Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Park Exmoor
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Park Exmoor
Utworzony niedawno, bo zaledwie w 1954 roku Park Narodowy Exmoor rozciąga się w głównej mierze na terenach Somerset, zaś jego najbardziej wysunięta na zachód część położona jest w Devon. Park słynie z najwyższych w Anglii klifów, Hangman oraz Cubonehill, wysokich na ponad trzysta metrów - w niezbyt wietrzne dni stają się one jednymi z ulubionych miejsc piknikowych zarówno mugoli jak i czarodziejów, kusząc zapierającymi dech w piersi widokami oraz niezwykłymi okazami miejscowej fauny i flory.
Niektóre strefy parku zostały wydzielone tylko dla społeczności magicznej. Somerset jest bowiem siedzibą Abbottów, którzy roztaczają honorową opiekę nad rzadkim gatunkiem dzikiego kuca aetonana; małymi skrzydlatymi konikami żyjącymi wyłącznie na terenach Parku Exmoor. Zwierzęta są z reguły łagodne, tylko młodociane okazy wykazują niezwykłą energię brykając radośnie na polanach. Na dorosłych kucach mogą jeździć dzieci oraz lekkie, drobne osoby dorosłe.
Niektóre strefy parku zostały wydzielone tylko dla społeczności magicznej. Somerset jest bowiem siedzibą Abbottów, którzy roztaczają honorową opiekę nad rzadkim gatunkiem dzikiego kuca aetonana; małymi skrzydlatymi konikami żyjącymi wyłącznie na terenach Parku Exmoor. Zwierzęta są z reguły łagodne, tylko młodociane okazy wykazują niezwykłą energię brykając radośnie na polanach. Na dorosłych kucach mogą jeździć dzieci oraz lekkie, drobne osoby dorosłe.
|ok!
Obrzucił przyjaciela spojrzeniem przepełnionym teatralnym wyrzutem, zupełnie jakby miał zamiar sapnąć lordowi prosto w twarz pełne urazy no wiesz co. Kącik ust dźwignął się jednak zaraz wyżej.
- Prawda - przyznał kiwając potakująco głową i zbierając wodze. Przed oczami przeciągnęła się mgiełka wspomnień, kiedy to dla rozrywki oraz wyzwania dosiadał nieco zdziczałe bo rzadko wyjeżdżanie sztuki lub pomagał w ujeżdżaniu. Dziś wciąż nie brakło mu do tego odwagi, lecz był bardziej niż pewien, że szybko znalazłby się poza siodłem - Dałem się rozleniwić wygodzie wielkiego miasta - wszystko w Londynie było na wyciągnięcie różdżki i zażądania od niej teleportacji. Zresztą nie tylko tam - Nowy Orlean też nie był zapyziałą dziurą - Zastanawiam się jednak nad ściągnięciem do jakiejś stadniny na obrzeżach Londynu jakiegoś wierzchowca. Kusi, tym bardziej, że ojciec planuje ściągnąć kilka okazów granianów ze Skandynawii jeszcze przed czerwcem i jakbym mu dal znać mógłby mi jakiegoś wybrać pod siodło- dzielił się luźniejszymi rozważaniami dnia codziennego tak bardzo odmiennymi od wojennych deklaracji i planów. Był tu w końcu z Abbotteem w celach towarzyskich. Nie był tu dziś zakonnikiem, czy też aurorem. Zrównał krok swojego stworzenia z tym należącym do przyjaciela tak by poruszać się koło niego luźnym stępem kopyto w kopyto. Otaksował go badawczo czując, że jego słowa sięgają nieco głębiej
- Żona? - podpytał - Logan..? - dodał domyślając się, że to jednak w dzieci miały w tym czasie najtrudniej - Anomalie są już przeszłością, Lucan. Ten rozdział już zamknęliśmy. Osobiście - ty, ja, my, - Zakonnicy. W myślach zakołysały mu się wspomnienia misji w Azkabanie, którą wykonali i przetrwali [b]- A nawet najgłośniejsze echo ostatecznie niknie. Daj im czas - nie wiedział, czy trafił w problem, lecz chciał od razu spróbować pokrzepić przyjaciela. On sam odciął już od siebie tą kotwicę, która tym bardziej dziś, kiedy to już weszli w nowy rok, wydawała się czymś odległym.
Obrzucił przyjaciela spojrzeniem przepełnionym teatralnym wyrzutem, zupełnie jakby miał zamiar sapnąć lordowi prosto w twarz pełne urazy no wiesz co. Kącik ust dźwignął się jednak zaraz wyżej.
- Prawda - przyznał kiwając potakująco głową i zbierając wodze. Przed oczami przeciągnęła się mgiełka wspomnień, kiedy to dla rozrywki oraz wyzwania dosiadał nieco zdziczałe bo rzadko wyjeżdżanie sztuki lub pomagał w ujeżdżaniu. Dziś wciąż nie brakło mu do tego odwagi, lecz był bardziej niż pewien, że szybko znalazłby się poza siodłem - Dałem się rozleniwić wygodzie wielkiego miasta - wszystko w Londynie było na wyciągnięcie różdżki i zażądania od niej teleportacji. Zresztą nie tylko tam - Nowy Orlean też nie był zapyziałą dziurą - Zastanawiam się jednak nad ściągnięciem do jakiejś stadniny na obrzeżach Londynu jakiegoś wierzchowca. Kusi, tym bardziej, że ojciec planuje ściągnąć kilka okazów granianów ze Skandynawii jeszcze przed czerwcem i jakbym mu dal znać mógłby mi jakiegoś wybrać pod siodło- dzielił się luźniejszymi rozważaniami dnia codziennego tak bardzo odmiennymi od wojennych deklaracji i planów. Był tu w końcu z Abbotteem w celach towarzyskich. Nie był tu dziś zakonnikiem, czy też aurorem. Zrównał krok swojego stworzenia z tym należącym do przyjaciela tak by poruszać się koło niego luźnym stępem kopyto w kopyto. Otaksował go badawczo czując, że jego słowa sięgają nieco głębiej
- Żona? - podpytał - Logan..? - dodał domyślając się, że to jednak w dzieci miały w tym czasie najtrudniej - Anomalie są już przeszłością, Lucan. Ten rozdział już zamknęliśmy. Osobiście - ty, ja, my, - Zakonnicy. W myślach zakołysały mu się wspomnienia misji w Azkabanie, którą wykonali i przetrwali [b]- A nawet najgłośniejsze echo ostatecznie niknie. Daj im czas - nie wiedział, czy trafił w problem, lecz chciał od razu spróbować pokrzepić przyjaciela. On sam odciął już od siebie tą kotwicę, która tym bardziej dziś, kiedy to już weszli w nowy rok, wydawała się czymś odległym.
Find your wings
- Granian? Naprawdę chcesz mieć tak płochliwego wierzchowca? - choć nigdy nie zajmował się hodowlą koniowatych w dosłownym tego słowa znaczeniu, a raczej głównie zarządzał parkiem z kucami Exmoor, mimo wszystko nie należał do laików w tym temacie. Rasa wspomniana przez Skamandera była piękna, zawsze miło było popatrzeć na siwe grzbiety i skrzydła tej odmiany aetonanów, ale żeby je ujeżdżać... Do tego trzeba było mieć prawdziwe umiejętności. A Anthony wyszedł z wprawy!
- Też - odparł krótko, zaraz jednak zdecydował się podjąć temat. Bo owszem, Skamander trafił w punkt. O tym, jak jego żona i syn i ogółem cała rodzina przeżywała okres anomalii, Abbott mógłby opowiadać naprawdę długo. Wiedział, że Anthony by go wysłuchał, ale nie chciał aby ich przejażdżka zamieniła się w jednostronne jojczenie. Nie po to tu w końcu przyjechali. - Mam nadal niesamowity mętlik w głowie. W tobie już zupełnie wszystko ucichło? - odezwał się po kilku minutach zastanowienia i ciszy, przerywanej tylko porywistym szumem wiatru i cichym parskaniem aetonanów. Zaintrygowało go to trochę, w jaki sposób można było tak szybko przejść do porządku dziennego z tym wszystkim, co wydarzyło się w Azkabanie. Nawet jeśli finalnie uznać to można było za sukces. Lucan wiedział oczywiście, że jako auror, Skamander powinien wykazywać się silną odpornością psychiczną. Mimo wszystko jednak był przecież też tylko człowiekiem. Obaj byli.
- Melania* jest znów w ciąży - odezwał się nagle, zdradzając się z kolejnym brzemieniem, które parę dni temu spadło na jego barki. Jako mąż i ojciec cieszył się przeogromnie, to chyba jasne. Jednak jako zakonnik doskonale wiedział, że to nie były najbezpieczniejsze czasy na narodziny nowego życia. Nawet jeśli anomalie już nikomu nie zagrażały. Starał się patrzeć na same pozytywy obecnej sytuacji, bo jakby nie spojrzeć, trochę ich było. Jednak nawet jeśli pomimo swoich starań, Abbott nie potrafił się cieszyć tym wszystkim tak, jak powinien. Nie mógł uwolnić się od strachu - bo bywały momenty, że w nocy, w koszmarach, zamiast posągu Herewarda, widział swoją kamienną podobiznę, rozpadającą się w proch.
*Kij z tym, że postać już nieaktywna, będę nadal używać tego imienia dla swojej żony, bikoz łaj not
- Też - odparł krótko, zaraz jednak zdecydował się podjąć temat. Bo owszem, Skamander trafił w punkt. O tym, jak jego żona i syn i ogółem cała rodzina przeżywała okres anomalii, Abbott mógłby opowiadać naprawdę długo. Wiedział, że Anthony by go wysłuchał, ale nie chciał aby ich przejażdżka zamieniła się w jednostronne jojczenie. Nie po to tu w końcu przyjechali. - Mam nadal niesamowity mętlik w głowie. W tobie już zupełnie wszystko ucichło? - odezwał się po kilku minutach zastanowienia i ciszy, przerywanej tylko porywistym szumem wiatru i cichym parskaniem aetonanów. Zaintrygowało go to trochę, w jaki sposób można było tak szybko przejść do porządku dziennego z tym wszystkim, co wydarzyło się w Azkabanie. Nawet jeśli finalnie uznać to można było za sukces. Lucan wiedział oczywiście, że jako auror, Skamander powinien wykazywać się silną odpornością psychiczną. Mimo wszystko jednak był przecież też tylko człowiekiem. Obaj byli.
- Melania* jest znów w ciąży - odezwał się nagle, zdradzając się z kolejnym brzemieniem, które parę dni temu spadło na jego barki. Jako mąż i ojciec cieszył się przeogromnie, to chyba jasne. Jednak jako zakonnik doskonale wiedział, że to nie były najbezpieczniejsze czasy na narodziny nowego życia. Nawet jeśli anomalie już nikomu nie zagrażały. Starał się patrzeć na same pozytywy obecnej sytuacji, bo jakby nie spojrzeć, trochę ich było. Jednak nawet jeśli pomimo swoich starań, Abbott nie potrafił się cieszyć tym wszystkim tak, jak powinien. Nie mógł uwolnić się od strachu - bo bywały momenty, że w nocy, w koszmarach, zamiast posągu Herewarda, widział swoją kamienną podobiznę, rozpadającą się w proch.
*Kij z tym, że postać już nieaktywna, będę nadal używać tego imienia dla swojej żony, bikoz łaj not
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Mam wrażenie, że przemawiają przez ciebie uprzedzenia co do normandzkiego pochodzenia rasy - zerkną na niego przekomarzając mając na myśli fakt, ze te same pochodzenie miały szlachetne rody takie jak Avery, Burke, a przede wszystkim Crouch z którymi Lucan prawdopodobnie nie raz się ścierał w Wizengamocie - Trudno jednak szukać szybszego wierzchowca, a przy tym dostojniej się prezentującego. Skaza w charakterze wcale nie musi być zaś czymś złym - dobrze jak wierzchowiec zmusza do pracy jeźdźca - gdyby jazda wierzchem polegała na swobodnym przemieszczaniu się z jednego do drugiego miejsca bez drobnej niepewności nie byłaby to dla Skamandera żadna rozrywka. Lubił czuć kontrolę, dominować nad zwierzęciem, prowadzić je i być zmuszonym do aktywnego reagowania, korygowania jego reakcji, zachowania pod swoją wolę. Tak właściwie płoche z natury zwierze mogło zyskać mając tak pewnego siebie, zdecydowanego przewodnika, jak Tony.
Wodze przełożył do jednej dłoni. Drugą sięgną ku szyi chcąc poprawić szalik naciągając go nieznacznie na brodę. Poliki i nos miał zaczerwienione od mrozu. Pomimo chłodnego wiatru nie odczuwał tego jakoś dotkliwie - adrenalina i wysiłek włożony w lot wzdłuż klifowiska wciąż grzały jego ciało
- Ucichło...? - powtórzył po nim jakby nie do końca rozumiejąc co miało niby ucichnąć zupełnie jakby żadnego hałasu myśli nie doświadczał lub wręcz przeciwnie - jakby ten towarzyszył mu codziennie i abstrakcją byłoby gdyby znikł. Trudno było jednoznacznie orzec - Zostaw to, Lucan, po prostu zostaw to za sobą - to najlepsze co możesz dla siebie zrobić. Wsłuchiwanie się w nieprzyjemne echo przeszłości sprawi, że zostaniesz zwyczajnie zahukany przez teraźniejszość. To co robiliśmy do tej pory to było jedynie oczyszczanie pola walki. Teraz będzie tylko trudniej - nie było więc sensu zaprzątać sobie głowy coraz bardziej odległą czasowo sprawą, którą zresztą udało im się z sukcesem rozwiązać na korzyść Zakonu. Być może sam auror podchodził do tego wszystkiego nieco mechanicznie zwyczajnie szufladkując wydarzenia z obławy na Azkaban, na anomalię jako jedną z wielu przeżytych misji. niewątpliwie posiadał swój świat w którym nadawanie etykiet, segregowanie myśli, wydarzeń, spostrzeżeń według ściśle ustalonego prywatnego kodeksu pozwalało mu zachować trzeźwość myśli, twardo stąpać nawet po grząskim gruncie czy stać prosto w obliczu piętrzącego się ciężaru na barkach. Odbijało się to oczywiście na tym, jak był postrzegany - częściej wzbudzał niechęć niż sympatię. Nie była to jednak wysoka cena za życie w zgodzie z własnym sumieniem.
- Przeszło ci przez myśl, by może zejść na dalszy plan? Mam na myśli Zakon - podjął po tym, jak informacja o ciąży jego małżonki rozeszła się po otwartej przestrzeni. Poważny był w tym pytaniu nie uważając je za niewłaściwie. Zależało mu na przyjacielu, na tym by ten mimo wszystko żył. Widział jednak jego zmieszanie podczas zebrania. Słuchał teraz o tym, jak męczyły go przeżycia związane z anomaliami. Do tego Lucan był rodzinnym mężczyzną. Informacja o brzemienności żony nie mogła nie zaprzątać mu głowy. Takie roztargnienie prowadziło na polu walki do śmierci - Nie na stałe ale na jakiś czas, przykładowo na czas ciąży twojej żony przejść do roli sojusznika, uspokoić ją, siebie, własne myśli. Mimo wszystko chciałbym byś pożył w miarę możliwości długo, a roztargnienie i wątpliwości ci w tym nie pomogą.
Wodze przełożył do jednej dłoni. Drugą sięgną ku szyi chcąc poprawić szalik naciągając go nieznacznie na brodę. Poliki i nos miał zaczerwienione od mrozu. Pomimo chłodnego wiatru nie odczuwał tego jakoś dotkliwie - adrenalina i wysiłek włożony w lot wzdłuż klifowiska wciąż grzały jego ciało
- Ucichło...? - powtórzył po nim jakby nie do końca rozumiejąc co miało niby ucichnąć zupełnie jakby żadnego hałasu myśli nie doświadczał lub wręcz przeciwnie - jakby ten towarzyszył mu codziennie i abstrakcją byłoby gdyby znikł. Trudno było jednoznacznie orzec - Zostaw to, Lucan, po prostu zostaw to za sobą - to najlepsze co możesz dla siebie zrobić. Wsłuchiwanie się w nieprzyjemne echo przeszłości sprawi, że zostaniesz zwyczajnie zahukany przez teraźniejszość. To co robiliśmy do tej pory to było jedynie oczyszczanie pola walki. Teraz będzie tylko trudniej - nie było więc sensu zaprzątać sobie głowy coraz bardziej odległą czasowo sprawą, którą zresztą udało im się z sukcesem rozwiązać na korzyść Zakonu. Być może sam auror podchodził do tego wszystkiego nieco mechanicznie zwyczajnie szufladkując wydarzenia z obławy na Azkaban, na anomalię jako jedną z wielu przeżytych misji. niewątpliwie posiadał swój świat w którym nadawanie etykiet, segregowanie myśli, wydarzeń, spostrzeżeń według ściśle ustalonego prywatnego kodeksu pozwalało mu zachować trzeźwość myśli, twardo stąpać nawet po grząskim gruncie czy stać prosto w obliczu piętrzącego się ciężaru na barkach. Odbijało się to oczywiście na tym, jak był postrzegany - częściej wzbudzał niechęć niż sympatię. Nie była to jednak wysoka cena za życie w zgodzie z własnym sumieniem.
- Przeszło ci przez myśl, by może zejść na dalszy plan? Mam na myśli Zakon - podjął po tym, jak informacja o ciąży jego małżonki rozeszła się po otwartej przestrzeni. Poważny był w tym pytaniu nie uważając je za niewłaściwie. Zależało mu na przyjacielu, na tym by ten mimo wszystko żył. Widział jednak jego zmieszanie podczas zebrania. Słuchał teraz o tym, jak męczyły go przeżycia związane z anomaliami. Do tego Lucan był rodzinnym mężczyzną. Informacja o brzemienności żony nie mogła nie zaprzątać mu głowy. Takie roztargnienie prowadziło na polu walki do śmierci - Nie na stałe ale na jakiś czas, przykładowo na czas ciąży twojej żony przejść do roli sojusznika, uspokoić ją, siebie, własne myśli. Mimo wszystko chciałbym byś pożył w miarę możliwości długo, a roztargnienie i wątpliwości ci w tym nie pomogą.
Find your wings
- Nie mam pojęcia o czym mówisz - odpowiedział, i choć brzmiało to jak ciąg dalszy przekomarzanek, była to najprawdziwsza prawda. Lucan wcale nie był uprzedzony względem tej rasy z racji jej pochodzenia, dzielonego niefortunnie z kilkoma raczej nieprzyjemnymi rodzinami. Swoją opinię wygłosił w całości na podstawie temperamentu i charakteru, którym owe wierzchowce się wykazywały. Nie zamierzał jednak dalej odciągać Skamanera od pomysłu ujarzmienia graniana - akurat rasa wierzchowca była w tym momencie najmniejszym z ich zmartwień. - Bylebyś tylko wrócił najpierw do dawnej formy. Podstawy sobie przypomnij przede wszystkim, przyjacielu. - uśmiechnął się pod nosem, wspominając to niezgrabne lądowanie.
Kolejne słowa Skamandera wprawiły Lucana w lekką konsternację. Czy naprawdę można było zwyczajnie nie pamiętać o takich rzeczach? Wzruszyć ramionami, zamknąć za sobą drzwi i żyć dalej? Być może winą było jego przywiązanie do rodziny - a także empatia, przez którą automatycznie potrafił wyobrazić sobie siebie na czyimś miejscu. Wystarczy wspomnieć przecież samą Eileen i Herewarda, Abbott nadal mocno to przeżywał.
- Ty naprawdę potrafisz tak po prostu o wszystkim zapomnieć? - zapytał, choć słowa, które wypowiedział, równie dobrze mogły w ogóle nie zostać przez Skamandera usłyszane. Abbott nie tylko nie potrafił tego zrobić, wydawało mu się to w dużej mierze po prostu bezduszne i złe.
- Zejść na dalszy plan i co? Pozwalać na to, żeby patrzyła jak każdego dnia obecny jestem przy niej tylko ciałem, a nie duchem, bo zżerają mnie nerwy, gdy wiem, że wy wszyscy się narażacie, podczas gdy ja przez większość czasu bezpiecznie siedzę sobie w domku? - spojrzał na Skamandera z pewnym niedowierzaniem. Doceniał tę troskę, naprawdę. Nawet jeśli nie był w tym momencie w stanie tego okazać. Ale to nie miałoby sensu. Zarówno czynny udział w walce jak i zejście z pierwszej linii wiązało się z całą masą nerwów. Nawet gdyby każdego dnia po prostu zajmował się żoną, doglądając jej samopoczucia oraz zdrowia, gdzieś z tyłu głowy zawsze miały świadomość, że jego przyjaciele się narażają - że Tony może właśnie gdzieś znów obrywa cruciatusem, że Alexa też znów spotkała z rąk rycerzy jakaś krzywda. - To tak nie działa, Tony - odpowiedział więc po prostu. W jednej kwestii Skamander faktycznie miał rację. Jeśli Lucan wycofałby się z aktywnego udziału, zapewne byłby mniej narażony na niespodziewany zgon. Z tym nie zamierzał się kłócić. Ale Merlinie uchowaj, nie ulżyłoby mu ani trochę. Ironicznie, musiałby chyba nie wiedzieć o Zakonie, żeby móc spać spokojniej. Poza tym, kiedy miałby wrócić do czynnej akcji? Po porodzie? Wtedy jego żona z pewnością również będzie go potrzebować. Może nawet bardziej niż teraz. Nie, to nie miało żadnego sensu.
Kolejne słowa Skamandera wprawiły Lucana w lekką konsternację. Czy naprawdę można było zwyczajnie nie pamiętać o takich rzeczach? Wzruszyć ramionami, zamknąć za sobą drzwi i żyć dalej? Być może winą było jego przywiązanie do rodziny - a także empatia, przez którą automatycznie potrafił wyobrazić sobie siebie na czyimś miejscu. Wystarczy wspomnieć przecież samą Eileen i Herewarda, Abbott nadal mocno to przeżywał.
- Ty naprawdę potrafisz tak po prostu o wszystkim zapomnieć? - zapytał, choć słowa, które wypowiedział, równie dobrze mogły w ogóle nie zostać przez Skamandera usłyszane. Abbott nie tylko nie potrafił tego zrobić, wydawało mu się to w dużej mierze po prostu bezduszne i złe.
- Zejść na dalszy plan i co? Pozwalać na to, żeby patrzyła jak każdego dnia obecny jestem przy niej tylko ciałem, a nie duchem, bo zżerają mnie nerwy, gdy wiem, że wy wszyscy się narażacie, podczas gdy ja przez większość czasu bezpiecznie siedzę sobie w domku? - spojrzał na Skamandera z pewnym niedowierzaniem. Doceniał tę troskę, naprawdę. Nawet jeśli nie był w tym momencie w stanie tego okazać. Ale to nie miałoby sensu. Zarówno czynny udział w walce jak i zejście z pierwszej linii wiązało się z całą masą nerwów. Nawet gdyby każdego dnia po prostu zajmował się żoną, doglądając jej samopoczucia oraz zdrowia, gdzieś z tyłu głowy zawsze miały świadomość, że jego przyjaciele się narażają - że Tony może właśnie gdzieś znów obrywa cruciatusem, że Alexa też znów spotkała z rąk rycerzy jakaś krzywda. - To tak nie działa, Tony - odpowiedział więc po prostu. W jednej kwestii Skamander faktycznie miał rację. Jeśli Lucan wycofałby się z aktywnego udziału, zapewne byłby mniej narażony na niespodziewany zgon. Z tym nie zamierzał się kłócić. Ale Merlinie uchowaj, nie ulżyłoby mu ani trochę. Ironicznie, musiałby chyba nie wiedzieć o Zakonie, żeby móc spać spokojniej. Poza tym, kiedy miałby wrócić do czynnej akcji? Po porodzie? Wtedy jego żona z pewnością również będzie go potrzebować. Może nawet bardziej niż teraz. Nie, to nie miało żadnego sensu.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prawdą było, że w przeciągu ostatnich kilku lat nie pielęgnował swoich jeździeckich umiejętności, które szczęśliwie nie zamierzały mimo wszystko w nim przez ten czas wymrzeć. Ciało wiąż pamiętało - zresztą nie tylko ono i dotyczyło to również czegoś ponad technicznych elementów zachowania poprawnego dosiadu. Dlatego też słysząc od Abbotta zarzut zrzucania przeszłości w niepamięć jego twarz stężała. Słowa te tak właściwie ubodły Skamandera wyjątkowo dotkliwie co jednak wprawnie skrył pod kanciastymi rysami powagi i urzędniczego stoicyzmu.
- Zapomnieć? Niczego nie zapominam. Nie trzymam się przeszłości - to co innego. To co już się wydarzyło, zaistniało jest czymś na co nie mam żadnego wpływu. Co prawda mógłbym bezustannie wracać wspomnieniami do każdego niezamkniętego śledztwa, momentów w których ktoś podczas akcji został mniej lub bardziej śmiertelnie raniony, pożogi w ministerstwie, Azkabanu, Stonehenge.... - nozdrza wypełniły się jak na zawołanie złudnym zapachem palonego ludzkiego mięsa, a blizny po czarnomagicznym zaklęciu Voldemorda zaswędziały go w tym momencie nieprzyjemnie. Jego sylwetka przybrała kanciastych, sztywnych (nawet jak na niego) kształtów. Był wyraźnie spięty. Poczuł to również wierzchowiec który zastrzygł niebezpiecznie uszami - ...tylko po co...? Rozumiem raz czy dwa po to by wyciągnąć wnioski z potencjalnej porażki czy zwycięstwa ale nieustannie...? By karmić się strachem, bezradnością, frustracją, gniewem, chęcią zemsty...? Wiesz ile błędów ludzie popełniają przez zamykanie się w tym schemacie? Wiesz ile z tych błędów prowadzi potem na polu walki do śmierci...? Za dużo. Nie chcę byś znalazł się wśród nich, Lucan, więc dlatego też ci radzę to zostawić za sobą - cokolwiek cię nie dręczy: anomalie, Stonehenge, Azkaban. Nie każę ci zapominać ale zwyczajnie uznaj to za przeszłość, zdystansuj się bo albo skończysz na cmentarzu albo na oddziale zamkniętym - była to szczera rada dyktowana troską. Wiedział, że to wszystko brzmiało łatwo, lecz w praktyce nie do końca takie było. Sam Anthony nie podążał tą filozofią od wczoraj. Kształtowała się w nim powoli już w czasie kursu stając się obecnie czymś w rodzaju niepisanego credo pomagającemu trzymać się Skamanderowi na powierzchni.
- Jest więcej opcji niż tylko stać i patrzeć, wiesz? Mógłbyś dalej się udzielać i wspierać sprawę, lecz nie jako szeregowy żołnierz, a sojusznik. Wiem, że być może w tym momencie może brzmi to dla ciebie niedorzecznie, lecz zastanów się nad tym poważnie odstawiając na bok pompatyczne hasła, przyśpiewki i wszystkich innych do których się porównujesz. Pomyśl racjonalnie. Sam przyznajesz się mi do gnębiącego cie niepokoju, martwisz się o syna oraz żonę, która, kto wie, być może da ci niebawem kolejnego... naprawę uważasz, że to właśnie na misji będziesz pomimo tego potrafił być nie tylko ciałem ale i duchem...? Nie musisz mi odpowiadać. Zastanów się po prostu nad tym bo obecnie wydajesz mi się tkwić w rozterce. Chciałbyś być przy rodzinie chcąc zapewnić im bezpieczeństwo ale jednocześnie czy to z chęci czy powinności chcesz być na polu walki z innymi, sprawić by mogli na tobie polegać. Jeśli chcesz robić coś z tego naprawdę dobrze to musisz wybrać, Lucan, bo nie da się robić obu tych rzeczy na raz tak by zadowolić wszystkich i żyć w zgodzie z samym sobą - dzielił się prywatnymi spostrzeżeniami, wrażeniami na temat swojego przyjaciela z głębi własnego serca i doświadczenia. On sam w końcu lata temu wybrał przedkładając powinność oraz ambicje ponad rodzinę. Jako auror musiał. Teraz tego samego wyboru w jego ocenie musiał dokonać Abbott jeżeli na poważnie myślał o zostaniu wojownikiem.
- Zapomnieć? Niczego nie zapominam. Nie trzymam się przeszłości - to co innego. To co już się wydarzyło, zaistniało jest czymś na co nie mam żadnego wpływu. Co prawda mógłbym bezustannie wracać wspomnieniami do każdego niezamkniętego śledztwa, momentów w których ktoś podczas akcji został mniej lub bardziej śmiertelnie raniony, pożogi w ministerstwie, Azkabanu, Stonehenge.... - nozdrza wypełniły się jak na zawołanie złudnym zapachem palonego ludzkiego mięsa, a blizny po czarnomagicznym zaklęciu Voldemorda zaswędziały go w tym momencie nieprzyjemnie. Jego sylwetka przybrała kanciastych, sztywnych (nawet jak na niego) kształtów. Był wyraźnie spięty. Poczuł to również wierzchowiec który zastrzygł niebezpiecznie uszami - ...tylko po co...? Rozumiem raz czy dwa po to by wyciągnąć wnioski z potencjalnej porażki czy zwycięstwa ale nieustannie...? By karmić się strachem, bezradnością, frustracją, gniewem, chęcią zemsty...? Wiesz ile błędów ludzie popełniają przez zamykanie się w tym schemacie? Wiesz ile z tych błędów prowadzi potem na polu walki do śmierci...? Za dużo. Nie chcę byś znalazł się wśród nich, Lucan, więc dlatego też ci radzę to zostawić za sobą - cokolwiek cię nie dręczy: anomalie, Stonehenge, Azkaban. Nie każę ci zapominać ale zwyczajnie uznaj to za przeszłość, zdystansuj się bo albo skończysz na cmentarzu albo na oddziale zamkniętym - była to szczera rada dyktowana troską. Wiedział, że to wszystko brzmiało łatwo, lecz w praktyce nie do końca takie było. Sam Anthony nie podążał tą filozofią od wczoraj. Kształtowała się w nim powoli już w czasie kursu stając się obecnie czymś w rodzaju niepisanego credo pomagającemu trzymać się Skamanderowi na powierzchni.
- Jest więcej opcji niż tylko stać i patrzeć, wiesz? Mógłbyś dalej się udzielać i wspierać sprawę, lecz nie jako szeregowy żołnierz, a sojusznik. Wiem, że być może w tym momencie może brzmi to dla ciebie niedorzecznie, lecz zastanów się nad tym poważnie odstawiając na bok pompatyczne hasła, przyśpiewki i wszystkich innych do których się porównujesz. Pomyśl racjonalnie. Sam przyznajesz się mi do gnębiącego cie niepokoju, martwisz się o syna oraz żonę, która, kto wie, być może da ci niebawem kolejnego... naprawę uważasz, że to właśnie na misji będziesz pomimo tego potrafił być nie tylko ciałem ale i duchem...? Nie musisz mi odpowiadać. Zastanów się po prostu nad tym bo obecnie wydajesz mi się tkwić w rozterce. Chciałbyś być przy rodzinie chcąc zapewnić im bezpieczeństwo ale jednocześnie czy to z chęci czy powinności chcesz być na polu walki z innymi, sprawić by mogli na tobie polegać. Jeśli chcesz robić coś z tego naprawdę dobrze to musisz wybrać, Lucan, bo nie da się robić obu tych rzeczy na raz tak by zadowolić wszystkich i żyć w zgodzie z samym sobą - dzielił się prywatnymi spostrzeżeniami, wrażeniami na temat swojego przyjaciela z głębi własnego serca i doświadczenia. On sam w końcu lata temu wybrał przedkładając powinność oraz ambicje ponad rodzinę. Jako auror musiał. Teraz tego samego wyboru w jego ocenie musiał dokonać Abbott jeżeli na poważnie myślał o zostaniu wojownikiem.
Find your wings
Słuchał słów przyjaciela bardzo uważnie, nie odrywając też wzroku od jego sylwetki. Niemal widział ciężar jego słów, układający się na barkach aurora i przygniatający jego osobę. Czasami Lucan zapominał, jak wiele Skamander musiał poświęcić - choć uważał go za przyjaciela i to już od czasów dzieciństwa, było wiele aspektów w jestestwie Anthony'ego, których Lucan nie potrafił zrozumieć. Nie wiedział też, jak naprawdę trudna jest praca aurora - mimo że miał z nimi do czynienia na co dzień. Westchnął cicho, orientując się, że źle dobrał słowa, czym mógł urazić swojego towarzysza, sądząc po jego zachowaniu, wyrazie twarzy i słowach.
- Mówisz mądrze i próbuję zrozumieć twój punkt widzenia, ale ja tak nie potrafię, Anthony. - czy nie wiedział, co trzymało go w przeszłości. Czy było to zbyt mocne przywiązanie i szacunek do życia, że cierpiał za każdym razem gdy dostrzegał jak ludzkie życia ulatują w nicość? Że nie mógł znieść myśli, że gdyby w przeszłości zrobił coś inaczej, dałoby radę uratować przynajmniej jedno istnienie więcej? Miał świadomość, że jego umiejętności pozostawiały wiele do życzenia, nie miał się co równać z wyszkolonymi aurorami, choćby pokroju samego Skamandera - ale to jedno pytanie nigdy nie chciało go opuścić. Czy mogłem wtedy zrobić więcej? - Mam świadomość, że przez ciągłe przeżywanie tego, co się wydarzyło, nikomu nie przywrócę życia. Że przez strach przed powtórzeniem błędów z przeszłości może mi się coś stać. Ale nie wiem, czy umiem się tak od tego odciąć. - słowa przyjaciela dały mu wiele do myślenia. Musiał głęboko zastanowić się nad zakonem, nad własną rodziną, oraz nad tym, jaka była jego rola w tym wszystkim.
- Dobrze wiem, co mógłbym robić jako sojusznik i nie sądzę, by było to wystarczającym rozwiązaniem - odparł niechętnie. Nie był jednak przekonany do tego, nie widział siebie w takiej roli - niemalże biernego arystokraty, który jedynie z daleka wspiera walczących, narażających się na niebezpieczeństwo. - To chyba oczywiste, że gnębi mnie niepokój. Sytuacja jest zła, jak sam przyznałeś. Gdybym był całkowicie spokojny, uznałbym że już potrzebuję konsultacji kogoś z oddziału zamkniętego. Rodzina dawała mi do tej pory siłę, aby całkiem się nie poddać i ciągnąć to dalej. - odpowiedział odrobinę zbyt gniewnie niż to początkowo zamierzał. Nie chciał wybierać, bo tak naprawdę nie miał tu wyboru. Nie mógł zostawić rodziny, to nawet nie wchodziło w rachubę. Stanowiła zbyt wielką część jego życia - i nie chodziło tu już nawet o miłość do żony i syna. Gdyby ich porzucił, miałoby to dużo dalsze konsekwencje, związane prawdopodobnie z wydziedziczeniem. A to oznaczałoby dla niego zdecydowanie większe kłopoty, nie byłby w tym stanie pomagać pozostałym, o własnej rodzinie już nie wspominając. Jedyną opcją by wybrać, było odejście z zakonu, albo tak jak sugerował Anthony, zostać sojusznikiem. Tylko że Lucan również był człowiekiem czynu, prawdopodobnie prędzej czy później wyrzuty sumienia i tak by go pożarły żywcem - Jakoś to pogodzę - oznajmił nagle z determinacją. Nie miał pojęcia jak to zrobi, ale wiedział, że nie może zrezygnować. Obie te rzeczy, rodzina i zakon, wymagały by się im poświęcił - Tu nie chodzi o pompatyczne przyśpiewki, hasła i wszystko inne. Nie mogę pozwolić, żeby świat podążał w takim kierunku. Nie chcę, żeby moje dzieci dorastały w strachu, pod butem rycerzy i tego całego Voldemorta. - spojrzał na przyjaciela z pewną nadzieją. Nie wiedział tylko na co liczy. Chyba chciał, żeby Skamander go zrozumiał. Przy takich różnicach poglądowych mogło to być jednak dość trudne.
- Mówisz mądrze i próbuję zrozumieć twój punkt widzenia, ale ja tak nie potrafię, Anthony. - czy nie wiedział, co trzymało go w przeszłości. Czy było to zbyt mocne przywiązanie i szacunek do życia, że cierpiał za każdym razem gdy dostrzegał jak ludzkie życia ulatują w nicość? Że nie mógł znieść myśli, że gdyby w przeszłości zrobił coś inaczej, dałoby radę uratować przynajmniej jedno istnienie więcej? Miał świadomość, że jego umiejętności pozostawiały wiele do życzenia, nie miał się co równać z wyszkolonymi aurorami, choćby pokroju samego Skamandera - ale to jedno pytanie nigdy nie chciało go opuścić. Czy mogłem wtedy zrobić więcej? - Mam świadomość, że przez ciągłe przeżywanie tego, co się wydarzyło, nikomu nie przywrócę życia. Że przez strach przed powtórzeniem błędów z przeszłości może mi się coś stać. Ale nie wiem, czy umiem się tak od tego odciąć. - słowa przyjaciela dały mu wiele do myślenia. Musiał głęboko zastanowić się nad zakonem, nad własną rodziną, oraz nad tym, jaka była jego rola w tym wszystkim.
- Dobrze wiem, co mógłbym robić jako sojusznik i nie sądzę, by było to wystarczającym rozwiązaniem - odparł niechętnie. Nie był jednak przekonany do tego, nie widział siebie w takiej roli - niemalże biernego arystokraty, który jedynie z daleka wspiera walczących, narażających się na niebezpieczeństwo. - To chyba oczywiste, że gnębi mnie niepokój. Sytuacja jest zła, jak sam przyznałeś. Gdybym był całkowicie spokojny, uznałbym że już potrzebuję konsultacji kogoś z oddziału zamkniętego. Rodzina dawała mi do tej pory siłę, aby całkiem się nie poddać i ciągnąć to dalej. - odpowiedział odrobinę zbyt gniewnie niż to początkowo zamierzał. Nie chciał wybierać, bo tak naprawdę nie miał tu wyboru. Nie mógł zostawić rodziny, to nawet nie wchodziło w rachubę. Stanowiła zbyt wielką część jego życia - i nie chodziło tu już nawet o miłość do żony i syna. Gdyby ich porzucił, miałoby to dużo dalsze konsekwencje, związane prawdopodobnie z wydziedziczeniem. A to oznaczałoby dla niego zdecydowanie większe kłopoty, nie byłby w tym stanie pomagać pozostałym, o własnej rodzinie już nie wspominając. Jedyną opcją by wybrać, było odejście z zakonu, albo tak jak sugerował Anthony, zostać sojusznikiem. Tylko że Lucan również był człowiekiem czynu, prawdopodobnie prędzej czy później wyrzuty sumienia i tak by go pożarły żywcem - Jakoś to pogodzę - oznajmił nagle z determinacją. Nie miał pojęcia jak to zrobi, ale wiedział, że nie może zrezygnować. Obie te rzeczy, rodzina i zakon, wymagały by się im poświęcił - Tu nie chodzi o pompatyczne przyśpiewki, hasła i wszystko inne. Nie mogę pozwolić, żeby świat podążał w takim kierunku. Nie chcę, żeby moje dzieci dorastały w strachu, pod butem rycerzy i tego całego Voldemorta. - spojrzał na przyjaciela z pewną nadzieją. Nie wiedział tylko na co liczy. Chyba chciał, żeby Skamander go zrozumiał. Przy takich różnicach poglądowych mogło to być jednak dość trudne.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Bo nie miałeś dotąd potrzeby próbować. Teraz masz - nie uważał tego, za coś wrodzonego. Zachowanie nie było czymś takim. Wszystkiego można było się wyuczyć, wszystko można było wykształcić z biegiem czasu. Wszystko zależało jedynie od chęci, nastawienia. Te reprezentowane przez Lucana wydawało mu się absurdalne. Oczywiście, że nie umiał. Z jakiego powodu wychowany w dostatku człowiek mający do czynienia z kodeksem prawa, zbiorami pergaminów przeglądanych przy schludnym biurku miałby umieć konfrontować się z obrzydliwymi, dramatycznymi wydarzeniami skoro te w codziennym życiu nie miały prawa słać się pod jego stopami? Nie musiał umieć. Czasy się jednak zmieniły, a potrzeba rodzi konieczność dostosowania się do nowych realiów.
Skamander pogładził szyję gniadego wierzchowca w uznaniu za to, że ten od przeszło kwadransu nie szarpał już wodzami. Co prawda przez grzbiet przypływało co jakiś czas napięcie skorelowane ze strzygącymi uszami, lecz tempo stępa było rytmiczne, miarowe, idealne.
- A co jest bardziej wystarczające w roli zakonnika? - wyszedł na przeciw z pewną ciekawością co do tego, jakie większe znaczenie widzi w byciu zakonnikiem niż sojusznikiem. Tą pierwszą rolę sam od pewnego czasu zaczął postrzegać jako nazbyt ciasną obrożę, której smycz uczepiona jest do niezbyt rozgarniętego właściciela. Jako Zakonnik miał obowiązek podążać za rozkazami Gwardii i choć idea Zakonu była słuszna to jednak realizacja założeń budziła w nim wątpliwości. Rozumiał, że poświęcanie środków, czasu oraz ludzi na ratowanie najbardziej pokrzywdzonych jest ważne, lecz nie rozumiał czemu szala priorytetów jest tak bardzo przesunięta na niekorzyść samej walki z wrogiem - Ja... ja odnoszę wrażenie, że rdzewieję w tej roli - rzucił niepewny tego, czy powinien przed przyjacielem odsłaniać tę kartę, jednak jeżeli nie przed nim to przed kim?
Na wspomnienie rodziny uśmiechną się nieco cierpko. On nie potrafił czerpać z bliskości rodziny siły. Czerpał ją z treningów, czerpał ją ze wrzącej we krwi adrenaliny kiedy to po raz kolejny los spychał go na krawędź przepaści. Poczuł się gorzej z samym sobą przez to, jak Abbott ujął w słowa znaczenie rodziny i zapowiedź że pogodzi bliskość, ochronę jej z walką. Czy to oznaczało, że był gorszy? Próbował w końcu tego samego decydując się ostatecznie na odsunięcie od siebie rodziny wybierając działalność na rzecz magicznej społeczności, a nie samej komórki wchodzącej w jej skład jaką była rodzina. Zrobił to dawno, jeszcze przed wojną, niepokojami. Czy przez pryzmat tego Lucan postrzegał go jako zwyrodnialca...? Nie miał odwagi zapytać. Zatuszował swoje emocje przywołując na ustach przyjacielski uśmiech pocieszenia. Zrównując się z jego koniem wyciągną rękę by poklepać go po ramieniu
- Trzymam kciuki. Może mimo wszystko tobie się uda - powiedział szczerze jednak w to wątpiąc - Ja zaś zadowolę się jak na razie zajęciem pierwszego miejsca w wyścigu powrotnym - zapowiedział zuchwale, wyzywająco. W kolejnej chwili pogonił konia zmuszając go do żwawego kłusa, a zaraz potem podniebnego galopu
Skamander pogładził szyję gniadego wierzchowca w uznaniu za to, że ten od przeszło kwadransu nie szarpał już wodzami. Co prawda przez grzbiet przypływało co jakiś czas napięcie skorelowane ze strzygącymi uszami, lecz tempo stępa było rytmiczne, miarowe, idealne.
- A co jest bardziej wystarczające w roli zakonnika? - wyszedł na przeciw z pewną ciekawością co do tego, jakie większe znaczenie widzi w byciu zakonnikiem niż sojusznikiem. Tą pierwszą rolę sam od pewnego czasu zaczął postrzegać jako nazbyt ciasną obrożę, której smycz uczepiona jest do niezbyt rozgarniętego właściciela. Jako Zakonnik miał obowiązek podążać za rozkazami Gwardii i choć idea Zakonu była słuszna to jednak realizacja założeń budziła w nim wątpliwości. Rozumiał, że poświęcanie środków, czasu oraz ludzi na ratowanie najbardziej pokrzywdzonych jest ważne, lecz nie rozumiał czemu szala priorytetów jest tak bardzo przesunięta na niekorzyść samej walki z wrogiem - Ja... ja odnoszę wrażenie, że rdzewieję w tej roli - rzucił niepewny tego, czy powinien przed przyjacielem odsłaniać tę kartę, jednak jeżeli nie przed nim to przed kim?
Na wspomnienie rodziny uśmiechną się nieco cierpko. On nie potrafił czerpać z bliskości rodziny siły. Czerpał ją z treningów, czerpał ją ze wrzącej we krwi adrenaliny kiedy to po raz kolejny los spychał go na krawędź przepaści. Poczuł się gorzej z samym sobą przez to, jak Abbott ujął w słowa znaczenie rodziny i zapowiedź że pogodzi bliskość, ochronę jej z walką. Czy to oznaczało, że był gorszy? Próbował w końcu tego samego decydując się ostatecznie na odsunięcie od siebie rodziny wybierając działalność na rzecz magicznej społeczności, a nie samej komórki wchodzącej w jej skład jaką była rodzina. Zrobił to dawno, jeszcze przed wojną, niepokojami. Czy przez pryzmat tego Lucan postrzegał go jako zwyrodnialca...? Nie miał odwagi zapytać. Zatuszował swoje emocje przywołując na ustach przyjacielski uśmiech pocieszenia. Zrównując się z jego koniem wyciągną rękę by poklepać go po ramieniu
- Trzymam kciuki. Może mimo wszystko tobie się uda - powiedział szczerze jednak w to wątpiąc - Ja zaś zadowolę się jak na razie zajęciem pierwszego miejsca w wyścigu powrotnym - zapowiedział zuchwale, wyzywająco. W kolejnej chwili pogonił konia zmuszając go do żwawego kłusa, a zaraz potem podniebnego galopu
Find your wings
Odpowiedzią na słowa Anthony'ego był tylko krzywy uśmiech. Lubił próbować nowych rzeczy, to jednak zdecydowanie nie była jedna z nich. Miał świadomość, że wir walki, w którym obaj obecnie się znajdowali, był zdecydowanie bliższy Skamanderowi, niż jemu samemu. Przystosowywanie się do nowych realiów nigdy nie było niestety mocną stroną Lucana. Taki sposób myślenia po prostu leżał w jego naturze - nie wiedział czy był w stanie go zmienić, nawet jeśli powodowało to tak podłe samopoczucie. Nie oczekiwał też, że będzie od razu w stanie poradzić sobie ze wszystkim. Już nie raz życie pokazało, że wcale tak zaradny nie był. Chociaż oczywiście bardzo by chciał być.
- A czy rycerze będą patrzeć na to, czy jestem sojusznikiem czy zakonnikiem? - odpowiedział pytaniem. I na jednej i na drugiej pozycji się narażał. Nie było sensu się wycofywać teraz, gdy i tak już aktywnie działał w zakonie. A mimo wszystko Lucan czuł, ze jako aktywny zakonnik mógł uczynić więcej.
- Rdzewiejesz? - powtórzył, bo nie do końca zrozumiał, co właściwie Anthony ma na myśli. Gdyby słowa te padły przy innej rozmowie, Lucan prawdopodobnie pomyślałby o tym, że Skamander ma ambicje na zostanie gwardzistą - ci w końcu mieli większą swobodę, podejmowali decyzje, kierowali całym zakonem, zamiast po prostu wykonywać rozkazy tych, którzy znajdowali się wyżej. Co takiego było więc bardziej kuszącego w roli sojusznika, skoro Anthony jako zakonnik "rdzewiał"? Po raz kolejny Abbott nie był w stanie spojrzeć na sytuację z perspektywy przyjaciela.
Póki co jeszcze, pomimo niezwykle niepokojącej sytuacji w kraju, rodzina Lucana była bezpieczna. Mężczyzna był doskonale świadomy, że ochronę tę zapewniało im głównie ich nazwisko - a także wiążące się z nim bogactwo, ogromna posiadłość obłożona zaklęciami ochronnymi, mieszcząca się z dala od Londynu, no i oczywiście krew. Otwarcie, oficjalnie nikt nigdy nie zrobi krzywdy jego żonie czy dziecku. Problem polegał na tym jednak, że zagrożenie bardzo często nadchodziło znienacka, skryte w mroku i ciszy atakowało nagle. Istniała jednak pewna opcja, która jakiś czas temu pojawiła się w umyśle Lucana. I łączyła ona zarówno upewnienie się, że jego bliscy są bezpieczni, jak i całkowitą wolność w kwestii aktywnego uczestniczenia w konflikcie. Jeśli sytuacja w kraju pogorszy się jeszcze bardziej, Abbott planował zmusić swoją rodzinę do ucieczki. Wyjazd i schronienie się we Francji lub innym, znacznie spokojniejszym kraju, sprawi ze i sam Abbott będzie zdecydowanie pewniej stawiał czoła nadchodzącym zagrożeniom. Zdawał sobie sprawę z tego, że na pewno wywoła to mnóstwo kłótni i awantur - i to praktycznie z każdym członkiem Dunster Castle. W tej jednej kwestii nie zamierzał jednak ulec, jeśli popchnie go do tego sytuacja.
- Musi - odpowiedział po prostu. Wcale nie postrzegał Anthony'ego jako kogoś gorszego. Byli zupełnie różni. Sam równie dobrze mógłby się zastanawiać, czy fakt, że nie umie pozostawić przeszłości tam, gdzie jej miejsce, nie czyni go zwyczajnie słabym. Nie oceniał Skamandera pod tym kątem. Postać aurora miała dla niego wiele tajemnic, i to pomimo relacji, jaka ich łączyła. Żaden nie potrafił wejść w buty drugiego.
- O, niedoczekanie twoje! - Tony wziął go z zaskoczenia, zaczepka do wyścigu była dość niespodziewana, stąd Lucan miał lekkie opóźnienie w gonitwie. Zaraz jednak podjął rzuconą mu rękawicę. Bo przecież nie mógł przegrać ze Skamanderem, którego umiejętności jeździeckie tak bardzo osłabły!
zt x2
- A czy rycerze będą patrzeć na to, czy jestem sojusznikiem czy zakonnikiem? - odpowiedział pytaniem. I na jednej i na drugiej pozycji się narażał. Nie było sensu się wycofywać teraz, gdy i tak już aktywnie działał w zakonie. A mimo wszystko Lucan czuł, ze jako aktywny zakonnik mógł uczynić więcej.
- Rdzewiejesz? - powtórzył, bo nie do końca zrozumiał, co właściwie Anthony ma na myśli. Gdyby słowa te padły przy innej rozmowie, Lucan prawdopodobnie pomyślałby o tym, że Skamander ma ambicje na zostanie gwardzistą - ci w końcu mieli większą swobodę, podejmowali decyzje, kierowali całym zakonem, zamiast po prostu wykonywać rozkazy tych, którzy znajdowali się wyżej. Co takiego było więc bardziej kuszącego w roli sojusznika, skoro Anthony jako zakonnik "rdzewiał"? Po raz kolejny Abbott nie był w stanie spojrzeć na sytuację z perspektywy przyjaciela.
Póki co jeszcze, pomimo niezwykle niepokojącej sytuacji w kraju, rodzina Lucana była bezpieczna. Mężczyzna był doskonale świadomy, że ochronę tę zapewniało im głównie ich nazwisko - a także wiążące się z nim bogactwo, ogromna posiadłość obłożona zaklęciami ochronnymi, mieszcząca się z dala od Londynu, no i oczywiście krew. Otwarcie, oficjalnie nikt nigdy nie zrobi krzywdy jego żonie czy dziecku. Problem polegał na tym jednak, że zagrożenie bardzo często nadchodziło znienacka, skryte w mroku i ciszy atakowało nagle. Istniała jednak pewna opcja, która jakiś czas temu pojawiła się w umyśle Lucana. I łączyła ona zarówno upewnienie się, że jego bliscy są bezpieczni, jak i całkowitą wolność w kwestii aktywnego uczestniczenia w konflikcie. Jeśli sytuacja w kraju pogorszy się jeszcze bardziej, Abbott planował zmusić swoją rodzinę do ucieczki. Wyjazd i schronienie się we Francji lub innym, znacznie spokojniejszym kraju, sprawi ze i sam Abbott będzie zdecydowanie pewniej stawiał czoła nadchodzącym zagrożeniom. Zdawał sobie sprawę z tego, że na pewno wywoła to mnóstwo kłótni i awantur - i to praktycznie z każdym członkiem Dunster Castle. W tej jednej kwestii nie zamierzał jednak ulec, jeśli popchnie go do tego sytuacja.
- Musi - odpowiedział po prostu. Wcale nie postrzegał Anthony'ego jako kogoś gorszego. Byli zupełnie różni. Sam równie dobrze mógłby się zastanawiać, czy fakt, że nie umie pozostawić przeszłości tam, gdzie jej miejsce, nie czyni go zwyczajnie słabym. Nie oceniał Skamandera pod tym kątem. Postać aurora miała dla niego wiele tajemnic, i to pomimo relacji, jaka ich łączyła. Żaden nie potrafił wejść w buty drugiego.
- O, niedoczekanie twoje! - Tony wziął go z zaskoczenia, zaczepka do wyścigu była dość niespodziewana, stąd Lucan miał lekkie opóźnienie w gonitwie. Zaraz jednak podjął rzuconą mu rękawicę. Bo przecież nie mógł przegrać ze Skamanderem, którego umiejętności jeździeckie tak bardzo osłabły!
zt x2
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
5 VII '57
Wiele słyszał o miejscu, które wśród czarodziejów zainteresowanych unikatową magiczną fauną nie mogło przejść obojętnie. Park, który powstał w ostatnich latach budził ciekawość, zyskując na popularności, lecz nawet to nigdy nie skłoniło go, aby odwiedzając Anglię poświęcić trochę czasu. Zwykle miał co robić, skracając czas pobyty w kraju do niezbędnego minimum, więc wszelkie spacery nie wchodziły w grę. Dodatkowo zniechęcała go obecność mugoli, którzy przemieszczali się po dostępnych częściach terenów zielonych. Jak każde zachwycające miejsce Park Exmoor musiał mieć takowe wady. Tym razem jednak korzystając z wolnego czasu, obecności w pobliżu oraz faktu, że postanowił pozostać w kraju na zdecydowanie dłuższy okres, przekroczył granice parku. Miejsce znajdujące się wystarczająco daleko od stolicy i pod protekcją szlamolubnych Abottów, pozbawione było komfortu, jaki odczuwał w granicach Londynu, nawet jeśli jego sympatia do miasta była znikoma. Zostawiając za sobą, część ogólnodostępną dotarł do tej, gdzie wstęp mieli jedynie członkowie magicznej społeczności i gdzie spodziewał się zobaczyć te małe unikaty na skalę światową. Nie nastawiał się na nic specjalnego, gdy koniowate nie fascynowały go nigdy przesadnie, ale ich towarzystwo nie było takie złe, o czym przekonał się nie raz. Przebywając, krótko we Francji czy na terenach Skandynawii, miał okazje spotkać dzikich przedstawicieli Abraksanów i Granianów, które swymi gatunkowymi cechami ciekawiły, a przy tym różniły się zauważalnie. Nie wspominając już o Testralach, będących w zasięgu jego wzroku dopiero od kilku lat, a które w pierwszej chwili zaskakiwały go łagodnością niepasującą do wyglądu, który wielu mógł przerażać. Dlatego więc, mając za sobą poznanie już większości gatunków magicznych wierzchowców, zamierzał odhaczyć i ten przebywający w Exmoor. Poszerzanie ciągle wiedzy z zakresu magicznej fauny, nadal było jego priorytetem, które nie zamierzał zaniedbywać nigdy, nie mniej widok kucyków wyrwał z jego ust jedynie ciche westchnięcie. Pozostawał chyba wyjątkowo odporny na urok karzełkowatych aetonanów albo zwyczajnie coś mu umykało, a co zachwyciło wiele znajomych mu osób.
Podchodząc do niedużej grupki, przykucnął, aby nie górować nad zdecydowanie małymi kopytnymi. Kiedy jeden z nich podszedł bliżej, wyciągnął ostrożnie dłoń, by dotknąć końskiej grzywy, lekko przesunąć palcami po sierści na szyi. Rozumiał ich unikalność, ale jedynie tyle mógł wynieść stąd i docenić. Zerknął w bok na trójkę dzieciaków, które pod opieką dorosłych wdrapały się na grzbiety kuców.
- W ich wieku to faktycznie atrakcja – rzucił w przestrzeń, może trochę do swojego kopytnego towarzysza. Spojrzał jeszcze raz na zdecydowanie dorosłego przedstawiciela ów gatunku, który stał przy nim, jakby oczekując, że jeszcze raz zostanie pogłaskany.
Kąciki jego ust drgnęły, ale odpuścił sobie zaprzyjaźnianie się ze zwierzakiem. Wyprostował się, odchodząc kawałek, by jeszcze raz z dystansu rzucić im krótkie spojrzenie. Poza wielkością nie wyróżniało ich nic więcej, poczuł się trochę zawiedziony, ale chociaż mógł skreślić przyjście tutaj z listy rzeczy, jakie chciał zrobić kiedyś.
Rozejrzał się, dopiero zauważając, jak wielu ludzi przyciągał park w tak ładną pogodę. Błądząc spojrzeniem po otoczeniu, zatrzymał błękitne tęczówki na kobiecie, która podobnie jak on, stała sama. Zdecydowanie bycie tutaj w pojedynkę było tak samo wyjątkowe, jak drepczące po polach kucyki. Jednak nie to go najbardziej ruszyło, a krótkie wrażenie, że chyba ją zna i prawie nieświadome dotknięcie blizny tuż pod żebrami. Ze wszystkich osób, jakie mógł tu spotkać, jej spodziewał się najmniej. Nie podszedł, zachowując dystans i dając jej szansę na reakcje.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Czerwiec nie niósł ze sobą powiewu, który mógłby sugerować zmiany. Wręcz przeciwnie, zdawał się całkowicie okrutny. I to nawet nie czerwiec, a maj był tym, który zburzył dla Justine poczucie względnego… może nie spokoju, bo o ten trudno w czasie wojny. Ale jakiegoś ładu. Zapomniała, że kiedy już myślała, że coś się może ułożyć w końcu dla niej, świat postanowił pokazać jej, jak bardzo się myliła. Wieść o zaginięciu Skamandera była szokiem. Mimo upływu miesięcy nadal nie potrafiła w nie uwierzyć. Brak znalezionego ciała pozostawiał wiele niewiadomych, pytań na które nie umieli odpowiedzieć i jedynie kilka zdań informacji o tym, że tego dnia prowadził walkę pozostając na tyłach, dając czas uciec reszcie. To brzmiało jak on. Ona, zrobiłby dokładnie to samo. Ale przecież jego, nie dało się tak łatwo pokonać, prawda?
Serce mówiła że tak, jednak rozum nie przestawał pytać. Wracała więc nad brzeg Tamizy, prawie w amoku, mimo niebezpieczeństwa, próbując znaleźć jakikolwiek ślad jego obecności… lub chociaż jej braku. Wszystko byłoby lepsze, niż niewiedza. Jeszcze mocniej, jeszcze bardziej zamykała się w sobie, uciekała, unikała, obawiała się własnych uczuć. Tych, których chciała pozbyć się wcześniej na nowo, kurczowo się łapała. Przed tymi, które mogłaby odnaleźć skrzętnie się wzbraniała. Była masochistką, jedną z najlepszych, jakich znała. By nie myśleć, rzucała się więc w wir zadań. Nie pozwalała sobie na dłuższe chwile spokoju, na momenty w których miałaby zbyt dużo czasu na to, by spędzić je tylko z własnymi myślami.
Somerset stało się jej nowym domem. Nie tylko jej, ale całej jej rodziny. Bliskość Doliny Godryka, ale i Abbottów sprawiała, że było to miejsce odrobinę… przyjemniejsze. Wolniejsze od tego, co działo się w Londynie, który był epicentrum wszystkich zdarzeń i na który dzieliła swój czas. Migotała między stolicą, Doliną Godryka, Oazą i Somerset nigdy nie mając zbyt mało do zrobienia. Rozległe tereny Parku Exmoor pozwalały na chwilę rozluźnienia. Czasem przed powrotem do domu, zanim przeniosła się dalej, teleportowała się na chwilę tutaj dla zwykłej chęci spaceru w samotności, mimo otoczenia ludzi. Tutaj… wszystko inne zdawało się zwyczajnie nie mieć miejsca. Mimo rozluźnienia chowała różdżkę w rękawie bluzki, nie wiedziała kiedy zaczęła stosować trik, którego używał też Skamander. Ale szybko odkryła, że rzeczywiście jest to wygodne, a samo jej wyciągnie przyszło jej naturalnie. Jeden nieśpiesznym krok za drugim. Ręce wsadzone w kieszenie narzuty bez rękawów, za to z dużymi kieszeniami, które skrywały pas z nakładkami zapięty w pasie. Co jakiś czas zadzierała głowę, by przymknąć powieki pozwolić by owiał ją wiatr, o słońce musnęło skórę. Zmieniła kolor włosów na ciemny brąz, żeby łapać mniej spojrzeń, niż było to konieczne, jedno jednak poczuła wyraźnie. Opuściła głowę, otwierając oczy. Niebieskie tęczówki przesunęły się po otoczeniu odnajdując właściciela, krzyżując z nim spojrzenie. Postawiła kilka kolejnych kroków, nie musiała zmieniać kierunku w którym się poruszała, pozostając na tym samym, naturalnie, wiedziała, że przyjdzie jej go minąć. Jeszcze nie wiedziała, czy minie go bez słowa, czy jednak coś z nich wypadnie. Powinna zaryzykować walkę? Nie miała potwierdzenia, że jest w wśród Rycerzy Walpurgii. Logicznie potrafiła to sobie wyjaśnić. Wszystko za tym przemawiało. Ale nie zmieniało to faktu, że niezmiennie było to miejsce publiczne. Walka wzbudziłaby panikę tego była pewna. Trudno było przewidzieć jej skutki przy sporej ilości ludzi wokół. Jej czas na decyzję się kurczył z każdym krokiem. Oczy zmrużyły ledwie odrobinę.
- Macnair. - oblekła jego nazwisko własnym brzmieniem. Nie widziała go od lat, ale rzadko zapominała twarze. Zwłaszcza tych, którzy niegdyś lubowali się w utrudnianiu jej życia. Choć wielu szybko się nudziło, gdy dostrzegali, że nie są w stanie złamać jej ducha, zatrzymać ruchu, wygrać. Woleli słabszych, tych którzy się ich obawiali, tych, którzy przed nimi uciekali. Ona biegła, ale nigdy nie uciekała. - Więc jeszcze nie umarłeś. - wypadło prowokacyjnie, gdy zrównała się z nim bokiem. Przekrzywiając głowę w bok, by nie spuścić z niego spojrzenia. Odpowie, czy zbyje milczeniem? Zatrzyma, czy puści dalej w drogę? To drugiego z nich znała lepiej. Dokładniej. Choć i tak finalnie, zdawało jej się, że nie wie o nich nic. Od zawsze mieli stać po przeciwnej stronie. Wiele lat zajęło jej, nim uświadomiła sobie jedną z tak prostych prawd.
Serce mówiła że tak, jednak rozum nie przestawał pytać. Wracała więc nad brzeg Tamizy, prawie w amoku, mimo niebezpieczeństwa, próbując znaleźć jakikolwiek ślad jego obecności… lub chociaż jej braku. Wszystko byłoby lepsze, niż niewiedza. Jeszcze mocniej, jeszcze bardziej zamykała się w sobie, uciekała, unikała, obawiała się własnych uczuć. Tych, których chciała pozbyć się wcześniej na nowo, kurczowo się łapała. Przed tymi, które mogłaby odnaleźć skrzętnie się wzbraniała. Była masochistką, jedną z najlepszych, jakich znała. By nie myśleć, rzucała się więc w wir zadań. Nie pozwalała sobie na dłuższe chwile spokoju, na momenty w których miałaby zbyt dużo czasu na to, by spędzić je tylko z własnymi myślami.
Somerset stało się jej nowym domem. Nie tylko jej, ale całej jej rodziny. Bliskość Doliny Godryka, ale i Abbottów sprawiała, że było to miejsce odrobinę… przyjemniejsze. Wolniejsze od tego, co działo się w Londynie, który był epicentrum wszystkich zdarzeń i na który dzieliła swój czas. Migotała między stolicą, Doliną Godryka, Oazą i Somerset nigdy nie mając zbyt mało do zrobienia. Rozległe tereny Parku Exmoor pozwalały na chwilę rozluźnienia. Czasem przed powrotem do domu, zanim przeniosła się dalej, teleportowała się na chwilę tutaj dla zwykłej chęci spaceru w samotności, mimo otoczenia ludzi. Tutaj… wszystko inne zdawało się zwyczajnie nie mieć miejsca. Mimo rozluźnienia chowała różdżkę w rękawie bluzki, nie wiedziała kiedy zaczęła stosować trik, którego używał też Skamander. Ale szybko odkryła, że rzeczywiście jest to wygodne, a samo jej wyciągnie przyszło jej naturalnie. Jeden nieśpiesznym krok za drugim. Ręce wsadzone w kieszenie narzuty bez rękawów, za to z dużymi kieszeniami, które skrywały pas z nakładkami zapięty w pasie. Co jakiś czas zadzierała głowę, by przymknąć powieki pozwolić by owiał ją wiatr, o słońce musnęło skórę. Zmieniła kolor włosów na ciemny brąz, żeby łapać mniej spojrzeń, niż było to konieczne, jedno jednak poczuła wyraźnie. Opuściła głowę, otwierając oczy. Niebieskie tęczówki przesunęły się po otoczeniu odnajdując właściciela, krzyżując z nim spojrzenie. Postawiła kilka kolejnych kroków, nie musiała zmieniać kierunku w którym się poruszała, pozostając na tym samym, naturalnie, wiedziała, że przyjdzie jej go minąć. Jeszcze nie wiedziała, czy minie go bez słowa, czy jednak coś z nich wypadnie. Powinna zaryzykować walkę? Nie miała potwierdzenia, że jest w wśród Rycerzy Walpurgii. Logicznie potrafiła to sobie wyjaśnić. Wszystko za tym przemawiało. Ale nie zmieniało to faktu, że niezmiennie było to miejsce publiczne. Walka wzbudziłaby panikę tego była pewna. Trudno było przewidzieć jej skutki przy sporej ilości ludzi wokół. Jej czas na decyzję się kurczył z każdym krokiem. Oczy zmrużyły ledwie odrobinę.
- Macnair. - oblekła jego nazwisko własnym brzmieniem. Nie widziała go od lat, ale rzadko zapominała twarze. Zwłaszcza tych, którzy niegdyś lubowali się w utrudnianiu jej życia. Choć wielu szybko się nudziło, gdy dostrzegali, że nie są w stanie złamać jej ducha, zatrzymać ruchu, wygrać. Woleli słabszych, tych którzy się ich obawiali, tych, którzy przed nimi uciekali. Ona biegła, ale nigdy nie uciekała. - Więc jeszcze nie umarłeś. - wypadło prowokacyjnie, gdy zrównała się z nim bokiem. Przekrzywiając głowę w bok, by nie spuścić z niego spojrzenia. Odpowie, czy zbyje milczeniem? Zatrzyma, czy puści dalej w drogę? To drugiego z nich znała lepiej. Dokładniej. Choć i tak finalnie, zdawało jej się, że nie wie o nich nic. Od zawsze mieli stać po przeciwnej stronie. Wiele lat zajęło jej, nim uświadomiła sobie jedną z tak prostych prawd.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie mógł odmówić pewnego uroku jaki miał Exmoor, lecz był pewny, że szybko tutaj nie powróci. Znał w Anglii wiele ciekawszych miejsc, zdecydowanie wartych spędzania w nich czasu i nie, nie miał tu na myśli łóżka w towarzystwie jakieś miłej dla oka panny. Pojawiając się w kraju sporadycznie, ale również pamiętając z dzieciństwa oraz pierwszych polowań na faunę, rozległe tereny zielone, gdzie nie było tak dużo ludzi, wolał wstąpić tam niż tu. Z dzisiejszej wycieczki, był jednak jeden, może dwa plusy, a przynajmniej miał taką nadzieję, spoglądając na kobietę, która niespiesznym krokiem zbliżała się do niego. Pierwsze mgliste wrażenie, że ją zna, zostało zastąpione wspomnieniem, początkowo lat Hogwartu, a później zdecydowanie świeższym, gdy wspaniałomyślnie postanowiła mu pomóc. Z perspektywy czasu, chyba wolał się wykrwawić… wyzionąć ducha w niewielkim mieszkaniu na st. James Street, niż mieć teraz wobec niej dość ciężki do spłacenia dług. Świadomość, że poskładała go Tonks, ta irytująca Tonks, która w czasach szkoły bawiła się w obrońcę uciśnionych, pozostawała pewną skazą. Oczywiście, tylko dzięki niej był w stanie, zemścić się później i nie raz ciekawiło go, jakby zareagowała wiedząc, że po części miała na rękach krew człowieka, który umierał długo, zanim pozwolił mu wydać ten ostatni oddech. Czy jej denerwująco dobra duszyczka zniosłaby fakt, że była współwinna osieroceniu dwójki gówniarzy?
Obserwował ją, kiedy po prostu szła w jego kierunku, przytrzymując kontakt wzrokowy. Wydawała się inna niż pamiętał, lecz nie chodziło tu o różnicę wieku, ani fakt, że nagle miała ciemniejsze włosy niż wtedy. Odkąd wrócił do Anglii, cały czas mierzył się z tym, jak wiele się zmieniło, jak bardzo ludzie, których znał, stawali się pozornie obcy. Oczywiście działało to bez wątpienia i w drugą stronę. Liczył się również z tym, że to jeszcze nie koniec nowości, jakie przyjdzie mu poznać i zaakceptować, bądź nie.
Zastanawiał się jakie myśli kłębiły się w jej głowie, czy zaraz nie wypali z czymś, czego zwyczajnie nie przewidzi.
- Tonks.- odwdzięczył się podobnym sposobem na powitanie, po czasie, jaki się nie widzieli. Mogła się zdziwić, że w jego głosie nie było nawet cienia dawnej złości, która dominowała w każdym wypowiadanym w jej kierunku słowie. Teraz był jedynie spokój. Wypracowane w ostatnich latach opanowanie, pielęgnował w sobie, czasami zbyt mocno cichnąc i stając się niepodobnym wręcz do siebie. Nie było jednak co się łudzić, nadal był jak tykająca bomba, wystarczył impuls.
Uśmiechnął się odrobinę pobłażliwie.
- Rozczarowana? – sama przyczyniła się do tego, że żył, lecząc paskudne rany po rozszczepieniu, gdy obca różdżka nie pozwoliła na udaną teleportację i to na tak dużą odległość. Zerknął na nią, kiedy znalazła się tuż obok, prawie trącając go barkiem. Mógł dać jej odejść, skończyć na tej krótkiej wymianie i zapomnieć o towarzystwie mugolaczki. Szybko podjęta decyzja zmieniła plan, wyciągnął rękę, obejmując ją ramieniem nieco pod biustem i zatrzymał w miejscu, idealnie obok, aby zaraz samemu zrobić krok trochę za nią, żeby w razie czego mieć lepsze pole manewru, jeśli postanowiłaby mu odwinąć. Pamiętał po ostatnim spotkaniu, że była pod tym względem nieprzewidywalna.- Gdzie uciekasz, Justine Tonks? – naprawdę zamierzała zaczepić go i tak sobie pójść? To nie mogło się udać i jeśli pozostała w niej ta denerwująca cecha, nie przejdzie obojętnie wobec zarzutu ucieczki. Tyle wiedział.
Obserwował ją, kiedy po prostu szła w jego kierunku, przytrzymując kontakt wzrokowy. Wydawała się inna niż pamiętał, lecz nie chodziło tu o różnicę wieku, ani fakt, że nagle miała ciemniejsze włosy niż wtedy. Odkąd wrócił do Anglii, cały czas mierzył się z tym, jak wiele się zmieniło, jak bardzo ludzie, których znał, stawali się pozornie obcy. Oczywiście działało to bez wątpienia i w drugą stronę. Liczył się również z tym, że to jeszcze nie koniec nowości, jakie przyjdzie mu poznać i zaakceptować, bądź nie.
Zastanawiał się jakie myśli kłębiły się w jej głowie, czy zaraz nie wypali z czymś, czego zwyczajnie nie przewidzi.
- Tonks.- odwdzięczył się podobnym sposobem na powitanie, po czasie, jaki się nie widzieli. Mogła się zdziwić, że w jego głosie nie było nawet cienia dawnej złości, która dominowała w każdym wypowiadanym w jej kierunku słowie. Teraz był jedynie spokój. Wypracowane w ostatnich latach opanowanie, pielęgnował w sobie, czasami zbyt mocno cichnąc i stając się niepodobnym wręcz do siebie. Nie było jednak co się łudzić, nadal był jak tykająca bomba, wystarczył impuls.
Uśmiechnął się odrobinę pobłażliwie.
- Rozczarowana? – sama przyczyniła się do tego, że żył, lecząc paskudne rany po rozszczepieniu, gdy obca różdżka nie pozwoliła na udaną teleportację i to na tak dużą odległość. Zerknął na nią, kiedy znalazła się tuż obok, prawie trącając go barkiem. Mógł dać jej odejść, skończyć na tej krótkiej wymianie i zapomnieć o towarzystwie mugolaczki. Szybko podjęta decyzja zmieniła plan, wyciągnął rękę, obejmując ją ramieniem nieco pod biustem i zatrzymał w miejscu, idealnie obok, aby zaraz samemu zrobić krok trochę za nią, żeby w razie czego mieć lepsze pole manewru, jeśli postanowiłaby mu odwinąć. Pamiętał po ostatnim spotkaniu, że była pod tym względem nieprzewidywalna.- Gdzie uciekasz, Justine Tonks? – naprawdę zamierzała zaczepić go i tak sobie pójść? To nie mogło się udać i jeśli pozostała w niej ta denerwująca cecha, nie przejdzie obojętnie wobec zarzutu ucieczki. Tyle wiedział.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie odejmowała od niego spojrzenia. Krok pozostawał równy, a wzrok pewny. Skrzyżowany z tym, który rzucał ku niej. Nie widziała go już długo. Właściwie, dostrzegając ją tutaj, zastanawiała się, czy wszyscy Macnairowie znikali, stawali się niezauważeni, by po latach stanąć na jej drodze ponownie. tak było w przypadku Drew, czy nie to samo działo się właśnie teraz, kiedy szło o jego krewniaka? Mężczyzny, który pewnego dnia, gdy wciskała w rozwarte usta kanapkę z pomidorem zwalił się jak kawał ciężkiej kłody na drewnianą posadzkę jej kuchni. Mieli wspólna historię, przeszłość. Wyzywał ją, jak większość innych dzieciaków, odpychał, kiedy stawała mu na drodze. By w końcu skończył na jej podłodze, ledwie trzymając się życia. Zamarła wtedy na kilka długich sekund, z rozwartymi ustami i kanapką w drodze. Ale nie myślała długo, nie miała nad czym. Potrzebował uzdrowiciela, a ona właśnie nim była. Stawiając pierwsze właściwie kroki, na leczniczej drodze. Zadanie nie było łatwe, a rany rozległe i zabrudzone. Ale udało się utrzymać go przy życiu, chociaż zakażenie, które zdążyło się rozprzestrzenić przynosiło mu gorączkę jeszcze na trzy noce, wraz z bliznami, które goić musiały się jeszcze jakiś czas i, a później pozostać z nim na zawsze.. Wychodząc z jej pokoju w którym pozwoliła mu wrócić do zdrowia trafił na nią, siedzącą na oknie w kuchni, zaciągającą się magicznym papierosem.
Była naiwna, ale nigdy nie żałowała swojej naiwności. Świat jednak ją zmienił, zmieniły ją doświadczenia. Czasem tęskniła za tą nieświadomości, naiwnością. Zdawała jej się taka...czysta. Nie była pewna, czemu zdecydowała się właściwie skierować ku niemu swoje kroki. Ale nie poszukiwała odpowiedzi, trzymając różdżkę w rękawie na wszelki wypadek, czasy, kiedy nie obserwowała wszystkiego, pozostając wyczuloną na wszystko zdawały się pochodzić z innego życia. Każdy krok, który zbliżał ją do niego, jedynie upewniał ją w przekonaniu, że nie pomyliła go z nikim innym. To był on, wiedziała to od razu, mimo że zmienił się trochę. Sam potwierdził, że odgadła dobrze, kiedy z jego ust wydobyło się jej nazwisko. Broda zadarła się ku górze, by niezmiennie wpatrywać się w twarz należącą do niego. Znała ją nadzwyczaj dobrze. Musiała jednak spoglądać ku górze, nadal górował nad nią wzrostem, co znów, nie było tak trudno. Niewielu było od niej niższych. Większość spoglądała na nią z góry. On zaś - podwójnie. Zdawała się słyszeć też coś innego w brzmieniu jego zgłosek. Innego niż słyszała to ostatnim razem. Wpatrywała się więc, próbując dostrzec ulice w tej krótkiej chwili, po której miała zamiar odejść. Nie czuła gniewu, irytacji, czas zmienił nie tylko ją. Taki był pierwszy wniosek.
- To zależy. - stwierdziła po chwili, odpowiadając na jego pytanie, marszcząc odrobinę nosek. Nie precyzując nic więcej. Skupiona na jego twarzy, ruch zarejestrowała jedynie kątem oka. Za późno, by nie naprzeć ciężarem ciała na wyciągniętą przed nią ręką. Jej brwi uniosły się, by zaraz zmarszczyć, a tęczówki padły na nią, by przenieść na powrót na niego, kiedy stawał przed nią, poprawiając swoją pozycję. Padające spomiędzy jego warg słowa sprawiły, że uniosła brwi ku górze. - Zapamiętałeś nawet imię. Powinnam podziękować? - to pytanie padło z jej ust jako pierwsze. Wydęła teatralnie wargi by cmoknąć i pokręcić głową. - Nie uciekam, odchodzę. - doprecyzowała. Uniosła swoje ręce, opierając je na jego przedramieniu. - Sądziłam, że będzie ci to na rękę. - dodała z niewinną nutą w głosie. Nie poruszyła się jednak, mierząc się z nim spojrzeniem. Jedna z osób zerknęła w ich stronę. Co dalej, Macnair? Pytało niebieskie spojrzenie, usta jednak - przynajmniej na razie - nie powiedziały nic więcej.
Była naiwna, ale nigdy nie żałowała swojej naiwności. Świat jednak ją zmienił, zmieniły ją doświadczenia. Czasem tęskniła za tą nieświadomości, naiwnością. Zdawała jej się taka...czysta. Nie była pewna, czemu zdecydowała się właściwie skierować ku niemu swoje kroki. Ale nie poszukiwała odpowiedzi, trzymając różdżkę w rękawie na wszelki wypadek, czasy, kiedy nie obserwowała wszystkiego, pozostając wyczuloną na wszystko zdawały się pochodzić z innego życia. Każdy krok, który zbliżał ją do niego, jedynie upewniał ją w przekonaniu, że nie pomyliła go z nikim innym. To był on, wiedziała to od razu, mimo że zmienił się trochę. Sam potwierdził, że odgadła dobrze, kiedy z jego ust wydobyło się jej nazwisko. Broda zadarła się ku górze, by niezmiennie wpatrywać się w twarz należącą do niego. Znała ją nadzwyczaj dobrze. Musiała jednak spoglądać ku górze, nadal górował nad nią wzrostem, co znów, nie było tak trudno. Niewielu było od niej niższych. Większość spoglądała na nią z góry. On zaś - podwójnie. Zdawała się słyszeć też coś innego w brzmieniu jego zgłosek. Innego niż słyszała to ostatnim razem. Wpatrywała się więc, próbując dostrzec ulice w tej krótkiej chwili, po której miała zamiar odejść. Nie czuła gniewu, irytacji, czas zmienił nie tylko ją. Taki był pierwszy wniosek.
- To zależy. - stwierdziła po chwili, odpowiadając na jego pytanie, marszcząc odrobinę nosek. Nie precyzując nic więcej. Skupiona na jego twarzy, ruch zarejestrowała jedynie kątem oka. Za późno, by nie naprzeć ciężarem ciała na wyciągniętą przed nią ręką. Jej brwi uniosły się, by zaraz zmarszczyć, a tęczówki padły na nią, by przenieść na powrót na niego, kiedy stawał przed nią, poprawiając swoją pozycję. Padające spomiędzy jego warg słowa sprawiły, że uniosła brwi ku górze. - Zapamiętałeś nawet imię. Powinnam podziękować? - to pytanie padło z jej ust jako pierwsze. Wydęła teatralnie wargi by cmoknąć i pokręcić głową. - Nie uciekam, odchodzę. - doprecyzowała. Uniosła swoje ręce, opierając je na jego przedramieniu. - Sądziłam, że będzie ci to na rękę. - dodała z niewinną nutą w głosie. Nie poruszyła się jednak, mierząc się z nim spojrzeniem. Jedna z osób zerknęła w ich stronę. Co dalej, Macnair? Pytało niebieskie spojrzenie, usta jednak - przynajmniej na razie - nie powiedziały nic więcej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Bez wątpienia całokształt ich znajomości, wspólnej historii przedstawiał się dla niego jako mało śmieszny żart losu. Gnębiona w dzieciństwie mugolaczka, była tą, która poskładała go i przywróciła do stanu używalności, dając szansę na naprawienie błędów… co zrobił z okrutną radością, sycąc się ów szansą przez długie godziny. Średnio pamiętał tamten dzień, jak przez mgłę mógł wrócić do chwili, gdy wyczarowany patronus zaczął załamywać się pod naporem dementorów. Widok zwierzęcej postaci patronusa, okazał się wtedy marnym pocieszeniem, a dobermanowi brakowało typowej zaciekłości. Był równie słaby, jak ten, który wypowiadał inkantację, przywołując go. Jeszcze mgliściej wyglądało wspomnienie, kiedy w ostatnim zrywie, chęci przeżycia postanowił porzucić rozsądek i teleportować się z cisową różdżką w dłoni, która od pierwszego zaklęcia buntowała się przeciwko niemu, sprawiając, że najprostsze zaklęcie stawało się niebezpieczne. Samo mieszkanie Tonks pozostawało już tylko urywkami świadomości, gdy klęcząc na podłodze i dociskając dłoń do brzucha, widział płynącą przez palce krew. Gdyby mu nie pomogła, najpewniej udekorowałby jej podłogę własnymi wnętrznościami i w cudownym stylu wyzionął ducha, ale cóż… wtedy nie koniecznie się tym przejmował. Chciał żyć, osiągnąć wiele, nawet jeśli po drodze musiał pozostawić trupy. Był gotów zrobić wiele dla własnych celów, które pozostawały czysto egoistyczne. Nigdy nie ukrywał faktu, że był rasowym oportunistą, mającym dość płynne granice tego, do czego jest zdolny dla własnych korzyści. Nawet Justine musiała być tego świadoma, gdy spędziła z nim te parę dni, kiedy usilnie próbował podnieść się z łóżka i wyklinając, dawał za wygraną. Ciało było słabe, zbyt nieposłuszne względem woli, aby mógł cokolwiek zrobić następnego dnia… dlatego mówił, dużo i z nudów, czego pewnie wysłuchiwała do pewnego momentu. Słabo pamiętał, o czym opowiadał, lecz najpewniej o głupotach czymś, co w tamtym okresie jakkolwiek go denerwowało, męczyło. Nie mniej jego opowieści, musiały dawać jej pogląd na to, że od gówniarza, który ją wyśmiewał i odepchnął zbyt mocno nie raz, stał się kimś, kto nadal usuwa przeszkody metodą siłową. Po kolejnych latach nie było co sądzić, że zmienił się na lepsze, nawet jeśli nie zaciskał palców na różdżce z jawną agresją.
Obserwując Tonks, wiedział już, że nie straciła na charakterze i nadal była tak samo harda, co przez krótki moment budziło jego podziw. Patrząc na nią w murach Hogwartu, nie raz był pod wrażeniem, jak taka szlama może być wojownicza. Teraz niejasny przebłysk tego konkretnego odczucia, pojawił się znów i znikł o wiele szybciej. Miała w sobie coś, co działało na niego drażniąco, budziło nielogiczne zirytowanie, ale póki co potrafił to ukryć za krzywym uśmiechem, który już po chwili pojawił się na jego ustach.
- Od czego? – nie wiedział, czego może spodziewać się w odpowiedzi, ale to nic. Wśród tylu ludzi, musieli pozostać na słownych docinkach, chociaż jeśli o niego chodziło… nagła panika, wcale nie byłaby taka zła. Czasami trzeba było zniszczyć sielankę dnia.
Kiedy naparła na jego dłoń, przyjrzał jej się uważnie. Nie zauważyła? Było to realne? Czy jedynie nie zdążyła zareagować? Nie zapytał, jedynie przytrzymał ją w miejscu. Zapowiadała się interesująca rozmowa, więc nie mogła tak po prostu sobie pójść. Liczył też, że nie postanowi się teleportować, a tutaj, tak daleko od Londynu było to już możliwe.
- Możesz – nie mógł odpowiedzieć inaczej, wrodzony upór nie pozwolił nad bardziej przyjazną odpowiedzią. Odpuścił jedynie nutę kpiny w głosie, będąc pewnym, że na to przyjdzie jeszcze pora, podobnie jak na pogardę, której nie zamierzał oszczędzać. Względem jego podejścia do mugoli i mugolaków nie zmieniło się nic.- Oczywiście. Gdzie? Tam, gdzie więcej tobie bliskich? – spytał, skinięciem wskazując do granicy parku, za którą można było trafić już na bardziej mieszane towarzystwo, czarodziejów i mugoli.- Wśród nich ucieczkę, określa się odejściem? – nie mógł sobie tego darować, tak po prostu.
Zerknął na jej dłonie, gdy poczuł lekki chwyt na przedramieniu.
- Widzisz, nie zawsze to, co oczywiste jest mi na rękę.- podążył wzrokiem nieco w bok, zauważając, że zaczęli przykuwać uwagę. W sumie było to do przewidzenia, ale miał to szczerze gdzieś. Jego dłoń nieco pewniej przesunęła się po jej talii, znajdując oparcie na kobiecym biodrze i nadal uniemożliwiając jej odejście. Teraz przypominał bardziej gościa obejmującego swą pannę. Okropnie daleko było do tego, ale cóż.
Obserwując Tonks, wiedział już, że nie straciła na charakterze i nadal była tak samo harda, co przez krótki moment budziło jego podziw. Patrząc na nią w murach Hogwartu, nie raz był pod wrażeniem, jak taka szlama może być wojownicza. Teraz niejasny przebłysk tego konkretnego odczucia, pojawił się znów i znikł o wiele szybciej. Miała w sobie coś, co działało na niego drażniąco, budziło nielogiczne zirytowanie, ale póki co potrafił to ukryć za krzywym uśmiechem, który już po chwili pojawił się na jego ustach.
- Od czego? – nie wiedział, czego może spodziewać się w odpowiedzi, ale to nic. Wśród tylu ludzi, musieli pozostać na słownych docinkach, chociaż jeśli o niego chodziło… nagła panika, wcale nie byłaby taka zła. Czasami trzeba było zniszczyć sielankę dnia.
Kiedy naparła na jego dłoń, przyjrzał jej się uważnie. Nie zauważyła? Było to realne? Czy jedynie nie zdążyła zareagować? Nie zapytał, jedynie przytrzymał ją w miejscu. Zapowiadała się interesująca rozmowa, więc nie mogła tak po prostu sobie pójść. Liczył też, że nie postanowi się teleportować, a tutaj, tak daleko od Londynu było to już możliwe.
- Możesz – nie mógł odpowiedzieć inaczej, wrodzony upór nie pozwolił nad bardziej przyjazną odpowiedzią. Odpuścił jedynie nutę kpiny w głosie, będąc pewnym, że na to przyjdzie jeszcze pora, podobnie jak na pogardę, której nie zamierzał oszczędzać. Względem jego podejścia do mugoli i mugolaków nie zmieniło się nic.- Oczywiście. Gdzie? Tam, gdzie więcej tobie bliskich? – spytał, skinięciem wskazując do granicy parku, za którą można było trafić już na bardziej mieszane towarzystwo, czarodziejów i mugoli.- Wśród nich ucieczkę, określa się odejściem? – nie mógł sobie tego darować, tak po prostu.
Zerknął na jej dłonie, gdy poczuł lekki chwyt na przedramieniu.
- Widzisz, nie zawsze to, co oczywiste jest mi na rękę.- podążył wzrokiem nieco w bok, zauważając, że zaczęli przykuwać uwagę. W sumie było to do przewidzenia, ale miał to szczerze gdzieś. Jego dłoń nieco pewniej przesunęła się po jej talii, znajdując oparcie na kobiecym biodrze i nadal uniemożliwiając jej odejście. Teraz przypominał bardziej gościa obejmującego swą pannę. Okropnie daleko było do tego, ale cóż.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie liczyła dni, czy miesięcy od kiedy Cillian opuścił st. James Street. Pomogła mu, bo taka była. Wtedy. Teraz sprawa miała wiele innych czynników. Teraz… zmieniła się. Trudno było powiedzieć, czy nie wykorzystałaby go. Tak jak Mulciber potrafiłaby z pewnością wykorzystać jednego z nich. Tylko… czy Drew tak naprawdę mogłaby zależeć na rodzinie? Czy Ramsey pomógłby przyjacielowi, gdyby wyszło, że jednak tak? Trudno jej było powiedzieć. Kierowały nimi inne wartości, które nie były dla niej naturalne, których nie rozumiała. A może zwyczajnie, które rozumiała, ale którymi wybrała się nie kierować. W sumie sama nie wiedziała do końca, co ją podkusiło. Może wiedziała - albo domyślała się, jak niewygodnym był dla niego fakt, że stał tutaj dzisiaj tylko i wyłącznie, dzięki niej i splotowi wypadków. Mógł trafić gdziekolwiek. Gdyby trafił gdzieś, gdzie nie było nikogo, nie miałby kto mu pomóc. Trafił do niej, mugolaczki, szlamy, kogoś kogo uważał za gorszego, niewartego istnienia, czy funkcjonowania w czarodziejskim świecie, jednocześnie, od tego czasu miał dług. Dług, którego wolał prawdopodobnie nie mieć.
- Mam się tak uzewnętrzniać? - zapytała, oblekają usta w uśmiech. Wiedziała coś, czego nie wiedział on. Coś, co kryło się w jej głowie, jej myślach. Czego nie potrafił przejrzeć. Drażniła się z nim rozmyślnie. Wiedziała, a może bardziej domyślała się, że cała jej jednostka wzbudza w nim irytację. A może wzbudzała niegdyś, nie mogła mieć przecież pewności, że tak będzie też teraz. Nawet wtedy, kiedy pomogła mu, kiedy próbował mimo ograniczeń nieskutecznie podnosić się z łóżka, jego usta wypowiadały słowa, niektóre miały zwyczajnie ją odsunąć dalej. Inne miały po prostu zapełnić ciszę. Inne musiały być wynikiem gorączki, bo zdawały zdradzać się to, co widocznie go męczyło. Słuchała, rzadko kiedykolwiek o coś pytając. Czasem odpowiadając od niechcenia. Czasem jedynie dorzucając swoje trzy grosze. Nic więcej i nic mniej.
- Dziękuję. - stwierdziła całkowicie zwyczajnie, jasne tęczówki krzyżując z tymi, należącymi do niego. Cienkie wargi rozciągnęły się w wyraźniejszym uśmiechu. - Twoja kolej. - wypowiedziała z rozbawieniem w oczach. Podziękuj w końcu Cillian. Wyzywała go odważnie. Powstrzymując dalszą wędrówkę. Jeśli chciał, mogła tu chwilę zostać. Specjalnie dla niego. Nie obawiała się. W ostatnim czasie wyćwiczyła zarówno refleks, jak i umiejętności. Pewność była dostrzegalna zarówno w jej twarzy, jak i postawie. Nie obawiała się. Nie miała przecież czego. Ludzie znajdujący się w okół już nie byli tak wielką obroną jak wcześniej. Jednak… nadal jakąś.
- Z dala od ciebie. Czy to nie oczywiste? - powiedziała najpierw, jeszcze przez chwilę utrzymując z nim kontakt, żeby przesunąć tęczówki w stronę o której mówił. Spojrzała na granicę parku marszcząc odrobinę brwi. - Moich bliskich? - zapytała, udając, że wcale nie rozumie aluzji, która właśnie wypadła z jego ust. Uśmiech na jej wargach pozostał niezmienny. - Trudno powiedzieć, nie znam żadnego z nich. Za to was, zdążyłam już poznać całkiem nieźle. - wyznała wracając spojrzeniem do niego.Nie skonkretyzowała kogo miała na myśli sadząc, że jeśli zainteresuje go ten fakt, zapyta. - Ale skoro tak ładnie prosisz, zostanę jeszcze trochę. - specjalnie dla ciebie, bo chcesz, potrzebujesz, prosisz? o chwilę mojej uwagi. Będę tak miła. Proszę, Macnair, ciesz się nią. Wykorzystaj najlepiej jak możesz.
Z rozmysłem uniosła dłonie, obserwując jego reakcję. Moment w którym na nie spoglądał. Na kolejne słowa przekrzywiła głowę w prawo, za mocno, zbyt dokładnie by nie było widocznym że wyliczyła ten gest. Ale tego też chciała.
- Co więc dziś jest ci na rękę? - zapytała mrużąc na chwilę oczy. Jedna z jej brwi podsunęła się wyżej, kiedy jego dłoń przesunęła się po jej talii opadając niżej, na biodro, na nim znajdując oparcie. Zaskoczył ją, ale tylko na krótką chwilę.
- Tak długo nie dotykałeś kobiety, że ujdę nawet ja? - jej dłonie zaczęły więc własną drogę - skoro on poczynał sobie śmiało, mogła i ona, a usta uniosły się w odrobinę kpiącym uśmiechu. Jedna opadła z boku, zbyt oddalona by nie wyglądało to dziwacznie. Druga zaczęła wędrówkę po ręce. Palce przesuwały się po skórze, badając blizny na ręce. Nowe, tych z pewnością nie miał, kiedy wykrwawiał się na podłodze u niej w kuchni. Powoli, mozolnie z przedramienia, na ramię. Odważnie, bez skrępowania. Nie patrzyła jednak na blizny, czy na własne ruchy, jasne błękity unosiły się ku górze, zawieszając na jego twarzy.
- Mam się tak uzewnętrzniać? - zapytała, oblekają usta w uśmiech. Wiedziała coś, czego nie wiedział on. Coś, co kryło się w jej głowie, jej myślach. Czego nie potrafił przejrzeć. Drażniła się z nim rozmyślnie. Wiedziała, a może bardziej domyślała się, że cała jej jednostka wzbudza w nim irytację. A może wzbudzała niegdyś, nie mogła mieć przecież pewności, że tak będzie też teraz. Nawet wtedy, kiedy pomogła mu, kiedy próbował mimo ograniczeń nieskutecznie podnosić się z łóżka, jego usta wypowiadały słowa, niektóre miały zwyczajnie ją odsunąć dalej. Inne miały po prostu zapełnić ciszę. Inne musiały być wynikiem gorączki, bo zdawały zdradzać się to, co widocznie go męczyło. Słuchała, rzadko kiedykolwiek o coś pytając. Czasem odpowiadając od niechcenia. Czasem jedynie dorzucając swoje trzy grosze. Nic więcej i nic mniej.
- Dziękuję. - stwierdziła całkowicie zwyczajnie, jasne tęczówki krzyżując z tymi, należącymi do niego. Cienkie wargi rozciągnęły się w wyraźniejszym uśmiechu. - Twoja kolej. - wypowiedziała z rozbawieniem w oczach. Podziękuj w końcu Cillian. Wyzywała go odważnie. Powstrzymując dalszą wędrówkę. Jeśli chciał, mogła tu chwilę zostać. Specjalnie dla niego. Nie obawiała się. W ostatnim czasie wyćwiczyła zarówno refleks, jak i umiejętności. Pewność była dostrzegalna zarówno w jej twarzy, jak i postawie. Nie obawiała się. Nie miała przecież czego. Ludzie znajdujący się w okół już nie byli tak wielką obroną jak wcześniej. Jednak… nadal jakąś.
- Z dala od ciebie. Czy to nie oczywiste? - powiedziała najpierw, jeszcze przez chwilę utrzymując z nim kontakt, żeby przesunąć tęczówki w stronę o której mówił. Spojrzała na granicę parku marszcząc odrobinę brwi. - Moich bliskich? - zapytała, udając, że wcale nie rozumie aluzji, która właśnie wypadła z jego ust. Uśmiech na jej wargach pozostał niezmienny. - Trudno powiedzieć, nie znam żadnego z nich. Za to was, zdążyłam już poznać całkiem nieźle. - wyznała wracając spojrzeniem do niego.Nie skonkretyzowała kogo miała na myśli sadząc, że jeśli zainteresuje go ten fakt, zapyta. - Ale skoro tak ładnie prosisz, zostanę jeszcze trochę. - specjalnie dla ciebie, bo chcesz, potrzebujesz, prosisz? o chwilę mojej uwagi. Będę tak miła. Proszę, Macnair, ciesz się nią. Wykorzystaj najlepiej jak możesz.
Z rozmysłem uniosła dłonie, obserwując jego reakcję. Moment w którym na nie spoglądał. Na kolejne słowa przekrzywiła głowę w prawo, za mocno, zbyt dokładnie by nie było widocznym że wyliczyła ten gest. Ale tego też chciała.
- Co więc dziś jest ci na rękę? - zapytała mrużąc na chwilę oczy. Jedna z jej brwi podsunęła się wyżej, kiedy jego dłoń przesunęła się po jej talii opadając niżej, na biodro, na nim znajdując oparcie. Zaskoczył ją, ale tylko na krótką chwilę.
- Tak długo nie dotykałeś kobiety, że ujdę nawet ja? - jej dłonie zaczęły więc własną drogę - skoro on poczynał sobie śmiało, mogła i ona, a usta uniosły się w odrobinę kpiącym uśmiechu. Jedna opadła z boku, zbyt oddalona by nie wyglądało to dziwacznie. Druga zaczęła wędrówkę po ręce. Palce przesuwały się po skórze, badając blizny na ręce. Nowe, tych z pewnością nie miał, kiedy wykrwawiał się na podłodze u niej w kuchni. Powoli, mozolnie z przedramienia, na ramię. Odważnie, bez skrępowania. Nie patrzyła jednak na blizny, czy na własne ruchy, jasne błękity unosiły się ku górze, zawieszając na jego twarzy.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zrobiłby zdecydowanie wiele, aby ów dług przestał istnieć. Niestety, nawet jeśli próbował go zakopać gdzieś na skraju świadomości, ten powracał wraz z chwilą, gdy błękitne tęczówki natrafiały na kobiecą sylwetkę. Teoretycznie mógł być tym dupkiem, który finalnie odwdzięczy się krzywdą za pomoc, byłoby to bardziej podobne do niego, gdy nic poza cieniem wdzięczności nie wiązało go z Tonks. W praktyce mógł dać kobiecie czego by potrzebowała, póki owa prośba pozostałaby w granicach rozsądku. Nie zamierzał nadstawiać karku, działać wbrew swoim zasadą, jeśli z jej ust padnie żądanie.
- Ja już raz się uzewnętrzniałem, teraz twoja kolej.- odparł, wspominając swoje monologi, które prowadził, żeby zabić upływające minuty i odepchnąć myśl o własnej słabości. W tamtym czasie pocieszało go jedynie to, że w zasięgu wzroku ciągle była różdżka z judaszowca. Ryzykowne podejście, ale najwyraźniej kobieta wtenczas nie odczuła obawy, względem tego, co mógł jej zrobić… ewentualnie była pewna, że tak osłabiony nie rzuci nawet poprawnie zaklęcia.
Kiedy wypowiedziała to jedno słowo, którego naprawdę nie spodziewał się usłyszeć i to tak zwyczajnym tonem, przez dłuższą chwilę przyglądał jej się z wyraźną rezerwą. Zastanawiało go, w co Ona grała, co próbowała osiągnąć reagując w taki sposób. W każdym innym przypadku zbyłby osobę przed nim, ponieważ nie zależało mu na podziękowaniu, a już zdecydowanie za coś tak błahego. Tym razem nie wypowiedział ani słowa. Dopiero jej śmiałe wyzwanie, zachęta, aby odwzajemnił się, wywołało odrobinę pogardliwy uśmiech.
- Zapomnij.- odparł. Wiedział, że powinien podziękować za uratowanie, lecz nie zrobił tego wcześniej, gdy opuszczał jej mieszkanie ani nie zamierzał teraz. Może kiedyś przyjdzie taki moment, gdy zdecyduje się na taki krok, lecz jeszcze nie dziś i kiedy wyraźnie oczekiwała tego. Obstawiał, że jednak nie jest na tyle głupia, aby naiwnie wierzyć, że faktycznie usłyszy to od niego. Nie dawał się tak prowokować, podchodzić i grzecznie spełniać oczekiwania. Był człowiekiem, który rozczarowywał i zawodził.
- Cóż za zmiana. Kiedy chciałem, żebyś zeszła mi z drogi lub po prostu się odczepiła, byłaś jak rzep, a teraz tak po prostu sobie idziesz.- szkoda, że tak łatwo nie było dawniej, gdy naprawdę irytowała go, będąc upierdliwą krukonką oraz później wcale nie mniej drażniącą uzdrowicielką, która kręciła się obok, jakby syciła widokiem, gdy nie mógł się podnieść.
Zdecydowanie zainteresowało go to, co właśnie powiedziała. Nas? Pytanie wisiało wręcz w powietrzu, lecz nie wypowiedział tego na głos. Pogrywała sobie z nim i był tego świadom, ale chwilowo dawał jej poczuć się pewniej, niech popełni błąd. Co prawda nigdy nie sądził, że Tonks podejmie się tej małej gierki z nim, wymuszając pewne zachowania.
Na stwierdzenie, że ładnie poprosił, odpowiedział jedynie grymasem i minimalnym zmrużeniem oczu. Błękitne tęczówki wydawały się ciemniejsze, jakby wewnętrznie odczuwane zirytowanie jej osobą, zaczynało być widoczne w spojrzeniu. Najpewniej tak też było, ale ignorował tę myśl. Nigdy nie panował najlepiej nad emocjami, często tracąc nad nimi kontrolę, dziś mogło być tak znów.
- Od kiedy jesteś taka ciekawska? – odbił piłeczkę, nie mając ochoty rozmawiać o tym, co jest mu dziś na rękę. Dzielenie się tym z Justine to ostatnie czego chciał, nawet jeśli ta wiedza nie byłaby dla niej jakkolwiek wartościowa.
Zauważył moment, gdy najwyraźniej musiał wytrącić ją z postawy, jaką objęła i uległa zaskoczeniu. Zacisnął nieco mocniej palce na jej biodrze, jednak dalej daleko było temu do uścisku mogącego wywołać ból. Nie potrzebował, aby zwracali przesadną uwagę, więc póki co darował sobie wszelakie przejawy agresji i przewagi fizycznej.
Prychnął pogardliwie, kiedy padły jej kolejne słowa.
- Nie schlebiaj sobie. Wolałbym zapłacić, niż z tego powodu obłapiać szlamę.- mruknął ostro. Wiedział, że to, co właśnie się działo, dla postronnego obserwatora wyglądałoby w ten sposób, ale litości… świadomie nie tknąłby mugolaczki. Co innego, gdy zwyczajnie nie wnikał w pochodzenie przypadkowych panienek. Tutaj nie było mowy o pomyłce, znał Tonks. Spojrzał ponownie na dłonie kobiety, gdy te rozpoczęły swą wędrówkę. Czując dotyk na bliznach, odrobinę się spiął, zwalczając impulsywną myśl, by ją odtrącić… uderzyć. Odetchnął cicho, zabierając rękę z jej biodra i zamykając palce na kobiecym nadgarstku, tym razem mając mniej wyczucia.- Nie rozpędzaj się.- gdyby stała przed nim inna, najpewniej obserwowałby rozwój sytuacji, lecz nie w tym przypadku.
- Ja już raz się uzewnętrzniałem, teraz twoja kolej.- odparł, wspominając swoje monologi, które prowadził, żeby zabić upływające minuty i odepchnąć myśl o własnej słabości. W tamtym czasie pocieszało go jedynie to, że w zasięgu wzroku ciągle była różdżka z judaszowca. Ryzykowne podejście, ale najwyraźniej kobieta wtenczas nie odczuła obawy, względem tego, co mógł jej zrobić… ewentualnie była pewna, że tak osłabiony nie rzuci nawet poprawnie zaklęcia.
Kiedy wypowiedziała to jedno słowo, którego naprawdę nie spodziewał się usłyszeć i to tak zwyczajnym tonem, przez dłuższą chwilę przyglądał jej się z wyraźną rezerwą. Zastanawiało go, w co Ona grała, co próbowała osiągnąć reagując w taki sposób. W każdym innym przypadku zbyłby osobę przed nim, ponieważ nie zależało mu na podziękowaniu, a już zdecydowanie za coś tak błahego. Tym razem nie wypowiedział ani słowa. Dopiero jej śmiałe wyzwanie, zachęta, aby odwzajemnił się, wywołało odrobinę pogardliwy uśmiech.
- Zapomnij.- odparł. Wiedział, że powinien podziękować za uratowanie, lecz nie zrobił tego wcześniej, gdy opuszczał jej mieszkanie ani nie zamierzał teraz. Może kiedyś przyjdzie taki moment, gdy zdecyduje się na taki krok, lecz jeszcze nie dziś i kiedy wyraźnie oczekiwała tego. Obstawiał, że jednak nie jest na tyle głupia, aby naiwnie wierzyć, że faktycznie usłyszy to od niego. Nie dawał się tak prowokować, podchodzić i grzecznie spełniać oczekiwania. Był człowiekiem, który rozczarowywał i zawodził.
- Cóż za zmiana. Kiedy chciałem, żebyś zeszła mi z drogi lub po prostu się odczepiła, byłaś jak rzep, a teraz tak po prostu sobie idziesz.- szkoda, że tak łatwo nie było dawniej, gdy naprawdę irytowała go, będąc upierdliwą krukonką oraz później wcale nie mniej drażniącą uzdrowicielką, która kręciła się obok, jakby syciła widokiem, gdy nie mógł się podnieść.
Zdecydowanie zainteresowało go to, co właśnie powiedziała. Nas? Pytanie wisiało wręcz w powietrzu, lecz nie wypowiedział tego na głos. Pogrywała sobie z nim i był tego świadom, ale chwilowo dawał jej poczuć się pewniej, niech popełni błąd. Co prawda nigdy nie sądził, że Tonks podejmie się tej małej gierki z nim, wymuszając pewne zachowania.
Na stwierdzenie, że ładnie poprosił, odpowiedział jedynie grymasem i minimalnym zmrużeniem oczu. Błękitne tęczówki wydawały się ciemniejsze, jakby wewnętrznie odczuwane zirytowanie jej osobą, zaczynało być widoczne w spojrzeniu. Najpewniej tak też było, ale ignorował tę myśl. Nigdy nie panował najlepiej nad emocjami, często tracąc nad nimi kontrolę, dziś mogło być tak znów.
- Od kiedy jesteś taka ciekawska? – odbił piłeczkę, nie mając ochoty rozmawiać o tym, co jest mu dziś na rękę. Dzielenie się tym z Justine to ostatnie czego chciał, nawet jeśli ta wiedza nie byłaby dla niej jakkolwiek wartościowa.
Zauważył moment, gdy najwyraźniej musiał wytrącić ją z postawy, jaką objęła i uległa zaskoczeniu. Zacisnął nieco mocniej palce na jej biodrze, jednak dalej daleko było temu do uścisku mogącego wywołać ból. Nie potrzebował, aby zwracali przesadną uwagę, więc póki co darował sobie wszelakie przejawy agresji i przewagi fizycznej.
Prychnął pogardliwie, kiedy padły jej kolejne słowa.
- Nie schlebiaj sobie. Wolałbym zapłacić, niż z tego powodu obłapiać szlamę.- mruknął ostro. Wiedział, że to, co właśnie się działo, dla postronnego obserwatora wyglądałoby w ten sposób, ale litości… świadomie nie tknąłby mugolaczki. Co innego, gdy zwyczajnie nie wnikał w pochodzenie przypadkowych panienek. Tutaj nie było mowy o pomyłce, znał Tonks. Spojrzał ponownie na dłonie kobiety, gdy te rozpoczęły swą wędrówkę. Czując dotyk na bliznach, odrobinę się spiął, zwalczając impulsywną myśl, by ją odtrącić… uderzyć. Odetchnął cicho, zabierając rękę z jej biodra i zamykając palce na kobiecym nadgarstku, tym razem mając mniej wyczucia.- Nie rozpędzaj się.- gdyby stała przed nim inna, najpewniej obserwowałby rozwój sytuacji, lecz nie w tym przypadku.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Park Exmoor
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset