Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Portowa ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Portowa ulica
Doki nie należą do najbezpieczniejszych ani najprzyjemniejszych miejsc w Londynie; są ciemne, brudne, a powietrze wypełnia zapach nieświeżych ryb. Główne ulice, na których słychać śpiew marynarzy, którzy zeszli na ląd, podpitych grogiem, nie wydają się bezpieczne. W tej mniej zadbanej dzielnicy znajduje się mniej latarni, a wąskie przejścia otoczone wysokimi budynkami sprawiają, że nigdy nie można się spodziewać, co czeka za zakrętem...
Powstrzymała się od wywrócenia oczami na krytyczne przypomnienie o istocie pytania. Mulciber stał od niej wyżej w hierarchii i nawet jeśli bywały momenty, że irytował ją niepomiernie, nigdy nie okazałaby mu braku szacunku. Rozumiała też przewagę, jaką nad nią uzyskał: zasłużył na nią, był potężnym, mądrym czarodziejem, zgłębiającym tajemnice Departamentu Tajemnic, korzystając ze swych czarnomagicznych talentów. Powróciła do niego jedynie spokojnym spojrzeniem, łącząc obydwa pytania w jedno. - Moje siostry mają sześć lat, mój brat jedenaście. Wątpię, by przydali się Rycerzom w jakikolwiek sposób - wyznała beznamiętnie, tak, jakby przyznawała się do liczby książek zdobiących półki biblioteczki albo mówiła o dawno zapomnianym zwierzęciu, do którego nie miała żadnego sentymentu. Odsłaniała przed Ramseyem dyskretną prawdę, ale nie sądziła, by ta mogła w jakikolwiek sposób jej zaszkodzić. Niedawno oddała swą godność i szanse na normalne życie, by ochronić rodzinę, ale w ciągu ostatniego roku wiele się zmieniło. Czarnoksięskie praktyki wypaliły duszę - posiadała teraz nowy dom i niekoniecznie rozumiała przez to Białą Willę. To Rycerze Walpurgii stali się braćmi i siostrami, ludźmi cennymi dla sprawy. Troska, jaką otaczała rodzeństwo, została przeniesiona na służących tej samej sprawie czarodziei; pomagała im, uczyła, prowadziła; od innych uczyła się sama, z ciekawością oczekując rozpoczęcia badań nad obskurusami.
Dlatego nie chciała, by jakiekolwiek przeszkody stanęły na ich drodze. Używanie czarnej magii dalej prowokowało do podejrzeń i nawet przećpany umysł Dalii mógł połączyć zbyt wiele nieistotnych faktów w jedno. Przezorny zawsze ubezpieczony; wyznawała tę zasadę od lat, odrobinę dziwiąc się retorycznym wątpliwościom Ramseya. Wytrzymała zdumione - zawiedzione? - spojrzenie, zaplatając ręce na piersi. W dłoni ciągle trzymała różdżkę, obracała ją między palcami prawej dłoni. - Dlaczego miałabym? - odpowiedziała pytaniem na pytanie; śmierć Dalii nie była im na rękę, nic im nie dawała. Kochała śmierć, kochała krew, kochała tortury - ale w tym przypadku zgon kobiety nie dałby jej żadnej satysfakcji. Im mniej zostawiali za sobą brutalnych śladów, tym mniej ewentualnych problemów z aurorami. Nie miała problemu w atakowaniu ich wprost, nie obawiała się konfrontacji, ale rozdawanie śmierci beznamiętnie, wręcz chirurgicznie, mijało się nie tyle z celem, co z charakterem Deirdre. Przekroczenie granicy życia budziło w niej namiętność i radość - Dalia była nikim, jej zgon nie dałby jej żadnej satysfakcji. Lepiej było wyczyścić pamięć i pozwolić jej na dalszą nędzną egzystencję, nie wzbudzając wątpliwości służb, mogących mocniej przyglądać się trupowi prostytutki. Pod rzeczowością tych poglądów kryła się także druga warstwa; warstwa, do której Tsagairt nigdy by się nie przyznała. Mimo wszystko czuła z Dalią pewną więź. W jej wychudzonym, zaćpanym, posiniaczonym ciele widziała siebie z przyszłości; wizję zamazanych dni, których dożyłaby, gdyby nie zaryzykowałaby innej ścieżki. Może też popadłaby w bagno nałogu, może też rodziłaby dzieci przypadkowym mężczyznom, może też stałaby się widmem samej siebie, echem świetności; kimś, kto pragnął zapomnienia, złagodzenia bólu. Miała dla niej wiele litości, uczucia obcego Deirdre, niewygodnego, zadziwiającego - miała w sobie wciąż cząstkę człowieczeństwa. Nie przyznawała się do tych emocji przed samą samą, dlatego nie miała problemu z odpowiedzeniem obojętnie na następne pytanie Mulcibera. - Nie, nie miałyśmy gorącego romansu ku czci Safony - mówiła z drobną ironią, ukrywając pod nią prawdziwe pożałowanie. Zerknęła na poczynania Ramseya, nie zdradzając się też z żadną słabością, którą faktycznie pielęgnowała ku czci boginki wyspy Lesbos - wraz z Cassandrą.
Udane zaklęcie kasujące pamięć ucieszyło Tsagairt; puściła komentarz Mulcibera mimo uszu, uśmiechając się do zdezorientowanej kobiety, która właśnie zatrzasnęła wieko kufra, skrywającego nieprzytomne dzieci. Nie pamiętała ostatnich chwil, wiedziała jednak, że zamierzała oddać dzieci, więc nie powinna rozpocząć poszukiwań zaginionych pociech. - Wspaniale - podsumowała delikatnie i dość ogólnikowo. - Zabieramy skrzynię, kochana. A w razie jakichkolwiek wątpliwości i problemów - nie wahaj się do mnie napisać - powiedziała ponownie zaaferowanym tonem, składając na zapadniętych policzkach kobiety dwa przyjacielskie pocałunki. Zaklęcie Ramseya minęło celu, wyciągnęła więc swoją różdżkę, kierując ją na kufer zawierający ciała dwóch wychudzonych dzieci. - Wingardium Leviosa - zawtórowała Mulciberowi, mając nadzieję, że uda się jej unieść kufer w górę i przenieść go do Gwiezdnego Proroka.
Dlatego nie chciała, by jakiekolwiek przeszkody stanęły na ich drodze. Używanie czarnej magii dalej prowokowało do podejrzeń i nawet przećpany umysł Dalii mógł połączyć zbyt wiele nieistotnych faktów w jedno. Przezorny zawsze ubezpieczony; wyznawała tę zasadę od lat, odrobinę dziwiąc się retorycznym wątpliwościom Ramseya. Wytrzymała zdumione - zawiedzione? - spojrzenie, zaplatając ręce na piersi. W dłoni ciągle trzymała różdżkę, obracała ją między palcami prawej dłoni. - Dlaczego miałabym? - odpowiedziała pytaniem na pytanie; śmierć Dalii nie była im na rękę, nic im nie dawała. Kochała śmierć, kochała krew, kochała tortury - ale w tym przypadku zgon kobiety nie dałby jej żadnej satysfakcji. Im mniej zostawiali za sobą brutalnych śladów, tym mniej ewentualnych problemów z aurorami. Nie miała problemu w atakowaniu ich wprost, nie obawiała się konfrontacji, ale rozdawanie śmierci beznamiętnie, wręcz chirurgicznie, mijało się nie tyle z celem, co z charakterem Deirdre. Przekroczenie granicy życia budziło w niej namiętność i radość - Dalia była nikim, jej zgon nie dałby jej żadnej satysfakcji. Lepiej było wyczyścić pamięć i pozwolić jej na dalszą nędzną egzystencję, nie wzbudzając wątpliwości służb, mogących mocniej przyglądać się trupowi prostytutki. Pod rzeczowością tych poglądów kryła się także druga warstwa; warstwa, do której Tsagairt nigdy by się nie przyznała. Mimo wszystko czuła z Dalią pewną więź. W jej wychudzonym, zaćpanym, posiniaczonym ciele widziała siebie z przyszłości; wizję zamazanych dni, których dożyłaby, gdyby nie zaryzykowałaby innej ścieżki. Może też popadłaby w bagno nałogu, może też rodziłaby dzieci przypadkowym mężczyznom, może też stałaby się widmem samej siebie, echem świetności; kimś, kto pragnął zapomnienia, złagodzenia bólu. Miała dla niej wiele litości, uczucia obcego Deirdre, niewygodnego, zadziwiającego - miała w sobie wciąż cząstkę człowieczeństwa. Nie przyznawała się do tych emocji przed samą samą, dlatego nie miała problemu z odpowiedzeniem obojętnie na następne pytanie Mulcibera. - Nie, nie miałyśmy gorącego romansu ku czci Safony - mówiła z drobną ironią, ukrywając pod nią prawdziwe pożałowanie. Zerknęła na poczynania Ramseya, nie zdradzając się też z żadną słabością, którą faktycznie pielęgnowała ku czci boginki wyspy Lesbos - wraz z Cassandrą.
Udane zaklęcie kasujące pamięć ucieszyło Tsagairt; puściła komentarz Mulcibera mimo uszu, uśmiechając się do zdezorientowanej kobiety, która właśnie zatrzasnęła wieko kufra, skrywającego nieprzytomne dzieci. Nie pamiętała ostatnich chwil, wiedziała jednak, że zamierzała oddać dzieci, więc nie powinna rozpocząć poszukiwań zaginionych pociech. - Wspaniale - podsumowała delikatnie i dość ogólnikowo. - Zabieramy skrzynię, kochana. A w razie jakichkolwiek wątpliwości i problemów - nie wahaj się do mnie napisać - powiedziała ponownie zaaferowanym tonem, składając na zapadniętych policzkach kobiety dwa przyjacielskie pocałunki. Zaklęcie Ramseya minęło celu, wyciągnęła więc swoją różdżkę, kierując ją na kufer zawierający ciała dwóch wychudzonych dzieci. - Wingardium Leviosa - zawtórowała Mulciberowi, mając nadzieję, że uda się jej unieść kufer w górę i przenieść go do Gwiezdnego Proroka.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 19
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 19
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Deirdre miała przewagę — nad większością kobiet, nad niektórymi mężczyznami; przewagę, która budziła w innych rozmaite uczucia, od podziwu poprzez bezwzględną pogardę. Potrafiła zjednać sobie każdego i każdego do siebie zniechęcić, grała w każdą grę, potrafiła podjąć się każdej roli — nawet tej, w której czułość grała pierwsze skrzypce; może przede wszystkim tej. Latami zwodziła przecież kochanków, mamiła ich kłamstwami, których uwielbiali słuchać. Była tym i tamtym, wypracowywała sobie cichą, milczącą przewagę, mając prawdę w garści, prawdę, którą udało jej się któregoś dnia — nie samodzielnie — przewrócić, jak kartę figurą do góry, kończąc rozdanie, a może zaczynając zupełnie nową grę, przy całkowicie innym stole? Przewaga potrafiła rodzić się w bólach, kształcić latami — nigdy nie była jednakowa, równomierna i tożsama z każdym, który ją posiadał. Przecież najwięksi zwycięzcy miewali swe słabsze strony, które mogły ją zburzyć w ułamku chwili. Miała nad nim drobną przewagę — była kobietą, zaufanie zdobywała znacznie szybciej niż on.
Uśmiechnął się lekko, ledwie zauważalnie. Kąciki ust drgnęły mu nieznacznie, póki nie pozwolił im wyciągnąć się w szerokim wyrazie. Brata i siostry, małe, wciąż bardzo małe. Sześcioletnie dzieci wydawały mu się idealne na obiekty badań.
