruszał się niczym wysuszony z życia duch, obijając się o napotykanych ludzi i tkwiąc w brutalnych słowach Pomony brzmiących mu w uszach niczym najokrutniejsza serenada. Ostatniego czego chciał w tym wszystkim to właśnie postaci Skamandera, z którym nigdy nie miał i nie miał mieć dobrych relacji. Nie podobał mu się wyraz twarzy aurora, jego nastawienie, to, co sobą reprezentował. Lecz najgorsze z tego wszystkiego były decyzje, których się podejmował, a tych Vane nie był w stanie wybaczyć. Nie podzielał głosu wielu, którzy stali murem za machnięciem różdżkami w Kamiennym Kręgu i wywołaniu chaosu. W końcu między innymi dlatego doszło do pierwszego rozłamu z osobą, w której się zakochał. Nie pochwalał również dalszych reakcji - samozwańczego Czarnego Pana oraz jego popleczników, ale nie zamierzał tłumaczyć tego oraz całego systemu zaostrzanego konfliktu. Wina leżała po obu stronach, a zaślepieni nienawiścią znajdowali się zarówno między zwolennikami Longbottoma, jak i tych obwołujących się przy idei czystości krwi. Patrząc na mężczyznę przed sobą, Jay widział silnego czarodzieja, zdolnego do wielkich, ale też okrutnych czynów, który nie miał zatrzymywać się przed niczym. Walczącego dla dobrych... Ale czy na pewno? Czy spoglądając przez ramię na sznur ciał, Skamander mógł powiedzieć, że wciąż był przy słusznej sprawie?
Gdyby Vane wiedział, że spotykali się na zebraniach Zakonu Feniksa, którym aktualnie astronom się przeciwstawiał - tak samo jak reszcie bojówek Ministerstwa Magii - nie byłby w stanie uwierzyć. Nie dlatego, że Anthony miał coś wspólnego z tą organizacją, lecz z powodu własnego w nim uczestnictwa. Czy niewiedza w tym przypadku była błogosławieństwem? Do teraz profesor budził się z koszmarów tyczących się rzeczy, których nie powinien był pamiętać i które były zbyt realne, by być jedynie zjawą nocną. Ale jak miał sobie to inaczej tłumaczyć? Martwe ciała dzieci, ich krew na jego rękach i własne łzy... Chciałby powiedzieć, że nie miał nic wspólnego ze stojącym wciąż przed nim Skamanderem; że nie mógł go zrozumieć, bo ten nie rozumiał, co oznaczało posiadanie dzieci. Auror świadomie odrzucił odpowiedzialność, wybierając siebie i tę wielką sprawę. I chociaż Vane nie wiedział jeszcze, że wkrótce sam miał dowiedzieć się o zbliżającym się pojawieniu małego człowieka na świecie, opieka, którą otaczał uczniów, już wtedy wiązała się silnie z rodzicielskim instynktem oraz odczuciami. Dlatego czuł zirytowanie słowami czarodzieja przed sobą, który nie pojmował rzeczywistości tych, którzy nie byli tacy jak on. Astronom nie był fanatykiem - wiedział, co się działo w Wielkiej Brytanii i czuł swąd zgnilizny unoszący się wokół, wciąż nosił przypomnienie o tym, co wiązało się z zawodem. Nosił na sobie cierpienia innych. Miał do tego własne zniszczenie, które wzrastało z każdą kolejną sekundą spędzoną w towarzystwie aurora. Jayden nie chciał się poddawać prowokacji, jednak nie spodziewał się tego, że zmieni się ona całkowicie. W jednej chwili cały spięty patrzył na czarodzieja, by w drugiej zostać niemal zwalonym z nóg świadomością, że już uczestniczył w podobnej walce wokalnej. Tylko że wtedy była to Pomona... Jakby za ruchem różdżki odeszła od astronoma wszelka złość. Nawet jego twarz się zmieniła - zmarszczone brwi rozluźniły się, ostre rysy się wygładziły, żuchwa nie była tak samo usztywniona jak wcześniej. Odpuścił, pozwolił, by odeszło. Bo przecież to nie było tego warte... Nie, gdy Jay czuł się wystarczająco złamany, a Skamander... Kim był tak naprawdę Skamander, żeby poświęcać mu czas? Co ta wymiana zdań miała zmienić? Słyszał ją już, brał w niej udział. Wiedział, jak się skończyła. Ręka zadrżała mu na samo wspomnienie, a oczy zaszły smutkiem i bólem. Patrzył już tak w stronę aurora, rejestrując jego poruszające się usta, dźwięki układające się w słowa, lecz tak naprawdę profesora nie ruszało już to, co się działo. Słowa mijały go, podczas gdy Vane zatracił się we wspomnieniach, czując palenie pod skórą wszystkich emocji - od tych cudownych po najgorsze. Tak bardzo irracjonalnie do otaczającej go mgły i zimna. Czy już zawsze tak to miało wyglądać? Prześladujące go wyrzuty sumienia na przemian z najlepszymi decyzjami, których się podejmował? Słodko-gorzkie wyznania wszechświata o prawdziwości życia?
Pozdrowię je od ciebie.
Dopiero słysząc kolejne słowa Skamandera, Jayden wrócił na ziemię i otrząsnął się z dziwnego zawieszenia. Poczuł opadający mu na dno żołądka kamień i równocześnie dość silne niezrozumienie, które musiało odmalować się na jego twarzy. Dlaczego miał mieć problem z faktem, że ojciec odwiedzałby swoją córkę? Owszem, uważał, że Anthony rodzicem był beznadziejnym, ale nie rozumiał odniesienia się w tym momencie ani do Roselyn, ani do Melanie. Na pewno chodziło o nie w tym wszystkim czy na rzeczy było coś zupełnie innego? Vane odetchnął niezauważenie, wiedząc, że przewarstwienie tej sytuacji go dobijało. W końcu jednak wyprostował się i odszukał hardego spojrzenia aurora. - Co ty masz za problem? - spytał w końcu, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Czy nie było to pytanie, które powinno było paść już wiele lat temu? Dlaczego tak naprawdę Anthony pogardzał astronomem, odkąd tylko przyszło im się poznać? Vane dopiero z czasem nastawił się wrogo do mężczyzny, który porzucił nie tylko jego przyjaciółkę, lecz również i swoje dziecko. Ale co zarzucał Skamander profesorowi? Mógł teraz to wyznać. Raz i na zawsze.
Gdyby Vane wiedział, że spotykali się na zebraniach Zakonu Feniksa, którym aktualnie astronom się przeciwstawiał - tak samo jak reszcie bojówek Ministerstwa Magii - nie byłby w stanie uwierzyć. Nie dlatego, że Anthony miał coś wspólnego z tą organizacją, lecz z powodu własnego w nim uczestnictwa. Czy niewiedza w tym przypadku była błogosławieństwem? Do teraz profesor budził się z koszmarów tyczących się rzeczy, których nie powinien był pamiętać i które były zbyt realne, by być jedynie zjawą nocną. Ale jak miał sobie to inaczej tłumaczyć? Martwe ciała dzieci, ich krew na jego rękach i własne łzy... Chciałby powiedzieć, że nie miał nic wspólnego ze stojącym wciąż przed nim Skamanderem; że nie mógł go zrozumieć, bo ten nie rozumiał, co oznaczało posiadanie dzieci. Auror świadomie odrzucił odpowiedzialność, wybierając siebie i tę wielką sprawę. I chociaż Vane nie wiedział jeszcze, że wkrótce sam miał dowiedzieć się o zbliżającym się pojawieniu małego człowieka na świecie, opieka, którą otaczał uczniów, już wtedy wiązała się silnie z rodzicielskim instynktem oraz odczuciami. Dlatego czuł zirytowanie słowami czarodzieja przed sobą, który nie pojmował rzeczywistości tych, którzy nie byli tacy jak on. Astronom nie był fanatykiem - wiedział, co się działo w Wielkiej Brytanii i czuł swąd zgnilizny unoszący się wokół, wciąż nosił przypomnienie o tym, co wiązało się z zawodem. Nosił na sobie cierpienia innych. Miał do tego własne zniszczenie, które wzrastało z każdą kolejną sekundą spędzoną w towarzystwie aurora. Jayden nie chciał się poddawać prowokacji, jednak nie spodziewał się tego, że zmieni się ona całkowicie. W jednej chwili cały spięty patrzył na czarodzieja, by w drugiej zostać niemal zwalonym z nóg świadomością, że już uczestniczył w podobnej walce wokalnej. Tylko że wtedy była to Pomona... Jakby za ruchem różdżki odeszła od astronoma wszelka złość. Nawet jego twarz się zmieniła - zmarszczone brwi rozluźniły się, ostre rysy się wygładziły, żuchwa nie była tak samo usztywniona jak wcześniej. Odpuścił, pozwolił, by odeszło. Bo przecież to nie było tego warte... Nie, gdy Jay czuł się wystarczająco złamany, a Skamander... Kim był tak naprawdę Skamander, żeby poświęcać mu czas? Co ta wymiana zdań miała zmienić? Słyszał ją już, brał w niej udział. Wiedział, jak się skończyła. Ręka zadrżała mu na samo wspomnienie, a oczy zaszły smutkiem i bólem. Patrzył już tak w stronę aurora, rejestrując jego poruszające się usta, dźwięki układające się w słowa, lecz tak naprawdę profesora nie ruszało już to, co się działo. Słowa mijały go, podczas gdy Vane zatracił się we wspomnieniach, czując palenie pod skórą wszystkich emocji - od tych cudownych po najgorsze. Tak bardzo irracjonalnie do otaczającej go mgły i zimna. Czy już zawsze tak to miało wyglądać? Prześladujące go wyrzuty sumienia na przemian z najlepszymi decyzjami, których się podejmował? Słodko-gorzkie wyznania wszechświata o prawdziwości życia?
Pozdrowię je od ciebie.
