Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Portowa ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Portowa ulica
Doki nie należą do najbezpieczniejszych ani najprzyjemniejszych miejsc w Londynie; są ciemne, brudne, a powietrze wypełnia zapach nieświeżych ryb. Główne ulice, na których słychać śpiew marynarzy, którzy zeszli na ląd, podpitych grogiem, nie wydają się bezpieczne. W tej mniej zadbanej dzielnicy znajduje się mniej latarni, a wąskie przejścia otoczone wysokimi budynkami sprawiają, że nigdy nie można się spodziewać, co czeka za zakrętem...
Wpatrywała się w dziewczynę intensywnie, ale już nie z powodu analizowania jej wyglądu, ale wyłącznie z powodu prób przeanalizowania co ona w ogóle mówi. Francuski akcent był bardzo trudny do zrozumienia, choć z kontekstu potrafiła wyłapać co dokładnie się stało. Chociaż niezbyt dostała odpowiedzi na pytania, które ją nurtowały, to zrozumiała, że zdarzenie stało się na tyle dawno, że nie było możliwości odzyskać własności blondwłosej dziewczyny jeszcze dzisiaj. Naprawdę chciała, żeby mogło to być rozwiązane jak najszybciej, żeby obie nie musiały się martwić tą sprawą później, ale jedyne co jej pozostało to zebrać zeznania. To jednak nie było do końca priorytetem Figg. Po pierwsze chciała trochę uspokoić dziewczynę, wyraźnie wyglądającą na przestraszoną i załamaną tym faktem.
- Nie ma ważniejszych zajęć, ma'am, jesteśmy tutaj, żeby pomóc w każdej sytuacji. Dziękuję za zgłoszenie. - powiedziała łagodnie, choć nadal tak samo niezrozumiale i chrapliwie jak wcześniej. Wydawało się, że jej akcent jest nieco oderwany od tego jaki był jej głos, którego ton bardziej przypominał osobę młodszą niż w rzeczywistości była. Przy tym uśmiechnęła się pogodnie. Takie osoby jak Marcella, chociaż wydawały się grać mniejszą rolę, były potrzebne wśród policjantów, wzbudzały o wiele większe zaufanie i grały dużą rolę w przesłuchaniach, choćby dzieci. Zastanawiała się chwilę o co chodziło z krawcem, jednak uznała, że nie jest to w tej chwili ważne. - Odprowadzę Cię do Dziurawego Kotła, spiszemy zeznania. Chciałabym tylko, żebyś powiedziała czy straciłaś coś cennego.
Nie mogli bagatelizować takich zgłoszeń, równie dobrze taki drobny rzezimieszek mógł mieć na koncie więcej spraw, żadne zgłoszenie nie było bez znaczenia. Zwłaszcza, że ilość kradzieży w ostatnim czasie dosyć mocno podskoczyła. Zwłaszcza na płaszczyźnie zderzenia magicznego świata z mugolskim.
Zapisała coś w notatniku - ledwie oznaczenie sprawy i jak wyglądało spotkanie z blondynką, gdy dziewczyna spojrzała za plecy Marcelli. Uniosła na nią spojrzenie, gdy ta się odezwała i nie do końca zrozumiała o co chodzi z wahadłem, wydawało jej się, że usłyszała coś o drżeniu strun? Chyba tak? To co bardziej przekonało ją do spojrzenia za siebie to był ten palec, który wskazał na ciemną uliczkę za nią samą.
Odwróciła się do kobiety, a widok, który ją uraczył sprawił, że aż nerwowo przełknęła ślinę. Zbyt wiele razy widywała ciała bez życia, aby pomylić to bezwładne ciało z jakimkolwiek innym zjawiskiem. Lewitował... Jeśli z powodu sznura, mogła podejrzewać samobójstwo. Jeśli z powodu magii, oczywistym było, co właśnie znalazły. Niestety na tę chwilę nie mogła określić czym to było. - Zamknij oczy, proszę. - powiedziała, jednak w uszach blondynki mogło to zabrzmieć zupełnie jak zamknij lub powstań, co na pewno miało mnóstwo sensu jakby umieścić to w jakiejś linijce poezji. Wyciągnęła różdżkę z kieszeni bordowego płaszcza i wycelowała w stronę lewitującego mężczyzny. Próbowała z całej siły, by nie widać było drżenia jej dłoni, wszystko po to, by nie siać paniki, jednak tutaj nie było to możliwe. I tak drżała i bała się widoku, który zaraz ujrzy.
- Lumos. - wypowiedziała zaklęcie spokojnie, idealnie opanowała ton swojego głosu.
- Nie ma ważniejszych zajęć, ma'am, jesteśmy tutaj, żeby pomóc w każdej sytuacji. Dziękuję za zgłoszenie. - powiedziała łagodnie, choć nadal tak samo niezrozumiale i chrapliwie jak wcześniej. Wydawało się, że jej akcent jest nieco oderwany od tego jaki był jej głos, którego ton bardziej przypominał osobę młodszą niż w rzeczywistości była. Przy tym uśmiechnęła się pogodnie. Takie osoby jak Marcella, chociaż wydawały się grać mniejszą rolę, były potrzebne wśród policjantów, wzbudzały o wiele większe zaufanie i grały dużą rolę w przesłuchaniach, choćby dzieci. Zastanawiała się chwilę o co chodziło z krawcem, jednak uznała, że nie jest to w tej chwili ważne. - Odprowadzę Cię do Dziurawego Kotła, spiszemy zeznania. Chciałabym tylko, żebyś powiedziała czy straciłaś coś cennego.
Nie mogli bagatelizować takich zgłoszeń, równie dobrze taki drobny rzezimieszek mógł mieć na koncie więcej spraw, żadne zgłoszenie nie było bez znaczenia. Zwłaszcza, że ilość kradzieży w ostatnim czasie dosyć mocno podskoczyła. Zwłaszcza na płaszczyźnie zderzenia magicznego świata z mugolskim.
Zapisała coś w notatniku - ledwie oznaczenie sprawy i jak wyglądało spotkanie z blondynką, gdy dziewczyna spojrzała za plecy Marcelli. Uniosła na nią spojrzenie, gdy ta się odezwała i nie do końca zrozumiała o co chodzi z wahadłem, wydawało jej się, że usłyszała coś o drżeniu strun? Chyba tak? To co bardziej przekonało ją do spojrzenia za siebie to był ten palec, który wskazał na ciemną uliczkę za nią samą.
Odwróciła się do kobiety, a widok, który ją uraczył sprawił, że aż nerwowo przełknęła ślinę. Zbyt wiele razy widywała ciała bez życia, aby pomylić to bezwładne ciało z jakimkolwiek innym zjawiskiem. Lewitował... Jeśli z powodu sznura, mogła podejrzewać samobójstwo. Jeśli z powodu magii, oczywistym było, co właśnie znalazły. Niestety na tę chwilę nie mogła określić czym to było. - Zamknij oczy, proszę. - powiedziała, jednak w uszach blondynki mogło to zabrzmieć zupełnie jak zamknij lub powstań, co na pewno miało mnóstwo sensu jakby umieścić to w jakiejś linijce poezji. Wyciągnęła różdżkę z kieszeni bordowego płaszcza i wycelowała w stronę lewitującego mężczyzny. Próbowała z całej siły, by nie widać było drżenia jej dłoni, wszystko po to, by nie siać paniki, jednak tutaj nie było to możliwe. I tak drżała i bała się widoku, który zaraz ujrzy.
- Lumos. - wypowiedziała zaklęcie spokojnie, idealnie opanowała ton swojego głosu.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
The member 'Marcella Figg' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Nie musiała jej dokładnie rozumieć, ciepły ton głosu dawał bezsprzeczne wrażenie miłej, ciepłej i sympatycznej osoby, która co najważniejsze prawdopodobnie nie bagatelizowała jej problemu. Byłoby prościej, gdyby rozpoznawała poszczególne słowa i rozróżniała jedno od drugiego, ale nigdy nie była zbyt pazerna, szeroko otwartymi błękitnymi oczyma przytakiwała zaparcie, mając nadzieję, że ten koszmar wkrótce się skończy - i to bezboleśnie dla niej samej. Dygnęła zgrabnie, wychwytując podziękowania, uniwersalne słowo słyszała już wypowiedziane przy tak wielu akcentach, że nawet przy szkockim nie zabrzmiało ono nazbyt osobliwie. Starała się skupić, skoncentrować myśli i wyciszyć, wsłuchać się w wypowiadane przez nią słowa w takim samym skupieniu, z jakim wsłuchiwała się w muzykę, do której tańczyła. Chciała zrozumieć z jej słów jak najwięcej - przynajmniej spróbować. Mów wolniej, błagała w myślach, nie mając jednak dość śmiałości, by poprosić o to na głos. Udało jej się wyłapać sens kolejnej wypowiedzi - pokręciła przecząco głową.
- Trochę pieniędzy, wisiorek ze zdjęciem brata i sakwa z ziołami. Różdżkę szczęśliwie miałam gdzie indziej - dodała na tym samym wdechu, zdając sobie sprawę z tego, że jej sytuacja mogła się okazać o wiele trudniejsza, gdyby i różdżkę straciła; tak - miała przy sobie jedyny element identyfikacyjny. I możliwość obrony w ostateczności - pewniej było czuć się z batutą własnej mocy niż bez niej. Sprawa jednak wydała się nagle blednąć i pomniejszać na znaczeniu w kontekście dziwnego zjawiska - jej oczy poszerzały się coraz mocniej, nie potrafiąc skojarzyć dziwnego widoku z niczym, co dotąd widziała. Nie zrozumiała polecenia funkcjonariuszki, myląc je z poleceniem trzymania się z tyłu - co też uczyniła, ale wolnym krokiem przemieściła się wraz z kobietą. Stała tuż za jej plecami, kiedy błysnęło światło, rozjaśniając skrytego dotąd w mlecznej mgle truposza; wciąż świeżego, jak podpowiadała jego skóra i plamy na niej; przedziwna bladość twarzy była upiorna, ale najgorsze wydawały się oczy - puste, wywrócone, nieobecne, a przede wszystkim nieruchome. Wiotczejąca warga na wpół otwartych ust zaczynała opadać. Sznur zawiązany wokół szyi zaczepiony był o jedną z latarni - mężczyzna w średnim wieku unosił się dość wysoko ponad chodnikiem, co jedynie ułatwiało widok na czoło łysej czaszki - czoło, na który ktoś ostry narzędziem wydrapał słowo szlama; Babette nie znała tej angielskiej wulgarnej formy.
Babette w pierwszej chwili zamarła: jej serce zabiło mocniej, usta wygięły się w przerażonym grymasie a twarz pobladła tak mocno, że mogłaby iść w konkury z nieboszczkiem. Potrzebowała chwili, by dotarło do niej, co właściwie widziała - a chwilę tę zwieńczył przerażony pisk w wysokim tonie, który poniósł się po dzielnicy szerokim echem, a który urwała sama, zakrywając usta lewą dłonią. W kącikach oczu zaszkliły się łzy, a umysł stawiał moc pytań, na które nie potrafił odpowiedzieć. Co za chory człowiek gotów byłby uczynić coś tak okrutnego? Rozpaczliwie obejrzała się - w popłochu - wokół siebie, chcąc upewnić się, że nikt ich nie obserwował, tym samym nie odsuwając się od pleców policjantki. Były jej jedyną ostoją, murem, tarczą, która miała ją tego wieczoru chronić. Wierzyła jej.
- On... czy on... on... on nie- nie żyj - urwała jąkającą się wątpliwość, nie potrafiąc ani nie chcąc wypowiedzieć ostatniego ze słów na głos; oczywiście, że nie żył, nie mogły mieć co do tego wątpliwości. Zawsze sądziła, że człowiek martwy, wyglądał jak człowiek śpiący - pomyliła się bardzo, choć wolałaby w swoim błędzie trwać dłużej. Uniosła lekko dłoń, wskazując jego czoło - chcąc pokazać dziwne znamię swojej towarzyszce. - Jego imię? - zapytała naiwnie, równie naiwnie wypierając najstraszniejsze wersje zdarzeń, czując jak potworny dreszcz wstrząsa jej ciałem, od kręgosłupa, przez czaszkę i kończyny; tak bardzo się bała.
- Trochę pieniędzy, wisiorek ze zdjęciem brata i sakwa z ziołami. Różdżkę szczęśliwie miałam gdzie indziej - dodała na tym samym wdechu, zdając sobie sprawę z tego, że jej sytuacja mogła się okazać o wiele trudniejsza, gdyby i różdżkę straciła; tak - miała przy sobie jedyny element identyfikacyjny. I możliwość obrony w ostateczności - pewniej było czuć się z batutą własnej mocy niż bez niej. Sprawa jednak wydała się nagle blednąć i pomniejszać na znaczeniu w kontekście dziwnego zjawiska - jej oczy poszerzały się coraz mocniej, nie potrafiąc skojarzyć dziwnego widoku z niczym, co dotąd widziała. Nie zrozumiała polecenia funkcjonariuszki, myląc je z poleceniem trzymania się z tyłu - co też uczyniła, ale wolnym krokiem przemieściła się wraz z kobietą. Stała tuż za jej plecami, kiedy błysnęło światło, rozjaśniając skrytego dotąd w mlecznej mgle truposza; wciąż świeżego, jak podpowiadała jego skóra i plamy na niej; przedziwna bladość twarzy była upiorna, ale najgorsze wydawały się oczy - puste, wywrócone, nieobecne, a przede wszystkim nieruchome. Wiotczejąca warga na wpół otwartych ust zaczynała opadać. Sznur zawiązany wokół szyi zaczepiony był o jedną z latarni - mężczyzna w średnim wieku unosił się dość wysoko ponad chodnikiem, co jedynie ułatwiało widok na czoło łysej czaszki - czoło, na który ktoś ostry narzędziem wydrapał słowo szlama; Babette nie znała tej angielskiej wulgarnej formy.
Babette w pierwszej chwili zamarła: jej serce zabiło mocniej, usta wygięły się w przerażonym grymasie a twarz pobladła tak mocno, że mogłaby iść w konkury z nieboszczkiem. Potrzebowała chwili, by dotarło do niej, co właściwie widziała - a chwilę tę zwieńczył przerażony pisk w wysokim tonie, który poniósł się po dzielnicy szerokim echem, a który urwała sama, zakrywając usta lewą dłonią. W kącikach oczu zaszkliły się łzy, a umysł stawiał moc pytań, na które nie potrafił odpowiedzieć. Co za chory człowiek gotów byłby uczynić coś tak okrutnego? Rozpaczliwie obejrzała się - w popłochu - wokół siebie, chcąc upewnić się, że nikt ich nie obserwował, tym samym nie odsuwając się od pleców policjantki. Były jej jedyną ostoją, murem, tarczą, która miała ją tego wieczoru chronić. Wierzyła jej.
- On... czy on... on... on nie- nie żyj - urwała jąkającą się wątpliwość, nie potrafiąc ani nie chcąc wypowiedzieć ostatniego ze słów na głos; oczywiście, że nie żył, nie mogły mieć co do tego wątpliwości. Zawsze sądziła, że człowiek martwy, wyglądał jak człowiek śpiący - pomyliła się bardzo, choć wolałaby w swoim błędzie trwać dłużej. Uniosła lekko dłoń, wskazując jego czoło - chcąc pokazać dziwne znamię swojej towarzyszce. - Jego imię? - zapytała naiwnie, równie naiwnie wypierając najstraszniejsze wersje zdarzeń, czując jak potworny dreszcz wstrząsa jej ciałem, od kręgosłupa, przez czaszkę i kończyny; tak bardzo się bała.
All the shine of a thousand spotlights, all the stars we steal from the nightsky; towers of gold are still too little, these hands could hold the world but it'll
never be enough
for me
never be enough
for me
Tak jak się spodziewała - nie było to nic specjalnie cennego. Zapewne czarownica nie miała przy sobie tyle galeonów, żeby w ogóle uznać tą kradzież za przestępstwo. Nie mogli jednak po prostu olać sprawy, w końcu złodziej równie dobrze może mieć na koncie więcej przestępstw, a dzięki tej jednej poszlace mogą złapać kilkukrotnego złodzieja. Na razie dziewczyna musiała udać się do domu. Portowe ulice w środku nocy nie są najbezpieczniejsze. O, jak te słowa były trafne w tej chwili to Marcella jeszcze się nie spodziewała.
Widok, który ją uraczył gdy białe światło dochodzące z jej różdżki, zmroził jej krew w żyłach. Trudno było jej wyobrazić sobie bardziej upokarzającą śmierć, bardziej upiorną. Mężczyzna nie wyglądał, jakby spał... Przypominał zjawę, która wewnątrz walczyła o zachowanie ostatnich kropli życia w swoim ciele. I przegrała. Przełknęła ślinę nerwowo, nie mogąc oderwać wzroku od tego widoku, a w jej głowie ciągle pojawiały się tylko te same pytania - dlaczego? Dlaczego ludzie dokonywali takich paskudnych zbrodni? Dlaczego podziały doprowadzały do sytuacji takich jak ta? Do odbierania ludziom to co mogło być dla nich najważniejsze. A ten mężczyzna... Jego ubiór nie był najbiedniejszy. Wyglądał jak czarodziej z klasy średniej, pewnie miał rodzinę, która czekała aż pan domu wróci. Przymknęła oczy, a przed oczami dziewczyny pojawiły się twarze jej siostrzeńców. Co mogliby czuć, gdyby ktoś z rodziny, ktoś tak ważny, któregoś dnia po prostu zniknął? Czy ten mężczyzna mógł mieć rzeczy, które chciał powiedzieć rodzinie... Ale nigdy nie miał odwagi?
Powinna przestać zastanawiać się nad życiami znajdowanych ofiar. To sprawiało, że czuła z nimi więź.
Krzyk przykuł uwagę policjantów, którzy parę metrów dalej rozdawali ostatnie mandaty bandzie rzezimieszków. Odwrócili się w ich stronę, co Figg od razu zauważyła i przywołała trójkę mężczyzn machnięciem dłoni. Najniższy z nich, mężczyzna z zakolami, który wydawał się najstarszy jako pierwszy, widząc co się stało, przeklął siarczyście na cały świat po czym spytał bardzo niegrzecznym tonem jaki to mężczyzna zbyt mocno kochający swoją matkę mógł uczynić tak niemiłe zdarzenie. Tylko w bardziej dosadnych i wulgarnych słowach. Najwyższy z nich od razu został wysłany, aby zgłosić zdarzenie na komisariacie, więc wyciągnął miotłę z zaczarowanego woreczka i odleciał bardzo szybko. Marcella dostała polecenie, aby zająć się dziewczyną, dlatego odwróciła się do niej i odeszła dwa kroki dalej.
- Nie, to nie... Nie to. - mówiła dużo, dużo wolniej, jakby zamaszyście. Spostrzegawczy rozmówca mógł dostrzec, że cała mowa ciała kobiety zdradza to, jak się właśnie zachowywała. A w tej chwili próbowała ukryć rozgoryczenie pod lekkim uśmiechem, którym obdarowywała dziewczynę, żeby mniej ją stresować. Było jej przykro, że musiała zobaczyć coś takiego, ale nie mogła być oszukiwana. Świat nie jest bezpiecznym miejscem. Nieważne jak bardzo by tego nie chciała, młode wrażliwe osoby również kiedyś się z nim zetrą. - To jest... obrzydliwe określenie, którego niektórzy czarodzieje używają, żeby określić dzieci z niemagicznych rodzin. Jest bardzo niegrzeczne i wulgarne.
Widok, który ją uraczył gdy białe światło dochodzące z jej różdżki, zmroził jej krew w żyłach. Trudno było jej wyobrazić sobie bardziej upokarzającą śmierć, bardziej upiorną. Mężczyzna nie wyglądał, jakby spał... Przypominał zjawę, która wewnątrz walczyła o zachowanie ostatnich kropli życia w swoim ciele. I przegrała. Przełknęła ślinę nerwowo, nie mogąc oderwać wzroku od tego widoku, a w jej głowie ciągle pojawiały się tylko te same pytania - dlaczego? Dlaczego ludzie dokonywali takich paskudnych zbrodni? Dlaczego podziały doprowadzały do sytuacji takich jak ta? Do odbierania ludziom to co mogło być dla nich najważniejsze. A ten mężczyzna... Jego ubiór nie był najbiedniejszy. Wyglądał jak czarodziej z klasy średniej, pewnie miał rodzinę, która czekała aż pan domu wróci. Przymknęła oczy, a przed oczami dziewczyny pojawiły się twarze jej siostrzeńców. Co mogliby czuć, gdyby ktoś z rodziny, ktoś tak ważny, któregoś dnia po prostu zniknął? Czy ten mężczyzna mógł mieć rzeczy, które chciał powiedzieć rodzinie... Ale nigdy nie miał odwagi?
Powinna przestać zastanawiać się nad życiami znajdowanych ofiar. To sprawiało, że czuła z nimi więź.
Krzyk przykuł uwagę policjantów, którzy parę metrów dalej rozdawali ostatnie mandaty bandzie rzezimieszków. Odwrócili się w ich stronę, co Figg od razu zauważyła i przywołała trójkę mężczyzn machnięciem dłoni. Najniższy z nich, mężczyzna z zakolami, który wydawał się najstarszy jako pierwszy, widząc co się stało, przeklął siarczyście na cały świat po czym spytał bardzo niegrzecznym tonem jaki to mężczyzna zbyt mocno kochający swoją matkę mógł uczynić tak niemiłe zdarzenie. Tylko w bardziej dosadnych i wulgarnych słowach. Najwyższy z nich od razu został wysłany, aby zgłosić zdarzenie na komisariacie, więc wyciągnął miotłę z zaczarowanego woreczka i odleciał bardzo szybko. Marcella dostała polecenie, aby zająć się dziewczyną, dlatego odwróciła się do niej i odeszła dwa kroki dalej.
- Nie, to nie... Nie to. - mówiła dużo, dużo wolniej, jakby zamaszyście. Spostrzegawczy rozmówca mógł dostrzec, że cała mowa ciała kobiety zdradza to, jak się właśnie zachowywała. A w tej chwili próbowała ukryć rozgoryczenie pod lekkim uśmiechem, którym obdarowywała dziewczynę, żeby mniej ją stresować. Było jej przykro, że musiała zobaczyć coś takiego, ale nie mogła być oszukiwana. Świat nie jest bezpiecznym miejscem. Nieważne jak bardzo by tego nie chciała, młode wrażliwe osoby również kiedyś się z nim zetrą. - To jest... obrzydliwe określenie, którego niektórzy czarodzieje używają, żeby określić dzieci z niemagicznych rodzin. Jest bardzo niegrzeczne i wulgarne.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Była tak osłupiała, że właściwie nie dosłyszała nawet szpetnych przekleństw wypowiadanych przez jednego z policjantów. W innej sytuacji zapewne wzbudziłyby one u niej lęk podszyty niepewnością, dezorientację, nie była przyzwyczajona do podobnego języka – w tym momencie to wszystko spłynęło po niej jak deszcz, kiedy bezradnie stała i wpatrywała się w ciało martwego człowieka, powieszonego na zbyt grubym sznurze, z literami koślawo nakreślonymi zbyt upokarzający zwrot. Jakim trzeba być potworem, by uczynić coś tak strasznego? Nie była aż tak naiwna, by szukać w wisielcu samobójcy, sam nie wydrapał na swojej skórze tego makabrycznego napisu. We Francji było znacznie spokojniej. Sądziła, że anomalie są wynikiem przedziwnych zjawisk pogodowych, ale w powietrzu unosiło się coś znacznie, znacznie straszniejszego. Ani drgnęła, słysząc słowa policjantki, nie spojrzała też na nią – cały czas wpatrując się we wciąż kołyszącego się na wietrze mężczyznę, jak wiotki liść, który miał opaść z robaczywego drzewa, jak szyszka zwisająca z łysej gałęzi sosny. Jak coś, co było niegdyś piękne, a dziś – zostało zniszczone. Czarodzieje powinni umierać w swoich łóżkach, otoczeni kochającą rodziną i z uśmiechem na ustach. Nikt nie zasłużył na śmierć w samotności – tym bardziej nie w lęku. Kim był? Co czuł, kiedy umierał? Czy ona mogła zawisnąć zamiast niego, gdyby na jej drodze nie stanęła ta uprzejma kobieta? Gdyby rzezimieszek nie wyrwał jej torebki, opóźniając jej spacer? Jej myśli płynęły niepowstrzymanym potokiem wprost przed siebie, wąskim czarnym tunelem wiodącym ku czarnej ponurej beznadziei. Kiedy Marcella zaczęła mówić wolniej i wyraźniej, Babette również mogła zrozumieć ją lepiej – ale tylko na poziomie językowym. Coś wciąż wymykało się poza jej poznanie, coś, na co wewnętrznie budził się sprzeciw. Coś, co nie pozwoliło jej nie pomyśleć o Johnnym, wyjątkowo uzdolnionym dziecku dwojga mugoli.
Czy przed nią mógłby wisieć on?
- Dlaczego… dlaczego ktoś miałby zrobić coś tak strasznego? – Jej serce biło mocniej, a pierś kołysała się z przejęciem w jego rytmie, czuła, że traciła oddech i trudno jej było go wyrównać. Zbladła, choć nie zdawała sobie z tego sprawy – coś przewróciło jej się w żołądku, gdy zdała sobie sprawę z tego, że ta sina skóra będąca dziś tylko workiem na mięśnie jeszcze wczoraj potrafiła tańczyć. – Dlaczego… dlaczego ktoś miałby nazwać go w taki sposób? – Wiedziała, że pomiędzy czarodziejami krwi określanej jako czystsza a tymi pochodzącymi z rodzin o krótszej tradycji istniała zwada, naturalnie, że wiedziała, ale wydawało jej się że wraz z Grindelwaldem podobne zagrożenie odeszło – że dziś czarodziejów wywyższających się z racji urodzenia można było traktować z przymrużeniem oka, jako nieszkodliwych marzycieli zatraconych we własnym świecie. Widać nie do końca we własnym. Żal jej było tego człowieka – jego życie zgasło przedwcześnie. – Trzeba być… potworem – dodała z rosnącym przerażeniem, poeci zwykle mawiać, że największym potworem był człowiek, lecz dotąd podobne hasła zwykła wkładać między książkowe mało użyteczne mądrości. Błędnie.
- Znajdziecie go, prawda? – zwróciła się do Marcelli, dopiero teraz patrząc w jej oczy – jej błękitne tęczówki wypełniały szeroko otwarte oczy. – Tego, kto… kto to zrobił – Biedak, i on zmarnuje swoje życie! Co się z nim stanie, kiedy go znajdą? Zaczynało kręcić jej się w głowie.
Czy przed nią mógłby wisieć on?
- Dlaczego… dlaczego ktoś miałby zrobić coś tak strasznego? – Jej serce biło mocniej, a pierś kołysała się z przejęciem w jego rytmie, czuła, że traciła oddech i trudno jej było go wyrównać. Zbladła, choć nie zdawała sobie z tego sprawy – coś przewróciło jej się w żołądku, gdy zdała sobie sprawę z tego, że ta sina skóra będąca dziś tylko workiem na mięśnie jeszcze wczoraj potrafiła tańczyć. – Dlaczego… dlaczego ktoś miałby nazwać go w taki sposób? – Wiedziała, że pomiędzy czarodziejami krwi określanej jako czystsza a tymi pochodzącymi z rodzin o krótszej tradycji istniała zwada, naturalnie, że wiedziała, ale wydawało jej się że wraz z Grindelwaldem podobne zagrożenie odeszło – że dziś czarodziejów wywyższających się z racji urodzenia można było traktować z przymrużeniem oka, jako nieszkodliwych marzycieli zatraconych we własnym świecie. Widać nie do końca we własnym. Żal jej było tego człowieka – jego życie zgasło przedwcześnie. – Trzeba być… potworem – dodała z rosnącym przerażeniem, poeci zwykle mawiać, że największym potworem był człowiek, lecz dotąd podobne hasła zwykła wkładać między książkowe mało użyteczne mądrości. Błędnie.
- Znajdziecie go, prawda? – zwróciła się do Marcelli, dopiero teraz patrząc w jej oczy – jej błękitne tęczówki wypełniały szeroko otwarte oczy. – Tego, kto… kto to zrobił – Biedak, i on zmarnuje swoje życie! Co się z nim stanie, kiedy go znajdą? Zaczynało kręcić jej się w głowie.
All the shine of a thousand spotlights, all the stars we steal from the nightsky; towers of gold are still too little, these hands could hold the world but it'll
never be enough
for me
never be enough
for me
W takich momentach jak ten wychodził fakt, że kobieta taka jak ona była w szeregach policji osobą potrzebną. Bezpośredni świadkowie tacy jak Babette nie mieli takiego zaufania do mężczyzn, nawet jeśli Ci mieli same dobre zamiary. Uspokajający głos miał wartość złota w tym momencie, w obliczu strasznych wydarzeń. Rudowłosa tak łatwo oderwała wzrok od mężczyzny. Widziała wiele ciał porzuconych bez życia, bez litości. Za każdym razem godziły one małą szpilką w bijące szybko serce, odbierały odrobinę blasku z niebieskich oczu, budziły w głowie milion pytań i głośny, stanowczy sprzeciw przeciwko okrucieństwu. Ile jeszcze pustych oczu spotka jej wzrok? Ile pozbawionych życia palców będzie musiała zobaczyć, aby ogień się w niej wypalił. Miała nadzieję, że żadna ilość temu nie sprosta. Była tutaj, w pełni obecności i nie mogła zrobić nic aby uzyskać odpowiedź na pytania co czuł, co czuje jego rodzina, nawet kim jest. Ale była tutaj druga osoba, osoba której oddech nadal wypełniał jej płuca, a krew płynęła w żyłach. Nie mogli uratować mugolaka, ale nie pozwoli wygasnąć kolejnemu sercu, nawet jeśli zagrożenie w tej chwili nie istniało. Bo kruche serce młodej blondynki stojącej przed nią teraz pękało. A to był dopiero początek. Niespokojna Anglia kryła się w cieniu i coraz więcej znaków na niebie sprowadzało ludzi na ziemię. Śmierć czekała na rogu.
- Chciałabym znać odpowiedzi. - Przyznała łagodnie, skupiając całą uwagę na dziewczynę, której postura cała drżała. Musiała mieć natłok myśli, gdy policjantka powoli wracała do rzeczywistości, jej głowa pustoszała z pytań i odnajdowała spokój w całym tym chaosie. Stopy mimo to stały się ciężkie i mocno trzymały się ziemi. Oddała się pomocy, oddała się całkowicie sprowadzeniu świata na odpowiednie tory i wydawało się, że nie potrafi już latać. Miała jednak zamiar biec, ciągle do przodu, nieustannie. Grinderwald był początkiem tego wszystkiego. Pojawił się ktoś okrutniejszy, a błękitne dusze stawały naprzeciw temu zagrożeniu. Młoda francuska nie mogła tego wiedzieć, nikt nie miał możliwości powiedzenia jej, że tarcza powoli się wznosi. Marcella również nie mogła.
Potwory chodziły wśród nas. Pod maską ludzi pełnych emocji, przy swoich rodzinach, swoich bliskich. Czym była sprawiedliwość wobec takich? Tych co myślą, w jaki sposób odbiorą komuś życie, realizują to w najbardziej przerażający sposób, na ich oczach ktoś umiera w strachu silnym tak, że paraliżuje ich nerwy, w bólu tak ogromnym, że nie potrafią już nic poza krzykiem. Niewyobrażalne, że ktokolwiek z ludzkimi uczuciami mógłby zrobić coś takiego, wydawałoby się, że więc jest niczym więcej jak brutalnym zwierzęciem i zasługuje na ten sam los...
Nie. Nie mogła pozwolić sobie na myślenie w ten sposób. Sprowadzało ją to do brutalności dokładnie takiej jaką prezentowali mordercy. Nikt nie mógł tego usprawiedliwić, żadna furia nie tłumaczyła brutalności tak ogromnej, że zdolnej do morderstwa. Nawet najbardziej niszczący świat nie był do tego powodem. - Nigdy tego nie zrozumiem. - Była szczera tak jak tylko mogła. Wiedziała, że takie słowa często pomagają bardziej niżeli ciche uspokajanie, poklepywanie po głowie czy prozaiczne słowa pocieszenia. Niech Babette wie, że nie jest sama w swoich burzliwych uczuciach. - Oczywiście, że znajdziemy. - Jej głos pełen był nadziei. Ujęła w palce dłoń młodej francuski, jakby chciała przygotować wielką przysięgę. - I postaramy się ze wszystkich sił, żeby Twoje oczy nie zobaczyły tego więcej. Świat czasem przybiera szare barwy, ale pamiętaj, że to nie ujmuje mu kolorów. - Patrzyła na dziewczynę spokojnie i pewnie. Jakże szybko poradziła sobie ze strachem! Wszystko dzięki Babette i skupieniu na niej.
- Chciałabym znać odpowiedzi. - Przyznała łagodnie, skupiając całą uwagę na dziewczynę, której postura cała drżała. Musiała mieć natłok myśli, gdy policjantka powoli wracała do rzeczywistości, jej głowa pustoszała z pytań i odnajdowała spokój w całym tym chaosie. Stopy mimo to stały się ciężkie i mocno trzymały się ziemi. Oddała się pomocy, oddała się całkowicie sprowadzeniu świata na odpowiednie tory i wydawało się, że nie potrafi już latać. Miała jednak zamiar biec, ciągle do przodu, nieustannie. Grinderwald był początkiem tego wszystkiego. Pojawił się ktoś okrutniejszy, a błękitne dusze stawały naprzeciw temu zagrożeniu. Młoda francuska nie mogła tego wiedzieć, nikt nie miał możliwości powiedzenia jej, że tarcza powoli się wznosi. Marcella również nie mogła.
Potwory chodziły wśród nas. Pod maską ludzi pełnych emocji, przy swoich rodzinach, swoich bliskich. Czym była sprawiedliwość wobec takich? Tych co myślą, w jaki sposób odbiorą komuś życie, realizują to w najbardziej przerażający sposób, na ich oczach ktoś umiera w strachu silnym tak, że paraliżuje ich nerwy, w bólu tak ogromnym, że nie potrafią już nic poza krzykiem. Niewyobrażalne, że ktokolwiek z ludzkimi uczuciami mógłby zrobić coś takiego, wydawałoby się, że więc jest niczym więcej jak brutalnym zwierzęciem i zasługuje na ten sam los...
Nie. Nie mogła pozwolić sobie na myślenie w ten sposób. Sprowadzało ją to do brutalności dokładnie takiej jaką prezentowali mordercy. Nikt nie mógł tego usprawiedliwić, żadna furia nie tłumaczyła brutalności tak ogromnej, że zdolnej do morderstwa. Nawet najbardziej niszczący świat nie był do tego powodem. - Nigdy tego nie zrozumiem. - Była szczera tak jak tylko mogła. Wiedziała, że takie słowa często pomagają bardziej niżeli ciche uspokajanie, poklepywanie po głowie czy prozaiczne słowa pocieszenia. Niech Babette wie, że nie jest sama w swoich burzliwych uczuciach. - Oczywiście, że znajdziemy. - Jej głos pełen był nadziei. Ujęła w palce dłoń młodej francuski, jakby chciała przygotować wielką przysięgę. - I postaramy się ze wszystkich sił, żeby Twoje oczy nie zobaczyły tego więcej. Świat czasem przybiera szare barwy, ale pamiętaj, że to nie ujmuje mu kolorów. - Patrzyła na dziewczynę spokojnie i pewnie. Jakże szybko poradziła sobie ze strachem! Wszystko dzięki Babette i skupieniu na niej.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Czuła, jakby coś roztrzaskało jej duszę na milion drobnych kawałeczków, jak ciśnięty z mocą o ścianę szklany kielich, czuła się bezradnie i strasznie zarazem, wiedząc, że nie była w stanie zrobić nic - i wiedząc, że nic nie mogło cofnąć śmierci tego człowieka. Nikt nie powinien umierać tak upokarzającą, straszną śmiercią, nikt na to nie zasługiwał. Nie mogła wyzbyć się z pamięci twarzy Johnny'ego, nie mogła o nim nie myśleć, o tym, że pod sznurem mógł wisieć jej przyjaciel - zamordowany z zimną krwią przez wzgląd na swoje pochodzenie. Dokąd zmierzał ich świat? Strumień jej myśli wciąż pędził, kiedy stała jak osłupiała, drżąc i nie potrafiąc oderwać spojrzenia od wisielca. Funkcjonariusze zaczęli go już ściągać, ale nawet, kiedy poruszał się w pionie, nie poziomie, nie wydał się bardziej ludzkim - bo martwy człowiekiem już nie był.
- To takie straszne - stwierdziła niemal bezgłośnie, przeczącą kręcąc głową na znak sprzeciwu. Znak naiwny, cichy i milczący, nikt kto powinien nie mógł go usłyszeć, nikt kto powinien nie wziąłby go na poważnie. Spojrzała na Marcelle, na jej przejęcie, brak zrozumienia dla tego haniebnego czynu, nie mogła się temu dziwić - któż by zrozumiał takie bestialstwo? Nie człowiek: bo nikt, kto zdolny był do bestialstwa, człowiekiem też już nie był. Człowiekiem nie była do końca również ona, a mimo to czuła się bardziej ludzka od czarodziejów gotowych czynić tak potworne zło. Zło: książkowe, jak z bajek, czarne, nie szare. Nie sądziła, że kiedykolwiek ujrzy coś podobnego na własne oczy. Patrzyła na nią dalej, kiedy zapewniła ją o złapaniu mordercy - coś w oczach Marcelle sprawiało, że nie nabrała w jej słowa wątpliwości. Może to ten spokój, może dobroć serca, a może przyjazny gest, który natychmiast odwzajemniła, splatając własne palce z jej. Wodziła spojrzeniem od jej czoła, po podbródek, od pukli włosów po lewej stronie, po prawą, po oczach, to jednym, do drugim, jakby zastanawiając się w tym czasie nad sensem słów, które próbowała przekazać jej policjantka.
- On... on tak nie uważa, prawda? Jego świat już nigdy nie będzie barwny. A świat jego żony - czy odnajdzie radość? Myślisz, że miał dzieci? - Które wychowają się bez ojca, córkę, której nigdy nie poprowadzi do ślubu w pięknej białej sukni albo syna, którego nigdy nie nauczy strzelać bramki do pętli w Quidditchu. Raz jeszcze spojrzała w kierunku zdjętych już zwłok, w kącikach jej oczu zabłysły łzy odbijające mdłe światło pobliskiej latarni, ledwie przebijające się przez gęstą mgłę. Wzięła głęboki oddech, ale na nic się to zdało - łzy i tak popłynęły po jej policzkach gęsto, a ona wsparła się na Marcelle, obejmując ją ramionami mocno, jak nowo poznaną przyjaciółkę. - Proszę... pomóż mi wrócić do domu - szepnęła ledwie dosłyszalnie, bezgłośnie łkając między sylabami. - W Dziurawym Kotle czeka na mnie świstoklik, mieszkam daleko. Muszę... muszę dostać się do domu. - I wiedziała, że nieprędko pojawi się na ulicach Londynu po zmroku.
- To takie straszne - stwierdziła niemal bezgłośnie, przeczącą kręcąc głową na znak sprzeciwu. Znak naiwny, cichy i milczący, nikt kto powinien nie mógł go usłyszeć, nikt kto powinien nie wziąłby go na poważnie. Spojrzała na Marcelle, na jej przejęcie, brak zrozumienia dla tego haniebnego czynu, nie mogła się temu dziwić - któż by zrozumiał takie bestialstwo? Nie człowiek: bo nikt, kto zdolny był do bestialstwa, człowiekiem też już nie był. Człowiekiem nie była do końca również ona, a mimo to czuła się bardziej ludzka od czarodziejów gotowych czynić tak potworne zło. Zło: książkowe, jak z bajek, czarne, nie szare. Nie sądziła, że kiedykolwiek ujrzy coś podobnego na własne oczy. Patrzyła na nią dalej, kiedy zapewniła ją o złapaniu mordercy - coś w oczach Marcelle sprawiało, że nie nabrała w jej słowa wątpliwości. Może to ten spokój, może dobroć serca, a może przyjazny gest, który natychmiast odwzajemniła, splatając własne palce z jej. Wodziła spojrzeniem od jej czoła, po podbródek, od pukli włosów po lewej stronie, po prawą, po oczach, to jednym, do drugim, jakby zastanawiając się w tym czasie nad sensem słów, które próbowała przekazać jej policjantka.
- On... on tak nie uważa, prawda? Jego świat już nigdy nie będzie barwny. A świat jego żony - czy odnajdzie radość? Myślisz, że miał dzieci? - Które wychowają się bez ojca, córkę, której nigdy nie poprowadzi do ślubu w pięknej białej sukni albo syna, którego nigdy nie nauczy strzelać bramki do pętli w Quidditchu. Raz jeszcze spojrzała w kierunku zdjętych już zwłok, w kącikach jej oczu zabłysły łzy odbijające mdłe światło pobliskiej latarni, ledwie przebijające się przez gęstą mgłę. Wzięła głęboki oddech, ale na nic się to zdało - łzy i tak popłynęły po jej policzkach gęsto, a ona wsparła się na Marcelle, obejmując ją ramionami mocno, jak nowo poznaną przyjaciółkę. - Proszę... pomóż mi wrócić do domu - szepnęła ledwie dosłyszalnie, bezgłośnie łkając między sylabami. - W Dziurawym Kotle czeka na mnie świstoklik, mieszkam daleko. Muszę... muszę dostać się do domu. - I wiedziała, że nieprędko pojawi się na ulicach Londynu po zmroku.
All the shine of a thousand spotlights, all the stars we steal from the nightsky; towers of gold are still too little, these hands could hold the world but it'll
never be enough
for me
never be enough
for me
Kątem oka już zauważyła, że wysoki policjant wrócił wraz z koronerem i rozpoczęła się akcja ściągania nieżywego z latarni. Starała się jakoś odciągnąć uwagę dziewczyny. Niewinne oczy nie powinny obserwować takich rzeczy. Wyglądała na sporo młodszą od Marcelli, a słone łzy płynące z policzków dziewczyny tylko utwierdzały ją w fakcie, że nie powinna mieć do czynienia z takimi sprawami. Powinna cieszyć się z własnego życia, nie obserwować jak ktoś traci swoje, być może nawet bardzo wartościowe życie. Mógł mieć rodzinę, plany, mógł być cudownym człowiekiem, ale przegrał z siłą, której mógł się nie spodziewać. Z siłą radykalnych poglądów, z siłą potwora.
- To prawda. - Przyznała. Co miała powiedzieć? Że nie? To było potworne, to było nieludzkie i straszne i nie miała zamiaru udawać, że było inaczej. - Nie mogę Ci powiedzieć, jeszcze tego nie wiemy. Jednak tak długo, jak będziesz go pamiętać, jego pamięć nie umrze. Chcę zadbać o to, by jego śmierć nie poszła na marne... Złapiemy tego zabójcę nim pojawi się więcej ofiar. Być może zmieni los kogoś innego. I to również dzięki Tobie. Gdyby nie Ty, mogliśmy go przeoczyć, a czas jest tutaj najważniejszy. Dziękuję.
Gdy łzy dziewczyny powoli spływały po policzkach, wolną dłonią powoli objęła ją w ramionach, pozwalając się oprzeć o siebie, pozwalając na pocieszenie nie tylko psychiczne, ale i fizyczne. Ratowanie młodych dziewcząt było chyba w naturze panny Figg. Gdyby tylko była mężczyzną, pewnie mogłaby się ogłosić rycerzem, tutaj jednak była jedynie pocieszycielem, osobą wzbudzającą zaufanie, która pełniła swoją rolę tak dobrze jak mogła. - Wszyscy musimy godzić się ze stratą. Jestem pewna, że chciałby, żeby jego dzieci i żona znalazły radość, gdy jego już nie będzie. - Jak mogła wypowiadać się w imię trupa... Jednak czuła, że to było dziewczynie potrzebne. Uścisk, którym ją obdarowała był ciepły i jednocześnie łagodny, pozwoliła sobie również, żeby przeczesać palcami włosy dziewczyny. Dla takich momentów potrafiła znieść rozdzierające serce sceny. By żałować tych żywych, którzy zdolni są do łez. Nie tych martwych, którym już wszystko wydawało się obojętne.
- Zabiorę Cię do domu jak najszybciej. - powiedziała, choć przyznać trzeba, że roztrzęsione emocje dziewczyny trochę na nią oddziaływały. Sama poczuła gulę w gardle. Odwróciła twarz w stronę swoich współpracowników i kilkoma gestami przekazała im co ma zamiar zrobić.
Odsuneła się niepewnie, choć niezbyt daleko i wyciągnęła do dziewczyny swoje ramię, aby mogła je objąć i nadal się wesprzeć. Niczym prawdziwy rycerz, naprawdę! - Pojedziemy do Dziurawego Kotła, ale nim się rozstaniemy, musisz odpowiedzieć mi na kilka pytań. - Marcella wyciągnęła wolną dłonią różdżkę przed siebie, w stronę drogi. Nie minęła chwila, a w tumanach kurzu pojawił się autobus. - Zapiszę Twoje dane, żebyśmy mogli znaleźć Twoje mienie. - Wyjaśniła spokojnie. We wnętrzu pojazdu opłaciła obu dziewczynom dwa bilety u młodego chłopaka, który prowadził pojazd. Nastepnie zajęły miejsca bardzo blisko siebie. - Spiszę też szybko Twoje zeznania...
Nie chciała zabierać jej do Tower, żeby to zrobić, więc będą mogły porozmawiać tutaj lub przed Dziurawym Kotłem. Mimo wszystko siedziba Departamentu Przestrzegania Prawa nie była w tej chwili najbardziej przyjaznym i komfortowym miejscem.
| ztx2
- To prawda. - Przyznała. Co miała powiedzieć? Że nie? To było potworne, to było nieludzkie i straszne i nie miała zamiaru udawać, że było inaczej. - Nie mogę Ci powiedzieć, jeszcze tego nie wiemy. Jednak tak długo, jak będziesz go pamiętać, jego pamięć nie umrze. Chcę zadbać o to, by jego śmierć nie poszła na marne... Złapiemy tego zabójcę nim pojawi się więcej ofiar. Być może zmieni los kogoś innego. I to również dzięki Tobie. Gdyby nie Ty, mogliśmy go przeoczyć, a czas jest tutaj najważniejszy. Dziękuję.
Gdy łzy dziewczyny powoli spływały po policzkach, wolną dłonią powoli objęła ją w ramionach, pozwalając się oprzeć o siebie, pozwalając na pocieszenie nie tylko psychiczne, ale i fizyczne. Ratowanie młodych dziewcząt było chyba w naturze panny Figg. Gdyby tylko była mężczyzną, pewnie mogłaby się ogłosić rycerzem, tutaj jednak była jedynie pocieszycielem, osobą wzbudzającą zaufanie, która pełniła swoją rolę tak dobrze jak mogła. - Wszyscy musimy godzić się ze stratą. Jestem pewna, że chciałby, żeby jego dzieci i żona znalazły radość, gdy jego już nie będzie. - Jak mogła wypowiadać się w imię trupa... Jednak czuła, że to było dziewczynie potrzebne. Uścisk, którym ją obdarowała był ciepły i jednocześnie łagodny, pozwoliła sobie również, żeby przeczesać palcami włosy dziewczyny. Dla takich momentów potrafiła znieść rozdzierające serce sceny. By żałować tych żywych, którzy zdolni są do łez. Nie tych martwych, którym już wszystko wydawało się obojętne.
- Zabiorę Cię do domu jak najszybciej. - powiedziała, choć przyznać trzeba, że roztrzęsione emocje dziewczyny trochę na nią oddziaływały. Sama poczuła gulę w gardle. Odwróciła twarz w stronę swoich współpracowników i kilkoma gestami przekazała im co ma zamiar zrobić.
Odsuneła się niepewnie, choć niezbyt daleko i wyciągnęła do dziewczyny swoje ramię, aby mogła je objąć i nadal się wesprzeć. Niczym prawdziwy rycerz, naprawdę! - Pojedziemy do Dziurawego Kotła, ale nim się rozstaniemy, musisz odpowiedzieć mi na kilka pytań. - Marcella wyciągnęła wolną dłonią różdżkę przed siebie, w stronę drogi. Nie minęła chwila, a w tumanach kurzu pojawił się autobus. - Zapiszę Twoje dane, żebyśmy mogli znaleźć Twoje mienie. - Wyjaśniła spokojnie. We wnętrzu pojazdu opłaciła obu dziewczynom dwa bilety u młodego chłopaka, który prowadził pojazd. Nastepnie zajęły miejsca bardzo blisko siebie. - Spiszę też szybko Twoje zeznania...
Nie chciała zabierać jej do Tower, żeby to zrobić, więc będą mogły porozmawiać tutaj lub przed Dziurawym Kotłem. Mimo wszystko siedziba Departamentu Przestrzegania Prawa nie była w tej chwili najbardziej przyjaznym i komfortowym miejscem.
| ztx2
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
| 3 października
Jedynie oddanie sprawie i wrodzona skrupulatność sprawiała, że stawiał swoje kroki w stronę obskurniejszej części doków. Nic innego nie mogło zmusić go do tego by czerpał przyjemność z rybiego fetoru który wgryzł się w brukowane uliczki oraz zabudowę zbyt mocno by cokolwiek mogło go stąd wyplenić. Izby ze zbyt cienkimi ścianami nie radziła sobie z hamowaniem beztroskiej, pijackiej wulgarności ściśniętych w nich biesiadników. Słabo oświetlone, wąskie uliczki przeplatały się niespokojnymi cieniami budzącymi niepokój. Nie było mowy by czuł się tu swobodnie. Starał się jednak sprawiać takie wrażenie nie chcąc kusić losu. Już tu przecież bywał. Ostatnim razem z młodym zakonnikiem, który pracował w Parszywym jako barman. Wraz z nim realizował intrygę mającą na celu pozyskanie z powodzeniem odłamka kamienia wskrzeszenia. Prócz odstręczenia do grogu zyskał doświadczenie pozwalające mu jeszcze lepiej wtopić się w klimat okolicy tak by mniej ryzykować zaczepieniem. Odpowiedni kamuflaż nie tylko pomagał uniknąć nieprzyjemności lecz pomóc w zbieraniu informacji. Poruszał się zatem w sposób bardziej przygarbiony obleczony w wyświechtaną, poblakłą szatę z pod której wyglądała niechlujna koszula. Tej dla odmiany nie wyprasował, a pogniótł wycierając nią kuchenne blaty. Nie miał przy sobie żadnych ozdób którymi lubił się obwieszać. Żadnego srebra, żadnych błyskotek. W jednej kieszeni szaty pobrzękiwały mu monety o niskich nominałach, a w drugiej gniotły się magiczne papierosy pozbawione swej połyskującej papierośnicy. Włosy przeważnie elegancko zaczesane i upięte w ciasny kuc teraz targał wilgotny wiatr sprawiając, że przeważnie delikatne fale kosmyków przeobraziły się w kształtne spiralki. A wszystko to po to by stać się na jeden wieczór mętą która dowie się od innych męt czegoś o Elijahu Bagmanie. To był jego cel do którego dążył od tygodni zbierając informacje na temat rzeczonego czarodzieja nie tylko w archiwach Departamentu,lecz również księgozbiorach. To jednak wszystko były słowa utrwalone na papierze o których kiedyś ktoś coś zapisał. Przeszłość. Co jednak mówiła o nim dziś ulica, Londyn, Anglia czy też świat? Dzielnica portowa była doskonałym miejscem do tego by to sprawdzić. Gromadziła informacje i historie którymi przesiąkła nie tylko angielska ziemia,lecz również morza,oceany i inne odległe kraje. Do tego szyld Parszywego ściągał ludzi o reputacji poszarzałej, sczerniałej mogących coś wiedzieć o kimś kto zasłużył sobie na więzienie, jakim było nie tylko magiczne Tower, lecz również do niedawna Azkaban.
Gdy przekroczył próg przybytku uderzył go zapach potu, a papierosowy dym gryzł oczy. Nie skrzywił się jednak z obrzydzenie nie chcąc by złudna maska marazmu jaką przywdział posypała mu się z twarzy. By ją utrzymać i zamaskować niechęć charknął wykrzywiając twarz po czym splunął na lepką podłogę będącą mieszaniną piwa, grogu i ludzkich wydzielin. Wzruszył barkami i zbliżył się do baru przylepiając się do stojącego przy nim taboretu. Powiódł niby od niechcenia spojrzeniem po barmanie u którego zamówił piwo, a który to zdrapał z blatu wraz z brudem przyklejoną zapłatę jak gdyby nigdy nic. Dusza Anthonego załkała, lecz on sam westchnął z zapatrzeniem na poruszające się na scenie dziewki mając na uwadze by gest ten nie wydał się zanadto przesadzony.
- Ależ ta brunetka majta tymi nogami... - mruknął kiwając niedowierzająco głową - prawdziwa z niej anomalia - dodał żartobliwie szukając poparcia lub też nie w siedzących między nim innych mężczyznach. Chciał nawiązać jakąś nić barowej dyskusji by móc z czasem popłynąć dalej z pytaniami. Nie wypadało przecież wypalić tak z grubej rury do pierwszego lepszego oprycha o to kim jest Elijah. Przecież to by była prośba o kłopoty, a tych chciał uniknąć. Nie chciał również wszczynać rumoru o to, że ktoś wypytuje o Bagmana. Zależało mu na zaszczepieniu sympatii, naturalności w przeskakiwaniu między tematami. Wzniecał więc rozmowy o sprawach przyziemnych, męskich głupotach. Kobietach, podróżach, o dziwnych magicznych stworzeniach zamieszkujących amerykańską ziemię i wartości ich skór, o niszczone przez anomalię szlaki, niepewności tego czy świstokliki nie będą kolejnym ogniwem które się posypie.
- Chociaż kto wie czy już połowa nie poszła w drzazgi...chociaż kto wie czy tak nie jest lepiej...? - ciągnął myśl obracając niedomyty kufel kolejnego z kolei już piwa. Mówił przed siebie, a właściwie do mętnej zawartości kufla, lecz wiedział że siedzący po jego prawej, jak i lewej stronie postacie słuchają. Tak samo jak stojący plecami do niego barman który brudną szmatą udawał, że czyści równie brudne szklanki - Bo słyszeliście, że niby nie ma kontaktu z Azkabanem, a jednak... - oparł mocniej ramiona na blacie pochylając się konspiracyjnie ku bardziej zainteresowanego historią - Czarodzieje stamtąd wracają - uśmiechnął się cwanie, jak szczęśliwy z takiego obrotu sprawy łotr. Grał chcąc zainteresować słuchających go czarodziei bo powoli się zbliżał do gwiazdy dzisiejszego wieczoru - Bagman. Elijah Bagman. Słyszeliście o nim...? - zagaił udając kogoś, kto z wypiekami na twarzy lubił patrzeć jak ludzie na których spoglądał wiedzą mniej. Liczył na to, że ktoś postanowi się wtrącić właśnie w tym momencie i podzielić się jakąś informacją by utrzeć mu nosa. Po chwili ciszy lub też cudzej uwadze upił piwa - ponoć wrócił na łono Nokturnu. Ciekawe czy ponownie zajmie się tym samym co robi, kiedy Azkaban upadł i aurorzy mogą mu naskoczyć - zadumał się dając okazję do dorzucenia swego knuta, pomysłów. Jeżeli ktoś słyszał o Bagmanie zapewne wiedział za co skończył z taką karą i co zamierza, kiedy tej najstraszliwszej kary nie ma. Coś przerażającego? Zachwycającego?
Jedynie oddanie sprawie i wrodzona skrupulatność sprawiała, że stawiał swoje kroki w stronę obskurniejszej części doków. Nic innego nie mogło zmusić go do tego by czerpał przyjemność z rybiego fetoru który wgryzł się w brukowane uliczki oraz zabudowę zbyt mocno by cokolwiek mogło go stąd wyplenić. Izby ze zbyt cienkimi ścianami nie radziła sobie z hamowaniem beztroskiej, pijackiej wulgarności ściśniętych w nich biesiadników. Słabo oświetlone, wąskie uliczki przeplatały się niespokojnymi cieniami budzącymi niepokój. Nie było mowy by czuł się tu swobodnie. Starał się jednak sprawiać takie wrażenie nie chcąc kusić losu. Już tu przecież bywał. Ostatnim razem z młodym zakonnikiem, który pracował w Parszywym jako barman. Wraz z nim realizował intrygę mającą na celu pozyskanie z powodzeniem odłamka kamienia wskrzeszenia. Prócz odstręczenia do grogu zyskał doświadczenie pozwalające mu jeszcze lepiej wtopić się w klimat okolicy tak by mniej ryzykować zaczepieniem. Odpowiedni kamuflaż nie tylko pomagał uniknąć nieprzyjemności lecz pomóc w zbieraniu informacji. Poruszał się zatem w sposób bardziej przygarbiony obleczony w wyświechtaną, poblakłą szatę z pod której wyglądała niechlujna koszula. Tej dla odmiany nie wyprasował, a pogniótł wycierając nią kuchenne blaty. Nie miał przy sobie żadnych ozdób którymi lubił się obwieszać. Żadnego srebra, żadnych błyskotek. W jednej kieszeni szaty pobrzękiwały mu monety o niskich nominałach, a w drugiej gniotły się magiczne papierosy pozbawione swej połyskującej papierośnicy. Włosy przeważnie elegancko zaczesane i upięte w ciasny kuc teraz targał wilgotny wiatr sprawiając, że przeważnie delikatne fale kosmyków przeobraziły się w kształtne spiralki. A wszystko to po to by stać się na jeden wieczór mętą która dowie się od innych męt czegoś o Elijahu Bagmanie. To był jego cel do którego dążył od tygodni zbierając informacje na temat rzeczonego czarodzieja nie tylko w archiwach Departamentu,lecz również księgozbiorach. To jednak wszystko były słowa utrwalone na papierze o których kiedyś ktoś coś zapisał. Przeszłość. Co jednak mówiła o nim dziś ulica, Londyn, Anglia czy też świat? Dzielnica portowa była doskonałym miejscem do tego by to sprawdzić. Gromadziła informacje i historie którymi przesiąkła nie tylko angielska ziemia,lecz również morza,oceany i inne odległe kraje. Do tego szyld Parszywego ściągał ludzi o reputacji poszarzałej, sczerniałej mogących coś wiedzieć o kimś kto zasłużył sobie na więzienie, jakim było nie tylko magiczne Tower, lecz również do niedawna Azkaban.
Gdy przekroczył próg przybytku uderzył go zapach potu, a papierosowy dym gryzł oczy. Nie skrzywił się jednak z obrzydzenie nie chcąc by złudna maska marazmu jaką przywdział posypała mu się z twarzy. By ją utrzymać i zamaskować niechęć charknął wykrzywiając twarz po czym splunął na lepką podłogę będącą mieszaniną piwa, grogu i ludzkich wydzielin. Wzruszył barkami i zbliżył się do baru przylepiając się do stojącego przy nim taboretu. Powiódł niby od niechcenia spojrzeniem po barmanie u którego zamówił piwo, a który to zdrapał z blatu wraz z brudem przyklejoną zapłatę jak gdyby nigdy nic. Dusza Anthonego załkała, lecz on sam westchnął z zapatrzeniem na poruszające się na scenie dziewki mając na uwadze by gest ten nie wydał się zanadto przesadzony.
- Ależ ta brunetka majta tymi nogami... - mruknął kiwając niedowierzająco głową - prawdziwa z niej anomalia - dodał żartobliwie szukając poparcia lub też nie w siedzących między nim innych mężczyznach. Chciał nawiązać jakąś nić barowej dyskusji by móc z czasem popłynąć dalej z pytaniami. Nie wypadało przecież wypalić tak z grubej rury do pierwszego lepszego oprycha o to kim jest Elijah. Przecież to by była prośba o kłopoty, a tych chciał uniknąć. Nie chciał również wszczynać rumoru o to, że ktoś wypytuje o Bagmana. Zależało mu na zaszczepieniu sympatii, naturalności w przeskakiwaniu między tematami. Wzniecał więc rozmowy o sprawach przyziemnych, męskich głupotach. Kobietach, podróżach, o dziwnych magicznych stworzeniach zamieszkujących amerykańską ziemię i wartości ich skór, o niszczone przez anomalię szlaki, niepewności tego czy świstokliki nie będą kolejnym ogniwem które się posypie.
- Chociaż kto wie czy już połowa nie poszła w drzazgi...chociaż kto wie czy tak nie jest lepiej...? - ciągnął myśl obracając niedomyty kufel kolejnego z kolei już piwa. Mówił przed siebie, a właściwie do mętnej zawartości kufla, lecz wiedział że siedzący po jego prawej, jak i lewej stronie postacie słuchają. Tak samo jak stojący plecami do niego barman który brudną szmatą udawał, że czyści równie brudne szklanki - Bo słyszeliście, że niby nie ma kontaktu z Azkabanem, a jednak... - oparł mocniej ramiona na blacie pochylając się konspiracyjnie ku bardziej zainteresowanego historią - Czarodzieje stamtąd wracają - uśmiechnął się cwanie, jak szczęśliwy z takiego obrotu sprawy łotr. Grał chcąc zainteresować słuchających go czarodziei bo powoli się zbliżał do gwiazdy dzisiejszego wieczoru - Bagman. Elijah Bagman. Słyszeliście o nim...? - zagaił udając kogoś, kto z wypiekami na twarzy lubił patrzeć jak ludzie na których spoglądał wiedzą mniej. Liczył na to, że ktoś postanowi się wtrącić właśnie w tym momencie i podzielić się jakąś informacją by utrzeć mu nosa. Po chwili ciszy lub też cudzej uwadze upił piwa - ponoć wrócił na łono Nokturnu. Ciekawe czy ponownie zajmie się tym samym co robi, kiedy Azkaban upadł i aurorzy mogą mu naskoczyć - zadumał się dając okazję do dorzucenia swego knuta, pomysłów. Jeżeli ktoś słyszał o Bagmanie zapewne wiedział za co skończył z taką karą i co zamierza, kiedy tej najstraszliwszej kary nie ma. Coś przerażającego? Zachwycającego?
Find your wings
Mężczyźni siedzący po obu stronach Skamandera pili nie pierwsze ani nie drugie piwo z rzędu. Dwóch z nich przyglądało się tańczącej kobiecie, reagując śmiechem na komentarz aurora, który wyglądał dziś jak jeden z nich. Dwóch zerknęło w tamtą stronę, a później z głuchym westchnięciem przytaknęli jego dalszym słowom.
— Z chęcią bym ją wziął na kolanko — parsknął jeden z nich, klepiąc się po udzie. Spojrzał na swojego towarzysza i zaśmiał się rubasznie. — Oj, jej tyłeczek posmakowałby dziś tej łapy— rozochocił się, a drugi zawtórował mu śmiechem. Ci dwaj siedzący po drugiej stronie postanowili pociągnąć temat prowadzony przez Skamandera.
—Jak to nie ma kontaktu z Azkabanem?— spytał ten bliżej niego, łypiąc na niego kątem oka. — Słyszałem, że jakiś dementor stamtąd uciekł — jego krzaczasta brew uniosła się w górę w konsternacji. Jasne oko jegomościa błysnęło w blasku świecy, a ten, co siedział obok niego całkiem zwrócił zaciekawioną twarz w kierunku Skamandera. Wyglądali na parszywe typy, pewnie bardziej rozgarnięte niż ci dwaj siedzący po jego prawej.
— Bzdura, nikt nie wraca z Azkabanu!— żachnął się jeden z tych, którzy zajmowali się obserwowaniem dziewki, drugi zaś pokręcił głową po chwili zamyślenia:
— Bagman. Nic mi to nie mówi. To jakiś czarnoksiężnik?
— Azkaban upadł?— spytał czwarty, ten dotąd milczący, wchodząc mu w słowo. Wszyscy czterej jakby nagle się ożywili i to, co działo się dookoła przestało mieć znaczenie dookoła. Skupili się na Skamanderze.
— Ej, a ty skąd to wiesz?— Łypnął znów ten najbliżej Anthonyego.
— Z chęcią bym ją wziął na kolanko — parsknął jeden z nich, klepiąc się po udzie. Spojrzał na swojego towarzysza i zaśmiał się rubasznie. — Oj, jej tyłeczek posmakowałby dziś tej łapy— rozochocił się, a drugi zawtórował mu śmiechem. Ci dwaj siedzący po drugiej stronie postanowili pociągnąć temat prowadzony przez Skamandera.
—Jak to nie ma kontaktu z Azkabanem?— spytał ten bliżej niego, łypiąc na niego kątem oka. — Słyszałem, że jakiś dementor stamtąd uciekł — jego krzaczasta brew uniosła się w górę w konsternacji. Jasne oko jegomościa błysnęło w blasku świecy, a ten, co siedział obok niego całkiem zwrócił zaciekawioną twarz w kierunku Skamandera. Wyglądali na parszywe typy, pewnie bardziej rozgarnięte niż ci dwaj siedzący po jego prawej.
— Bzdura, nikt nie wraca z Azkabanu!— żachnął się jeden z tych, którzy zajmowali się obserwowaniem dziewki, drugi zaś pokręcił głową po chwili zamyślenia:
— Bagman. Nic mi to nie mówi. To jakiś czarnoksiężnik?
— Azkaban upadł?— spytał czwarty, ten dotąd milczący, wchodząc mu w słowo. Wszyscy czterej jakby nagle się ożywili i to, co działo się dookoła przestało mieć znaczenie dookoła. Skupili się na Skamanderze.
— Ej, a ty skąd to wiesz?— Łypnął znów ten najbliżej Anthonyego.
Śmiał się z komentarzy swoich barowych towarzyszy, lecz w duchu łkał żałośnie. Chciał by czuli się w jego towarzystwie swobodnie by sobie myśleli, że jest swój chłop. Kolejne przelewane szklanki lepkiego grogu jak gdyby cementowały tą powierzchowną znajomość, której owoce były mniej zadowalające niż się spodziewał. Ich niewiedza go rozczarowywała chociaż ciężko było oczekiwać od takich ludzi czegokolwiek. Nie wiedzieli kim jest Bagman jest, mógł być. Nie słyszeli o nim. Pomimo zleciałego czasu wydawali się być kompletnie niedoinformowani w temacie tego co się wyprawiało w ogóle w polityce. Marynarze. Następnym razem może powinien wybrać jakąś spelunę w głębi lądu. Ludzie którzy zapuścili w korzenie przeważnie chcąc nie chcąc dowiadywali się w miarę czasu jaka to była ziemia. Była to lekcja, którą wyniósł tej nocy. Jak również to, że nie było mowy by kiedykolwiek pił grog dobrowolnie.
Niemniej nachylił się konspiracyjnym gestem zachęcając obu czarodziei do tego samego. Minę miał poważną.
- Nie mówcie nikomu... - wzmagał napięcie zerkając to na jednego to na drugiego - Ale umiem czytać gazety, głąby - zawyrokował z dumą, śmiejąc się i odstawiając z hukiem opróżnioną szklankę alkoholu po czym wytoczył się niby chwiejnym krokiem z baru nim tamtą dwójkę złapie jakiś żal.
|zt
Niemniej nachylił się konspiracyjnym gestem zachęcając obu czarodziei do tego samego. Minę miał poważną.
- Nie mówcie nikomu... - wzmagał napięcie zerkając to na jednego to na drugiego - Ale umiem czytać gazety, głąby - zawyrokował z dumą, śmiejąc się i odstawiając z hukiem opróżnioną szklankę alkoholu po czym wytoczył się niby chwiejnym krokiem z baru nim tamtą dwójkę złapie jakiś żal.
|zt
Find your wings
Trzynaście minut po osiemnastej, tę godzinę pokazywały wskazówki kieszonkowego, złotego zegarka, który otrzymała przed laty na siedemnaste urodziny. Był okrągły i misternie wykonany; na złotym medalionie miał wygrawerowane roślinne ornamenty, lubiła mieć go przy sobie. Ostrożnie wsunęła cenną pamiątkę za pazuchę grubego, podszytego futrem płaszcza. Bardzo wczesna pora, dla niej to dzień jeszcze, choć dwie godziny wcześniej zaszło już słońce; przynajmniej w teorii, bo od grubo ponad miesiąca na niebie kłębiły się ciężkie, burzowe chmury, z których teraz nieustannie sypał śnieg. Dzielnica portowa, na którą wyjrzała przez okiennicę klatki schodowej jednej z kamienic, była zasypana - ale nie biała, bo jej brud i tak wypełzał na wierzch. Rookwood westchnęła ciężko, schodząc po krętych schodach na parter, nie miała tu wiele więcej do roboty, ale było zbyt wcześnie, by wracać do Yorku. Oprócz głodnych psów i diablego ziela nic tam tego wieczoru na nią nie czekało. Zastanawiała się, czy statek Goyle'a jest zacumowany w przystani, czy może jest już na morzu; widzieli się zaledwie dwa dni wcześniej, kiedy pomagał jej w pewnym śledztwie jako informator, ale potrzebowała rozluźnienia. Dzisiejszy incydent w londyńskiej bibliotece wytrącił ją z równowagi. Był absurdalny i niedorzeczny. Na samo wspomnienie - bądź co bądź urodziwej - twarzy bladej, wątłej blondyneczki krzywiła się z niesmakiem i pogardą; powinna była dać dziewusze surowszą nauczkę, swoją bezczelnością zasłużyła na to, aby Sigrun wyrwała jej język - to się stanie, jeśli tylko jeszcze raz spotka ją na swojej drodze. Nie mogła pozwolić, by obce młódki odzywały się do niej w taki sposób. Jednocześnie nie chciała trwonić czasu na przepychanki w miejscu publicznym, gdy śpieszyło jej się do obowiązków zawodowych; ostatecznie ze wszystkim zeszło Rookwood dużo szybciej, niż sądziła. Schodząc na parter kamienicy nasunęła na głowę futrzaną czapę.
Zimy w Wielkiej Brytanii były bardzo łagodne, w tej części Wysp temperatura rzadko schodziła poniżej minus pięciu stopni, a teraz grudzień pieścił siarczystym mrozem. Włożyła też skórzane rękawiczki, postanawiając w duchu, że odszuka swojego ulubionego żeglarza w porcie i jeśli dobrze pójdzie, to napije się Zielonej Wróżki.
Ruszyła w kierunku drzwi wejściowych do kamienicy, ale one rozwarły się nagle, weszła przez nie niska, starsza czarownica z koszem pełnym ryb, najpewniej jedna z mieszkanek; nim zdążyła zamknąć drzwi za sobą, do środka wpadło coś jeszcze. Niewielkie, czarne stworzonko, które czujne oko Sigrun dostrzegło natychmiast w blasku lamp - znała je.
Niuchacz. Odruchowo sprawdziła, czy jej sakiewka jest na swoim miejscu; stworzenie trzymało coś w łapkach, ale to nie należało do Sigrun. Postąpiła krok do przodu, by się temu przyjrzeć.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie do końca wiadomo, jak to się stało, że Philippa Moss przez cały port biegła za małym, upierdliwym stworzeniem. Wymijała próbujących uciec przed burzą przechodniów, próbowała nie poślizgnąć się na niepewnym, lepkim chodniku, a ponadto wykrzykiwała głośne bluźnierstwa w kierunku sprawcy całego zajścia. Ten mały, umorusany złodziejaszek zwędził jej pierścionek prosto z palca, gdy wieszała pranie w suszarni na strychu. Stała wtedy w luźnej, spranej sukience i szlafroku, a na nogach miała jedynie pudroworóżowe bambosze. Pod nosem mruczała kiepski kawałek zasłyszały niedawno w radiu. Gdy sięgała po kolejną mokrą szmatkę, zauważyła, że błyskotka zniknęła z jej palca. Jakim cudem? Błyskawicznie zerknęła za siebie i ujrzała jedynie włochate mignięcie. Dwa razy się nie zastanawiała, podejrzewając, że jakiś cwany szczur połasił się na jej jedyny srebrny pierścionek. Dostała go w prezencie od swojej wspaniałej mentorki, pani Boyle. Pokusiłaby się o stwierdzenie, że to była najcenniejsza rzecz, jaką posiadała. Dlatego za nic w świecie nie zamierzała pozwolić, by jakiś szemrany futrzak jej go odebrał.
Tak więc biegła. W bamboszach i szlafroku – przez burze, przez śnieg i idealnie pod wiatr. Nie czuła, jak ostre powietrze oplata jej nagie łydki, nie czuła, jak wiatr zaciska duszącą pętle na jej szyi. Po prostu biegła, przeklinając ten dzień i to zwierzę. Z każdą jednak uliczką coraz trudniej było jej złapać oddech. Nie była aż taką kluchą, miała całkiem niezłą kondycje, sporo tańczyła, a jako barmanka długie godziny spędzała wędrując z ciężką tacą między zapaskudzonymi stolikami i świńskimi oczkami swoich ulubionych marynarzyków.
Traciła siły, łapała coraz głębsze, łapczywe oddechy i z trudem hamowała na zakrętach. Śnieg sypał jej prosto w oczy, a twarz, choć naznaczona wściekłym wyrazem, wyraźnie zbladła – mimo większego wysiłku. Szlafrok powiewał na wietrze i tylko ta sukienka chroniła jej ciało przed ciekawskim spojrzeniem ewentualnych przechodniów. Sytuacja wydawała się z boku dość śmieszna, ale w głowie Moss rozgrywał się najprawdziwszy dramat. Niuchacze pływały? Miała nadzieje, że stworzenie nie lubiło mokrych miejsc i nie wpadnie na pomysł, by pobiec do portu i wskoczyć do wody. Na całe szczęście w burzy ludzie rzadko wychodzili z domu i dzięki temu miała całkiem niezły widok na tego małego gówniaka.
I nagle wbiegł przez otwarte drzwi kamienicy. Bardzo dobrze! Będzie mogła go zaraz łatwo złapać w tak ograniczonej przestrzeni. O ile go najpierw jakoś znajdzie. W złości zaciskała pięści, ale gdy dobiegła do tego budynku, uspokoiła swe rozpędzone ciało. Teraz powinna się skupić. – Złap go! – zawołała w emocjach do kobiety, przy nogach której nieoczekiwanie przystanął włochaty rzezimieszek. Może zauważył u niej inną błyskotkę? Nie wiedziała, dlaczego się poddał, ale stanęła z drugiej strony, by zagrodzić mu ewentualną drogę ucieczki. Jaka szkoda, że zawsze przysypiała na lekcjach onms i nie pamiętała, w jaki sposób łapało się te stworzenia.
To ona była tą, która kradła. Nikt jednak nie ośmielił się okraść jej. Aż do dzisiaj.
Tak więc biegła. W bamboszach i szlafroku – przez burze, przez śnieg i idealnie pod wiatr. Nie czuła, jak ostre powietrze oplata jej nagie łydki, nie czuła, jak wiatr zaciska duszącą pętle na jej szyi. Po prostu biegła, przeklinając ten dzień i to zwierzę. Z każdą jednak uliczką coraz trudniej było jej złapać oddech. Nie była aż taką kluchą, miała całkiem niezłą kondycje, sporo tańczyła, a jako barmanka długie godziny spędzała wędrując z ciężką tacą między zapaskudzonymi stolikami i świńskimi oczkami swoich ulubionych marynarzyków.
Traciła siły, łapała coraz głębsze, łapczywe oddechy i z trudem hamowała na zakrętach. Śnieg sypał jej prosto w oczy, a twarz, choć naznaczona wściekłym wyrazem, wyraźnie zbladła – mimo większego wysiłku. Szlafrok powiewał na wietrze i tylko ta sukienka chroniła jej ciało przed ciekawskim spojrzeniem ewentualnych przechodniów. Sytuacja wydawała się z boku dość śmieszna, ale w głowie Moss rozgrywał się najprawdziwszy dramat. Niuchacze pływały? Miała nadzieje, że stworzenie nie lubiło mokrych miejsc i nie wpadnie na pomysł, by pobiec do portu i wskoczyć do wody. Na całe szczęście w burzy ludzie rzadko wychodzili z domu i dzięki temu miała całkiem niezły widok na tego małego gówniaka.
I nagle wbiegł przez otwarte drzwi kamienicy. Bardzo dobrze! Będzie mogła go zaraz łatwo złapać w tak ograniczonej przestrzeni. O ile go najpierw jakoś znajdzie. W złości zaciskała pięści, ale gdy dobiegła do tego budynku, uspokoiła swe rozpędzone ciało. Teraz powinna się skupić. – Złap go! – zawołała w emocjach do kobiety, przy nogach której nieoczekiwanie przystanął włochaty rzezimieszek. Może zauważył u niej inną błyskotkę? Nie wiedziała, dlaczego się poddał, ale stanęła z drugiej strony, by zagrodzić mu ewentualną drogę ucieczki. Jaka szkoda, że zawsze przysypiała na lekcjach onms i nie pamiętała, w jaki sposób łapało się te stworzenia.
To ona była tą, która kradła. Nikt jednak nie ośmielił się okraść jej. Aż do dzisiaj.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W chwili, gdy staruszka otworzyła szeroko drzwi wejściowe do kamienicy, do środka wdarł się mroźny wiatr, aż zahuczało; zimno uszczypnęło Sigrun w blade policzki, które robiły się bardziej rumiane, gdy zbyt długo przebywała na zewnątrz w taką zamieć. Dotąd jesień i zima były jej ulubionymi porami roku, źle znosiła upały, zdecydowanie lepiej czuła się, gdy temperatura oscylowała wokół pięciu stopniu celsjusza - ale na plusie, nie zaś dwudziestu na minusie. Nie przywykła do takiej zimy na angielskiej ziemi. Śnieg jej nie wadził, lecz ta przeklęta, czarnomagiczna burza już zaczynała. Aż dziwne, że niuchacz wychylił nosa ze swojej kryjówki, gdziekolwiek ją miał, aby polować na błyskotki na zewnątrz.
Rozpoznała go od razu. Niewielkie, puchate stworzenie o czarnej sierści, przywodziło na myśl kreta, ale jego długi ryjek go od niego odróżniał - niuchacz pod tym względem bardziej przypominał ptaka. Jego pyszczek przypominał kaczy dziób. Cenne stworzenie, niezwykle użyteczne, jeśli człek zajmował się poszukiwaniem skarbów. W tej dzielnicy jego widok nie był niczym dziwnym. Port zawsze pękał w szwach od rozmaitych poszukiwaczy artefaktów, handlarzy, przemytników i włóczęg. W skrzyniach przewożono skarby, a pobliskich tawernach wydawano wszystko co zarobiono na rum, czyż nie brzmiało to jak prawdziwy raj dla niuchacza? Z tego, co zaobserwowała - a przez ostatnie miesiące spędzała tu zdecydowanie więcej czasu niż powinna - wielu mieszkańców i bywalców trzymało takie stworzenie.
Ciekawe jak bardzo zdemolowane były ich domy.
W chwili, gdy zbliżyła się do niuchacza bardzo ostrożnie, ciekawa tego, co udało mu się tym razem zwędzić i komu, do środka wpadła kobieta - w samej sukience, przywodzącej na myśl halkę nocną, pudrowych bamboszach i bez płaszcza. Potargana, zarumieniona od wiatru i mrozu, przemoczona od śniegu, wyglądała jak siedem nieszczęść. Siedem wściekłych nieszczęść. Złap go, krzyknęła w stronę blondynki, która już kucała przy niuchaczu. Potrafiła obchodzić się z tymi zwierzętami, była ostrożna; powoli wyciągnęła dłoń w jego kierunku, dostrzegając w łapkach srebrny błysk, pozwoliła by obwąchał palce. Gdy stracił czujność szybkim ruchem wyrwała mu srebrny pierścionek, uśmiechając się triumfalnie. Wyprostowała się szybko, unosząc rękę wysoko, by stworzenie nie miało szansy znów jej go wyrwać. Niuchacz wydawał się załamany utratą zdobyczy. Zaczął wspinać się po płaszczu Sigrun.
- To twoje? - zapytała z ciekawością, zbliżając pierścionek do oczu, by mu się dokładniej przyjrzeć, całkiem ładny. Spodziewała się odpowiedzi twierdzącej, spytała dla formalności, bez przyczyny czarownica nie goniłaby niuchacza prawie goła. Sigrun nie uczyniła jednak kroku w jej stronę, jeszcze nie zamierzała zwrócić jej błyskotki.
Rozpoznała go od razu. Niewielkie, puchate stworzenie o czarnej sierści, przywodziło na myśl kreta, ale jego długi ryjek go od niego odróżniał - niuchacz pod tym względem bardziej przypominał ptaka. Jego pyszczek przypominał kaczy dziób. Cenne stworzenie, niezwykle użyteczne, jeśli człek zajmował się poszukiwaniem skarbów. W tej dzielnicy jego widok nie był niczym dziwnym. Port zawsze pękał w szwach od rozmaitych poszukiwaczy artefaktów, handlarzy, przemytników i włóczęg. W skrzyniach przewożono skarby, a pobliskich tawernach wydawano wszystko co zarobiono na rum, czyż nie brzmiało to jak prawdziwy raj dla niuchacza? Z tego, co zaobserwowała - a przez ostatnie miesiące spędzała tu zdecydowanie więcej czasu niż powinna - wielu mieszkańców i bywalców trzymało takie stworzenie.
Ciekawe jak bardzo zdemolowane były ich domy.
W chwili, gdy zbliżyła się do niuchacza bardzo ostrożnie, ciekawa tego, co udało mu się tym razem zwędzić i komu, do środka wpadła kobieta - w samej sukience, przywodzącej na myśl halkę nocną, pudrowych bamboszach i bez płaszcza. Potargana, zarumieniona od wiatru i mrozu, przemoczona od śniegu, wyglądała jak siedem nieszczęść. Siedem wściekłych nieszczęść. Złap go, krzyknęła w stronę blondynki, która już kucała przy niuchaczu. Potrafiła obchodzić się z tymi zwierzętami, była ostrożna; powoli wyciągnęła dłoń w jego kierunku, dostrzegając w łapkach srebrny błysk, pozwoliła by obwąchał palce. Gdy stracił czujność szybkim ruchem wyrwała mu srebrny pierścionek, uśmiechając się triumfalnie. Wyprostowała się szybko, unosząc rękę wysoko, by stworzenie nie miało szansy znów jej go wyrwać. Niuchacz wydawał się załamany utratą zdobyczy. Zaczął wspinać się po płaszczu Sigrun.
- To twoje? - zapytała z ciekawością, zbliżając pierścionek do oczu, by mu się dokładniej przyjrzeć, całkiem ładny. Spodziewała się odpowiedzi twierdzącej, spytała dla formalności, bez przyczyny czarownica nie goniłaby niuchacza prawie goła. Sigrun nie uczyniła jednak kroku w jej stronę, jeszcze nie zamierzała zwrócić jej błyskotki.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spoglądała, jak blondwłosa nieznajoma mierzyła się spojrzeniem z maleńkim złodziejem. Dopiero teraz dotarło do niej, że przebiegła przez pół dzielnicy prawie naga, ledwie w tym szlafroku, który teraz i tak był mokry i potwornie lodowaty. Jasna cholera! Mrowiły ją nagie, skostniałe nogi. Weszła głębiej na klatkę kamienicy, chcąc schronić przed śniegiem i wiatrem. Teraz w pełni poczuła, jak mocno zmarzła, choć ciepło niedawne wysiłku pozornie odgradzało ją od odczuwalnego chłodu. Kątem oka spojrzała na ubrudzone błotem, wilgotne bambosze. Równie dobrze mogłaby teraz wrzucić jej do śmietnika i wracać na piechotę. Nie nadawały się już do niczego i podejrzewała, że żadne szorowanie tutaj nie pomoże. Może tak odrobina magii? Przetarła jednak twarz, odciągając mokre kosmyki włosów z oczu. Powróciła do kobiety i tego upartego niuchacza.
Nieznajoma kobieta wprawną dłonią manewrowała przy włochatym łotrzyku. Phils z uwagą obserwowała, jak oswaja ona zwierzę, aby następnie sprytnie je wykiwać i odebrać mu cenną pamiątkę. Odetchnęła z ulgą. Jak dobrze, że trafiła na taką odważną poskramiaczkę! Bardzo skromna wiedza Phils pozwalała jej jedynie żałośnie biec za zwierzakiem. Co by jednak było, gdyby jakimś cudem udałoby się jej złapać go? Nie była pewna. Gdzieś tam jednak czuwał dobry Merlin i nie pozwolił, który nie pozwolił, by dla Philippy ten dzień zakończył się ostateczną katastrofą. Blondwłosa kobieta dość szybko odebrała zwierzakowi pierścień.
- Tak, jest mój. Ten wstrętny spryciarz zdjął mi go z palca – wyjaśniła, ostro spoglądając na wspinające się po obcym płaszczu stworzenie. Nie kryła swego zdumienia wobec tak nietypowego zdarzenia. – Jestem ci wdzięczna. Bez twojej pomocy pewnie goniłabym go aż do centrum – mruknęła niezadowolona z ponurej wizji, jaka się właśnie przewinęła przez jej myśli. Na szczęście to już koniec. Przyuważyła, jak niuchacz zanurkował do kieszeni okrycia blondynki i zaczął się tam wyraźnie szamotać. – To zwykły, nędzny złodziejaszek czy jakieś zmyślne stworzenie? Kompletnie się na tym nie znam – mówiła, wyrażając cień zainteresowania. Potrafiła jedynie skojarzyć odpowiednią nazwę z tym wyglądem, wiedziała też, że lubią błyskotki. Musiała przyznać, że nieco zaintrygowała ją tak wielka determinacja i spryt tego niuchacza. Wydawało jej się, że nieznajoma nie widziała po raz pierwszy przedstawiciela tego kretowatego gatunku. Mimo to i tak nie mogła oprzeć się chęci wypatroszenia gówniarza. Jak w ogóle śmiał?
Niuchacz wysunął łepek z kieszonki i ciekawski popatrzył na Philippę. Ta obdarowała go jedynie morderczym spojrzeniem. Natychmiast schował się ponownie, coś zabrzęczało podejrzenia. Może miała tam klucze?
Nieznajoma kobieta wprawną dłonią manewrowała przy włochatym łotrzyku. Phils z uwagą obserwowała, jak oswaja ona zwierzę, aby następnie sprytnie je wykiwać i odebrać mu cenną pamiątkę. Odetchnęła z ulgą. Jak dobrze, że trafiła na taką odważną poskramiaczkę! Bardzo skromna wiedza Phils pozwalała jej jedynie żałośnie biec za zwierzakiem. Co by jednak było, gdyby jakimś cudem udałoby się jej złapać go? Nie była pewna. Gdzieś tam jednak czuwał dobry Merlin i nie pozwolił, który nie pozwolił, by dla Philippy ten dzień zakończył się ostateczną katastrofą. Blondwłosa kobieta dość szybko odebrała zwierzakowi pierścień.
- Tak, jest mój. Ten wstrętny spryciarz zdjął mi go z palca – wyjaśniła, ostro spoglądając na wspinające się po obcym płaszczu stworzenie. Nie kryła swego zdumienia wobec tak nietypowego zdarzenia. – Jestem ci wdzięczna. Bez twojej pomocy pewnie goniłabym go aż do centrum – mruknęła niezadowolona z ponurej wizji, jaka się właśnie przewinęła przez jej myśli. Na szczęście to już koniec. Przyuważyła, jak niuchacz zanurkował do kieszeni okrycia blondynki i zaczął się tam wyraźnie szamotać. – To zwykły, nędzny złodziejaszek czy jakieś zmyślne stworzenie? Kompletnie się na tym nie znam – mówiła, wyrażając cień zainteresowania. Potrafiła jedynie skojarzyć odpowiednią nazwę z tym wyglądem, wiedziała też, że lubią błyskotki. Musiała przyznać, że nieco zaintrygowała ją tak wielka determinacja i spryt tego niuchacza. Wydawało jej się, że nieznajoma nie widziała po raz pierwszy przedstawiciela tego kretowatego gatunku. Mimo to i tak nie mogła oprzeć się chęci wypatroszenia gówniarza. Jak w ogóle śmiał?
Niuchacz wysunął łepek z kieszonki i ciekawski popatrzył na Philippę. Ta obdarowała go jedynie morderczym spojrzeniem. Natychmiast schował się ponownie, coś zabrzęczało podejrzenia. Może miała tam klucze?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Portowa ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki