Brzozowa alejka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brzozowa alejka
Nieopodal brzegu jeziora Magicznej Sasanki zaczyna się ścieżka, która prowadzi prosto w brzozowy zagajnik. Alejka ta jest położona pomiędzy gęsto rosnącymi brzozami i zapewnia dość dużo prywatności, toteż jest miejscem chętnie wybieranym przez pary - nie brakuje tutaj jednak również samotnych myślicieli, którzy nabrali ochoty na spacer na świeżym powietrzu. Nie jest to typowa wydeptana dróżka, bowiem jej podłoże stanowi wiecznie zielona trawa, a raz po raz na środku ścieżynki znaleźć można brzozy, których rozłożyste konary tworzą baldachim nad przechodzącymi. Ścieżka oświetlona jest stojącymi w trawie między białymi pniami drzew magicznymi lampionami, których ciepły, migotliwy blask nadaje brzozowej alejce aury tajemniczości.
Ciężkie westchnienie uleciało z piersi eterycznej alchemiczki. Ta cała sytuacja przerastała ją, a Frances nie wiedziała, jak dokładnie powinna ją rozwiązać, aby wilk był syty i owca była cała. Różniły się. Niczym ogień i woda stanowiły pewne przeciwności, co utrudniało dojście do jakiegokolwiek porozumienia. Nie wiedziała, jak dokładnie przekazać pannie Multon to, co jawiło się w jej głowie. Przez chwilę miała nawet wrażenie, że nic co padłoby z jej ust nie byłoby w stanie zmienić jej nastawienia ani wyjaśnić zaistniałej sytuacji. Chciała dobrze, lecz przełożenie chęci na działania, najwyraźniej jej nie wychodziło.
Zmęczony emocjami oraz dziwnym poczuciem winy umysł panny Burroughs próbował odnaleźć odpowiednie słowa, nie była jednak pewna, czy będą one w stanie w jakikolwiek sposób wyjaśnić jej spojrzenie na zeszłe wydarzenia. Może faktycznie lepiej byłoby, gdyby zwyczajnie się usunęła? Wyplątała ze znajomości, znikając z nich tak samo, jak zniknęła z portu - z dnia na dzień. Już nie wiedziała.
Kiwnęła jedynie głową, a złote pukle zatańczyły wokół delikatnej buzi. W tym momencie z pewnością nie czuła nienawiści względem uzdrowicielki. Jej charakter był ciężki, podejście zupełnie inne od podejścia eterycznego dziewczęcia, lecz podczas ich pierwszego spotkania udało im się całkiem nieźle dogadać. Nie wiedziała, co dokładnie skutkowało okropną, przynajmniej w jej odczuciu, atmosferą podczas ich spotkania w porcie. Wiedziała jednak, że towarzystwo obu kobiet jednocześnie sprawiało, że nie byłaby w stanie pracować nad jakimkolwiek projektem.
W czym jeszcze jest problem?
Nie była w stanie powiedzieć, coś w tym wszystkim jednak nieprzyjemnie jej nie pasowało, nie pozwalając ułożyć wszystkiego w spójną, logiczną całość. Brakowało jej danych oraz statystyk, by w pełni zrozumieć spojrzenie Elviry na całą sprawę i wyciągnąć odpowiednie wnioski.
- Bo… Po naszym ostatnim spotkaniu miałam wrażenie, że nie będziesz chciała współpracować tylko ze mną. - Stwierdziła, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Skrzywiła się delikatnie, słysząc o syndromie ofiary, w tym jednak momencie nie miała najmniejszych choćby chęci by wyjawiać zawiłości jej rodzinnych relacji, nieprzyjemnie depczących jej pewność siebie oraz jakąkolwiek pewność siebie. A odbudowanie tego wszystkiego było zadaniem trudnym oraz czasochłonnym. I nie ufała Elvirze na tyle, by zdradzać te, najwrażliwsze punkty w jej charakterze. Wiedział o nich tylko jeden i póki co tak miało pozostać. - Miałam wrażenie, że są tylko dwie możliwości. Albo współpraca w trzy, która zakończyłaby się kataklizmem, albo odsunięcie się od tego wszystkiego. Ja… Gubię się bez dokładnych danych, statystyk, schematyczności i naukowych analiz. - Próbowała wyjaśnić to wszystko coraz mocniej łamiącym się głosem, nie była jednak pewna, że Elvira cokolwiek z tego zrozumie. Była kobietą nauki, nie społeczności. Eliksilarne zawiłości nie były dla niej najmniejszym problemem, co innego jednak świat relacji międzyludzkich, pozbawiony schematyczności oraz odpowiednich, naukowych opracowań. O wiele prościej byłoby wykonać obliczenia rozwiewające wątpliwości, zamiast prowadzić podobne konwersacje. A to już druga w przeciągu krótkiego wycinka czasu.
Im dalej szła konwersacja, tym mocniej zauważała, że nie jest w stanie powiedzieć już nic, co mogłoby jakkolwiek zmienić całą sytuację, bądź przekierować rozmowę na inne tory.
- Dwadzieścia jeden… - Odpowiedziała, by kiwnąć głową w potwierdzeniu tego, że zdanie matki nadal miało jakieś dla niej znaczenie. Gdzieś w środku chciała jej akceptacji, pogodzenia się z faktem, iż liczyło się dla niej coś więcej niż znalezienie męża i wychowanie gromadki dzieci. Nawet jeśli w obecnym momencie akceptacja ze strony rodziny jawiła się jako niemożliwa. Nie mogła jednak odmówić ziarenka prawdy znajdującego się w jej słowach. Gdyby słuchała rodziny we wszystkim, zapewne już dawno miałaby męża, co najmniej jedno dziecko i jedynie niespełnione, alchemiczne marzenia. Coś, kosztem czegoś, czyż nie? Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało ku eleganckim pantofelkom zdobiącym jej stopy. - Nie żałuję, ale na kolejne pytanie nie jestem w stanie ci odpowiedzieć. - Odpowiedziała ciszej, unikając jej spojrzenia po raz kolejny odczuwając nieprzyjemnego poczucia nie pasowania do określonego obrazka. Ciężkie westchnienie opuściło pierś panny Burroughs, powoli starającej się zapanować nad emocjami. Nie rozumiała tej kwestii. A panna Burrough nie miała już sił, aby dalej tłumaczyć akurat tę kwestię. Jedynie zwykłe: - Przepraszam… - Wyrwało się jedynie z jej ust, nie wiedząc co innego mogłaby powiedzieć, ani jak lepiej wyjaśnić zaistniałą sytuację. ostrożnie otarła łzy, zbierające się na jej buzi.
Chwilę później na twarzy alchemiczki pojawiło się zaskoczenie. Elvira z Keatem? Nie, nie wydawało jej się, aby uzdrowicielkę zainteresował zwykły parszywiec z portu, którego z resztą panna Burroughs nie widziała od długich miesięcy. Drugi brat z którym wiązały ją więzi krwi miał ledwie piętnaście lat… Bystry umysł szybko odnalazł inną osobę, która przedstawiała się jako jej brat. Kąciki jej ust mimowolnie uniosły się na wspomnienie czarodzieja oraz ich małych kłamstewek, uśmiech jednak z pewnością nie pasował do łez oraz zaskoczenia na jej twarzy. - Fuuuj! - Pisnęła, nawet nie chcąc wyobrażać sobie tego, o czym mówiła Elvira. Zbyt dobrze znała Drew, aby nie wiedzieć, jakim potrafił być nicponiem. Srebrny pył obsypał jej głowę, lecz temat udawanego brata wydawał się jednak ciekawszy. - Powinnam być zła, ale chyba bardziej jest mi ciebie szkoda… Co nie zmienia faktu, że to obrzydliwe… - Rumieniec pojawił się na buzi eterycznej alchemiczki. Obrzydliwe nie tylko dlatego, że chodziło o jej brata, ale i przez pryzmat ich ostatniego spotkania. - Och, nawet nie chcę o tym myśleć… Lepiej się przebadaj, ten nicpoń szlaja się po naprawdę dziwnych miejscach. - Doradziła, posyłając jej zmieszane spojrzenie. Drew przykładnym czarodziejem nie był, a panna Burroughs nie rozumiała, co kobiety mogły w nim widzieć, gdyż ich relacja od dawna funkcjonowała na zupełnie innej stopie. Delikatne westchnienie uleciało z jej ust, gdy przez głowę przemknęło wspomnienie wymienianych z nią listów.
- Ten eliksir, o którym Ci pisałam... - Szaroniebieskie spojrzenie błysnęło jak za każdym razem, gdy przyszło jej rozmawiać o swojej pasji. Łzy przestały spływać po jej policzkach - eliksiry zawsze sprawiały, że umysł Frances przenosił całe skupienie właśnie na nie. Alchemiczka zrobiła kilka kroków w kierunku Elviry zmniejszając dzielącą ich odległość. - Nazywa się Rue i jest środkiem wczesnoporonnym. Można go zażyć do czwartego miesiąca ciąży, aby pozbyć się niechcianego dziecka, podany później wywołuje silny krwotok prowadzący do zgonu czarownicy, przez co nie jest to środek w pełni legalny... - Mówiła spokojnie, przyciszonym głosem, chcąc mieć pewność, że jej słowa dotrą jedynie do uszu Elviry. Noszenia oraz wychowywania niechcianego dziecka nie życzyła żadnej kobiecie. - Wiem, jak go przyrządzić. Jeśli kiedykolwiek byś potrzebowała... Daj znać. Pomogę. - Pewność wybrzmiała w głosie panny Burroughs, a smukłe palce wyciągnęły się do jej dłoni, aby zacisnąć się na nich w formie dodania otuchy, jeśli faktycznie by jej potrzebowała. Nie oferowała pomocy każdemu, tym gestem podświadomie chciała przekazać pannie Multon dobre intencje.
Zmęczony emocjami oraz dziwnym poczuciem winy umysł panny Burroughs próbował odnaleźć odpowiednie słowa, nie była jednak pewna, czy będą one w stanie w jakikolwiek sposób wyjaśnić jej spojrzenie na zeszłe wydarzenia. Może faktycznie lepiej byłoby, gdyby zwyczajnie się usunęła? Wyplątała ze znajomości, znikając z nich tak samo, jak zniknęła z portu - z dnia na dzień. Już nie wiedziała.
Kiwnęła jedynie głową, a złote pukle zatańczyły wokół delikatnej buzi. W tym momencie z pewnością nie czuła nienawiści względem uzdrowicielki. Jej charakter był ciężki, podejście zupełnie inne od podejścia eterycznego dziewczęcia, lecz podczas ich pierwszego spotkania udało im się całkiem nieźle dogadać. Nie wiedziała, co dokładnie skutkowało okropną, przynajmniej w jej odczuciu, atmosferą podczas ich spotkania w porcie. Wiedziała jednak, że towarzystwo obu kobiet jednocześnie sprawiało, że nie byłaby w stanie pracować nad jakimkolwiek projektem.
W czym jeszcze jest problem?
Nie była w stanie powiedzieć, coś w tym wszystkim jednak nieprzyjemnie jej nie pasowało, nie pozwalając ułożyć wszystkiego w spójną, logiczną całość. Brakowało jej danych oraz statystyk, by w pełni zrozumieć spojrzenie Elviry na całą sprawę i wyciągnąć odpowiednie wnioski.
- Bo… Po naszym ostatnim spotkaniu miałam wrażenie, że nie będziesz chciała współpracować tylko ze mną. - Stwierdziła, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Skrzywiła się delikatnie, słysząc o syndromie ofiary, w tym jednak momencie nie miała najmniejszych choćby chęci by wyjawiać zawiłości jej rodzinnych relacji, nieprzyjemnie depczących jej pewność siebie oraz jakąkolwiek pewność siebie. A odbudowanie tego wszystkiego było zadaniem trudnym oraz czasochłonnym. I nie ufała Elvirze na tyle, by zdradzać te, najwrażliwsze punkty w jej charakterze. Wiedział o nich tylko jeden i póki co tak miało pozostać. - Miałam wrażenie, że są tylko dwie możliwości. Albo współpraca w trzy, która zakończyłaby się kataklizmem, albo odsunięcie się od tego wszystkiego. Ja… Gubię się bez dokładnych danych, statystyk, schematyczności i naukowych analiz. - Próbowała wyjaśnić to wszystko coraz mocniej łamiącym się głosem, nie była jednak pewna, że Elvira cokolwiek z tego zrozumie. Była kobietą nauki, nie społeczności. Eliksilarne zawiłości nie były dla niej najmniejszym problemem, co innego jednak świat relacji międzyludzkich, pozbawiony schematyczności oraz odpowiednich, naukowych opracowań. O wiele prościej byłoby wykonać obliczenia rozwiewające wątpliwości, zamiast prowadzić podobne konwersacje. A to już druga w przeciągu krótkiego wycinka czasu.
Im dalej szła konwersacja, tym mocniej zauważała, że nie jest w stanie powiedzieć już nic, co mogłoby jakkolwiek zmienić całą sytuację, bądź przekierować rozmowę na inne tory.
- Dwadzieścia jeden… - Odpowiedziała, by kiwnąć głową w potwierdzeniu tego, że zdanie matki nadal miało jakieś dla niej znaczenie. Gdzieś w środku chciała jej akceptacji, pogodzenia się z faktem, iż liczyło się dla niej coś więcej niż znalezienie męża i wychowanie gromadki dzieci. Nawet jeśli w obecnym momencie akceptacja ze strony rodziny jawiła się jako niemożliwa. Nie mogła jednak odmówić ziarenka prawdy znajdującego się w jej słowach. Gdyby słuchała rodziny we wszystkim, zapewne już dawno miałaby męża, co najmniej jedno dziecko i jedynie niespełnione, alchemiczne marzenia. Coś, kosztem czegoś, czyż nie? Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało ku eleganckim pantofelkom zdobiącym jej stopy. - Nie żałuję, ale na kolejne pytanie nie jestem w stanie ci odpowiedzieć. - Odpowiedziała ciszej, unikając jej spojrzenia po raz kolejny odczuwając nieprzyjemnego poczucia nie pasowania do określonego obrazka. Ciężkie westchnienie opuściło pierś panny Burroughs, powoli starającej się zapanować nad emocjami. Nie rozumiała tej kwestii. A panna Burrough nie miała już sił, aby dalej tłumaczyć akurat tę kwestię. Jedynie zwykłe: - Przepraszam… - Wyrwało się jedynie z jej ust, nie wiedząc co innego mogłaby powiedzieć, ani jak lepiej wyjaśnić zaistniałą sytuację. ostrożnie otarła łzy, zbierające się na jej buzi.
Chwilę później na twarzy alchemiczki pojawiło się zaskoczenie. Elvira z Keatem? Nie, nie wydawało jej się, aby uzdrowicielkę zainteresował zwykły parszywiec z portu, którego z resztą panna Burroughs nie widziała od długich miesięcy. Drugi brat z którym wiązały ją więzi krwi miał ledwie piętnaście lat… Bystry umysł szybko odnalazł inną osobę, która przedstawiała się jako jej brat. Kąciki jej ust mimowolnie uniosły się na wspomnienie czarodzieja oraz ich małych kłamstewek, uśmiech jednak z pewnością nie pasował do łez oraz zaskoczenia na jej twarzy. - Fuuuj! - Pisnęła, nawet nie chcąc wyobrażać sobie tego, o czym mówiła Elvira. Zbyt dobrze znała Drew, aby nie wiedzieć, jakim potrafił być nicponiem. Srebrny pył obsypał jej głowę, lecz temat udawanego brata wydawał się jednak ciekawszy. - Powinnam być zła, ale chyba bardziej jest mi ciebie szkoda… Co nie zmienia faktu, że to obrzydliwe… - Rumieniec pojawił się na buzi eterycznej alchemiczki. Obrzydliwe nie tylko dlatego, że chodziło o jej brata, ale i przez pryzmat ich ostatniego spotkania. - Och, nawet nie chcę o tym myśleć… Lepiej się przebadaj, ten nicpoń szlaja się po naprawdę dziwnych miejscach. - Doradziła, posyłając jej zmieszane spojrzenie. Drew przykładnym czarodziejem nie był, a panna Burroughs nie rozumiała, co kobiety mogły w nim widzieć, gdyż ich relacja od dawna funkcjonowała na zupełnie innej stopie. Delikatne westchnienie uleciało z jej ust, gdy przez głowę przemknęło wspomnienie wymienianych z nią listów.
- Ten eliksir, o którym Ci pisałam... - Szaroniebieskie spojrzenie błysnęło jak za każdym razem, gdy przyszło jej rozmawiać o swojej pasji. Łzy przestały spływać po jej policzkach - eliksiry zawsze sprawiały, że umysł Frances przenosił całe skupienie właśnie na nie. Alchemiczka zrobiła kilka kroków w kierunku Elviry zmniejszając dzielącą ich odległość. - Nazywa się Rue i jest środkiem wczesnoporonnym. Można go zażyć do czwartego miesiąca ciąży, aby pozbyć się niechcianego dziecka, podany później wywołuje silny krwotok prowadzący do zgonu czarownicy, przez co nie jest to środek w pełni legalny... - Mówiła spokojnie, przyciszonym głosem, chcąc mieć pewność, że jej słowa dotrą jedynie do uszu Elviry. Noszenia oraz wychowywania niechcianego dziecka nie życzyła żadnej kobiecie. - Wiem, jak go przyrządzić. Jeśli kiedykolwiek byś potrzebowała... Daj znać. Pomogę. - Pewność wybrzmiała w głosie panny Burroughs, a smukłe palce wyciągnęły się do jej dłoni, aby zacisnąć się na nich w formie dodania otuchy, jeśli faktycznie by jej potrzebowała. Nie oferowała pomocy każdemu, tym gestem podświadomie chciała przekazać pannie Multon dobre intencje.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jeżeli Frances myślała, że jest jedyną osobą w grupie, która nijak nie miała pojęcia, jak radzić sobie z niuansami towarzyskimi, była w olbrzymim błędzie. Elvira żyła w ten sposób znacznie dłużej od niej - jednakże nie z powodu nieśmiałości i wyobcowania, a ustawicznego zawodu, jaki ludzie sprawiali jej brakiem zrozumienia, odmiennymi priorytetami, dziwacznymi zachowaniami i opiniami, z którymi nigdy nie potrafiła się utożsamić. Wiele lat temu zaczęła wciskać się w samotność, żeby mieć spokój od oczekiwań, czczych dyskusji i gwałtownych emocji, burzących wewnętrzny porządek - emocji, które potrafił wzbudzić w Elvirze wyłącznie drugi człowiek, choć na co dzień do czynienia miała i ze śmiercią, i z wysiłkiem, z wyzwaniami - zamknięta długo w swojej iluzorycznej bańce dystansu psychicznego, niejednokrotnie miała problem nadążać nie tylko za czyimś tokiem myślenia, ale i własnymi na niego reakcjami. Wiedziała na pewno, że Frances rozdrażniła ją koszmarnie, lecz w którym dokładnie miejscu, dlaczego, czego Elvira od niej oczekiwała? - tego chyba sama nie umiałaby stwierdzić.
Miała jednak świadomość, że to już nie były czasy, gdy mogła uciekać i chować się jak tchórz, kiedy sytuacja się komplikowała. Miała tego nie robić; obiecała sobie, że nie będzie, że to niegodne. Była silniejsza od ludzi, mogła im wyjść naprzeciw, przełknąć własne zgorzknienie. Tylko w ten sposób osiągało się więcej, lepiej.
Nie potrzebowała przyjaciół, oni byliby, są, wyłącznie problemem. Chciała jednak sojuszników, ludzi, którym mogłaby powierzać odpowiedzialność. Frances była piekielnie zdolną alchemiczką, o interesująco niskim progu skrupułów, ale najpierw musiała ustawić ją do pionu, by zaczęła reagować tak, jak Elvira tego oczekiwała - tylko wtedy będzie potrafiła jej odpowiedzieć.
- No to miałaś złe wrażenie, nie pierwszy raz zresztą - odparła z wyraźnym zmęczeniem, zastanawiając się, czy Franka zawsze polega tylko na swoim widzimisię i czy to możliwe, by Elvira zachowywała się kiedyś równie irytująco? - Chciałabym powiedzieć, że cię rozumiem, ale bym skłamała. Frances, jak na moje, to ty po prostu odnajdujesz problemy tam, gdzie ich naprawdę nie ma - Wzruszyła ramionami. - Zamiast się gubić i szukać statystyk, trzeba było powiedzieć, że ci się nie podobało. To bym się następnym razem zachowała inaczej. Albo nie przyszła na potrójne spotkanie. - Wcisnęła pięści do kieszeni i kopnęła machinalnie jeden ze stojących na mchu lampioników. Były małe i ładne, magiczne, więc nic nie spłonie, jak ich trochę powywraca. To pomagało rozładować napięcie. - Następnym razem zamiast siedzieć i pisać przemowę, po prostu zapytaj. Albo powiedz, że masz problem, bo ja się, Franka, nie połapuję w tych twoich smutnych minkach. - Westchnęła.
Spojrzała na dziewczynę z ukosa, gdy ta bardzo ostrożnie podjęła temat matki; to delikatne kiwanie główką i uciekanie wzrokiem w bok nie wróżyło najlepiej. Spora szansa, że Burroughs nadal odczuwała dużą zależność do rodziny i choć była młoda, nie będzie to dobrze wpływać na jej samodzielność. Musiała zacząć się otrząsać, obrać własną ścieżkę bez odwracania się co i rusz przez ramię, ale tego problemu Elvira nie miała zamiaru pomagać jej rozwiązywać. Albo poradzi sobie z tym sama albo się potknie. A jeżeli już się potknie, to może wstanie silniejsza. Życzyła jej tego, żeby wzięła się w garść, ale z prowadzenia za rączkę nigdy nie wyrosła żadna godna uznania kobieta. Frances po prostu musiała poradzić sobie sama.
- Nie przepraszaj - ucięła znowu, jak przez mgłę kojarząc, że napisała już o tym w liście. - Nie lubię tego słowa. Przepraszać możesz, jak mi rzeczywiście w życiu namieszasz, tylko wtedy nie spodziewaj się, że mnie to zdoła udobruchać. - Uśmiechnęła się krzywo. - Niczego nie zrobiłaś za co byś mnie miała przepraszać, co najwyżej mi popsułaś humor, ale przeprosiny tego nie cofną. - Elvira nie dostrzegała sensu w grzecznościach, za przewinę wolała dostawać wynagrodzenie, a nie jakieś zlepki słów, które niczego nigdy nie zmieniały.
Dwie próby podjęła, żeby dziewczyna skończyła beczeć; spodziewała się, że więcej nic nie wymyśli, ale na całe szczęście wystarczyło trochę brokatu i pikantna ploteczka. Drugie zadziałało efektywniej, choć dla własnej satysfakcji nie odrywała przez moment spojrzenia od jasnych loków Frances osypanych srebrem. W słabym świetle gasnącego dnia, rozświetlonego mdłym blaskiem lampionów, wyglądała jak półwila.
- Nie przesadzaj. I czemu zła niby? - wymamrotała, słysząc wyrywające się z ust kobiety dźwięki odrazy.
Teraz dopiero przeszło Elvirze przez myśl, że może zwierzanie się było złym pomysłem, ale na dłuższą metę z nich dwóch to chyba ona miała w garści więcej upokarzających sekretów na temat Burroughs. Wspomnienie własnego zachowania przed dwoma miesiącami nadal napawało Elvirę zażenowaniem, błaganie nie leżało przecież w jej naturze, ale choć przez pierwsze tygodnie czuła się koszmarnie, to cały stres zszedł z niej wraz z upływem czasu. Dramatyzowała jak panienka, zawyżała znaczenie błahych rzeczy, a świat się wcale nie skończył. Zapomnieć tylko było jej ciężko, ale kto powiedział, że trzeba. Żenujące pragnienia pozostawały pragnieniami, a tych nie zwykła wypierać.
- Och, no to skoro ja się powinnam przebadać, to może teraz ty również? - rzuciła trochę żartem, trochę ironią, dość mając stania i przysiadając na miękkim mchu. Największy dramat, miała nadzieję, był już zażegnany. - Tylko się nie denerwuj znowu, to był żart. Jestem uzdrowicielem, widzę, co biorę do... - Urwała, zatykając sobie usta przyłożonym do wargi paznokciem, by nie zapędzić się z historią. - Środek wczesnoporonny? - dopytała z wyraźnym zainteresowaniem, krzyżując nogi i robiąc France miejsce obok. Bo chyba nie obrazi ją propozycja siedzenia na ziemi? Tu w pobliżu nie było żadnych ławek. - Wiedziałam, że takie istnieją, do szpitala trafiały nam czarownice z podejrzanym samoistnym poronieniem, ale nie znałam konkretnych eliksirów. No, no, kto by pomyślał? Tobie był kiedyś potrzebny? - zapytała lepkim tonem, podpierając brodę na szczupłych kostkach palców. - Poważnie jednak; dziękuję za ofertę. Mam nadzieję, że nie będzie mi to nigdy przydatne, ale na pewno zapamiętam, że mam do kogo się zwrócić - dodała spokojniej, a potem pozwoliła dziewczynie schwycić się za dłoń. Jeżeli gest ten oznaczał koniec wymyślonego konfliktu, to jak najbardziej się do niego przychylała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Miała jednak świadomość, że to już nie były czasy, gdy mogła uciekać i chować się jak tchórz, kiedy sytuacja się komplikowała. Miała tego nie robić; obiecała sobie, że nie będzie, że to niegodne. Była silniejsza od ludzi, mogła im wyjść naprzeciw, przełknąć własne zgorzknienie. Tylko w ten sposób osiągało się więcej, lepiej.
Nie potrzebowała przyjaciół, oni byliby, są, wyłącznie problemem. Chciała jednak sojuszników, ludzi, którym mogłaby powierzać odpowiedzialność. Frances była piekielnie zdolną alchemiczką, o interesująco niskim progu skrupułów, ale najpierw musiała ustawić ją do pionu, by zaczęła reagować tak, jak Elvira tego oczekiwała - tylko wtedy będzie potrafiła jej odpowiedzieć.
- No to miałaś złe wrażenie, nie pierwszy raz zresztą - odparła z wyraźnym zmęczeniem, zastanawiając się, czy Franka zawsze polega tylko na swoim widzimisię i czy to możliwe, by Elvira zachowywała się kiedyś równie irytująco? - Chciałabym powiedzieć, że cię rozumiem, ale bym skłamała. Frances, jak na moje, to ty po prostu odnajdujesz problemy tam, gdzie ich naprawdę nie ma - Wzruszyła ramionami. - Zamiast się gubić i szukać statystyk, trzeba było powiedzieć, że ci się nie podobało. To bym się następnym razem zachowała inaczej. Albo nie przyszła na potrójne spotkanie. - Wcisnęła pięści do kieszeni i kopnęła machinalnie jeden ze stojących na mchu lampioników. Były małe i ładne, magiczne, więc nic nie spłonie, jak ich trochę powywraca. To pomagało rozładować napięcie. - Następnym razem zamiast siedzieć i pisać przemowę, po prostu zapytaj. Albo powiedz, że masz problem, bo ja się, Franka, nie połapuję w tych twoich smutnych minkach. - Westchnęła.
Spojrzała na dziewczynę z ukosa, gdy ta bardzo ostrożnie podjęła temat matki; to delikatne kiwanie główką i uciekanie wzrokiem w bok nie wróżyło najlepiej. Spora szansa, że Burroughs nadal odczuwała dużą zależność do rodziny i choć była młoda, nie będzie to dobrze wpływać na jej samodzielność. Musiała zacząć się otrząsać, obrać własną ścieżkę bez odwracania się co i rusz przez ramię, ale tego problemu Elvira nie miała zamiaru pomagać jej rozwiązywać. Albo poradzi sobie z tym sama albo się potknie. A jeżeli już się potknie, to może wstanie silniejsza. Życzyła jej tego, żeby wzięła się w garść, ale z prowadzenia za rączkę nigdy nie wyrosła żadna godna uznania kobieta. Frances po prostu musiała poradzić sobie sama.
- Nie przepraszaj - ucięła znowu, jak przez mgłę kojarząc, że napisała już o tym w liście. - Nie lubię tego słowa. Przepraszać możesz, jak mi rzeczywiście w życiu namieszasz, tylko wtedy nie spodziewaj się, że mnie to zdoła udobruchać. - Uśmiechnęła się krzywo. - Niczego nie zrobiłaś za co byś mnie miała przepraszać, co najwyżej mi popsułaś humor, ale przeprosiny tego nie cofną. - Elvira nie dostrzegała sensu w grzecznościach, za przewinę wolała dostawać wynagrodzenie, a nie jakieś zlepki słów, które niczego nigdy nie zmieniały.
Dwie próby podjęła, żeby dziewczyna skończyła beczeć; spodziewała się, że więcej nic nie wymyśli, ale na całe szczęście wystarczyło trochę brokatu i pikantna ploteczka. Drugie zadziałało efektywniej, choć dla własnej satysfakcji nie odrywała przez moment spojrzenia od jasnych loków Frances osypanych srebrem. W słabym świetle gasnącego dnia, rozświetlonego mdłym blaskiem lampionów, wyglądała jak półwila.
- Nie przesadzaj. I czemu zła niby? - wymamrotała, słysząc wyrywające się z ust kobiety dźwięki odrazy.
Teraz dopiero przeszło Elvirze przez myśl, że może zwierzanie się było złym pomysłem, ale na dłuższą metę z nich dwóch to chyba ona miała w garści więcej upokarzających sekretów na temat Burroughs. Wspomnienie własnego zachowania przed dwoma miesiącami nadal napawało Elvirę zażenowaniem, błaganie nie leżało przecież w jej naturze, ale choć przez pierwsze tygodnie czuła się koszmarnie, to cały stres zszedł z niej wraz z upływem czasu. Dramatyzowała jak panienka, zawyżała znaczenie błahych rzeczy, a świat się wcale nie skończył. Zapomnieć tylko było jej ciężko, ale kto powiedział, że trzeba. Żenujące pragnienia pozostawały pragnieniami, a tych nie zwykła wypierać.
- Och, no to skoro ja się powinnam przebadać, to może teraz ty również? - rzuciła trochę żartem, trochę ironią, dość mając stania i przysiadając na miękkim mchu. Największy dramat, miała nadzieję, był już zażegnany. - Tylko się nie denerwuj znowu, to był żart. Jestem uzdrowicielem, widzę, co biorę do... - Urwała, zatykając sobie usta przyłożonym do wargi paznokciem, by nie zapędzić się z historią. - Środek wczesnoporonny? - dopytała z wyraźnym zainteresowaniem, krzyżując nogi i robiąc France miejsce obok. Bo chyba nie obrazi ją propozycja siedzenia na ziemi? Tu w pobliżu nie było żadnych ławek. - Wiedziałam, że takie istnieją, do szpitala trafiały nam czarownice z podejrzanym samoistnym poronieniem, ale nie znałam konkretnych eliksirów. No, no, kto by pomyślał? Tobie był kiedyś potrzebny? - zapytała lepkim tonem, podpierając brodę na szczupłych kostkach palców. - Poważnie jednak; dziękuję za ofertę. Mam nadzieję, że nie będzie mi to nigdy przydatne, ale na pewno zapamiętam, że mam do kogo się zwrócić - dodała spokojniej, a potem pozwoliła dziewczynie schwycić się za dłoń. Jeżeli gest ten oznaczał koniec wymyślonego konfliktu, to jak najbardziej się do niego przychylała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Panna Burroughs nie odpowiedziała na słowa, dotyczące jej złego wrażenia. Nie była w stanie nic poradzić, iż w taki, a nie inny sposób odebrała zachowanie Elviry. Nie była również w stanie nic poradzić na fakt, iż jej spojrzenie na świat znacznie różniło się o spojrzenia Multon, gdzieś w środku posiadając wątpliwości, czy kiedykolwiek uda im się znaleźć grunt, na którym przyjdzie im się porozumieć. Każde kolejne słowo, padające z ust dziewczyny sprawiało, że Frances zaczynała mieć wątpliwości, aby udało im się dogadać podczas wspólnego projektu. I zapewne minie sporo czasu, nim panna Burroughs zdecyduje się wysunąć jakąkolwiek propozycję w kierunku Elviry…
- To, że dla Ciebie coś nie jest problemem nie oznacza, że ktoś inny tego tak nie odbiera. Przykro mi, że mnie nie rozumiesz, nie potrafię jednak tego wszystkiego wytłumaczyć ci w lepszy sposób. - Odpowiedziała obojętnej, powoli tracąc siły na dalsze próby wytłumaczenia sytuacji. Sądziła, że Multon zrozumie. Tego jednak nie zrobiła i nie dało się tego zmienić. - Dobrze, jeśli dojdzie do następnego razu, będę pytać. - Dodała po chwili, powoli odnajdując drogę do spokoju. Zapewne panna Burroughs w przeciągu kilku następnych dni pożałuje spotkania, jakie miało tu miejsce uważając je za niedostateczne rozwiązanie sytuacji, która chyba tylko w jej spojrzeniu jawiła się jako pewien problem. I jedynie czas będzie w stanie pokazać, czy tym dwóm blondynkom przyjdzie się do gadać na dłużej oraz zaangażować we wspólne projekty, czy też nie.
Frances nie posiadała większych problemów z samodzielnością. Jeszcze gdy przyszło jej mieszkać w dokach, większość obowiązków oraz odpowiedzialności spadała na jej wątłe ramiona. Tym, z czym eteryczna blondynka posiadała problem, była akceptacja. Od momentu wyprowadzenia się z portowego brudu pozostała zupełnie sama w tym wielkim świecie, z każdej strony naciskana do zmiany swojego postępowania bądź planów dotyczących jej przyszłości. Nie ufała jednak Elvirze na tyle, aby otworzyć się i wyznać to, co znane było jedynie jej rycerzowi bez lśniącej zbroi… Nawet w jego przypadku, nie zdradziła jednak wszystkich szczegółów.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy kolejne słowa opuściły usta uzdrowicielki.
- Nie tylko Tobie, ale zapamiętam Twoje słowa. - Odpowiedziała, unosząc kąciki ust w delikatnym uśmiechu Frances nie widziała sensu, aby dalej drążyć temat. Srebrny pył opadł na jasne pukle oraz jej ramiona migocząc w mdłym blasku lamp porozstawianych w alejce. Panna Burroughs czuła, że emocje przyjemnie oddalają się, pozwalając ponownie schować się jej za przybieranymi od dawna maskami.
- Nie przesadzam, to jest obrzydliwe. - Mruknęła, wywracając szaroniebieskim spojrzeniem. W tej kwestii, raczej nie przyjdzie jej zmienić zdania. - Bo to mój brat? Ech, masz rodzeństwo? Jeśli nie, pewnie nie zrozumiesz… - Odpowiedziała, w jej głosie nie słychać jednak było jakiejkolwiek pogardy. Panna Burroughs, po za przygarniętym przez siebie Drew posiadała starszego brata, niezainteresowanego jej istnieniem, ale i dwójkę młodszego rodzeństwa. I nie była w stanie opisać tych uczuć prostymi słowami.
Malinowe usta wykrzywiły się w wyrazie niezadowolenia.
- Nie lubię takich żartów, Elviro. Nie śmieszą mnie i źle mi się kojarzą. - Wtrąciła spokojnie, mając nadzieję, że uzdrowicielka chociaż odrobinę weźmie do siebie jej słowa. - Przestań! Nie chcę słyszeć żadnych, chociaż najmniejszych szczegółów! To trochę tak, jakby słuchać o podobnych wyczynach rodziców… - Dodała, z odrobiną rozbawienia w głosie. Cóż, jeśli panna Multon chciała podzielić się z kimś szczegółami tamtego wydarzenia, musiała znaleźć kogoś innego. -Nie mów mu nic. Proszę. - Wtrąciła jeszcze, nim przyszło im przejść do kolejnej kwestii. Ostrożnie przysiadła na mchu obok Elviry, odruchowo poprawiając materiał sukienki, by nie odsłaniał koronki pończoch, okrywających jej nogi.
- Mi? Nie, nigdy nie był mi potrzebny. Zwykłam unikać sytuacji, które przynoszą takie skutki… - Szaroniebieskie spojrzenie na chwilę uciekło gdzieś w bok. Temat nadal jawił jej się jako niewygodny oraz odrobinę niezręczny, zwłaszcza bez procentów w organizmie. - Wiesz, gdzie wysłać sowy. - Odpowiedziała spokojnie, na chwilę mocniej zaciskając palce na dłoni Elviry. Po chwili zabrała dłoń, układając ją gdzieś, na materii swojej sukni. Konflikt zdawał się rozpłynąć w powietrzu, pozostawiając we Frances zmęczenie, nie tylko emocjami.
Panna Burroughs przysłoniła dłonią usta, gdy krótkie ziewnięcie wyrwało się z jej ust.
- Och, wybacz. Nowa praca mnie wykańcza do granic możliwości, od dwóch dni funkcjonuję dzięki eliksirowi przebudzenia mieszanemu z kawą… - Rzuciła z odrobiną rozbawienia w głosie, posyłając w jej kierunku delikatny uśmiech. Profesor Lacework był wymagający, a we wszystkich jego wymaganiach Frances nie raz brakowało czasu, aby porządnie się wyspać. Korciło, aby oprzeć pokrytą srebrnym pyłem głowę o ramię uzdrowicielki i zwyczajnie zasnąć, szybko jednak odsunęła od siebie wszelkie pokusy.
- To, że dla Ciebie coś nie jest problemem nie oznacza, że ktoś inny tego tak nie odbiera. Przykro mi, że mnie nie rozumiesz, nie potrafię jednak tego wszystkiego wytłumaczyć ci w lepszy sposób. - Odpowiedziała obojętnej, powoli tracąc siły na dalsze próby wytłumaczenia sytuacji. Sądziła, że Multon zrozumie. Tego jednak nie zrobiła i nie dało się tego zmienić. - Dobrze, jeśli dojdzie do następnego razu, będę pytać. - Dodała po chwili, powoli odnajdując drogę do spokoju. Zapewne panna Burroughs w przeciągu kilku następnych dni pożałuje spotkania, jakie miało tu miejsce uważając je za niedostateczne rozwiązanie sytuacji, która chyba tylko w jej spojrzeniu jawiła się jako pewien problem. I jedynie czas będzie w stanie pokazać, czy tym dwóm blondynkom przyjdzie się do gadać na dłużej oraz zaangażować we wspólne projekty, czy też nie.
Frances nie posiadała większych problemów z samodzielnością. Jeszcze gdy przyszło jej mieszkać w dokach, większość obowiązków oraz odpowiedzialności spadała na jej wątłe ramiona. Tym, z czym eteryczna blondynka posiadała problem, była akceptacja. Od momentu wyprowadzenia się z portowego brudu pozostała zupełnie sama w tym wielkim świecie, z każdej strony naciskana do zmiany swojego postępowania bądź planów dotyczących jej przyszłości. Nie ufała jednak Elvirze na tyle, aby otworzyć się i wyznać to, co znane było jedynie jej rycerzowi bez lśniącej zbroi… Nawet w jego przypadku, nie zdradziła jednak wszystkich szczegółów.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy kolejne słowa opuściły usta uzdrowicielki.
- Nie tylko Tobie, ale zapamiętam Twoje słowa. - Odpowiedziała, unosząc kąciki ust w delikatnym uśmiechu Frances nie widziała sensu, aby dalej drążyć temat. Srebrny pył opadł na jasne pukle oraz jej ramiona migocząc w mdłym blasku lamp porozstawianych w alejce. Panna Burroughs czuła, że emocje przyjemnie oddalają się, pozwalając ponownie schować się jej za przybieranymi od dawna maskami.
- Nie przesadzam, to jest obrzydliwe. - Mruknęła, wywracając szaroniebieskim spojrzeniem. W tej kwestii, raczej nie przyjdzie jej zmienić zdania. - Bo to mój brat? Ech, masz rodzeństwo? Jeśli nie, pewnie nie zrozumiesz… - Odpowiedziała, w jej głosie nie słychać jednak było jakiejkolwiek pogardy. Panna Burroughs, po za przygarniętym przez siebie Drew posiadała starszego brata, niezainteresowanego jej istnieniem, ale i dwójkę młodszego rodzeństwa. I nie była w stanie opisać tych uczuć prostymi słowami.
Malinowe usta wykrzywiły się w wyrazie niezadowolenia.
- Nie lubię takich żartów, Elviro. Nie śmieszą mnie i źle mi się kojarzą. - Wtrąciła spokojnie, mając nadzieję, że uzdrowicielka chociaż odrobinę weźmie do siebie jej słowa. - Przestań! Nie chcę słyszeć żadnych, chociaż najmniejszych szczegółów! To trochę tak, jakby słuchać o podobnych wyczynach rodziców… - Dodała, z odrobiną rozbawienia w głosie. Cóż, jeśli panna Multon chciała podzielić się z kimś szczegółami tamtego wydarzenia, musiała znaleźć kogoś innego. -Nie mów mu nic. Proszę. - Wtrąciła jeszcze, nim przyszło im przejść do kolejnej kwestii. Ostrożnie przysiadła na mchu obok Elviry, odruchowo poprawiając materiał sukienki, by nie odsłaniał koronki pończoch, okrywających jej nogi.
- Mi? Nie, nigdy nie był mi potrzebny. Zwykłam unikać sytuacji, które przynoszą takie skutki… - Szaroniebieskie spojrzenie na chwilę uciekło gdzieś w bok. Temat nadal jawił jej się jako niewygodny oraz odrobinę niezręczny, zwłaszcza bez procentów w organizmie. - Wiesz, gdzie wysłać sowy. - Odpowiedziała spokojnie, na chwilę mocniej zaciskając palce na dłoni Elviry. Po chwili zabrała dłoń, układając ją gdzieś, na materii swojej sukni. Konflikt zdawał się rozpłynąć w powietrzu, pozostawiając we Frances zmęczenie, nie tylko emocjami.
Panna Burroughs przysłoniła dłonią usta, gdy krótkie ziewnięcie wyrwało się z jej ust.
- Och, wybacz. Nowa praca mnie wykańcza do granic możliwości, od dwóch dni funkcjonuję dzięki eliksirowi przebudzenia mieszanemu z kawą… - Rzuciła z odrobiną rozbawienia w głosie, posyłając w jej kierunku delikatny uśmiech. Profesor Lacework był wymagający, a we wszystkich jego wymaganiach Frances nie raz brakowało czasu, aby porządnie się wyspać. Korciło, aby oprzeć pokrytą srebrnym pyłem głowę o ramię uzdrowicielki i zwyczajnie zasnąć, szybko jednak odsunęła od siebie wszelkie pokusy.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie było sensu zaprzeczać, że ich charaktery zbudowano na różnych fundamentach - tam, gdzie Frances była wrażliwa i otwarta na atak, tam Elvira odznaczała się wykutą z kamienia i lodu, toporną niemal obojętnością. Gdy natomiast przychodziło do poszukiwania konsensusu, podejmowania inicjatywy, Burroughs było do tego bliżej; więcej miała w sobie samozaparcia i ofiarności, aby wystawić się na pierwszy front zgubnego zaangażowania. Multon nie potrafiła działać w ten sposób, myśleć o innych ludziach, brać do siebie ich opinii, uczuć - parła po trupach do celu, a jeżeli coś przestawało jej odpowiadać, wolała w pełni odepchnąć to od siebie niż choćby próbować narzucić refleksję.
Myślałby kto, że przy tylu różnicach nie powinny brać pod uwagę współpracy, lecz przecież wciąż, ponad wszystko, łączyła je jedna cecha. Pragnienie zdobywania wiedzy, rozwijania umiejętności, także tych tajnych, nieczystych, samodoskonalenia bez względu na cenę. I obie przyzwyczajone były do tego, że ludzie nie nawykli rozumieć ich zachowania, nadganiać ich toku myślenia - obie wiodły życie skąpane w cieniach, gdzie towarzystwo innych miało niższy priorytet od pragmatyzmu. Może w ten właśnie sposób będą w stanie się znieść, zbudować nowy projekt na gruncie użyźnionym łzami i pretensją.
Elvira nie miała pojęcia - bo, jak sama na głos przyznała, nie potrafiła postawić się na miejscu Frances. Była jednak zdolna zobaczyć w tym wszystkim siebie, była zdolna uznać, że na dłuższą metę alchemiczka wcale jej tak usilnie nie drażni. To musiało wystarczyć. Zbyt wielkie odczuwała zmęczenie, by zaprzątać sobie tym myśli. Nie dzisiaj. Dość już dramatów i kłótni.
Jeszcze przyjdzie pora na to, by ustalać, planować i knuć - wtedy, gdy opadną emocje, nie tylko Frances, ale, jak zaskakująco, również jej własne.
- Cieszę się, że to ustalone - wyznała sucho, przysiadając na mchu i przesuwając dłońmi po jego miękkiej, wilgotnej fakturze. Najchętniej by sobie znów zapaliła, ale trzy papierosy pod rząd to chyba zbyt wiele, nawet jak na nią. - Nie gadaj, wiem, że Macnair nie jest twoim prawdziwym bratem. Nie wiem jednak, czemu bawicie się w tę grę dalej. Coś ci to daje? - zapytała ze szczerym zainteresowaniem, bo tak jak Franka nie umiała sobie wyobrazić seksu z tym facetem, tak Elvira kompletnie nie potrafiła pojąć, jak ktoś tak wrażliwy i delikatny był w stanie spędzać czas w jego towarzystwie i nie zwariować. Elvira nie miała rodzeństwa, ale jakby sobie miała wymarzyć idealnego brata, to Drew byłby absolutnie ostatnim wzorem, który przyszedłby jej na myśl. - Ja jestem jedynaczką.
Rumieńce rozdrażnienia nie zniknęły jeszcze całkiem z jej chudych policzków, ale widok Frances poddenerwowanej i zażenowanej czymś tak prostym poprawił jej humor na tyle, że wąskie usta wygięły się w końcu w uśmiechu półironicznym, ale szczerym, pozbawionym złośliwości.
- Dobra, dobra. Przestanę. Spróbuję przynajmniej. - Uniosła brew, nie dodając, że w dniu, w którym spotkały się nad stawem, wcale nie wyglądało to tak, jakby Frances miała mieć złe wspomnienia. Być może wciąż potrzebowała czasu, żeby je przetrawić, wszak nie minął nawet miesiąc. - Przypadkiem mi się wyrwało, nie panikuj. - Westchnęła, odgarniając włosy na ramiona. - Rodziców? To jest dopiero obrzydliwe... - Zmarszczyła brwi, odpędzając od siebie samo wyobrażenie starej Miriam Multon i... ugh. Aż się wzdrygnęła.
Na prośbę o to, aby nic Drew nie powtarzać, jedynie skinęła głową z nieznacznym wzruszeniem ramion. Nie wydawało jej się, aby w najbliższym czasie miała chęć zaczynać z nim temat jego domniemanej siostry, ale nie zwykła składać obietnic milczenia. Zwłaszcza takich, których nie była przekonana, że dotrzyma. Nie mając jednak, przynajmniej na razie, zamiaru się zwierzać, nie powiedziała również niczego przeciwnego.
Uśmiechnęła się krzywo, wcale nie przekonana, czy Burroughs tak bardzo zwykła unikać sytuacji ryzykujących zajściem w ciążę, ale odpuściła sobie komentarz. Wieczór był wszak ciepły i przyjemny, lampiony, które początkiem zajadle katowała, teraz zdały się potęgować senne rozluźnienie. Nie mając pewności, ile jeszcze potrwa to spotkanie ani się też specjalnie nie śpiesząc, Elvira zrzuciła wierzchnie okrycie z ramion i rozłożyła je na mchu, aby się na nim położyć. Miejsca było sporo, nie zamierzała jednak zachęcać. Z ramionami skrzyżowanymi za głową, obserwowała czerwieniejące niebo przez na wpół przymknięte powieki.
- Dziękuję - stwierdziła wreszcie, mając na myśli ofertę kontaktu, a potem parsknęła cicho, gdy z ust kobiety wyrwało się ziewnięcie. - Jako uzdrowiciel powinnam cię skarcić. Nadużywanie eliksiru przebudzenia w dłuższej perspektywie źle wpływa na koncentrację i może potęgować bóle głowy. Ale to jakby charłak przyganiał szlamie. Obie wiemy, że alchemicy i uzdrowiciele to najbardziej niedospane osoby w szpitalu. - Rozciągnęła się, krzyżując nogi w kolanach. - Mów co robisz w tej nowej pracy. - Miała zamiar zapytać, ale w jej ustach zabrzmiało to bardziej na polecenie. Nie do końca pewnie czuła się w tych wszystkich koleżeńskich gadkach, ale szczerze chciała podtrzymać rozmowę, jakkolwiek słabo by jej to nie wychodziło.
Odkąd w alei zrobiło się ciszej, sama poczuła się tak, jakby mogła zasnąć, choć - co oczywiste - nie zamierzała sobie na to pozwalać. Nie przez wstyd. Dla bezpieczeństwa.
Myślałby kto, że przy tylu różnicach nie powinny brać pod uwagę współpracy, lecz przecież wciąż, ponad wszystko, łączyła je jedna cecha. Pragnienie zdobywania wiedzy, rozwijania umiejętności, także tych tajnych, nieczystych, samodoskonalenia bez względu na cenę. I obie przyzwyczajone były do tego, że ludzie nie nawykli rozumieć ich zachowania, nadganiać ich toku myślenia - obie wiodły życie skąpane w cieniach, gdzie towarzystwo innych miało niższy priorytet od pragmatyzmu. Może w ten właśnie sposób będą w stanie się znieść, zbudować nowy projekt na gruncie użyźnionym łzami i pretensją.
Elvira nie miała pojęcia - bo, jak sama na głos przyznała, nie potrafiła postawić się na miejscu Frances. Była jednak zdolna zobaczyć w tym wszystkim siebie, była zdolna uznać, że na dłuższą metę alchemiczka wcale jej tak usilnie nie drażni. To musiało wystarczyć. Zbyt wielkie odczuwała zmęczenie, by zaprzątać sobie tym myśli. Nie dzisiaj. Dość już dramatów i kłótni.
Jeszcze przyjdzie pora na to, by ustalać, planować i knuć - wtedy, gdy opadną emocje, nie tylko Frances, ale, jak zaskakująco, również jej własne.
- Cieszę się, że to ustalone - wyznała sucho, przysiadając na mchu i przesuwając dłońmi po jego miękkiej, wilgotnej fakturze. Najchętniej by sobie znów zapaliła, ale trzy papierosy pod rząd to chyba zbyt wiele, nawet jak na nią. - Nie gadaj, wiem, że Macnair nie jest twoim prawdziwym bratem. Nie wiem jednak, czemu bawicie się w tę grę dalej. Coś ci to daje? - zapytała ze szczerym zainteresowaniem, bo tak jak Franka nie umiała sobie wyobrazić seksu z tym facetem, tak Elvira kompletnie nie potrafiła pojąć, jak ktoś tak wrażliwy i delikatny był w stanie spędzać czas w jego towarzystwie i nie zwariować. Elvira nie miała rodzeństwa, ale jakby sobie miała wymarzyć idealnego brata, to Drew byłby absolutnie ostatnim wzorem, który przyszedłby jej na myśl. - Ja jestem jedynaczką.
Rumieńce rozdrażnienia nie zniknęły jeszcze całkiem z jej chudych policzków, ale widok Frances poddenerwowanej i zażenowanej czymś tak prostym poprawił jej humor na tyle, że wąskie usta wygięły się w końcu w uśmiechu półironicznym, ale szczerym, pozbawionym złośliwości.
- Dobra, dobra. Przestanę. Spróbuję przynajmniej. - Uniosła brew, nie dodając, że w dniu, w którym spotkały się nad stawem, wcale nie wyglądało to tak, jakby Frances miała mieć złe wspomnienia. Być może wciąż potrzebowała czasu, żeby je przetrawić, wszak nie minął nawet miesiąc. - Przypadkiem mi się wyrwało, nie panikuj. - Westchnęła, odgarniając włosy na ramiona. - Rodziców? To jest dopiero obrzydliwe... - Zmarszczyła brwi, odpędzając od siebie samo wyobrażenie starej Miriam Multon i... ugh. Aż się wzdrygnęła.
Na prośbę o to, aby nic Drew nie powtarzać, jedynie skinęła głową z nieznacznym wzruszeniem ramion. Nie wydawało jej się, aby w najbliższym czasie miała chęć zaczynać z nim temat jego domniemanej siostry, ale nie zwykła składać obietnic milczenia. Zwłaszcza takich, których nie była przekonana, że dotrzyma. Nie mając jednak, przynajmniej na razie, zamiaru się zwierzać, nie powiedziała również niczego przeciwnego.
Uśmiechnęła się krzywo, wcale nie przekonana, czy Burroughs tak bardzo zwykła unikać sytuacji ryzykujących zajściem w ciążę, ale odpuściła sobie komentarz. Wieczór był wszak ciepły i przyjemny, lampiony, które początkiem zajadle katowała, teraz zdały się potęgować senne rozluźnienie. Nie mając pewności, ile jeszcze potrwa to spotkanie ani się też specjalnie nie śpiesząc, Elvira zrzuciła wierzchnie okrycie z ramion i rozłożyła je na mchu, aby się na nim położyć. Miejsca było sporo, nie zamierzała jednak zachęcać. Z ramionami skrzyżowanymi za głową, obserwowała czerwieniejące niebo przez na wpół przymknięte powieki.
- Dziękuję - stwierdziła wreszcie, mając na myśli ofertę kontaktu, a potem parsknęła cicho, gdy z ust kobiety wyrwało się ziewnięcie. - Jako uzdrowiciel powinnam cię skarcić. Nadużywanie eliksiru przebudzenia w dłuższej perspektywie źle wpływa na koncentrację i może potęgować bóle głowy. Ale to jakby charłak przyganiał szlamie. Obie wiemy, że alchemicy i uzdrowiciele to najbardziej niedospane osoby w szpitalu. - Rozciągnęła się, krzyżując nogi w kolanach. - Mów co robisz w tej nowej pracy. - Miała zamiar zapytać, ale w jej ustach zabrzmiało to bardziej na polecenie. Nie do końca pewnie czuła się w tych wszystkich koleżeńskich gadkach, ale szczerze chciała podtrzymać rozmowę, jakkolwiek słabo by jej to nie wychodziło.
Odkąd w alei zrobiło się ciszej, sama poczuła się tak, jakby mogła zasnąć, choć - co oczywiste - nie zamierzała sobie na to pozwalać. Nie przez wstyd. Dla bezpieczeństwa.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Panna Burroughs rzuciła towarzyszce zaciekawione spojrzenie.