Dopiero słysząc kolejne słowa Skamandera, Jayden wrócił na ziemię i otrząsnął się z dziwnego zawieszenia. Poczuł opadający mu na dno żołądka kamień i równocześnie dość silne niezrozumienie, które musiało odmalować się na jego twarzy. Dlaczego miał mieć problem z faktem, że ojciec odwiedzałby swoją córkę? Owszem, uważał, że Anthony rodzicem był beznadziejnym, ale nie rozumiał odniesienia się w tym momencie ani do Roselyn, ani do Melanie. Na pewno chodziło o nie w tym wszystkim czy na rzeczy było coś zupełnie innego? Vane odetchnął niezauważenie, wiedząc, że przewarstwienie tej sytuacji go dobijało. W końcu jednak wyprostował się i odszukał hardego spojrzenia aurora. - Co ty masz za problem? - spytał w końcu, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Czy nie było to pytanie, które powinno było paść już wiele lat temu? Dlaczego tak naprawdę Anthony pogardzał astronomem, odkąd tylko przyszło im się poznać? Vane dopiero z czasem nastawił się wrogo do mężczyzny, który porzucił nie tylko jego przyjaciółkę, lecz również i swoje dziecko. Ale co zarzucał Skamander profesorowi? Mógł teraz to wyznać. Raz i na zawsze.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie dzielił postrzeganego przez niego świata na dobro i zło; czerń i biel. On sam zawsze pchał się gdzieś pomiędzy z czasem ucząc się jak krawędź po której stąpał była płynna, giętka, wątła. W końcu był aurorem. Czarodziejem wyszkolonym po to by wyłapywać i posyłać na śmierć tych, którzy zabijali, tych złych wskazywanych przez Ministerstwo, społeczeństwo; czarnoksiężników. Nieraz, kiedy okazywało się to niemożliwe sam stawał się katem - chwalonym za wykonanie zadania, rzuconymi niedbale kolejnymi aktami sprawy zachęcany do wyjścia na żer ponownie. Nie utożsamiał się z kimś kto robił coś dobrego. Nie miał jednak wątpliwości co do tego, że był kimś kto robi coś słusznego, coś co było potrzebne i co zwyczajnie trzeba było zrobić. Może sobie w ten sposób próbował idealizować i weszło mu to tak w krew, że zwyczajnie uznawał to za dogmat - myśl, że wszystko co robił było potrzebne, konieczne. Nie sposób było jednak z czasem zderzać się z ludźmi którzy tego nie rozumieli. Najbardziej denerwowała go wczorajsze poruszenie na zebraniu powołane do życia przez jednego z dowódców. Robił to co chcieli - podniósł różdżkę na Czarnego Pana, zapłacił za to niemalże życiem, wszystko po to by słuchać późnej kazania o tym, że nie powinno się to więcej powtórzyć. Skoro sami nie wiedzieli czego chcą. W jego mniemaniu nie wiedział tego również i Jayden, który jednocześnie chciał chronić swoich uczniów, a przy tym nazywał pogrążonych pod ruinami despotów ofiarami. W takich chwilach czuł, jak powietrze którym oddychał ciążyło mu w płucach. Jak łatwiejsze stałoby się wszystko, gdyby po prostu ci którzy nic nie robili zwyczajnie pozwolili mu robić to co należy by zaprowadzić ład którego tak uporczywie łaknęli. By się odsunęli, milczeli, nie wchodzili mu w drogę. Czuł się jak woźny, który wypruwał sobie żyły doprowadzając zaniedbany korytarz do użyteczności po to by chwilę później ci sami ludzie, którzy chcieli jego czystości wbiegli z błotem i pretensją, że jest mokro i ślisko. Ilekroć o tym myślał odczuwał zmęczenie, frustracje. Nieoczekiwane zetknięcie się z Jaydenem podziałało jak iskra powołująca do życia czekający na wymknięcie się z pod kontroli ogień. W pewnym sensie wyczekiwany, oczyszczający bo palący natłok rozważań. Niespodziewana zmiana postawy nauczyciela Hogwartu zdusiła bijący żar pozwalając przebić się przez niego pytaniu. Skamander czuł na sobie bystre, wyczekujące spojrzenie naukowca, któremu mógł powiedzieć wiele. Część z myśli kłębiących się wokół jego osoby zdążyła już wybrzmieć. Gdyby jednak miał to wszystko zlepić w całość i opisać co tak mierziło go w Jaydenie, w Zakonnikach, w ludziach zamknąć to w słowie lub kilku to:
- Nie wiesz czego chcesz, Vane - byli niezdecydowani - A jeśli ci się wydaje, że wiesz, kiedy już to prawie osiągniesz - zmieniasz zdanie - nie rozumiejący, że wszystko ma swoją cenę, bojący się ją uiścić. Robili bałagan - Dlatego stoicie wszyscy w miejscu - on, zakon. Zmrużył powieki zdając sobie sprawę, jak bezwiednie przeszedł na liczbę mnogą. Choć wycena dotyczyła Jaydena jakiego poznał w chwili w której ten jeszcze przynależał do Zakonu tak wcale by się nie zdziwił gdyby podobne zachowanie reprezentował w każdym aspekcie swego życia - Po prostu nie plącz się pod nogami tych, którzy idą na przód - pod moimi, nie zawadzaj, nie mieszaj się w nic, stój gdzie stoisz, w swoim magicznym świecie. Kończąc zaczął się wycofywać. Nie miał ochoty na ćwiczenia, na bycie tu, na jakiekolwiek towarzystwo.
- Nie wiesz czego chcesz, Vane - byli niezdecydowani - A jeśli ci się wydaje, że wiesz, kiedy już to prawie osiągniesz - zmieniasz zdanie - nie rozumiejący, że wszystko ma swoją cenę, bojący się ją uiścić. Robili bałagan - Dlatego stoicie wszyscy w miejscu - on, zakon. Zmrużył powieki zdając sobie sprawę, jak bezwiednie przeszedł na liczbę mnogą. Choć wycena dotyczyła Jaydena jakiego poznał w chwili w której ten jeszcze przynależał do Zakonu tak wcale by się nie zdziwił gdyby podobne zachowanie reprezentował w każdym aspekcie swego życia - Po prostu nie plącz się pod nogami tych, którzy idą na przód - pod moimi, nie zawadzaj, nie mieszaj się w nic, stój gdzie stoisz, w swoim magicznym świecie. Kończąc zaczął się wycofywać. Nie miał ochoty na ćwiczenia, na bycie tu, na jakiekolwiek towarzystwo.
Find your wings
Chyba właśnie w tej podstawowej części życia się rozmijali. Jayden rozdzielał dobro i zło, lecz nigdy nie oceniał ludzi, tylko ich czyny. Nie popierał bestialstwa i nie interesowało go, skąd pochodziło - zamierzał przeciwstawiać się im w każdej formie. Również tego, które wychodziło spod palców tych dobrych. Krzywda była obiektywną siłą i nikt nie mógł tego zmienić, tak samo jak nikt nie mógł zmienić upartego postrzegania świata przez Skamandera. Obaj zbyt się różnili, żeby kiedykolwiek dojść do porozumienia, ale Vane nie spodziewał się kiedykolwiek, że osoba, którą kochał najbardziej na świecie stanie się właśnie stojącym przed nim aurorem. Nie mógł przewidzieć przyszłości, tak samo jak nie mógł zapobiec przeszłości, w której Roselyn zostawała sama. To już się wydarzyło i nie było w stanie się zmienić. Nikt nie mógł tego naprawić, a nawet jeśli - nie powinno się tykać tego, co już miało miejsce. Czy Jay czuł więc wyrzuty sumienia z powodu wydarzeń z grudnia? Czy postąpiłby tak samo, gdyby mógł przeżyć to ponownie? Mógłby oddać wszystko, by znów przejść przez tamte momenty.
Nie wiesz, czego chcesz, Vane.
Odpowiedź, gdyby trafiła na wzburzony grunt, zapewne uderzyłaby w czarodzieja silniej niż w tym momencie. Czy naprawdę nie wiedział? Czy byłby właśnie w tym miejscu, gdyby nie wiedział? A może to była prawda? Że gubił się po drodze, nie wiedząc, co dokładnie zamierzał osiągnąć? Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, może i odnalazłoby chociażby moment zawieszenia. Moment zainteresowania. Tak się jednak nie stało, a zrezygnowany astronom nie odczuwał żadnego poczucia przywiązania do słów człowieka, który nic dla niego nie znaczył i nie postawił ani jednego kroku, który Vane by zrozumiał. - Myślisz, że tylko ty masz prawo być wściekły, ale nie bierzesz innych ludzi pod uwagę - odmruknął, odwracając się i chcąc po prostu stamtąd zniknąć. Odpuścić, zapomnieć i wpaść ponownie w spiralę własnej udręki i zawieszenia. Bo co innego mu pozostało? - Nie ma jednej racji, Skamander. Nigdy nie będzie - dodał, ale wątpił, by Skamander był w stanie go usłyszeć. Nie obchodziło go to nawet. Jak wszystko w tym momencie.
|zt
Nie wiesz, czego chcesz, Vane.
Odpowiedź, gdyby trafiła na wzburzony grunt, zapewne uderzyłaby w czarodzieja silniej niż w tym momencie. Czy naprawdę nie wiedział? Czy byłby właśnie w tym miejscu, gdyby nie wiedział? A może to była prawda? Że gubił się po drodze, nie wiedząc, co dokładnie zamierzał osiągnąć? Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, może i odnalazłoby chociażby moment zawieszenia. Moment zainteresowania. Tak się jednak nie stało, a zrezygnowany astronom nie odczuwał żadnego poczucia przywiązania do słów człowieka, który nic dla niego nie znaczył i nie postawił ani jednego kroku, który Vane by zrozumiał. - Myślisz, że tylko ty masz prawo być wściekły, ale nie bierzesz innych ludzi pod uwagę - odmruknął, odwracając się i chcąc po prostu stamtąd zniknąć. Odpuścić, zapomnieć i wpaść ponownie w spiralę własnej udręki i zawieszenia. Bo co innego mu pozostało? - Nie ma jednej racji, Skamander. Nigdy nie będzie - dodał, ale wątpił, by Skamander był w stanie go usłyszeć. Nie obchodziło go to nawet. Jak wszystko w tym momencie.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
17 września 1957
Dlaczego wybrała akurat to miejsce? Przecież w Londynie jest tyle urokliwych zakamarków nawet pomimo obrazów wojny w postaci gruzowisk i straszących swą pustką budynków. By nie musieć na to patrzeć wolała się trzymać ulicy Pokątnej gdzie jednak nie straszyła tak wojna. Nie mogła jednak udawać, że jej nie ma, że nie istnieje i Primrose nie dotyczy. Z jednej strony wiedziała dlaczego ta wojna trwa, a z drugiej... czy mogli się obyć bez niej? Czy istniały inne możliwości zrealizowania wielkiego planu? Nie chciała też aby w rozmowie jej z Evandrą ktoś podsłuchiwał. Nie chciała aby ktoś poza nią usłyszał co ma do powiedzenia na temat lorda Carrow. Jeszcze tego brakowały aby poszły w świat gorsze plotki niż te, które już się jej o uszy obiły. Nie były na szczęście gorszące, ale w ustach dobry plotkarek mogły urosnąć do rozmiaru wielkiego skandalu, a nie wiedziała czy była gotowa na takie zderzenie z rzeczywistością, która ostatnio ją mocno doświadczała.
Ubrana w trzewiki wiązane nad kostką, w granatową plisowaną spódnicę, a na to pelerynka z czarnej angory zapinana ozdobną broszą w kształcie czaszki kruka, postąpiła parę kroków do przodu. Włosy miała zebrane w misterny kok podtrzymywany przez srebrną szpilę do włosów, która swoim wzorem pasowała do broszy. Spod peleryny wyłaniały się przedramiona panny Burke, na które nasunęła czarne, skórzane rękawiczki. Weszła ostrożnie na pomost, który otulała wczesnojesienna mgła. W powietrzu czuć było już jej tchnienie, które wciąż walczyło z oddechem lata, a to broniło się zaciekle przed odejściem. Dziś jednak triumfował jesienny klimat. Woda cicho rozbijała się falami o filary pomostu, który zdawał się tkwić w czasie i przestrzeni, nasiąknięty wieloma sekretami i tajemnicami jakie przez lata zdradzali sobie trafiający w to miejsce. Zerknęła kontrolnie, czy na jej ubraniu nie widnieją pozostałości krzewów przez które musiała się przedostać aby wkroczyć na ukryty pomost. Kiedyś jedna, życzliwa jej osoba, zdradziła o istnieniu tego miejsca. Jakby wiedziała, że nadejdą takie dni i sytuacje kiedy lady Burke chętnie skorzysta z ustronności pomostu. Było coś kojącego w otoczeniu jakim się znalazła, a emocje, które nią targały kiedy pisała list do Evandry nie było już tak burzliwe. Od tego czasu sporo się wydarzyło. Odnalazła w Frances bratnią duszę, która tak jak ona dążyła do poznania i zdobycia wiedzy, odkrywania tego co niewidoczne. Udało się jej nawet znaleźć nić porozumienią z lady Fawley, co uważała kiedyś za niemożliwe. Odbyła podróż do przeszłości rodziny wraz z Edgarem i odbywali niezwykłą rozmowę, którą nie spodziewała się kiedykolwiek mieć z nestorem rodu. Otrzymała kolejne zamówienia na talizman od Wren i odkryła w sobie tą część, która od dawna żyła w ukryciu, a teraz powoli pozwalała sobie raz na jakiś czas aby wyjść na światło dzienne. Miała też inspirujące spotkanie z Aquilą, która zasiała pewne ziarno niepewności w sercu panny Burke jeżeli chodziło o osobę Evandry. Primrose musiała się upewnić, że u przyjaciółki wszystko w porządku. Każda z nich żyła swoim życiem, nie były ze sobą już tak blisko jak za czasów szkolnych, ale troszczyła się o nie i zależało jej na ich dobrym samopoczuciu oraz aby były zadowolone z własnego życia.
Rozejrzała się ostrożnie wyczekując przybycia lady Rosier, znając czarownicę ta nie będzie kazała na siebie długo czekać.
Dlaczego wybrała akurat to miejsce? Przecież w Londynie jest tyle urokliwych zakamarków nawet pomimo obrazów wojny w postaci gruzowisk i straszących swą pustką budynków. By nie musieć na to patrzeć wolała się trzymać ulicy Pokątnej gdzie jednak nie straszyła tak wojna. Nie mogła jednak udawać, że jej nie ma, że nie istnieje i Primrose nie dotyczy. Z jednej strony wiedziała dlaczego ta wojna trwa, a z drugiej... czy mogli się obyć bez niej? Czy istniały inne możliwości zrealizowania wielkiego planu? Nie chciała też aby w rozmowie jej z Evandrą ktoś podsłuchiwał. Nie chciała aby ktoś poza nią usłyszał co ma do powiedzenia na temat lorda Carrow. Jeszcze tego brakowały aby poszły w świat gorsze plotki niż te, które już się jej o uszy obiły. Nie były na szczęście gorszące, ale w ustach dobry plotkarek mogły urosnąć do rozmiaru wielkiego skandalu, a nie wiedziała czy była gotowa na takie zderzenie z rzeczywistością, która ostatnio ją mocno doświadczała.
Ubrana w trzewiki wiązane nad kostką, w granatową plisowaną spódnicę, a na to pelerynka z czarnej angory zapinana ozdobną broszą w kształcie czaszki kruka, postąpiła parę kroków do przodu. Włosy miała zebrane w misterny kok podtrzymywany przez srebrną szpilę do włosów, która swoim wzorem pasowała do broszy. Spod peleryny wyłaniały się przedramiona panny Burke, na które nasunęła czarne, skórzane rękawiczki. Weszła ostrożnie na pomost, który otulała wczesnojesienna mgła. W powietrzu czuć było już jej tchnienie, które wciąż walczyło z oddechem lata, a to broniło się zaciekle przed odejściem. Dziś jednak triumfował jesienny klimat. Woda cicho rozbijała się falami o filary pomostu, który zdawał się tkwić w czasie i przestrzeni, nasiąknięty wieloma sekretami i tajemnicami jakie przez lata zdradzali sobie trafiający w to miejsce. Zerknęła kontrolnie, czy na jej ubraniu nie widnieją pozostałości krzewów przez które musiała się przedostać aby wkroczyć na ukryty pomost. Kiedyś jedna, życzliwa jej osoba, zdradziła o istnieniu tego miejsca. Jakby wiedziała, że nadejdą takie dni i sytuacje kiedy lady Burke chętnie skorzysta z ustronności pomostu. Było coś kojącego w otoczeniu jakim się znalazła, a emocje, które nią targały kiedy pisała list do Evandry nie było już tak burzliwe. Od tego czasu sporo się wydarzyło. Odnalazła w Frances bratnią duszę, która tak jak ona dążyła do poznania i zdobycia wiedzy, odkrywania tego co niewidoczne. Udało się jej nawet znaleźć nić porozumienią z lady Fawley, co uważała kiedyś za niemożliwe. Odbyła podróż do przeszłości rodziny wraz z Edgarem i odbywali niezwykłą rozmowę, którą nie spodziewała się kiedykolwiek mieć z nestorem rodu. Otrzymała kolejne zamówienia na talizman od Wren i odkryła w sobie tą część, która od dawna żyła w ukryciu, a teraz powoli pozwalała sobie raz na jakiś czas aby wyjść na światło dzienne. Miała też inspirujące spotkanie z Aquilą, która zasiała pewne ziarno niepewności w sercu panny Burke jeżeli chodziło o osobę Evandry. Primrose musiała się upewnić, że u przyjaciółki wszystko w porządku. Każda z nich żyła swoim życiem, nie były ze sobą już tak blisko jak za czasów szkolnych, ale troszczyła się o nie i zależało jej na ich dobrym samopoczuciu oraz aby były zadowolone z własnego życia.
Rozejrzała się ostrożnie wyczekując przybycia lady Rosier, znając czarownicę ta nie będzie kazała na siebie długo czekać.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Minęły już dwa tygodnie od dnia, kiedy ustaliły, że muszą się spotkać, dlaczego nie udało się umówić wcześniej? Trudno było znaleźć dogodny im obu termin, czy następnym razem będą musiały słać zaproszenia z większym wyprzedzeniem? Gdzie w tym wszystkim miejsce na spontaniczność?
Pojawiła się na obrzeżach Londynu, zdziwiona wskazanym koordynatami. Evandra rozumiała potrzebę prywatnej rozmowy, ale wierzyła, że mogą się spotkać w dowolnym miejscu chronionym odpowiednimi zaklęciami. Krocząc zamgloną ścieżką przez cały czas zaciskała dłoń na wiązowej różdżce, ukrytej w rękawie granatowego płaszcza. Pod rozpiętymi połami można było dostrzec jasnej, koronkowej koszuli zapinanej rzędem drobnych guziczków w kształcie pąków róż, brzeg długiej spódnicy brudnozieloną kratę sunął po ziemi, lecz nie osadzał się nań żaden pył. Srebrzyste włosy spięła w niski kok i ozdobiła ulubioną spinką z perłami, przed wyjściem z domu upewniając się, że żaden z kosmyków nie wymsknie się niepostrzeżenie. Chcąc zadbać o bezpieczeństwo, nasunęła nań kaptur, który rozkładał się miękko na jej ramionach, częściowo przesłaniając twarz. Stukot obcasów niknął głucho między drzewami, a lady Rosier nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że jest obserwowana. Kilka razy obejrzała się nawet przez ramię, przypominając sobie liczne ostrzeżenia, lecz nikt za nią nie szedł, odpowiadała jej cisza. W ciągu ostatnich dni to ona była tą, która przynosiła światło i dawała nadzieję, powtarzając o bezpieczeństwie i porządku, jakie miały panować na terenach Londynu. Głosiła siłę i skuteczność Ministra Magii, a także słuszność podejmowanych działań. Kreowała się na zdecydowaną zwolenniczkę i obrończynię tradycji, którą po prawdzie nie zawsze się czuła. Wciąż poznawała zasady rządzące jej nowym światem, ale była zdeterminowana, by je poznać i wprowadzić w życie. Sądziła, że już ma plan, ale uparcie ignorowała jego słabe punkty.
Widząc znajomą postać odetchnęła z ulgą i przyspieszonym krokiem znalazła się obok przyjaciółki. Związane gładko w eleganckim upięciu włosy nie pasowały do panny Primrose, a raczej tak się Evandrze wydawało. Zawsze w biegu, rozwiana, zamyślona, skupiona na wielu kwestiach na raz; teraz spokojna i poważna, tak bardzo do siebie niepodobna. A jednak! Wyglądała inaczej, lecz nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do którego rodu była przedstawicielką. Podczas ich ostatniego spotkania nosiła bryczesy i krótki żakiet, jakże różne od surowej elegancji.
- Kochana, jak dobrze cię widzieć - przywitała ją ciepłym uściskiem, zatrzymała ją na wyciągniętych ramionach i przyjrzała się uważnie znajomej twarzy. - Jak to możliwe, że z każdym naszym spotkaniem mam przyjemność poznać twoje inne oblicze? - Nie miał to być przytyk, a chęć okazania wrażenia, jakie na niej wywierała. - Wybacz, że nie znalazłam dla ciebie czasu wcześniej. Mam nadzieję, że w tym czasie nie doszło do żadnego… pogłębienia konfliktu? - Ściągnęła brwi, od razu nawiązując do celu ich spotkania. Prawdę mówiąc chciała omówić temat lorda Carrow możliwie najprędzej, by mieć też czas na inne kwestie. Podczas przejażdżki konnej udało im się zaledwie liznąć kilka bieżących spraw, a przecież było tego o wiele więcej. Wypuściła przyjaciółkę z objęć i służyła jej ramieniem w drodze przez zawilgocony pomost.
Pojawiła się na obrzeżach Londynu, zdziwiona wskazanym koordynatami. Evandra rozumiała potrzebę prywatnej rozmowy, ale wierzyła, że mogą się spotkać w dowolnym miejscu chronionym odpowiednimi zaklęciami. Krocząc zamgloną ścieżką przez cały czas zaciskała dłoń na wiązowej różdżce, ukrytej w rękawie granatowego płaszcza. Pod rozpiętymi połami można było dostrzec jasnej, koronkowej koszuli zapinanej rzędem drobnych guziczków w kształcie pąków róż, brzeg długiej spódnicy brudnozieloną kratę sunął po ziemi, lecz nie osadzał się nań żaden pył. Srebrzyste włosy spięła w niski kok i ozdobiła ulubioną spinką z perłami, przed wyjściem z domu upewniając się, że żaden z kosmyków nie wymsknie się niepostrzeżenie. Chcąc zadbać o bezpieczeństwo, nasunęła nań kaptur, który rozkładał się miękko na jej ramionach, częściowo przesłaniając twarz. Stukot obcasów niknął głucho między drzewami, a lady Rosier nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że jest obserwowana. Kilka razy obejrzała się nawet przez ramię, przypominając sobie liczne ostrzeżenia, lecz nikt za nią nie szedł, odpowiadała jej cisza. W ciągu ostatnich dni to ona była tą, która przynosiła światło i dawała nadzieję, powtarzając o bezpieczeństwie i porządku, jakie miały panować na terenach Londynu. Głosiła siłę i skuteczność Ministra Magii, a także słuszność podejmowanych działań. Kreowała się na zdecydowaną zwolenniczkę i obrończynię tradycji, którą po prawdzie nie zawsze się czuła. Wciąż poznawała zasady rządzące jej nowym światem, ale była zdeterminowana, by je poznać i wprowadzić w życie. Sądziła, że już ma plan, ale uparcie ignorowała jego słabe punkty.
Widząc znajomą postać odetchnęła z ulgą i przyspieszonym krokiem znalazła się obok przyjaciółki. Związane gładko w eleganckim upięciu włosy nie pasowały do panny Primrose, a raczej tak się Evandrze wydawało. Zawsze w biegu, rozwiana, zamyślona, skupiona na wielu kwestiach na raz; teraz spokojna i poważna, tak bardzo do siebie niepodobna. A jednak! Wyglądała inaczej, lecz nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do którego rodu była przedstawicielką. Podczas ich ostatniego spotkania nosiła bryczesy i krótki żakiet, jakże różne od surowej elegancji.
- Kochana, jak dobrze cię widzieć - przywitała ją ciepłym uściskiem, zatrzymała ją na wyciągniętych ramionach i przyjrzała się uważnie znajomej twarzy. - Jak to możliwe, że z każdym naszym spotkaniem mam przyjemność poznać twoje inne oblicze? - Nie miał to być przytyk, a chęć okazania wrażenia, jakie na niej wywierała. - Wybacz, że nie znalazłam dla ciebie czasu wcześniej. Mam nadzieję, że w tym czasie nie doszło do żadnego… pogłębienia konfliktu? - Ściągnęła brwi, od razu nawiązując do celu ich spotkania. Prawdę mówiąc chciała omówić temat lorda Carrow możliwie najprędzej, by mieć też czas na inne kwestie. Podczas przejażdżki konnej udało im się zaledwie liznąć kilka bieżących spraw, a przecież było tego o wiele więcej. Wypuściła przyjaciółkę z objęć i służyła jej ramieniem w drodze przez zawilgocony pomost.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Evandro – uśmiechnęła się na widok przyjaciółki i odwzajemniła uścisk, po czym słysząc jej pytanie przekrzywiła lekko głowę na bok patrząc na nią z rozbawieniem w szaro – zielonych oczach. – Powoli sama odkrywam swoje oblicza. Jedno z nich pomógł mi odnaleźć Rigel.
Odpowiedziała po chwili namysłu. Ktoś kiedyś powiedział, ze ludzie się nie zmieniają, parę lat później inna mądra głowa oznajmiła, że właśnie się zmieniają albo ukazują skrywane skrzętnie inne swoje osobowości. Sama nie należała do filozofów, ale mogła zgodzić się z ostatnim stwierdzeniem, że każdy skrywał wiele oblicz i zależnie od sytuacji lub wydarzeń takie oblicze pokazywał. Primrose oswajała się ze swoim poważnym i chłodnym świeżo odkrytym „ja” choć dla przyjaciół i rodziny miała wiele ciepła i miłości, których nie miała zamiaru ukrywać. Ujęła lady Rosier pod ramię by razem z nią spokojnie maszerować przez pomost, który ponoć zwany jest Pomostem Przemytników. Czemuż się dziwić skoro to miejsce polecił jej właśnie jeden z nich.
-Nie przejmuj się. Jesteś żoną nestora rodu, zakładam że masz sporo na głowie – zapewniła Evandrę i szczerze w to wierzyła. Zdawała sobie sprawę w jakim świecie przyszło im żyć, a lord Rosier był znaczną i niezwykle ważną personą w społeczeństwie magicznym. Przy takim mężu na pewno było wiele do roboty. – Ciężko nazwać to konfliktem…
Westchnęła cicho na wspomnienie o lordzie Carrow, który wzburzył jej krew i spowodował nie małe zamieszanie w życiu szlachcianki.
-Obawiam się, że coś mi umknęło. – Zaczęła powoli. – Być może to moja wina, kiedy się nad tym zastanowić. Jednego popołudnia, jeszcze latem byliśmy na przejażdżce konnej. Przyznaję, wyszło to z mojej inicjatywy. Wprosiłam się…
I to pewnie od tego wszystko się zaczęło. Lord Carrow zapewne odebrał to jako narzucanie się i chęć uwiedzenia go, zaciągnięcia przed ołtarz.
-Było miło, całkiem przyjemnie… i dwa tygodnie temu natknęłam się na niego przez przypadek w La Fantasmagorie. – I wtedy wszystko się zaczęło. Nadal w pełni nie rozumiała co się stało. – Był nieprzyjemny, wręcz grubiański. Zbudował dystans między nami jakbyśmy się zupełnie nie znali lub jakbym wyrządziła mu jakiś afront. Zbywał mnie i ewidentnie pokazywał pogardę dla biznesu jaki prowadzi moja rodzina. Co mnie dziwi, gdyż sam jest zarządcą stajni rodowych, nie obca mu praca, wie z czym się wiąże robienie interesów, a jednak… pogarda w jego słowach była wyczuwalna.
Wbiła wzrok w mgłę jaka je otulała. Pomost swym wyglądem zapewniał, ze każde słowo które tu padnie pozostanie pod jego piecza, a ona sama czuła się tu dziwnie bezpieczna. Być może było to złudne uczucie, z którym przyjdzie się jej zmierzyć później.
-A na sam koniec, powiedział, że ze względu na naszą sytuację musi ukrócić naszą znajomość, gdyż duma Carrowów nie pozwala mu dalej brnąć. O co mogło chodzić? Czy jest z kimś po słowie i obawia się plotek oraz pomówień? Sam powiedział, że to stawia mnie w niekorzystnej sytuacji, ale nie może inaczej. Musiałam go czymś urazić, ale pomimo tego czy zasługuję na takie traktowanie. Nawet go przeprosiłam, ale powiedział, że nie ma takiej potrzeby. Kurtuazja czy prawda? Od tamtego czasu nie widziałam lorda Carrow, ani nie nawiązałam z nim kontaktu. Jeżeli nie chce mnie widzieć, to nie będę się narzucać… Myślisz, że przesadzam?
Prim nie miała doświadczenia w kontaktach z dżentelmenami ze swojej klasy. Jednak głównie obracała się w kobiecym gronie, a braci i kuzyna ciężko było nazwać polem do nauki. Matczynej głowy wolała nie zajmować takimi sprawami. Zamiast odpowiedzi otrzymałaby wykład, a tego najmniej teraz potrzebowała. Liczyła, że Evandra może rzucić nowe światło na całą sytuacje, a może coś się jej już obiło o uszy?
Odpowiedziała po chwili namysłu. Ktoś kiedyś powiedział, ze ludzie się nie zmieniają, parę lat później inna mądra głowa oznajmiła, że właśnie się zmieniają albo ukazują skrywane skrzętnie inne swoje osobowości. Sama nie należała do filozofów, ale mogła zgodzić się z ostatnim stwierdzeniem, że każdy skrywał wiele oblicz i zależnie od sytuacji lub wydarzeń takie oblicze pokazywał. Primrose oswajała się ze swoim poważnym i chłodnym świeżo odkrytym „ja” choć dla przyjaciół i rodziny miała wiele ciepła i miłości, których nie miała zamiaru ukrywać. Ujęła lady Rosier pod ramię by razem z nią spokojnie maszerować przez pomost, który ponoć zwany jest Pomostem Przemytników. Czemuż się dziwić skoro to miejsce polecił jej właśnie jeden z nich.
-Nie przejmuj się. Jesteś żoną nestora rodu, zakładam że masz sporo na głowie – zapewniła Evandrę i szczerze w to wierzyła. Zdawała sobie sprawę w jakim świecie przyszło im żyć, a lord Rosier był znaczną i niezwykle ważną personą w społeczeństwie magicznym. Przy takim mężu na pewno było wiele do roboty. – Ciężko nazwać to konfliktem…
Westchnęła cicho na wspomnienie o lordzie Carrow, który wzburzył jej krew i spowodował nie małe zamieszanie w życiu szlachcianki.
-Obawiam się, że coś mi umknęło. – Zaczęła powoli. – Być może to moja wina, kiedy się nad tym zastanowić. Jednego popołudnia, jeszcze latem byliśmy na przejażdżce konnej. Przyznaję, wyszło to z mojej inicjatywy. Wprosiłam się…
I to pewnie od tego wszystko się zaczęło. Lord Carrow zapewne odebrał to jako narzucanie się i chęć uwiedzenia go, zaciągnięcia przed ołtarz.
-Było miło, całkiem przyjemnie… i dwa tygodnie temu natknęłam się na niego przez przypadek w La Fantasmagorie. – I wtedy wszystko się zaczęło. Nadal w pełni nie rozumiała co się stało. – Był nieprzyjemny, wręcz grubiański. Zbudował dystans między nami jakbyśmy się zupełnie nie znali lub jakbym wyrządziła mu jakiś afront. Zbywał mnie i ewidentnie pokazywał pogardę dla biznesu jaki prowadzi moja rodzina. Co mnie dziwi, gdyż sam jest zarządcą stajni rodowych, nie obca mu praca, wie z czym się wiąże robienie interesów, a jednak… pogarda w jego słowach była wyczuwalna.
Wbiła wzrok w mgłę jaka je otulała. Pomost swym wyglądem zapewniał, ze każde słowo które tu padnie pozostanie pod jego piecza, a ona sama czuła się tu dziwnie bezpieczna. Być może było to złudne uczucie, z którym przyjdzie się jej zmierzyć później.
-A na sam koniec, powiedział, że ze względu na naszą sytuację musi ukrócić naszą znajomość, gdyż duma Carrowów nie pozwala mu dalej brnąć. O co mogło chodzić? Czy jest z kimś po słowie i obawia się plotek oraz pomówień? Sam powiedział, że to stawia mnie w niekorzystnej sytuacji, ale nie może inaczej. Musiałam go czymś urazić, ale pomimo tego czy zasługuję na takie traktowanie. Nawet go przeprosiłam, ale powiedział, że nie ma takiej potrzeby. Kurtuazja czy prawda? Od tamtego czasu nie widziałam lorda Carrow, ani nie nawiązałam z nim kontaktu. Jeżeli nie chce mnie widzieć, to nie będę się narzucać… Myślisz, że przesadzam?
Prim nie miała doświadczenia w kontaktach z dżentelmenami ze swojej klasy. Jednak głównie obracała się w kobiecym gronie, a braci i kuzyna ciężko było nazwać polem do nauki. Matczynej głowy wolała nie zajmować takimi sprawami. Zamiast odpowiedzi otrzymałaby wykład, a tego najmniej teraz potrzebowała. Liczyła, że Evandra może rzucić nowe światło na całą sytuacje, a może coś się jej już obiło o uszy?
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Odkrywanie samego siebie było istotnym elementem rozwoju każdego człowieka. Fascynującym było obserwowanie zachodzących na przestrzeni lat zmian, jakimi podawali się wszyscy wokół. Panna Burke zdawała się być tą samą dociekliwą dziewczyną, z jaką przyjaźniła się przez wszystkie lata Hogwartu, tyle że wyostrzył jej się język, a cele wyklarowały. Stała przed nią kobieta, z którą mimo iż nie spędzały wspólnie każdej wolnej chwili, to łączyły je więź, jakiej żadna z przybranych masek nie mogła rozerwać. Dziś mimo uśmiechu i ciepłego uścisku Evandra nie mogła odeprzeć wrażenia, że kryło się za tym coś jeszcze.
Zasłuchała się w opowieść Primrose, której głos wyrażał poruszenie, o jakie dawno nie posądziłaby przyjaciółki. O tym, że w stajniach Carrowów pojawiały się panny słyszała już przed miesiącem i nawet zdążyła o to zapytać Aresa. Kuzyn oszczędził jej szczegółów, bardziej będąc poirytowanym istnieniem plotek w ogóle, niż chcąc tłumaczyć się ze swoich czynów. Był mężczyzną o szlachetnym sercu, a skoro panna Burke sama przyznała, że się wprosiła, to chciał wyłącznie dbać o jej dobre imię, nie zdradzając ich małej tajemnicy. Evandra zachowała spokój, nie dając się ponieść emocjom Prim.
- Ze względu na sytuację? - Również nie rozumiała tego, co Ares mógłby mieć na myśli. Nie wspominał, że wiążą go obietnice, a przecież jakby tak się stało, pochwaliłby się wybranką, czy tak? Rozmowa była najlepszym rozwiązaniem, ale gdyby ludzie z łatwością się otwierali, chowając dumę do kieszeni, żaden konflikt nie powstałby od wieków. Umiejętność prowadzenia konwersacji jest jedną z najcenniejszych, przydających się na salonach, ale to nie wyuczenie się sztywnych zasad na pamięć świadczyło o biegłości poruszania się w temacie, tylko wyczuwanie nastroju rozmówcy, znajomość jego cech i bezczelność w ich wykorzystaniu. Odpowiednio poprowadzoną rozmową można było osiągnąć upragniony cel, od zyskania sojusznika po skłócenie ze sobą innych. Zadanie to było tym prostsze, im szybciej zdołało się dostrzec te proste schematy.
- Jeśli to nie twoja wina, nie powinnaś do niego pisać. - Pogładziła wierzch jej dłoni. - Poczułby presję, zobligowany do uprzejmości nie będzie szczery. Jeśli będzie miał w sobie na tyle rozumu, by ponownie zastanowić się nad swoim zachowaniem, na pewno sam się odezwie z zamiarem wyjaśnienia sytuacji. - Nie wspomniała jej, że takie wnioski raczej nie przychodziły mu zbyt prędko, zdradzając, że jego skłonności do dramatyzowania są niemal tak wielkie, jak te Evandry. - Poza tym… - Zmarszczyła brwi w zdziwieniu i spojrzała na Primrose. - Ares? Naprawdę? - Zgadzała się, że jest przystojny i może się paniom podobać, ale żeby pannie Burke? Byli jak dwa ognie, wybuchowe, nieco ekscentryczne, zdecydowane i nieznoszące sprzeciwu. Nie było zaskoczeniem, że podczas wizyty w balecie doszło między nimi do kłótni, aż dziw bierze, że dopiero podczas drugiego spotkania. - Prawdą jest, że przyszło mu borykać się z pewnymi naciskami. - I tak dostał dziesięć lat wolności więcej, niż szlachetnie urodzona panna, nie powinien się dziwić, że przyszedł na niego czas. - Jestem przekonana, że nie miał nic złego na myśli i nie chciał cię skrzywdzić. To przez natłok obowiązków jest tak rozdrażniony, zapewne potrzebuje chwili, by oswoić się ze swoim nowym życiem. - Ares deklarował ustatkowanie się, ale widać było jak jego serce rwało się do dalszych podróży i przygód. - Daj mu szansę na wyjście z tej sytuacji z twarzą i przeświadczeniem, że robi coś dobrze.
Zasłuchała się w opowieść Primrose, której głos wyrażał poruszenie, o jakie dawno nie posądziłaby przyjaciółki. O tym, że w stajniach Carrowów pojawiały się panny słyszała już przed miesiącem i nawet zdążyła o to zapytać Aresa. Kuzyn oszczędził jej szczegółów, bardziej będąc poirytowanym istnieniem plotek w ogóle, niż chcąc tłumaczyć się ze swoich czynów. Był mężczyzną o szlachetnym sercu, a skoro panna Burke sama przyznała, że się wprosiła, to chciał wyłącznie dbać o jej dobre imię, nie zdradzając ich małej tajemnicy. Evandra zachowała spokój, nie dając się ponieść emocjom Prim.
- Ze względu na sytuację? - Również nie rozumiała tego, co Ares mógłby mieć na myśli. Nie wspominał, że wiążą go obietnice, a przecież jakby tak się stało, pochwaliłby się wybranką, czy tak? Rozmowa była najlepszym rozwiązaniem, ale gdyby ludzie z łatwością się otwierali, chowając dumę do kieszeni, żaden konflikt nie powstałby od wieków. Umiejętność prowadzenia konwersacji jest jedną z najcenniejszych, przydających się na salonach, ale to nie wyuczenie się sztywnych zasad na pamięć świadczyło o biegłości poruszania się w temacie, tylko wyczuwanie nastroju rozmówcy, znajomość jego cech i bezczelność w ich wykorzystaniu. Odpowiednio poprowadzoną rozmową można było osiągnąć upragniony cel, od zyskania sojusznika po skłócenie ze sobą innych. Zadanie to było tym prostsze, im szybciej zdołało się dostrzec te proste schematy.
- Jeśli to nie twoja wina, nie powinnaś do niego pisać. - Pogładziła wierzch jej dłoni. - Poczułby presję, zobligowany do uprzejmości nie będzie szczery. Jeśli będzie miał w sobie na tyle rozumu, by ponownie zastanowić się nad swoim zachowaniem, na pewno sam się odezwie z zamiarem wyjaśnienia sytuacji. - Nie wspomniała jej, że takie wnioski raczej nie przychodziły mu zbyt prędko, zdradzając, że jego skłonności do dramatyzowania są niemal tak wielkie, jak te Evandry. - Poza tym… - Zmarszczyła brwi w zdziwieniu i spojrzała na Primrose. - Ares? Naprawdę? - Zgadzała się, że jest przystojny i może się paniom podobać, ale żeby pannie Burke? Byli jak dwa ognie, wybuchowe, nieco ekscentryczne, zdecydowane i nieznoszące sprzeciwu. Nie było zaskoczeniem, że podczas wizyty w balecie doszło między nimi do kłótni, aż dziw bierze, że dopiero podczas drugiego spotkania. - Prawdą jest, że przyszło mu borykać się z pewnymi naciskami. - I tak dostał dziesięć lat wolności więcej, niż szlachetnie urodzona panna, nie powinien się dziwić, że przyszedł na niego czas. - Jestem przekonana, że nie miał nic złego na myśli i nie chciał cię skrzywdzić. To przez natłok obowiązków jest tak rozdrażniony, zapewne potrzebuje chwili, by oswoić się ze swoim nowym życiem. - Ares deklarował ustatkowanie się, ale widać było jak jego serce rwało się do dalszych podróży i przygód. - Daj mu szansę na wyjście z tej sytuacji z twarzą i przeświadczeniem, że robi coś dobrze.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Primrose była duma z tego, że potrafiła panować nad swoimi emocjami. Nie zdradzać się z nimi, by nie dać nikomu broni do ręki, która mogłaby ją zranić. W szkole kiedy Aquila i Evandra żyły emocjami, te wręcz z nich wypływały całymi falami, panna Burke unosiła jedynie sceptycznie brew, wzdychała i przewracała oczami. Emocje zaś pojawiały się kiedy nikt nie patrzył albo w wielkim wzbudzeniu, gdy czara goryczy została przelana. Wtedy potrafiła ukazać całą gamę uczuć i myśli, nawet takich, o które nikt by jej nie posądził. Tym razem było podobnie. Zwykle stroniąca od angażowania się w jakikolwiek sposób w relacje z przedstawicielami płci męskiej, lady Burke właśnie opowiadała z pełnym zaangażowaniem, całą paletą emocji o tym jak została potraktowana przez kuzyna swojej przyjaciółki. Sama do końca nie wiedziała dlaczego tak ją to obeszło. Zwykle by uznała, że nie ma sobie co głowy zawracać takimi bzdurami, ale teraz, kiedy o tym myślała, przed oczami stawała jej cała postawa lorda Carrow. Jego chłodne spojrzenie, zimne słowa, obojętność.
-Tego tego nie rozumiem. Nie ma żadnej sytuacji. W każdym razie o niczym mi nie… - urwała nagle w połowie wypowiadanych słów i spojrzała na Evandrę szaro -zielonymi oczami, w których coś błyszczało niebezpiecznie. Po czym zaśmiała się cicho, jakby wymuszenie.- O nie… Czy sądzisz, że mógł pomyśleć, że na niego poluję?
Teraz to do niej dotarło w pełnej świadomości. Wcześniej była to tylko upierdliwa myśl, która kołacze się w głowie, ale nic poza tym. Teraz kiedy wybrzmiały jej własne słowa oraz dołączyła do nich lady Rosier uświadomiła sobie jakie to absurdalne i jednocześnie prawdziwe.
-Jaka jestem głupia. - Powiedziała przymykając lekko oczy w geście rezygnacji. - Oczywiście, że musiał tak pomyśleć. Dobrze urodzona panna i kawaler z majątkiem i tytułem. Z sąsiadującymi ziemiami. Z biznesem. Przecież to takie oczywiste, że też od razu na to nie wpadłam.
Może gdyby Ares wtedy jej powiedział, żeby nie robiła sobie żadnych nadziei i przestała wodzić za nim wzrokiem, to owszem, na początku unosiłaby się, ale zaraz potem sprostowała i zapewniła, że nic takiego nie chodzi jej po głowie. Istniałaby szansa, że nigdy do żadnego afrontu by nie doszło. Zwolniła trochę kroku, słuchając uważnie przyjaciółki. Byli w końcu rodzina, na pewno lepiej znała Aresa i mogła przewidzieć jak ten się zachowa.
-Nie mam zamiaru pisać - odpowiedziała od razu pewna swojego. Nie ważne co sobie myślał, czy o co podejrzewał Primrose, wyrządził jej duży afront, a lady Burke takich rzeczy łatwo nie wybaczała. Nie miała natury mściwej czy złośliwej, ale pewnych rzeczy się nie zapomina, a wybacza z wielkim trudem. Lord Carrow musiałby się dość mocno postarać aby młoda czarownica nie miała obiekcji do kolejnej rozmowy. Słysząc lekkie zdziwienie i czyżby wyrzut w głosie Evandry uniosła do góry brwi w niemym zdziwieniu i wzruszyła lekko ramionami.
-Nie rozumiem - powiedziała całkiem szczerze, nawet nie podejrzewając przyjaciółki o pewien tok myślenia. - Sam się o to prosił, cały czas się chwalił jakim to jest świetnym jeźdźcem, jak ma dobry dosiad, a jego konie najlepsze w całej Anglii. Rzucił wyzwanie, aż kusiło aby powiedzieć: “sprawdzam” i tak zrobiłam. Teraz odbija mi się to czkawką.
Przystanęła na końcu pomostu otulonego mgłą, która leniwie płynęła u ich stóp zakrywając czubki butów. Uwagi lady Rosier były słuszne i miały mocne osadzenie w rzeczywistości. Wiele kobiet kierowało tak swoimi rozmówcami, mężami, że ci byli przeświadczeni, że wszystko co robią to wyłącznie ich decyzja. A jednak ktoś im szeptał coś do ucha. Nie zawsze tak się dało, nie zawsze była też taka potrzeba. Wszystko zależało od sytuacji i osoby zaangażowanej.
-Nie skreślam lorda Carrowa, daję drugą, a nawet trzecią szansę. Tego możesz być pewna. - Zapewniła przyjaciółkę i ujęła jej dłoń. - Dość o mnie. Co u Ciebie? Jak sobie dajesz radę?
Były to proste pytania, ale podszyte ogromnymi pokładami troski o przyjaciółkę. Przy takim mężu jakim był lord Rosier na pewno nie było łatwo o proste życie.
-Słyszałam, że byłaś obecna na egzekucji… - Dodała jeszcze patrząc uważnie na Evandrę. Nie należała ona do lękliwych czy kruchych istot, miała w sobie w ogromną siłę. Ale na każdym zrobiłaby wrażenie egzekucja, niezależnie jak silnym się było.
-Tego tego nie rozumiem. Nie ma żadnej sytuacji. W każdym razie o niczym mi nie… - urwała nagle w połowie wypowiadanych słów i spojrzała na Evandrę szaro -zielonymi oczami, w których coś błyszczało niebezpiecznie. Po czym zaśmiała się cicho, jakby wymuszenie.- O nie… Czy sądzisz, że mógł pomyśleć, że na niego poluję?
Teraz to do niej dotarło w pełnej świadomości. Wcześniej była to tylko upierdliwa myśl, która kołacze się w głowie, ale nic poza tym. Teraz kiedy wybrzmiały jej własne słowa oraz dołączyła do nich lady Rosier uświadomiła sobie jakie to absurdalne i jednocześnie prawdziwe.
-Jaka jestem głupia. - Powiedziała przymykając lekko oczy w geście rezygnacji. - Oczywiście, że musiał tak pomyśleć. Dobrze urodzona panna i kawaler z majątkiem i tytułem. Z sąsiadującymi ziemiami. Z biznesem. Przecież to takie oczywiste, że też od razu na to nie wpadłam.
Może gdyby Ares wtedy jej powiedział, żeby nie robiła sobie żadnych nadziei i przestała wodzić za nim wzrokiem, to owszem, na początku unosiłaby się, ale zaraz potem sprostowała i zapewniła, że nic takiego nie chodzi jej po głowie. Istniałaby szansa, że nigdy do żadnego afrontu by nie doszło. Zwolniła trochę kroku, słuchając uważnie przyjaciółki. Byli w końcu rodzina, na pewno lepiej znała Aresa i mogła przewidzieć jak ten się zachowa.
-Nie mam zamiaru pisać - odpowiedziała od razu pewna swojego. Nie ważne co sobie myślał, czy o co podejrzewał Primrose, wyrządził jej duży afront, a lady Burke takich rzeczy łatwo nie wybaczała. Nie miała natury mściwej czy złośliwej, ale pewnych rzeczy się nie zapomina, a wybacza z wielkim trudem. Lord Carrow musiałby się dość mocno postarać aby młoda czarownica nie miała obiekcji do kolejnej rozmowy. Słysząc lekkie zdziwienie i czyżby wyrzut w głosie Evandry uniosła do góry brwi w niemym zdziwieniu i wzruszyła lekko ramionami.
-Nie rozumiem - powiedziała całkiem szczerze, nawet nie podejrzewając przyjaciółki o pewien tok myślenia. - Sam się o to prosił, cały czas się chwalił jakim to jest świetnym jeźdźcem, jak ma dobry dosiad, a jego konie najlepsze w całej Anglii. Rzucił wyzwanie, aż kusiło aby powiedzieć: “sprawdzam” i tak zrobiłam. Teraz odbija mi się to czkawką.
Przystanęła na końcu pomostu otulonego mgłą, która leniwie płynęła u ich stóp zakrywając czubki butów. Uwagi lady Rosier były słuszne i miały mocne osadzenie w rzeczywistości. Wiele kobiet kierowało tak swoimi rozmówcami, mężami, że ci byli przeświadczeni, że wszystko co robią to wyłącznie ich decyzja. A jednak ktoś im szeptał coś do ucha. Nie zawsze tak się dało, nie zawsze była też taka potrzeba. Wszystko zależało od sytuacji i osoby zaangażowanej.
-Nie skreślam lorda Carrowa, daję drugą, a nawet trzecią szansę. Tego możesz być pewna. - Zapewniła przyjaciółkę i ujęła jej dłoń. - Dość o mnie. Co u Ciebie? Jak sobie dajesz radę?
Były to proste pytania, ale podszyte ogromnymi pokładami troski o przyjaciółkę. Przy takim mężu jakim był lord Rosier na pewno nie było łatwo o proste życie.
-Słyszałam, że byłaś obecna na egzekucji… - Dodała jeszcze patrząc uważnie na Evandrę. Nie należała ona do lękliwych czy kruchych istot, miała w sobie w ogromną siłę. Ale na każdym zrobiłaby wrażenie egzekucja, niezależnie jak silnym się było.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Tama stawiana przed emocjami miała to do siebie, że lubiła się kruszyć i puszczać w najmniej spodziewanym momencie, o czym Evandra doskonale wiedziała, dając się często ponieść skrajnościami. W ostatnich latach starała się trzymać je na wodzy, ale oczekiwania nie zawsze szły w parze z rzeczywistością. Nerwowy śmiech Primrose świadczył o tym, że naprawdę przejmuje się sytuacją z Aresem i nie chce dopuścić do eskalacji.
- Nie traktuj tego personalnie, kochana - wtrąciła od razu uspokajającym tonem. - Jeśli naprawdę tak pomyślał, to tylko dlatego, że czuje presję. Na pewno zda sobie sprawę ze swojej pomyłki i pospieszy z wyjaśnieniami, gdy tylko będzie na to gotów.
Przechwałki i wzajemne testowanie granic były ich elementem wspólnym, a ich świadomość można było przy odrobinie wysiłku wykorzystać. Drobna manipulacja mogłaby być świetnym rozwiązaniem, ale nie mogła zmuszać do tego Primrose, nie będąc w stu procentach pewną czy uda jej się udźwignąć jej ciężar. Zapewnienie o dzieleniu drugiej, a nawet trzeciej szansy dawało nadzieję, że nie wszystko między nimi było skazane na porażkę.
- Śmierć to zawsze trudny widok, niezależnie od tego kogo przychodzi nam pożegnać. Nadchodzi wtedy moment zadumy, który zmusza nas do refleksji. - Spojrzała z ukosa na przyjaciółkę, badając jej reakcję. Od dnia, w którym pożegnali brata Primrose minęło już kilka lat, chciałoby się wierzyć, że taki czas wystarczy do oswojenia się ze świadomością czyjegoś braku i do zapełnienia powstałej pustki. Evandra nie doznała dotychczas uczucia rozpaczy po śmierci bliskiej osoby, która dogłębnie by ją ogarnęła. Mogła tylko domyślać się co działo się w duszy panny Burke. - Pociesza myśl, że biegający na wolności szaleńcy zostaną niechybnie schwytani i przestaną być dla nas zagrożeniem. Ta kobieta, która zaatakowała tamtego dnia… - Urwała w pół zdania i pokręciła głową z rezygnacją. - Przykro patrzeć jak młodzi czarodzieje przekreślają swoją szansę, lecz w przypadku chorób psychicznych nie zawsze mamy możliwość, by taką osobę uleczyć. - Wiedziała, że Justine Tonks była szlamą, ale może ten fakt umknął Primrose i nie będzie prawić jej morałów za sympatyzowanie z czarodziejami brudnej krwi, z czym miała skończyć przed paroma laty. Zwykle też daleka była od nazywania innych szaleńcami, zwłaszcza przez wzgląd na krążące o jej rodzie plotki, jakoby utrata zmysłów była dla Lestrange’ów cechą przekazywaną we krwi. Nie chcąc poświęcać całego dostępnego im czasu na rozmowę o rebeliantach, posłała Primrose uśmiech.
- Tristan bardzo mnie wspiera i ja staram się ściągnąć trud z jego ramion. - Nawet jeśli oznacza to poparcie decyzji o pozbawieniu przyszłości początkującej baleriny, która wedle słów zaufanej madame Mericourt wpływa na jego rozproszenie. - Wiem, że mam w nim oparcie, ale… czasem to nie wystarcza. Zwłaszcza kiedy na horyzoncie pojawia się mój brat. - Na uśmiech Evandry wpłynął smutek, gdy odsuwała wzrok na skąpaną we mgle taflę wody. - Jest silny i widzę, że stara się dopasować do stawianych mu wymagań, ale brakuje mu umiejętności… wyczucia co jest odpowiednie, a co nie… Do tego jego stosunki z Tristanem są wciąż napięte. Nie chcę zostać zmuszona do obierania stron. - Otwierała się przed Primrose ze świadomością, że ta nie przekaże dalej skrywanych tajemnic, zupełnie jak za czasów szkolnych, kiedy ich więź była mocna, niezdolna do przerwania. - Martwię się o niego i nie chcę zostawiać go z tym samego.
- Nie traktuj tego personalnie, kochana - wtrąciła od razu uspokajającym tonem. - Jeśli naprawdę tak pomyślał, to tylko dlatego, że czuje presję. Na pewno zda sobie sprawę ze swojej pomyłki i pospieszy z wyjaśnieniami, gdy tylko będzie na to gotów.
Przechwałki i wzajemne testowanie granic były ich elementem wspólnym, a ich świadomość można było przy odrobinie wysiłku wykorzystać. Drobna manipulacja mogłaby być świetnym rozwiązaniem, ale nie mogła zmuszać do tego Primrose, nie będąc w stu procentach pewną czy uda jej się udźwignąć jej ciężar. Zapewnienie o dzieleniu drugiej, a nawet trzeciej szansy dawało nadzieję, że nie wszystko między nimi było skazane na porażkę.
- Śmierć to zawsze trudny widok, niezależnie od tego kogo przychodzi nam pożegnać. Nadchodzi wtedy moment zadumy, który zmusza nas do refleksji. - Spojrzała z ukosa na przyjaciółkę, badając jej reakcję. Od dnia, w którym pożegnali brata Primrose minęło już kilka lat, chciałoby się wierzyć, że taki czas wystarczy do oswojenia się ze świadomością czyjegoś braku i do zapełnienia powstałej pustki. Evandra nie doznała dotychczas uczucia rozpaczy po śmierci bliskiej osoby, która dogłębnie by ją ogarnęła. Mogła tylko domyślać się co działo się w duszy panny Burke. - Pociesza myśl, że biegający na wolności szaleńcy zostaną niechybnie schwytani i przestaną być dla nas zagrożeniem. Ta kobieta, która zaatakowała tamtego dnia… - Urwała w pół zdania i pokręciła głową z rezygnacją. - Przykro patrzeć jak młodzi czarodzieje przekreślają swoją szansę, lecz w przypadku chorób psychicznych nie zawsze mamy możliwość, by taką osobę uleczyć. - Wiedziała, że Justine Tonks była szlamą, ale może ten fakt umknął Primrose i nie będzie prawić jej morałów za sympatyzowanie z czarodziejami brudnej krwi, z czym miała skończyć przed paroma laty. Zwykle też daleka była od nazywania innych szaleńcami, zwłaszcza przez wzgląd na krążące o jej rodzie plotki, jakoby utrata zmysłów była dla Lestrange’ów cechą przekazywaną we krwi. Nie chcąc poświęcać całego dostępnego im czasu na rozmowę o rebeliantach, posłała Primrose uśmiech.
- Tristan bardzo mnie wspiera i ja staram się ściągnąć trud z jego ramion. - Nawet jeśli oznacza to poparcie decyzji o pozbawieniu przyszłości początkującej baleriny, która wedle słów zaufanej madame Mericourt wpływa na jego rozproszenie. - Wiem, że mam w nim oparcie, ale… czasem to nie wystarcza. Zwłaszcza kiedy na horyzoncie pojawia się mój brat. - Na uśmiech Evandry wpłynął smutek, gdy odsuwała wzrok na skąpaną we mgle taflę wody. - Jest silny i widzę, że stara się dopasować do stawianych mu wymagań, ale brakuje mu umiejętności… wyczucia co jest odpowiednie, a co nie… Do tego jego stosunki z Tristanem są wciąż napięte. Nie chcę zostać zmuszona do obierania stron. - Otwierała się przed Primrose ze świadomością, że ta nie przekaże dalej skrywanych tajemnic, zupełnie jak za czasów szkolnych, kiedy ich więź była mocna, niezdolna do przerwania. - Martwię się o niego i nie chcę zostawiać go z tym samego.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Primrose starała się panować nad własnymi emocjami, a tych w jej życiu było dużo, które skrzętnie skrywała. Nie raz słyszała, że nie okazuje uczuć, że nie widać po niej tego co myśli zachowując kamienną twarz. Wręcz padały oskarżenia, że jest oschła. Jednak lady Burke w wieku dwudziestu dwóch lat nie różniła się zbytnio od swoich rówieśniczek. Lubiła się śmiać, co zresztą często robiła w towarzystwie rodziny i przyjaciół. Potrafiła przelewać morze łez, wściekać się i krzyczeć, ale emocje były dla najbliższych, dla tych, którym ufała. Cała reszta świata była od niej oddzielona murem, choć niektórzy go próbowali naruszać, mniej lub bardziej skutecznie. Przed Evandrą jednak nie musiała chować emocji, choć starała się zachować spokój. Sama nie wiedziała czemu jeszcze trzyma ją gniew. Być może sytuacja ta zbytnio przypomniała jej tą, którą przeżyła jeszcze będąc dzieckiem. Przymknęła oczy słysząc słowa przyjaciółki.
-Zapewne masz rację - przytaknęła jej z delikatnym uśmiechem i większym spokojem odbijającym się w szarozielonym spojrzeniu. - Każdy z nas czuje dużą presję, zwłaszcza jednostki na wydaniu.
Słowa o śmierci nie spowodowały, że straciła cały swój rezon. Ten czas już dawno minął, teraz wspomnienie brata było otulone radością, trochę też sentymentem. Czas swoje zrobił, nie zaleczył ran, ale zostawił blizny, które już nie bolały będąc jedynie pamiątką. Wtedy została rozdarta, zatopiła się w rozpaczy i odmawiając opuszczenia pokoju brata. Edgar nad nią czuwał, tak samo matka starając się dać pociechę nastolatce. Była bardzo zżyta z braćmi i nawet wtedy gdy w dzieciństwie sobie dokuczali wiedziała, że w chwili kryzysowej może na nich liczyć. Nigdy jej nie zawiedli, zawsze stając po jej stronie, zawsze będąc na wyciągnięcie ręki. Everard złamał wtedy obietnicę, którą złożył jej wiele lat wcześniej. Obiecał, że zawsze będzie obok niej. Nawet jeśli będą żyć na dwóch kontynentach, on zawsze będzie na jej wezwanie. Aż pewnego dnia kiedy go wołała, nie wrócił, nie stanął obok tarmosząc jej grzywkę w przyjaznym geście.
-Śmierć jest naszym przystankiem docelowym już w chwili narodzin. - Odpowiedziała po dłuższej chwili milczenia wyczuwając na sobie badawczy wzrok przyjaciółki. Położyła swoją dłoń na jej, a twarz Prim nadal pozostawała pogodna, choć spojrzenie było niczym ciche morze. Trochę niepokojące ale łagodne. - Nie wiemy tylko kiedy, gdzie i w jakiej sytuacji nas zastanie.
Teraz było jej łatwo to mówić, ale miała pełną świadomość, że gdyby ktoś przyniósł jej wieści o śmierci brata lub Craiga ból straty przeszył by ją na wskroś, ale starałaby się zachować siłę. Miała nadzieję, że nigdy więcej los nie wystawi ją na podobną próbę. Zerknęła z ukosa na lady Rosier słysząc kolejne słowa, które padały z jej ust. Lekko zmarszczyła brwi i pokręciła głową.
-Można odnieść wrażenie, że jej współczujesz. - Zauważyła wiedząc, że przy przyjaciółce nie musi bawić się w zawoalowane zdania i budowanie drugiego dnia w wypowiedzi. - Jeszcze ktoś pomyśli, że sympatyzujesz z czarodziejami i czarownicami… wątpliwego pochodzenia.
Słowo “szlama” było wulgarne i jakkolwiek Prim była znana ze swojej bezpośredniości, to jednak nie z wulgarności. Spojrzała zaś wymownie na towarzyszącą jej kobietę.
-Pamiętasz co było w szkole? Nie chcemy powtórki z tego wydarzenia, zwłaszcza, że teraz konsekwencje byłyby znacznie gorsze.
Aż dziw brał, że to właśnie Primrose przemawia głosem rozsądku. Delikatna bryza niesiona znad wody poruszyła kosmykami jej czarnych włosów, a parę niesfornych opadło na jej twarz wijąc się wokół niej miękko.
Francis i Tristan - samo to połączenie budziło grozę, gdyż byli to mężczyźni o dwóch różnych charakterach. Nie miała okazji żadnego z nich poznać bliżej, ale miała szansę spotkać ich na sabacie. Aż dziw brał, że lady Burke nie znała męża swojej przyjaciółki, ale cóż. Raczej nie mieli wspólnych zainteresowań, tak przynajmniej sądziła młoda czarownica. Słysząc o problemie z jakim zmaga się Evandra zerknęła na nią uważnie. Doskonale wiedziała jak to jest kiedy własny brat potrafi spędzić ci sen z powiek. A miała takich dwóch teraz w Durham i czasami zachowywała się wobec nich jak zaborcza kwoka. Gdzie jeden miał żonę, niezwykle czarującą i troskliwą, a drugi na żonę wciąż czekał lub jej szukał, nigdy go o to nie pytała.
-Czy znasz podłoże tych napiętych stosunków? - Zapytała kiedy słowa lady Rosier wybrzmiały. - Wiesz, co najbardziej drażni Tristana w osobie Francisa? Czy te próby dostosowania się czy coś innego?
Francis był ekscentryczny. Kojarzył się jej z egzotycznym ptakiem zamkniętym w klatce i przez to nieszczęśliwym. Ktoś by powiedział, że nazwisko definiuje człowieka, ale była to niezwykle krzywdząca teoria, taka, której lady Burke nie pochwalała.
-A może co drażni Francisa w osobie Tristana? Być może to jego zachowanie obronne? - Istniała szansa i to całkiem spora, że brat Evandry najzwyczajniej nie przepadał za swoim szwagrem. - Znając braci, pewnie nie chce podzielić się swoimi troskami abyś się o niego nie martwiła i właśnie osiągnął odwrotny efekt?
Kompleks bohatera i zbawcy świata - inaczej tego nie potrafiła nazwać, który dotykał chyba wszystkich starszych braci żyjących na świecie. Poczucie obowiązku chronienia młodszego rodzeństwa przed całym złem tego świata, a zwłaszcza młodszych sióstr. Zwykle młodsi bracia byli w to wciągani w pewnym momencie swojego życia.
-Zapewne masz rację - przytaknęła jej z delikatnym uśmiechem i większym spokojem odbijającym się w szarozielonym spojrzeniu. - Każdy z nas czuje dużą presję, zwłaszcza jednostki na wydaniu.
Słowa o śmierci nie spowodowały, że straciła cały swój rezon. Ten czas już dawno minął, teraz wspomnienie brata było otulone radością, trochę też sentymentem. Czas swoje zrobił, nie zaleczył ran, ale zostawił blizny, które już nie bolały będąc jedynie pamiątką. Wtedy została rozdarta, zatopiła się w rozpaczy i odmawiając opuszczenia pokoju brata. Edgar nad nią czuwał, tak samo matka starając się dać pociechę nastolatce. Była bardzo zżyta z braćmi i nawet wtedy gdy w dzieciństwie sobie dokuczali wiedziała, że w chwili kryzysowej może na nich liczyć. Nigdy jej nie zawiedli, zawsze stając po jej stronie, zawsze będąc na wyciągnięcie ręki. Everard złamał wtedy obietnicę, którą złożył jej wiele lat wcześniej. Obiecał, że zawsze będzie obok niej. Nawet jeśli będą żyć na dwóch kontynentach, on zawsze będzie na jej wezwanie. Aż pewnego dnia kiedy go wołała, nie wrócił, nie stanął obok tarmosząc jej grzywkę w przyjaznym geście.
-Śmierć jest naszym przystankiem docelowym już w chwili narodzin. - Odpowiedziała po dłuższej chwili milczenia wyczuwając na sobie badawczy wzrok przyjaciółki. Położyła swoją dłoń na jej, a twarz Prim nadal pozostawała pogodna, choć spojrzenie było niczym ciche morze. Trochę niepokojące ale łagodne. - Nie wiemy tylko kiedy, gdzie i w jakiej sytuacji nas zastanie.
Teraz było jej łatwo to mówić, ale miała pełną świadomość, że gdyby ktoś przyniósł jej wieści o śmierci brata lub Craiga ból straty przeszył by ją na wskroś, ale starałaby się zachować siłę. Miała nadzieję, że nigdy więcej los nie wystawi ją na podobną próbę. Zerknęła z ukosa na lady Rosier słysząc kolejne słowa, które padały z jej ust. Lekko zmarszczyła brwi i pokręciła głową.
-Można odnieść wrażenie, że jej współczujesz. - Zauważyła wiedząc, że przy przyjaciółce nie musi bawić się w zawoalowane zdania i budowanie drugiego dnia w wypowiedzi. - Jeszcze ktoś pomyśli, że sympatyzujesz z czarodziejami i czarownicami… wątpliwego pochodzenia.
Słowo “szlama” było wulgarne i jakkolwiek Prim była znana ze swojej bezpośredniości, to jednak nie z wulgarności. Spojrzała zaś wymownie na towarzyszącą jej kobietę.
-Pamiętasz co było w szkole? Nie chcemy powtórki z tego wydarzenia, zwłaszcza, że teraz konsekwencje byłyby znacznie gorsze.
Aż dziw brał, że to właśnie Primrose przemawia głosem rozsądku. Delikatna bryza niesiona znad wody poruszyła kosmykami jej czarnych włosów, a parę niesfornych opadło na jej twarz wijąc się wokół niej miękko.
Francis i Tristan - samo to połączenie budziło grozę, gdyż byli to mężczyźni o dwóch różnych charakterach. Nie miała okazji żadnego z nich poznać bliżej, ale miała szansę spotkać ich na sabacie. Aż dziw brał, że lady Burke nie znała męża swojej przyjaciółki, ale cóż. Raczej nie mieli wspólnych zainteresowań, tak przynajmniej sądziła młoda czarownica. Słysząc o problemie z jakim zmaga się Evandra zerknęła na nią uważnie. Doskonale wiedziała jak to jest kiedy własny brat potrafi spędzić ci sen z powiek. A miała takich dwóch teraz w Durham i czasami zachowywała się wobec nich jak zaborcza kwoka. Gdzie jeden miał żonę, niezwykle czarującą i troskliwą, a drugi na żonę wciąż czekał lub jej szukał, nigdy go o to nie pytała.
-Czy znasz podłoże tych napiętych stosunków? - Zapytała kiedy słowa lady Rosier wybrzmiały. - Wiesz, co najbardziej drażni Tristana w osobie Francisa? Czy te próby dostosowania się czy coś innego?
Francis był ekscentryczny. Kojarzył się jej z egzotycznym ptakiem zamkniętym w klatce i przez to nieszczęśliwym. Ktoś by powiedział, że nazwisko definiuje człowieka, ale była to niezwykle krzywdząca teoria, taka, której lady Burke nie pochwalała.
-A może co drażni Francisa w osobie Tristana? Być może to jego zachowanie obronne? - Istniała szansa i to całkiem spora, że brat Evandry najzwyczajniej nie przepadał za swoim szwagrem. - Znając braci, pewnie nie chce podzielić się swoimi troskami abyś się o niego nie martwiła i właśnie osiągnął odwrotny efekt?
Kompleks bohatera i zbawcy świata - inaczej tego nie potrafiła nazwać, który dotykał chyba wszystkich starszych braci żyjących na świecie. Poczucie obowiązku chronienia młodszego rodzeństwa przed całym złem tego świata, a zwłaszcza młodszych sióstr. Zwykle młodsi bracia byli w to wciągani w pewnym momencie swojego życia.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Zapomniany pomost
Szybka odpowiedź