— Dziś nie — były za młode, nieporadne. — Ale kiedyś z pewnością. Nie warto zaniedbywać tych kontaktów — ocenił; nie było w tym ani rozkazu, ani nawet sugestii. On sam by o to zadbał, zrobił wszystko, by w przyszłości bliscy, krewni, wsparli Czarnego Pana, by oddali mu to, co mają najlepsze, najcenniejsze — siebie w pełni, tak jak uczynił to on sam. W jej obojętnym spojrzeniu, beznamiętnym tonie głosu nie usłyszał nic, co wskazywałoby na jakąkolwiek więź łączącą Deirdre z rodzeństwem — lecz była dobrym kłamcą, lepszym od niego, latami manipulowała mężczyznami, imitowała miłość, oddanie. Obojętność wydawała się jej bliska, wątpił, by była tak wyrachowana, by ją udawać dla ochrony najbliższych. Przyglądał jej się przez chwilę, oceniając ją w sposób dla siebie typowy; odnotowując pamięci nic nieznaczące spojrzenia, drgania kącików warg — dziś nie było w jej uśmiechu uroczych, szczerych dołeczków, nie było błysku w oku świadczącego o tym, że szarpnął właściwą strunę.
– A dlaczego nie?— odpowiedział w ten sam sposób, na tyle cicho, by Dalia, która powoli powracała do siebie nie spojrzała w ich kierunku, nie wyczuła dziwnej atmosfery i niezgodności, która pomiędzy nich się wkradła. Dalia była bezużyteczna od teraz, była niepotrzebna, niczego atrakcyjnego i przydatnego nie wnosiła do ich planu, do badań, do czarodziejskiego życia. Jej śmierć nie obeszłaby go ani trochę, nie przyniosła, by mu satysfakcji — lecz nie dla satysfakcji i uciechy ją zadawał, choć wzbudzała w nim pożądanie, choć podniecała go i wyzwalała najprawdziwsze upiory. gdyby zamierzał postawić na swoim, zabiłby ją. Gdyby próbował okazać przewagę, zabiłby ją. Gdyby chciał Deirdre ukarać — zabiłby Dalię. Ale nie zrobił tego. To wszystko było bez większego znaczenia. Tsagairt mogła ją sobie zachować przy życiu, jeśli tego chciała. — Nie obchodzą mnie twoje romanse— a jej uczucia nie sprowadzały się wyłącznie do nich. Nie mylił się, był tego pewien. Nie oczekiwał więc od niej odpowiedzi. Przytrzymał leniwie jej spojrzenie, na słodką ironię odpowiedział uprzejmym i zadziwiająco sympatycznym uśmiechem. Deirdre potrafiła nienawidzić, potrafiła darzyć szczerą sympatią, z pewnością potrafiła też kochać — choć kogo i jak, nie miał pojęcia. Nie interesowało go to dziś, nie próbował się tego dowiedzieć. Było w niej to wszystko, czego on nie posiadał wedle własnego mniemania, a jeśli jednak był w błędzie i cokolwiek ludzkiego w nim pozostało — nie potrafił tego nazwać, chociaż uważał się za człowieka inteligentnego i nad wyraz oczytanego. Był pusty — nie próżny, nie pyszny — plastyczny, pewny i zobojętniały. Chciał być płaski jak wyheblowana deska, blat najznakomitszego stołu, pozbawiony skaz drzazg i wyraźnych wgnieceń. Chciał być jednoznaczny, prosty w odbiorze, komunikacji — taki, jak powinien być w danej chwili; zabawny, gniewny, szarmancki, nienawistny. Nie chciał za to, by ktokolwiek doszukiwał się w nim czegoś więcej.
Tak sądził. W to głęboko wierzył.
Nie zapominał o anomaliach, mierzył się z nimi nieustannie, nie rezygnując z magii na co dzień. Kolejne doświadczenie przypomniało mu jedynie o cenie, jaką zgodził się za to płacić; jak żądany przez los bezprawny haracz. Zamierzał się go pozbyć, zrobić wszystko, by nadać temu kres — samodzielnie lub z pomocą innych, poznać tajemnicę i zakończyć tą magiczną farsę. Wraz z próbą rzucenia zaklęcia, przez lewą rękę przepłynął dotkliwy, nieprzyjemny prąd, magia, moc, pomknęła w jego żyłach aż do głowy, gdzie skumulowała się, osłabiając jego widzenie. Pochylił głowę i zacisnął powieki, przecierając je palcami, lecz to nie pomogło, dolegliwości nie ustąpiły, a cienka błonka rozmazywała mu widok. Czuł się źle ostatnimi dniami, łamało go w kościach, dusiło w płucach — a teraz dopadły go problemy ze wzrokiem.
Cofnął się, ustępując Deirdre miejsca; pocierał oczy jakby żar z ogniska wpadł mu pod powieki. Zaniechał bezskutecznych prób, widział źle. Nie odzywał się, gdy Deirdre żegnała się ze znajoma, bez słowa ruszył za nią, a raczej za skrzynią, którą udało jej się wznieść. W ten sposób mogli bez przeszkód dotrzeć do Gwiezdnego Proroka i umieścić w nim pierwsze dzieci.
| zt
Uśmiechnął się lekko, ledwie zauważalnie. Kąciki ust drgnęły mu nieznacznie, póki nie pozwolił im wyciągnąć się w szerokim wyrazie. Brata i siostry, małe, wciąż bardzo małe. Sześcioletnie dzieci wydawały mu się idealne na obiekty badań.
— Dziś nie — były za młode, nieporadne. — Ale kiedyś z pewnością. Nie warto zaniedbywać tych kontaktów — ocenił; nie było w tym ani rozkazu, ani nawet sugestii. On sam by o to zadbał, zrobił wszystko, by w przyszłości bliscy, krewni, wsparli Czarnego Pana, by oddali mu to, co mają najlepsze, najcenniejsze — siebie w pełni, tak jak uczynił to on sam. W jej obojętnym spojrzeniu, beznamiętnym tonie głosu nie usłyszał nic, co wskazywałoby na jakąkolwiek więź łączącą Deirdre z rodzeństwem — lecz była dobrym kłamcą, lepszym od niego, latami manipulowała mężczyznami, imitowała miłość, oddanie. Obojętność wydawała się jej bliska, wątpił, by była tak wyrachowana, by ją udawać dla ochrony najbliższych. Przyglądał jej się przez chwilę, oceniając ją w sposób dla siebie typowy; odnotowując pamięci nic nieznaczące spojrzenia, drgania kącików warg — dziś nie było w jej uśmiechu uroczych, szczerych dołeczków, nie było błysku w oku świadczącego o tym, że szarpnął właściwą strunę.
– A dlaczego nie?— odpowiedział w ten sam sposób, na tyle cicho, by Dalia, która powoli powracała do siebie nie spojrzała w ich kierunku, nie wyczuła dziwnej atmosfery i niezgodności, która pomiędzy nich się wkradła. Dalia była bezużyteczna od teraz, była niepotrzebna, niczego atrakcyjnego i przydatnego nie wnosiła do ich planu, do badań, do czarodziejskiego życia. Jej śmierć nie obeszłaby go ani trochę, nie przyniosła, by mu satysfakcji — lecz nie dla satysfakcji i uciechy ją zadawał, choć wzbudzała w nim pożądanie, choć podniecała go i wyzwalała najprawdziwsze upiory. gdyby zamierzał postawić na swoim, zabiłby ją. Gdyby próbował okazać przewagę, zabiłby ją. Gdyby chciał Deirdre ukarać — zabiłby Dalię. Ale nie zrobił tego. To wszystko było bez większego znaczenia. Tsagairt mogła ją sobie zachować przy życiu, jeśli tego chciała. — Nie obchodzą mnie twoje romanse— a jej uczucia nie sprowadzały się wyłącznie do nich. Nie mylił się, był tego pewien. Nie oczekiwał więc od niej odpowiedzi. Przytrzymał leniwie jej spojrzenie, na słodką ironię odpowiedział uprzejmym i zadziwiająco sympatycznym uśmiechem. Deirdre potrafiła nienawidzić, potrafiła darzyć szczerą sympatią, z pewnością potrafiła też kochać — choć kogo i jak, nie miał pojęcia. Nie interesowało go to dziś, nie próbował się tego dowiedzieć. Było w niej to wszystko, czego on nie posiadał wedle własnego mniemania, a jeśli jednak był w błędzie i cokolwiek ludzkiego w nim pozostało — nie potrafił tego nazwać, chociaż uważał się za człowieka inteligentnego i nad wyraz oczytanego. Był pusty — nie próżny, nie pyszny — plastyczny, pewny i zobojętniały. Chciał być płaski jak wyheblowana deska, blat najznakomitszego stołu, pozbawiony skaz drzazg i wyraźnych wgnieceń. Chciał być jednoznaczny, prosty w odbiorze, komunikacji — taki, jak powinien być w danej chwili; zabawny, gniewny, szarmancki, nienawistny. Nie chciał za to, by ktokolwiek doszukiwał się w nim czegoś więcej.
Tak sądził. W to głęboko wierzył.
Nie zapominał o anomaliach, mierzył się z nimi nieustannie, nie rezygnując z magii na co dzień. Kolejne doświadczenie przypomniało mu jedynie o cenie, jaką zgodził się za to płacić; jak żądany przez los bezprawny haracz. Zamierzał się go pozbyć, zrobić wszystko, by nadać temu kres — samodzielnie lub z pomocą innych, poznać tajemnicę i zakończyć tą magiczną farsę. Wraz z próbą rzucenia zaklęcia, przez lewą rękę przepłynął dotkliwy, nieprzyjemny prąd, magia, moc, pomknęła w jego żyłach aż do głowy, gdzie skumulowała się, osłabiając jego widzenie. Pochylił głowę i zacisnął powieki, przecierając je palcami, lecz to nie pomogło, dolegliwości nie ustąpiły, a cienka błonka rozmazywała mu widok. Czuł się źle ostatnimi dniami, łamało go w kościach, dusiło w płucach — a teraz dopadły go problemy ze wzrokiem.
Cofnął się, ustępując Deirdre miejsca; pocierał oczy jakby żar z ogniska wpadł mu pod powieki. Zaniechał bezskutecznych prób, widział źle. Nie odzywał się, gdy Deirdre żegnała się ze znajoma, bez słowa ruszył za nią, a raczej za skrzynią, którą udało jej się wznieść. W ten sposób mogli bez przeszkód dotrzeć do Gwiezdnego Proroka i umieścić w nim pierwsze dzieci.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
12.08
Ale się porobiło! Fortuna kołem się toczy, raz na wozie, raz pod wozem i tym razem to ja miałem na niego wskoczyć, bo kiedy już całkowicie straciłem nadzieję, życie nagle się do mnie uśmiechnęło i rzuciło mi pod nogi trop. Trop, który doprowadził mnie prosto do tego lemoniadowego skurwiela, co się nazywa Joe. Wiedziałem jednak, że nie mogę dać się ponieść chwili - potrzebowałem planu. I może jakiegoś rosłego towarzysza, bo moich pięści niestety nikt się nie przestraszy. Znałem za to kogoś, kogo bał się cały magiczny Londyn, albo i Wyspy Brytyjskie! Potężnego i dzikiego Oliego Ogdena, co to ludzkie kości łamał jak zapałki! Oj, widziałem go już w akcji i na samą myśl ciarki przechodziły mi po plecach... Miałem naprawdę sporo szczęścia, że kiedyś, w przeszłości, udało mi się go do siebie przekonać, bo szczerze powiedziawszy wcale bym nie chciał stać po przeciwnej stronie barykady. Więc wysłałem do starego druha Majtka, może nie do końca tłumacząc o co mi właściwie chodzi, ale prosząc o rychłe spotkanie.
W tej chwili siedziałem przy stoliku w jednej z wielu portowych, niewielkich spelun. Oprócz mnie było tam kilku innych mętów - marynarze, włóczędzy i ochlejmordy, raczej nic ciekawego, każdy zajęty sobą, ale to nawet lepiej, przynajmniej nikt nam się będzie truł dupy, kiedy wyjaśnię Oliemu co jest głównym celem naszego dzisiejszego spotkania. Dopalałem skręconego własnoręcznie papierosa i powoli sączyłem ognistą whiskey starego Ogdena, nawet się dobrze złożyło. Przesunąłem wzrokiem po zgromadzonych w sali - stary barman z jednym zębem leniwie polerował szklany kufel, zostawiając na nim ogrom matowych smug, przy kontuarze trzech żeglarzy nieco już wstawionych, przekrzykiwało się, snując kolejne wymyślone historie, jeden młody włóczęga przysypiający w kącie i ktoś, kto wcale tu nie pasował - wysoka, krótko obcięta kobieta pochylająca się nad spienionym browarem. To w nią wlepiłem ślepia, przesuwając jednym palcem po krawędzi szklanki. Nasze spojrzenia spotkały się, więc uniosłem lekko kąciki ust.
