Brzozowa alejka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brzozowa alejka
Nieopodal brzegu jeziora Magicznej Sasanki zaczyna się ścieżka, która prowadzi prosto w brzozowy zagajnik. Alejka ta jest położona pomiędzy gęsto rosnącymi brzozami i zapewnia dość dużo prywatności, toteż jest miejscem chętnie wybieranym przez pary - nie brakuje tutaj jednak również samotnych myślicieli, którzy nabrali ochoty na spacer na świeżym powietrzu. Nie jest to typowa wydeptana dróżka, bowiem jej podłoże stanowi wiecznie zielona trawa, a raz po raz na środku ścieżynki znaleźć można brzozy, których rozłożyste konary tworzą baldachim nad przechodzącymi. Ścieżka oświetlona jest stojącymi w trawie między białymi pniami drzew magicznymi lampionami, których ciepły, migotliwy blask nadaje brzozowej alejce aury tajemniczości.
Zaklęcie Zachary'ego przeniknęło nieprzytomną Yanę przyjemnym ciepłem natychmiast wracając jej wszystkie punkty życia. Dolohov otworzyła oczy wyspana, jak dawno nie była. Shafiq zaś poczuł promieniującą z własnej różdżki magię, która pomknęła także i po jego przedramieniu. Napełniła go siłą i jeszcze zanim zaklęcie było zakończone, wiedział, że wyszło mu wybitnie. Rozgrzana czarem dłoń zdawała się w sobie skrywać niezwykłą moc. Aż błyszczała delikatną, żółtawą poświatą. Błyszczeć miała tak jeszcze do końca wątku, a jej przyłożenie do dowolnej rany natychmiast ją uleczy.
|To jednorazowa interwencja związana z krytycznym sukcesem, Mistrz Gry nie ingeruje dalej w wątek, który możecie dowolnie kontynuować.
|To jednorazowa interwencja związana z krytycznym sukcesem, Mistrz Gry nie ingeruje dalej w wątek, który możecie dowolnie kontynuować.
Poczuła tylko upadek. Poczuła, jak głową uderza o żwir skryty pod warstwą cienkiego śniegu, fala bólu przemknęła między granicą jawy i snu, by za chwilę zniknąć pod grubym swetrem zupełnej ciemności. Wszystko zniknęło – mały chłopiec i jego rodzice, którzy albo uciekli, ratując swoje życie, albo leżeli martwi pod płotem, ciemne niebo usiane gwiazdami, biały śnieg zakrywający brzydkie grudy przesiąkniętej deszczem ziemi. Panika odeszła, nie było jej, ustąpiła miejsca spokojowi. Teraz było dobrze. Nie doskwierał jej Serciss, ani problemy fantomowej rodziny. Nie pamiętała o Bonnardzie, o truchle matki, o nikim innym. Była sama.
Z początku nie wiedziała, że pojawiający się nad nią Graham był snem. Potrząsał jej ramieniem, z uniesionymi brwiami pogardliwie podśmiechując się z jej stanu porannego kokonu. Nie rozumiała tego – lubiła spać, najlepiej do późna, choć nie śmiała ignorować poleceń rodziców i jeśli trzeba było wstać przed świtem, wstawała. Później dorosła, stała się butna, wybiórczość traktowała jak cechę wyjątkowo przydatną w środowisku, z którego się wywodziła. Wizja zaczęła się rozmywać, a na jej ciało opadło dziwne wrażenie odpoczynku, niezaprzeczalnie przyjemnego, niecodziennego.
- минутку… – wycięty z twardych głosek rosyjski akcent wydostał się zza jej ust zupełnie mimowolnie, zaraz uchyliły się powieki i odkryły, że policzek tulił się do śniegu, a nie do poduszki. Uniosła się w jednej chwili – zrobiła to tak nagle, że zakręciło jej się w głowie, a pod zaciśniętymi powiekami pojawiły się mroczki. – Kim jesteś? – spojrzała na obcego, wciąż skrzywiona, próbując nieudolnie dobyć różdżkę. Niedaleko stał chłopiec. Ten sam, bladowłosy chłopiec, którego pamiętała jeszcze sprzed chwili. Chwili? A może minęła cała godzina? Przełknęła ślinę, ciało nie bolało od upadku. Czuła się wypoczęta, naprawdę dziwacznie wypoczęta, jakby przed chwilą wstała z łóżka wypełnionego niebiańską pianką. Szybko uświadomiła sobie, co się stało – nagle poczuła, jak siły uchodzą z jej ciała, to musiało być to dziecko. Spojrzała na mężczyznę i skinęła mu niepewnie brodą. Chyba chciała mu w ten sposób podziękować. – Wyglądam na to, że zawdzięczam ci życie. – zerknęła na chłopca, kontrolując w tym samym czasie jego stan.
Nie, nie chciała być winna komukolwiek przysługę, zwłaszcza obcemu, którego widziała pierwszy raz w życiu. Ten dzień nie należał do jej najlepszych.
Z początku nie wiedziała, że pojawiający się nad nią Graham był snem. Potrząsał jej ramieniem, z uniesionymi brwiami pogardliwie podśmiechując się z jej stanu porannego kokonu. Nie rozumiała tego – lubiła spać, najlepiej do późna, choć nie śmiała ignorować poleceń rodziców i jeśli trzeba było wstać przed świtem, wstawała. Później dorosła, stała się butna, wybiórczość traktowała jak cechę wyjątkowo przydatną w środowisku, z którego się wywodziła. Wizja zaczęła się rozmywać, a na jej ciało opadło dziwne wrażenie odpoczynku, niezaprzeczalnie przyjemnego, niecodziennego.
- минутку… – wycięty z twardych głosek rosyjski akcent wydostał się zza jej ust zupełnie mimowolnie, zaraz uchyliły się powieki i odkryły, że policzek tulił się do śniegu, a nie do poduszki. Uniosła się w jednej chwili – zrobiła to tak nagle, że zakręciło jej się w głowie, a pod zaciśniętymi powiekami pojawiły się mroczki. – Kim jesteś? – spojrzała na obcego, wciąż skrzywiona, próbując nieudolnie dobyć różdżkę. Niedaleko stał chłopiec. Ten sam, bladowłosy chłopiec, którego pamiętała jeszcze sprzed chwili. Chwili? A może minęła cała godzina? Przełknęła ślinę, ciało nie bolało od upadku. Czuła się wypoczęta, naprawdę dziwacznie wypoczęta, jakby przed chwilą wstała z łóżka wypełnionego niebiańską pianką. Szybko uświadomiła sobie, co się stało – nagle poczuła, jak siły uchodzą z jej ciała, to musiało być to dziecko. Spojrzała na mężczyznę i skinęła mu niepewnie brodą. Chyba chciała mu w ten sposób podziękować. – Wyglądam na to, że zawdzięczam ci życie. – zerknęła na chłopca, kontrolując w tym samym czasie jego stan.
Nie, nie chciała być winna komukolwiek przysługę, zwłaszcza obcemu, którego widziała pierwszy raz w życiu. Ten dzień nie należał do jej najlepszych.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Hjalmar z niepokojem obserwował poczynania czarodzieja i w milczeniu przyjął jego wyjaśnienie. Nie dopytywał się więcej o nic, chociaż nie spodobało mu się to, że czarodziej musiał powtórzyć zaklęcie. Czyli… chyba coś nie wyszło? Nerwowo spoglądał to na nieznajomego, to na czarownicę, która wcześniej wzięła go za rękę i szła razem z nim, to na wioskę majaczącą na horyzoncie, która była celem ich wędrówki. Może jednak nie powinien czekać tylko pobiec w tamtą stronę? Od środka trawił go niepokój. Najgorzej było nie wiedzieć co się działo, a jak nie zdążą tam dotrzeć na czas? Dużo niechcianych pytań tego typu właśnie mu krążyło po głowie.
Dobrze, że za drugim razem zaklęcie mające zapewne ocucić nieprzytomną kobietę zadziałało. Hjalmar odetchnął z ulgą gdy czarownica się odezwała. Niby była dla niego całkiem obcą osobą, ale w jakiś sposób mały Goyle czuł się odpowiedzialny za to co się wydarzyło. W przeciwieństwie do większości dzieci wiedział co się działo wokół niego i zdawał sobie sprawę z tego, że anomalie dzieją się właśnie przez niego. Co prawda nie robił tego świadomie, no ale.
W każdym razie jeden problem mieli z głowy. Szkoda, że nie wszystkie. Hjalmar stał przez chwilę w milczeniu dając Yanie chwilę na dojście do siebie i tylko niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. To był jedyny objaw zniecierpliwienia jakie okazywał. Wreszcie nie wytrzymał i postanowił się odezwać -Uhm… nic Ci nie jest? Możemy iść dalej? – zapytał patrząc na nią z niepewną miną. W końcu po takiej anomalii mogła odmówić dalszego marszu razem z nim. Nawet by się za bardzo nie zdziwił gdyby tak się stało. Przecież ani go nie znała, ani nic… i do tego narażała się bez potrzeby na nieprzyjemne, a czasem nawet i groźne anomalie.
Uzdrowicielowi powinny się należeć podziękowania, ale Hjallowi jakiekolwiek grzeczności w tym momencie nie były w głowie. Musieli mu chwilowo wybaczyć brak wychowania. Ciekawe czy Eir w ogóle pochwalałaby takie zachowanie? Nawet w takich okolicznościach. Pewnie nie.
Dobrze, że za drugim razem zaklęcie mające zapewne ocucić nieprzytomną kobietę zadziałało. Hjalmar odetchnął z ulgą gdy czarownica się odezwała. Niby była dla niego całkiem obcą osobą, ale w jakiś sposób mały Goyle czuł się odpowiedzialny za to co się wydarzyło. W przeciwieństwie do większości dzieci wiedział co się działo wokół niego i zdawał sobie sprawę z tego, że anomalie dzieją się właśnie przez niego. Co prawda nie robił tego świadomie, no ale.
W każdym razie jeden problem mieli z głowy. Szkoda, że nie wszystkie. Hjalmar stał przez chwilę w milczeniu dając Yanie chwilę na dojście do siebie i tylko niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. To był jedyny objaw zniecierpliwienia jakie okazywał. Wreszcie nie wytrzymał i postanowił się odezwać -Uhm… nic Ci nie jest? Możemy iść dalej? – zapytał patrząc na nią z niepewną miną. W końcu po takiej anomalii mogła odmówić dalszego marszu razem z nim. Nawet by się za bardzo nie zdziwił gdyby tak się stało. Przecież ani go nie znała, ani nic… i do tego narażała się bez potrzeby na nieprzyjemne, a czasem nawet i groźne anomalie.
Uzdrowicielowi powinny się należeć podziękowania, ale Hjallowi jakiekolwiek grzeczności w tym momencie nie były w głowie. Musieli mu chwilowo wybaczyć brak wychowania. Ciekawe czy Eir w ogóle pochwalałaby takie zachowanie? Nawet w takich okolicznościach. Pewnie nie.
Poczuł nagłe uderzenie mocy. Poczuł je tak wyraźnie, jakby było prądem przemykającym po jego skórze prosto przez różdżkę do ciała nieprzytomnej kobiety. Nie miał pojęcia, skąd pojawiło się w nim tyle magii; był jednak niepomiernie wdzięczny, że przybyła mu na ratunek i pozwoliła uratować kolejną osobę w potrzebie. Wyjątkowa energia płynąca z magii leczniczej popłynęła wyjątkowo silnym ładunkiem. Nie umiał opisać go w żaden inny sposób niż ciepło promieniujące z każdego skrawka dłoni; dłoni emanującej żółtym, jaskrawym światłem, jakby najczystsza magia służąca uzdrawianiu urzeczywistniła się, pozostając posłuszną na jego zawołanie.
Obserwowanie tego zjawiska wydało mu się zbyt fascynujące, więc przerwał je, z powrotem skupiając swoją uwagę na czarownicy podnoszącej się z bruku. Usłyszał jej akcent, choć nie rozpoznał języka. Zdołał jedynie ustalić, że była obca na tej ziemi, zapewne dokładnie w ten sam sposób co Shafiq – spostrzeżenie to świadomie przemilczał, samemu wstając na równe nogi, uważnie przyglądając się kobiecie chłodnym spojrzeniem. Dotknęła jej wyjątkowa moc i chciał zapytać, co odczuwała po tym wszystkim, ale i tę myśl powstrzymał, jedynie nie opuszczając wzroku.
— Dobrym samarytaninem — odparł, chowając różdżkę pod wierzchnią szatę. Nie potrzebował jej, wiedział o tym doskonale, wciąż czując moc skumulowaną w dłoni, otaczającą palce niczym druga skóra, doskonalsza i pełniejsza w ścieżce, którą Zachary stąpał. Blask ten przypominał mu nieco Egipt; w podobny sposób lśnił w gorącym słońcu, przemierzając pustynne piaski i nie było to niczym nadzwyczajnym ani wyjątkowym, gdy subtelnie zlewało się z przestrzenią. Tutaj natomiast stanowiło egzotyczny element ponurej, zimowej aury tego miejsca, jeszcze bardziej odcinając Zachary'ego od angielskiego świata. Nie było to dla niego żadną nowością. Asymilacja, choć przyszła, stanowiła wyjątkowo długą drogę pełną przeszkód. Chciał wiedzieć, czy i ona przeszła podobną ścieżkę, czy miała znacznie łatwiej, mogąc dużo szybciej wpasować się w otoczenie.
Na jej słowa, wzruszył zaledwie ramionami, choć gest ten nie winien być zbyt widoczny. Grube warstwy materiału oraz szal osłaniały go dostatecznie mocno przed zimnem, maskowały sylwetkę, być może zniekształcały także i wypowiadane przez niego słowa.
— Będziesz w stanie mnie znaleźć, jeśli będziesz chciała go spłacić — dopowiedział i skinął jej głową oraz zerknął w stronę chłopca, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył alejką z powrotem. Nie poruszał więcej kwestii długu we własnych myślach. Pozwolił temu wspomnieniu odpłynąć, nieco zatrzeć się, żyjąc w przekonaniu, że krew sama upomni się o równowagę.
| Zachary z/t
Obserwowanie tego zjawiska wydało mu się zbyt fascynujące, więc przerwał je, z powrotem skupiając swoją uwagę na czarownicy podnoszącej się z bruku. Usłyszał jej akcent, choć nie rozpoznał języka. Zdołał jedynie ustalić, że była obca na tej ziemi, zapewne dokładnie w ten sam sposób co Shafiq – spostrzeżenie to świadomie przemilczał, samemu wstając na równe nogi, uważnie przyglądając się kobiecie chłodnym spojrzeniem. Dotknęła jej wyjątkowa moc i chciał zapytać, co odczuwała po tym wszystkim, ale i tę myśl powstrzymał, jedynie nie opuszczając wzroku.
— Dobrym samarytaninem — odparł, chowając różdżkę pod wierzchnią szatę. Nie potrzebował jej, wiedział o tym doskonale, wciąż czując moc skumulowaną w dłoni, otaczającą palce niczym druga skóra, doskonalsza i pełniejsza w ścieżce, którą Zachary stąpał. Blask ten przypominał mu nieco Egipt; w podobny sposób lśnił w gorącym słońcu, przemierzając pustynne piaski i nie było to niczym nadzwyczajnym ani wyjątkowym, gdy subtelnie zlewało się z przestrzenią. Tutaj natomiast stanowiło egzotyczny element ponurej, zimowej aury tego miejsca, jeszcze bardziej odcinając Zachary'ego od angielskiego świata. Nie było to dla niego żadną nowością. Asymilacja, choć przyszła, stanowiła wyjątkowo długą drogę pełną przeszkód. Chciał wiedzieć, czy i ona przeszła podobną ścieżkę, czy miała znacznie łatwiej, mogąc dużo szybciej wpasować się w otoczenie.
Na jej słowa, wzruszył zaledwie ramionami, choć gest ten nie winien być zbyt widoczny. Grube warstwy materiału oraz szal osłaniały go dostatecznie mocno przed zimnem, maskowały sylwetkę, być może zniekształcały także i wypowiadane przez niego słowa.
— Będziesz w stanie mnie znaleźć, jeśli będziesz chciała go spłacić — dopowiedział i skinął jej głową oraz zerknął w stronę chłopca, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył alejką z powrotem. Nie poruszał więcej kwestii długu we własnych myślach. Pozwolił temu wspomnieniu odpłynąć, nieco zatrzeć się, żyjąc w przekonaniu, że krew sama upomni się o równowagę.
| Zachary z/t
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrzyła za odchodzącym mężczyzną z niezrozumieniem malującym się w jasnych tęczówkach. Pojawił się nagle, jakby wyrósł spod ziemi, uleczył jej ciało wiązka tak lekkiej i doskonałej magii, że ciężko było jej to sobie wyobrazić, a teraz umykał jak wiatr, jasny materiał jedwabiu opadający z gracją na chłód bijący od ziemi. Bo faktycznie – niczego nie rozumiała. Spojrzeniem odnalazła sylwetkę chłopca i poczuła rosnący w sercu niepokój, za którym niezbyt umiejętnie kryła się złość. To przez niego była teraz komuś winna przysługę. Czuła się, jakby sam demon podziemia przyszedł, żeby zaledwie zgarnąć krwawy podpis pod umową opiewającą na jej życie. Miała dług, którego wcale nie potrzebowała; którego nie chciała mieć.
– Pięknie – wymarudziła pod nosem, otrzepując się z resztek śniegu, ten na plecach najpewniej zaraz stopnieje, zostawi po sobie brzydkie plamy, które będzie musiała w domu wyczyścić. Nie mogła uwierzyć w to, jak często ostatnio los dawał jej irytujące pstryczki w nos. Miała już tego dość, chciała wrócić do domu, wykląć w spokoju wszystko, co tylko będzie mogła, i spokojnie przespać całą noc, ale najwyraźniej to nie był jeszcze czas. Chłopiec cały czas przed nią stał, wystraszony, niespokojny, zziębnięty. Westchnęła ciężko i chwyciła go za rękę, bez zbędnej na tę chwilę delikatności i matczynej troski. Obejrzała się jeszcze raz za siebie, chcąc sprawdzić, czy nieznajomy wciąż jeszcze majaczył na końcu drogi. Zniknął. A może to był tylko sen? Może to anomalie wpływały nie tylko na fizyczny stan, ale i na mentalność osoby, którą atakowały? Skrzywiła się lekko, ale zauważalnie. – Widziałeś go, prawda? – spytała chłopca. – Nie był tylko projekcją mojego zmęczonego umysłu? – ruszyła razem z nim w stronę wioski, z której wcześniej dobiegły ją krzyki. Pochwyciła jeszcze raz różdżkę. Nigdy nie wiadomo, co mogło tam na nich czekać. – Możesz mi jeszcze raz powiedzieć, co się stało? I jak masz na imię? – pytania padły nie w tej kolejności, w której zamierzała je powiedzieć, ale wciąż była przejęta sytuacją sprzed chwili, nie zależało jej na logice podejmowanych wypowiedzi. – Nie wyrywaj się do przodu, jasne? Musimy być ostrożni.
– Pięknie – wymarudziła pod nosem, otrzepując się z resztek śniegu, ten na plecach najpewniej zaraz stopnieje, zostawi po sobie brzydkie plamy, które będzie musiała w domu wyczyścić. Nie mogła uwierzyć w to, jak często ostatnio los dawał jej irytujące pstryczki w nos. Miała już tego dość, chciała wrócić do domu, wykląć w spokoju wszystko, co tylko będzie mogła, i spokojnie przespać całą noc, ale najwyraźniej to nie był jeszcze czas. Chłopiec cały czas przed nią stał, wystraszony, niespokojny, zziębnięty. Westchnęła ciężko i chwyciła go za rękę, bez zbędnej na tę chwilę delikatności i matczynej troski. Obejrzała się jeszcze raz za siebie, chcąc sprawdzić, czy nieznajomy wciąż jeszcze majaczył na końcu drogi. Zniknął. A może to był tylko sen? Może to anomalie wpływały nie tylko na fizyczny stan, ale i na mentalność osoby, którą atakowały? Skrzywiła się lekko, ale zauważalnie. – Widziałeś go, prawda? – spytała chłopca. – Nie był tylko projekcją mojego zmęczonego umysłu? – ruszyła razem z nim w stronę wioski, z której wcześniej dobiegły ją krzyki. Pochwyciła jeszcze raz różdżkę. Nigdy nie wiadomo, co mogło tam na nich czekać. – Możesz mi jeszcze raz powiedzieć, co się stało? I jak masz na imię? – pytania padły nie w tej kolejności, w której zamierzała je powiedzieć, ale wciąż była przejęta sytuacją sprzed chwili, nie zależało jej na logice podejmowanych wypowiedzi. – Nie wyrywaj się do przodu, jasne? Musimy być ostrożni.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Hjalmar normalnie bardziej zwracał uwagę na otocznie, ale teraz zupełnie mu umknęło to, że czarownica była zła… na niego. Był zbyt zdenerwowany by się tym przejąć, miał złe przeczucia, a z każdą chwilą czuł jak rośnie mu w żołądku nieprzyjemna zimna gula. Bał się tego co mogło się przydarzyć jego rodzicom. Do tego ta cisza… wcale go nie uspokajała.
Bez protestów dał się złapać za rękę i poszedł razem z nieznajomą w stronę wioski, w stronę miejsca gdzie wszystko się wydarzyło. - No… tak. Widziałem. Chociaż nie wiem skąd się tutaj wziął- odpowiedział po prostu nie bardzo rozumiejąc o co chodzi czarownicy.
- Sam nie wiem- zaczął odpowiadać na pytania w takiej samej kolejności w jakiej je zdała Yana - wyjechaliśmy z Londynu, takim magicznym powozem. Tata chyba się gdzieś spieszył. Wszystko było w porządku, aż do tej wioski. Wtedy wóz nagle się zatrzymał i słyszałem jakieś krzyki. Tata kazał nam uciekać i tyle w sumie wiem, bo potem mnie przeniosło…- postarał się w miarę składnie opowiedzieć co zaszło. -Hjalmar… Goyle- przedstawił się krótko.
-Jasne…- mruknął tylko i zwolnił kroku, ale nie na długo. Był zbyt przejęty, żeby pamiętać o tym, że ma być ostrożny. Możliwe, że nieco ciągnął Yanę, ale gdy dostrzegł sylwetki leżące w śniegu wyrwał się jej i pobiegł przodem. Zatrzymał się gwałtownie parę metrów przed nimi. Dopóki widział ich z daleka, miał nadzieję się, że wszystko jest w porządku, że są tylko nieprzytomni, w końcu nie było krwi ale teraz… nie miał co się łudzić. Szeroko otwarte niewidzące oczy patrzące w niebo dobitnie świadczyły o tym, że dwójka czarodziejów była martwa. Hjalmar zamarł gdy zdał sobie z tego sprawę. Nie wiedział jak długo stał niczym spetryfikowany i przyglądał się dwóm ciałom, które kiedyś były jego rodzicami. Zamurowało go zupełnie. Chociaż może to i lepiej niż gdyby wpadł w histerię? Jak na razie jedyną oznaką tego, że w ogóle coś przeżywał były zaciśnięte mocno zęby i piąstki. Nie będzie przecież płakać, Eir chciałaby, żeby był silny, prawda?
Po jakimś czasie, Hjall nie mógł ocenić po jak długim, zorientował się, że czegoś… a raczej kogoś tu brakuje. -Freya!- wykrzyknął znienacka i podbiegł w stronę przewróconego powozu, a potem nerwowo przeszukiwał okolicę. Z Eir jej nie było, ale gdzieś musiała być, prawda? Musiał ją znaleźć. Ciekawe, że jeszcze godzinę temu gdyby ktoś zapytał go o to co sądzi o swojej małej siostrze Hjall bez wahania odpowiedziałby, że jest głupia i wcale jej nie lubi.
Bez protestów dał się złapać za rękę i poszedł razem z nieznajomą w stronę wioski, w stronę miejsca gdzie wszystko się wydarzyło. - No… tak. Widziałem. Chociaż nie wiem skąd się tutaj wziął- odpowiedział po prostu nie bardzo rozumiejąc o co chodzi czarownicy.
- Sam nie wiem- zaczął odpowiadać na pytania w takiej samej kolejności w jakiej je zdała Yana - wyjechaliśmy z Londynu, takim magicznym powozem. Tata chyba się gdzieś spieszył. Wszystko było w porządku, aż do tej wioski. Wtedy wóz nagle się zatrzymał i słyszałem jakieś krzyki. Tata kazał nam uciekać i tyle w sumie wiem, bo potem mnie przeniosło…- postarał się w miarę składnie opowiedzieć co zaszło. -Hjalmar… Goyle- przedstawił się krótko.
-Jasne…- mruknął tylko i zwolnił kroku, ale nie na długo. Był zbyt przejęty, żeby pamiętać o tym, że ma być ostrożny. Możliwe, że nieco ciągnął Yanę, ale gdy dostrzegł sylwetki leżące w śniegu wyrwał się jej i pobiegł przodem. Zatrzymał się gwałtownie parę metrów przed nimi. Dopóki widział ich z daleka, miał nadzieję się, że wszystko jest w porządku, że są tylko nieprzytomni, w końcu nie było krwi ale teraz… nie miał co się łudzić. Szeroko otwarte niewidzące oczy patrzące w niebo dobitnie świadczyły o tym, że dwójka czarodziejów była martwa. Hjalmar zamarł gdy zdał sobie z tego sprawę. Nie wiedział jak długo stał niczym spetryfikowany i przyglądał się dwóm ciałom, które kiedyś były jego rodzicami. Zamurowało go zupełnie. Chociaż może to i lepiej niż gdyby wpadł w histerię? Jak na razie jedyną oznaką tego, że w ogóle coś przeżywał były zaciśnięte mocno zęby i piąstki. Nie będzie przecież płakać, Eir chciałaby, żeby był silny, prawda?
Po jakimś czasie, Hjall nie mógł ocenić po jak długim, zorientował się, że czegoś… a raczej kogoś tu brakuje. -Freya!- wykrzyknął znienacka i podbiegł w stronę przewróconego powozu, a potem nerwowo przeszukiwał okolicę. Z Eir jej nie było, ale gdzieś musiała być, prawda? Musiał ją znaleźć. Ciekawe, że jeszcze godzinę temu gdyby ktoś zapytał go o to co sądzi o swojej małej siostrze Hjall bez wahania odpowiedziałby, że jest głupia i wcale jej nie lubi.
Znacznie lepiej szło jej wiązanie faktów ze sobą, pragmatyzm wyrobił w niej zasadę poruszania się po najmniejszej linii oporu – nieważne, czy dotyczyło to problemów codziennego życia, czy problematyki badań. Krzyki znaczyły dla niej ból, a wyższe, kobiece rejestry wkradające się między głoski, nagle milknące w pół tonu, znaczyły urwane cierpienie – urwane albo przez znane wszystkim silencio, albo… śmierć. Znała specyfikę zaklęć z dziedziny czarnych zaklęć. Znała nawet zaklęcia niewybaczalne, wiedziała, jak szybko jedno z nich potrafiło odebrać życie. Ale może chłopiec, choć wydawał jej się przesiąknięty naiwną, dziecięcą nadzieją, miał rację – takie myśli przebiegały jej pod jasnymi włosami, gdy razem spieszyli się w stronę źródła wcześniej słyszanego przez nią rumoru.
I szybko okazało się, jak pragmatyzm w czasach wojny wielką jest siłą.
Chciała za nim zawołać, kiedy się wyrwał, ale gdy zobaczyła leżące w śniegu ciała, głos ugrzązł jej w gardle, które natychmiast zawiązało się w supeł. Spojrzała na Hjalmara, jak się przedstawił, szukając w jego drobnej sylwetce oznak żalu, tęsknoty, niesprawiedliwego potraktowania przez los. Zobaczyła jego zaciśnięte w piąstki dłonie, bladą, drobną twarz. Podeszła blisko niego, dłonią niepewnie dotykając jego głowy, gładząc ostrożnie po jasnych włosach.
– Przykro mi – starała się brzmieć wiarygodnie, w jakiś sposób pokrzepiająco, choć ci ludzie byli jej kompletnie obcy. Żałowała jednak, że tak młode istnienie zostało pozbawione swojego fundamentu, rodziców, którzy w jego wieku stanowili największą opokę, schronienie przed złem tego świata. Swoich traktowała z szacunkiem, kiedy była tak małym stworzeniem, podpatrywała, co robili, chłonęła z ich obecności, ich nauk. A on? Co miało stać się teraz z nim?
Pozwoliła mu odbiec, pozwoliła szukać czegoś, za czym tęsknił najwyraźniej jego umysł. Kim była Freya? Jego maskotką? A może rodzeństwem? Imię znów brzmiało zagranicznie, miało w brzmieniu coś z zamorskich legend, baśni opowiadanych do poduszki. Próbowała przypomnieć je sobie z czytanych książek, bo wydawało jej się, że gdzieś je słyszała. Freya. Oczywiście, że tak. Nordyckie mity. Czytała je w młodości. Stanowiły podwaliny świata magii, niezbędne podstawy. Odyn był wszak wielkim czarodziejem, prawdopodobnie wielkością podobnym, co w arturiańskich legendach Merlin.
Ruszyła się w końcu z miejsca, żeby pomóc mu szukać. Zatrzymała się jednak nad ciałami i pełnym szacunku ruchem dłoni zamknęła ich powieki.
– Niech wam ziemia lekką będzie – szepnęła, skłoniła głowę i ruszyła dalej, w poszukiwaniu nieznanej sobie Freyi. Sprawdziła w powozie, pustym, z zaledwie kilkoma kuframi, które zostały otwarte przez bandytów poszukujących skarbów. – Hjalmar – zawołała go łagodnie, nie chcąc naruszać żałoby, którą na pewno czuł. – Nigdzie jej nie ma – tak sądziła. Nikogo innego prócz nich tu nie było. Żadnych innych dzieci, nieważne w jakim wieku. – Musisz wciąż najpotrzebniejsze rzeczy i musimy stąd uciekać. Jeśli ci źli mężczyźni wrócą, będziemy w niebezpieczeństwie.
Wyjęła figową różdżkę, pokazując mu, że w razie czego spróbuje ich ochronić, kiedy on zabierał to, co było mu drogie. Nie wiedziała, co mogła zrobić z tymi ludźmi. Gdy chłopiec był gotowy, podsunęła mu pod dłonie świstoklik i razem wrócili na Śmiertelny Nokturn. Da mu chwilowy dom, zaopiekuje się nim, jak tylko będzie potrafiła. Wciąż miała serce, choć czarne i oblane smołą czarnej magii, pulsujące krwią i współczuciem dla dzieci o czystej, pełnej wartości krwi.
| zt x2
I szybko okazało się, jak pragmatyzm w czasach wojny wielką jest siłą.
Chciała za nim zawołać, kiedy się wyrwał, ale gdy zobaczyła leżące w śniegu ciała, głos ugrzązł jej w gardle, które natychmiast zawiązało się w supeł. Spojrzała na Hjalmara, jak się przedstawił, szukając w jego drobnej sylwetce oznak żalu, tęsknoty, niesprawiedliwego potraktowania przez los. Zobaczyła jego zaciśnięte w piąstki dłonie, bladą, drobną twarz. Podeszła blisko niego, dłonią niepewnie dotykając jego głowy, gładząc ostrożnie po jasnych włosach.
– Przykro mi – starała się brzmieć wiarygodnie, w jakiś sposób pokrzepiająco, choć ci ludzie byli jej kompletnie obcy. Żałowała jednak, że tak młode istnienie zostało pozbawione swojego fundamentu, rodziców, którzy w jego wieku stanowili największą opokę, schronienie przed złem tego świata. Swoich traktowała z szacunkiem, kiedy była tak małym stworzeniem, podpatrywała, co robili, chłonęła z ich obecności, ich nauk. A on? Co miało stać się teraz z nim?
Pozwoliła mu odbiec, pozwoliła szukać czegoś, za czym tęsknił najwyraźniej jego umysł. Kim była Freya? Jego maskotką? A może rodzeństwem? Imię znów brzmiało zagranicznie, miało w brzmieniu coś z zamorskich legend, baśni opowiadanych do poduszki. Próbowała przypomnieć je sobie z czytanych książek, bo wydawało jej się, że gdzieś je słyszała. Freya. Oczywiście, że tak. Nordyckie mity. Czytała je w młodości. Stanowiły podwaliny świata magii, niezbędne podstawy. Odyn był wszak wielkim czarodziejem, prawdopodobnie wielkością podobnym, co w arturiańskich legendach Merlin.
Ruszyła się w końcu z miejsca, żeby pomóc mu szukać. Zatrzymała się jednak nad ciałami i pełnym szacunku ruchem dłoni zamknęła ich powieki.
– Niech wam ziemia lekką będzie – szepnęła, skłoniła głowę i ruszyła dalej, w poszukiwaniu nieznanej sobie Freyi. Sprawdziła w powozie, pustym, z zaledwie kilkoma kuframi, które zostały otwarte przez bandytów poszukujących skarbów. – Hjalmar – zawołała go łagodnie, nie chcąc naruszać żałoby, którą na pewno czuł. – Nigdzie jej nie ma – tak sądziła. Nikogo innego prócz nich tu nie było. Żadnych innych dzieci, nieważne w jakim wieku. – Musisz wciąż najpotrzebniejsze rzeczy i musimy stąd uciekać. Jeśli ci źli mężczyźni wrócą, będziemy w niebezpieczeństwie.
Wyjęła figową różdżkę, pokazując mu, że w razie czego spróbuje ich ochronić, kiedy on zabierał to, co było mu drogie. Nie wiedziała, co mogła zrobić z tymi ludźmi. Gdy chłopiec był gotowy, podsunęła mu pod dłonie świstoklik i razem wrócili na Śmiertelny Nokturn. Da mu chwilowy dom, zaopiekuje się nim, jak tylko będzie potrafiła. Wciąż miała serce, choć czarne i oblane smołą czarnej magii, pulsujące krwią i współczuciem dla dzieci o czystej, pełnej wartości krwi.
| zt x2
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Ciepła, letnia aura, coraz chętniej zadomawiała się w miastowej przestrzeni. Wyraźnie dłuższe dni, motywowały do chętnego podejmowania codziennych obowiązków. Poranna pobudka zamieniała się w przyjemność; jasne promienie gorejącego słońca przenikały do oszklonych domostw, osiadały na budynkach, ulicach oraz pobliskich roślinach. One też wydawały się piękniejsze, żywsze, pobudzone – zachwycały soczystą barwą, intensywnością zapachu oraz finezyjnością dojrzałego kształtu. Już nikt nie pamiętał o niedawnej, dokuczliwej zimie. Zniknęła paraliżująca, demotywująca chandra. Przenikliwy chłód zamienił się w kojące, orzeźwiające wieczory, pełne nietypowej, realistycznej muzyki. Akompaniowała bogatym, różnorodnym zachodom, które każdego wieczoru ukazywały inną, mistyczną część swej okazałości. Rozlewały na niebie subtelne róże, liliowe fiolety, groźne granaty, przełamane nutą pomarańczy, żółci oraz bieli. Próbowano zachować pozory codziennej normalności. Zapomnieć o rzeczywistych realiach, pełnych niepokoju, niebezpieczeństwa i niestabilności. Mieszkańcy przyzwyczaili się do obecnej sytuacji; czekając na wyzwolenie musieli przystosować monotonną doczesność. Mimo widocznego kryzysu, opracowano strategiczne plany działania. Przearanżowane biznesy, zmieniona praca, masowe wyjazdy z niepewnego i rozchwianego politycznie, diabelskiego padołu. Zostali najwytrwalsi, obojętni, zahartowani. Przebywali wśród dwóch walczących nacji; wrogich ugrupowań. Nie było zahamowań, skrupułów, brakowało czasu. Świat mimo aksamitnej aparycji, rozpadał się na kawałki. Lecz czy nie była to jedynie trafna metafora pewnego, jednorazowego żywota?
Przecież gorzej być nie mogło.
Wymowna plątanina słów krążyła po jego głowie, pierwszego dnia, zaraz po wybuchu kwietniowych zamieszek. Nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji; wszystko działo się zdecydowanie zbyt szybko. Miał nieodparte wrażenie, iż nadal przebywa w samym środku zachmurzonego, śnieżnego, grafitowego stycznia. Rozpoznaje teren, stawia stopę na zapomnianej, macierzystej ziemi. Pełen nadziei rozpoczyna osobistą misję, walkę z demonami przeszłości. Jest zdeterminowany, wierzy w lepsze jutro. Rozrysowuje plan działania, w którym objawia się pojedynczym jednostkom – subtelnie, łagodnie, spokojnie. Nie pragnie sensacji, rozgłosu oraz nadmiaru kłopotów. Powraca z szeregiem właściwych intencji, przydatnych umiejętności, sercem rwącym się do prawdziwego, wiarygodnego zadośćuczynienia. Jednakże, czy można tak bardzo pomylić niepotwierdzone, wymyślne wizje? Przejechać się na nieprawdziwych informacjach, stereotypach sylwetek, zachowań z zamierzchłych, nieistniejących czasów? Wyrzec zmiany? Zgubić człowieczeństwo? Porównywać własne intencje do zamiarów obcych, zapomnianych osób. Postaci, które zmieniły całe swoje życie. Przybrały inną postawę, zmagały z okrutnymi rozterkami, problemami. Osobistości, które nie umiały już zaufać. I może już nigdy nie odzyskają tej unikatowej umiejętności.
Przecież gorzej być nie może, a jednak.
Wiadomość o rzekomym zaginięciu ukochanej siostry, była niewiarygodna, koszmarna, obezwładniająca. List napisany przez bestialskie dłonie surowego ojca, był niczym palący, ognisty przedmiot. Trzymany między drżącymi, cienkimi palcami, w kilku niezgrabnych wersetach ukazywał to co najgorsze. Czyli jej nie dopilnował? Naraził na niebezpieczeństwo? Bezczelnie rzucił w sam środek krwawej wojny, aby doprowadzić do tego momentu? Nie miał żadnych informacji, kontroli? W jaki sposób działał? Jakie myśli krążyły po jego głowie? Co zamierzał zrobić? Gdzie w tym momencie był? Czy zdawał sobie sprawę, iż po raz kolejny stoi na cienkiej granicy utraty dziecka; najbliższego członka rodziny? Czy tym razem nie podejmie żadnych, rzeczywistych działań, oddając rozwój wydarzeń niepokornemu losowi? Był zdenerwowany, rozdrażniony i rozdygotany. Wnętrzności wykonywały niesubordynowane obroty, nad którymi nie miał już władzy. Niemalże natychmiastowo skreślił konkretną odpowiedź, przeprowadził wywiad wśród nowych, tymczasowych domowników. Przez dłuższą chwilę, siedział nieruchomo na drewnianym stołku, zanurzając twarz w rozpostartych dłoniach. Przed oczami rozrysował wizję tamtego niefortunnego spotkania, w którym emocje zagrały główną rolę. Gdzie pod natłokiem ciężkich, wgniatających bodźców ukazywał jedną z najgorszych wersji samego siebie. Teraz wiedział, że przepraszająca korespondencja, mogła już nigdy nie ujrzeć ciemnowłosej adresatki. A co jeśli to wszystko jego wina? Czyżby mógł mieć w tym wszystkim mikroskopijny udział? Dlaczego był tak cholernie samolubny, nietaktowny i złośliwy? Czyż nie mógł się pohamować? Wyrzuty sumienia zjadały wnętrze z bezlitosną, niezatrzymaną siłą. Główny, tłoczący życiodajną krew narząd, pulsował wymiarowym bólem. Zastanawiał się co powinien zrobić. W głębi duszy wierzył, czuł, że żyje. Sprytna, waleczna i pełna determinacji, ukryła się w bezpiecznym miejscu. Mogła być ranna, cierpiąca, konająca, jednakże pewne czynniki nakazywały przetrwanie. Odczucie było silne, prawdziwe, niczym braterska więź. W jednej i tej samej chwili pragnął nieść pomoc, wyszeptać kojące sylaby, chwycić za rękę i tak jak kiedyś powiedzieć, żeby się nie bała. Nie miała przecież czego, strach ma tylko wielkie oczy.
Nawiedził wyznaczoną lokalizację, co najmniej godzinę przed czasem. Nigdy wcześniej nie słyszał o ów klimatycznym miejscu. Wyglądało na bezpieczne, spokojne, odpowiednio oddalone od cywilizacji. Szemrzący nieco gwałtowniejszy wiatr, bujał brzozowe, jasnozielone gałązki. Zanosiło się na deszcz. Lubił to letnie, specyficzne napięcie, zwiastujące nadchodzącą nawałnicę. Świat, który wcześniej rozniecał, roztapiał swym przeniknionym ciepłem, stawał się impulsywny; napuszczał na siebie cienistą, zachmurzoną kurtynę. Barwy przestawały być tak jaskrawe, oddawały kontrolę nieposkromionej, niewidzialnej sile. Wprowadzały grozę, niepokój oraz niepewność. Był sam. Rozglądając się po okolicy, doglądał majestatycznych, gęsto porośniętych drzew. Ich korony tworzyły azyl, odcinały od odległych pozostałości rozświetlonego miasta. Powolnie wymijał porozkładane lampiony, smagane przez ostrzejsze podmuchy. Wieczorny chłód owiewał ramiona, odziane w cienki, przepuszczający sweter. Zakładając ręce, oplótł je dłońmi, poszukując jeszcze bardziej zakrytej oazy. Bezszelestnie przysiadł na wystającym, białym kamieniu. Westchnął ciężko, spoglądając na zielonkawą ścieżkę. Co spodziewał się zobaczyć? Kiedy się pojawi, jak będzie wyglądała? Co zastanie, czy może być zszokowany? Czy na pewno jest cała i zdrowa? Zmartwiony i zdezorientowany, przymknął powieki. Czekał. Coś ciężkiego spoczywała w samym środku organizmu, nie dawało wytchnienia. Dzisiejsze smutne i mętne spojrzenie, powróciło do tamtych, nienajlepszych dni. Mam nadzieję, że wszystko w porządku.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Stanięcie o krok przed przepaścią, o krok przed śmiercią, zmuszało do przewartościowania swojego życia, zmiany priorytetów i przede wszystkim – przedyskutowania z samym sobą cech charakteru, które wymagały natychmiastowej poprawy. Miała na to mnóstwo czasu, bo przeszło dwa miesiące spędzone w izolacji i pod ciężarem rekonwalescencji, zdążyła więc dojść do wniosków, które powoli wtłaczała twardo w ścieżki labiryntu swojego umysłu. Zaczęła od początku, jak zawsze, analizując z determinacją każdą źle podjętą w ostatnim czasie decyzję, każdy krok, który zawiódł ją nie tam, gdzie chciała się znaleźć, każdy ton podniesionego niepotrzebnie głosu, każde słowo wypowiedziane w złości i niekontrolowanej frustracji. Każde z nich tłumaczyła murem, który zbudowała w niej oklumencja, ale dopiero teraz zdała sobie sprawę z kłamstw, jakimi się karmiła. To nie czysta głupota.
Jesteś niemądra, Jackie.
Masz szansę na zmianę, to mówiła jej matka o nieznanej twarzy, gdy zaglądała do jej snów z zatroskaną miną rodzicielki, która wciąż kocha i nie chce patrzeć na to, jak cierpi jej dziecko. Z początku, gdy myślała o tych niejasnych wizjach, krótkich i właściwie zamazanych, sądziła, że to halucynacje wywołane skrajnym wycieńczeniem zarówno fizycznym, jak i psychicznym, skonfundowaniem wywołanym zaklęciami. Później, zamiast wyprzeć to wspomnienie, posłuchała go. I być może to była najlepsza decyzja, jaką w ostatnim czasie przyszło jej podjąć.
Przy każdym kolejnym kroku noga uparcie przypominała o przeszłości, o tym, jak wielką nieodpowiedzialnością wykazała się biegnąc za przeklętym czarnoksiężnikiem, który już dawno powinien gryźć ziemię. Zaślepiona zemstą dała się wepchnąć w ramiona rozwartej pułapki, której zęby pogryzły ją do samego mięsa. Wydawało jej się, że zagojone rany bolały mocniej, otwierany się na nowo, gdy przypominała sobie szczegóły tamtej akcji i konsekwencje swoich działań. Żałowała tego, ale nie zamierzała nurzać się we wstydzie, bić w pierś – zamierzała zbudować z tego lepszy grunt pod przyszłe doświadczenia.
Oddech, który wzięła, głęboki i cierpliwy, zamienił się w wieczorną mgłę, chociaż wcale nie było tak zimno. A może tylko jej się zdawało, może to gorąca krew tłoczona do cieniutkich przewodów jej ciała pozwalała jej odczuwać świat w zupełnie inny sposób. Może to serce, które tę krew wypychało z siłą wojennych bębnów i przejęte nadciągającym spotkaniem, podnosiło temperaturę ciała. Wepchnęła dłonie głębiej do kieszeni brązowego, starego płaszcza i wsunęła brodę razem z ustami w odchylający się pod wpływem siły kołnierz. Denerwowała się, chociaż instynkt podpowiadał jej, że nie było czym, tego jednak słuchała ostatnio rzadko, skupiała się na bodźcach odbieranych przez racjonalne, fizycznie istniejące organy. Powinna mu zaufać, mimo sprzeciwu umysłu, powinna. Ścieżka była długa, ukryta między drzewami, które w jej oczach wydawały się znajome, jakby rodzinne, ale w końcu szlak kończył się za linią lasku i otworzył na niewielkie, trawiaste przejaśnienie, gdzie w barwach podnoszącej się z kolan nocy lśniły małe lampiony. Pomyślała, że miały kierować zagubione dusze do bezpiecznego schronienia, gdzieś, gdzie zło nikomu nie groziło. I był tam. Vincent Rineheart. Brat, niegdyś odrzucony, dziś wrócił – znów. Widziała jego plecy, zgarbione – pod ciężarem rozterek czy cielesnego bólu? Jeszcze jeden oddech, weź go, Jackie. Obawiała się ich spotkania, tak; to nie była rzeczywista forma strachu, prędzej uczucie poznawania nowych rzeczy, dotykania nieznanego, smakowania obcego. Na tę chwilę rzeczywiście mogli być dla siebie obcy.
Podeszła do niego powoli, kulejąc, nie kryjąc obecności, nie starając się markować kroków wyuczonymi na kursie aurorskim umiejętnościami, na pewno wiedział, że się zbliżał. Tym razem jednak bez mierzenia w jego pierś różdżką, bez pretensji, bez żalu i złości.
– Vincent? – rozpoznałaby go wszędzie, jego profil, postawę, poruszające się z łagodnym wiatrem włosy. Położyła dłoń na jego ramieniu, mówiąc tym gestem, że to ona, że nie musi się bać. Uśmiechnęła się słabo, inaczej niż dotychczas, z pewną ulgą wymalowaną na twarzy. – Dobrze cię widzieć, bracie.
Wyglądała inaczej – być może. Czuła się inaczej – na pewno.
Jesteś niemądra, Jackie.
Masz szansę na zmianę, to mówiła jej matka o nieznanej twarzy, gdy zaglądała do jej snów z zatroskaną miną rodzicielki, która wciąż kocha i nie chce patrzeć na to, jak cierpi jej dziecko. Z początku, gdy myślała o tych niejasnych wizjach, krótkich i właściwie zamazanych, sądziła, że to halucynacje wywołane skrajnym wycieńczeniem zarówno fizycznym, jak i psychicznym, skonfundowaniem wywołanym zaklęciami. Później, zamiast wyprzeć to wspomnienie, posłuchała go. I być może to była najlepsza decyzja, jaką w ostatnim czasie przyszło jej podjąć.
Przy każdym kolejnym kroku noga uparcie przypominała o przeszłości, o tym, jak wielką nieodpowiedzialnością wykazała się biegnąc za przeklętym czarnoksiężnikiem, który już dawno powinien gryźć ziemię. Zaślepiona zemstą dała się wepchnąć w ramiona rozwartej pułapki, której zęby pogryzły ją do samego mięsa. Wydawało jej się, że zagojone rany bolały mocniej, otwierany się na nowo, gdy przypominała sobie szczegóły tamtej akcji i konsekwencje swoich działań. Żałowała tego, ale nie zamierzała nurzać się we wstydzie, bić w pierś – zamierzała zbudować z tego lepszy grunt pod przyszłe doświadczenia.
Oddech, który wzięła, głęboki i cierpliwy, zamienił się w wieczorną mgłę, chociaż wcale nie było tak zimno. A może tylko jej się zdawało, może to gorąca krew tłoczona do cieniutkich przewodów jej ciała pozwalała jej odczuwać świat w zupełnie inny sposób. Może to serce, które tę krew wypychało z siłą wojennych bębnów i przejęte nadciągającym spotkaniem, podnosiło temperaturę ciała. Wepchnęła dłonie głębiej do kieszeni brązowego, starego płaszcza i wsunęła brodę razem z ustami w odchylający się pod wpływem siły kołnierz. Denerwowała się, chociaż instynkt podpowiadał jej, że nie było czym, tego jednak słuchała ostatnio rzadko, skupiała się na bodźcach odbieranych przez racjonalne, fizycznie istniejące organy. Powinna mu zaufać, mimo sprzeciwu umysłu, powinna. Ścieżka była długa, ukryta między drzewami, które w jej oczach wydawały się znajome, jakby rodzinne, ale w końcu szlak kończył się za linią lasku i otworzył na niewielkie, trawiaste przejaśnienie, gdzie w barwach podnoszącej się z kolan nocy lśniły małe lampiony. Pomyślała, że miały kierować zagubione dusze do bezpiecznego schronienia, gdzieś, gdzie zło nikomu nie groziło. I był tam. Vincent Rineheart. Brat, niegdyś odrzucony, dziś wrócił – znów. Widziała jego plecy, zgarbione – pod ciężarem rozterek czy cielesnego bólu? Jeszcze jeden oddech, weź go, Jackie. Obawiała się ich spotkania, tak; to nie była rzeczywista forma strachu, prędzej uczucie poznawania nowych rzeczy, dotykania nieznanego, smakowania obcego. Na tę chwilę rzeczywiście mogli być dla siebie obcy.
Podeszła do niego powoli, kulejąc, nie kryjąc obecności, nie starając się markować kroków wyuczonymi na kursie aurorskim umiejętnościami, na pewno wiedział, że się zbliżał. Tym razem jednak bez mierzenia w jego pierś różdżką, bez pretensji, bez żalu i złości.
– Vincent? – rozpoznałaby go wszędzie, jego profil, postawę, poruszające się z łagodnym wiatrem włosy. Położyła dłoń na jego ramieniu, mówiąc tym gestem, że to ona, że nie musi się bać. Uśmiechnęła się słabo, inaczej niż dotychczas, z pewną ulgą wymalowaną na twarzy. – Dobrze cię widzieć, bracie.
Wyglądała inaczej – być może. Czuła się inaczej – na pewno.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiedział jak to jest. Wisieć nad przepaścią, rozmyślając nad sensem życia. W jednym momencie dostrzec całą gamę jaskrawych błędów, popełnionych przez większość tak bardzo ulotnego życia. Jedenaście lat temu wykonał swój rachunek sumienia. Odnalazł aspekty, które wymagały udoskonalenia, szybkiej poprawy. Widział słabości, okrutne wady, które na dłuższą metę nie pozwalały na właściwe funkcjonowanie wśród zmiennego społeczeństwa. I choć za wszelką cenę próbował walczyć, przeciwstawiać się rewolucyjnym wyborom – uległ. Opuścił macierzyste tereny pod pretekstem przytłoczenia, niezrozumienia, poszukiwania prawdziwej tożsamości. Niezbyt silne ramiona nie wytrzymywały napięcia, nagonki, nieuzasadnionych wymagań. Narzucona, odgórna wola wydawała się nie do przejścia. On również znajdował wytłumaczenia, najtrafniejsze usprawiedliwienia. Codziennie przekonywał się do własnych racji, właściwości decyzji. Porywista fala wątpliwości zalewała i topiła jego ciało. Jeżeli poszukiwała kogoś, kto w najlepszy sposób zrozumie jej rozterki – trafiła pod naprawdę dobry adres.
Ukochana matka, choć nieobecna czuwała nad nimi każdego dnia. Patrzyła z niebiańskiej góry na poczynania swych dorosłych, błądzących pociech. Troskliwa, wrażliwa i empatyczna dusza, nie pozwalała zostawić ich na pastwę losu – bez ulgi, wsparcia, niewiarygodnych wskazówek okazujących się trafnym, odpowiednim drogowskazem. On też tego doświadczył. Pamiętał spokojną, rozgwieżdżoną noc, gdy siedząc na wąskim dziobie statku, poddawał się skomplikowanej plątaninie myśli, powątpiewań, zrezygnowania. Moment, w którym nie potrafił zobrazować wizji niedalekiej przyszłości, kolejnego kroku, który mógł okazać się przełomowy. Podczas gdy trwał w przedziwnej agonii, paraliżu, przerażeniu – że nie podoła, zabraknie mu sił, załamie się w najmniej oczekiwanym momencie. Jasny punkt rozświetlił granatowe niebo; oślepił blaskiem, przyćmił pozostałość. Zimny podmuch wstrząsnął niedaleką przestrzenią. Czy widział to naprawdę? Czy wzrok płatał mu figle? Czyżby zmagał się jedynie z senną, zmęczoną halucynacją? Usłyszał głos – ten sam, który kiedyś tak spokojnie i ciepło szeptał błogie kołysanki, piękne niezrozumiałe sformułowania. Dźwięk wołający na poranny posiłek, opowiadający najciekawsze i najznamienitsze historie, tłumaczący szeroki, absorbujący, otaczający świat. To była ona. Przemówiła gdzieś głęboko w podświadomości. Czuł jak przenika sylwetkę, dotyka niespokojnego wnętrza, wzburza krew i szybko bijące serce. Nie mając pojęcia jakie zjawisko nawiedziło tą krótką, efemeryczną chwilę, milczał. Poddawał się magicznej chwili, po której po prostu wiedział.
Miał nadzieję, że ona też ją czuje. Dopuszcza do siebie, pozwala na niewyraźny, niemy kontakt. Jego jedyna, delikatna, mała siostra, nie doznająca zbyt długiej szansy na matczyną uwagę, troskę i bezgraniczną opiekę. Dorastająca w cieniu surowego, męskiego wzorca. Silna, konsekwentna, kształtująca swój własny los. I choć tragiczne fatum, postanowił odebrać ją na kilka miesięcy; czuł że żyje. Było to odczucie niecodzienne, niezrozumiałe, wyzywające. Coś w rodzaju koneksji, połączenia. Czy wiedząc, że brat błądzi odlegle poza granicami, mogła przeczuwać to samo? Wiedział, że to jeszcze nie pora – jako prawdziwy Rineheart ma w sobie niepokonaną wolę walki oraz przetrwania.
Delikatne podmuchy chłodniejszego, wieczornego wiatru rozwiewały zbyt długie kosmyki. Owiewały również ramiona ukryte pod zbyt cienkim materiałem. Gęsta, zielona trawa uginała się pod niewidocznym ciężarem. Gałęzie falowały w autorskim tańcu, wyglądającym jak przywoływanie nieuniknionego deszczu. Spojrzał w górę na różnokolorowe, nabrzmiałe chmury; miał nadzieję, iż życiodajny deszcz pozwoli na odbycie upragnionego, wyczekiwanego spotkania. Resztki słońca przeciskały się przez pierzaste obłoki, chcąc rozświetlić polanę jaskrawym blaskiem. Był odrobinę niespokojny. Siedząc na białym kamieniu, przyciągną kolana opierając brodę. Dłonie zaciśnięte w ciasną pięść zatrzymywały ulotne ciepło. Patrzył przed siebie – okalał wzrokiem niewielki lampion, rozchwiany, falujący płomyk. Nie wiedział czego ma się spodziewać. Co tak naprawdę się wydarzyło; gdzie była, gdzie przepadła, dlaczego tak długo nie dawała znaku życia? Zastanawiał się czy, aby na pewno, w pełni zaangażował się w dokładne poszukiwania. Podjął wszystkie, odpowiednie kroki, mogące jeszcze szybciej przybliżyć do rozwiązania tej niemożliwej zagadki. Zaangażował przecież najbliższych, przeszukiwał miejsca, które choć minimalnie kojarzyły się z jej osobą. Wrócił dla pojednania, odpracowania utraconych lat. Porzucił wszystko, aby oddać odpowiednią uwagę, troskę, uchronić przed złem wojennego świata. A do czego doprowadził? Ostrej kłótni, braku kontaktu, narażenia na niebezpieczeństwo. Denerwował się, wnętrzności wywracały się na wszystkie strony, nie dawały spokoju. Spojrzenie było mętne, zmysły wytężone. Usłyszał ją. Dziwne, posuwiste korki szurające po piaszczystej strukturze ścieżki. Obrócił głowę mozolnie, powolnie – i ujrzał.
Znajdowała się w zasięgu wzroku. Wyglądała jakoś inaczej. Przemierzała niewielką odległość powolnie, nienaturalnie, ciągnąć za sobą ranną kończynę. Mężczyzna powstał pospiesznie, przełknął ślinę amortyzując nagromadzony strach. Nie wiedział co zrobić z rękami, splótł je przed sobą zaciskając wąskie palce. Westchnął ciężko. Zachmurzone tęczówki pozostawały otwarte szeroko - wrażliwe na każdy, najdrobniejszy gest. Lustrowały znajomy, obolały profil. Coś było nie tak. Spostrzegawcze oko pozwoliło wyłapać różnice. Wyczytać z jej twarzy ogrom trosk, przeżyć, które miały miejsce w niedawnym czasie. Musisz mi to wszystko opowiedzieć. Już więcej cię nie zostawię. Zrobił niepewny krok do przodu. Chciał wyciągnąć rękę, ułatwić podejście. Wyglądała na zagubioną, niezdecydowaną, może trochę łagodniejszą? Czy była przerażona? W tej jednej chwili, dawne nieporozumienia nie miały już żadnego znaczenia. – Jacqueline… – zaczął niepewnie, trochę zbyt cicho. – To ty.. – a to ja wymamrotał jeszcze. Gdy wyciągnęła dłoń, ujął ją delikatnie, troskliwie z dziwną czcią. Była zimna, odrobinę drżąca. Co się stało? Nie pytał o pozwolenie. Przybliżył się nieznacznie i ze szczególną delikatnością objął ciało siostry, zamykając w swych ramionach. Prawa dłoń ulokowała się na ciemnych włosach rozwianych przez figlarny wiatr. Przejechał po gładkich kosmykach i wyszeptał chwiejnie: – Dobrze, że jesteś cała. Że żyjesz… – ulga, potworna ulga ulokowała się w jego wnętrzu. Ogromny głaz zsunął się z serca. Oczy zaszkliły wilgotną substancją, gdy odsuwał się nieznacznie. Wątły uśmiech ozdobił spierzchnięte wargi, gdy mówił: – Usiądziesz? Nie jest ci zimno? – zerknął na kamień. Zaczął od podstaw. Był zachowawczy. Nie chciał zalewać jej falą niewygodnych pytań. Poczeka aż zacznie mówić z własnej, niewymuszonej woli. Ciebie też dobrze widzieć, droga siostro.
Ukochana matka, choć nieobecna czuwała nad nimi każdego dnia. Patrzyła z niebiańskiej góry na poczynania swych dorosłych, błądzących pociech. Troskliwa, wrażliwa i empatyczna dusza, nie pozwalała zostawić ich na pastwę losu – bez ulgi, wsparcia, niewiarygodnych wskazówek okazujących się trafnym, odpowiednim drogowskazem. On też tego doświadczył. Pamiętał spokojną, rozgwieżdżoną noc, gdy siedząc na wąskim dziobie statku, poddawał się skomplikowanej plątaninie myśli, powątpiewań, zrezygnowania. Moment, w którym nie potrafił zobrazować wizji niedalekiej przyszłości, kolejnego kroku, który mógł okazać się przełomowy. Podczas gdy trwał w przedziwnej agonii, paraliżu, przerażeniu – że nie podoła, zabraknie mu sił, załamie się w najmniej oczekiwanym momencie. Jasny punkt rozświetlił granatowe niebo; oślepił blaskiem, przyćmił pozostałość. Zimny podmuch wstrząsnął niedaleką przestrzenią. Czy widział to naprawdę? Czy wzrok płatał mu figle? Czyżby zmagał się jedynie z senną, zmęczoną halucynacją? Usłyszał głos – ten sam, który kiedyś tak spokojnie i ciepło szeptał błogie kołysanki, piękne niezrozumiałe sformułowania. Dźwięk wołający na poranny posiłek, opowiadający najciekawsze i najznamienitsze historie, tłumaczący szeroki, absorbujący, otaczający świat. To była ona. Przemówiła gdzieś głęboko w podświadomości. Czuł jak przenika sylwetkę, dotyka niespokojnego wnętrza, wzburza krew i szybko bijące serce. Nie mając pojęcia jakie zjawisko nawiedziło tą krótką, efemeryczną chwilę, milczał. Poddawał się magicznej chwili, po której po prostu wiedział.
Miał nadzieję, że ona też ją czuje. Dopuszcza do siebie, pozwala na niewyraźny, niemy kontakt. Jego jedyna, delikatna, mała siostra, nie doznająca zbyt długiej szansy na matczyną uwagę, troskę i bezgraniczną opiekę. Dorastająca w cieniu surowego, męskiego wzorca. Silna, konsekwentna, kształtująca swój własny los. I choć tragiczne fatum, postanowił odebrać ją na kilka miesięcy; czuł że żyje. Było to odczucie niecodzienne, niezrozumiałe, wyzywające. Coś w rodzaju koneksji, połączenia. Czy wiedząc, że brat błądzi odlegle poza granicami, mogła przeczuwać to samo? Wiedział, że to jeszcze nie pora – jako prawdziwy Rineheart ma w sobie niepokonaną wolę walki oraz przetrwania.
Delikatne podmuchy chłodniejszego, wieczornego wiatru rozwiewały zbyt długie kosmyki. Owiewały również ramiona ukryte pod zbyt cienkim materiałem. Gęsta, zielona trawa uginała się pod niewidocznym ciężarem. Gałęzie falowały w autorskim tańcu, wyglądającym jak przywoływanie nieuniknionego deszczu. Spojrzał w górę na różnokolorowe, nabrzmiałe chmury; miał nadzieję, iż życiodajny deszcz pozwoli na odbycie upragnionego, wyczekiwanego spotkania. Resztki słońca przeciskały się przez pierzaste obłoki, chcąc rozświetlić polanę jaskrawym blaskiem. Był odrobinę niespokojny. Siedząc na białym kamieniu, przyciągną kolana opierając brodę. Dłonie zaciśnięte w ciasną pięść zatrzymywały ulotne ciepło. Patrzył przed siebie – okalał wzrokiem niewielki lampion, rozchwiany, falujący płomyk. Nie wiedział czego ma się spodziewać. Co tak naprawdę się wydarzyło; gdzie była, gdzie przepadła, dlaczego tak długo nie dawała znaku życia? Zastanawiał się czy, aby na pewno, w pełni zaangażował się w dokładne poszukiwania. Podjął wszystkie, odpowiednie kroki, mogące jeszcze szybciej przybliżyć do rozwiązania tej niemożliwej zagadki. Zaangażował przecież najbliższych, przeszukiwał miejsca, które choć minimalnie kojarzyły się z jej osobą. Wrócił dla pojednania, odpracowania utraconych lat. Porzucił wszystko, aby oddać odpowiednią uwagę, troskę, uchronić przed złem wojennego świata. A do czego doprowadził? Ostrej kłótni, braku kontaktu, narażenia na niebezpieczeństwo. Denerwował się, wnętrzności wywracały się na wszystkie strony, nie dawały spokoju. Spojrzenie było mętne, zmysły wytężone. Usłyszał ją. Dziwne, posuwiste korki szurające po piaszczystej strukturze ścieżki. Obrócił głowę mozolnie, powolnie – i ujrzał.
Znajdowała się w zasięgu wzroku. Wyglądała jakoś inaczej. Przemierzała niewielką odległość powolnie, nienaturalnie, ciągnąć za sobą ranną kończynę. Mężczyzna powstał pospiesznie, przełknął ślinę amortyzując nagromadzony strach. Nie wiedział co zrobić z rękami, splótł je przed sobą zaciskając wąskie palce. Westchnął ciężko. Zachmurzone tęczówki pozostawały otwarte szeroko - wrażliwe na każdy, najdrobniejszy gest. Lustrowały znajomy, obolały profil. Coś było nie tak. Spostrzegawcze oko pozwoliło wyłapać różnice. Wyczytać z jej twarzy ogrom trosk, przeżyć, które miały miejsce w niedawnym czasie. Musisz mi to wszystko opowiedzieć. Już więcej cię nie zostawię. Zrobił niepewny krok do przodu. Chciał wyciągnąć rękę, ułatwić podejście. Wyglądała na zagubioną, niezdecydowaną, może trochę łagodniejszą? Czy była przerażona? W tej jednej chwili, dawne nieporozumienia nie miały już żadnego znaczenia. – Jacqueline… – zaczął niepewnie, trochę zbyt cicho. – To ty.. – a to ja wymamrotał jeszcze. Gdy wyciągnęła dłoń, ujął ją delikatnie, troskliwie z dziwną czcią. Była zimna, odrobinę drżąca. Co się stało? Nie pytał o pozwolenie. Przybliżył się nieznacznie i ze szczególną delikatnością objął ciało siostry, zamykając w swych ramionach. Prawa dłoń ulokowała się na ciemnych włosach rozwianych przez figlarny wiatr. Przejechał po gładkich kosmykach i wyszeptał chwiejnie: – Dobrze, że jesteś cała. Że żyjesz… – ulga, potworna ulga ulokowała się w jego wnętrzu. Ogromny głaz zsunął się z serca. Oczy zaszkliły wilgotną substancją, gdy odsuwał się nieznacznie. Wątły uśmiech ozdobił spierzchnięte wargi, gdy mówił: – Usiądziesz? Nie jest ci zimno? – zerknął na kamień. Zaczął od podstaw. Był zachowawczy. Nie chciał zalewać jej falą niewygodnych pytań. Poczeka aż zacznie mówić z własnej, niewymuszonej woli. Ciebie też dobrze widzieć, droga siostro.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
23.08
W którymś z wielu listów do Frances napisała, że niecierpliwie oczekuje tej cholernej sowy obwieszczającej datę i miejsce spotkania, w rzeczywistości jednak wcale jej nie wypatrywała. Po fali pretensji, jaka wylała się na Elvirę strugami atramentu i nie tylko, uzdrowicielka nie wiedziała, czego ma się spodziewać. Czy ich umowa jeszcze w ogóle funkcjonowała, a może Franka chciała ją formalnie wypowiedzieć twarzą w twarz? To zdzierżyłaby chyba lepiej niż gdyby okazało się, że alchemiczka naprawdę zamierza osaczyć ją na przedmieściach i jeszcze raz wybuchnąć płaczem. Tego tylko brakowało, żeby musiała pocieszać rozhisteryzowane kobiety. Tym bardziej, że wciąż nie do końca rozumiała, w czym istniał problem. Owszem, złamały prawo, ale wcale nie to karne, jak Frances dramatycznie zdawała się sądzić - do niektórych rzeczy lepiej się było nie przyznawać, co nie oznaczało, że zaraz by je za jeden wieczór wtrącono do więzienia. Chodziło tu głównie o dobre imię, reputację, coś, co Elvira może i kiedyś miała, ale straciła po dyscyplinarnym zwolnieniu. Teraz wystarczyło zachować minimum dyskrecji, w końcu obie zapewne wolałyby, gdyby pozostało to ich słodką tajemnicą. Jakoś zdobyła tę pracę u Selwynów, a arystokraci bywali zawzięci, choć zwykle sami mieli najwięcej za uszami.
To, czy Frances żałowała ich wspólnej nocy na prywatnym gruncie, akurat guzik Elvirę interesowało. Obie były równie pijane, a gdyby już miała wskazywać winnego, to z pewnością właśnie Burroughs. W końcu rozebrała się pierwsza, a będąc pod wpływem człowiek nieszczególnie zastanawiał się nad dalekosiężnymi konsekwencjami. Dały się ponieść, popełniły błąd, ale za to jaki spektakularny. Frances mogła się boczyć do woli, ale Elvira i tak nie zapomni jak pięknie postękiwała, kiedy ją objęła.
Poza tym, czym było parę pocałunków, trochę dotyku? To nie tak, że uprawiały rzeczywisty seks, do takiego by potrzebowały mieć kogoś z penisem, a Elvira za dosadną asertywność uznawała to, że nawet pod wpływem nie pozwoliłaby się zerżnąć. W przeciwieństwie do Frances, no ale nie była tak paskudna jak alchemiczka zdawała się sądzić, nie zamierzała jej tego wyrzucać, chociaż korciło.
Kochana, może następnym razem, jak kogoś zaprosisz na noc do domu, to zamiast wódki, nalej sobie mleka?
Pojawiła się w alejce niedaleko jeziora przed czasem, lubiła mieć trochę dodatkowych minut na rozejrzenie się po terenie i wybranie sobie najdogodniejszego miejsca. Tym razem odpuściła siadanie, przynajmniej na razie, bo choć trawa była przyjemnie miękka, nie chciała dać się alchemiczce złapać w niedogodnej pozycji. Jeszcze nie wiedziała, czy się na nią nie rzuci z pazurami, czy coś równie absurdalnego.
Zbliżał się wieczór, aleja była pusta; dla pewności znalazła cienisty zakątek pod brzózką, gdzie nawet od strony jeziora nie dałoby się ich wypatrzeć. Oparła się o drzewo, ubrana w czarny płaszcz i powłóczystą, granatową szatę, a potem wyciągnęła z kieszeni Iskrę, odpaliła i czekała, wypuszczając z ust obłoki dymu.
W którymś z wielu listów do Frances napisała, że niecierpliwie oczekuje tej cholernej sowy obwieszczającej datę i miejsce spotkania, w rzeczywistości jednak wcale jej nie wypatrywała. Po fali pretensji, jaka wylała się na Elvirę strugami atramentu i nie tylko, uzdrowicielka nie wiedziała, czego ma się spodziewać. Czy ich umowa jeszcze w ogóle funkcjonowała, a może Franka chciała ją formalnie wypowiedzieć twarzą w twarz? To zdzierżyłaby chyba lepiej niż gdyby okazało się, że alchemiczka naprawdę zamierza osaczyć ją na przedmieściach i jeszcze raz wybuchnąć płaczem. Tego tylko brakowało, żeby musiała pocieszać rozhisteryzowane kobiety. Tym bardziej, że wciąż nie do końca rozumiała, w czym istniał problem. Owszem, złamały prawo, ale wcale nie to karne, jak Frances dramatycznie zdawała się sądzić - do niektórych rzeczy lepiej się było nie przyznawać, co nie oznaczało, że zaraz by je za jeden wieczór wtrącono do więzienia. Chodziło tu głównie o dobre imię, reputację, coś, co Elvira może i kiedyś miała, ale straciła po dyscyplinarnym zwolnieniu. Teraz wystarczyło zachować minimum dyskrecji, w końcu obie zapewne wolałyby, gdyby pozostało to ich słodką tajemnicą. Jakoś zdobyła tę pracę u Selwynów, a arystokraci bywali zawzięci, choć zwykle sami mieli najwięcej za uszami.
To, czy Frances żałowała ich wspólnej nocy na prywatnym gruncie, akurat guzik Elvirę interesowało. Obie były równie pijane, a gdyby już miała wskazywać winnego, to z pewnością właśnie Burroughs. W końcu rozebrała się pierwsza, a będąc pod wpływem człowiek nieszczególnie zastanawiał się nad dalekosiężnymi konsekwencjami. Dały się ponieść, popełniły błąd, ale za to jaki spektakularny. Frances mogła się boczyć do woli, ale Elvira i tak nie zapomni jak pięknie postękiwała, kiedy ją objęła.
Poza tym, czym było parę pocałunków, trochę dotyku? To nie tak, że uprawiały rzeczywisty seks, do takiego by potrzebowały mieć kogoś z penisem, a Elvira za dosadną asertywność uznawała to, że nawet pod wpływem nie pozwoliłaby się zerżnąć. W przeciwieństwie do Frances, no ale nie była tak paskudna jak alchemiczka zdawała się sądzić, nie zamierzała jej tego wyrzucać, chociaż korciło.
Kochana, może następnym razem, jak kogoś zaprosisz na noc do domu, to zamiast wódki, nalej sobie mleka?
Pojawiła się w alejce niedaleko jeziora przed czasem, lubiła mieć trochę dodatkowych minut na rozejrzenie się po terenie i wybranie sobie najdogodniejszego miejsca. Tym razem odpuściła siadanie, przynajmniej na razie, bo choć trawa była przyjemnie miękka, nie chciała dać się alchemiczce złapać w niedogodnej pozycji. Jeszcze nie wiedziała, czy się na nią nie rzuci z pazurami, czy coś równie absurdalnego.
Zbliżał się wieczór, aleja była pusta; dla pewności znalazła cienisty zakątek pod brzózką, gdzie nawet od strony jeziora nie dałoby się ich wypatrzeć. Oparła się o drzewo, ubrana w czarny płaszcz i powłóczystą, granatową szatę, a potem wyciągnęła z kieszeni Iskrę, odpaliła i czekała, wypuszczając z ust obłoki dymu.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
I pannie Burroughs nie było śpieszno do spotkania z jasnowłosą uzdrowicielką. Nie sądziła, aby mogły dojść do jakiegokolwiek porozumienia, ledwie po listach, jakie przyszło im wymienić. Multon zdawała się nie rozumieć tego, w czym alchemiczka miała problem. Frances odebrała dość konserwatywne, acz nie pełne wychowanie. Jej matka, w lepszych dniach, starała wpajać się odpowiednie zasady. Podobne wyczyny, jakich dopuściły się w jej ogrodzie w pojęciu alchemiczki były czymś zakazanym. I nie był to zakazany owoc, który smakował dobrze. Przynajmniej po fakcie, gdyż sam czyn pozostał osnuty woalem alkoholowego zamroczenia. Do ostatniej chwili nie była pewna, czy powinna udać się na spotkanie. Ignorowanie istnienia uzdrowicielki byłoby rozwiązaniem prostszym, z pewnością przyjemniejszym, nie grożącym konfliktem, których nie znosiła najlepiej. Wisiała jednak między nimi pewna umowa, którą należało wyjaśnić. Panna Burroughs należała do osób słownych. I nie miała zamiaru zmieniać tego z powodu jednego błędu.
Ubrana w czarną suknię podkreślającą kobiecą figurę; z pół transparentną materią okrywającą blade ramiona kroczyła alejką w kierunku miejsca spotkania. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie wodziło po otoczeniu. Nie zauważyła wielu czarodziejów, co wiązało się z zadowoleniem, jakie przez chwilę pokazało się na delikatnej twarzy alchemiczki. Nie chciała publiki. Nie chciała również ryzykować przypadkowymi uszami, do których dotarłoby zbyt wiele, czując nieprzyjemne brzemię ciążące na ramionach. Zmęczonemu umysłowi zajęło chwilę odnalezienie skrytej w cieniu jednego z drzew kobiety, zwłaszcza w zbliżającej się, wieczornej szarówce. Panna Burroughs wzięła głęboki oddech, po czym ruszyła w jej kierunku.
- Dzień dobry, Elviro. - Przywitała się z jasnowłosą, zatrzymując się dwa kroki od niej. Instynktownie trzymała dystans, nie chcąc przekroczyć jakiejś dziwnej, niepisanej granicy nie czując się w pełni pewnie w jej towarzystwie. Nie znały się dobrze, a panna Burroughs nie wiedziała, jak kobieta może zareagować na to, co chciała jej przekazać. Na buzi dziewczęcia widniało zmęczenie. Ostatnie dwie noce przespała przy biurku nad notatkami których wykonanie zlecił jej profesor Lacework. Na szczęście istniało coś tak pięknego, jak eliksir przebudzenia, którego kilka kropel w kawie skutecznie odganiało senność na kilka kolejnych godzin. Eteryczna alchemiczka subtelnie założyła skryte materią rękawiczek dłonie na piersi, uważne spojrzenie lokując w twarzy kobiety.
- Na wstępie chciałabym przeprosić, Elviro. - Zaczęła, marszcząc nosek gdy doleciał do niego papierosowy dym, którego nigdy nie lubiła. Panna Burroughs zrobiła kroczek w bok, by zejść z toru dymu. - Nie powinnam była wysyłać ci wyjca. Mogłabym spróbować wytłumaczyć ci moje motywacje, nie sądzę jednak, że cię to interesuje. - Ciężkie westchnienie opuściło pierś eterycznego dziewczęcia. Nie wiedziała, od czego powinna zacząć. Wiele myśli przewijało się przez jej umysł, a alchemiczka nie wiedziała, której myśli winna złapać się jako pierwszej.
- Rozmawiałam o tobie z Wren, nasze spojrzenia na ewentualną współpracę znacznie się jednak różnią. Ja… Ja nie wyobrażam sobie angażować się w jakiekolwiek działania z wami obiema. Nie potrafię znieść waszej dwójki w jednym pomieszczeniu. Czuję się wtedy, jakby ktoś wrzucił mnie do klatki z dwoma matagotami próbującymi się zagryźć. I nie podoba mi się to. Nie śmieszy mnie to, co wy uważacie za żarty, a taka atmosfera jest dla mnie katorgą. - Wyrzucała z siebie słowa, nie widząc sensu chodzić wokół tematu na palcach. Musiała powiedzieć to, co miało być powiedziane wiedząc, że nie zniesie jakiejkolwiek próby współpracy z tymi dwoma kobietami naraz. - Moja dziedzina wymaga pełnego skupienia, aby nie doszło do katastrofy. A ja nie potrafię się skupić, gdy skaczecie sobie do gardeł, mając gdzieś to, jak ja czuję się w takiej atmosferze... Mam nową pracę, w dodatku bardzo ważną. Wolę skupić się na niej, niż spędzaniu czasu w towarzystwie waszych przepychanek… Ja… Nie jestem taka jak wy, Elviro. I nigdy taka nie będę. - Tych słów, które skierowała również w stronę znanej im Azjatki, była pewna. Brakowało jej przesadnej pewności siebie, brakowało jej ostrego, zadziornego charakteru jakim odznaczały się znajome kobiety, a jej wrażliwość była znacznie wyższa, niż można było się tego spodziewać. I nie sądziła, że kiedykolwiek poczuje się dobrze w towarzystwie zarówno Wren, jak i Elviry. One dogadywały się lepiej, strącając ją do pozycji piątego koła u wozu.
- Wiem, że wy obie dogadujecie się znacznie lepiej, niż którakolwiek z was ze mną… To jasne i widoczne na pierwszy rzut oka. Zapomnij o tajemnicach. Zapomnij o wspólnych przygodach, jakie chciałam ci zaproponować. - Przygodach nie przygodzie jak wspominała podczas pierwszego spotkania. Panna Burroughs była w stanie wciągnąć Elvirę na drogę wielkich, naukowych przygód jakie dzieliłyby we dwie. Zaproponować jej przygody inne niż ta, którą rozpoczęła wraz z Wren. W tym momencie nie sądziła jednak, aby było to możliwe, będąc pewną, że nigdy nie przyjdzie im się dogadać. Odnaleźć wątłą nić porozumienia między skrajnie różnymi charakterami, gdzieś w środku jednocześnie będąc pewną, iż jeśli Wren nie pojawiłaby się w projekcie, Multon nie byłaby nim zainteresowana. Impas, który dało się rozwiązać jedynie usunięciem się alchemiczki z obrazka. Niektóre jej plany mogły poczekać, zwłaszcza w momencie, gdy praca zajmowała całe długie dnie.
Ubrana w czarną suknię podkreślającą kobiecą figurę; z pół transparentną materią okrywającą blade ramiona kroczyła alejką w kierunku miejsca spotkania. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie wodziło po otoczeniu. Nie zauważyła wielu czarodziejów, co wiązało się z zadowoleniem, jakie przez chwilę pokazało się na delikatnej twarzy alchemiczki. Nie chciała publiki. Nie chciała również ryzykować przypadkowymi uszami, do których dotarłoby zbyt wiele, czując nieprzyjemne brzemię ciążące na ramionach. Zmęczonemu umysłowi zajęło chwilę odnalezienie skrytej w cieniu jednego z drzew kobiety, zwłaszcza w zbliżającej się, wieczornej szarówce. Panna Burroughs wzięła głęboki oddech, po czym ruszyła w jej kierunku.
- Dzień dobry, Elviro. - Przywitała się z jasnowłosą, zatrzymując się dwa kroki od niej. Instynktownie trzymała dystans, nie chcąc przekroczyć jakiejś dziwnej, niepisanej granicy nie czując się w pełni pewnie w jej towarzystwie. Nie znały się dobrze, a panna Burroughs nie wiedziała, jak kobieta może zareagować na to, co chciała jej przekazać. Na buzi dziewczęcia widniało zmęczenie. Ostatnie dwie noce przespała przy biurku nad notatkami których wykonanie zlecił jej profesor Lacework. Na szczęście istniało coś tak pięknego, jak eliksir przebudzenia, którego kilka kropel w kawie skutecznie odganiało senność na kilka kolejnych godzin. Eteryczna alchemiczka subtelnie założyła skryte materią rękawiczek dłonie na piersi, uważne spojrzenie lokując w twarzy kobiety.
- Na wstępie chciałabym przeprosić, Elviro. - Zaczęła, marszcząc nosek gdy doleciał do niego papierosowy dym, którego nigdy nie lubiła. Panna Burroughs zrobiła kroczek w bok, by zejść z toru dymu. - Nie powinnam była wysyłać ci wyjca. Mogłabym spróbować wytłumaczyć ci moje motywacje, nie sądzę jednak, że cię to interesuje. - Ciężkie westchnienie opuściło pierś eterycznego dziewczęcia. Nie wiedziała, od czego powinna zacząć. Wiele myśli przewijało się przez jej umysł, a alchemiczka nie wiedziała, której myśli winna złapać się jako pierwszej.
- Rozmawiałam o tobie z Wren, nasze spojrzenia na ewentualną współpracę znacznie się jednak różnią. Ja… Ja nie wyobrażam sobie angażować się w jakiekolwiek działania z wami obiema. Nie potrafię znieść waszej dwójki w jednym pomieszczeniu. Czuję się wtedy, jakby ktoś wrzucił mnie do klatki z dwoma matagotami próbującymi się zagryźć. I nie podoba mi się to. Nie śmieszy mnie to, co wy uważacie za żarty, a taka atmosfera jest dla mnie katorgą. - Wyrzucała z siebie słowa, nie widząc sensu chodzić wokół tematu na palcach. Musiała powiedzieć to, co miało być powiedziane wiedząc, że nie zniesie jakiejkolwiek próby współpracy z tymi dwoma kobietami naraz. - Moja dziedzina wymaga pełnego skupienia, aby nie doszło do katastrofy. A ja nie potrafię się skupić, gdy skaczecie sobie do gardeł, mając gdzieś to, jak ja czuję się w takiej atmosferze... Mam nową pracę, w dodatku bardzo ważną. Wolę skupić się na niej, niż spędzaniu czasu w towarzystwie waszych przepychanek… Ja… Nie jestem taka jak wy, Elviro. I nigdy taka nie będę. - Tych słów, które skierowała również w stronę znanej im Azjatki, była pewna. Brakowało jej przesadnej pewności siebie, brakowało jej ostrego, zadziornego charakteru jakim odznaczały się znajome kobiety, a jej wrażliwość była znacznie wyższa, niż można było się tego spodziewać. I nie sądziła, że kiedykolwiek poczuje się dobrze w towarzystwie zarówno Wren, jak i Elviry. One dogadywały się lepiej, strącając ją do pozycji piątego koła u wozu.
- Wiem, że wy obie dogadujecie się znacznie lepiej, niż którakolwiek z was ze mną… To jasne i widoczne na pierwszy rzut oka. Zapomnij o tajemnicach. Zapomnij o wspólnych przygodach, jakie chciałam ci zaproponować. - Przygodach nie przygodzie jak wspominała podczas pierwszego spotkania. Panna Burroughs była w stanie wciągnąć Elvirę na drogę wielkich, naukowych przygód jakie dzieliłyby we dwie. Zaproponować jej przygody inne niż ta, którą rozpoczęła wraz z Wren. W tym momencie nie sądziła jednak, aby było to możliwe, będąc pewną, że nigdy nie przyjdzie im się dogadać. Odnaleźć wątłą nić porozumienia między skrajnie różnymi charakterami, gdzieś w środku jednocześnie będąc pewną, iż jeśli Wren nie pojawiłaby się w projekcie, Multon nie byłaby nim zainteresowana. Impas, który dało się rozwiązać jedynie usunięciem się alchemiczki z obrazka. Niektóre jej plany mogły poczekać, zwłaszcza w momencie, gdy praca zajmowała całe długie dnie.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie musiała czekać na Frances długo - to oczywiste, zdążyła się już przekonać, że na spotkania, zwłaszcza zaplanowane z własnej ręki, alchemiczka nie zwykła przychodzić spóźniona. Dostrzegła ją szybciej niż ona zdążyłaby się rozeznać w spowitej cieniami alejce, gdzie co drugie drzewo zdawało się dość wiotkie i cienkie, aby o tej porze przypominać czającą się w mroku sylwetkę. Nie zawołała, nie machnęła ręką, by zasygnalizować obecność, a jedynie czekała, czerpiąc z okazji do tego, by przyjrzeć się kobiecie nim ta bez wątpienia wyleje na nią kolejne pretensje. Spokojnie popalała papierosa, wypuszczając z ust obłoki srebrnego dymu i przyjmując pozę jeszcze bardziej rozleniwioną, z ramieniem podpartym na brzózce. Z obserwowania Frances z daleka wysnuła jedynie, że zdawała się spokojniejsza, zupełnie niepasująca do histerycznego głosu, który jakiś czas temu przemawiał do niej w liście. Czarna sukienka z wiotkim wykończeniem ramion nasunęła Elvirze na myśl żałobę. Za czym tylko? Bo chyba nie za przyzwoitością.
Choć przed spotkaniem wysilała się, jak na siebie nadzwyczaj, by zrozumieć tok myślenia Frances, wciąż pozostawał on poza zakresem jej mentalności. Aktywnie uczestniczyć w morderstwie, a potem okrywać się zasłoną żalu i wstydu po jakiejś jednej wpadce? Może i Elvira miała swoje za uszami, ale nawet ona odczuwała mdłości na taką hipokryzję.
Gdy kobieta odnalazła ją wreszcie wzrokiem - nie dało się nie spostrzec nagłego spięcia ramion i ślicznej twarzy, skrywającej się w mig za wyrazem fałszywej uprzejmości - Elvira jedynie skinęła głową na oficjalne powitanie. Przeczuła, że właściwie nie miała co odzywać się pierwsza, skoro i tak nie wiedziała, na jaki temat.
Dopiero z bliska Elvira dojrzała zmęczenie na twarzy alchemiczki, nie odczuła jednak ni krztyny współczucia; jako uzdrowiciel wiedziała dobrze, że ciężka praca wymagała poświęcenia, a skoro człowiek ją sobie sam wybierał, to nie było go co żałować.
Jeżeli Frances czuła się w jej towarzystwie niewygodnie, nie było to odczucie odwzajemnione. Multon co najwyżej zadbała o ostrożność, szykując się do odparcia nagłego ataku lub krzyków, nie obawiała się jednak słów, jakie miały paść, ani nie czuła na widok dziewczyny najmniejszego zażenowania.
Uśmiechnęła się blado, gdy Frances odsunęła się z zasięgu dymu, a potem uniosła brwi, wsłuchując w ten... monolog, bo inaczej chyba nie można było go nazwać. Musiała przyznać, przeprosiny ją zaskoczyły, ale nie przerywała, dając alchemiczce okazję wygadać się do końca i wyrzucić wszystko, co miała do przekazania. Nie raz jednak kusiło Elvirę, aby się wtrącić.
Czuła się bowiem oszukana, odrzucona - po raz kolejny - wykluczona tylko dlatego, że ludzie nie potrafili jej znieść taką, jaka była. Skupiała uwagę na pojedynczych słowach o projektach, skakaniu sobie do gardeł, tym, że miała zapomnieć o tajemnicach. Przygryzła mocno papierosa i zacisnęła dłonie, schowane przezornie pod łokciami skrzyżowanych ramion. Gniew oraz uraza okazały się na tyle silne, że z pewnością odbiły się na jej twarzy, nadając rumieńców pobladłym policzkom i wrogości znudzonemu spojrzeniu.
Obiecałaś. Obiecałaś mi przygodę, obiecałaś tajemnice. Wszystko zrobiłam jak chciałaś, nie zmuszałam cię do poznawania mnie z Chang, do zapraszania do domu na noc.
Po tym, jak Frances umilkła, Elvira potrzebowała dłuższej chwili, dopalając papierosa w iluzorycznym spokoju, a potem wyrzucając zagaszonego peta gdzieś w trawę.
- Przyjmuję przeprosiny - powiedziała wpierw łagodnie, lecz łagodność ta była od początku toksyczna, zatopiona w jadzie, który przeżarł ją od środka i zachęcał, by po prostu odepchnęła Frances mocno do tyłu, powaliła na ziemię, a potem uciekła z powrotem do swojego bezpiecznego, cichego mieszkania. - Nie powinnaś mi wysyłać wyjca. To było idiotyczne. Nie sądź jednak, że nie ciekawią mnie twoje motywacje, bo jest wręcz przeciwnie - Jakim prawem w ogóle śmiała sobie rościć prawo do tego, by uznawać za Elvirę, co ją interesuje, a co nie? Znały się ze dwa miesiące, nawet mniej, nikim dla siebie nie były.
Zaplotła dłonie za plecami i opuściła niżej głowę, gdyż to, co miała zamiar powiedzieć, mogłoby nabrać złego charakteru, gdyby przypadkiem straciła kontrolę i po prostu złapała dziewczynę mocno za nadgarstek. Wbrew pozorom, wcale tego nie chciała. Robić jej krzywdy. A wiedziała już dobrze, że na tej cienkiej skórce siniaki wykwitają szybciej niż farba wsiąka w płótno.
- Ja czegoś chyba nie rozumiem, Frances - powiedziała cicho i czy słychać było jak głos drży jej ze złości? - Zapraszasz mnie na spotkanie, na którym mam uczyć ciebie i twoją koleżankę interesujących was dziedzin. Robię to. Odpowiadam tej dziewczynie takim tonem, jakim ona odzywa się do mnie, a chociaż mnie niemożliwie wkurwia, z uwagi na twoją prośbę powstrzymuję się od bójki. - Zmrużyła oczy. - Potem zapraszasz mnie do swojego domu, upijasz, rozbierasz do naga i prosisz mnie, żebym cię dotykała.
Na krótki moment obnażyła zęby.
- I śmiesz teraz... przychodzić tutaj... i traktować mnie jak potwora? Jakbym zepsuła wszystkie twoje plany, jakbym ci zrobiła krzywdę? - Wyszarpnęła jedną dłoń zza pleców i przyłożyła ją do piersi, jakby poczuła się dotknięta. - Wybacz, że naruszyłam twoje skupienie. Wybacz, że wtargnęłam do twojego życia siłą i zmusiłam do radzenia sobie z moim towarzystwem. - Jej głos ociekał ironią. - Masz rację, że nie jesteś jak ja. I nie będziesz. W tym rzecz, że mi to nie przeszkadzało, nadal nie przeszkadza. - Wysunęła z kieszeni kolejną Iskrę, odpaliła. - Ale ty przecież najlepiej wiesz, z kim się dogaduję i czego oczekuję, co? Po co mnie tu w ogóle zapraszałaś? Żeby mi wyłożyć jaka jestem? Jakbyś wiedziała to lepiej ode mnie? Trzeba było wyjść na spacer i pogadać do brzozy, wyszłoby na to samo. - Oparła głowę na pniu za sobą, zamknęła oczy i odetchnęła. - Więc okej. Okej. Nie angażuj mnie w swoje przygody, w swoje małe projekciki. Nie będę żebrać jak kundel pod twoimi nogami. - Odwróciła się, wypuściła dym z ust daleko od Frances. - Wiedz jednak, że jesteś hipokrytką, Burroughs. Zawiodłam się tobą. Wielu rzeczy się mogłam spodziewać, ale nie tego, że tak perfidnie obarczysz mnie winą za swoje własne decyzje. - Wygięła usta w podkowę, trudno się było domyśleć, czy mówi teraz na poważnie, czy wciąż dominuje sarkazm. - Wykorzystałaś mnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Choć przed spotkaniem wysilała się, jak na siebie nadzwyczaj, by zrozumieć tok myślenia Frances, wciąż pozostawał on poza zakresem jej mentalności. Aktywnie uczestniczyć w morderstwie, a potem okrywać się zasłoną żalu i wstydu po jakiejś jednej wpadce? Może i Elvira miała swoje za uszami, ale nawet ona odczuwała mdłości na taką hipokryzję.
Gdy kobieta odnalazła ją wreszcie wzrokiem - nie dało się nie spostrzec nagłego spięcia ramion i ślicznej twarzy, skrywającej się w mig za wyrazem fałszywej uprzejmości - Elvira jedynie skinęła głową na oficjalne powitanie. Przeczuła, że właściwie nie miała co odzywać się pierwsza, skoro i tak nie wiedziała, na jaki temat.
Dopiero z bliska Elvira dojrzała zmęczenie na twarzy alchemiczki, nie odczuła jednak ni krztyny współczucia; jako uzdrowiciel wiedziała dobrze, że ciężka praca wymagała poświęcenia, a skoro człowiek ją sobie sam wybierał, to nie było go co żałować.
Jeżeli Frances czuła się w jej towarzystwie niewygodnie, nie było to odczucie odwzajemnione. Multon co najwyżej zadbała o ostrożność, szykując się do odparcia nagłego ataku lub krzyków, nie obawiała się jednak słów, jakie miały paść, ani nie czuła na widok dziewczyny najmniejszego zażenowania.
Uśmiechnęła się blado, gdy Frances odsunęła się z zasięgu dymu, a potem uniosła brwi, wsłuchując w ten... monolog, bo inaczej chyba nie można było go nazwać. Musiała przyznać, przeprosiny ją zaskoczyły, ale nie przerywała, dając alchemiczce okazję wygadać się do końca i wyrzucić wszystko, co miała do przekazania. Nie raz jednak kusiło Elvirę, aby się wtrącić.
Czuła się bowiem oszukana, odrzucona - po raz kolejny - wykluczona tylko dlatego, że ludzie nie potrafili jej znieść taką, jaka była. Skupiała uwagę na pojedynczych słowach o projektach, skakaniu sobie do gardeł, tym, że miała zapomnieć o tajemnicach. Przygryzła mocno papierosa i zacisnęła dłonie, schowane przezornie pod łokciami skrzyżowanych ramion. Gniew oraz uraza okazały się na tyle silne, że z pewnością odbiły się na jej twarzy, nadając rumieńców pobladłym policzkom i wrogości znudzonemu spojrzeniu.
Obiecałaś. Obiecałaś mi przygodę, obiecałaś tajemnice. Wszystko zrobiłam jak chciałaś, nie zmuszałam cię do poznawania mnie z Chang, do zapraszania do domu na noc.
Po tym, jak Frances umilkła, Elvira potrzebowała dłuższej chwili, dopalając papierosa w iluzorycznym spokoju, a potem wyrzucając zagaszonego peta gdzieś w trawę.
- Przyjmuję przeprosiny - powiedziała wpierw łagodnie, lecz łagodność ta była od początku toksyczna, zatopiona w jadzie, który przeżarł ją od środka i zachęcał, by po prostu odepchnęła Frances mocno do tyłu, powaliła na ziemię, a potem uciekła z powrotem do swojego bezpiecznego, cichego mieszkania. - Nie powinnaś mi wysyłać wyjca. To było idiotyczne. Nie sądź jednak, że nie ciekawią mnie twoje motywacje, bo jest wręcz przeciwnie - Jakim prawem w ogóle śmiała sobie rościć prawo do tego, by uznawać za Elvirę, co ją interesuje, a co nie? Znały się ze dwa miesiące, nawet mniej, nikim dla siebie nie były.
Zaplotła dłonie za plecami i opuściła niżej głowę, gdyż to, co miała zamiar powiedzieć, mogłoby nabrać złego charakteru, gdyby przypadkiem straciła kontrolę i po prostu złapała dziewczynę mocno za nadgarstek. Wbrew pozorom, wcale tego nie chciała. Robić jej krzywdy. A wiedziała już dobrze, że na tej cienkiej skórce siniaki wykwitają szybciej niż farba wsiąka w płótno.
- Ja czegoś chyba nie rozumiem, Frances - powiedziała cicho i czy słychać było jak głos drży jej ze złości? - Zapraszasz mnie na spotkanie, na którym mam uczyć ciebie i twoją koleżankę interesujących was dziedzin. Robię to. Odpowiadam tej dziewczynie takim tonem, jakim ona odzywa się do mnie, a chociaż mnie niemożliwie wkurwia, z uwagi na twoją prośbę powstrzymuję się od bójki. - Zmrużyła oczy. - Potem zapraszasz mnie do swojego domu, upijasz, rozbierasz do naga i prosisz mnie, żebym cię dotykała.
Na krótki moment obnażyła zęby.
- I śmiesz teraz... przychodzić tutaj... i traktować mnie jak potwora? Jakbym zepsuła wszystkie twoje plany, jakbym ci zrobiła krzywdę? - Wyszarpnęła jedną dłoń zza pleców i przyłożyła ją do piersi, jakby poczuła się dotknięta. - Wybacz, że naruszyłam twoje skupienie. Wybacz, że wtargnęłam do twojego życia siłą i zmusiłam do radzenia sobie z moim towarzystwem. - Jej głos ociekał ironią. - Masz rację, że nie jesteś jak ja. I nie będziesz. W tym rzecz, że mi to nie przeszkadzało, nadal nie przeszkadza. - Wysunęła z kieszeni kolejną Iskrę, odpaliła. - Ale ty przecież najlepiej wiesz, z kim się dogaduję i czego oczekuję, co? Po co mnie tu w ogóle zapraszałaś? Żeby mi wyłożyć jaka jestem? Jakbyś wiedziała to lepiej ode mnie? Trzeba było wyjść na spacer i pogadać do brzozy, wyszłoby na to samo. - Oparła głowę na pniu za sobą, zamknęła oczy i odetchnęła. - Więc okej. Okej. Nie angażuj mnie w swoje przygody, w swoje małe projekciki. Nie będę żebrać jak kundel pod twoimi nogami. - Odwróciła się, wypuściła dym z ust daleko od Frances. - Wiedz jednak, że jesteś hipokrytką, Burroughs. Zawiodłam się tobą. Wielu rzeczy się mogłam spodziewać, ale nie tego, że tak perfidnie obarczysz mnie winą za swoje własne decyzje. - Wygięła usta w podkowę, trudno się było domyśleć, czy mówi teraz na poważnie, czy wciąż dominuje sarkazm. - Wykorzystałaś mnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie pospieszała Elviry w udzieleniu jej odpowiedzi, spokojnie oczekując jej odpowiedzi. Sama sytuacja i dla panny Burroughs była nie łatwa. Wren nalegała na znalezienie uzdrowicielki, a gdy przyszło im ją spotkać, sama nie zachowywała się w odpowiedni sposób. I Frances doskonale o tym wiedziała, jednocześnie czując, jakby rzucono ją między młot a kowadło. Obie kobiety w swoich sporach zapomniały o jednym szczególe, jakim były odczucia Frances. Tamten wieczór, tamto spotkanie w porcie nie było przeznaczone do pielęgnowania niechęci, lecz zdobycia odpowiedniej wiedzy. Wszystko jednak poszło tamtego wieczoru zupełnie nie tak, jak powinno. I to ona została z wyjaśnieniem tej sytuacji. Nieprzyjemne ukłucie wyrzutów sumienia ukuło niewielkie ciało alchemiczki. Jedynym czego chciała to jakoś rozwiązać tę całą sytuację, w tym wszystkim jednak obrywając najmocniej z nich wszystkich… Jednocześnie będąc tą, najwrażliwszą. Ciężkie westchnienie opuściło jej pierś, a poczucie bezsilności coraz mocniej zaciskało się wokół jej umysłu.
- Elviro, to nie tak… - Zaczęła, próbując zebrać myśli jakie przesuwały się przez jej umysł. - Och, nie wiem od czego zacząć… - Wyrwało się z jej ust, a panna Burroughs przestąpiła z nogi na nogę. W jej wypowiedzi padło wiele oskarżeń, wiele ostrych słów ale i kwestii, które jej wydawały się mgliste oraz wymagające wyjaśnienia.
- Nie uważam Cię za potwora, Elviro. Lubię Twoje towarzystwo, lecz gdy do tego wszystkiego dochodzi Wren… Nie jestem w stanie znieść tej atmosfery. Mam inną wrażliwość niż Wy i zwyczajnie mnie to przerasta. Jej również zwróciłam na to uwagę. Zareagowała wcale nie lepiej… - Szaroniebieskie spojrzenie uciekło gdzieś na ziemię, a panna Burroughs poczuła, jak oczy pokrywają się nieprzyjemną wilgocią. Zwykła do towarzystwa książek, nie czarodziejów, a ostatnio coraz mocniej przepełniało ją poczucie, iż gdyby usunęła się ze społecznego życia, wielu z pewnością wyszłoby to na dobre.
- Wierz mi, że gdybym wiedziała jaka będzie panować między Wami atmosfera nigdy nie zorganizowałabym tamtego spotkania. Szukałyśmy uzdrowiciela, który pomógłby nam w pewnym, dość tajnym projekcie. Musiałyśmy jednak sprawdzić, czy się zgramy… Ja naprawdę nie wiedziałam, że tak wyjdzie. Och, czuję się teraz, jakbym była postawiona między młotem, a kowadłem. Nie wiem, jak to wszystko rozwiązać, Elviro. Uznałam, że jeśli usunę się z tych dwóch relacji będzie to najlepszym wyjściem, a ja przestanę być piątym kołem u wozu… - Mówiła spokojnie, starając się zapanować nad drżeniem głosu. Jej spojrzenie, które dopiero teraz powędrowało do oblicza Elviry szkliło się jednak coraz bardziej, gdy emocje przepełniające alchemiczkę nie potrafiły znaleźć ujścia.
- Nie chciałam Cię urazić. Nie obarczam Cię również żadną winą, ja… ja doskonale wiem, że to wszystko jest moją winą. Nie powinnam do tego dopuścić. Czuję to, bo ten konflikt odbija się na mnie najmocniej… Wierz mi, czuję się okropnie, nie wiem jednak jak to wszystko… jak to ułożyć… Współpraca w trójkę nie wchodzi w grę… Chciałam zaproponować Ci inne projekty, bez towarzystwa Wren… Uznałam jednak, że odsunięcie się będzie wyjściem lepszym… - Pierwsze łzy bezsilności opuściły oczęta panny Burroughs. Miała dość wyrzutów sumienia, jakie wywołały w niej przeszłe wydarzenia. Nie wiedziała, jak zapanować nad światem, który coraz mocniej wywracał się do góry nogami, nie pozwalając złapać jej choćby odrobiny równowagi. Wszystkie doświadczenia jak i budowanie podobnych relacji były dla niej nowe, do tej pory nieznane.
- Zareagowałam tak, bo… Otrzymałam bardzo konserwatywne wychowanie. Moja mama piętnuje wszystko, co odstaje po za ramy ustanowione przez społeczeństwo…. Ona… Ona nie odzywa się do mnie… Tylko dlatego, że wolę zajmować się eliksirami, niż szukać męża i mieszkam sama w domu, bo pannie tak nie przystoi… Zwłaszcza, że ja… Ja nie mam doświadczenia w relacjach z ludźmi… Dopiero niedawno udało mi się zbudować kilka cienkich przyjaźni… Całe życie spędziłam z książkami… A na pierwszej randce byłam dopiero w lutym tego roku… I to tylko dlatego, że mama zgłosiła mnie do jakiegoś głupiego konkursu i… Och, to inna historia… - Ciężkie westchnienie wyrwało się z dziewczęcej piersi, a panna Burroughs wyjęła z kieszeni haftowaną chusteczkę, by otrzeć łzy potokiem uciekające z jej oczu. Emocji było zbyt wiele, tak samo jak wyrzutów sumienia. A Frances zupełnie nie wiedziała, jak to wszystko poskładać do kupy. - To wszystko… Jest dla mnie nowe. Nie dziw się więc, że tak zareagowałam… - Dodała, chcąc dać sobie odrobinę czasu na zebranie wszystkich myśli w całość. Czy poruszyła już wszystkie kwestie? Nie była pewna, wszystko łączyło jej się w dziwny kalejdoskop rzeczy, jakie powinna poruszyć. Nie była również pewna, czy Elvira zrozumie jej punkt widzenia. Umysł podsunął jej jeszcze jedną sprawę, bez której chyba nie uda im się rozwiązać w jakikolwiek sposób tej sytuacji.
- Nie wiem lepiej, Elviro. Wnioskuję to po tym, co zauważyłam… Jeśli jestem w błędzie, powiedz mi, czego oczekujesz. Wyjaśnij, żebym mogła zrozumieć… - Dodała jeszcze, ponownie unosząc haftowaną chusteczkę do swojej twarzy, by zetrzeć ślady łez. Była w kropce, nie wiedząc jak rozwiązać te wszystkie sytuacje, jakie pojawiły się w jej życiu.
- Elviro, to nie tak… - Zaczęła, próbując zebrać myśli jakie przesuwały się przez jej umysł. - Och, nie wiem od czego zacząć… - Wyrwało się z jej ust, a panna Burroughs przestąpiła z nogi na nogę. W jej wypowiedzi padło wiele oskarżeń, wiele ostrych słów ale i kwestii, które jej wydawały się mgliste oraz wymagające wyjaśnienia.
- Nie uważam Cię za potwora, Elviro. Lubię Twoje towarzystwo, lecz gdy do tego wszystkiego dochodzi Wren… Nie jestem w stanie znieść tej atmosfery. Mam inną wrażliwość niż Wy i zwyczajnie mnie to przerasta. Jej również zwróciłam na to uwagę. Zareagowała wcale nie lepiej… - Szaroniebieskie spojrzenie uciekło gdzieś na ziemię, a panna Burroughs poczuła, jak oczy pokrywają się nieprzyjemną wilgocią. Zwykła do towarzystwa książek, nie czarodziejów, a ostatnio coraz mocniej przepełniało ją poczucie, iż gdyby usunęła się ze społecznego życia, wielu z pewnością wyszłoby to na dobre.
- Wierz mi, że gdybym wiedziała jaka będzie panować między Wami atmosfera nigdy nie zorganizowałabym tamtego spotkania. Szukałyśmy uzdrowiciela, który pomógłby nam w pewnym, dość tajnym projekcie. Musiałyśmy jednak sprawdzić, czy się zgramy… Ja naprawdę nie wiedziałam, że tak wyjdzie. Och, czuję się teraz, jakbym była postawiona między młotem, a kowadłem. Nie wiem, jak to wszystko rozwiązać, Elviro. Uznałam, że jeśli usunę się z tych dwóch relacji będzie to najlepszym wyjściem, a ja przestanę być piątym kołem u wozu… - Mówiła spokojnie, starając się zapanować nad drżeniem głosu. Jej spojrzenie, które dopiero teraz powędrowało do oblicza Elviry szkliło się jednak coraz bardziej, gdy emocje przepełniające alchemiczkę nie potrafiły znaleźć ujścia.
- Nie chciałam Cię urazić. Nie obarczam Cię również żadną winą, ja… ja doskonale wiem, że to wszystko jest moją winą. Nie powinnam do tego dopuścić. Czuję to, bo ten konflikt odbija się na mnie najmocniej… Wierz mi, czuję się okropnie, nie wiem jednak jak to wszystko… jak to ułożyć… Współpraca w trójkę nie wchodzi w grę… Chciałam zaproponować Ci inne projekty, bez towarzystwa Wren… Uznałam jednak, że odsunięcie się będzie wyjściem lepszym… - Pierwsze łzy bezsilności opuściły oczęta panny Burroughs. Miała dość wyrzutów sumienia, jakie wywołały w niej przeszłe wydarzenia. Nie wiedziała, jak zapanować nad światem, który coraz mocniej wywracał się do góry nogami, nie pozwalając złapać jej choćby odrobiny równowagi. Wszystkie doświadczenia jak i budowanie podobnych relacji były dla niej nowe, do tej pory nieznane.
- Zareagowałam tak, bo… Otrzymałam bardzo konserwatywne wychowanie. Moja mama piętnuje wszystko, co odstaje po za ramy ustanowione przez społeczeństwo…. Ona… Ona nie odzywa się do mnie… Tylko dlatego, że wolę zajmować się eliksirami, niż szukać męża i mieszkam sama w domu, bo pannie tak nie przystoi… Zwłaszcza, że ja… Ja nie mam doświadczenia w relacjach z ludźmi… Dopiero niedawno udało mi się zbudować kilka cienkich przyjaźni… Całe życie spędziłam z książkami… A na pierwszej randce byłam dopiero w lutym tego roku… I to tylko dlatego, że mama zgłosiła mnie do jakiegoś głupiego konkursu i… Och, to inna historia… - Ciężkie westchnienie wyrwało się z dziewczęcej piersi, a panna Burroughs wyjęła z kieszeni haftowaną chusteczkę, by otrzeć łzy potokiem uciekające z jej oczu. Emocji było zbyt wiele, tak samo jak wyrzutów sumienia. A Frances zupełnie nie wiedziała, jak to wszystko poskładać do kupy. - To wszystko… Jest dla mnie nowe. Nie dziw się więc, że tak zareagowałam… - Dodała, chcąc dać sobie odrobinę czasu na zebranie wszystkich myśli w całość. Czy poruszyła już wszystkie kwestie? Nie była pewna, wszystko łączyło jej się w dziwny kalejdoskop rzeczy, jakie powinna poruszyć. Nie była również pewna, czy Elvira zrozumie jej punkt widzenia. Umysł podsunął jej jeszcze jedną sprawę, bez której chyba nie uda im się rozwiązać w jakikolwiek sposób tej sytuacji.
- Nie wiem lepiej, Elviro. Wnioskuję to po tym, co zauważyłam… Jeśli jestem w błędzie, powiedz mi, czego oczekujesz. Wyjaśnij, żebym mogła zrozumieć… - Dodała jeszcze, ponownie unosząc haftowaną chusteczkę do swojej twarzy, by zetrzeć ślady łez. Była w kropce, nie wiedząc jak rozwiązać te wszystkie sytuacje, jakie pojawiły się w jej życiu.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ze szczupłej twarzy Elviry nadal nie zniknęły różowe wykwity złości, a choć podparła się na drzewie, miała to do siebie, że zdenerwowana nie potrafiła powstrzymywać tików. Podrygiwała mocno kolanem jednej nogi, jakby tylko czekała, by uciec, a nowego papierosa obracała między kościstymi palcami, zimniejszymi niż zwykle przez stresową wazokonstrykcję. Spodziewała się, że Frances zdoła zdenerwować ją po raz kolejny, nie myślała jednak, że sięgnie tak głęboko, podrażni te nerwy, które uzdrowicielka zwykle skrywała bezpiecznie schowane. Miała w planach przemęczyć się niesprawiedliwymi krzykami, a potem skrzętną manipulacją zmusić dziewczynę do uspokojenia się, a jednak słysząc tłumaczenia tak wyprute ze złośliwości, z gniewu - obrzydliwie szczerą i przymilną próbę wyjaśnienia Elvirze (z przykrością niemal!) dlaczego nie nadaje się ona do niczego, w czym uczestniczyliby ludzie, dlaczego nawet siląc się na uprzejmość budzi dezaprobatę... nie, teraz to ona potrzebowała uspokojenia, bo wyprowadzona z równowagi nie była pewna, czy większą czuję potrzebę się wydrzeć, czy złapać Frances za gardło.
- To jak w takim razie? - wcięła się, wkładając sobie fajkę do ust z takim impetem, że prawie wygryzła z niej tytoń. - Powiedz coś wreszcie, co mi poświadczy, że od początku nie chodziło ci tylko o to, by zrobić sobie ze mnie wroga.
Na następne słowa alchemiczki zareagowała sceptycznie, unosząc wymownie brwi i mrucząc z niezadowoleniem. Och, czyli teraz miała uwierzyć, tak po prostu, że Frances nagle lubi jej towarzystwo? Że to wszystka była wina okoliczności, a wyjce, pretensje i wykluczenie to tylko porywy przyjacielskich emocji? Elvira chciałaby, aby wnioski przyszły do niej równie łatwo, lecz nie potrafiła nadążyć za brnącą w histerię kobietą. Nie widziała tego, co ona, chociaż na tyle, na ile mogła dostrzec jej żałośliwy ton i szkliste spojrzenie, zapewne nie kłamała, przynajmniej nie w pełni.
- Och, czyli to jednak nie nienawiść? - szepnęła przeciągle. - No to gdzie leży problem? Jeżeli to Wren nim była, to trzeba ją było wyrzucić. A jeżeli nie umiesz sobie poradzić z nami obiema, to więcej jej nie zapraszaj na wspólne spotkania. Albo nie zapraszaj mnie. W czym jeszcze jest problem? - Rozłożyła teatralnie dłonie, jakby naprawdę nie mogła uwierzyć, że Frances zamiast dostrzegać proste rozwiązania, dodaje do wszystkiego jakąś emocjonalną podszewkę. Jakby to Elvira była na jej miejscu i czułaby taki ciężar z powodu zachowania dwóch obcych bab, to nie miałaby najmniejszego skrupułu przed wypierdoleniem je za drzwi.
Wciąż nie rozumiała jednak, co ona takiego zrobiła, żeby wzbudzić w alchemiczce tyle zgorzknienia. I tak była ugodowa, jeżeli Frances nie potrafiła tego docenić ani zdzierżyć, to Elvira nie miała w planach udawania kogoś, kim nie jest. Głowa ją bolała od tych wszystkich dramatów.
- Frances, kurwa, jakim młotem, jakim kowadłem? - Uniosła dłoń z papierosem i przyłożyła sobie na moment palce do skroni, prawie osmalając włosy. - Przecież ja ci nic nie robię! Nie każę ci zrywać kontaktu z Chang, nie karzę... porzucać projektów. Ani się usuwać. Co to jest w ogóle za syndrom ofiary? Ty myślisz, że mi był w tych badaniach potrzebny ktokolwiek poza tobą? Ja miałam pracować z alchemikiem. Taka była umowa. - Uderzyła palcami o własne biodro. - Chang nie jest moją znajomą, żebyś teraz brała mnie z nią za jedno. Przestań wreszcie!
Chciała dodać jeszcze coś bardziej ciętego, ale kiedy przestała wznosić wzrok ku niebu, zrozumiała, że to nie były tylko żarty ani mierna próba wzbudzenia emocji; Burroughs naprawdę się rozpłakała, kurcząc się w sobie i zacinając co drugie zdanie. Elvira instynktownie rozejrzała się wokół, żeby upewnić, czy nikogo w pobliżu nie ma. Potem zmiażdżyła resztki papierosa w dłoni i wytarła sadzę na materiale granatowej szaty. Kobieta zezłościła ją i zaskoczyła. To było niesprawiedliwe, że ona się teraz mogła pobeczeć jak koza, a Elvira co, może jeszcze ją miała pocieszać? Nie umiała robić takich rzeczy, na litość Merlina!
- Naszą wspólną - wcięła się. - Naszą wspólną winą - sprostowała, choć po prawdzie to tyle w tym widziała winy, ile w przypadkowym rozlaniu herbaty na obrus. - Ile ty masz lat, jeszcze raz przypomnij? Naprawdę przejmujesz się tym, co uważa twoja matka? - Elvira ugryzła się w język, dochodząc do ponurego wniosku, że tak, ludzie zazwyczaj pewnie się tym przejmowali. - Daj spokój, kogo to obchodzi, co komu przystoi, a co nie? Jakbyś robiła tylko to, co twoja matka ci każe, to nigdy niczego byś nie osiągnęła, byłabyś tylko ładnym popychadłem bez rozumu i bez talentu. Żałujesz tego, że jesteś mistrzem eliksirów? Bo jak tak, to się wstydź, a jeżeli nie, to dlaczego miałabyś żałować czegokolwiek innego? - Uniosła rękę, jakby chciała złapać Frances za nadgarstek, ale ostatecznie się powstrzymała, bo płaczący ludzie wzbudzali w niej dyskomfort. - Franka, no weź daj spokój. Jesteś wiedźmą, a nie mugolem. - Skrzyżowała ramiona na piersi. - I nie jedyną, której rodzina jest konserwatywna, ale co z tego? - Prychnęła, słysząc o pierwszych randkach i cienkich przyjaźniach. Och, dziewczyno, co jeszcze mi opowiesz... - Oczekuję tylko, że się wreszcie uspokoisz.
Elvira włożyła dłonie do kieszeni, zmarszczyła brwi i obeszła kawałek wokół drzewa, oddalając się na moment, by dać sobie sekundę do namysłu. Zazwyczaj, gdy ludzie wpadali przy niej w histerię, to dlatego, że specjalnie ich do niej doprowadzała, i w tym nie widziała niczego złego - rzadko zdarzało się, żeby ktoś zaczął przy niej ryczeć przypadkiem, zazwyczaj to byli pacjenci, dzieci, których szło uspokoić czymś prostym. Posłała Frances zmęczone spojrzenie. Czy ta sprawa naprawdę była taka skomplikowana, czy Elvira po prostu nie umiała już dłużej postawić się na miejscu kogoś, kto martwi się o opinię innych?
- Gadasz o tym swoim życiu za książkami i braku przyjaciół, jakby to coś tłumaczyło. Co w tym niby dramatycznego? Ja mam dwadzieścia osiem lat i się po raz pierwszy całowałam w tym lipcu... - urwała na moment; pozostałości rozdrażnienia i poczucia krzywdy zaostrzyły znacznie jej słowa, znów miała dość ciągłego użalania się nad sobą. Frances? Jej własnego? Jeden chuj. - Z twoim bratem, Frances - dodała, akcentując pogardliwie relację, o której wiedziała, że jest fałszywa. - Z twoim bratem się pieprzyłam, więc przestań panikować, bo nie ma ludzi, którzy by się nigdy nie upokorzyli. - Wyciągnęła różdżkę, zastanawiając się, co jeszcze może zrobić, żeby dziewczyna skończyła beczeć; płaczące dzieci się przytulało, ale bez przesady, nie będzie sobie moczyć płaszcza. - Fae feli. - powiedziała, nie kryjąc się z zamiarem, i patrząc potem jak Frankę osypuje srebrzysty pył.
Nastoletnie dziewczyny lubiły błyszczące rzeczy, a Frances skończyła Hogwart nie tak wcale dawno temu, może to jej poprawi humor?
- To jak w takim razie? - wcięła się, wkładając sobie fajkę do ust z takim impetem, że prawie wygryzła z niej tytoń. - Powiedz coś wreszcie, co mi poświadczy, że od początku nie chodziło ci tylko o to, by zrobić sobie ze mnie wroga.
Na następne słowa alchemiczki zareagowała sceptycznie, unosząc wymownie brwi i mrucząc z niezadowoleniem. Och, czyli teraz miała uwierzyć, tak po prostu, że Frances nagle lubi jej towarzystwo? Że to wszystka była wina okoliczności, a wyjce, pretensje i wykluczenie to tylko porywy przyjacielskich emocji? Elvira chciałaby, aby wnioski przyszły do niej równie łatwo, lecz nie potrafiła nadążyć za brnącą w histerię kobietą. Nie widziała tego, co ona, chociaż na tyle, na ile mogła dostrzec jej żałośliwy ton i szkliste spojrzenie, zapewne nie kłamała, przynajmniej nie w pełni.
- Och, czyli to jednak nie nienawiść? - szepnęła przeciągle. - No to gdzie leży problem? Jeżeli to Wren nim była, to trzeba ją było wyrzucić. A jeżeli nie umiesz sobie poradzić z nami obiema, to więcej jej nie zapraszaj na wspólne spotkania. Albo nie zapraszaj mnie. W czym jeszcze jest problem? - Rozłożyła teatralnie dłonie, jakby naprawdę nie mogła uwierzyć, że Frances zamiast dostrzegać proste rozwiązania, dodaje do wszystkiego jakąś emocjonalną podszewkę. Jakby to Elvira była na jej miejscu i czułaby taki ciężar z powodu zachowania dwóch obcych bab, to nie miałaby najmniejszego skrupułu przed wypierdoleniem je za drzwi.
Wciąż nie rozumiała jednak, co ona takiego zrobiła, żeby wzbudzić w alchemiczce tyle zgorzknienia. I tak była ugodowa, jeżeli Frances nie potrafiła tego docenić ani zdzierżyć, to Elvira nie miała w planach udawania kogoś, kim nie jest. Głowa ją bolała od tych wszystkich dramatów.
- Frances, kurwa, jakim młotem, jakim kowadłem? - Uniosła dłoń z papierosem i przyłożyła sobie na moment palce do skroni, prawie osmalając włosy. - Przecież ja ci nic nie robię! Nie każę ci zrywać kontaktu z Chang, nie karzę... porzucać projektów. Ani się usuwać. Co to jest w ogóle za syndrom ofiary? Ty myślisz, że mi był w tych badaniach potrzebny ktokolwiek poza tobą? Ja miałam pracować z alchemikiem. Taka była umowa. - Uderzyła palcami o własne biodro. - Chang nie jest moją znajomą, żebyś teraz brała mnie z nią za jedno. Przestań wreszcie!
Chciała dodać jeszcze coś bardziej ciętego, ale kiedy przestała wznosić wzrok ku niebu, zrozumiała, że to nie były tylko żarty ani mierna próba wzbudzenia emocji; Burroughs naprawdę się rozpłakała, kurcząc się w sobie i zacinając co drugie zdanie. Elvira instynktownie rozejrzała się wokół, żeby upewnić, czy nikogo w pobliżu nie ma. Potem zmiażdżyła resztki papierosa w dłoni i wytarła sadzę na materiale granatowej szaty. Kobieta zezłościła ją i zaskoczyła. To było niesprawiedliwe, że ona się teraz mogła pobeczeć jak koza, a Elvira co, może jeszcze ją miała pocieszać? Nie umiała robić takich rzeczy, na litość Merlina!
- Naszą wspólną - wcięła się. - Naszą wspólną winą - sprostowała, choć po prawdzie to tyle w tym widziała winy, ile w przypadkowym rozlaniu herbaty na obrus. - Ile ty masz lat, jeszcze raz przypomnij? Naprawdę przejmujesz się tym, co uważa twoja matka? - Elvira ugryzła się w język, dochodząc do ponurego wniosku, że tak, ludzie zazwyczaj pewnie się tym przejmowali. - Daj spokój, kogo to obchodzi, co komu przystoi, a co nie? Jakbyś robiła tylko to, co twoja matka ci każe, to nigdy niczego byś nie osiągnęła, byłabyś tylko ładnym popychadłem bez rozumu i bez talentu. Żałujesz tego, że jesteś mistrzem eliksirów? Bo jak tak, to się wstydź, a jeżeli nie, to dlaczego miałabyś żałować czegokolwiek innego? - Uniosła rękę, jakby chciała złapać Frances za nadgarstek, ale ostatecznie się powstrzymała, bo płaczący ludzie wzbudzali w niej dyskomfort. - Franka, no weź daj spokój. Jesteś wiedźmą, a nie mugolem. - Skrzyżowała ramiona na piersi. - I nie jedyną, której rodzina jest konserwatywna, ale co z tego? - Prychnęła, słysząc o pierwszych randkach i cienkich przyjaźniach. Och, dziewczyno, co jeszcze mi opowiesz... - Oczekuję tylko, że się wreszcie uspokoisz.
Elvira włożyła dłonie do kieszeni, zmarszczyła brwi i obeszła kawałek wokół drzewa, oddalając się na moment, by dać sobie sekundę do namysłu. Zazwyczaj, gdy ludzie wpadali przy niej w histerię, to dlatego, że specjalnie ich do niej doprowadzała, i w tym nie widziała niczego złego - rzadko zdarzało się, żeby ktoś zaczął przy niej ryczeć przypadkiem, zazwyczaj to byli pacjenci, dzieci, których szło uspokoić czymś prostym. Posłała Frances zmęczone spojrzenie. Czy ta sprawa naprawdę była taka skomplikowana, czy Elvira po prostu nie umiała już dłużej postawić się na miejscu kogoś, kto martwi się o opinię innych?
- Gadasz o tym swoim życiu za książkami i braku przyjaciół, jakby to coś tłumaczyło. Co w tym niby dramatycznego? Ja mam dwadzieścia osiem lat i się po raz pierwszy całowałam w tym lipcu... - urwała na moment; pozostałości rozdrażnienia i poczucia krzywdy zaostrzyły znacznie jej słowa, znów miała dość ciągłego użalania się nad sobą. Frances? Jej własnego? Jeden chuj. - Z twoim bratem, Frances - dodała, akcentując pogardliwie relację, o której wiedziała, że jest fałszywa. - Z twoim bratem się pieprzyłam, więc przestań panikować, bo nie ma ludzi, którzy by się nigdy nie upokorzyli. - Wyciągnęła różdżkę, zastanawiając się, co jeszcze może zrobić, żeby dziewczyna skończyła beczeć; płaczące dzieci się przytulało, ale bez przesady, nie będzie sobie moczyć płaszcza. - Fae feli. - powiedziała, nie kryjąc się z zamiarem, i patrząc potem jak Frankę osypuje srebrzysty pył.
Nastoletnie dziewczyny lubiły błyszczące rzeczy, a Frances skończyła Hogwart nie tak wcale dawno temu, może to jej poprawi humor?
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Brzozowa alejka
Szybka odpowiedź