- Wiesz? - Spytała, wyraźnie zaskoczona tym faktem, z drugiej jednak strony, jeśli w jakikolwiek sposób była blisko z Drew, temu mogło się co nieco wymsknąć. I nie wiedziała jeszcze, czy ma mu to za złe czy wręcz przeciwnie. Ciepły, szczery uśmiech pojawił się na buzi eterycznego dziewczęcia na wspomnienie Drew oraz całej sytuacji, w jakiej doszło do zawiązania fałszywego powiązania krwi. - Drew… Znamy się od dawna. Współpracujemy, na swój dziwny sposób udało nam się zaprzyjaźnić… I na swój dziwny sposób o mnie dba. - Zaczęła ciepłym tonem, nie widząc nic dziwnego w uchyleniu rąbka tajemnicy. Wiedziała, że gdyby ktoś jej zagrażał, Drew z pewnością by jej pomógł. - Jak wspominałam, w lutym moja mama postanowiła zadbać o moje… życie uczuciowe. Zgłosiła mnie do konkursu na walentynkową randkę w ciemno i przyszło mi go wygrać. Tak poznałam Dudley’a, był całkiem miły… Spotkaliśmy się kilka razy na herbacie czy w bibliotece, nic więcej - Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy przypomniała sobie rozczarowanie, jakim okazał się młody Scheridan. - Pewnego dnia odwiedził mnie, żeby przynieść mi kilka książek ze swojej biblioteczki, jeszcze jak mieszkałam w porcie. Traf chciał, że akurat był u mnie Drew. Dudley od razu uznał, że to mój starszy brat… Mój prawdziwy brat nie jest kimś, kim można by się chwalić, Drew uznał sytuację za zabawną… więc uznaliśmy, że nie będziemy go wyprowadzać z błędu. Nie powiem, trochę się z tego pośmialiśmy, a teraz… Och, to taki niewielki żarcik między nami. - Dokończyła opowiastkę, nie będąc jednak pewną, czy panna Multon zrozumie pełnię ich relacji. Z resztą, Frances była niemal pewna, iż jej zrozumienie nie było nikomu z wymienionych potrzebne. Wystarczyło, że ona potrafiła dogadać się z Drew… A z Elvirą może kiedyś uda jej się dojść do porozumienia, nawet jeśli chwilowo zdawało jej się to naprawdę odległe.
Ciche westchnienie uleciało z piersi panny Burroughs.
- Nie panikuję, lecz informuję, że podobne żarty nie wpasowują się w ramy mojego humoru i niezmiernie źle mi się kojarzą. - Odpowiedziała jedynie, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Informowała, aby w przyszłości uniknąć kolejnych sporów bądź nieporozumień. W końcu, świadomość pewnych kwestii powinna ułatwić im znalezienie wspólnego języka… Albo chociaż przestrzeni, na której uda im się dogadać.
Szaroniebieskie spojrzenie na chwilę powiodło ku Elvirze, wygodnie rozkładającej się na swojej szacie. I przez chwilę korciło, aby do niej dołączyć, panna Burroughs nie czuła się jeszcze w pełni swobodnie w towarzystwie uzdrowicielki. Oparła się jedynie o chropowatą korę drzewa, przekręcając jasną twarzyczkę tak, by widzieć dziewczynę.
– Powinnaś. Nawet szef co chwila upomina mnie, że powinnam zadbać o sen, ale jakoś… Za dużo teorii krąży mi pogłowie. - Wyjaśniła, a kąciki malinowych ust uniosły się delikatnie ku górze. Uwielbiała nową pracę, jednak odnalezienie odpowiedniego balansu bywało dla niej problemem. Wahanie pojawiło się na jej buzi, widniało na niej jednak przez chwilę. Nie było wszak sensu ukrywać nowego miejsca zatrudnienia.
- Jestem asystentką wybitnego profesora alchemii. Mistrz Lacework chce przekazać mi całą swoją wiedzę, ponoć ma problemy ze zdrowiem i uważa, że mam potencjał… Zaproponował mi posadę na początku sierpnia. Całe dnie spędzam więc na badaniu eliksirów, tworzeniu nowych receptur, poszukiwaniu nowych możliwości, wykonywaniu dziwnych zadań oraz nauce. Spędzam więcej czasu nad pergaminem i w księgach niż przed owutemami… - Duma wybrzmiewała w głosie eterycznego dziewczęcia. Nie łatwo było otrzymać podobną posadę, zwłaszcza będąc kobietą w tak niepewnych czasach. I zapewne dlatego, robiła wszystko, aby udowodnić Aegisowi iż nie pomylił się względem niej.
Szare spojrzenie przeniosło się z buzi Elviry na zachodzące słońce.
- Wiesz? - Spytała, wyraźnie zaskoczona tym faktem, z drugiej jednak strony, jeśli w jakikolwiek sposób była blisko z Drew, temu mogło się co nieco wymsknąć. I nie wiedziała jeszcze, czy ma mu to za złe czy wręcz przeciwnie. Ciepły, szczery uśmiech pojawił się na buzi eterycznego dziewczęcia na wspomnienie Drew oraz całej sytuacji, w jakiej doszło do zawiązania fałszywego powiązania krwi. - Drew… Znamy się od dawna. Współpracujemy, na swój dziwny sposób udało nam się zaprzyjaźnić… I na swój dziwny sposób o mnie dba. - Zaczęła ciepłym tonem, nie widząc nic dziwnego w uchyleniu rąbka tajemnicy. Wiedziała, że gdyby ktoś jej zagrażał, Drew z pewnością by jej pomógł. - Jak wspominałam, w lutym moja mama postanowiła zadbać o moje… życie uczuciowe. Zgłosiła mnie do konkursu na walentynkową randkę w ciemno i przyszło mi go wygrać. Tak poznałam Dudley’a, był całkiem miły… Spotkaliśmy się kilka razy na herbacie czy w bibliotece, nic więcej - Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy przypomniała sobie rozczarowanie, jakim okazał się młody Scheridan. - Pewnego dnia odwiedził mnie, żeby przynieść mi kilka książek ze swojej biblioteczki, jeszcze jak mieszkałam w porcie. Traf chciał, że akurat był u mnie Drew. Dudley od razu uznał, że to mój starszy brat… Mój prawdziwy brat nie jest kimś, kim można by się chwalić, Drew uznał sytuację za zabawną… więc uznaliśmy, że nie będziemy go wyprowadzać z błędu. Nie powiem, trochę się z tego pośmialiśmy, a teraz… Och, to taki niewielki żarcik między nami. - Dokończyła opowiastkę, nie będąc jednak pewną, czy panna Multon zrozumie pełnię ich relacji. Z resztą, Frances była niemal pewna, iż jej zrozumienie nie było nikomu z wymienionych potrzebne. Wystarczyło, że ona potrafiła dogadać się z Drew… A z Elvirą może kiedyś uda jej się dojść do porozumienia, nawet jeśli chwilowo zdawało jej się to naprawdę odległe.
Ciche westchnienie uleciało z piersi panny Burroughs.
- Nie panikuję, lecz informuję, że podobne żarty nie wpasowują się w ramy mojego humoru i niezmiernie źle mi się kojarzą. - Odpowiedziała jedynie, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Informowała, aby w przyszłości uniknąć kolejnych sporów bądź nieporozumień. W końcu, świadomość pewnych kwestii powinna ułatwić im znalezienie wspólnego języka… Albo chociaż przestrzeni, na której uda im się dogadać.
Szaroniebieskie spojrzenie na chwilę powiodło ku Elvirze, wygodnie rozkładającej się na swojej szacie. I przez chwilę korciło, aby do niej dołączyć, panna Burroughs nie czuła się jeszcze w pełni swobodnie w towarzystwie uzdrowicielki. Oparła się jedynie o chropowatą korę drzewa, przekręcając jasną twarzyczkę tak, by widzieć dziewczynę.
– Powinnaś. Nawet szef co chwila upomina mnie, że powinnam zadbać o sen, ale jakoś… Za dużo teorii krąży mi pogłowie. - Wyjaśniła, a kąciki malinowych ust uniosły się delikatnie ku górze. Uwielbiała nową pracę, jednak odnalezienie odpowiedniego balansu bywało dla niej problemem. Wahanie pojawiło się na jej buzi, widniało na niej jednak przez chwilę. Nie było wszak sensu ukrywać nowego miejsca zatrudnienia.
- Jestem asystentką wybitnego profesora alchemii. Mistrz Lacework chce przekazać mi całą swoją wiedzę, ponoć ma problemy ze zdrowiem i uważa, że mam potencjał… Zaproponował mi posadę na początku sierpnia. Całe dnie spędzam więc na badaniu eliksirów, tworzeniu nowych receptur, poszukiwaniu nowych możliwości, wykonywaniu dziwnych zadań oraz nauce. Spędzam więcej czasu nad pergaminem i w księgach niż przed owutemami… - Duma wybrzmiewała w głosie eterycznego dziewczęcia. Nie łatwo było otrzymać podobną posadę, zwłaszcza będąc kobietą w tak niepewnych czasach. I zapewne dlatego, robiła wszystko, aby udowodnić Aegisowi iż nie pomylił się względem niej.
Szare spojrzenie przeniosło się z buzi Elviry na zachodzące słońce.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Leżenie na mchu było podejrzanie przyjemne, aż nie mogła przypomnieć sobie, kiedy w czasie tego cholernie pracowitego sierpnia miała czas położyć się w ten sposób i oglądać niebo. To nie tak, że nie wypoczywała wcale, miała wszak w Boreham wygodną sypialnię, a w mieszkaniu na Pokątnej dogodnie zaopatrzony barek; choć jednak relaks na świeżym powietrzu był dla niej rzadką i wątłą przyjemnością od zawsze, nawykła czerpać z obserwowania gwiazd. Nocą po dyżurze, wracając do domu pustymi chodnikami albo siedząc na parapecie z gołymi stopami podpartymi na chropowatej ścianie kamienicy, książką na kolanach. Nie żeby doceniała piękno natury, nie była tak tkliwa, ale był w tym wszystkim jakiś spokój, jakaś tajemnicza przyjemność w zdaniu sobie sprawy z ogromu nieboskłonu. Może powinna wrócić do astronomii? Swego czasu czytanie astrologicznych nowości umilało jej wolne chwile. Nie miała ich tak wiele jak dawniej, lecz wciąż.
- To oczywiste - Mimo niesprzyjającej pozycji zdołała wzruszyć ramieniem; jej głos stał się miększy, mniej napastliwy. Nie był to jednak objaw sympatii, co najwyżej zmęczenia. Aż uniosła brwi, gdy kątem oka spostrzegła uśmiech na bladej twarzy Frances. Kto się uśmiechał w ten sposób na wspomnienie Macnaira? Merlinie, ile jeszcze o tej dziewczynie nie wiedziała? - Dba o ciebie - powtórzyła cicho, trochę z ironią, a trochę zazdrośnie, bo jakoś nie chciało jej się w to wierzyć.
Historia z poznaniem Sheridana była dość zabawna, by z piersi Elviry wyrwało się krótkie prychnięcie, można by rzec przypominające śmiech. Więcej nie byłaby zdolna z siebie wydusić.
- Nie obraź się tym razem, ale twoja matka jest koszmarna. Jakby moja zrobiła coś takiego, to bym się jej wyrzekła - Wcale nie żartowała. - I współczuję za Sheridana. Też go miałam okazję poznać. Zasługujesz na coś lepszego. - Uśmiechnęła się krzywo na wspomnienie wydarzeń w Mantykorze; tych, o których opowiedzieć Frances nie mogła, a które najwięcej mówiły o tym, jakim ten chłopaczek tak naprawdę był tchórzem. - Ta twoja historia brzmi absurdalnie, ale jakoś nie mam problemu w nią uwierzyć. Drew ma pokrzywione poczucie humoru. - Przewróciła oczami.
Na ciętą uwagę o żartach niczego już nie odpowiedziała, nie chciała, nie miała sił znowu wchodzić w polemikę na temat tego, co wypadało, a czego nie wypadało mówić. Istniała szansa, że nigdy nie nauczy się trzymać języka za zębami, bo nie leżało to w jej naturze, ale kto wie, może w wyjątkowych przypadkach włoży w tę przyzwoitość specjalny wysiłek.
- Znam to - wspomniała leniwie. Sama jako uzdrowiciel szpitalny zwykła sypiać mało, teraz było z tym trochę lepiej, lecz wciąż: noc była zbyt ciekawa, by poświęcać ją na spanie. - Co mogę rzec; gratulacje. Taka posada nie należy się każdemu - Sukcesy innych ludzi zazwyczaj interesowały ją niewiele, ale w tym wypadku mogła mieć nadzieję, że droga zawodowa Frances zapewni korzyści nie tylko jej, ale wszystkim, z którymi zawarła kontakty. W tym i Elvirze. Przyzwyczaiła się do towarzystwa alchemików, do tego, że wciąż i wciąż potrzebowała ich asysty - nie wzbudzało to w niej zazdrości.
Później jeszcze przez jakiś czas siedziały w milczeniu, do momentu, w którym słońce zniknęło pod koronami drzew, a pomarańczowa łuna na niebie przybrała granatowy odcień. Pojawiały się pierwsze gwiazdy, temperatura spadała. Elvira podniosła się z ziemi jako pierwsza, a potem wyciągnęła dłoń do Burroughs, by jej także pomóc wstać.
Rozeszły się - dzięki, Merlinie - bez łez i w milczeniu
/zt x 2 <3
- To oczywiste - Mimo niesprzyjającej pozycji zdołała wzruszyć ramieniem; jej głos stał się miększy, mniej napastliwy. Nie był to jednak objaw sympatii, co najwyżej zmęczenia. Aż uniosła brwi, gdy kątem oka spostrzegła uśmiech na bladej twarzy Frances. Kto się uśmiechał w ten sposób na wspomnienie Macnaira? Merlinie, ile jeszcze o tej dziewczynie nie wiedziała? - Dba o ciebie - powtórzyła cicho, trochę z ironią, a trochę zazdrośnie, bo jakoś nie chciało jej się w to wierzyć.
Historia z poznaniem Sheridana była dość zabawna, by z piersi Elviry wyrwało się krótkie prychnięcie, można by rzec przypominające śmiech. Więcej nie byłaby zdolna z siebie wydusić.
- Nie obraź się tym razem, ale twoja matka jest koszmarna. Jakby moja zrobiła coś takiego, to bym się jej wyrzekła - Wcale nie żartowała. - I współczuję za Sheridana. Też go miałam okazję poznać. Zasługujesz na coś lepszego. - Uśmiechnęła się krzywo na wspomnienie wydarzeń w Mantykorze; tych, o których opowiedzieć Frances nie mogła, a które najwięcej mówiły o tym, jakim ten chłopaczek tak naprawdę był tchórzem. - Ta twoja historia brzmi absurdalnie, ale jakoś nie mam problemu w nią uwierzyć. Drew ma pokrzywione poczucie humoru. - Przewróciła oczami.
Na ciętą uwagę o żartach niczego już nie odpowiedziała, nie chciała, nie miała sił znowu wchodzić w polemikę na temat tego, co wypadało, a czego nie wypadało mówić. Istniała szansa, że nigdy nie nauczy się trzymać języka za zębami, bo nie leżało to w jej naturze, ale kto wie, może w wyjątkowych przypadkach włoży w tę przyzwoitość specjalny wysiłek.
- Znam to - wspomniała leniwie. Sama jako uzdrowiciel szpitalny zwykła sypiać mało, teraz było z tym trochę lepiej, lecz wciąż: noc była zbyt ciekawa, by poświęcać ją na spanie. - Co mogę rzec; gratulacje. Taka posada nie należy się każdemu - Sukcesy innych ludzi zazwyczaj interesowały ją niewiele, ale w tym wypadku mogła mieć nadzieję, że droga zawodowa Frances zapewni korzyści nie tylko jej, ale wszystkim, z którymi zawarła kontakty. W tym i Elvirze. Przyzwyczaiła się do towarzystwa alchemików, do tego, że wciąż i wciąż potrzebowała ich asysty - nie wzbudzało to w niej zazdrości.
Później jeszcze przez jakiś czas siedziały w milczeniu, do momentu, w którym słońce zniknęło pod koronami drzew, a pomarańczowa łuna na niebie przybrała granatowy odcień. Pojawiały się pierwsze gwiazdy, temperatura spadała. Elvira podniosła się z ziemi jako pierwsza, a potem wyciągnęła dłoń do Burroughs, by jej także pomóc wstać.
Rozeszły się - dzięki, Merlinie - bez łez i w milczeniu
/zt x 2 <3
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
trzeci października 1957
Chrzęst kobiecych butów zagłuszał ciążące myśli, nadając chwili ulotnej przyjemności każdemu krokowi pośród rdzawych barw jesieni. Niebieskie spojrzenie wodziło po układającej się w rytm wybujałej pewności ruchów sylwetce, sprawdzając dokładnie każde marszczenie prostej sukni. Czerń nadawała skrajnej powagi, pozwalając wtopić się w głębię chwili. Spowinowaconą z angielskim szykiem butę rosyjskich rysów, prostotę ukazywanych emocji. Płytkość odpowiednią dla rosyjskiej laleczki, którą pokryła ciążącym spojrzeniem w tym nieosiągalnie oddalonym momencie historii.Tatiana Dolohov uciekając w głębię siebie, wydawała się pusta. Trochę skrzywiona sytuacją, odpowiednio pełna gracji i kobiecości, której Vivienne mogłaby jej zazdrościć.
Niebotycznie niebezpieczna, bacząc na siłę jaką unosił moskiewski chłód spojrzenia. Oschłość - ostrość? - pobrzmiewającą w każdym słowie.
Ale nadal była tylko laleczką. Matrioszką, porcelanową buzią pośród przyczajonych, rozleniwionych kocurów.
- Obawiasz się mariażu? - Czy jesteś na to odpowiednio przygotowana?
- W zasadzie, droga Tatiano, opowiedz mi o swoich pierwszych wrażeniach względem wkroczenia na brytyjskie salony. Zawsze mnie zastanawiało, jak widzą to osoby z zewnątrz. - Krzta złośliwości, ledwie nutka na ostatniej sylabie wypowiedzianych słów. Nieznośnie powtarzany zamysł żartu, do którego słodka Tatiana przywykła po drugim zaostrzeniu pojedynczej sylaby, a teraz celebrowały uzyskany grunt sarkazmu niewybrednymi komentarzami.
O jej pochodzeniu; o jej ograniczeniu względem ojczyzny.
O jej narzeczonym; o jej braku narzeczonego.
Rosjanka była po prostu opłacalna. Doszczętnie przeliczona na zyski i straty, stanowiła w obecnej chwili zaskakującą niszę tych szczególnie cennych - przedstawić wykres z funkcją rosnącą? Te kruche palce zaciskały się bowiem na ramionach, nutka akcentu na każdym przełamanym R sprawiała, że szczególnie skupiała zmysły. Głos aksamitny, lekko mruczący.
Mężczyźni muszą za tym szaleć. I właśnie dlatego, słodko-niewinna w wyuczonym scenariuszu Vivienne, złapała ją na początku ścieżki pod rękę, nadając spokojnemu spacerowi smaku przyjaźni. Fałszywej i pełnej niedopowiedzeń, kpiącej ze wszelkich norm.
Przepełnionej szacunkiem, bo zwykle brakowało im nawzajem tego, co miała ta druga. Ale łączyła je ta szczególna cecha, która sprowadza lewą powiekę do kokieteryjnego puszczenia oczka.
Słodkie, głupiutkie i niewinne. Tylko kobiety. Kolejne elementy kolekcji.
- To szczególnie trudny okres do rozszerzania znajomości. - Gorzki posmak prawdy zagościł na końcu języka, a ledwie nutka ciszenia głosy zwieńczyła krótkie spojrzenie na idących odpowiednio daleko strażników. - Gdy lwy bawią się w wojnę, lwice są szczególnie złaknione rozrywki. - A Ty, przy odrobinie pomyślunku, możesz to wykorzystać na swoją stronę.
Całkowicie wbrew emancypacji. Idealnie wprost opłacalności.
Takich kobiet jak Tatiana potrzebowała w swoich łapkach Vivienne, gdy jej panieński dekolt musiał przysłaniać pełne kształty. Takich kobiet jak Vivienne potrzebowała Tatiana, oddalona od największej kurwy tego świata - polityki, a jednak zawsze pozostając jej integralną częścią.
Czego potrzebują obie?
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Kolejna parada, tym razem iście jesienna, złoto-pomarańczowa, w gęstych mgłach i promiennych południach; jesienna aura, kapryśna, złośliwa, raz dżdżysta i odbierająca chęci do życia, raz cholernie kusząca fałszywym złotem. Raz skąpana w codziennym, zwyczajowym dla londyńskiej szpetoty deszczu.
Tego dnia była złocista – może dopasowała się do towarzystwa, może wyczuła iście królewską aurę, wielowiekowe tradycje i wzniosłe idee; wszystkie te wyssane z palca i wsadzone między pudrowe bibeloty i bogate stroje – wszystkie te, którymi ktoś taki jak Vivienne Bulstrode mógł się obwołać. Obwołać, otulić, zrobić z z nich tarczę lub strojną kieckę.
Wszystkie te, którymi Tatiana Dolohov lubiła się otaczać.
Lubiła się bawić, przebierać, grać w brytyjskim teatrzyku obłudy; o dziwo wychodziło jej to całkiem dobrze, coraz lepiej, choć cierpliwość umykała z jej ciała wraz z kolejnymi spadkami temperatur. Wojna zawisła nad Anglią odbierała chęć zabaw, małych potyczek i wielkich sprzeczek na salonowych korytarzach; nie miała już tyle czasu, tyle chęci, tylu możliwości i co najważniejsze – cierpliwości – by wciąż brylować, jak wielobarwna papużka czy porcelanowa matrioszka wystawiona na sam środek zbiorowiska, raz w złotej klatce przypominającej męskie, postawne ramię, raz w obliczach pozornej wolności, którą – ku uciesze i oburzeniu Brytyjczyków – zawadiacko podkreślała, raz wywołując podziw, raz skrajne oburzenie, które nader prędko reperowała głupim żartem, głupiutkim uśmiechem i głupiutkim trzepotem rzęs.
– A powinnam? Jak myślisz, lady Bulstrode? – kolejne naiwne pytanie bez konieczności odpowiedzi; powinna się obawiać? Powinna uśmiechać perliście czy pokornie skłaniać głowę? Co było wymagane, co miało dobry smak, a co cuchnęło desperacją wśród wilgotnych kamienic i wybrukowanych uliczek Londynu? Podniosła na nią spojrzenie; niepewne, takie jakie powinna, takie jakie lady mogłaby chcieć zobaczyć. Jedne z wielu, jedne z tych, które salonowe kocury lubiły – zaczepiać łapą, podgryzać zaczepnie, skubać ze znudzeniem.
– O co dokładnie pytasz, Vivienne? – rzucone miękko, wciąż z nutą niepewności, którą tak lubili spijać z obcych, odrobinę przestraszonych ust – raz grała wyzwoloną, odważną, nieco zbyt frywolną. Raz faktycznie dobrze było płynąć z prądem ich wszechobecnej kontroli.
Płynąć z gestami, na które idealnie wypudrowane szlachcianki się decydowały; czy z desperacji, czy by podkreślić własną łaskę, jaką jej ofiarowały, czy może targane faktyczną samotnością, choć twarze – bliskich i obcych – otaczały je przecież bezustannie. Co kierowało panną Bulstrode, gdy ujęła jej ramię jak najdroższą przyjaciółka, choć dzieliło je tak wiele?
– Rozrywki? To zajmuje twoje myśli, lady, w dzisiejszych czasach? – bez przytyku, bardziej z ciekawości; gdy lwy rozkładają pionki na planszy - lwy, które znała lepiej niż mogłaby to sobie wyobrażać, z grzywami zabarwionymi zielenią i bladografitowym tuszem wtłoczonym na wieczność pod skórę lewego przedramienia. Królewskość, ale nie złoto-czerwona, a smętna, mroczna, zabrudzona i krzycząca doń z rozgłośni angielskiej propagandy.
Arystokracji nie brakowało niczego; prócz odrobiny pokory, ale akurat tej nawet sama Dolohov nie posiadała. Nie doskwierał im głód, smród, ani braki na sklepowych półkach. Nie doskwierała nadciągająca zima, bo ich wielkie dworzyszcza i wakacyjne domeczki utrzymywały ciepło ilością osób w nich rezydujących; gwiazd, przyjaciół i sługusów.
– A ty? Pan ojciec wyznaczył już odpowiedniego kandydata? Datę? – początku końca, początku cudowności; wedle interpretacji.
Tego dnia była złocista – może dopasowała się do towarzystwa, może wyczuła iście królewską aurę, wielowiekowe tradycje i wzniosłe idee; wszystkie te wyssane z palca i wsadzone między pudrowe bibeloty i bogate stroje – wszystkie te, którymi ktoś taki jak Vivienne Bulstrode mógł się obwołać. Obwołać, otulić, zrobić z z nich tarczę lub strojną kieckę.
Wszystkie te, którymi Tatiana Dolohov lubiła się otaczać.
Lubiła się bawić, przebierać, grać w brytyjskim teatrzyku obłudy; o dziwo wychodziło jej to całkiem dobrze, coraz lepiej, choć cierpliwość umykała z jej ciała wraz z kolejnymi spadkami temperatur. Wojna zawisła nad Anglią odbierała chęć zabaw, małych potyczek i wielkich sprzeczek na salonowych korytarzach; nie miała już tyle czasu, tyle chęci, tylu możliwości i co najważniejsze – cierpliwości – by wciąż brylować, jak wielobarwna papużka czy porcelanowa matrioszka wystawiona na sam środek zbiorowiska, raz w złotej klatce przypominającej męskie, postawne ramię, raz w obliczach pozornej wolności, którą – ku uciesze i oburzeniu Brytyjczyków – zawadiacko podkreślała, raz wywołując podziw, raz skrajne oburzenie, które nader prędko reperowała głupim żartem, głupiutkim uśmiechem i głupiutkim trzepotem rzęs.
– A powinnam? Jak myślisz, lady Bulstrode? – kolejne naiwne pytanie bez konieczności odpowiedzi; powinna się obawiać? Powinna uśmiechać perliście czy pokornie skłaniać głowę? Co było wymagane, co miało dobry smak, a co cuchnęło desperacją wśród wilgotnych kamienic i wybrukowanych uliczek Londynu? Podniosła na nią spojrzenie; niepewne, takie jakie powinna, takie jakie lady mogłaby chcieć zobaczyć. Jedne z wielu, jedne z tych, które salonowe kocury lubiły – zaczepiać łapą, podgryzać zaczepnie, skubać ze znudzeniem.
– O co dokładnie pytasz, Vivienne? – rzucone miękko, wciąż z nutą niepewności, którą tak lubili spijać z obcych, odrobinę przestraszonych ust – raz grała wyzwoloną, odważną, nieco zbyt frywolną. Raz faktycznie dobrze było płynąć z prądem ich wszechobecnej kontroli.
Płynąć z gestami, na które idealnie wypudrowane szlachcianki się decydowały; czy z desperacji, czy by podkreślić własną łaskę, jaką jej ofiarowały, czy może targane faktyczną samotnością, choć twarze – bliskich i obcych – otaczały je przecież bezustannie. Co kierowało panną Bulstrode, gdy ujęła jej ramię jak najdroższą przyjaciółka, choć dzieliło je tak wiele?
– Rozrywki? To zajmuje twoje myśli, lady, w dzisiejszych czasach? – bez przytyku, bardziej z ciekawości; gdy lwy rozkładają pionki na planszy - lwy, które znała lepiej niż mogłaby to sobie wyobrażać, z grzywami zabarwionymi zielenią i bladografitowym tuszem wtłoczonym na wieczność pod skórę lewego przedramienia. Królewskość, ale nie złoto-czerwona, a smętna, mroczna, zabrudzona i krzycząca doń z rozgłośni angielskiej propagandy.
Arystokracji nie brakowało niczego; prócz odrobiny pokory, ale akurat tej nawet sama Dolohov nie posiadała. Nie doskwierał im głód, smród, ani braki na sklepowych półkach. Nie doskwierała nadciągająca zima, bo ich wielkie dworzyszcza i wakacyjne domeczki utrzymywały ciepło ilością osób w nich rezydujących; gwiazd, przyjaciół i sługusów.
– A ty? Pan ojciec wyznaczył już odpowiedniego kandydata? Datę? – początku końca, początku cudowności; wedle interpretacji.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Trzynaście dni niemal całkowitej bezsenności mijało właśnie dzisiaj. Przewracała się z boku na bok w stłamszonej pościeli, na próżno szukając dogodnej dla siebie pozycji. Bolała ją głowa; czuła, jak pulsowała do tego stopnia, że czarownica nie wiedziała, czy za chwilę mózg wyleje jej się uszami, czy zwyczajnie eksploduje czaszka. Ale ból głowy nie był znowu aż tak męczący jak świąd i mrowienie wygojonych już niemal blizn. Kusiło ją, żeby się podrapać, choć na moment przynieść sobie ukojenie, ale z doświadczenia wiedziała, że w szerszej perspektywie był to bardzo zły pomysł a rozdrapana rana nie wyglądała zbyt atrakcyjnie. Chwytała się wszystkich dostępnych sposobów, by na moment zasnąć. Od kadzidła, po zwykłe ziołolecznictwo, poprzez szklaneczkę paskudnego spirytusu prosto od sąsiadów. Łapała w dłonie swoje zasuszone zioła, które miały ocalić ją przed ciągłym swędzeniem i bólem skóry, duszy. Pocierała susz między palcami, czuła jego delikatny zapach i na próżno starała się skupić na uzdrawiających właściwościach, gdy w nocy każda z myśli ważyła ponad tonę i nawet palący smak spirytusu nie potrafił odwrócić jej uwagi od tej ciągłej gonitwy. Tej nocy, kiedy nic nie pomagało a ona po raz kolejny po zamknięciu oczu widziała runiczne, nieznane symbole, miała ochotę wyjść z siebie i stanąć obok. Serce waliło jak młot, a dreszcze przeszywały jej kręgosłup, gdy każdorazowo otwierała oczy bliska szaleństwa, aż wreszcie nadszedł świt, pora wstawania.
Czarownica nie była w najlepszej kondycji. Psychicznie była wymęczona, fizycznie zresztą też, chociaż ból w ciągu dnia nie dokuczał jej tak, jak jeszcze miesiąc temu. Czuła, że najlepszym wyjściem byłoby zaszycie się ponownie w swojej sypialni na długie dnie, ale w tym momencie niestety już nie mogła sobie na to pozwolić. Minimalne oszczędności topniały, zapasy żywności też. Psy szczekają, karawana idzie dalej, mawiała jej babka, a że nie mogła pozwolić sobie na utratę klientów, zacisnęła zęby i po raz kolejny postanowiła przybrać nijaki wyraz twarzy. Każdorazowe wyjście z domu zresztą zapewniało jej niesamowitą karuzelę emocji – już przestała zliczać ile razy w drodze towarzyszył jej ponurak, ile dodatkowo widziała złych omenów a ile razy miała złe przeczucia, przez które cierpła jej skóra na plecach. Z każdym jednak razem każda z tych rzeczy przestawała ją zaskakiwać; powoli przyzwyczajała się do takiego stanu rzeczy i zastanawiała się, czy złe omeny będą za nią chodzić do końca życia, a potem wszystko wieńczyła zawsze ta sama czarna myśl: czy jej koniec był blisko? Inaczej nie mogła traktować widmowego psa, zwiastuna śmierci, której się wymknęła.
Na spotkanie z Vergilem dotarła chwilę przed wyznaczoną godziną, ale wcale nie było to takie pewne; z każdym krokiem czuła, jak ciało poddaje się coraz większej słabości po paskudnej nocy, ale nie miała czasu na odpoczynek. Dopiero na miejscu przysiadła na kamieniu, całym ciężarem ciała spierając się o drzewo. Profilaktycznie rozejrzała się wokół, próbując zorientować się, czy tym razem również nie pojawiła się na spotkaniu sama.
rzut na ponuraka
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Millicenta Goshawk dnia 01.09.23 15:28, w całości zmieniany 3 razy
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Nigdy nie wiedziałeś kiedy nagle przyjdzie do ciebie sowa od niej. Właściwie nigdy nie spotykaliście się nader często, jednak mieliście w pamięci nawzajem, że któreś z was zawsze będzie w którejś chwili potrzebowało drugiego. Ty nie byłeś za dobry w eliksirach i innych mieszankach niż te podstawowe, ona potrafiła załatwić wszystkie z nich. Ty nie wiedziałeś czy ona potrafiła zająć się duchami, więc kiedy ktoś miał jakiś problem - pisała do ciebie. I tak jakoś ta relacja przez nieokreślony czas funkcjonowała, bo nawet nie wiedzieliście kiedy był ten pierwszy raz przy poznaniu. Po prostu - stało się. I teraz wychodziło na to, że to ty potrzebowałeś jej pomocy i dlatego Mercurio pewnego dnia wyleciał z twojego domu, szybując nocną porą w jej kierunku. Nie wiedziałeś jednak kiedy odpowie. A kiedy już odpowiedziała i wyznaczyła odpowiednią datę, postanowiłeś nie zaprzepaścić szansy i przynajmniej spróbować pojawić się wzorcowo na miejscu. Nawet może i pojawić się wcześniej.
Zdziwiłeś się więc, kiedy zauważyłeś, że taka sama myśl przeszła także i po jej głowie. Idąc brzozową alejką widziałeś jej ciało oparte o drzewo, gdy ta zmalała praktycznie przy cupnięciu na bliskim jej kamieniu. Wydawała się też taka "nie w pełni zdrowia", jeśli można to było uznać. Za dużo przyglądałeś się ludziom i tak samo za długo przyglądałeś się duchom, aby nie rozpoznać, że coś było nie tak. — Słaba noc? — Otworzyłeś dialog, praktycznie objawiając się jej niczym jakiś wybawca od tego, co powodowało, że nie mogła normalnie przeżyć dnia. Nie chciałeś zabierać też za dużo czasu, bo przesyłka, a raczej zlecenie jej, była dla ciebie ważna. — Udało Ci się zrobić je, czy może były przy tym jakieś problemy? Ten czarodziej naprawdę ma paskudny przypadek teściowej, która nawiedza jego kochankę. — Niby złamałeś lekko tajemnicę związaną z poszanowaniem klienta, ale przecież nie było w tym wielkiego problemu jeśli nie podawałeś imion i nazwisk. W końcu przypadki chodzą po wszystkich ludziach i nie ma szansy, że komuś innemu się taka sytuacja nie przydarzyła. To norma, jak wiele innych przypadków nawiedzeń. — Ceny ogółem nie zmieniły się? — Zdawałeś sobie sprawę z tego jaka była sytuacja w Wielkiej Brytanii oprócz tego co działo się teraz i ekonomia dotykała także ciebie. Chciałeś jednak być uczciwy względem niej. Przynajmniej na tyle pozwalała ta relacja w obecnym momencie.
Zdziwiłeś się więc, kiedy zauważyłeś, że taka sama myśl przeszła także i po jej głowie. Idąc brzozową alejką widziałeś jej ciało oparte o drzewo, gdy ta zmalała praktycznie przy cupnięciu na bliskim jej kamieniu. Wydawała się też taka "nie w pełni zdrowia", jeśli można to było uznać. Za dużo przyglądałeś się ludziom i tak samo za długo przyglądałeś się duchom, aby nie rozpoznać, że coś było nie tak. — Słaba noc? — Otworzyłeś dialog, praktycznie objawiając się jej niczym jakiś wybawca od tego, co powodowało, że nie mogła normalnie przeżyć dnia. Nie chciałeś zabierać też za dużo czasu, bo przesyłka, a raczej zlecenie jej, była dla ciebie ważna. — Udało Ci się zrobić je, czy może były przy tym jakieś problemy? Ten czarodziej naprawdę ma paskudny przypadek teściowej, która nawiedza jego kochankę. — Niby złamałeś lekko tajemnicę związaną z poszanowaniem klienta, ale przecież nie było w tym wielkiego problemu jeśli nie podawałeś imion i nazwisk. W końcu przypadki chodzą po wszystkich ludziach i nie ma szansy, że komuś innemu się taka sytuacja nie przydarzyła. To norma, jak wiele innych przypadków nawiedzeń. — Ceny ogółem nie zmieniły się? — Zdawałeś sobie sprawę z tego jaka była sytuacja w Wielkiej Brytanii oprócz tego co działo się teraz i ekonomia dotykała także ciebie. Chciałeś jednak być uczciwy względem niej. Przynajmniej na tyle pozwalała ta relacja w obecnym momencie.
Vergil Zabini
Zawód : Spirytysta, własciciel sklepu spirystycznego
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obserwowała okolicę spod przymrużonych powiek, po ponuraku nie było dzisiaj śladu. Widocznie postanowił prześladować kogoś innego i dać jej chwilę spokoju; normalnie czarownica ucieszyłaby się z tego powodu, świętowałaby mikro zwycięstwo nad omenem śmierci, gdyby nie to, że powieki miała ciężkie jak ołów a sama była teraz zbyt słaba, żeby je podnieść i zwalczyć chęć snu. Miała jeszcze chwilę do spotkania, zawsze zjawiała się przed czasem, dlatego pozwoliła sobie opaść na drzewo, stracić czujność i na moment zamknąć całkiem oczy. Zignorowała ból boku, który nasilił się w tym momencie; w myślach powtarzała sobie, że jeszcze chwila, jeszcze tylko pięć minut a na pewno wstanie, ale im dłużej siedziała, tym ciężej było odpędzić od siebie piaskowego dziadka. Znajdowała się właśnie na jawie, gdy usłyszała jakiś trzask, hałas, nijak nie pasujący do tego, co wyśniła, dlatego zdezorientowana ocknęła się, spoglądając na stojącego nad nią Vergila.
– Żeby tylko ta jedna – stwierdziła w odpowiedzi, nie chcąc wdawać się w szczegóły tego, co ją spotkało. Jak na razie odsłaniając przed paroma osobami wydarzenia z nocy na bagnie i mówiąc wprost, że chodzi za nią śmierć, wychodziła tylko na większą wariatkę, niż sobie życzyła. Bo wiedziała co widzi, co przeszła i nie rozumiała dlaczego niektórzy byli tak sceptycznie do tego nastawieni a ich wiara kończyła się tam, gdzie nie było namacalnych dowodów na potwierdzenie czyichś słów. Zaś do tego, że nie miała delulu w głowie była przekonana w stu procentach. – Może twój klient powinien pomyśleć wcześniej, zanim zdradził żonę i ściągnął na siebie gniew teściowej? – odparła niegrzecznie. – To, że okadzi jedno pomieszczenie i odpędzi stamtąd ducha teściowej, nie oznacza, że duch nie pojawi się poza tym obszarem; prościej byłoby mu zrobić rachunek sumienia i pozbyć się kochanki – słowa wypadały z jej ust szybciej, niż zdążyła pomyśleć i nad nimi zapanować, ale poczuła nagle ogromną niesprawiedliwość. Być może dlatego, że sama kiedyś została w podobny sposób zdradzona lub nawet i gorszy, zostając porzuconą dla jej dobra. Być może dlatego, że wstając rano po nieprzespanej nocy miała ochotę się z kimś dla zasady pokłócić. Kiedy jednak ujrzała skonsternowaną minę Zabiniego, uprzytomniła sobie, że nigdy nie powinna wygłaszać takich uwag na głos przy kliencie, z którym łączyła ją relacja czysto zawodowa, nijak niezakrawająca o przyjaźń.
– Jak na moje, powinien pogodzić się z konsekwencjami i coś z tym zrobić, żeby duch teściowej mógł odejść w spokoju, ale każdy ma swoje sumienie i robi jak uważa – wzruszyła ramionami, postanawiając podnieść się nieporadnie z ziemi, co w jej obecnym stanie fizycznym było o wiele trudniejsze, niż klapnięcie na zwalonym pniu.
– Żeby tylko ta jedna – stwierdziła w odpowiedzi, nie chcąc wdawać się w szczegóły tego, co ją spotkało. Jak na razie odsłaniając przed paroma osobami wydarzenia z nocy na bagnie i mówiąc wprost, że chodzi za nią śmierć, wychodziła tylko na większą wariatkę, niż sobie życzyła. Bo wiedziała co widzi, co przeszła i nie rozumiała dlaczego niektórzy byli tak sceptycznie do tego nastawieni a ich wiara kończyła się tam, gdzie nie było namacalnych dowodów na potwierdzenie czyichś słów. Zaś do tego, że nie miała delulu w głowie była przekonana w stu procentach. – Może twój klient powinien pomyśleć wcześniej, zanim zdradził żonę i ściągnął na siebie gniew teściowej? – odparła niegrzecznie. – To, że okadzi jedno pomieszczenie i odpędzi stamtąd ducha teściowej, nie oznacza, że duch nie pojawi się poza tym obszarem; prościej byłoby mu zrobić rachunek sumienia i pozbyć się kochanki – słowa wypadały z jej ust szybciej, niż zdążyła pomyśleć i nad nimi zapanować, ale poczuła nagle ogromną niesprawiedliwość. Być może dlatego, że sama kiedyś została w podobny sposób zdradzona lub nawet i gorszy, zostając porzuconą dla jej dobra. Być może dlatego, że wstając rano po nieprzespanej nocy miała ochotę się z kimś dla zasady pokłócić. Kiedy jednak ujrzała skonsternowaną minę Zabiniego, uprzytomniła sobie, że nigdy nie powinna wygłaszać takich uwag na głos przy kliencie, z którym łączyła ją relacja czysto zawodowa, nijak niezakrawająca o przyjaźń.
– Jak na moje, powinien pogodzić się z konsekwencjami i coś z tym zrobić, żeby duch teściowej mógł odejść w spokoju, ale każdy ma swoje sumienie i robi jak uważa – wzruszyła ramionami, postanawiając podnieść się nieporadnie z ziemi, co w jej obecnym stanie fizycznym było o wiele trudniejsze, niż klapnięcie na zwalonym pniu.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Angie zawsze była pomocna. Bo tak trzeba było, a babulinka powiedziała, że trzeba tej młodej pani pomóc, to pomoże. Wiedziała, że dostanie za to coś dobrego. Zawsze dostawała, ale nie tylko o to chodziło. Lubiła przychodzić do dorosłych i patrzeć na ich świat. Słuchać i obserwować, chociaż nie raz nie rozumiała połowy z tego co mówili albo robili. Mimo to, było to ciekawe, jak oglądanie bajki, tylko, że na żywo, a ludzie nie korzystali z kukiełek jak w tych teatrzykach ulicznych.
Niosła koszyk wypełniony słoikami. Te stukały o siebie miarowo kiedy zrobiła kolejny krok. Musiała na chwilę przystanąć, bo był bardzo ciężki. I stawał się coraz bardziej, nie lubiła tego. Sapnęła cicho i ruszyła w dalszą drogę.
W końcu dotarła na polankę. Odetchnęła, bo widziała z oddali dorosłych, nie czekała aż ją zauważą, tylko od razu się zbliżyła, przecież niosła jedzenie, a to była bardzo ważna misja. Babulinka zawsze mówiła, że posiłek jest istotny w życiu człowieka.
-Przyniosłam koszyk! - Krzyknęła z oddali i podeszła bliżej. Dostrzegła czarownicę, to jak wyglądała, zamrugała parę razy oczami nim wypaliła. -Obsikała się pani?
Jej braciszek też tak miał, ale był zdecydowanie młodszy. Może jednak dorośli też tak mieli, ale ona już nie. Czy to wraca jak się dorasta? Musi być straszne!
Postawiła koszyk, z nie małą ulgą wymalowaną w oczach, na ziemi.
-Jak się pani przebierze, to ja wyciągnę wszystko.- Starała się naśladować matkę kiedy ta zwracała się do jej brata. Z poważną miną zaczęła wyciągać słoiki z koszyka. Układała je równo na blacie, z pewnym namaszczeniem, jakby od tego zależało jej życie, a na pewno nagroda od babulinki. Może to będzie dżem z truskawek albo jakaś inna słodycz! Wtedy będzie miała prawdziwy skarb, którym podzieli się z nielicznymi. Ten chudzielec Arthur na pewno niczego nie dostanie. Ostatnio jej dokuczał. Ciągnął za warkoczyki, a potemuciekał. uważał to za bardzo zabawne, ale Angie nie było do śmiechu.
Niosła koszyk wypełniony słoikami. Te stukały o siebie miarowo kiedy zrobiła kolejny krok. Musiała na chwilę przystanąć, bo był bardzo ciężki. I stawał się coraz bardziej, nie lubiła tego. Sapnęła cicho i ruszyła w dalszą drogę.
W końcu dotarła na polankę. Odetchnęła, bo widziała z oddali dorosłych, nie czekała aż ją zauważą, tylko od razu się zbliżyła, przecież niosła jedzenie, a to była bardzo ważna misja. Babulinka zawsze mówiła, że posiłek jest istotny w życiu człowieka.
-Przyniosłam koszyk! - Krzyknęła z oddali i podeszła bliżej. Dostrzegła czarownicę, to jak wyglądała, zamrugała parę razy oczami nim wypaliła. -Obsikała się pani?
Jej braciszek też tak miał, ale był zdecydowanie młodszy. Może jednak dorośli też tak mieli, ale ona już nie. Czy to wraca jak się dorasta? Musi być straszne!
Postawiła koszyk, z nie małą ulgą wymalowaną w oczach, na ziemi.
-Jak się pani przebierze, to ja wyciągnę wszystko.- Starała się naśladować matkę kiedy ta zwracała się do jej brata. Z poważną miną zaczęła wyciągać słoiki z koszyka. Układała je równo na blacie, z pewnym namaszczeniem, jakby od tego zależało jej życie, a na pewno nagroda od babulinki. Może to będzie dżem z truskawek albo jakaś inna słodycz! Wtedy będzie miała prawdziwy skarb, którym podzieli się z nielicznymi. Ten chudzielec Arthur na pewno niczego nie dostanie. Ostatnio jej dokuczał. Ciągnął za warkoczyki, a potemuciekał. uważał to za bardzo zabawne, ale Angie nie było do śmiechu.
I show not your face but your heart's desire
Niespodziewana obecność Angie wyraźnie zbiła ją z pantałyku. Rozerwana pomiędzy dobijaniem interesu a zaopiekowaniem się córką sąsiadów, przez moment zgłupiała, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Jej zdolności logicznego myślenia, szybkość działania, były dość opóźnione ze względu na niewyspanie, ból ciała, obecność ponuraka i fakt, że kadzidła w tej chwili były jedyną formą utrzymania, skoro nie kwapiła się do wróżenia.
– Angie? Zgubiłaś się? – dzieci z Doliny znały okoliczne lasy, więc nie podejrzewała, że dziewczynka zgubiła drogę do domu; w obecnych jednak czasach wolała dmuchać na zimne, dopytać, niż później mieć wyrzuty sumienia, że nie pomogła. Wystarczająco dużo zżerało ją po powrocie z bagna, gdzie poświęciła właściwie trzy osoby, by przeżyć. Chciała się podnieść, ale zrobiłą to zdecydowanie za szybko. Przeszywający ból przebiegł ją wzdłuż kręgosłupa, blizna przypomniała o sobie, powodując, że zabrakło jej tchu a w efekcie upadła z powrotem na ziemię. W całej swojej żałosnej walce z sama sobą, usłyszała rwanie materiału i trzask, a ostra woń kadzidła wżarła się w jej nozdrza. Pech chciał, że akurat to kadzidło było dość płynne i lepkie, w efekcie tworząc na wysokości jej ud sporą plamę. W tym samym miejscu, z tyłu, rozdarł się materiał spódnicy, z czego jeszcze nie zdawała sobie sprawy.
– Wypadki chodzą po ludziach – odparła, czując jak jej twarz czerwienieje. Ostatecznie wymusiła na Vergilu, żeby pomógł jej wstać, a przy okazji miała świadomość, że właśnie przekreśliła potencjalną współpracę i źródło zarobku. – Angie, poczekaj chwilę, odprowadzę cię do domu – powiedziała spokojnie, ale do spokoju było jej w tym momencie daleko. Los znacznie wystawiał cierpliwość czarownicy na próbę, śmiejąc jej się szyderczo w twarz. Parę dni temu ledwo przeżyła starcie z potworami, a teraz... teraz wyglądała jak młode źrebię, które nie umie chodzić, taplając się w kadzidle, na które zmarnowała ingrediencje. Nie zdążyła jakoś załagodzić temu wszystkiemu, gdy dostrzegła jak dziewczynka zaczęła wyciągać zawartość koszyka.
– Chodź, spakujmy to i poszukajmy mamy – zasugerowała, stając koło dziecka. W tym samym czasie ich towarzysz mógł podziwiać rozdarcie materiału z tyłu. Cudowny dzień, idealny, by się zabić.
– Angie? Zgubiłaś się? – dzieci z Doliny znały okoliczne lasy, więc nie podejrzewała, że dziewczynka zgubiła drogę do domu; w obecnych jednak czasach wolała dmuchać na zimne, dopytać, niż później mieć wyrzuty sumienia, że nie pomogła. Wystarczająco dużo zżerało ją po powrocie z bagna, gdzie poświęciła właściwie trzy osoby, by przeżyć. Chciała się podnieść, ale zrobiłą to zdecydowanie za szybko. Przeszywający ból przebiegł ją wzdłuż kręgosłupa, blizna przypomniała o sobie, powodując, że zabrakło jej tchu a w efekcie upadła z powrotem na ziemię. W całej swojej żałosnej walce z sama sobą, usłyszała rwanie materiału i trzask, a ostra woń kadzidła wżarła się w jej nozdrza. Pech chciał, że akurat to kadzidło było dość płynne i lepkie, w efekcie tworząc na wysokości jej ud sporą plamę. W tym samym miejscu, z tyłu, rozdarł się materiał spódnicy, z czego jeszcze nie zdawała sobie sprawy.
– Wypadki chodzą po ludziach – odparła, czując jak jej twarz czerwienieje. Ostatecznie wymusiła na Vergilu, żeby pomógł jej wstać, a przy okazji miała świadomość, że właśnie przekreśliła potencjalną współpracę i źródło zarobku. – Angie, poczekaj chwilę, odprowadzę cię do domu – powiedziała spokojnie, ale do spokoju było jej w tym momencie daleko. Los znacznie wystawiał cierpliwość czarownicy na próbę, śmiejąc jej się szyderczo w twarz. Parę dni temu ledwo przeżyła starcie z potworami, a teraz... teraz wyglądała jak młode źrebię, które nie umie chodzić, taplając się w kadzidle, na które zmarnowała ingrediencje. Nie zdążyła jakoś załagodzić temu wszystkiemu, gdy dostrzegła jak dziewczynka zaczęła wyciągać zawartość koszyka.
– Chodź, spakujmy to i poszukajmy mamy – zasugerowała, stając koło dziecka. W tym samym czasie ich towarzysz mógł podziwiać rozdarcie materiału z tyłu. Cudowny dzień, idealny, by się zabić.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
I weź zrozum dorosłych. Najpierw miała przynieść koszyk z jedzeniem, a teraz trzeba wszystko pakować i wracać. Jaki tu był sens? Widać lepiej nie pytać, bo dorośli byli dziwni. Patrzyła więc to na Vergila to na Millicentę starają się pojąć jednak do czego doszło między nimi. Ostatecznie uznała, że i tak nic nie zrozumie więc zajęła się pakowaniem słoiczków i butelek. Westchnęła przy tym parę razy.
-Ale ty niesiesz. - Oznajmiła, ponieważ ona już się natargała ciężarów. Lubiła chodzi przez las. To nie tak, że nie.
W miarę jak przemierzała las, za każdym razem zauważała nowe cuda i magiczne istoty. Świetliste motylki towarzyszyły jej krokom, a drzewa wydawały się szeptać do niej tajemnicze historie. Angie czuła, że las jest pełen życia, a każdy krok to nowa przygoda.
Las był pełen tajemniczych dźwięków, świergotu ptaków i szelestu liści pod stopami Angie. Często chodziła drogą, która prowadziła przez gęsty zagajnik. Kiedyś był nieznanym jej obszarem, teraz stał się stałym punktem, do którego chodziła. Poczuła jak czarownica pachnie wszystkimi możliwymi zapachami. Zmarszczyła lekko nosek; drażniły, sprawiały, że śmiesznie ją drapało w gardle. W końcu zaniosła się kichaniem dość głośnym i długim. -Mama mowi, że tylko panie źle się prowadzące tak mocno pachną. - Oznajmiła Angie. -Ale co to znaczy, że źle się prowadzą? Pani się źle prowadzi? - Wbiła spojrzenie w czarownicę wyczekując odpowiedzi. To co matula nie chciała wyjawiać być może wyjaśni inna osoba. Dużo było takich rzeczy. Mówiono jej, że jak dorośnie to zrozumie, ale to jeszcze dużo czasu,a Angie nie chciała tyle czekać. Do tego czasu pewnie o wszystkim zapomni, albo mama znów powie, że jest za młoda albo, że nie powinna się interesować, bo zeza dostanie. Czy coś w tym stylu. Nigdy to jednak nie zniechęciło Angie do zadawania pytań i szukania odpowiedzi. A im bardziej dorośli się wykręcali tym bardziej ona była ciekawa. W końcu jak czegoś nie chcą mówić, to muszą sami chcieć się bawić i mieć tajemnice.
-Ale ty niesiesz. - Oznajmiła, ponieważ ona już się natargała ciężarów. Lubiła chodzi przez las. To nie tak, że nie.
W miarę jak przemierzała las, za każdym razem zauważała nowe cuda i magiczne istoty. Świetliste motylki towarzyszyły jej krokom, a drzewa wydawały się szeptać do niej tajemnicze historie. Angie czuła, że las jest pełen życia, a każdy krok to nowa przygoda.
Las był pełen tajemniczych dźwięków, świergotu ptaków i szelestu liści pod stopami Angie. Często chodziła drogą, która prowadziła przez gęsty zagajnik. Kiedyś był nieznanym jej obszarem, teraz stał się stałym punktem, do którego chodziła. Poczuła jak czarownica pachnie wszystkimi możliwymi zapachami. Zmarszczyła lekko nosek; drażniły, sprawiały, że śmiesznie ją drapało w gardle. W końcu zaniosła się kichaniem dość głośnym i długim. -Mama mowi, że tylko panie źle się prowadzące tak mocno pachną. - Oznajmiła Angie. -Ale co to znaczy, że źle się prowadzą? Pani się źle prowadzi? - Wbiła spojrzenie w czarownicę wyczekując odpowiedzi. To co matula nie chciała wyjawiać być może wyjaśni inna osoba. Dużo było takich rzeczy. Mówiono jej, że jak dorośnie to zrozumie, ale to jeszcze dużo czasu,a Angie nie chciała tyle czekać. Do tego czasu pewnie o wszystkim zapomni, albo mama znów powie, że jest za młoda albo, że nie powinna się interesować, bo zeza dostanie. Czy coś w tym stylu. Nigdy to jednak nie zniechęciło Angie do zadawania pytań i szukania odpowiedzi. A im bardziej dorośli się wykręcali tym bardziej ona była ciekawa. W końcu jak czegoś nie chcą mówić, to muszą sami chcieć się bawić i mieć tajemnice.
I show not your face but your heart's desire
Brzozowa alejka
Szybka odpowiedź