Ale się porobiło! Fortuna kołem się toczy, raz na wozie, raz pod wozem i tym razem to ja miałem na niego wskoczyć, bo kiedy już całkowicie straciłem nadzieję, życie nagle się do mnie uśmiechnęło i rzuciło mi pod nogi trop. Trop, który doprowadził mnie prosto do tego lemoniadowego skurwiela, co się nazywa Joe. Wiedziałem jednak, że nie mogę dać się ponieść chwili - potrzebowałem planu. I może jakiegoś rosłego towarzysza, bo moich pięści niestety nikt się nie przestraszy. Znałem za to kogoś, kogo bał się cały magiczny Londyn, albo i Wyspy Brytyjskie! Potężnego i dzikiego Oliego Ogdena, co to ludzkie kości łamał jak zapałki! Oj, widziałem go już w akcji i na samą myśl ciarki przechodziły mi po plecach... Miałem naprawdę sporo szczęścia, że kiedyś, w przeszłości, udało mi się go do siebie przekonać, bo szczerze powiedziawszy wcale bym nie chciał stać po przeciwnej stronie barykady. Więc wysłałem do starego druha Majtka, może nie do końca tłumacząc o co mi właściwie chodzi, ale prosząc o rychłe spotkanie.
W tej chwili siedziałem przy stoliku w jednej z wielu portowych, niewielkich spelun. Oprócz mnie było tam kilku innych mętów - marynarze, włóczędzy i ochlejmordy, raczej nic ciekawego, każdy zajęty sobą, ale to nawet lepiej, przynajmniej nikt nam się będzie truł dupy, kiedy wyjaśnię Oliemu co jest głównym celem naszego dzisiejszego spotkania. Dopalałem skręconego własnoręcznie papierosa i powoli sączyłem ognistą whiskey starego Ogdena, nawet się dobrze złożyło. Przesunąłem wzrokiem po zgromadzonych w sali - stary barman z jednym zębem leniwie polerował szklany kufel, zostawiając na nim ogrom matowych smug, przy kontuarze trzech żeglarzy nieco już wstawionych, przekrzykiwało się, snując kolejne wymyślone historie, jeden młody włóczęga przysypiający w kącie i ktoś, kto wcale tu nie pasował - wysoka, krótko obcięta kobieta pochylająca się nad spienionym browarem. To w nią wlepiłem ślepia, przesuwając jednym palcem po krawędzi szklanki. Nasze spojrzenia spotkały się, więc uniosłem lekko kąciki ust.
Nie wiem, te ostatnie dni to jakaś paranoja, przypał i dramat w jednym. Bo ja nie wiem jak to się stało, że nie wygrałem tej całej kukiełkowej zabawy - a co więcej, wtrącono mnie do lochów z jakimiś pojebusami. Najgorszy był ten rudy bez ręki, tak się czepiał, że aż się odczepić nie mógł. I tamten z zarazą. Naprawdę sądziłem, że wyrwę pryczę ze ściany i go nią ogłuszę, żeby się tylko bronić przed zagrożeniem. A do tego stwierdzili, że jestem ofiarą. Ja, ofiarą! Co za bzdury. Dawno nie słyszałem tak głupich tekstów jakie tam padały. Zgroza i zmielone kości mugoli. Dobrze, że wreszcie mnie stamtąd wypuścili, ale wtedy to ja już byłem wkurwiony na maksa. No bo przychodzę sobie na festiwal wyrwać dobre dupeczki i kiedy te wręcz się do mnie łaszą, to tamci bach! Unieruchamiają mnie i ładują do obleśnej celi z wariatami. Tak się nie godzi. Jak wróciłem nad ranem to żadnej foczki już nie było. Pusto jak w łepetynie aurora. Makabra. Muszę iść do Valka, żeby mi jakieś mądre pismo napisał i żeby pozwać tych cieniasów, co nas zamknęli. Tak nie może być. Ode mnie wymagają, żebym przestrzegał tego ich idiotycznego prawa, a oni sami je łamią przyskrzyniając prawych obywateli do paki! Ta zniewaga krwi wymaga.
I od tamtego czasu chodzę wkurwiony. Bo ani zarobku jakiegoś godnego, ani dobrego pukania upitych w sztos dziuni. No nic, jakaś pierdolona posucha. Tyle, co ostatnio pomagałem przy rozładunku jakiegoś wraku co to ledwo na wodzie się trzymał, a w gratisie trzy szczury na obiad dostałem. Raczej na przekąskę, ale nie wybrzydzałem, brałem co było. Potem pobiłem jakichś błądzących po Nokturnie chojraków. Okazało się jednak, że nie byli to żadni szlachcice jedwabną chustką podcierani, a jakieś przeciętniaki, to i knutem nie śmierdzieli. No ale na alkohol wystarczyło, chociaż tyle dobrze - w przeciwnym razie chyba zapłakałbym się na śmierć.
No a kiedy dociera do mnie, że druh mój Johnny jakąś fuchę dla mnie ma, to przecież jestem wniebowzięty. W sensie, brakuje mi zastanowienia nad tym, czy ten biedak ma mi czym zapłacić, ale z góry zakładam, że nie trułby mi dupy bez powodu - wiedziałby jak to się skończy. Krwawą jatką wprost z moich pięści.
Idę więc w port do speluny, jakiej nazwa padła w przekazaniu informacji. No i dostrzegam tego konusa - pewnie dlatego, że wszyscy na chwilę zamierają widząc takiego przystojniaka jak ja. Dopiero jak mijam stoliki i siadam ciężko przy barze, to atmosfera powraca do normy. - Kurwa, oby to się nie złamało - krzyczę do barmana, mając na myśli mój stołek, naturalnie. Jakoś tak złowieszczo trzeszczy. - No siema brachu - witam się wtedy z Bojczukiem, serwując mu porządne pierdolnięcie w plecy. - Dawaj mi te szczyny co tam masz w tym przybytku - mówię znów do obsługi, popędzając ją nieco, bo koleś coś wolne ruchy ma. - No mów! - nakazuję temu drugiemu, z którym się spotykam teraz co nie. - Liczę, że kasiora popłynie wartkim strumieniem - śmieję się (chociaż nieśmiesznie) i ukazuję swoje zęby w pełnej krasie. Mam nadzieję, że spomiędzy nich nie wystaje kawałek szczurzego ogona.
I od tamtego czasu chodzę wkurwiony. Bo ani zarobku jakiegoś godnego, ani dobrego pukania upitych w sztos dziuni. No nic, jakaś pierdolona posucha. Tyle, co ostatnio pomagałem przy rozładunku jakiegoś wraku co to ledwo na wodzie się trzymał, a w gratisie trzy szczury na obiad dostałem. Raczej na przekąskę, ale nie wybrzydzałem, brałem co było. Potem pobiłem jakichś błądzących po Nokturnie chojraków. Okazało się jednak, że nie byli to żadni szlachcice jedwabną chustką podcierani, a jakieś przeciętniaki, to i knutem nie śmierdzieli. No ale na alkohol wystarczyło, chociaż tyle dobrze - w przeciwnym razie chyba zapłakałbym się na śmierć.
No a kiedy dociera do mnie, że druh mój Johnny jakąś fuchę dla mnie ma, to przecież jestem wniebowzięty. W sensie, brakuje mi zastanowienia nad tym, czy ten biedak ma mi czym zapłacić, ale z góry zakładam, że nie trułby mi dupy bez powodu - wiedziałby jak to się skończy. Krwawą jatką wprost z moich pięści.
Idę więc w port do speluny, jakiej nazwa padła w przekazaniu informacji. No i dostrzegam tego konusa - pewnie dlatego, że wszyscy na chwilę zamierają widząc takiego przystojniaka jak ja. Dopiero jak mijam stoliki i siadam ciężko przy barze, to atmosfera powraca do normy. - Kurwa, oby to się nie złamało - krzyczę do barmana, mając na myśli mój stołek, naturalnie. Jakoś tak złowieszczo trzeszczy. - No siema brachu - witam się wtedy z Bojczukiem, serwując mu porządne pierdolnięcie w plecy. - Dawaj mi te szczyny co tam masz w tym przybytku - mówię znów do obsługi, popędzając ją nieco, bo koleś coś wolne ruchy ma. - No mów! - nakazuję temu drugiemu, z którym się spotykam teraz co nie. - Liczę, że kasiora popłynie wartkim strumieniem - śmieję się (chociaż nieśmiesznie) i ukazuję swoje zęby w pełnej krasie. Mam nadzieję, że spomiędzy nich nie wystaje kawałek szczurzego ogona.
no one cares
Oli Ogden
Zawód : zbir
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
- Kup mi whiskey.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półolbrzym
Nieaktywni
Mrugam do tej laski, a ona się uśmiecha i czuję, że jeszcze chwila a będzie moja, ale tedy drzwi tawerny się otwierają i w progu staje chłop jak dwóch, albo i trzech, więc szczerzę się jeszcze szerzej, chociaż już nie do babeczki. Wodzę wzrokiem za Olim, aż podchodzi do kontuaru, po czym go witam głośno i radośnie.
- Oli! Mordo moja piękna, nieprzeciętna!... - jeszcze chcę coś dodać, że fajnie go widzieć, jednak Ogden wali mnie w plery tak mocno, że ląduję na barze i na moment zapiera mi dech. Kilka kropel whiskey opuszcza naczynie, lądując na blacie, ale się tym o dziwo o nie przejmuję za specjalnie, bo jak nam się dzisiaj uda, to takiej whiskey sobie kupię tyle, że będę mógł się w niej kąpać! Odklejam się od lady i wbijam spojrzenie w półolbrzyma, przy okazji przecierając kąciki oczu, bo poczułem w nich nieprzyjemne pieczenie.
- Oooo, popłynie! A jak! - kiwam głową. Lemoniadowy Joe był mi winny kupę hajsu! Słałem mu pół swojej marynarskiej doli żebym miał gdzie wracać na lądzie, ale nie okazało, że jednak nie mam, a wszystkie pieniądze poszły się jebać. Dosłownie i w przenośni, bo założę się, że połowę wydał na kurwy, a połowę na alkohol.
- Dobra, słuchaj mnie teraz. - przysuwam się do niego lekko, opierając o kontuar - Jeden typ wisi mi wór galeonów, skurwiel jakich mało, nie żeby jakiś wielki kozak, tylko cwany, chujek. - zaczynam, kiwając głową, po czym upijam łyk trunku - Tak jakoś wyszło, że wiem gdzie go szukać, bo wcześniej zniknął jak kamień w wodzie, no ale udało mi się i wpadłem na trop. - nie wdawałem się w szczegóły, nie było sensu - W każdym razie chodzi o to, że trzeba go trochę postraszyć, może połamać, jak będzie coś kręcił, no wiesz... Zresztą lepiej się na tym znasz niż ja, co nie? - na zastraszaniu w sensie. Mnie się ludzie nie bali zazwyczaj, bo zbyt miałem przyjemną aparycję czy co. Nie wiem. - Znasz Lemoniadowego Joe? O niego chodzi. Taki starszawy, blondyn, zawsze pijany. - tak mu tłumaczę, żywo przy tym gestykulując.
- Oli! Mordo moja piękna, nieprzeciętna!... - jeszcze chcę coś dodać, że fajnie go widzieć, jednak Ogden wali mnie w plery tak mocno, że ląduję na barze i na moment zapiera mi dech. Kilka kropel whiskey opuszcza naczynie, lądując na blacie, ale się tym o dziwo o nie przejmuję za specjalnie, bo jak nam się dzisiaj uda, to takiej whiskey sobie kupię tyle, że będę mógł się w niej kąpać! Odklejam się od lady i wbijam spojrzenie w półolbrzyma, przy okazji przecierając kąciki oczu, bo poczułem w nich nieprzyjemne pieczenie.
- Oooo, popłynie! A jak! - kiwam głową. Lemoniadowy Joe był mi winny kupę hajsu! Słałem mu pół swojej marynarskiej doli żebym miał gdzie wracać na lądzie, ale nie okazało, że jednak nie mam, a wszystkie pieniądze poszły się jebać. Dosłownie i w przenośni, bo założę się, że połowę wydał na kurwy, a połowę na alkohol.
- Dobra, słuchaj mnie teraz. - przysuwam się do niego lekko, opierając o kontuar - Jeden typ wisi mi wór galeonów, skurwiel jakich mało, nie żeby jakiś wielki kozak, tylko cwany, chujek. - zaczynam, kiwając głową, po czym upijam łyk trunku - Tak jakoś wyszło, że wiem gdzie go szukać, bo wcześniej zniknął jak kamień w wodzie, no ale udało mi się i wpadłem na trop. - nie wdawałem się w szczegóły, nie było sensu - W każdym razie chodzi o to, że trzeba go trochę postraszyć, może połamać, jak będzie coś kręcił, no wiesz... Zresztą lepiej się na tym znasz niż ja, co nie? - na zastraszaniu w sensie. Mnie się ludzie nie bali zazwyczaj, bo zbyt miałem przyjemną aparycję czy co. Nie wiem. - Znasz Lemoniadowego Joe? O niego chodzi. Taki starszawy, blondyn, zawsze pijany. - tak mu tłumaczę, żywo przy tym gestykulując.
No sorry, nie wiedziałem, że przerywam Bojczukowi (co to w ogóle za cudaczne nazwisko?) super podryw. Trudno, skoro mnie tu zaprosił na interesy, to musi się ogarnąć i odłożyć przyjemności na później. Zresztą, jak się obłowimy, to każda dziunia na niego poleci - aż będzie mieć dość tych wszystkich dupeczek pchających mu się do łóżka. Więc weźmie je do wanny, he he he. W każdym razie cieszę się, że go widzę, bo to miła odmiana po tych parszywych, niewychowanych mordach. Jestem zadowolony, że i Johnny mnie tak entuzejastecznie wita, od razu się cieplej robi na sercu. Gorzej, że coś zamiera na chwilę. - O kurwa, sorry. Żyjesz? - dopytuję z troską, kiedy tamten leży jak długi na blacie. I jeszcze whisky marnuje, ja pierdolę, co za przypał. Powinien bardziej uważać, a nie, od jednego kuksańca się tak poskładać.
Ale skoro kasa popłynie wartkim strumieniem, to już się nie przejmuję marnotrawstwem, a wręcz przeciwnie. Zacieram zadowolony rączki. Tak, wtedy kupimy sobie tyle alkoholu, ile zdążymy udźwignąć. Nie, żebym się chwalił, ale ja mam udźwig pierwsza klasa. Zajebisty w sensie, no.
- No - mruczę, kiedy okazuje się, że mam słuchać. To umiem, więc odbieram od barmana swój trunek, po czym chłeptając go dość głośno nachylam w kierunku kolesia. Tłumaczącego mi na czym polega ten srogi biznes, jaki do mnie ma. W ogóle tajny ze mnie agent, bo siorbaniem zagłuszam wszelkie informacje, jakie mogłyby się dostać w niepowołane uszy. To byłoby dopiero bagno, gdyby ktoś podpierdolił nam pomysł i fuchę. Żenada. Warto zachować wszelkie środki bezpiecznej, nielegalnej transakcji.
Co chwilę kiwam głową, wtrącając zmyślne aha, aha!, po czym stwierdzam, że już kurwa wyżłopałem te szczyny. Zamawiam kolejne. Natomiast pojawiające się pytanie sugeruje w końcu, że chyba mogę już przestać słuchać i coś powiedzieć. - Dobra, to ty nam wymyśl plan, a ja go zrealizuję - stwierdzam niczym poważny byznesmen. - Robota będzie picuś glancuś, jak nie będzie współpracował, to tak go poskładam, że będzie kurwa za bocianie gniazdo robić - rechoczę donośnie, pewnie kwasząc tym samym wszystkie polane na sali trunki. - No kojarzę typa. To rzeczywiście taki cwaniaczek, że lepiej mu przypierdolić niż coś pożyczyć. Pewnie nawet matkę sprzedałby na chlanie - mówię tonem znawcy. O ile już tego nie zrobił, chujek. - Dobra, to kiedy idziemy? - dopytuję się szczegółów, odbierając zamówienie i znów konspiracyjnie siorbiąc, cały czas patrząc wyczekująco na Bojczuka, naszego mózga operacji.
Ale skoro kasa popłynie wartkim strumieniem, to już się nie przejmuję marnotrawstwem, a wręcz przeciwnie. Zacieram zadowolony rączki. Tak, wtedy kupimy sobie tyle alkoholu, ile zdążymy udźwignąć. Nie, żebym się chwalił, ale ja mam udźwig pierwsza klasa. Zajebisty w sensie, no.
- No - mruczę, kiedy okazuje się, że mam słuchać. To umiem, więc odbieram od barmana swój trunek, po czym chłeptając go dość głośno nachylam w kierunku kolesia. Tłumaczącego mi na czym polega ten srogi biznes, jaki do mnie ma. W ogóle tajny ze mnie agent, bo siorbaniem zagłuszam wszelkie informacje, jakie mogłyby się dostać w niepowołane uszy. To byłoby dopiero bagno, gdyby ktoś podpierdolił nam pomysł i fuchę. Żenada. Warto zachować wszelkie środki bezpiecznej, nielegalnej transakcji.
Co chwilę kiwam głową, wtrącając zmyślne aha, aha!, po czym stwierdzam, że już kurwa wyżłopałem te szczyny. Zamawiam kolejne. Natomiast pojawiające się pytanie sugeruje w końcu, że chyba mogę już przestać słuchać i coś powiedzieć. - Dobra, to ty nam wymyśl plan, a ja go zrealizuję - stwierdzam niczym poważny byznesmen. - Robota będzie picuś glancuś, jak nie będzie współpracował, to tak go poskładam, że będzie kurwa za bocianie gniazdo robić - rechoczę donośnie, pewnie kwasząc tym samym wszystkie polane na sali trunki. - No kojarzę typa. To rzeczywiście taki cwaniaczek, że lepiej mu przypierdolić niż coś pożyczyć. Pewnie nawet matkę sprzedałby na chlanie - mówię tonem znawcy. O ile już tego nie zrobił, chujek. - Dobra, to kiedy idziemy? - dopytuję się szczegółów, odbierając zamówienie i znów konspiracyjnie siorbiąc, cały czas patrząc wyczekująco na Bojczuka, naszego mózga operacji.
no one cares
Oli Ogden
Zawód : zbir
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
- Kup mi whiskey.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półolbrzym
Nieaktywni
Macham tylko ręką, że żyję, bo przecież nie zamierzałem tutaj umierać, albo co gorsza płakać!
- A więc plan jest taki - dopijamy do końca - to wiadomo, nie zostawiłbym alkoholu nawet gdyby się ta nora zaczęła palić i walić - A później ruszamy od razu, wiem gdzie teraz stacjonuje, akurat w okolicy, zresztą specjalnie wybrałem to miejsce, żebyśmy nie mieli daleko. - taki był ze mnie zmyślny człowiek, aha - W każdym razie włamujemy się do mieszkania cichcem, ja się zajmę zamkiem. Mam nadzieję, że będzie w środku, wtedy ty wkraczasz do akcji! Łapiesz go, a ja się próbuję z nim dogadać, jak nic z tego nie wyjdzie to po prostu połamiesz mu ręce i nogi, albo po kolei, aż pęknie. Gorzej jak go nie będzie, wtedy po prostu przeszukujemy mieszkanie i wynosimy wszystko co w miarę cenne, albo co chociaż wygląda na takie, no wiesz, pójdzie na handel. - wzruszam ramionami, z braku laku i to dobre, chociaż ja to bym jednak wolał spotkać go w środku i się od razu rozmówić.
- No to zdrowie! Za powodzenie naszej misji! - żaden to był skomplikowany plan, ale musiało się udać. W razie czego będę improwizować, w improwizowaniu byłem całkiem niezły. Dopijam whiskey do dna, po czym przecieram usta rękawem i wstaję. Ruszam w kierunku drzwi, a barman krzyczy za mną, że nie zapłaciłem. Zlewam go totalnie, udając, że nie słyszę, a zanim wybiegnie zza lady, to już opuszczam przybytek. W drodze opowiadam Oliemu o jednej wyjątkowo zboczonej dziwce, co na nią ostatnio trafiłem w porcie i jaka z niej była wariatka, aż się w końcu zatrzymujemy pod jedną z tutejszych kamienic. Niespecjalnie różni się od innych, jest w tak samo opłakanym stanie.
- Trzecie piętro, okno jest otwarte, chyba się tam coś świeci, mamy farta. - kiwam głową. Popycham skrzypiące drzwi, prowadzące do wnętrza budynku i przekraczam próg, wspinając się na kolejne stopnie, aż na trzecie piętro, gdzie zatrzymuję się by głęboko odetchnąć, przystawiam ucho do drzwi, ale niewiele słyszę. Palec wskazujący opieram na ustach, żeby pokazać Oliemu, że ma być cicho, po czym sięgam po wsuwkę zaczepioną o płaszcz gdzieś pomiędzy środkowymi guzikami; wyginam ją w palcach i wciskam w zamek, grzebiąc w nim krótką chwilę, a gdy słyszymy ciche klik, to powoli, ostrożnie, otwieram wrota zaglądając do środka. Faktycznie - z jednego z pokojów dochodzi strumień światła. Uchylam szerzej drzwi, machając na Ogdena ręką, żeby podążał za mną, sam z kolei wciąż staram się być cicho, w pogotowiu mając różdżkę, chociaż nie sądziłem by ciskał w nas zaklęciami, mordobicie było dużo bardziej w stylu Joe. Mieszkanie ma tylko trzy izby - długi korytarz, obleśną łazienkę z jednej strony i coś, co robiło za sypialniokuchnię po drugiej. Wpierw zaglądam do pustej toalety, ale spodziewałem się, że niczego tam nie znajdę. Później przekraczam próg pokoju, ale... i ten wydaje się pusty, choć oświetlony płomieniem kilku świec. Okno pozostaje otwarte.
- Kurwa, nie wierzę, nie ma go! - rozkładam ramiona, rozglądając się dookoła i wtedy to zauważam - zawinięty róg dywanika przy szafie. Może nie było to nic podejrzanego, a może wręcz przeciwnie? Staram się jednak dalej grać przedstawienie pod tytułem jesteśmy tutaj sami.
- Dobra, sprawdźmy czy ma tu coś cennego. - przechadzam się po pokoju, rozglądając po ścianach, aż w końcu podchodzę do szafy i otwieram ją energicznie wydając z siebie głośne HA! MAM CIĘ! Ta, Lemoniadowy faktycznie tam był - wyskoczył na mnie z łapami, dając mi takiego strzała w mordę, że aż mnie obróciło, po czym rzuca się do ucieczki.
- A więc plan jest taki - dopijamy do końca - to wiadomo, nie zostawiłbym alkoholu nawet gdyby się ta nora zaczęła palić i walić - A później ruszamy od razu, wiem gdzie teraz stacjonuje, akurat w okolicy, zresztą specjalnie wybrałem to miejsce, żebyśmy nie mieli daleko. - taki był ze mnie zmyślny człowiek, aha - W każdym razie włamujemy się do mieszkania cichcem, ja się zajmę zamkiem. Mam nadzieję, że będzie w środku, wtedy ty wkraczasz do akcji! Łapiesz go, a ja się próbuję z nim dogadać, jak nic z tego nie wyjdzie to po prostu połamiesz mu ręce i nogi, albo po kolei, aż pęknie. Gorzej jak go nie będzie, wtedy po prostu przeszukujemy mieszkanie i wynosimy wszystko co w miarę cenne, albo co chociaż wygląda na takie, no wiesz, pójdzie na handel. - wzruszam ramionami, z braku laku i to dobre, chociaż ja to bym jednak wolał spotkać go w środku i się od razu rozmówić.
- No to zdrowie! Za powodzenie naszej misji! - żaden to był skomplikowany plan, ale musiało się udać. W razie czego będę improwizować, w improwizowaniu byłem całkiem niezły. Dopijam whiskey do dna, po czym przecieram usta rękawem i wstaję. Ruszam w kierunku drzwi, a barman krzyczy za mną, że nie zapłaciłem. Zlewam go totalnie, udając, że nie słyszę, a zanim wybiegnie zza lady, to już opuszczam przybytek. W drodze opowiadam Oliemu o jednej wyjątkowo zboczonej dziwce, co na nią ostatnio trafiłem w porcie i jaka z niej była wariatka, aż się w końcu zatrzymujemy pod jedną z tutejszych kamienic. Niespecjalnie różni się od innych, jest w tak samo opłakanym stanie.
- Trzecie piętro, okno jest otwarte, chyba się tam coś świeci, mamy farta. - kiwam głową. Popycham skrzypiące drzwi, prowadzące do wnętrza budynku i przekraczam próg, wspinając się na kolejne stopnie, aż na trzecie piętro, gdzie zatrzymuję się by głęboko odetchnąć, przystawiam ucho do drzwi, ale niewiele słyszę. Palec wskazujący opieram na ustach, żeby pokazać Oliemu, że ma być cicho, po czym sięgam po wsuwkę zaczepioną o płaszcz gdzieś pomiędzy środkowymi guzikami; wyginam ją w palcach i wciskam w zamek, grzebiąc w nim krótką chwilę, a gdy słyszymy ciche klik, to powoli, ostrożnie, otwieram wrota zaglądając do środka. Faktycznie - z jednego z pokojów dochodzi strumień światła. Uchylam szerzej drzwi, machając na Ogdena ręką, żeby podążał za mną, sam z kolei wciąż staram się być cicho, w pogotowiu mając różdżkę, chociaż nie sądziłem by ciskał w nas zaklęciami, mordobicie było dużo bardziej w stylu Joe. Mieszkanie ma tylko trzy izby - długi korytarz, obleśną łazienkę z jednej strony i coś, co robiło za sypialniokuchnię po drugiej. Wpierw zaglądam do pustej toalety, ale spodziewałem się, że niczego tam nie znajdę. Później przekraczam próg pokoju, ale... i ten wydaje się pusty, choć oświetlony płomieniem kilku świec. Okno pozostaje otwarte.
- Kurwa, nie wierzę, nie ma go! - rozkładam ramiona, rozglądając się dookoła i wtedy to zauważam - zawinięty róg dywanika przy szafie. Może nie było to nic podejrzanego, a może wręcz przeciwnie? Staram się jednak dalej grać przedstawienie pod tytułem jesteśmy tutaj sami.
- Dobra, sprawdźmy czy ma tu coś cennego. - przechadzam się po pokoju, rozglądając po ścianach, aż w końcu podchodzę do szafy i otwieram ją energicznie wydając z siebie głośne HA! MAM CIĘ! Ta, Lemoniadowy faktycznie tam był - wyskoczył na mnie z łapami, dając mi takiego strzała w mordę, że aż mnie obróciło, po czym rzuca się do ucieczki.
No i za to go lubię. Ma kurwa rozsądne podejście - żadnego marnotrawstwa trunku, nawet jeśli smakuje jak szczyny. Pewnie nimi zresztą jest, ale dobrze, że ryje banię, to najważniejsze. Więc kiwam z uznaniem głową i słucham dalej, bo punkt pierwszy jest już niemal odhaczony. Dostrzegam kątem oka, że dno kufla zbliża się nieuchronnie, ale nie przerywam zarówno picia jak i słuchania. Bo wiecie, ja to wiele rzeczy na raz umiem robić, taki zajebisty jestem. Ba, nawet oddycham jeszcze do tego!
- To dobrze, musimy mieć siłę na spranie tego fagasa - potwierdzam słuszność stacjonowania nieopodal naszego celu. Kurde, Johnny to rzeczywiście ma łeb jak sklep! Kto by pomyślał skoro jest takim kurduplem? Potem robi się już trochę skomplikowanie, dlatego przerywam chłeptanie piwska i mrużę oczy, wpatrując się w mordę żeglarza. Zmarszczki na czole sugerują, że zaraz mi się mózg przegrzeje od tych rozmyślań. Tkwię tak dość długo w zawieszeniu, no zwiechę załapałem. Wreszcie udaje mi się oddzielić od siebie zadania dla Bojczuka i dla mnie - ja go łapię, jak nie chce gadać, to go faszeruję szybkim daniem z pięści, dobra. Jak go nie będzie to zbieramy fanty. Tak. Powtarzam to sobie jak mantrustę, bo to istotne. - Ty to masz kurwa łeb! - rzucam nagle, chcąc znów Johna poklepać, ale w połowie drogi orientuję się, że zaraz wykończę biedaka moją super siłą. No cóż, tak to jest, jak się robi regurarnie bicki. Zabieram łapę i unoszę naczynie, żeby dołączyć się do toastu. - Za misję! - krzyczę tubalnie, aż wszyscy się na nas dziwnie gapią, ale w zasadzie to gapią się tak już odkąd wszedłem, więc nic sobie z tego nie robię. Dopijam swoją lurę, która w obliczu zwycięstwa oraz bogactwa jakby lepiej smakuje. Z donośnym hukiem odstawiam szkło na blat i też wstaję, bo co tu kurwa będę sam siedział. Jedno spojrzenie wystarczy, żeby oburzający się barman zamknął jadaczkę i dobrze, bo nie chce mi się z nim kłócić. Więc wychodzimy w ciemną, złotonośną noc.
Staram się nie chichotać ochryple kiedy Johnny opowiada mi o tamtej dobrej dupeczce. Zamiast tego proszę go o namiary, bo też chętnie skorzystam jak już się obłowimy. Mogę jej nawet zapłacić, taki zajebisty jestem. Kiwam głową - trzecie piętro, zajebiście. Zawsze można go wystawić za okno, żeby zmiękł, a jak nie, to sobie ten zakuty łeb roztrzaska o chodnik. I chuj. Wchodzę po schodach, a potem stoję przy drzwiach w napięciu, ciekaw jak się ta akcja potoczy. Staram się iść cicho, to prawda, ale jednak jestem kurewsko ciężki, więc podłoga skrzypi pode mną jak pojebana. To pewnie przeze mnie spalimy naszą misję. W ogóle ciasno ma tutaj, ja pierdolę. Muszę się trochę zginać, żeby nie walić łbem w sufit. To napędza mnie do wkurwienia, które rośnie wraz z informacją, że typka nie ma. No nic. Może ma coś cennego. Więc łażę i pewnie bym coś zabrał i wyszedł gdyby nie spryt Bojczuka. Już po chwili otwierają się drzwi do szafy, a mój kumpel zatacza się powalony. O nie, nie ze mną te numery. Robię zmyślny chwyt na szyi Lemoniadowego, po czym rzucam go na ziemię. W pokoju rozlega się donośne jęknięcie oraz niebezpieczne trzaśnięcie kilku podłogowych desek, ale na szczęście nie pode mną. - Słuchaj frajerze, wyskakuj z kasy, bo jak nie, to inaczej porozmawiamy - mówię o dziwo spokojnie, chociaż niepokoi mnie stan zdrowia Johna. Cały czas trzymam tę ciotę za gardło, robiąc groźne miny, bo wiadomo, to podstawa w zastraszaniu.
- To dobrze, musimy mieć siłę na spranie tego fagasa - potwierdzam słuszność stacjonowania nieopodal naszego celu. Kurde, Johnny to rzeczywiście ma łeb jak sklep! Kto by pomyślał skoro jest takim kurduplem? Potem robi się już trochę skomplikowanie, dlatego przerywam chłeptanie piwska i mrużę oczy, wpatrując się w mordę żeglarza. Zmarszczki na czole sugerują, że zaraz mi się mózg przegrzeje od tych rozmyślań. Tkwię tak dość długo w zawieszeniu, no zwiechę załapałem. Wreszcie udaje mi się oddzielić od siebie zadania dla Bojczuka i dla mnie - ja go łapię, jak nie chce gadać, to go faszeruję szybkim daniem z pięści, dobra. Jak go nie będzie to zbieramy fanty. Tak. Powtarzam to sobie jak mantrustę, bo to istotne. - Ty to masz kurwa łeb! - rzucam nagle, chcąc znów Johna poklepać, ale w połowie drogi orientuję się, że zaraz wykończę biedaka moją super siłą. No cóż, tak to jest, jak się robi regurarnie bicki. Zabieram łapę i unoszę naczynie, żeby dołączyć się do toastu. - Za misję! - krzyczę tubalnie, aż wszyscy się na nas dziwnie gapią, ale w zasadzie to gapią się tak już odkąd wszedłem, więc nic sobie z tego nie robię. Dopijam swoją lurę, która w obliczu zwycięstwa oraz bogactwa jakby lepiej smakuje. Z donośnym hukiem odstawiam szkło na blat i też wstaję, bo co tu kurwa będę sam siedział. Jedno spojrzenie wystarczy, żeby oburzający się barman zamknął jadaczkę i dobrze, bo nie chce mi się z nim kłócić. Więc wychodzimy w ciemną, złotonośną noc.
Staram się nie chichotać ochryple kiedy Johnny opowiada mi o tamtej dobrej dupeczce. Zamiast tego proszę go o namiary, bo też chętnie skorzystam jak już się obłowimy. Mogę jej nawet zapłacić, taki zajebisty jestem. Kiwam głową - trzecie piętro, zajebiście. Zawsze można go wystawić za okno, żeby zmiękł, a jak nie, to sobie ten zakuty łeb roztrzaska o chodnik. I chuj. Wchodzę po schodach, a potem stoję przy drzwiach w napięciu, ciekaw jak się ta akcja potoczy. Staram się iść cicho, to prawda, ale jednak jestem kurewsko ciężki, więc podłoga skrzypi pode mną jak pojebana. To pewnie przeze mnie spalimy naszą misję. W ogóle ciasno ma tutaj, ja pierdolę. Muszę się trochę zginać, żeby nie walić łbem w sufit. To napędza mnie do wkurwienia, które rośnie wraz z informacją, że typka nie ma. No nic. Może ma coś cennego. Więc łażę i pewnie bym coś zabrał i wyszedł gdyby nie spryt Bojczuka. Już po chwili otwierają się drzwi do szafy, a mój kumpel zatacza się powalony. O nie, nie ze mną te numery. Robię zmyślny chwyt na szyi Lemoniadowego, po czym rzucam go na ziemię. W pokoju rozlega się donośne jęknięcie oraz niebezpieczne trzaśnięcie kilku podłogowych desek, ale na szczęście nie pode mną. - Słuchaj frajerze, wyskakuj z kasy, bo jak nie, to inaczej porozmawiamy - mówię o dziwo spokojnie, chociaż niepokoi mnie stan zdrowia Johna. Cały czas trzymam tę ciotę za gardło, robiąc groźne miny, bo wiadomo, to podstawa w zastraszaniu.
no one cares
Oli Ogden
Zawód : zbir
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
- Kup mi whiskey.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półolbrzym
Nieaktywni
Niech to szlag! Czuję smak krwi na wargach i mrugam kilka razy, zbierając się z ziemi w nadziei, że Joe nie umknął wirującym pięściom Oliego. Opieram się o jakiś najbliższy mebel, przecierając twarz rękawem - tym samym rozmazuję szkarłatne smugi po całym ryjcu, ale w tej chwili to niespecjalnie się tym przejmuję, zamiast tego spluwam siarczyście na podłogę i kieruję spojrzenie na tą scenę, co się właśnie rozgrywa przede mną; aż się uśmiecham od ucha do ucha na ten piękny widok. Joe coś tam jęczy i smęci. Widzę, że gacie to już ma osrane ze strachu, ale jak zerka w moją stronę to się uśmiecha w ten swój sposób i zaczyna gadkę - że on przeprasza, że nie poznał mnie, że myślał, że to jakiś włam, że jacyś niebezpieczni ludzie, że czasy takie niepewne, a on wszelkie środki ostrożności podjął po prostu! Że przecież jesteśmy przyjaciółmi, że może się napijemy, że ma całą butelkę Pięści Hagrida, a to takie mocne gówno, że nawet olbrzyma powali. Że Johny, mój bracie, mój drogi, mój ulubiony, może byś powiedział przyjacielowi, żeby go puścić... Mógłby tak kłapać pewnie przez cały wieczór, więc macham na niego rękami, żeby się zamknął i słuchał, bo to ja mam mu coś do powiedzenia.
- Ty mi tutaj nie mydl oczu, Joe! To JA myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi, a ty co? Zawijasz MOJĄ kaskę i znikasz jak kamień w wodzie! Od dwóch miesięcy jestem bezdomny! Muszę się włóczyć gdzieś chuj wie gdzie! Takich rzeczy się nie zapomina Joe, z nami koniec! - zrywam z nim w tym momencie, chociaż im dłużej patrzę na ten pysk, tym bardziej mi się smutno robi. Lemoniadowy nauczył mnie wszystkiego, przygarnął pod swoje skrzydła i w ogóle, a jak wracałem z podróży to zawsze do niego. Długo ta nasza relacja trwała... właściwie dłużej byłem z Joe niż z jakąkolwiek kobietą i jak tak teraz o tym pomyślę to trochę... chore. ALE NIE O TYM MIAŁEM! Sentymenty powinienem zostawić za sobą. Przez chwilę milczę, a on w tym czasie błaga Oliego, żeby go nie zabijał.
- Słuchaj no, Joe, nie jesteśmy tu po to, żeby cię zabijać, możemy jeszcze rozstać się we względnym pokoju, po prostu oddaj mi forsę i będziemy kwita. - wzruszam ramionami, a on na to, że już dawno tych pieniędzy nie ma, że oddał matce, babce, ciotce, bo stare, bo chore, bo potrzebowały. Że to pożyczka była, że odda, tylko potrzebuje czasu. Mrużę oczy - coś mi tu mocno śmierdziało! Tak dosłownie i w przenośni. Znałem chujka nie od dziś, wiedziałem doskonale kiedy mówi prawdę, a kiedy łże jak pies, bo to on mnie przecież kłamać uczył. W tym momencie nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.
- No ja nie wiem, Joe, coś mi tu nie gra... Założę się, że jednak byś coś znalazł, co by nas usatysfakcjonowało. Może Oli odświeży ci pamięć i sobie przypomnisz gdzie szukać skarbów? - mówię i kiwam głową do Ogdena. A niech mu coś złamie albo cokolwiek, to może zacznie współpracować.
- Ty mi tutaj nie mydl oczu, Joe! To JA myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi, a ty co? Zawijasz MOJĄ kaskę i znikasz jak kamień w wodzie! Od dwóch miesięcy jestem bezdomny! Muszę się włóczyć gdzieś chuj wie gdzie! Takich rzeczy się nie zapomina Joe, z nami koniec! - zrywam z nim w tym momencie, chociaż im dłużej patrzę na ten pysk, tym bardziej mi się smutno robi. Lemoniadowy nauczył mnie wszystkiego, przygarnął pod swoje skrzydła i w ogóle, a jak wracałem z podróży to zawsze do niego. Długo ta nasza relacja trwała... właściwie dłużej byłem z Joe niż z jakąkolwiek kobietą i jak tak teraz o tym pomyślę to trochę... chore. ALE NIE O TYM MIAŁEM! Sentymenty powinienem zostawić za sobą. Przez chwilę milczę, a on w tym czasie błaga Oliego, żeby go nie zabijał.
- Słuchaj no, Joe, nie jesteśmy tu po to, żeby cię zabijać, możemy jeszcze rozstać się we względnym pokoju, po prostu oddaj mi forsę i będziemy kwita. - wzruszam ramionami, a on na to, że już dawno tych pieniędzy nie ma, że oddał matce, babce, ciotce, bo stare, bo chore, bo potrzebowały. Że to pożyczka była, że odda, tylko potrzebuje czasu. Mrużę oczy - coś mi tu mocno śmierdziało! Tak dosłownie i w przenośni. Znałem chujka nie od dziś, wiedziałem doskonale kiedy mówi prawdę, a kiedy łże jak pies, bo to on mnie przecież kłamać uczył. W tym momencie nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.
- No ja nie wiem, Joe, coś mi tu nie gra... Założę się, że jednak byś coś znalazł, co by nas usatysfakcjonowało. Może Oli odświeży ci pamięć i sobie przypomnisz gdzie szukać skarbów? - mówię i kiwam głową do Ogdena. A niech mu coś złamie albo cokolwiek, to może zacznie współpracować.
Nie podoba mi się ta krew na ryju Johnny’ego, ale widocznie tamten skurwiel był przygotowany na nasz atak. Nie spodziewał się tylko jednego - mnie. A ja jak widać jestem dość silny, żeby powalić takiego chłystka na ziemię. I zmiażdżyć mu krtań zanim powie gryfindabudor. Czy jakoś tak. Chuj w to, rozchodzi się o to, że powinien uważać. Ale zamiast tego to on kłapie ozorem na prawo i lewo i człowiek powoli przestaje ogarniać. Zerkam na Bojczuka porozumiewawczo - teraz chce się kurwa zaprzyjaźniać? Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej, zanim zadłużył się na super sumy i zanim zaczął kombinować jak koń pod górę. Teraz mając olbrzymią łapę na gardle to zgrywa potulnego baranka, ale nie z nami te numery. Przynajmniej nie Johnny’m, bo ja to w sumie pewnie wreszcie dałbym się ugłaskać jak ostatni frajer. Pomijając pięść Hagrida - tfu, co za parszywe nazwisko!
Ech, ale to jakaś nie wiem, powieść romantyczna czy coś jest. Nie, żebym czytał, ale Masza mi kiedyś opowiadała o tych szmirach, gdzie się tam zakochują w sobie i zrywają, minimum tysiąc razy. Coś paskudnego. Ale dobra, nie przyszłem tutaj kogokolwiek oceniać, bo tak po prawdzie to mam to w dupie jakie między nimi są relacje. Mimo wszystko opowieść Bojczuka wzruszyła mną do głębi.
- No, kurwa, nie wstyd ci, chujku? - pytam, kiedy tamten kończy łzawą historyjkę. Fuj, wstydź się, Joe. Nie tego się po tobie spodziewaliśmy. To znaczy ja się spodziewałem, wciąż zastanawiam się po ile opchnąłeś swoją matkę, ale John tak gada i gada to nie chcę mu więcej wchodzić w paradę co nie.
- Nie wiem czy cię nie zabiję, zależy jak chętnie będziesz współpacynkował - mówię śmiertelnie poważnie, znów przeinaczając jakieś słowa, o czym nie wiem, dlatego robię profesiurską minę. I kiwam z powagą głową, taki jestem mądry.
- Miałeś już dostatecznie dużo czasu. Ten się kończy. Teraz. - Mówię stanowczo. Ha, nawet nie ulegam tym jego manipulacencjom, taki jestem kurwa zajebisty. W końcu podnoszę go za gardło do góry, że aż biedak pod sufitem dryfuje. - Albo wyskakuj z kasy, albo ci porachuję kości i wyrzucę przez okno - rzucam tym razem bardzo groźnie. Wiadomo, szacun na dzielni musi być. A że umiem w zastraszanie, to Joe powinien właśnie sikać w portki. Co za fleja.
Ech, ale to jakaś nie wiem, powieść romantyczna czy coś jest. Nie, żebym czytał, ale Masza mi kiedyś opowiadała o tych szmirach, gdzie się tam zakochują w sobie i zrywają, minimum tysiąc razy. Coś paskudnego. Ale dobra, nie przyszłem tutaj kogokolwiek oceniać, bo tak po prawdzie to mam to w dupie jakie między nimi są relacje. Mimo wszystko opowieść Bojczuka wzruszyła mną do głębi.
- No, kurwa, nie wstyd ci, chujku? - pytam, kiedy tamten kończy łzawą historyjkę. Fuj, wstydź się, Joe. Nie tego się po tobie spodziewaliśmy. To znaczy ja się spodziewałem, wciąż zastanawiam się po ile opchnąłeś swoją matkę, ale John tak gada i gada to nie chcę mu więcej wchodzić w paradę co nie.
- Nie wiem czy cię nie zabiję, zależy jak chętnie będziesz współpacynkował - mówię śmiertelnie poważnie, znów przeinaczając jakieś słowa, o czym nie wiem, dlatego robię profesiurską minę. I kiwam z powagą głową, taki jestem mądry.
- Miałeś już dostatecznie dużo czasu. Ten się kończy. Teraz. - Mówię stanowczo. Ha, nawet nie ulegam tym jego manipulacencjom, taki jestem kurwa zajebisty. W końcu podnoszę go za gardło do góry, że aż biedak pod sufitem dryfuje. - Albo wyskakuj z kasy, albo ci porachuję kości i wyrzucę przez okno - rzucam tym razem bardzo groźnie. Wiadomo, szacun na dzielni musi być. A że umiem w zastraszanie, to Joe powinien właśnie sikać w portki. Co za fleja.
no one cares
Oli Ogden
Zawód : zbir
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
- Kup mi whiskey.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półolbrzym
Nieaktywni
Koleś blednie i wygląda jakby miał zaraz wykitować ze strachu, a ja właściwie wcale się mu nie dziwię, jak widzę Oliego w akcji. Aż mi ciarki biegną po plecach - nie, zdecydowanie nie chciałbym być teraz na miejscu Lemoniadowego i on chyba też zaczyna kapować, że mój przyjaciel wcale nie żartuje i jeśli za sekundę nie zacznie współpracować to będziemy świadkami defenestracji. W sensie, że autentycznie go wyrzuci przez okno. Jęczy coś Joe, krztusząc się i dławiąc, a ja marszczę brwi.
- Dobra, opuść go. - macham jedną ręką, drugą sięgając po różdżkę, którą wyciągam w stronę Joe, tak na wszelki wypadek, chociaż prawda jest taka, że mógłbym go co najwyżej dźgnąć nią w oko albo nos. Byłem raczej kiepski w czarach, ale nadrabiałem innymi talentami, żeby nie było. Po prostu odnajdywałem się lepiej w innych sztukach - w sztukach pięknych i w sztuce kochania, hehe. Celuję różdżką w Joe i mrużę nieznacznie oczy, kiedy jego stopy na nowo sięgają podłoża, a dłonie rozmasowują gardło. Wodzi spojrzeniem naokoło, ale wie, że nie ma żadnych szans na ucieczkę.
- Dobra, załatwmy to szybko, dawaj co masz i nara. - kiwam głową, a on coś mruczy pod nosem, ale nie rozumiem z tego ani słowa - Co? - dopytuję, on na to, że nic i zbliża się do jednej ze ścian, do jedynego obrazu zdobiącego to pomieszczenie, przedstawiającego starszawego mężczyznę pochylonego nad kuflem złocistego trunku. Macha na niego łapskiem, a obraz odskakuje od ściany, ukazując nam tajną skrytkę... pełną najprawdziwszych skarbów. Wiedziałem, że jak się postara to znajdzie coś dla nas! No i znalazł. Podchodzę do Joe, klepię go po ramieniu, po czym zaglądam do środka - roi się tam od złotych galeonów, srebrnych sykli i miedzianych knutów, od drogich pierścieni i kolorowych kamieni; skąd ten skurwiel miał to wszystko i dlaczego żył jak ostatni łachudra, kiedy mógłby jak król?... Nigdy się nie dowiemy.
- No, no, no, nieźle. - wydaję z siebie przeciągły gwizd, po czym szczerzę się do Ogdena, a zaraz sięgam do wnętrza wyciągając ze środka niedużą wieżyczkę złotych monet - To dla ciebie, Joe, znaj łaskę pana. Resztę zabieramy. - mówię stanowczo. Gość się krzywi i rozchyla wargi pewnie z zamiarem protestowania, ale jak zerka na Oliego, to mu się odechciewa wchodzić w jakiekolwiek dyskusje. I prawidłowo. Z pakowaniem uwijamy się raz-dwa, pożegnania sobie darujemy. Tak jak obiecałem dzielimy się z Ogdenem po równo - ostatecznie bez niego nie zobaczyłbym pewnie złamanego knuta.
/zt
- Dobra, opuść go. - macham jedną ręką, drugą sięgając po różdżkę, którą wyciągam w stronę Joe, tak na wszelki wypadek, chociaż prawda jest taka, że mógłbym go co najwyżej dźgnąć nią w oko albo nos. Byłem raczej kiepski w czarach, ale nadrabiałem innymi talentami, żeby nie było. Po prostu odnajdywałem się lepiej w innych sztukach - w sztukach pięknych i w sztuce kochania, hehe. Celuję różdżką w Joe i mrużę nieznacznie oczy, kiedy jego stopy na nowo sięgają podłoża, a dłonie rozmasowują gardło. Wodzi spojrzeniem naokoło, ale wie, że nie ma żadnych szans na ucieczkę.
- Dobra, załatwmy to szybko, dawaj co masz i nara. - kiwam głową, a on coś mruczy pod nosem, ale nie rozumiem z tego ani słowa - Co? - dopytuję, on na to, że nic i zbliża się do jednej ze ścian, do jedynego obrazu zdobiącego to pomieszczenie, przedstawiającego starszawego mężczyznę pochylonego nad kuflem złocistego trunku. Macha na niego łapskiem, a obraz odskakuje od ściany, ukazując nam tajną skrytkę... pełną najprawdziwszych skarbów. Wiedziałem, że jak się postara to znajdzie coś dla nas! No i znalazł. Podchodzę do Joe, klepię go po ramieniu, po czym zaglądam do środka - roi się tam od złotych galeonów, srebrnych sykli i miedzianych knutów, od drogich pierścieni i kolorowych kamieni; skąd ten skurwiel miał to wszystko i dlaczego żył jak ostatni łachudra, kiedy mógłby jak król?... Nigdy się nie dowiemy.
- No, no, no, nieźle. - wydaję z siebie przeciągły gwizd, po czym szczerzę się do Ogdena, a zaraz sięgam do wnętrza wyciągając ze środka niedużą wieżyczkę złotych monet - To dla ciebie, Joe, znaj łaskę pana. Resztę zabieramy. - mówię stanowczo. Gość się krzywi i rozchyla wargi pewnie z zamiarem protestowania, ale jak zerka na Oliego, to mu się odechciewa wchodzić w jakiekolwiek dyskusje. I prawidłowo. Z pakowaniem uwijamy się raz-dwa, pożegnania sobie darujemy. Tak jak obiecałem dzielimy się z Ogdenem po równo - ostatecznie bez niego nie zobaczyłbym pewnie złamanego knuta.
/zt
Trzynaście ciężkich oddechów wzięła, odkąd pozostawiona sama sobie, okradziona, usiłowała po omacku znaleźć drogę gdzieś do centrum. Zakończyła lekcję tańca, pożegnała się z gospodarzami, wyszła, kierując się do Dziurawego Kotła, w którym jej ojciec ukrył świstoklik, by mogła bezpiecznie wrócić sama do domu. Wszystko było dopięte na ostatni guzik - szanse na niepowodzenie żadne. Więc dlaczego - znowu - wszystko poszło nie tak, jak iść powinno?
Była kompletnie zagubiona - w Anglii teleportacja nie działała, pojawiały się problemy z siecią Fiu... więc jak, na najdroższą Marysylię, miała wrócić do domu? Nawet nie znała jeszcze tego miasta - nie wiedziała, w jakiej znajdowała się dzielnicy, a coś jej podpowiadało, że nie powinna nadto afiszować się ze swoim zagubieniem. Poprawiła kołnierzyk granatowego płaszcza, ściągając go razem lewą dłonią, z niepokojem rozglądając się to na prawo, to na lewo. Drab, który zabrał jej torebkę, zniknął; magia odziedziczona po babce, dyskretny wili urok, pozwolił jej odegnać napastnika, ale nie ryzykowała, usiłując odebrać mu swoje drobiazgi. Świetnie - więc nie miała też pieniędzy. Odetchnęła jeszcze raz - tylko spokój może cię uratować, Babette, powtarzała sama siebie w myślach, niekoniecznie w te słowa wierząc. Jednak ktoś nie tak dawno temu powiedział, że kłamstwo powtarzane tysiąc razy mogło stać się rzeczywistością. Niskie obcasy jej pantofli stukały, wywołując głuche echo, a ona sama nie pomyślała, by przysłonić twarz kapturem; pukle jej srebrzystych włosów opadały przez ramię miękką kaskadą. Nie mogła być daleko od centrum. Prawda? Szła przed siebie, a nad ulicami wkrótce zaczęła się zbierać legendarna londyńska mgła. Nastał wieczór, nadchodził półmrok - a ona z chwili na chwilę czuła się coraz bardziej nieswojo. Nawet po miejscach, które dobrze znała, wolała nie chodzić sama nocą. A stąd - naprawdę nie wiedziała, jak mogła się wydostać. Kiedy za kolejnym zakrętem usłyszała głosy, wpierw struchlała, a szybko bijące serce podeszło jej do gardła, odruchowo ściągnęła dłoń ku kieszeni, poszukując różdżki - lecz zatrzymała ją w płaszczu, jedynie chwytając jej rękojeść. Rozmowa przypominała kłótnię, głosy były podniesione, a to nie mogło zwiastować niczego dobrego - nim jednak zmieniła kierunek drogi, nie chcąc nikomu wejść w paradę, z porwanych wiatrem słów wywnioskowała, że w owej grupie osób znajdowali się policjanci. Byli w trakcie interwencji, legitymowali się - czy to możliwe, że natrafiła na przyjazne dusze?
- P-przepraszam? Panie władzo? ... pani władzo? - Albo jej się zdawało, albo widziała tam kobietę, mgła utrudniała widoczność: jaka jest wówczas poprawna forma w języku angielskim? Uczyła się go pilnie - dużo umiała - ale wciąż brakowało jej obycia, pewnego doświadczenia. Mówiła z francuskim akcentem. - Okradziono mnie - Brzmiało to nieco poważniej, niż - zgubiłam się, może lepiej przykuwało uwagę na dobry początek. - I... chyba nie bardzo wiem, dokąd pójść - dodała z dozą bezradności. - Zaszłam tu... przypadkiem - dukała - powinnam znaleźć się przy Pokątnej, ale chyba... zdarzyło mi się obrać złą drogę. - Jak wiele angielskich słów trzeba było znać, by objaśnić sytuację na około, unikając nazywania zdarzeń po imieniu.
Była kompletnie zagubiona - w Anglii teleportacja nie działała, pojawiały się problemy z siecią Fiu... więc jak, na najdroższą Marysylię, miała wrócić do domu? Nawet nie znała jeszcze tego miasta - nie wiedziała, w jakiej znajdowała się dzielnicy, a coś jej podpowiadało, że nie powinna nadto afiszować się ze swoim zagubieniem. Poprawiła kołnierzyk granatowego płaszcza, ściągając go razem lewą dłonią, z niepokojem rozglądając się to na prawo, to na lewo. Drab, który zabrał jej torebkę, zniknął; magia odziedziczona po babce, dyskretny wili urok, pozwolił jej odegnać napastnika, ale nie ryzykowała, usiłując odebrać mu swoje drobiazgi. Świetnie - więc nie miała też pieniędzy. Odetchnęła jeszcze raz - tylko spokój może cię uratować, Babette, powtarzała sama siebie w myślach, niekoniecznie w te słowa wierząc. Jednak ktoś nie tak dawno temu powiedział, że kłamstwo powtarzane tysiąc razy mogło stać się rzeczywistością. Niskie obcasy jej pantofli stukały, wywołując głuche echo, a ona sama nie pomyślała, by przysłonić twarz kapturem; pukle jej srebrzystych włosów opadały przez ramię miękką kaskadą. Nie mogła być daleko od centrum. Prawda? Szła przed siebie, a nad ulicami wkrótce zaczęła się zbierać legendarna londyńska mgła. Nastał wieczór, nadchodził półmrok - a ona z chwili na chwilę czuła się coraz bardziej nieswojo. Nawet po miejscach, które dobrze znała, wolała nie chodzić sama nocą. A stąd - naprawdę nie wiedziała, jak mogła się wydostać. Kiedy za kolejnym zakrętem usłyszała głosy, wpierw struchlała, a szybko bijące serce podeszło jej do gardła, odruchowo ściągnęła dłoń ku kieszeni, poszukując różdżki - lecz zatrzymała ją w płaszczu, jedynie chwytając jej rękojeść. Rozmowa przypominała kłótnię, głosy były podniesione, a to nie mogło zwiastować niczego dobrego - nim jednak zmieniła kierunek drogi, nie chcąc nikomu wejść w paradę, z porwanych wiatrem słów wywnioskowała, że w owej grupie osób znajdowali się policjanci. Byli w trakcie interwencji, legitymowali się - czy to możliwe, że natrafiła na przyjazne dusze?
- P-przepraszam? Panie władzo? ... pani władzo? - Albo jej się zdawało, albo widziała tam kobietę, mgła utrudniała widoczność: jaka jest wówczas poprawna forma w języku angielskim? Uczyła się go pilnie - dużo umiała - ale wciąż brakowało jej obycia, pewnego doświadczenia. Mówiła z francuskim akcentem. - Okradziono mnie - Brzmiało to nieco poważniej, niż - zgubiłam się, może lepiej przykuwało uwagę na dobry początek. - I... chyba nie bardzo wiem, dokąd pójść - dodała z dozą bezradności. - Zaszłam tu... przypadkiem - dukała - powinnam znaleźć się przy Pokątnej, ale chyba... zdarzyło mi się obrać złą drogę. - Jak wiele angielskich słów trzeba było znać, by objaśnić sytuację na około, unikając nazywania zdarzeń po imieniu.
All the shine of a thousand spotlights, all the stars we steal from the nightsky; towers of gold are still too little, these hands could hold the world but it'll
never be enough
for me
never be enough
for me
Nocne obchody były prawdziwą udręką, ale nie dało się bez nich całkowicie okiełznać londyńskich ulic. Awaria sieci Fiuu i teleportacji sprawiała, że coraz więcej ludzi pojawiało się na chodnikach, obok mugoli i czasem sprawiali zdecydowanie za dużo problemów. Najczęściej nie było z nimi wielkich problemów, kończyło się na upomnieniach, gdy nie próbowano się z nimi awanturować, a gdy już postanowili - raczej po prostu sypały się mandaty. W tych czasach nie mogli pozwolić sobie na zbytnią przychylność i coraz większa część policji zaczynała pokazywać swoją wyższość rzucając karami pieniężnymi na prawo i lewo. Marcella rozumiała to postępowanie, choć nie była pewna czy chciała je popierać. Zawsze była zdania, że osoba policjanta powinna po pierwsze budzić zaufanie, a dopiero na nim budować swój szacunek. Na pewno nie na strachu przed kolejnymi karami. W końcu byli tutaj, by chronić i służyć. A w tym momencie sprawiali trafiali w błędne koło niezadowolenia i złości.
Była ich już czwórka na miejscu, gdy kilku panów, którzy właśnie opuścili bar wykłócali się ze złością o kilka wyniesionych butelek alkoholu, którego przecież nie można było wynosić na ulice. Trzech towarzyszy panny Figg prezentowało dosyć radykalne słownictwo i bardzo podniesiony ton głosu podobnie jak upominani przez nich mężczyźni. Ona zaś znajdowała się odrobinę z boku tej sytuacji. Patrzyła spokojnie, nie chcąc pogorszyć sytuacji niepotrzebnymi komentarzami, choć była gotowa, aby w najgorszym przypadku chwycić za różdżkę. To jednak nie było w interesie żadnej ze stron, gdyby zaklęcia czy pięści poszły w ruch, jedynym wyrokiem jaki spadłby na pijanych ludzi byłaby noc w chłodnej celi Tower of London.
Usłyszała głos obok siebie, który nie brzmiał pewnie, choć możliwe, że nie było to spowodowane samym brakiem chęci rozmowy, a niepewnością co do swojego języka. Wyczuła mocny akcent w głosie niemal od razu i przez rozchodzące się zaraz obok krzyki przez chwilę nawet nie rozumiała co mówiła do niej stojąca w półmroku kobieta.
- Przepraszam, mogłabyś powtórzyć? - spytała, gdy ta próbowała wyjaśnić jej sytuację po czym gestem dłoni przywołała blondynkę, aby odeszły parę metrów dalej. Wtedy wsłuchała się już w słowa dziewczyny o wiele dokładniej. Co więcej światło pobliskiej latarni pozwoliło przyjrzeć się tej osobie lepiej. Marcella miała przed sobą prześliczną, młodziutką dziewczynę, o nienagannej, przeuroczej manierze, a akcencie bardzo wyraźnym, ale w żadnym stopniu nie przeszkadzającym w odbiorze jej persony. Persony swoją drogą bardzo hipnotyzującej. Aż powstrzymała wewnątrz niewielkie uczucie zazdrości gdzieś w okolicach żołądka. Prześliczna, naprawdę prześliczna dziewczyna. Co mogła robić sama nocą w takiej dzielnicy? - Rozumiem, ale czy to było dawno? Czy widziała pani gdzie udał się sprawca? - spytała, mając nieco nadziei, że czas i miejsce pozwolą im na szybkie rozwiązanie problemu. Jeśli złodziej był już daleko, będą musiały poczekać z odnalezieniem się do rana. Tutaj nastąpiło też dosyć silne zderzenie, które mogło utrudnić im zdecydowanie komunikację. Język posterunkowej różnił się znacznie od tego, którego używali Anglicy. Wydawał się mniej dokładny, bardziej chrapliwy, przedłużała samogłoski i wypowiadała w sposób, który mógł być dla Francuski zupełnie nieznany.
Była ich już czwórka na miejscu, gdy kilku panów, którzy właśnie opuścili bar wykłócali się ze złością o kilka wyniesionych butelek alkoholu, którego przecież nie można było wynosić na ulice. Trzech towarzyszy panny Figg prezentowało dosyć radykalne słownictwo i bardzo podniesiony ton głosu podobnie jak upominani przez nich mężczyźni. Ona zaś znajdowała się odrobinę z boku tej sytuacji. Patrzyła spokojnie, nie chcąc pogorszyć sytuacji niepotrzebnymi komentarzami, choć była gotowa, aby w najgorszym przypadku chwycić za różdżkę. To jednak nie było w interesie żadnej ze stron, gdyby zaklęcia czy pięści poszły w ruch, jedynym wyrokiem jaki spadłby na pijanych ludzi byłaby noc w chłodnej celi Tower of London.
Usłyszała głos obok siebie, który nie brzmiał pewnie, choć możliwe, że nie było to spowodowane samym brakiem chęci rozmowy, a niepewnością co do swojego języka. Wyczuła mocny akcent w głosie niemal od razu i przez rozchodzące się zaraz obok krzyki przez chwilę nawet nie rozumiała co mówiła do niej stojąca w półmroku kobieta.
- Przepraszam, mogłabyś powtórzyć? - spytała, gdy ta próbowała wyjaśnić jej sytuację po czym gestem dłoni przywołała blondynkę, aby odeszły parę metrów dalej. Wtedy wsłuchała się już w słowa dziewczyny o wiele dokładniej. Co więcej światło pobliskiej latarni pozwoliło przyjrzeć się tej osobie lepiej. Marcella miała przed sobą prześliczną, młodziutką dziewczynę, o nienagannej, przeuroczej manierze, a akcencie bardzo wyraźnym, ale w żadnym stopniu nie przeszkadzającym w odbiorze jej persony. Persony swoją drogą bardzo hipnotyzującej. Aż powstrzymała wewnątrz niewielkie uczucie zazdrości gdzieś w okolicach żołądka. Prześliczna, naprawdę prześliczna dziewczyna. Co mogła robić sama nocą w takiej dzielnicy? - Rozumiem, ale czy to było dawno? Czy widziała pani gdzie udał się sprawca? - spytała, mając nieco nadziei, że czas i miejsce pozwolą im na szybkie rozwiązanie problemu. Jeśli złodziej był już daleko, będą musiały poczekać z odnalezieniem się do rana. Tutaj nastąpiło też dosyć silne zderzenie, które mogło utrudnić im zdecydowanie komunikację. Język posterunkowej różnił się znacznie od tego, którego używali Anglicy. Wydawał się mniej dokładny, bardziej chrapliwy, przedłużała samogłoski i wypowiadała w sposób, który mógł być dla Francuski zupełnie nieznany.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Wsłuchiwała się w ciskane bluzgi z rosnącym niepokojem, przez chwilę zastanawiając się, czy aby na pewno zwróciła się do właściwej osoby; dlatego też, kiedy ta przywołała ją gestem, w pierwszej chwili poważnie zawahała się co do swojej reakcji. Szybko jednak zorientowała się, że nie bardzo miała wyjście: kobieta naprzeciw niej wydawała się jej jedyną nadzieją. Wolnym, nieśpiesznym i bardzo ostrożnym krokiem podeszła bliżej niej zgodnie z jej prośbą, powtarzając swoje słowa nieco bardziej składnie - miała czas je sobie przemyśleć. Obejrzała się przez ramię na grupkę pozostałych mężczyzn, od których się oddaliły: w pewien sposób powitała to z ulgą, bijące od nich hałasy i nieprzyjazne wyzwiska nie pomagały jej się uspokoić.
- Okradziono mnie - powtórzyła więc nieco pewniej, gdy blask latarni rozświetlił twarz jej rozmówczyni; nie przebywała w Anglii zbyt długo i choć odebrała solidne lekcje języka angielskiego, wciąż brakowało jej obycia z osobami, które językiem tym posługiwały się na co dzień. Tym trudniej było jej zrozumieć nieznajomą kobietę - mówiła inaczej, niż większość Brytyjczyków, z dziwnym akcentem, naleciałością, której nie potrafiła ani rozszyfrować, ani rozpoznać. Jej twarz budziła za to zaufanie - była ciepła, przyjemna, na pierwszy rzut oka miła, daleka surowości, z jaką kojarzyłaby tę funkcję. - Nie znam miasta zbyt dobrze, próbowałam dojść od centrum do Dziurawego Kotła, ale chyba zgubiłam drogę. Mam tam świstoklik do domu, nie wiem, jak wrócić... wiem, że policja ma z pewnością dzisiaj ważniejsze zajęcia, niż ja, ale naprawdę nie mam się, do kogo zwrócić. - Wypowiedziane na jednym wdechu słowa wypadły z jej ust zbyt szybko, była zdenerwowana. - Tak, to zdarzyło się na pewno - zapewniła gorączkowo, myląc dawno z pewno; w nerwach jeszcze trudniej było jej zrozumieć obcą szkocką mowę. - Nie szłam do krawca - wtrąciła zaraz potem, nieco zmieszana, nie dosłyszawszy brzmienia słowa sprawca. - Miałam lekcję, uczę dzieci... oh, c'est la catastrophe... - Dotknęła dłonią skroni, bo zaczynała boleć ją głowa, kiedy z wolna traciła nadzieję na rozwiązanie problemu dzisiejszego wieczoru - bała się, chadzała nocą po ulicach Paryża, ale rzadko nocą i nigdy po miejscach, których zwyczajnie nie znała. Tu było obco - a obce miejsce, pomijając oczywiste doniesienia z gazet, zawsze wydawały się straszniejsze od tych, które były dobrze znane.
Nagle zbladła jak papier, przenosząc spojrzenie z twarzy nieznajomej ponad jej ramię, wgłąb pobliskiej ulicy. Zmrużyła oczy, mrugając przynajmniej parę razy, by upewnić się, że nie zaczynała mieć z tego wszystkiego omamów. Wyraźnie dostrzegała ludzki zarys zasnuty mleczną nocną mgłą, unoszący się jednak zbyt wysoko nad ziemią, by człowiek ten mógł na niej stać o własnych siłach. Utrudniona widoczność nie pozwalała rozwikłać tej zagadki, a brutalna prawda o wisielcu była zbyt dramatyczna, by przyszła jej do głowy jako pierwsza myśl; uniosła więc jedynie lewą dłoń - była leworęczna - wskazując oddalone dziwne zjawisko za plecami Marcelle.
- Ten człowiek... czy on lewituje? - Sam? Nocą? W ciszy? Na środku prawdopodobnie mugolskiej ulicy? Myśli przepływały jej przez umysł prędko, sięgając granic absurdu - czy to możliwe, by dzisiejsza przygoda była tylko absurdalnym snem, z którego nie mogła się dobudzić? - Porusza się jak wahadło drgane porywami wiatru - Wciąż nie rozumiała sensu wypowiadanych słów ani porównania, które tak trafnie dobrała. Sznur nie był jeszcze widoczny - nie stąd, nie była też widoczna bezwładnie opadnięta głowa pozbawiona życia.
- Okradziono mnie - powtórzyła więc nieco pewniej, gdy blask latarni rozświetlił twarz jej rozmówczyni; nie przebywała w Anglii zbyt długo i choć odebrała solidne lekcje języka angielskiego, wciąż brakowało jej obycia z osobami, które językiem tym posługiwały się na co dzień. Tym trudniej było jej zrozumieć nieznajomą kobietę - mówiła inaczej, niż większość Brytyjczyków, z dziwnym akcentem, naleciałością, której nie potrafiła ani rozszyfrować, ani rozpoznać. Jej twarz budziła za to zaufanie - była ciepła, przyjemna, na pierwszy rzut oka miła, daleka surowości, z jaką kojarzyłaby tę funkcję. - Nie znam miasta zbyt dobrze, próbowałam dojść od centrum do Dziurawego Kotła, ale chyba zgubiłam drogę. Mam tam świstoklik do domu, nie wiem, jak wrócić... wiem, że policja ma z pewnością dzisiaj ważniejsze zajęcia, niż ja, ale naprawdę nie mam się, do kogo zwrócić. - Wypowiedziane na jednym wdechu słowa wypadły z jej ust zbyt szybko, była zdenerwowana. - Tak, to zdarzyło się na pewno - zapewniła gorączkowo, myląc dawno z pewno; w nerwach jeszcze trudniej było jej zrozumieć obcą szkocką mowę. - Nie szłam do krawca - wtrąciła zaraz potem, nieco zmieszana, nie dosłyszawszy brzmienia słowa sprawca. - Miałam lekcję, uczę dzieci... oh, c'est la catastrophe... - Dotknęła dłonią skroni, bo zaczynała boleć ją głowa, kiedy z wolna traciła nadzieję na rozwiązanie problemu dzisiejszego wieczoru - bała się, chadzała nocą po ulicach Paryża, ale rzadko nocą i nigdy po miejscach, których zwyczajnie nie znała. Tu było obco - a obce miejsce, pomijając oczywiste doniesienia z gazet, zawsze wydawały się straszniejsze od tych, które były dobrze znane.
Nagle zbladła jak papier, przenosząc spojrzenie z twarzy nieznajomej ponad jej ramię, wgłąb pobliskiej ulicy. Zmrużyła oczy, mrugając przynajmniej parę razy, by upewnić się, że nie zaczynała mieć z tego wszystkiego omamów. Wyraźnie dostrzegała ludzki zarys zasnuty mleczną nocną mgłą, unoszący się jednak zbyt wysoko nad ziemią, by człowiek ten mógł na niej stać o własnych siłach. Utrudniona widoczność nie pozwalała rozwikłać tej zagadki, a brutalna prawda o wisielcu była zbyt dramatyczna, by przyszła jej do głowy jako pierwsza myśl; uniosła więc jedynie lewą dłoń - była leworęczna - wskazując oddalone dziwne zjawisko za plecami Marcelle.
- Ten człowiek... czy on lewituje? - Sam? Nocą? W ciszy? Na środku prawdopodobnie mugolskiej ulicy? Myśli przepływały jej przez umysł prędko, sięgając granic absurdu - czy to możliwe, by dzisiejsza przygoda była tylko absurdalnym snem, z którego nie mogła się dobudzić? - Porusza się jak wahadło drgane porywami wiatru - Wciąż nie rozumiała sensu wypowiadanych słów ani porównania, które tak trafnie dobrała. Sznur nie był jeszcze widoczny - nie stąd, nie była też widoczna bezwładnie opadnięta głowa pozbawiona życia.
All the shine of a thousand spotlights, all the stars we steal from the nightsky; towers of gold are still too little, these hands could hold the world but it'll
never be enough
for me
never be enough
for me
Portowa ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki