Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Park Exmoor
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Park Exmoor
Utworzony niedawno, bo zaledwie w 1954 roku Park Narodowy Exmoor rozciąga się w głównej mierze na terenach Somerset, zaś jego najbardziej wysunięta na zachód część położona jest w Devon. Park słynie z najwyższych w Anglii klifów, Hangman oraz Cubonehill, wysokich na ponad trzysta metrów - w niezbyt wietrzne dni stają się one jednymi z ulubionych miejsc piknikowych zarówno mugoli jak i czarodziejów, kusząc zapierającymi dech w piersi widokami oraz niezwykłymi okazami miejscowej fauny i flory.
Niektóre strefy parku zostały wydzielone tylko dla społeczności magicznej. Somerset jest bowiem siedzibą Abbottów, którzy roztaczają honorową opiekę nad rzadkim gatunkiem dzikiego kuca aetonana; małymi skrzydlatymi konikami żyjącymi wyłącznie na terenach Parku Exmoor. Zwierzęta są z reguły łagodne, tylko młodociane okazy wykazują niezwykłą energię brykając radośnie na polanach. Na dorosłych kucach mogą jeździć dzieci oraz lekkie, drobne osoby dorosłe.
Niektóre strefy parku zostały wydzielone tylko dla społeczności magicznej. Somerset jest bowiem siedzibą Abbottów, którzy roztaczają honorową opiekę nad rzadkim gatunkiem dzikiego kuca aetonana; małymi skrzydlatymi konikami żyjącymi wyłącznie na terenach Parku Exmoor. Zwierzęta są z reguły łagodne, tylko młodociane okazy wykazują niezwykłą energię brykając radośnie na polanach. Na dorosłych kucach mogą jeździć dzieci oraz lekkie, drobne osoby dorosłe.
Od razu ją do siebie przytulił, obejmując i przyciągając do siebie mocniej. Nie musieli w końcu się martwić wścibskim wzrokiem, nie musieli się przejmować marudnymi komentarzami mieszkańców Doliny na to, że przecież nie wypada się przytulać. Była wojna, nie było czasu na nic! A nawet jeśli nie wypadało się przytulać na rynku to dlaczego tak właściwie? Przecież to nie było wcale niczym złym! Pokazywanie takiego zainteresowania drugą osobą!
- Mamy cały dzień dzisiaj, prawda? Odwiozę cię do Doliny po tym, zabrałem miotłę... - zapewnił z uśmiechem, spoglądając na twarz Kerry, kiedy ta mówiła. Może nawet zapatrzył się na moment, nie reagując początkowa na komplement. Zaraz jednak potrząsnął lekko głową, stając przy dziewczynie, acz nie zdejmując wcale ręki z jej boku, prowadząc ją na koc.
- Oh... to... to nic, naprawdę, żadne skomplikowane zaklęcia - zapewnił, bo dlaczego miałby kłamać, że był wybitnym czarodziejem? Nie był, nawet daleko było mu do przeciętniaka. Po prostu czasem radził sobie z czymś bardziej, a dużo częściej mniej - magia regularnie odmawiała mu współpracy, dokładnie tak jak poprzedniego dnia, kiedy w środku lasu spotkał Samuela. Każde zaklęcie odmówiło mu posłuszeństwa wtedy.
Cieszył się, że dzisiaj było dużo lepiej. Nie czuł wcale ciężaru tego, co go dopiero spotkało - nie, kiedy jedyne co miał na myśli to była Kerstin.
- Ale cieszę się, że ci się podoba. Powinno być miło i ciepło, jeśli nie to rzucę kolejne zaklęcie, ale... tak, powinno być w porządku - potwierdził, prowadząc dziewczynę na koc, na którym zaraz pozwolił pierw jej usiąść, a zaraz po tym przysiadł obok niej z uśmiechem. Sięgnął zaraz do torby, sięgając po termos, w którym była zaparzona czarna herbata i dwa metalowe kubki, pierw nalewając do jednego z nich naparu i podając go dziewczynie.
Znów zatrzymał wzrok na jej twarzy, uśmiechając się jak idiota, zwyczajnie w świecie ciesząc się, że dzisiaj mogli spędzić cały dzień - sam na sam, bez niczyjej ingerencji tutaj na miejscu. Mogli być po prostu... po prostu. Tak, żeby nikt im nie przeszkadzał, tak żeby nikt się im nie wtrącał i nie rzucał im dziwnych spojrzeń.
- Oh, wybacz - rzucił nagle, spuszczając wzrok z powrotem na termos, aby nalać i sobie herbaty. - Po prostu wyglądasz pięknie i ciężko mi oderwać wzrok - wyjaśnił zaraz, po tym zamykając termos i odkładając go z powrotem do torby na później. Znów podniósł na nią wzrok z uśmiechem, wygodnie się opierając na jednej ręce.
- Śniło ci się coś dzisiaj? - zapytał spokojnie, bo lubił o tym słuchać - a może jeszcze bardziej lubił o tym słuchać w momencie, w którym sam unikał snu jak ognia. Nie potrafił zasnąć, miał ogromne problemy z nim, co stanowczo odbijało się na jego podkrążonych oczach. Ale nie mógł inaczej. Koszmary nie dawały mu wciąż spokoju i niby wiedział, że mógł napisać do Castora albo do Jaydena z prośbą o coś na sen, ale... nie potrzebował tego! To przecież w końcu minie, a on nie był słaby, żeby musieć brać jakieś eliksiry tego typu. Nie potrzebował tego, to nie tak, że sobie nie radził. Było z nim przecież wszystko w porządku - bardziej powinien martwić się o Jamesa i Marcela. Jak oni się czuli, czy byli w stanie odpocząć? Co z Jamesem? Idiota wciąż mu nie odpisał, znów przestał dawać znaki życia. Oczywiście, że się o niego martwił! Był jego bratem młodszym i mu na nim zależało. Zresztą, kto jak nie James powinien również poznać Kerry? Kto miałby im udzielić ślubu jeśli nie James?
- Mamy cały dzień dzisiaj, prawda? Odwiozę cię do Doliny po tym, zabrałem miotłę... - zapewnił z uśmiechem, spoglądając na twarz Kerry, kiedy ta mówiła. Może nawet zapatrzył się na moment, nie reagując początkowa na komplement. Zaraz jednak potrząsnął lekko głową, stając przy dziewczynie, acz nie zdejmując wcale ręki z jej boku, prowadząc ją na koc.
- Oh... to... to nic, naprawdę, żadne skomplikowane zaklęcia - zapewnił, bo dlaczego miałby kłamać, że był wybitnym czarodziejem? Nie był, nawet daleko było mu do przeciętniaka. Po prostu czasem radził sobie z czymś bardziej, a dużo częściej mniej - magia regularnie odmawiała mu współpracy, dokładnie tak jak poprzedniego dnia, kiedy w środku lasu spotkał Samuela. Każde zaklęcie odmówiło mu posłuszeństwa wtedy.
Cieszył się, że dzisiaj było dużo lepiej. Nie czuł wcale ciężaru tego, co go dopiero spotkało - nie, kiedy jedyne co miał na myśli to była Kerstin.
- Ale cieszę się, że ci się podoba. Powinno być miło i ciepło, jeśli nie to rzucę kolejne zaklęcie, ale... tak, powinno być w porządku - potwierdził, prowadząc dziewczynę na koc, na którym zaraz pozwolił pierw jej usiąść, a zaraz po tym przysiadł obok niej z uśmiechem. Sięgnął zaraz do torby, sięgając po termos, w którym była zaparzona czarna herbata i dwa metalowe kubki, pierw nalewając do jednego z nich naparu i podając go dziewczynie.
Znów zatrzymał wzrok na jej twarzy, uśmiechając się jak idiota, zwyczajnie w świecie ciesząc się, że dzisiaj mogli spędzić cały dzień - sam na sam, bez niczyjej ingerencji tutaj na miejscu. Mogli być po prostu... po prostu. Tak, żeby nikt im nie przeszkadzał, tak żeby nikt się im nie wtrącał i nie rzucał im dziwnych spojrzeń.
- Oh, wybacz - rzucił nagle, spuszczając wzrok z powrotem na termos, aby nalać i sobie herbaty. - Po prostu wyglądasz pięknie i ciężko mi oderwać wzrok - wyjaśnił zaraz, po tym zamykając termos i odkładając go z powrotem do torby na później. Znów podniósł na nią wzrok z uśmiechem, wygodnie się opierając na jednej ręce.
- Śniło ci się coś dzisiaj? - zapytał spokojnie, bo lubił o tym słuchać - a może jeszcze bardziej lubił o tym słuchać w momencie, w którym sam unikał snu jak ognia. Nie potrafił zasnąć, miał ogromne problemy z nim, co stanowczo odbijało się na jego podkrążonych oczach. Ale nie mógł inaczej. Koszmary nie dawały mu wciąż spokoju i niby wiedział, że mógł napisać do Castora albo do Jaydena z prośbą o coś na sen, ale... nie potrzebował tego! To przecież w końcu minie, a on nie był słaby, żeby musieć brać jakieś eliksiry tego typu. Nie potrzebował tego, to nie tak, że sobie nie radził. Było z nim przecież wszystko w porządku - bardziej powinien martwić się o Jamesa i Marcela. Jak oni się czuli, czy byli w stanie odpocząć? Co z Jamesem? Idiota wciąż mu nie odpisał, znów przestał dawać znaki życia. Oczywiście, że się o niego martwił! Był jego bratem młodszym i mu na nim zależało. Zresztą, kto jak nie James powinien również poznać Kerry? Kto miałby im udzielić ślubu jeśli nie James?
Wstyd było się przyznawać, ale nikt nigdy nie przytulał jej tak jak Thomas. Uściski Michaela, Just i Gabriela były mocne, ciepłe i pachnące szałwią, zwietrzałą bawełną, tak swojsko jak tylko się dało - domem. Z koleżankami obejmowała się delikatnie, z troską głaszcząc miękkie, dziewczęce włosy. W liceum był chłopiec, który przytulał ją na balu, ale nie wspominała tego dobrze; miał twarde ramiona, lepkie dłonie wędrujące zbyt nisko na plecach i odurzająco śmierdział tytoniem.
Thomas był czymś zupełnie nowym, czymś, czego do tej pory Kerstin nie zdołała doświadczyć w takiej formie - tyle życzliwości, ale innej, dziwnie tkliwej. Ciepła szyja, do której mogła przylgnąć jak dzięcioł do drzewa, opierając policzek na kościstym obojczyku. Ten zapach. Trochę męski, a trochę jeszcze chłopięcy. Thomas pachniał lasem, żyzną ziemią, łąką w gorące letnie popołudnie, rosą i potem na wargach łapczywie chwytających oddech nad taflą słonego morza. Nic dziwnego, że tak długo nie chciała go puszczać, że upajała się tą chwilą swobody i wolności, gdy wiedziała, że nikt ich nie obserwuje, nikt nic nie powie, nie przerwie. Mogła go teraz porządnie powąchać, objąć ramionami szyję, przesunąć opuszkami palców po wrażliwym karku pod płaszczem, potem wsunąć dłonie we włosy, spojrzeć na niego z dołu z uśmiechem ekscytacji tak szczerej, że niemal dziecinnej. Jak by to była jej pierwsza randka, a przecież nie była - ale czasy sprzed wojny wydawały się dziać w innej rzeczywistości.
W końcu odsunęła się maleńki kroczek, poprawiła jego brązowe włosy, które niefortunnie zwichrzyła. Już się nie dotykali, ale ciepły prąd trzymał się Kerstin, wędrując w dół kręgosłupa, owijając się wokół niej jak dodatkowa para rąk, łaskocząc w sercu i w lędźwiach.
- Mamy - potwierdziła, przysiadając na skraju miękkiego koca. Skupiła się na tym jak ciepło jest w tym małym zakątku wiosny, żeby tylko nie pokazać bladością twarzy, że zaskakuje ją i przeraża perspektywa lotu na miotle. Bo Gabriel przecież nigdy nie pozwalał. - Bardzo mi się podoba, Thomas. Naprawdę. Możesz być z siebie dumny, zachowałeś się jak prawdziwy dżentelmen - Wyciągnęła do niego rękę, żeby usiadł w końcu obok i przestał się zamartwiać. Nie oczekiwała przecież kolacji przy świecach ani innych rzeczy, które kojarzyły jej się z mrocznymi, smutnymi dworami. Chciała tylko spaceru, pogłaskać parę koni, obserwować zachód słońca na klifie; spodziewała się dotkliwego mrozu, więc Thomas już dał jej więcej niż oczekiwała.
Przyjęła zaoferowany kubek i zamaskowała nim uśmiech, zbyt szybko pijąc łyk gorącej herbaty i parząc sobie język. Widziała wyraz twarzy Thomasa i sama też uśmiechała się jak głupiutka gąska. Doprawdy, jak dzieci na placu za szkołą.
- Naprawdę tak sądz... znaczy, bardzo dziękuję, to miłe. Znaczy, nie musisz... nie spodziewałam się. Dziękuję. Też wyglądasz bardzo ładnie! - Speszyła się i zarumieniła, a potem mrugnęła do niego nad kubeczkiem. - Och, miałam na myśli, że jesteś przystępny. Znaczy, przystojny. - Kerstin, zachowuj się jak dorosła kobieta! Twoja mama w tym wieku już karmiła Michaela piersią! - Pewnie jestem różowa jak nie wiem co... ale tak dawno nie byłam na randce, nawet nie wiesz, jakie to dla mnie wyjątkowe, że mnie zaprosiłeś - wyznała cicho, odkładając herbatę i sięgając do torby, w której spoczywała cenna tabliczka mlecznej czekolady; najlepsza na wypadek, gdyby znowu zrobiła z siebie głupka. Może jakoś Thomasa rozproszy. - Och, no wiesz, nic specjalnego. Nie miałam koszmarów, to na plus. A często miewam. - Spochmurniała, niepewna, do czego sama zmierza. Cokolwiek to było, musiała zmienić kierunek. - Dzisiaj śniło mi się, że jestem lisem i że pilnuję swoich kur. Bo wiesz, mówiłam ci już, że mam kurnik i osiem kurek i dwa koguty - przypomniała, uśmiechając się na nowo. - Każda ma imię, chyba ci już mówiłam? Nie? W każdym razie ja byłam lisem i nie chciałam ich zjeść tylko pilnowałam, żeby wilkoł... znaczy się wilk nie przyszedł żadnej przekąsić. - Szybko spojrzała w dół, a potem lekko drżącą ręką nalała sobie więcej herbaty z termosu. - A tobie się coś śniło, Thomasie? Mogę tak do ciebie mówić? To bardzo piękne imię. Thomas.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Thomas był czymś zupełnie nowym, czymś, czego do tej pory Kerstin nie zdołała doświadczyć w takiej formie - tyle życzliwości, ale innej, dziwnie tkliwej. Ciepła szyja, do której mogła przylgnąć jak dzięcioł do drzewa, opierając policzek na kościstym obojczyku. Ten zapach. Trochę męski, a trochę jeszcze chłopięcy. Thomas pachniał lasem, żyzną ziemią, łąką w gorące letnie popołudnie, rosą i potem na wargach łapczywie chwytających oddech nad taflą słonego morza. Nic dziwnego, że tak długo nie chciała go puszczać, że upajała się tą chwilą swobody i wolności, gdy wiedziała, że nikt ich nie obserwuje, nikt nic nie powie, nie przerwie. Mogła go teraz porządnie powąchać, objąć ramionami szyję, przesunąć opuszkami palców po wrażliwym karku pod płaszczem, potem wsunąć dłonie we włosy, spojrzeć na niego z dołu z uśmiechem ekscytacji tak szczerej, że niemal dziecinnej. Jak by to była jej pierwsza randka, a przecież nie była - ale czasy sprzed wojny wydawały się dziać w innej rzeczywistości.
W końcu odsunęła się maleńki kroczek, poprawiła jego brązowe włosy, które niefortunnie zwichrzyła. Już się nie dotykali, ale ciepły prąd trzymał się Kerstin, wędrując w dół kręgosłupa, owijając się wokół niej jak dodatkowa para rąk, łaskocząc w sercu i w lędźwiach.
- Mamy - potwierdziła, przysiadając na skraju miękkiego koca. Skupiła się na tym jak ciepło jest w tym małym zakątku wiosny, żeby tylko nie pokazać bladością twarzy, że zaskakuje ją i przeraża perspektywa lotu na miotle. Bo Gabriel przecież nigdy nie pozwalał. - Bardzo mi się podoba, Thomas. Naprawdę. Możesz być z siebie dumny, zachowałeś się jak prawdziwy dżentelmen - Wyciągnęła do niego rękę, żeby usiadł w końcu obok i przestał się zamartwiać. Nie oczekiwała przecież kolacji przy świecach ani innych rzeczy, które kojarzyły jej się z mrocznymi, smutnymi dworami. Chciała tylko spaceru, pogłaskać parę koni, obserwować zachód słońca na klifie; spodziewała się dotkliwego mrozu, więc Thomas już dał jej więcej niż oczekiwała.
Przyjęła zaoferowany kubek i zamaskowała nim uśmiech, zbyt szybko pijąc łyk gorącej herbaty i parząc sobie język. Widziała wyraz twarzy Thomasa i sama też uśmiechała się jak głupiutka gąska. Doprawdy, jak dzieci na placu za szkołą.
- Naprawdę tak sądz... znaczy, bardzo dziękuję, to miłe. Znaczy, nie musisz... nie spodziewałam się. Dziękuję. Też wyglądasz bardzo ładnie! - Speszyła się i zarumieniła, a potem mrugnęła do niego nad kubeczkiem. - Och, miałam na myśli, że jesteś przystępny. Znaczy, przystojny. - Kerstin, zachowuj się jak dorosła kobieta! Twoja mama w tym wieku już karmiła Michaela piersią! - Pewnie jestem różowa jak nie wiem co... ale tak dawno nie byłam na randce, nawet nie wiesz, jakie to dla mnie wyjątkowe, że mnie zaprosiłeś - wyznała cicho, odkładając herbatę i sięgając do torby, w której spoczywała cenna tabliczka mlecznej czekolady; najlepsza na wypadek, gdyby znowu zrobiła z siebie głupka. Może jakoś Thomasa rozproszy. - Och, no wiesz, nic specjalnego. Nie miałam koszmarów, to na plus. A często miewam. - Spochmurniała, niepewna, do czego sama zmierza. Cokolwiek to było, musiała zmienić kierunek. - Dzisiaj śniło mi się, że jestem lisem i że pilnuję swoich kur. Bo wiesz, mówiłam ci już, że mam kurnik i osiem kurek i dwa koguty - przypomniała, uśmiechając się na nowo. - Każda ma imię, chyba ci już mówiłam? Nie? W każdym razie ja byłam lisem i nie chciałam ich zjeść tylko pilnowałam, żeby wilkoł... znaczy się wilk nie przyszedł żadnej przekąsić. - Szybko spojrzała w dół, a potem lekko drżącą ręką nalała sobie więcej herbaty z termosu. - A tobie się coś śniło, Thomasie? Mogę tak do ciebie mówić? To bardzo piękne imię. Thomas.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Uwielbiał ją odwiedzać każdego dnia na placu w Dolinie - ale nie mieli tam czasu dla siebie. Mogli się pośmiać, porozmawiać, wymienić zdaniami, ale to nie były takie spotkania... nie mieli siebie tylko dla siebie! Musieli brać pod uwagę tak wiele rzeczy, których Thomas nie znosił. Przejmowanie się opinią, zasadami, jakby to co robili było złe i nie mogli dawać ludziom sugestii, że mieli się ku sobie. Ale co było w tym takiego złego, że chcieli być obok siebie i się sobą cieszyć? Tym bardziej, że była wojna! Tym bardziej, że nie mogli wiedzieć jak wiele czasu w ogóle mieli. Mogli mieć lata, a mogli mieć tygodnie - a może jeszcze mniej.
Uśmiechnął się, kiedy Kerry poprawiła jego włosy, w ogóle nie protestując i pozwalając jej na to. Skoro miała ochotę, dlaczego nie? Dla niego to było miłe.
Zaraz zajął przy niej miejsce, bo nie mógłby odmówić. W końcu po to się tutaj znaleźli, aby spędzić nieco czasu wspólnie. Chciał z nią spędzić o wiele więcej czasu... Tak wiele jak tylko mógł. I nie myśleć o tym, co go teraz martwiło. O tym, co dzieje się z Jamesem? O tym jak czuje się Marcel, o tym co dopiero w poprzednich dniach robił z Tonksem i Skamanderem. Z poszukiwanymi z listów gończych! Nie chciał jej martwić, że w coś się zaplątał, bo przecież jeszcze w nic takiego się nie zaplątał.
Obserwował ją z delikatnym uśmiechem, obserwując jak ta się gubi i miesza, to w jaki sposób mówi, opowiada...
Lubił jej słuchać. Nawet jeśli się potykała w słowach - on sam w końcu rzadko miewał z tym problem, będąc zwyczajnie w świecie całkiem dobrym kłamcą. Potrafił zachować spokój, potrafił dość sprawnie dobierać słowa, ale teraz... przy niej... rzadko to robił.
W milczeniu obserwował jak ta się gubiła, dopiero po dłuższej chwili wyciągając do niej dłoń i układając ją na jej policzku. Delikatnie, z uśmiechem, jakby chciał jej dodać nieco otuchy.
- Tak, mam to na myśli. I ładnie ci w różu, i czerwieni, więc jesteś tylko ładniejsza z tym rumieńcem - zapewnił, wcale nie zrażony jej gubieniem się i stresem. Bo to znaczyło, że... że jej zależało, prawda? Jaka inna przyczyna by miała być takiego gubienia się przez nią..?
Chociaż on też się nieco stresował. I cieszył, i ekscytował, i absolutnie odczuwał mieszankę wszystkiego na raz.
Zabrał dłoń po dłuższej chwili, słuchając jej uważnie. Również miewała koszmary... Nie powinno go to dziwić. Wojna przecież nie była łatwa dla nikogo. Wszyscy to odczuwali, mniej lub bardziej. Ale mogli się skupić chociaż na moment na tej chwili, na tej przyjemnej i szczęśliwej. Przecież im się to należało! Każdemu się należał taki moment.
Odłożył kubek na koc z uśmiechem, kiwając głową. Cóż, nie powinni rozmawiać o koszmarach, nawet jeśli miał wrażenie, że cały jego styczeń był nimi wypełniony. Ale jakoś miał więcej energii przy niej - czuł się lżej, czuł się lepiej, radośniej. Jakby to nie miało znaczenia, że nie mógł się wyspać w nocy. Przy niej to wszystko traciło znaczenie - jakieś zmartwienia, jakieś problemy.
- Tak, opowiadałaś. Nie mogę się doczekać, żeby je poznać! I Toma - rzucił z uśmiechem, kiwając głową. - Jeśli kręciły się tam wilki to może i wilkołak, kto wie? - rzucił spokojnie, zupełnie niezrażony pomyłką Kerstin, uznając ją za zwykłe przejęzyczenie. Nie miał pojęcia jak wiele wilkołaków ostatnim czasem kręciło się w okolicach Doliny - ani tym bardziej, że Kerry mieszkała pod jednym dachem z dwoma!
- Oh, oczywiście że możesz! Albo Tom, albo Tomek, albo jak wolisz. No, może nie Tommy, moja siostra tak na mnie woła.. - rzucił z uśmiechem, w głowie już planując historię, którą mógł jej przedstawić. Co prawda to nie był sen, nie sypiał ostatnio zbyt dobrze, ale...
- Mam sporo koszmarów, chyba wszyscy je mają ostatnio... Ale wiesz co? Mam pomysł - rzucił z uśmiechem zaraz siadając bardziej naprzeciwko niej. - Jak Sheila i James byli mali to często tak robiłem... Nie mogli spać, wiesz, to nie tak, że zawsze mieszkaliśmy w taborze. Wstyd się czasem przyznać, bo to dziwne trochę, ale Doe to nazwisko naszej matki, to ona była cyganką. Nasz ojciec był weteranem mugolskiej wojny, Smith miał na nazwisko - wyjaśnił spokojnie, nie pamiętając, żeby kiedyś się z tym dzielił już z dziewczyną. - Ale... to nie jest miła historia. Opowiem ci ją innym razem, dobrze? Teraz ci opowiem coś innego. Jamesowi i Sheili często tak opowiadałem bajki, kiedy byli mniejsi, kiedy mieli koszmary - dodał, zaraz poważniejąc jakby miał bardzo ważne zadanie w tym momencie.
- Właściwie to nigdy się nad tym nie zastanawiałem wcześniej... ale mamy tak wiele wysp w Anglii. Co jeśli niektóre są zamieszane tylko przez kury? Wyobrażasz sobie? Taki ogromny kurnik! A raczej wyspa... Na pewno mogłyby to być magiczne kury, albo mieszkające na tej wyspie ze skrzatami! Myślisz, że dałyby radę same się sobą zająć? Pewnie dziobią ziarno cały dzień, leniwe i szczęśliwe, że żadne wilki ich nie gonią, że nikt im jajek nie kradnie! A może nawet są tam te, które znoszą złote jajka? Oh, to na pewno stąd Leprechaun ma swój garniec ze złotem! Szczęśliwe kury mogą znosić na pewno złote jajka, a kiedy mają całą wyspę dla siebie... i jeszcze do tego nie ma żadnych wilków, które chciałyby je zjeść, na pewno to znaczy, że są szczęśliwe! I bezpieczne. A w zamian Leprechaun zabiera tylko ich jajka, aby robić z nich garnce ze złotem i wycinać żarty podróżnym! - opowiadał z uśmiechem, z zapałem i wesołym tonem, zerkając na na Kerstin, jak ta reagowała. Bo było to wyobrażenie dla dzieci, była to bardziej dziwna fantazja, ale nikt nie powiedział, że nie mogła cieszyć.
- Może kiedyś znajdziemy taką? Ukradniemy Leprechaunowi kurę znoszącą złote jaja! Chociaż pewnie się pogniewa, ale to po prostu musimy być sprytniejsi od niego, musimy go przechytrzyć. Słyszałem, że to jedyny sposób, na pewno. Wtedy nie jest zdolny do używania magii, kiedy się denerwuje! Albo go rozbawić trzeba? Można spróbować oba! - dodał zaraz z jeszcze szerszym uśmiechem na abstrakcyjną wizję. Chociaż sam chętnie by z Kerstin wybrał się na taką podróż, na taką przygodę - i na każdą inną. Nawet gdyby ta przygoda była nazwana po prostu sprzątaniem pokoju, nie zastanawiałby się nad tym nawet dwa razy.
Uśmiechnął się, kiedy Kerry poprawiła jego włosy, w ogóle nie protestując i pozwalając jej na to. Skoro miała ochotę, dlaczego nie? Dla niego to było miłe.
Zaraz zajął przy niej miejsce, bo nie mógłby odmówić. W końcu po to się tutaj znaleźli, aby spędzić nieco czasu wspólnie. Chciał z nią spędzić o wiele więcej czasu... Tak wiele jak tylko mógł. I nie myśleć o tym, co go teraz martwiło. O tym, co dzieje się z Jamesem? O tym jak czuje się Marcel, o tym co dopiero w poprzednich dniach robił z Tonksem i Skamanderem. Z poszukiwanymi z listów gończych! Nie chciał jej martwić, że w coś się zaplątał, bo przecież jeszcze w nic takiego się nie zaplątał.
Obserwował ją z delikatnym uśmiechem, obserwując jak ta się gubi i miesza, to w jaki sposób mówi, opowiada...
Lubił jej słuchać. Nawet jeśli się potykała w słowach - on sam w końcu rzadko miewał z tym problem, będąc zwyczajnie w świecie całkiem dobrym kłamcą. Potrafił zachować spokój, potrafił dość sprawnie dobierać słowa, ale teraz... przy niej... rzadko to robił.
W milczeniu obserwował jak ta się gubiła, dopiero po dłuższej chwili wyciągając do niej dłoń i układając ją na jej policzku. Delikatnie, z uśmiechem, jakby chciał jej dodać nieco otuchy.
- Tak, mam to na myśli. I ładnie ci w różu, i czerwieni, więc jesteś tylko ładniejsza z tym rumieńcem - zapewnił, wcale nie zrażony jej gubieniem się i stresem. Bo to znaczyło, że... że jej zależało, prawda? Jaka inna przyczyna by miała być takiego gubienia się przez nią..?
Chociaż on też się nieco stresował. I cieszył, i ekscytował, i absolutnie odczuwał mieszankę wszystkiego na raz.
Zabrał dłoń po dłuższej chwili, słuchając jej uważnie. Również miewała koszmary... Nie powinno go to dziwić. Wojna przecież nie była łatwa dla nikogo. Wszyscy to odczuwali, mniej lub bardziej. Ale mogli się skupić chociaż na moment na tej chwili, na tej przyjemnej i szczęśliwej. Przecież im się to należało! Każdemu się należał taki moment.
Odłożył kubek na koc z uśmiechem, kiwając głową. Cóż, nie powinni rozmawiać o koszmarach, nawet jeśli miał wrażenie, że cały jego styczeń był nimi wypełniony. Ale jakoś miał więcej energii przy niej - czuł się lżej, czuł się lepiej, radośniej. Jakby to nie miało znaczenia, że nie mógł się wyspać w nocy. Przy niej to wszystko traciło znaczenie - jakieś zmartwienia, jakieś problemy.
- Tak, opowiadałaś. Nie mogę się doczekać, żeby je poznać! I Toma - rzucił z uśmiechem, kiwając głową. - Jeśli kręciły się tam wilki to może i wilkołak, kto wie? - rzucił spokojnie, zupełnie niezrażony pomyłką Kerstin, uznając ją za zwykłe przejęzyczenie. Nie miał pojęcia jak wiele wilkołaków ostatnim czasem kręciło się w okolicach Doliny - ani tym bardziej, że Kerry mieszkała pod jednym dachem z dwoma!
- Oh, oczywiście że możesz! Albo Tom, albo Tomek, albo jak wolisz. No, może nie Tommy, moja siostra tak na mnie woła.. - rzucił z uśmiechem, w głowie już planując historię, którą mógł jej przedstawić. Co prawda to nie był sen, nie sypiał ostatnio zbyt dobrze, ale...
- Mam sporo koszmarów, chyba wszyscy je mają ostatnio... Ale wiesz co? Mam pomysł - rzucił z uśmiechem zaraz siadając bardziej naprzeciwko niej. - Jak Sheila i James byli mali to często tak robiłem... Nie mogli spać, wiesz, to nie tak, że zawsze mieszkaliśmy w taborze. Wstyd się czasem przyznać, bo to dziwne trochę, ale Doe to nazwisko naszej matki, to ona była cyganką. Nasz ojciec był weteranem mugolskiej wojny, Smith miał na nazwisko - wyjaśnił spokojnie, nie pamiętając, żeby kiedyś się z tym dzielił już z dziewczyną. - Ale... to nie jest miła historia. Opowiem ci ją innym razem, dobrze? Teraz ci opowiem coś innego. Jamesowi i Sheili często tak opowiadałem bajki, kiedy byli mniejsi, kiedy mieli koszmary - dodał, zaraz poważniejąc jakby miał bardzo ważne zadanie w tym momencie.
- Właściwie to nigdy się nad tym nie zastanawiałem wcześniej... ale mamy tak wiele wysp w Anglii. Co jeśli niektóre są zamieszane tylko przez kury? Wyobrażasz sobie? Taki ogromny kurnik! A raczej wyspa... Na pewno mogłyby to być magiczne kury, albo mieszkające na tej wyspie ze skrzatami! Myślisz, że dałyby radę same się sobą zająć? Pewnie dziobią ziarno cały dzień, leniwe i szczęśliwe, że żadne wilki ich nie gonią, że nikt im jajek nie kradnie! A może nawet są tam te, które znoszą złote jajka? Oh, to na pewno stąd Leprechaun ma swój garniec ze złotem! Szczęśliwe kury mogą znosić na pewno złote jajka, a kiedy mają całą wyspę dla siebie... i jeszcze do tego nie ma żadnych wilków, które chciałyby je zjeść, na pewno to znaczy, że są szczęśliwe! I bezpieczne. A w zamian Leprechaun zabiera tylko ich jajka, aby robić z nich garnce ze złotem i wycinać żarty podróżnym! - opowiadał z uśmiechem, z zapałem i wesołym tonem, zerkając na na Kerstin, jak ta reagowała. Bo było to wyobrażenie dla dzieci, była to bardziej dziwna fantazja, ale nikt nie powiedział, że nie mogła cieszyć.
- Może kiedyś znajdziemy taką? Ukradniemy Leprechaunowi kurę znoszącą złote jaja! Chociaż pewnie się pogniewa, ale to po prostu musimy być sprytniejsi od niego, musimy go przechytrzyć. Słyszałem, że to jedyny sposób, na pewno. Wtedy nie jest zdolny do używania magii, kiedy się denerwuje! Albo go rozbawić trzeba? Można spróbować oba! - dodał zaraz z jeszcze szerszym uśmiechem na abstrakcyjną wizję. Chociaż sam chętnie by z Kerstin wybrał się na taką podróż, na taką przygodę - i na każdą inną. Nawet gdyby ta przygoda była nazwana po prostu sprzątaniem pokoju, nie zastanawiałby się nad tym nawet dwa razy.
Stresowała się, ponieważ zależało jej na tym, by na swojej pierwszej od lat randce wypaść jak najlepiej. Kogo zresztą oszukiwała - nerwów dodatkowo przydawał fakt, że Thomasa naprawdę polubiła, czuła się przy nim lepiej niż przy jakimkolwiek chłopcu spotykanym dotychczas, czas znajomości nie miał na to żadnego wpływu. Thomas kojarzył jej się z wolnością, z czymś bardzo ciepłym i wiecznym, ze szczęściem; nawet kiedy z bólem patrzyła na jego rany tamtego dnia na targu, wciąż nie pozbyła się wrażenia, że cokolwiek by się nie działo, jest tak jak ma być, bo są ze sobą razem. Rozmawiają, uśmiechają się do siebie, dotykają łagodnie i bez żadnych nieczystych intencji.
Thomas był tak niewinny w swoich zalotach, że Kerry nie wyobrażała sobie jak miałaby mu nie ulec. Kiedy położył dłoń na jej policzku, szybko wyciągnęła własną, instynktownie splatając ich palce i zostawiając na nadgarstku chłopca krótki, ale szczery całus. Jeżeli wcześniej była różowa, teraz pewnie rumieniła się po szyję, ale co z tego, jeżeli uważał, że jej tak ładnie?
- Dziękuję, ty też... znaczy się, dziękuję - zachichotała cicho, gdy zabrał rękę. Kiedy stała się taka nieelokwentna? Nigdy może nie należała do pań wysokich sfer, ale musiała wziąć się w garść, bo co to za randka, na której się sobie tylko patrzy w oczy? No, może nienajgorsza. - Mam nadzieję, że nie kręcił się tam żaden wilkołak - wymamrotała i machinalnie poprawiła jasny kosmyk, zakładając go za ucho. Kontakt wzrokowy urwał się na moment, wstydziła się prawdy, ale głos Justine z tyłu głowy zapewnił ją o tym, że robi dobrze, że jest jeszcze za wcześnie. - Wiesz, Tommy kojarzy mi się z naszym salowym ze szpitala. Londyńskiego znaczy się. To był starszy pan, nazywał się Timothy, ale wszyscy wołali na niego Tommy. - Nie zwróciła świadomej uwagi na to, że przy Thomasie powrót do wspomnień sprzed wojny przychodzi jej jakoś łatwiej i lżej. - Zostanę przy Thomasie. Albo Tomie. Chociaż mój Tom może być zazdrosny!
Uśmiechnęła się promiennie, a potem wychyliła do przodu, gdy chłopiec usiadł naprzeciw niej, tak, że patrzyli sobie w oczy, a czubki ich kolan delikatnie się stykały. Przyciskała ciepłą herbatę do piersi i słuchała jak zaczarowana. Kiedy opowiadał o swojej rodzinie, błękitne spojrzenie blondynki złagodniało, a usta spowił smutny uśmiech.
- Ja myślę, że to żaden wstyd. Pochodzenie, mam na myśli. A Doe to piękne nazwisko. - Choć historia ojca Thomasa ją zainteresowała, nie naciskała ani nie dopytywała, pozwalając mu otwierać się we własnym tempie. Robiła przecież dokładnie to samo, czyż nie? - Ja zawsze chętnie posłucham wszystkiego, co będziesz gotowy mi opowiedzieć - zaznaczyła ciepło, a potem sięgnęła do torebki, wyciągając z niej mleczną czekoladę w srebrnej owijce; jedyną, jaką jeszcze miała, ale zdecydowała się wykorzystać ją na coś innego niż polewa do ciastek. - Przyniosłam dla ciebie. Jeśli masz ochotę, to proszę. - Kusiło ją, żeby ułamać kostkę i podać mu ją prosto do buzi, ale chyba za bardzo się do tego wstydziła.
Kiedy Thomas podjął się opowiadania wymyślonej przez siebie baśni, Kerstin ułożyła się na kocu, podkładając ramię pod głowę i obserwując go z dołu z lekkim uśmiechem, po części oślepiona promieniami słońca. Co jakiś czas śmiała się bez skrępowania, bo historia - choć zupełnie absurdalna - poprawiała humor i rozwiewała zupełnie nieprzyjazne wrażenia minionego snu.
- Nie wiem, czy chciałabym mieć kurę znoszącą złote jajka - wymamrotała, przesuwając palcami po własnej twarzy, zamyślona. - Złoto teraz ciężko sprzedać, a takich jajek nie dałoby się zjeść. Ze swoich jajek mogę zrobić chleb zasmażany z jajkiem albo kogel-mogel albo ciasto drożdżowe - Podniosła się nieco, by Thomas mógł zobaczyć po jej minie, że jest zupełnie rozluźniona, że dobrze się bawi. - Co nie zmienia faktu, że z tobą wybrałabym się w każdą podróż, nawet taką na koniec świata. To byłaby super przygoda! Opowiadasz tak piękne historie, sam ją teraz wymyśliłeś? - Zamyśliła się znów, obserwując niebo. - Myślę, że jesteś wspaniałym bratem. I byłbyś wspaniałym ojcem - Słowa wyrwały jej się właściwie niewinnie, nie starała się nadganiać idącego za nim sensu. Sama kochała dzieci, ale nawet przez myśl nie przeszłoby jej, że mogłaby mieć własne przed ślubem. - Nauczysz mnie tańczyć? - spytała nagle. Obietnica złożona tamtego pierwszego dnia przy studni wciąż była wyraźna we wspomnieniach Kerstin.
Thomas był tak niewinny w swoich zalotach, że Kerry nie wyobrażała sobie jak miałaby mu nie ulec. Kiedy położył dłoń na jej policzku, szybko wyciągnęła własną, instynktownie splatając ich palce i zostawiając na nadgarstku chłopca krótki, ale szczery całus. Jeżeli wcześniej była różowa, teraz pewnie rumieniła się po szyję, ale co z tego, jeżeli uważał, że jej tak ładnie?
- Dziękuję, ty też... znaczy się, dziękuję - zachichotała cicho, gdy zabrał rękę. Kiedy stała się taka nieelokwentna? Nigdy może nie należała do pań wysokich sfer, ale musiała wziąć się w garść, bo co to za randka, na której się sobie tylko patrzy w oczy? No, może nienajgorsza. - Mam nadzieję, że nie kręcił się tam żaden wilkołak - wymamrotała i machinalnie poprawiła jasny kosmyk, zakładając go za ucho. Kontakt wzrokowy urwał się na moment, wstydziła się prawdy, ale głos Justine z tyłu głowy zapewnił ją o tym, że robi dobrze, że jest jeszcze za wcześnie. - Wiesz, Tommy kojarzy mi się z naszym salowym ze szpitala. Londyńskiego znaczy się. To był starszy pan, nazywał się Timothy, ale wszyscy wołali na niego Tommy. - Nie zwróciła świadomej uwagi na to, że przy Thomasie powrót do wspomnień sprzed wojny przychodzi jej jakoś łatwiej i lżej. - Zostanę przy Thomasie. Albo Tomie. Chociaż mój Tom może być zazdrosny!
Uśmiechnęła się promiennie, a potem wychyliła do przodu, gdy chłopiec usiadł naprzeciw niej, tak, że patrzyli sobie w oczy, a czubki ich kolan delikatnie się stykały. Przyciskała ciepłą herbatę do piersi i słuchała jak zaczarowana. Kiedy opowiadał o swojej rodzinie, błękitne spojrzenie blondynki złagodniało, a usta spowił smutny uśmiech.
- Ja myślę, że to żaden wstyd. Pochodzenie, mam na myśli. A Doe to piękne nazwisko. - Choć historia ojca Thomasa ją zainteresowała, nie naciskała ani nie dopytywała, pozwalając mu otwierać się we własnym tempie. Robiła przecież dokładnie to samo, czyż nie? - Ja zawsze chętnie posłucham wszystkiego, co będziesz gotowy mi opowiedzieć - zaznaczyła ciepło, a potem sięgnęła do torebki, wyciągając z niej mleczną czekoladę w srebrnej owijce; jedyną, jaką jeszcze miała, ale zdecydowała się wykorzystać ją na coś innego niż polewa do ciastek. - Przyniosłam dla ciebie. Jeśli masz ochotę, to proszę. - Kusiło ją, żeby ułamać kostkę i podać mu ją prosto do buzi, ale chyba za bardzo się do tego wstydziła.
Kiedy Thomas podjął się opowiadania wymyślonej przez siebie baśni, Kerstin ułożyła się na kocu, podkładając ramię pod głowę i obserwując go z dołu z lekkim uśmiechem, po części oślepiona promieniami słońca. Co jakiś czas śmiała się bez skrępowania, bo historia - choć zupełnie absurdalna - poprawiała humor i rozwiewała zupełnie nieprzyjazne wrażenia minionego snu.
- Nie wiem, czy chciałabym mieć kurę znoszącą złote jajka - wymamrotała, przesuwając palcami po własnej twarzy, zamyślona. - Złoto teraz ciężko sprzedać, a takich jajek nie dałoby się zjeść. Ze swoich jajek mogę zrobić chleb zasmażany z jajkiem albo kogel-mogel albo ciasto drożdżowe - Podniosła się nieco, by Thomas mógł zobaczyć po jej minie, że jest zupełnie rozluźniona, że dobrze się bawi. - Co nie zmienia faktu, że z tobą wybrałabym się w każdą podróż, nawet taką na koniec świata. To byłaby super przygoda! Opowiadasz tak piękne historie, sam ją teraz wymyśliłeś? - Zamyśliła się znów, obserwując niebo. - Myślę, że jesteś wspaniałym bratem. I byłbyś wspaniałym ojcem - Słowa wyrwały jej się właściwie niewinnie, nie starała się nadganiać idącego za nim sensu. Sama kochała dzieci, ale nawet przez myśl nie przeszłoby jej, że mogłaby mieć własne przed ślubem. - Nauczysz mnie tańczyć? - spytała nagle. Obietnica złożona tamtego pierwszego dnia przy studni wciąż była wyraźna we wspomnieniach Kerstin.
Czasem wystarczał moment sam na sam, żeby czuć się dobrze przy kimś - nawet gdyby mieli cały dzień dzisiaj milczeć, Thomas nie miał nic przeciwko. Taka cisza, cieszenie się cudzą obecnością wcale nie było złym planem na randkę. Wręcz przeciwnie! Szczególnie, że w życiu tak wiele kłamał i tak bardzo uważał na wypowiadane słowa przy obcych, że moment gdy nie musiał wypowiadać ani jednego słowa był niemalże zbawienny. Kiedy po prostu mógł być, tak po prostu - a nie kłamać, tłumaczyć czy zmyślać, wyjaśniać i opowiadać, dlaczego gdzieś się znalazł i po co. Słowa były jego narzędziem, jedynym które opanował tak dobrze w mowie i w zachowaniu.
Może był manipulantem. Może był kłamcą, ale kto by miał mieć mu za złe, że jakoś sobie radził? Każdy to robił jak tylko potrafił. A on tylko mówił.
- Mi to odpowiada, wszystko pięknie brzmi kiedy ty to wypowiadasz - znów odpowiedział naturalnie. Czasem słowa po prostu wypływały z jego ust, nie zastanawiał się nad nimi i nad ich odbiorem. Ale czy musiał się tym martwić przy Kerstin? - Siostra woła na mnie Tommy najczęściej. Brat pewnie też, chociaż na pewno się do tego nie przyzna na głos. Chociaż różnie na siebie wołamy, znaczy, po angielsku i po romsku... Bo w taborze uczyliśmy się romskiego, głównie po romsku mówiliśmy - wyjaśnił kiwając głową, dopiero tak naprawdę w Hogwarcie korzystając na co dzień z angielskiego, a później i szkockiego, kiedy tylko rozmawiał z Jeanie. Nawet nie wiedział, że znajomość więcej niż jednego języka nie była standardową umiejętnością - nie miał tej świadomości, samemu chętnie komunikując się z innymi. Nawet, gdyby miał się znów uczyć nowych słów i nowych określeń, nowych brzmień.
Chociaż przez moment wyraźnie był zaskoczony, kiedy ujrzał zawiniątko. Czekolada. Nie pamiętał nawet kiedy ostatni raz jej kosztował - szczególnie w trakcie wojny. Może dwa lata temu, jeszcze na weselu? A może jeszcze wcześniej w Hogwarcie? Jednak uśmiechnął się po chwili nachylając do dziewczyny i cmokając ją w policzek w podzięce.
- Dziękuję.. Też coś mam, ale niewiele... Czekolada... Nawet nie chcę chyba pytać jak ją dostałaś - powiedział lekko, z delikatnym uśmiechem, wyraźnie zadowolony, bo jeśli była lepsza forma przekupstwa dla Thomasa niż jedzenie to stanowczo były to słodycze.
Kontynuował jednak swoją opowieść z uśmiechem i zadowoleniem, zerkając co rusz na dziewczynę.
- Ale można sprzedać złoto! Albo zrobić coś z niego... Wiem, że mam kolegę, który coś z tego robi. Ale nie znam szczegółów, wiesz. Jest całkiem zdolny w sumie, ja bym nie był w stanie. Czasem do niego piszę jak czegoś potrzebuję, jakieś eliksiry i te inne, rozumiesz... No, to czarodziej, no taki mugol alkoholik trochę, wiesz, miesza w kociołku różne rzeczy i wychodzi. Nie znam w sumie szczegółów... - wyjaśnił tyle, ile wiedział o tym czym zajmował się Castor, a stanowczo nie była to wiedza ogromna. Zaraz jednak na jej prośbę, uśmiechnął się znów, odwijając jeszcze na moment sreberko i częstując się kostką czekolady, zaraz kolejną podsuwając pod usta Kerstin, aby i ona skosztowała.
- Mam nadzieję, że będę... - rzucił z uśmiechem, przez moment wpatrując się dziewczynę. Chociaż po tym odwrócił wzrok na koc. - Tańca nie nauczę cię w jeden dzień, wiesz, nie? Ale... mamy czas. Możemy zacząć - rzucił, podnosząc się po tym z koca i odkładając słodkość na bok. Zerknął na Kerry znów, wyciągając do niej dłoń, aby podniosła się razem z nim i nieco wyprowadził ją poza koc. Objął ją w pasie, ujmując jej jedną dłoń.
- To może... coś klasycznego bardziej na start? Na pewno moja siostra i bratowa nauczą cię bardziej naszych tańców... Ale takie podstawy... mogą być dobre - rzucił, nie będąc pewnym jak powinien zacząć kogoś uczyć i to bez muzyki, więc zaczął nucić rytm na cztery i poruszać się odpowiednio z dziewczyną, prowadząc.
- To... chyba trzeba wyczuć? Jak muzyka jest to jest łatwiej, tak mi się wydaje - wyjaśnił przez moment, wciąż kontynuując z nią prosty taniec - a może bardziej spacer, nie chcąc aby dziewczyna przypadkiem się poślizgnęła na śniegu, a bardziej zrozumiała ruch. Zresztą, nawet jeśli by się poślizgnęła, teraz był na tyle blisko, że mógł stanowić podparcie dla niej.
Może był manipulantem. Może był kłamcą, ale kto by miał mieć mu za złe, że jakoś sobie radził? Każdy to robił jak tylko potrafił. A on tylko mówił.
- Mi to odpowiada, wszystko pięknie brzmi kiedy ty to wypowiadasz - znów odpowiedział naturalnie. Czasem słowa po prostu wypływały z jego ust, nie zastanawiał się nad nimi i nad ich odbiorem. Ale czy musiał się tym martwić przy Kerstin? - Siostra woła na mnie Tommy najczęściej. Brat pewnie też, chociaż na pewno się do tego nie przyzna na głos. Chociaż różnie na siebie wołamy, znaczy, po angielsku i po romsku... Bo w taborze uczyliśmy się romskiego, głównie po romsku mówiliśmy - wyjaśnił kiwając głową, dopiero tak naprawdę w Hogwarcie korzystając na co dzień z angielskiego, a później i szkockiego, kiedy tylko rozmawiał z Jeanie. Nawet nie wiedział, że znajomość więcej niż jednego języka nie była standardową umiejętnością - nie miał tej świadomości, samemu chętnie komunikując się z innymi. Nawet, gdyby miał się znów uczyć nowych słów i nowych określeń, nowych brzmień.
Chociaż przez moment wyraźnie był zaskoczony, kiedy ujrzał zawiniątko. Czekolada. Nie pamiętał nawet kiedy ostatni raz jej kosztował - szczególnie w trakcie wojny. Może dwa lata temu, jeszcze na weselu? A może jeszcze wcześniej w Hogwarcie? Jednak uśmiechnął się po chwili nachylając do dziewczyny i cmokając ją w policzek w podzięce.
- Dziękuję.. Też coś mam, ale niewiele... Czekolada... Nawet nie chcę chyba pytać jak ją dostałaś - powiedział lekko, z delikatnym uśmiechem, wyraźnie zadowolony, bo jeśli była lepsza forma przekupstwa dla Thomasa niż jedzenie to stanowczo były to słodycze.
Kontynuował jednak swoją opowieść z uśmiechem i zadowoleniem, zerkając co rusz na dziewczynę.
- Ale można sprzedać złoto! Albo zrobić coś z niego... Wiem, że mam kolegę, który coś z tego robi. Ale nie znam szczegółów, wiesz. Jest całkiem zdolny w sumie, ja bym nie był w stanie. Czasem do niego piszę jak czegoś potrzebuję, jakieś eliksiry i te inne, rozumiesz... No, to czarodziej, no taki mugol alkoholik trochę, wiesz, miesza w kociołku różne rzeczy i wychodzi. Nie znam w sumie szczegółów... - wyjaśnił tyle, ile wiedział o tym czym zajmował się Castor, a stanowczo nie była to wiedza ogromna. Zaraz jednak na jej prośbę, uśmiechnął się znów, odwijając jeszcze na moment sreberko i częstując się kostką czekolady, zaraz kolejną podsuwając pod usta Kerstin, aby i ona skosztowała.
- Mam nadzieję, że będę... - rzucił z uśmiechem, przez moment wpatrując się dziewczynę. Chociaż po tym odwrócił wzrok na koc. - Tańca nie nauczę cię w jeden dzień, wiesz, nie? Ale... mamy czas. Możemy zacząć - rzucił, podnosząc się po tym z koca i odkładając słodkość na bok. Zerknął na Kerry znów, wyciągając do niej dłoń, aby podniosła się razem z nim i nieco wyprowadził ją poza koc. Objął ją w pasie, ujmując jej jedną dłoń.
- To może... coś klasycznego bardziej na start? Na pewno moja siostra i bratowa nauczą cię bardziej naszych tańców... Ale takie podstawy... mogą być dobre - rzucił, nie będąc pewnym jak powinien zacząć kogoś uczyć i to bez muzyki, więc zaczął nucić rytm na cztery i poruszać się odpowiednio z dziewczyną, prowadząc.
- To... chyba trzeba wyczuć? Jak muzyka jest to jest łatwiej, tak mi się wydaje - wyjaśnił przez moment, wciąż kontynuując z nią prosty taniec - a może bardziej spacer, nie chcąc aby dziewczyna przypadkiem się poślizgnęła na śniegu, a bardziej zrozumiała ruch. Zresztą, nawet jeśli by się poślizgnęła, teraz był na tyle blisko, że mógł stanowić podparcie dla niej.
Właściwie nigdy nie była szczególnie wygadana - to nie tak, że czuła się szarą myszką, bo nawet przy przebojowym rodzeństwie nie miała aż takich problemów z samooceną, ale przyzwyczaiła się chyba do pracy w ciszy, gdy po raz pierwszy zaczęła praktyki na bloku chirurgicznym i gdy potem w Kornwalii zajmowała się dziećmi sąsiadów i gdy teraz w Exmoor wiele czasu spędzała samotnie w domu sprzątając, dziergając na drutach i gotując. Spacery brzegiem Morza Północnego też preferowała samotne, ale chyba dlatego... dlatego, że dotąd nie miała kogoś takiego jak Thomas, z kim czułaby się komfortowo trzymając się za dłonie i podziwiając bezmiar wód bez żadnego słowa.
- Zawsze jesteś taki czarujący czy tylko przy mnie? - spytała z niewinną figlarnością, wcale nie oczekując, że odpowie prawdziwie. Gdyby się okazało, że jest po prostu miły, to chyba byłoby dobre, prawda? Nie mogła oczekiwać, że prawi komplementy tylko jej, choć miała cichą nadzieję, że jej prawi najpiękniejsze. - Mogłabym nauczyć się romskiego - stwierdziła z zamyśleniem. Czy w ten sposób nie byłoby jej łatwiej odnaleźć się w towarzystwie Thomasa? I chyba zrobiłaby tym wrażenie na jego rodzinie, a to było ważne. - To znaczy, jeżeli to nie byłby problem. - Nie znała ich kultury na tyle dobrze (w rzeczywistości nie znała jej wcale), by wiedzieć, czy uczenie kogoś obcego ich ojczystego języka było uznawane za nietakt.
Z drugiej strony, jako żona nie byłaby obca... ale o tym nie powinna myśleć na pierwszej randce!
Uśmiechnęła się ciepło, gdy zobaczyła zaskoczenie i zachwyt na twarzy chłopca. Długo kisiła w tajnej szufladzie przy łóżku tę tabliczkę czekolady, którą z miesiąc temu dostała w prezencie. Myślała, że zrobi z niej polewę do muffinków na święta, ale na całe szczęście zabrakło jej już wtedy mleka - dzięki temu mogła ją teraz podarować!
- Nie mów, że niewiele. Czy to śliwki? Tak dawno nie jadłam śliwek! - Sięgnęła po jedzenie z ochotą, w końcu zaplanowali piknik. Kiedy jednak Thomas zaczął opowiadać o alkoholikach, przechyliła głowę z zastanowieniem, próbując nadgonić jego tok myślenia. - Mugol alkoholik? Czarodziej? W sensie, masz na myśli alchemika? - spytała powoli, bo trochę już wiedziała o robieniu rzeczy w kociołkach, w końcu od roku prawie pracowała w lecznicy z czarodziejami. - Wiesz co, wydaje mi się, że chyba alkoholik to złe słowo. Wiesz, alkoholik to po prostu ktoś, kto pije dużo alkoholu. Baaardzo dużo. Ty lubisz pić alkohol? - spytała nagle, przygryzając wargę z uśmiechem, choć jej oczy pozostawały poważne, jakby go sprawdzała. W końcu skoro już brała te ich bajkowe randki na poważnie, powinni znać zarówno swoje wady jak i zalety. Kerstin na przykład zdarzało się w nocy pochrapywać, tylko nie wiedziała jak o tym napomknąć, żeby nie zabrzmiało dziwacznie.
Z początku nie była pewna, czy tak wypada jeść czekoladkę z czyjejś ręki, ale poszła za ciosem i delikatnie schwyciła kostkę w zęby, posyłając Thomasowi wdzięczny uśmiech. Słodycz, mimo miesiąca w szufladzie, wciąż rozkosznie rozpływała się na języku.
Poza szczerą ochotą nauczenia się podstawowych tańców, zależało jej na tym, by móc bez zażenowania objąć Tomka i go znowu powąchać. W odpowiedzi na pytanie pokiwała więc energicznie głową i zerwała się dziarsko, gotowa do pierwszej lekcji.
Starała się nie drżeć z ekscytacji, gdy objął ją w talii; nie wypadało. Ale z bliska jego oczy były takie piękne!
Słysząc senne nucenie, próbowała nucić razem z nim, kiedy już złapała melodię i rytm. Kilka razy lekko się zachwiała i przydeptała mu palce, ale poruszała się na tyle lekko, że nie powinno być to zbyt bolesne. Śnieg był śliski, ale oni mieli zimowe buty i...
- Dziękuję. Za wszystko co robisz. I za dzisiaj i za wczoraj - wymamrotała, pochylając nieco głowę, by schować oczy pod strąkami blond loczków.
- Zawsze jesteś taki czarujący czy tylko przy mnie? - spytała z niewinną figlarnością, wcale nie oczekując, że odpowie prawdziwie. Gdyby się okazało, że jest po prostu miły, to chyba byłoby dobre, prawda? Nie mogła oczekiwać, że prawi komplementy tylko jej, choć miała cichą nadzieję, że jej prawi najpiękniejsze. - Mogłabym nauczyć się romskiego - stwierdziła z zamyśleniem. Czy w ten sposób nie byłoby jej łatwiej odnaleźć się w towarzystwie Thomasa? I chyba zrobiłaby tym wrażenie na jego rodzinie, a to było ważne. - To znaczy, jeżeli to nie byłby problem. - Nie znała ich kultury na tyle dobrze (w rzeczywistości nie znała jej wcale), by wiedzieć, czy uczenie kogoś obcego ich ojczystego języka było uznawane za nietakt.
Z drugiej strony, jako żona nie byłaby obca... ale o tym nie powinna myśleć na pierwszej randce!
Uśmiechnęła się ciepło, gdy zobaczyła zaskoczenie i zachwyt na twarzy chłopca. Długo kisiła w tajnej szufladzie przy łóżku tę tabliczkę czekolady, którą z miesiąc temu dostała w prezencie. Myślała, że zrobi z niej polewę do muffinków na święta, ale na całe szczęście zabrakło jej już wtedy mleka - dzięki temu mogła ją teraz podarować!
- Nie mów, że niewiele. Czy to śliwki? Tak dawno nie jadłam śliwek! - Sięgnęła po jedzenie z ochotą, w końcu zaplanowali piknik. Kiedy jednak Thomas zaczął opowiadać o alkoholikach, przechyliła głowę z zastanowieniem, próbując nadgonić jego tok myślenia. - Mugol alkoholik? Czarodziej? W sensie, masz na myśli alchemika? - spytała powoli, bo trochę już wiedziała o robieniu rzeczy w kociołkach, w końcu od roku prawie pracowała w lecznicy z czarodziejami. - Wiesz co, wydaje mi się, że chyba alkoholik to złe słowo. Wiesz, alkoholik to po prostu ktoś, kto pije dużo alkoholu. Baaardzo dużo. Ty lubisz pić alkohol? - spytała nagle, przygryzając wargę z uśmiechem, choć jej oczy pozostawały poważne, jakby go sprawdzała. W końcu skoro już brała te ich bajkowe randki na poważnie, powinni znać zarówno swoje wady jak i zalety. Kerstin na przykład zdarzało się w nocy pochrapywać, tylko nie wiedziała jak o tym napomknąć, żeby nie zabrzmiało dziwacznie.
Z początku nie była pewna, czy tak wypada jeść czekoladkę z czyjejś ręki, ale poszła za ciosem i delikatnie schwyciła kostkę w zęby, posyłając Thomasowi wdzięczny uśmiech. Słodycz, mimo miesiąca w szufladzie, wciąż rozkosznie rozpływała się na języku.
Poza szczerą ochotą nauczenia się podstawowych tańców, zależało jej na tym, by móc bez zażenowania objąć Tomka i go znowu powąchać. W odpowiedzi na pytanie pokiwała więc energicznie głową i zerwała się dziarsko, gotowa do pierwszej lekcji.
Starała się nie drżeć z ekscytacji, gdy objął ją w talii; nie wypadało. Ale z bliska jego oczy były takie piękne!
Słysząc senne nucenie, próbowała nucić razem z nim, kiedy już złapała melodię i rytm. Kilka razy lekko się zachwiała i przydeptała mu palce, ale poruszała się na tyle lekko, że nie powinno być to zbyt bolesne. Śnieg był śliski, ale oni mieli zimowe buty i...
- Dziękuję. Za wszystko co robisz. I za dzisiaj i za wczoraj - wymamrotała, pochylając nieco głowę, by schować oczy pod strąkami blond loczków.
- Nie mogę takich rzeczy zdradzać - powiedział wesoło, przytykając zaraz palec do ust, jakby to jak rozmawiał z innymi było ogromnym sekretem. Chociaż czasem było. W końcu był kłamcą, jego sztuczki były jego głównym sekretem, główną zaletą - chociaż czasem nie do końca rozróżniał co było kłamstwem, a co nie. Czasem zapominał, czasem mu się mieszały własne uczucia i słowa. Po prostu się gubił.
Zaraz jednak nieco się poruszył, słysząc słowa dziewczyny. Spojrzał na nią z uśmiechem.
- Nauczę cię - zapewnił, bo w końcu dlaczego miałby nie? - Sheila... To moja siostra. A James to mój brat - zdradził jej te dwa romskie słowa, uznając je za bardzo istotne. Bo jeśli rzeczywiście mieliby zostać małżeństwem, to James i Sheila byli najważniejszymi osobami dla niego. W końcu byli jego rodziną - jedyną, która mu pozostała.
Musiał ją zacząć uczyć... Bo w końcu tak byłoby im łatwiej rozmawiać. Mogliby się czuć o wiele swobodniej...
Uśmiechnął się, kiwając lekko głową. Cóż, wojna nie oszczędzała niczyjej spiżarki, tak mu się przynajmniej wydawało. Pamiętał jeszcze wizytę w ubiegłym roku u Sproutów w Dolinie - to, jak zapełnioną spiżarkę mieli oni, w porównaniu do tego, co posiadał on...
Chyba coś Castor mówił o tym, że alkoholik to nie alchemik, ale skoro obydwoje pracowali z alkoholem to co to była za różnica?
- Emm... Nie no, to trochę dobre słowo... W sensie... no alchemicy też coś tam mieszają z alkoholem, a mój ojciec chyba pędził jakiś bimber... - dodał, marszcząc brwi. Przez moment też nie bardzo zrozumiał pytanie Kerstin o to czy lubił pić alkohol. Ktoś nie lubił?
- Znaczy... No lubię? No jak mam to pijemy, z bratem lubię się też czasem napić. Albo w sylwestra też dużo piliśmy, ale jak no teraz jest ciężko o jedzenie, a co dopiero o alkohol - powiedział, wzruszając ramionami. - Mój ojciec pędził po prostu... I pił dużo. Chyba rzadko pamiętam, żeby nie był pijany - rzucił zupełnie spokojnie, bo w końcu było to coś zwyczajnego dla niego. Nie pamiętał już zbyt dobrze ojca, jego zachowania. Bał się go i wiedział, że James również się go bał. Wciąż...
- W sumie to nie pamiętam za bardzo już. Nieważne, to nie jest przyjemny temat, w sensie mój ojciec - zaraz urwał z wesołym uśmiechem. Po co mieliby rozmawiać i myśleć o niezbyt przyjemnych rzeczach, kiedy mogli się skupić na czymś kompletnie innym?
Na przykład na sobie. Powinni się skupić na sobie, a nie na innych osobnikach dookoła - powinni móc spokojnie tańczyć, a on ją prowadzić w tym tańcu, nudząc wciąż wesoło.
- Dziękuję, że zgodziłaś się... no wiesz... przyjść dzisiaj... - powiedział z uśmiechem, obserwując jak dziewczyna spuszcza wzrok. Uśmiechnął się delikatnie, ręką na jej talii obejmując ją nieco pewniej i przyciągając bliżej siebie, tak aby mogła się na nim nieco oprzeć podczas tańca. Nie musiała w końcu patrzeć na to co było dookoła - mógł ją prowadzić w tym prostym tańcu, a raczej wręcz spacerze, którym się zajmowali. Mogli skupić się na sobie i na tym, że jak raz mogli być blisko siebie. Nikt im nie będzie rzucał oburzonych spojrzeń jak to miało miejsce na rynku.
Zaraz jednak nieco się poruszył, słysząc słowa dziewczyny. Spojrzał na nią z uśmiechem.
- Nauczę cię - zapewnił, bo w końcu dlaczego miałby nie? - Sheila... To moja siostra. A James to mój brat - zdradził jej te dwa romskie słowa, uznając je za bardzo istotne. Bo jeśli rzeczywiście mieliby zostać małżeństwem, to James i Sheila byli najważniejszymi osobami dla niego. W końcu byli jego rodziną - jedyną, która mu pozostała.
Musiał ją zacząć uczyć... Bo w końcu tak byłoby im łatwiej rozmawiać. Mogliby się czuć o wiele swobodniej...
Uśmiechnął się, kiwając lekko głową. Cóż, wojna nie oszczędzała niczyjej spiżarki, tak mu się przynajmniej wydawało. Pamiętał jeszcze wizytę w ubiegłym roku u Sproutów w Dolinie - to, jak zapełnioną spiżarkę mieli oni, w porównaniu do tego, co posiadał on...
Chyba coś Castor mówił o tym, że alkoholik to nie alchemik, ale skoro obydwoje pracowali z alkoholem to co to była za różnica?
- Emm... Nie no, to trochę dobre słowo... W sensie... no alchemicy też coś tam mieszają z alkoholem, a mój ojciec chyba pędził jakiś bimber... - dodał, marszcząc brwi. Przez moment też nie bardzo zrozumiał pytanie Kerstin o to czy lubił pić alkohol. Ktoś nie lubił?
- Znaczy... No lubię? No jak mam to pijemy, z bratem lubię się też czasem napić. Albo w sylwestra też dużo piliśmy, ale jak no teraz jest ciężko o jedzenie, a co dopiero o alkohol - powiedział, wzruszając ramionami. - Mój ojciec pędził po prostu... I pił dużo. Chyba rzadko pamiętam, żeby nie był pijany - rzucił zupełnie spokojnie, bo w końcu było to coś zwyczajnego dla niego. Nie pamiętał już zbyt dobrze ojca, jego zachowania. Bał się go i wiedział, że James również się go bał. Wciąż...
- W sumie to nie pamiętam za bardzo już. Nieważne, to nie jest przyjemny temat, w sensie mój ojciec - zaraz urwał z wesołym uśmiechem. Po co mieliby rozmawiać i myśleć o niezbyt przyjemnych rzeczach, kiedy mogli się skupić na czymś kompletnie innym?
Na przykład na sobie. Powinni się skupić na sobie, a nie na innych osobnikach dookoła - powinni móc spokojnie tańczyć, a on ją prowadzić w tym tańcu, nudząc wciąż wesoło.
- Dziękuję, że zgodziłaś się... no wiesz... przyjść dzisiaj... - powiedział z uśmiechem, obserwując jak dziewczyna spuszcza wzrok. Uśmiechnął się delikatnie, ręką na jej talii obejmując ją nieco pewniej i przyciągając bliżej siebie, tak aby mogła się na nim nieco oprzeć podczas tańca. Nie musiała w końcu patrzeć na to co było dookoła - mógł ją prowadzić w tym prostym tańcu, a raczej wręcz spacerze, którym się zajmowali. Mogli skupić się na sobie i na tym, że jak raz mogli być blisko siebie. Nikt im nie będzie rzucał oburzonych spojrzeń jak to miało miejsce na rynku.
Entuzjazm Thomasa był zaraźliwy - wypełniał ją nadzieją, siłą do tego, by podejmować się nauki nowych rzeczy i wierzyć w to, że naprawdę mogą być jeszcze kiedyś przydatne, że tyle spraw wciąż może zmienić się na lepsze.
- Sitra. Brat - powiedziała po nim najszybciej ale i najdokładniej jak potrafiła, a potem nerwowo przygryzła paznokieć kciuka, próbując przywołać w pamięci głoski, których używał. - Nie, wiesz co, to nie było do końca tak. Bardziej coś jak siotra. Teraz chyba lepiej? - Uśmiechnęła się ciepło, zapatrzona w jego brązowe oczy. - To trudny akcent, ale myślę, że trening czyni mistrza. Muszę się częściej z tobą spotykać i ćwiczyć! I poznać twoją rodzinę. - Zarumieniła się lekko, bo chyba wkładała trochę paluszek do wody, by przekonać się, czy spotka ją zimne czy ciepłe przyjęcie. Ale sam już przecież zaoferował się, że nauczy ją romskiego, to musiało oznaczać jakąś formę przywiązania, czy nie tak? Jakże by chciała, by Thomas rzeczywiście brał ją tak na poważnie jak ona jego!
Zachichotała pod nosem, gdy temat zszedł na alkohol. Widok Tomka zmieszanego na myśl o tym, że mogła pytać go o to, czy lubi alkohol, wzbudził w Kerry zdecydowanie zbyt podejrzane pokłady czułości. Nie powinna pochwalać picia! Nawet jeśli sama od czasu do czasu sobie pozwoliła.
Nie, to chyba było normalne, przecież gdyby Thomas był pijaczyną, to już by to zauważyła, miała do tego nosa. A Tomek wcale nie pachniał bimbrem i żółcią.
Posmutniała dopiero, gdy wspomniał o ojcu.
To sugerowało przerażająco zbyt wiele.
- Okropnie mi przykro, nie powinnam... zaczynać tematu - przyznała cicho i niezręcznie, drapiąc się po łokciu. Potem przylgnęła bliżej, żeby z westchnieniem oprzeć głowę na ramieniu Thomasa. - Nie musimy o tym rozmawiać. Nie chcę, żebyś czuł się źle z tym, że tak krótko się znamy, a już znam wszystkie twoje sekrety - zażartowała niemrawo, czując nagły przypływ wyrzutów sumienia. A ile własnych sekretów trzymała w ukryciu, ciągle udając, że jest kimś innym niż wydawała się na pierwszy rzut oka? Nie chciała go stracić, ale wiedziała też, że nie będzie w stanie długo go oszukiwać. Nie potrafiłaby. Gdyby zapytał wprost, zdradziłaby prawdę od ręki, bo taka właśnie była.
Taniec dał im obojgu okazję do tego, by porzucić niechciane myśli i skupić się zwyczajnie na obecności, na tu i teraz. Pozwoliła, by Thomas objął ją mocniej, z każdą chwilą schodziło z niej napięcie, aż wreszcie bez wstydu się na nim oparła.
- Jestem szczęśliwa - przyznała cichutko, gdy jej podziękował. - Jestem tutaj bardzo szczęśliwa i... no wiesz... - Zarumieniła się znów, spoglądając mu w oczy; przez różnicę wzrostu musiała zadrzeć brodę. Myśl zakiełkowała jej w głowie, ale była zbyt nieśmiała na czyny. Jak się okazało, na słowa już nie. - Mogę dostać całusa?
Gdyby się dało, zostałaby tutaj na zawsze; na pikniku w środku zimy. W jego ramionach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Sitra. Brat - powiedziała po nim najszybciej ale i najdokładniej jak potrafiła, a potem nerwowo przygryzła paznokieć kciuka, próbując przywołać w pamięci głoski, których używał. - Nie, wiesz co, to nie było do końca tak. Bardziej coś jak siotra. Teraz chyba lepiej? - Uśmiechnęła się ciepło, zapatrzona w jego brązowe oczy. - To trudny akcent, ale myślę, że trening czyni mistrza. Muszę się częściej z tobą spotykać i ćwiczyć! I poznać twoją rodzinę. - Zarumieniła się lekko, bo chyba wkładała trochę paluszek do wody, by przekonać się, czy spotka ją zimne czy ciepłe przyjęcie. Ale sam już przecież zaoferował się, że nauczy ją romskiego, to musiało oznaczać jakąś formę przywiązania, czy nie tak? Jakże by chciała, by Thomas rzeczywiście brał ją tak na poważnie jak ona jego!
Zachichotała pod nosem, gdy temat zszedł na alkohol. Widok Tomka zmieszanego na myśl o tym, że mogła pytać go o to, czy lubi alkohol, wzbudził w Kerry zdecydowanie zbyt podejrzane pokłady czułości. Nie powinna pochwalać picia! Nawet jeśli sama od czasu do czasu sobie pozwoliła.
Nie, to chyba było normalne, przecież gdyby Thomas był pijaczyną, to już by to zauważyła, miała do tego nosa. A Tomek wcale nie pachniał bimbrem i żółcią.
Posmutniała dopiero, gdy wspomniał o ojcu.
To sugerowało przerażająco zbyt wiele.
- Okropnie mi przykro, nie powinnam... zaczynać tematu - przyznała cicho i niezręcznie, drapiąc się po łokciu. Potem przylgnęła bliżej, żeby z westchnieniem oprzeć głowę na ramieniu Thomasa. - Nie musimy o tym rozmawiać. Nie chcę, żebyś czuł się źle z tym, że tak krótko się znamy, a już znam wszystkie twoje sekrety - zażartowała niemrawo, czując nagły przypływ wyrzutów sumienia. A ile własnych sekretów trzymała w ukryciu, ciągle udając, że jest kimś innym niż wydawała się na pierwszy rzut oka? Nie chciała go stracić, ale wiedziała też, że nie będzie w stanie długo go oszukiwać. Nie potrafiłaby. Gdyby zapytał wprost, zdradziłaby prawdę od ręki, bo taka właśnie była.
Taniec dał im obojgu okazję do tego, by porzucić niechciane myśli i skupić się zwyczajnie na obecności, na tu i teraz. Pozwoliła, by Thomas objął ją mocniej, z każdą chwilą schodziło z niej napięcie, aż wreszcie bez wstydu się na nim oparła.
- Jestem szczęśliwa - przyznała cichutko, gdy jej podziękował. - Jestem tutaj bardzo szczęśliwa i... no wiesz... - Zarumieniła się znów, spoglądając mu w oczy; przez różnicę wzrostu musiała zadrzeć brodę. Myśl zakiełkowała jej w głowie, ale była zbyt nieśmiała na czyny. Jak się okazało, na słowa już nie. - Mogę dostać całusa?
Gdyby się dało, zostałaby tutaj na zawsze; na pikniku w środku zimy. W jego ramionach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie przeszkadzał mu inny akcent, nie przeszkadzał mu fakt, że Kerstin nie znała jeszcze tego języku, w którym tak płynnie porozumiewał się z rodziną, bo w końcu skoro chciała się nauczyć to co stało na przeszkodzie? Mógł ją uczyć! Chciał ją uczyć, i był pewny, że jego rodzeństwo również chętnie z nią będzie rozmawiało po romsku. Jeśli im ją przedstawi, kiedy ją im przedstawi. Może powinien zacząć o tym już myśleć? Choć z pewnością uznają go za szaleńca... A może już się przyzwyczaili do jego porywczości?
Na pewno chciał o tym porozmawiać na spokojnie z bratem, z siostrą... Z Eve również powinien.
- Na pewno się ucieszą! A raczej... no wiesz... jak bardziej cię poznają. Nie martw się jeśli na początku nie będą tak chętnie do ciebie nastawieni, dobrze? To... to nic. Znaczy, to dużo, ale to nie tak... Nie przepadamy za bardzo za obcymi, a jednak jesteś dla nas obca, ja to co innego. Zawsze dostawałem po uszach za bieganie po ludziach i osobach, i po wszystkich obcych. Po prostu moja rodzina będzie potrzebowała nieco czasu - wyjaśnił dość chaotycznie, martwiąc się, żeby Kerstin go nie zrozumiała źle przypadkiem. W końcu nie miał niczego złego na myśli w tym, że była ona gadziem! Była obca, ale to nie znaczyło, że nie mogła się stać częścią ich kultury... Jeśli chciała rzecz jasna. A jeśli chciała być z nim, to powinna chcieć i stać się częścią tego, w czym wraz z Jamesem i Sheilą dorastali, po tym jak trafili do taboru.
Spojrzał nieco zaskoczony na Kerry, słysząc jej reakcję. Cicho się zaśmiał.
- To nie tak... - rzucił po dłuższej chwili. - Wiesz... To... Sheila już go nawet nie pamięta. Jimmy go pamięta... Ale nie wychowywał nas, on nie był z taboru... To po prostu skomplikowane trochę bardziej. Ale kiedyś ci opowiem o tym. Wychowali nas dziadkowie. Babcia świetnie gotowała, zawsze ganiła mnie i Jamesa. A dziadek zajmował się końmi. Nie pamiętamy za dobrze rodziców, więc to żaden wielki temat. Po prostu nie ma wiele do opowiedzenia na ten temat - wyjaśnił pewnie, kiwając lekko głową.
A taniec, mimo lodu i śniegu, mimo tego że nie tańczyli do żadnej dobrze znanej melodii, był przyjemny. Mogli odczuć nieco spokoju tańcząc tak sam na sam, będąc tu i teraz tylko dla siebie. Nie mógł chcieć niczego więcej ponadto, może poza tym żeby Jamesowi nic się nie stało... Wciąż się przecież martwił o brata! Chciałby, żeby ten do nich wrócił...
Chciał móc ją przedstawić osobom, które były dla niego bliskie. Nawet jeśli dopiero się poznali, nawet jeśli mieli jeszcze tak wiele rzeczy, o których nie wiedzieli - co z tego, że była mugolką; że cały świat czarodziejski zdawał się stawać i działać przeciwko niej! Mogli... mogli coś wymyślić. Nikt przecież nie musiał wiedzieć, że nie posiadała magii, a zdawała się wiedzieć na jej temat wystarczająco wiele, żeby móc udawać.
Nawet nie zauważał upływającego czasu, szczerząc się jak głupi - szeroko, radośnie, beztrosko. Jakby tylko ten moment teraz się liczył, bo może tak właśnie było? W trakcie wojny mieli tylko to - momenty, które były ulotne i nie trwały wcale tak długo.
Zaskoczenie przemknęło tylko na moment na jego twarzy, kiedy usłyszał jej prośbę. Zaraz jednak przystanął, przerywając taniec, choć wcale się od niej nie odsunął ani nie wypuścił z ramion. Pochylił się do jej ust, ostrożnie je muskając w pocałunku. Jakby się nieco obawiał, że to nie to, czego dziewczyna oczekiwała; że ten moment był jedynie snem na jawie i większa ingerencja w niego sprawi, że wszystko się rozsypie.
I choć wiele by dał, żeby ten moment trwał wiecznie, w końcu i na nich przyszedł czas, aby wrócić do domu. Choć z pewnością żadne z nich nie żałowało spędzonego wspólnie dnia.
| Zt x2?
Na pewno chciał o tym porozmawiać na spokojnie z bratem, z siostrą... Z Eve również powinien.
- Na pewno się ucieszą! A raczej... no wiesz... jak bardziej cię poznają. Nie martw się jeśli na początku nie będą tak chętnie do ciebie nastawieni, dobrze? To... to nic. Znaczy, to dużo, ale to nie tak... Nie przepadamy za bardzo za obcymi, a jednak jesteś dla nas obca, ja to co innego. Zawsze dostawałem po uszach za bieganie po ludziach i osobach, i po wszystkich obcych. Po prostu moja rodzina będzie potrzebowała nieco czasu - wyjaśnił dość chaotycznie, martwiąc się, żeby Kerstin go nie zrozumiała źle przypadkiem. W końcu nie miał niczego złego na myśli w tym, że była ona gadziem! Była obca, ale to nie znaczyło, że nie mogła się stać częścią ich kultury... Jeśli chciała rzecz jasna. A jeśli chciała być z nim, to powinna chcieć i stać się częścią tego, w czym wraz z Jamesem i Sheilą dorastali, po tym jak trafili do taboru.
Spojrzał nieco zaskoczony na Kerry, słysząc jej reakcję. Cicho się zaśmiał.
- To nie tak... - rzucił po dłuższej chwili. - Wiesz... To... Sheila już go nawet nie pamięta. Jimmy go pamięta... Ale nie wychowywał nas, on nie był z taboru... To po prostu skomplikowane trochę bardziej. Ale kiedyś ci opowiem o tym. Wychowali nas dziadkowie. Babcia świetnie gotowała, zawsze ganiła mnie i Jamesa. A dziadek zajmował się końmi. Nie pamiętamy za dobrze rodziców, więc to żaden wielki temat. Po prostu nie ma wiele do opowiedzenia na ten temat - wyjaśnił pewnie, kiwając lekko głową.
A taniec, mimo lodu i śniegu, mimo tego że nie tańczyli do żadnej dobrze znanej melodii, był przyjemny. Mogli odczuć nieco spokoju tańcząc tak sam na sam, będąc tu i teraz tylko dla siebie. Nie mógł chcieć niczego więcej ponadto, może poza tym żeby Jamesowi nic się nie stało... Wciąż się przecież martwił o brata! Chciałby, żeby ten do nich wrócił...
Chciał móc ją przedstawić osobom, które były dla niego bliskie. Nawet jeśli dopiero się poznali, nawet jeśli mieli jeszcze tak wiele rzeczy, o których nie wiedzieli - co z tego, że była mugolką; że cały świat czarodziejski zdawał się stawać i działać przeciwko niej! Mogli... mogli coś wymyślić. Nikt przecież nie musiał wiedzieć, że nie posiadała magii, a zdawała się wiedzieć na jej temat wystarczająco wiele, żeby móc udawać.
Nawet nie zauważał upływającego czasu, szczerząc się jak głupi - szeroko, radośnie, beztrosko. Jakby tylko ten moment teraz się liczył, bo może tak właśnie było? W trakcie wojny mieli tylko to - momenty, które były ulotne i nie trwały wcale tak długo.
Zaskoczenie przemknęło tylko na moment na jego twarzy, kiedy usłyszał jej prośbę. Zaraz jednak przystanął, przerywając taniec, choć wcale się od niej nie odsunął ani nie wypuścił z ramion. Pochylił się do jej ust, ostrożnie je muskając w pocałunku. Jakby się nieco obawiał, że to nie to, czego dziewczyna oczekiwała; że ten moment był jedynie snem na jawie i większa ingerencja w niego sprawi, że wszystko się rozsypie.
I choć wiele by dał, żeby ten moment trwał wiecznie, w końcu i na nich przyszedł czas, aby wrócić do domu. Choć z pewnością żadne z nich nie żałowało spędzonego wspólnie dnia.
| Zt x2?
4 V 1958
Wreszcie zrobiło się cieplej.
Kwiecień nie oszczędzał nikogo — a przede wszystkim Marii, która przez lata nauki we Francji odwykła niemal zupełnie od standardowego, mokrego angielskiego klimatu. Nie byłoby jeszcze tak zupełnie źle, gdyby nie fakt, że niemal całość jej obowiązków zawodowych zakładała przebywanie poza bezpiecznym schronieniem czy to budynku zarządu, czy jakiegokolwiek innego schronienia przed zacinającym wciąż, zimnym deszczem. Caelum stało się więc jej drugą naturą, podobnie jak szukanie każdego skrawka materiału, którym mogłaby podszyć wysłużone już przez zimę i lata ubranie. Dni mknęły, przesypywały się przez palce podobnie do ziarenek piasku, łapanych zachłannie przez dzieci, ale tak jak z wszystkim na świecie, czas przecież nie stał w miejscu, niósł za sobą nowe, a to nowe właśnie oznaczać miało — jak raz! — coś dobrego.
Dziś miała dzień wolny, a wobec tak wspaniałej pogody nie mogła pozwolić sobie na siedzenie w domu. Ostatnimi czasy poradziła sobie nawet ze wszystkimi zamówieniami na ubrania, jakie jej składano. Mogła więc z zupełnie czystym sumieniem zakończyć poranne krzątanie się w kuchni. Na drewnianym stole ułożone już były dwie książki, które zamierzała dziś czytać. Pierwszą z nich było La Dame aux Camelias Alexandra Dumasa, drugą zaś Poèmes saturniens, zbiór poezji Paula Verlaine. Obie książki były zakupione we Francji, toteż ich treść również sporządzona była w języku francuskim. Maria jednak dbała o to, by wraz z rozstaniem z Francją jej umiejętności lingwistyczne nie zostały zaprzepaszczone. Elvira mówiła, że może porozmawiać z kimś z rezerwatu, że może dobrze byłoby, gdyby oprowadzała wycieczki po francusku... Musiała być przecież na wszystko gotowa!
Obok książek pojawił się także wiklinowy, otwierany koszyk piknikowy. Maria dostała go niegdyś od swej babci, wraz z zestawem naprawdę ślicznych serwet, które dodatkowo ozdobiła kwietnymi haftami. Wyłożyła wnętrze koszyka jedną z nich, by później powoli wsunąć w jego wnętrze obie książki, a także specjalny poczęstunek na dzisiejszy, prywatny przecież piknik. Trzy kanapki z chleba razowego posmarowanego pastą z pieczonej papryki i gotowanej soczewicy zawinęła w papier po którejś z gazet (nie spoglądała już, jakiej), wszystko przykryła jeszcze starym, choć utrzymanym w dobrej kondycji, cienkim kocem, po czym zamknęła koszyk, wsunęła go sobie na ramię i udała się na miotle w kierunku ulubionego, choć nieco odległego od domu punktu piknikowego.
Park Exmoor słynął bowiem z malowniczych terenów nad klifami. Słyszała kilka historii, przede wszystkim od innych dziewcząt pracujących w rezerwacie jednorożców, o tym, że miejsce to, szczególnie w piękną, bezwietrzną pogodę, było idealnym miejscem na taki mały piknik. Musiała jednak przekonać się o tym sama. Nie wiedziała jeszcze, że na terenie parku spotkać można małego kuca dzikiego aetonana. Gdyby bowiem wiedziała — zapewne udałaby się tam wcześniej, dając upust i znajdując miejsce na swą miłość do magicznych koniowatych. Dziś jednak nie było jej dane dostrzec tych magicznych stworzeń, a przynajmniej nie od razu. Od razu po wejściu do parku kierowała się tabliczkami, wskazującymi drogę ku klifom. Wokół było spokojnie, przynajmniej na razie, po drodze napotkała nawet młodą parę z około czteroletnią dziewczynką, chyba ich córką. Somerset — jak głosiła wieść gminna — miało być przecież miejscem bezpiecznym, a jeżeli rodzice zabierali do parku swe dzieci, Maria uznała, że tak właśnie być musiało. Dotarłszy na Cubonehill przystąpiła więc do rozkładania swego małego pikniku. Najpierw na soczyście zielonej już trawie ułożyła koc, następnie ściągnęła z nóg buty. Weszła na koc, kładąc obok siebie wiklinowy koszyk, z którego wyciągnęła pierwszą z książek. Ostrożnie przesuwała kartki wierszy saturnijskich, chcąc odnaleźć tę ze stron, którą zaznaczyła zasuszonym dawno polnym kwiatem, który służył jej za zakładkę.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Letarg wpłynął na dobre w pierwsze dni londyńskiej wiosny, rozepchał się i rozgościł w słowach, czynach, myślach; po raz pierwszy od wielu miesięcy nie wiedziała co dalej. Nie wiedziała, czy powinna dalej szukać, czekać na kolejne informacje, czy może jasno dać wszystkim – przede wszystkim Peterowi – do zrozumienia, gdzie się osiadła i gdzie zamierza zaczekać na powrót starszego brata. Dziwaczne poczucia mijania się – jak wiele razy byli już bardzo blisko siebie, jak wiele razy dzieliło ich kilka mil, choć wciąż wzajemnie się szukali? Bo tego jednego była pewna – nieważne jak wiele miał na głowie, musiał jej szukać, tak jak ona szukała jego.
Wiosna miała wkroczyć na wyspy, a po niej nadejść miało lato – w lecie wybić miał rok od momentu, kiedy rozpoczęła niekończącą się podróż bez śladów, jedynie ze skrawkami informacji i całym koszem ulotnych wspomnień. Co dalej?
Dni płynęły, jeden za drugim, zlewając się w tygodnie, których dni nie do końca rozróżniała – nie była pewna, czy jest wtorek, czwartek, a może to niedziela. Choć życie w Dolinie było utkane z domowych obowiązków i pomocy sąsiadom, gdzieś w tym wszystkim zaczęła zatracać siebie – swój cel, charakter, zapał.
Ale tego dnia słońce świeciło śmiało i chętnie, ogrzewając delikatnie odsłonięte policzki; zrezygnowała nawet z zimowego płaszcza na rzecz dużego, nieco naciągniętego swetra z golfem i herbem Gryffindoru. Skórzana, brunatna torba zwyczajowo obijała się o biodro, kiedy zamykała zasuwkę furtki bielusieńkiego ogrodzenia, zostawiając za sobą Makówkę i melancholię, która wygrywała melodię ostatnich dni. Kwiecień miał przynieść nadzieję – musiała się jej trzymać, jeśli miała iść do przodu. A droga tylko i wyłącznie właśnie tam prowadziła.
Park Exmoor był trochę daleko; na tyle, by musiała skorzystać z sieci Fiuu w jednej z gospód, okropnie brudząc przy tej podróży rękawy swetra; wychodząc z kominka po drugiej stronie potrzebowała dobrych kilku minut, by doprowadzić swoje odzienie do odpowiedniego stanu. Niedługo później powitała ją zieleń; soczysta i rozciągająca się w głąb parku, którego bramy przekroczyła mimo wszystko nieco niepewnie – jak wiele patrolów mogło się tutaj pojawić? W torbie poza różdżką upchnęła wysłużony tomik Romea i Julii, a także Dumę i uprzedzenie z podartą okładką; zbiory, które udało jej się wynieść z biblioteczki sierocińca, nim ten jeszcze stał się ruiną na londyńskiej ulicy. Prócz książek w torbie była także szklana butelka mleka, a także kilka obranych marchew i prażone kawałki dyni.
Przemierzała boczne uliczki parku, poszukując wzrokiem czegoś, co mogło przypominać koc i siedzącą na nim dziewczynę, lub też ławkę z tą właśnie ozdobą; kiedy jasne pasma włosów zamigotały gdzieś pomiędzy dumnym krzewem róży a rozłożystą, kwitnącą jabłonią, nieco niepewnie uniosła dłoń chcąc pomachać na przywitanie pannie Multon.
Do tej pory wciąż nie czuła się do końca pewnie i swobodnie w jej towarzystwie, zwłaszcza przez... przepaść jaka ich dzieliła; kulturowa, może światopoglądowa. Ale tyle było rzeczy, które w młodej dziewczynie ciekawiły! Poza tym miło było móc porozmawiać z kimś o świecie, który istniał tylko wewnątrz zatęchłych pergaminów.
Wiosna miała wkroczyć na wyspy, a po niej nadejść miało lato – w lecie wybić miał rok od momentu, kiedy rozpoczęła niekończącą się podróż bez śladów, jedynie ze skrawkami informacji i całym koszem ulotnych wspomnień. Co dalej?
Dni płynęły, jeden za drugim, zlewając się w tygodnie, których dni nie do końca rozróżniała – nie była pewna, czy jest wtorek, czwartek, a może to niedziela. Choć życie w Dolinie było utkane z domowych obowiązków i pomocy sąsiadom, gdzieś w tym wszystkim zaczęła zatracać siebie – swój cel, charakter, zapał.
Ale tego dnia słońce świeciło śmiało i chętnie, ogrzewając delikatnie odsłonięte policzki; zrezygnowała nawet z zimowego płaszcza na rzecz dużego, nieco naciągniętego swetra z golfem i herbem Gryffindoru. Skórzana, brunatna torba zwyczajowo obijała się o biodro, kiedy zamykała zasuwkę furtki bielusieńkiego ogrodzenia, zostawiając za sobą Makówkę i melancholię, która wygrywała melodię ostatnich dni. Kwiecień miał przynieść nadzieję – musiała się jej trzymać, jeśli miała iść do przodu. A droga tylko i wyłącznie właśnie tam prowadziła.
Park Exmoor był trochę daleko; na tyle, by musiała skorzystać z sieci Fiuu w jednej z gospód, okropnie brudząc przy tej podróży rękawy swetra; wychodząc z kominka po drugiej stronie potrzebowała dobrych kilku minut, by doprowadzić swoje odzienie do odpowiedniego stanu. Niedługo później powitała ją zieleń; soczysta i rozciągająca się w głąb parku, którego bramy przekroczyła mimo wszystko nieco niepewnie – jak wiele patrolów mogło się tutaj pojawić? W torbie poza różdżką upchnęła wysłużony tomik Romea i Julii, a także Dumę i uprzedzenie z podartą okładką; zbiory, które udało jej się wynieść z biblioteczki sierocińca, nim ten jeszcze stał się ruiną na londyńskiej ulicy. Prócz książek w torbie była także szklana butelka mleka, a także kilka obranych marchew i prażone kawałki dyni.
Przemierzała boczne uliczki parku, poszukując wzrokiem czegoś, co mogło przypominać koc i siedzącą na nim dziewczynę, lub też ławkę z tą właśnie ozdobą; kiedy jasne pasma włosów zamigotały gdzieś pomiędzy dumnym krzewem róży a rozłożystą, kwitnącą jabłonią, nieco niepewnie uniosła dłoń chcąc pomachać na przywitanie pannie Multon.
Do tej pory wciąż nie czuła się do końca pewnie i swobodnie w jej towarzystwie, zwłaszcza przez... przepaść jaka ich dzieliła; kulturowa, może światopoglądowa. Ale tyle było rzeczy, które w młodej dziewczynie ciekawiły! Poza tym miło było móc porozmawiać z kimś o świecie, który istniał tylko wewnątrz zatęchłych pergaminów.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Anne Beddow' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Niewiele było osób, przy których Maria czuła się zupełnie swobodnie. Kilkoro jednak sprawiało, że łatwiej było jej przywołać na usta uśmiech, nawet taki drżący niepewnością, łatwiej było zahaczyć szarozielonym spojrzeniem o tęczówki drugiej osoby i prościej było wreszcie formować myśli. Nie tak dawno odnaleziona Celine była jednym z takich wyjątków, choć dla niej Maria pragnęła zdobywać się na szczyty swej odwagi i przesuwać własne granice, pokazać, że też może być dzielna, czasem nawet obronić ją przed tym, co ściągały ciemne, ciężkie chmury kłębiące się na niebie.
Dziś tych chmur nie było — i do tej pory nic nie zapowiadało, że mogą się pojawić. Anne, choć nie wiedziały o sobie szczególnie dużo, jeno to, co dziewczęta w tym wieku wymieniały między sobą bez większego zastanowienia, była jednak osobą, która nie wzbudzała w Marii strachu. A strach wiązał się w psychice panny Multon immanentnie z pewnymi oczekiwaniami, którym musiała sprostać, a którym raz za razem się poddawała. Starsze kuzynki oczekiwały od niej mocniejszego charakteru, siły do stawania okoniem względem pewnych społecznych oczekiwań, wyznaczenia sobie własnej ścieżki. Beddow z kolei o wiele bardziej przypominała nią samą, może w tym zamiłowaniu do literatury i jasnych włosach, a z drugiej strony wydawała się być zupełnie inna. Taka... dzielna. Może odrobinę niepewna, ale przepełniona godnością, w oczach Marii zupełnie niezachwianą, nawet jeżeli dzieliła się z nią książkami noszącymi ślady długoletniego wysłużenia, przechodzenia z ręki do ręki. Bieda, która zajrzała jej w oczy nie odebrała im tego blasku, czegoś, co sprawiało, że Multon było w jej towarzystwie naprawdę przyjemnie. Wciąż odrobinę niezręcznie, bo nie były ze sobą blisko, ale gdy mogły się spotkać, literatura stawała się dlań wspólnym językiem, bezpieczną przystanią, odskocznią od ponurych barw rzeczywistości.
Kątem oka dostrzegła jakiś ruch i całe szczęście, że wystarczyło, by podnieść wzrok! Bo oto nadchodziła Anne, machała do wyczekującej jej Marii już bardziej z bliska niż daleka, a Maria wzniosła się na jednym łokciu (bowiem zdążyła już położyć się na kocu na brzuchu, ustawić nawet książkę prosto, opartą o wiklinowy koszyk), by pomachać koleżance, pospieszyć ją gestem, by zajęła miejsce tuż obok siebie. Miała tyle myśli, tyle planów. Wyciągnąć przygotowane wcześniej kanapki, może pomyśleć o tym, która z nich powinna rozpocząć, którą książką zająć się w pierwszej kolejności, przyjrzeć się ubraniu Anne, spytać, czy symbol, który miała na swetrze to ten słynny Gryffindor, o którym mówiły jej siostry i czy to w nim przyszło jej się uczyć, ale...
Stało się coś niespodziewanego.
Z lewej strony zaczęło przelewać się coś ciemnego. Skowyt, jaki wydostał się z tego czegoś, zmroził krew w żyłach Marii, postawił jasne włosy na karku i sprawił, że zamknęła swą książkę prędzej, niż by wypadało, ze stłumionym hukiem. Nie mogła jednak pozostać bezczynna. Nie wiedziała, w którą stronę kieruje się masa, teraz przypominająca już bardziej kształtem człowieka, ale zupełnie niepodobna do wszystkiego, co w swym życiu widziała. Wiedziała tylko jedno — że musiała osłonić Anne, a przynajmniej pomóc się jej obronić. Prędko podniosła się więc na kolana, następnie powstała już zupełnie i zostawiając koszyk, koc, wszystko, co ze sobą przyniosła w tamtym miejscu, dopadła do boku dziewczęcia, zaciskając jedynie palce na swojej różdżce.
— Anne... — przerażony szept wydostał się spomiędzy drżących warg, ale Maria nie miała ani siły, ani odwagi odwrócić wzroku od tego czegoś, co wyraźnie próbowało dotknać rosnących w okolicy roślin. Z marnym skutkiem. — Anne... Widziałaś już... coś podobnego?
Dziś tych chmur nie było — i do tej pory nic nie zapowiadało, że mogą się pojawić. Anne, choć nie wiedziały o sobie szczególnie dużo, jeno to, co dziewczęta w tym wieku wymieniały między sobą bez większego zastanowienia, była jednak osobą, która nie wzbudzała w Marii strachu. A strach wiązał się w psychice panny Multon immanentnie z pewnymi oczekiwaniami, którym musiała sprostać, a którym raz za razem się poddawała. Starsze kuzynki oczekiwały od niej mocniejszego charakteru, siły do stawania okoniem względem pewnych społecznych oczekiwań, wyznaczenia sobie własnej ścieżki. Beddow z kolei o wiele bardziej przypominała nią samą, może w tym zamiłowaniu do literatury i jasnych włosach, a z drugiej strony wydawała się być zupełnie inna. Taka... dzielna. Może odrobinę niepewna, ale przepełniona godnością, w oczach Marii zupełnie niezachwianą, nawet jeżeli dzieliła się z nią książkami noszącymi ślady długoletniego wysłużenia, przechodzenia z ręki do ręki. Bieda, która zajrzała jej w oczy nie odebrała im tego blasku, czegoś, co sprawiało, że Multon było w jej towarzystwie naprawdę przyjemnie. Wciąż odrobinę niezręcznie, bo nie były ze sobą blisko, ale gdy mogły się spotkać, literatura stawała się dlań wspólnym językiem, bezpieczną przystanią, odskocznią od ponurych barw rzeczywistości.
Kątem oka dostrzegła jakiś ruch i całe szczęście, że wystarczyło, by podnieść wzrok! Bo oto nadchodziła Anne, machała do wyczekującej jej Marii już bardziej z bliska niż daleka, a Maria wzniosła się na jednym łokciu (bowiem zdążyła już położyć się na kocu na brzuchu, ustawić nawet książkę prosto, opartą o wiklinowy koszyk), by pomachać koleżance, pospieszyć ją gestem, by zajęła miejsce tuż obok siebie. Miała tyle myśli, tyle planów. Wyciągnąć przygotowane wcześniej kanapki, może pomyśleć o tym, która z nich powinna rozpocząć, którą książką zająć się w pierwszej kolejności, przyjrzeć się ubraniu Anne, spytać, czy symbol, który miała na swetrze to ten słynny Gryffindor, o którym mówiły jej siostry i czy to w nim przyszło jej się uczyć, ale...
Stało się coś niespodziewanego.
Z lewej strony zaczęło przelewać się coś ciemnego. Skowyt, jaki wydostał się z tego czegoś, zmroził krew w żyłach Marii, postawił jasne włosy na karku i sprawił, że zamknęła swą książkę prędzej, niż by wypadało, ze stłumionym hukiem. Nie mogła jednak pozostać bezczynna. Nie wiedziała, w którą stronę kieruje się masa, teraz przypominająca już bardziej kształtem człowieka, ale zupełnie niepodobna do wszystkiego, co w swym życiu widziała. Wiedziała tylko jedno — że musiała osłonić Anne, a przynajmniej pomóc się jej obronić. Prędko podniosła się więc na kolana, następnie powstała już zupełnie i zostawiając koszyk, koc, wszystko, co ze sobą przyniosła w tamtym miejscu, dopadła do boku dziewczęcia, zaciskając jedynie palce na swojej różdżce.
— Anne... — przerażony szept wydostał się spomiędzy drżących warg, ale Maria nie miała ani siły, ani odwagi odwrócić wzroku od tego czegoś, co wyraźnie próbowało dotknać rosnących w okolicy roślin. Z marnym skutkiem. — Anne... Widziałaś już... coś podobnego?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kiedy na horyzoncie zamigotała uniesiona dłoń, lekki krok zmienił się w drobny trucht niosący w sobie niecierpliwość i pokłady radości, których tak bardzo chciała zaznać ostatnimi czasy. Wykrzesać je, zacisnąć na nich dłonie i wmówić samej sobie, że przecież było jeszcze tyle do zrobienia a słońce i tak wstawało każdego dnia, witając ją leniwymi promieniami, coraz cieplejszymi w odpowiedzi na nadchodzącą wiosnę. Mogły tylko się cieszyć – cieszyć i spijać możliwości, własne towarzystwo i ułamek beztroski zaklęty w piknikowym spotkaniu, miękkim kocu i pięknych słowach płynących z wysłużonych książek.
Zastanawiała się intensywnie, wprost nie mogła się doczekać by dowiedzieć się, jakie tomiki przyniosła ze sobą Maria, jakie okładki zamigoczą na kocu i czy będzie w stanie zrozumieć choćby słowo z francuskich zapisków na żółtych stronnicach – a jeśli nie, czy panna Multon przeczyta je dla niej?
Przyspieszyła więc znów, chcąc jak najszybciej znaleźć się obok koleżanki, zwarta i gotowa na wspólne pochłanianie literackich dziejów, kiedy ujrzała – wpierw w oczach Marii, później na swoje własne – ciemność. Cały zlep ciemności, dziwną masę, byt, nie do końca wiadome coś, co momentalnie zjeżyło włoski na jej karku. Zatrzymała się w pół kroku, jakąś odległość od rozłożonego koca, czując jak strach sięga kostek i pełznie w górę; dopiero gdy poczuła go w kolanach przypomniała sobie, że musi coś zrobić. Obronić się, Marię, uciec?
Nie wiedziała co majaczyło nieopodal ich i – o zgrozo – chyba się zbliżało? Czerń była głęboka i miała dziwną fakturę, wysokość i gabaryty człowieka, ale człowiekiem nie była.
– Chryste... – wyszeptała niemal bezgłośnie, pozwalając kolejnym sekundom minąć, nim zdała sobie sprawę z potrzeby wyjęcia różdżki. Panna Multon była już przy niej, a ona sama z dudniącym sercem skrzyżowała z nią spojrzenie, palce dłoni zaciskając na drewienku.
– Nie mam pojęcia co to takiego, nie... nigdy – wyszeptała równie cicho, jak gdyby bała się, że dźwięk zwabi to coś bliżej. Co miały robić? Walczyć, uciekać, chować się?
Skowyt potoczył się po okolicy, nieludzki, ciężki, niemal zatykający uszy; miała ochotę zasłonić je dłońmi, ale te wciąż pozostawały w gotowości, jedna dzierżyła różdżkę, drugą była nerwowo zaciśnięta w pięść.
Masa zbliżała się i oddalała, falowała w przestrzeni. Ale...nie ruszyła w ich stronę, nie zaatakowała.
– T-to... to jakieś stworzenie? – nie przypominała zwierzęcia, ani człowieka, ani rośliny. Czym było?
Zastanawiała się intensywnie, wprost nie mogła się doczekać by dowiedzieć się, jakie tomiki przyniosła ze sobą Maria, jakie okładki zamigoczą na kocu i czy będzie w stanie zrozumieć choćby słowo z francuskich zapisków na żółtych stronnicach – a jeśli nie, czy panna Multon przeczyta je dla niej?
Przyspieszyła więc znów, chcąc jak najszybciej znaleźć się obok koleżanki, zwarta i gotowa na wspólne pochłanianie literackich dziejów, kiedy ujrzała – wpierw w oczach Marii, później na swoje własne – ciemność. Cały zlep ciemności, dziwną masę, byt, nie do końca wiadome coś, co momentalnie zjeżyło włoski na jej karku. Zatrzymała się w pół kroku, jakąś odległość od rozłożonego koca, czując jak strach sięga kostek i pełznie w górę; dopiero gdy poczuła go w kolanach przypomniała sobie, że musi coś zrobić. Obronić się, Marię, uciec?
Nie wiedziała co majaczyło nieopodal ich i – o zgrozo – chyba się zbliżało? Czerń była głęboka i miała dziwną fakturę, wysokość i gabaryty człowieka, ale człowiekiem nie była.
– Chryste... – wyszeptała niemal bezgłośnie, pozwalając kolejnym sekundom minąć, nim zdała sobie sprawę z potrzeby wyjęcia różdżki. Panna Multon była już przy niej, a ona sama z dudniącym sercem skrzyżowała z nią spojrzenie, palce dłoni zaciskając na drewienku.
– Nie mam pojęcia co to takiego, nie... nigdy – wyszeptała równie cicho, jak gdyby bała się, że dźwięk zwabi to coś bliżej. Co miały robić? Walczyć, uciekać, chować się?
Skowyt potoczył się po okolicy, nieludzki, ciężki, niemal zatykający uszy; miała ochotę zasłonić je dłońmi, ale te wciąż pozostawały w gotowości, jedna dzierżyła różdżkę, drugą była nerwowo zaciśnięta w pięść.
Masa zbliżała się i oddalała, falowała w przestrzeni. Ale...nie ruszyła w ich stronę, nie zaatakowała.
– T-to... to jakieś stworzenie? – nie przypominała zwierzęcia, ani człowieka, ani rośliny. Czym było?
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Oczywiście, że by je przetłumaczyła! W tym tkwiło całe piękno podobnych spotkań, ale także powód, dla którego Marii zdarzało się — wciąż i momentami przeciągle, Elvira zwracała jej na to uwagę szczególnie mocno — przestawać mówić po angielsku, płynnie przechodząc we francuszczyznę. Znajomość więcej niż jednego języka (o tym Maria dowiedziała się dość późno w swoim życiu, uświadamiając sobie to w pełni dopiero w jednej z ostatnich klas Beauxbatons) pokazywała jak na dłoni, że tam, gdzie do pełnego oddania myśli i emocji nie starczał jeden — najczęściej wkraczał drugi. To drobne niuanse, właśnie takie jak te, pchały ją do literatury francuskiej w oryginale, nie w uczonych przekładach. I wierzyła, że lepiej uda jej się oddać te zawiłości, że dzięki temu w głowie i wyobraźni Anne zostanie obraz żywszy, piękniejszy, niż ten malowany przy pomocy samego tekstu.
Ale spotkanie dwóch dziewcząt, dwóch wrażliwych dusz nie mogło przebiec szczęśliwie i w pełni beztroski. Pomimo słońca, którego ciepłe promienie wciąż spadały na nie z nieba, umysły ich obydwu przejęła przede wszystkim ciemność. Ciemność krzycząca, ale w tym wszystkim jakaś... Dziwnie nieporadna.
I ta myśl sprawiła, że pomimo bijącego prędko, ściśniętego przerażeniem serca Maria nie tylko wystąpiła o krok przed Anne, na wszelki wypadek zasłaniając ją swoim ciałem, ale jednocześnie opuściła różdżkę.
— Ż—żadne, jakie znam... — starała się mówić głośno, jak na swoje możliwości oczywiście. Krzyk tego... czegoś sprawiał, że ciężko było się porozumiewać w sposób, do którego przywykła, ale przecież musiały coś zrobić. Nawet, jeżeli chwilowo były same. Maria z kolei znała się na magicznych stworzeniach całkiem nieźle — i nigdy, w tysiącu przewertowanych stronic traktujących o tematyce opieki nad magicznymi stworzeniami, w żadnym spisie nie widziała nic podobnego.
Ale skoro nie było to stworzenie, to co?
— Anne, zobacz — wskazała różdżką na rośliny, do których próbowała sięgnąć masa. Każda próba kończyła się jednak niepowodzeniem — masa rozsypywała się, a następnie, po kilkunastu sekundach powracała do reszty "ciała", by podjąć kolejną próbę. Czasem robiła to szybko, od razu po złączeniu, czasami wyła w przestrzeń, z przerażającą tęsknotą. — To chce dotknąć kwiatów... — dodała po chwili, ale brzmiała na zdziwioną własnym spostrzeżeniem, trochę tak, jakby sama sobie nie wierzyła. Ale czy miały lepszy pomysł? Masa nie zbliżała się do nich, nie wyglądało na to, że chciała zaatakować i Maria czuła, że lepiej nie próbować tego pomysłu. Trafiła jednak na inny...
Obejrzała się przez ramię, chcąc upewnić się, że koleżanka radzi sobie jakoś w ich oczywiście nietypowych okolicznościach. Na wzgórzu obok nich roiło się od różnokolorowych, wiosennych kwiatów.
— Potrafisz pleść wianki?
Ale spotkanie dwóch dziewcząt, dwóch wrażliwych dusz nie mogło przebiec szczęśliwie i w pełni beztroski. Pomimo słońca, którego ciepłe promienie wciąż spadały na nie z nieba, umysły ich obydwu przejęła przede wszystkim ciemność. Ciemność krzycząca, ale w tym wszystkim jakaś... Dziwnie nieporadna.
I ta myśl sprawiła, że pomimo bijącego prędko, ściśniętego przerażeniem serca Maria nie tylko wystąpiła o krok przed Anne, na wszelki wypadek zasłaniając ją swoim ciałem, ale jednocześnie opuściła różdżkę.
— Ż—żadne, jakie znam... — starała się mówić głośno, jak na swoje możliwości oczywiście. Krzyk tego... czegoś sprawiał, że ciężko było się porozumiewać w sposób, do którego przywykła, ale przecież musiały coś zrobić. Nawet, jeżeli chwilowo były same. Maria z kolei znała się na magicznych stworzeniach całkiem nieźle — i nigdy, w tysiącu przewertowanych stronic traktujących o tematyce opieki nad magicznymi stworzeniami, w żadnym spisie nie widziała nic podobnego.
Ale skoro nie było to stworzenie, to co?
— Anne, zobacz — wskazała różdżką na rośliny, do których próbowała sięgnąć masa. Każda próba kończyła się jednak niepowodzeniem — masa rozsypywała się, a następnie, po kilkunastu sekundach powracała do reszty "ciała", by podjąć kolejną próbę. Czasem robiła to szybko, od razu po złączeniu, czasami wyła w przestrzeń, z przerażającą tęsknotą. — To chce dotknąć kwiatów... — dodała po chwili, ale brzmiała na zdziwioną własnym spostrzeżeniem, trochę tak, jakby sama sobie nie wierzyła. Ale czy miały lepszy pomysł? Masa nie zbliżała się do nich, nie wyglądało na to, że chciała zaatakować i Maria czuła, że lepiej nie próbować tego pomysłu. Trafiła jednak na inny...
Obejrzała się przez ramię, chcąc upewnić się, że koleżanka radzi sobie jakoś w ich oczywiście nietypowych okolicznościach. Na wzgórzu obok nich roiło się od różnokolorowych, wiosennych kwiatów.
— Potrafisz pleść wianki?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Park Exmoor
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset