Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Park Exmoor
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Park Exmoor
Utworzony niedawno, bo zaledwie w 1954 roku Park Narodowy Exmoor rozciąga się w głównej mierze na terenach Somerset, zaś jego najbardziej wysunięta na zachód część położona jest w Devon. Park słynie z najwyższych w Anglii klifów, Hangman oraz Cubonehill, wysokich na ponad trzysta metrów - w niezbyt wietrzne dni stają się one jednymi z ulubionych miejsc piknikowych zarówno mugoli jak i czarodziejów, kusząc zapierającymi dech w piersi widokami oraz niezwykłymi okazami miejscowej fauny i flory.
Niektóre strefy parku zostały wydzielone tylko dla społeczności magicznej. Somerset jest bowiem siedzibą Abbottów, którzy roztaczają honorową opiekę nad rzadkim gatunkiem dzikiego kuca aetonana; małymi skrzydlatymi konikami żyjącymi wyłącznie na terenach Parku Exmoor. Zwierzęta są z reguły łagodne, tylko młodociane okazy wykazują niezwykłą energię brykając radośnie na polanach. Na dorosłych kucach mogą jeździć dzieci oraz lekkie, drobne osoby dorosłe.
Niektóre strefy parku zostały wydzielone tylko dla społeczności magicznej. Somerset jest bowiem siedzibą Abbottów, którzy roztaczają honorową opiekę nad rzadkim gatunkiem dzikiego kuca aetonana; małymi skrzydlatymi konikami żyjącymi wyłącznie na terenach Parku Exmoor. Zwierzęta są z reguły łagodne, tylko młodociane okazy wykazują niezwykłą energię brykając radośnie na polanach. Na dorosłych kucach mogą jeździć dzieci oraz lekkie, drobne osoby dorosłe.
Niektóre rzeczy, zostawały na zawsze. Tego jednego, nie dało się zapomnieć. A tym bardziej - łatwo spłacić. Wcześniej, a może w momencie w którym Justine uratowała jego życie, nie robiła tego, by coś zyskać w przyszłości. Lecz co, jeśli rzeczywiście kiedyś mogła na tym skorzystać? Wtedy, jeśli rzeczywiście istniała taka możliwość, musiała na nią odpowiednio wyczekać. Na słowa wypowiedziane przez Cillana przekręciła odrobinę głowę w lewą stronę. Specjalnie, widocznie, całkowicie wyważenie. Zamrugała kilka razy, zgrywając całkowicie niedomyślną.
- Naprawdę? - spytała niewinnie, nie postanawiając odpowiadać na wcześniej postawione pytanie. Testując, sprawdzając jak daleko można popchnąć jego samego, jak wiele wytrzyma - a może jak długo - przebywania z nią.
Słowo dziękuję nigdy nie było dla niej ciężkie. Potrafiła być wdzięczna, a jej usta potrafiły je wypuścić. Czasem zwyczajnie, nie miało dla niej tak wielkiego znaczenia. Choć jedynie domyślała się, jak duże może mieć dla niego, skoro nie był w stanie wypowiedzieć go w jej kierunku w momencie w którym zawdzięczał jej życie. Bawiła się, stąpała po cienkiej linie - ale czy na pewno? Była pewna swoich umiejętności, a znajdujący się wokół tłum działał na jej korzyść. Na jedno krótkie słowo wywróciła teatralnie oczami.
- Kiedyś się doczekam. - stwierdziła na pozór lekko. Właściwie nie zależało jej na podziękowaniu, bardziej bawiło ją to, jak sam zwijał się w środku, jednocześnie wiedząc, że coś jej zawdzięcza - jej szlamie - jak i nie potrafiąc za to podziękować. Wątpiła, żeby był w stanie rzeczywiście wykrzesać z siebie coś na kształt podziękowań. Macnairów nawet miłość nie była w stanie przekonać, do zmiany własnego postrzegania. Odebrała tą lekcję na własnej skórze.
- Już nie. - odpowiedziała mu ze spokojem. - Zostaję, bo poprosiłeś. Gdybyś poprosił, żebym poszła - i nie gnębił niczemu winnym słabszych od siebie. - to bym to zrobiła. - wyznała unosząc kąciki ust ku górze w uśmiechu, który nie objął uważnie lustrujących otoczenia oczu.
Użyła tego stwierdzenia specjalnie, rozważnie ważąc słowa. Doskonale wiedziała jeszcze za czasów szkolnych, że Drew nie podzielił się swoją tajemnicą. Wielki fan idei czystej krwii, sypiający ze szlamą. Ba, kochający ją. Jak bardzo zepsułoby to jego wiarygodność, reputację? Na kolejne pytanie odchrząknęła. Unosząc jedną z dłoni, by wskazać na siebie.
- Ravenclaw. Pamiętasz jeszcze? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. Nie bez przyczyny trafiła właśnie do tego domu. Lubiła wiedzieć. Lubiła myśleć i rozwiązywać zagadki, które czasem równały się z rozwiązywaniem problemów.
Nieoczekiwanie przesunięcie dłoni ją zaskoczyło. Nie spodziewała się - jak mogła? Nie, nie dlatego, że wątpiła w siebie. Ale dlatego, że wiedziała jak wielką darzy ją pogardą. Czuła uścisk silnej dłoni na biodrze. I podjęła grę, którą sam - możliwie, że nieświadomie - zaproponował i zaczął. Jej dłonie zaczęły więc własną wędrówkę, a usta wypuściły własne słowa na które otrzymała odpowiedzieć.
- Mogę wziąć pieniądze, albo zmienić twarz, jeśli dzięki temu poczujesz się pewniej - zaproponowała kolejny raz z graną niewinnością. Jej ręce jednak nie zaprzestały wędrówki. Spokojnie, rozważnie, przesuwając się coraz wyżej, dalej. Unieruchomił jej nadgarstek. Mocniej, poczuła dokładnie. Spojrzała błękitnymi tęczówkami na trzymaną przez niego rękę, by podnieść drugą i przeciągnąć palcem po bliźnie. - Tych nie znam. - stwierdziła unosząc spojrzenie na niego. Przysuwając się o jeden krok bliżej ku niemu ignorując ból w nadgarstku. Doświadczyła już więcej.
- Naprawdę? - spytała niewinnie, nie postanawiając odpowiadać na wcześniej postawione pytanie. Testując, sprawdzając jak daleko można popchnąć jego samego, jak wiele wytrzyma - a może jak długo - przebywania z nią.
Słowo dziękuję nigdy nie było dla niej ciężkie. Potrafiła być wdzięczna, a jej usta potrafiły je wypuścić. Czasem zwyczajnie, nie miało dla niej tak wielkiego znaczenia. Choć jedynie domyślała się, jak duże może mieć dla niego, skoro nie był w stanie wypowiedzieć go w jej kierunku w momencie w którym zawdzięczał jej życie. Bawiła się, stąpała po cienkiej linie - ale czy na pewno? Była pewna swoich umiejętności, a znajdujący się wokół tłum działał na jej korzyść. Na jedno krótkie słowo wywróciła teatralnie oczami.
- Kiedyś się doczekam. - stwierdziła na pozór lekko. Właściwie nie zależało jej na podziękowaniu, bardziej bawiło ją to, jak sam zwijał się w środku, jednocześnie wiedząc, że coś jej zawdzięcza - jej szlamie - jak i nie potrafiąc za to podziękować. Wątpiła, żeby był w stanie rzeczywiście wykrzesać z siebie coś na kształt podziękowań. Macnairów nawet miłość nie była w stanie przekonać, do zmiany własnego postrzegania. Odebrała tą lekcję na własnej skórze.
- Już nie. - odpowiedziała mu ze spokojem. - Zostaję, bo poprosiłeś. Gdybyś poprosił, żebym poszła - i nie gnębił niczemu winnym słabszych od siebie. - to bym to zrobiła. - wyznała unosząc kąciki ust ku górze w uśmiechu, który nie objął uważnie lustrujących otoczenia oczu.
Użyła tego stwierdzenia specjalnie, rozważnie ważąc słowa. Doskonale wiedziała jeszcze za czasów szkolnych, że Drew nie podzielił się swoją tajemnicą. Wielki fan idei czystej krwii, sypiający ze szlamą. Ba, kochający ją. Jak bardzo zepsułoby to jego wiarygodność, reputację? Na kolejne pytanie odchrząknęła. Unosząc jedną z dłoni, by wskazać na siebie.
- Ravenclaw. Pamiętasz jeszcze? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. Nie bez przyczyny trafiła właśnie do tego domu. Lubiła wiedzieć. Lubiła myśleć i rozwiązywać zagadki, które czasem równały się z rozwiązywaniem problemów.
Nieoczekiwanie przesunięcie dłoni ją zaskoczyło. Nie spodziewała się - jak mogła? Nie, nie dlatego, że wątpiła w siebie. Ale dlatego, że wiedziała jak wielką darzy ją pogardą. Czuła uścisk silnej dłoni na biodrze. I podjęła grę, którą sam - możliwie, że nieświadomie - zaproponował i zaczął. Jej dłonie zaczęły więc własną wędrówkę, a usta wypuściły własne słowa na które otrzymała odpowiedzieć.
- Mogę wziąć pieniądze, albo zmienić twarz, jeśli dzięki temu poczujesz się pewniej - zaproponowała kolejny raz z graną niewinnością. Jej ręce jednak nie zaprzestały wędrówki. Spokojnie, rozważnie, przesuwając się coraz wyżej, dalej. Unieruchomił jej nadgarstek. Mocniej, poczuła dokładnie. Spojrzała błękitnymi tęczówkami na trzymaną przez niego rękę, by podnieść drugą i przeciągnąć palcem po bliźnie. - Tych nie znam. - stwierdziła unosząc spojrzenie na niego. Przysuwając się o jeden krok bliżej ku niemu ignorując ból w nadgarstku. Doświadczyła już więcej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wiedział, że igrała z nim, sprawdzała i drażniła. Pozwalał jej na to, obserwując i czekając do czego, to doprowadzi, a przy tym mając pewność, że najbardziej stratny będzie właśnie on sam. Nie był oazą spokoju, a już zwłaszcza przy Tonks, która zdawała się jakoś podejrzanie umiejętnie oddziaływać na jego opanowanie. Odpowiedź pytaniem, zbył milczeniem. Nie było sensu drążyć, ona nie ustąpi, a jemu nie zależało na tyle, aby ponawiać pytanie w inny sposób.
Względem słowa dziękuję, nie przykładał do niego tak wielkiego znaczenia, lecz w jej obecności, a raczej pod jej adresem, zwyczajnie nie mogło przejść mu przez gardło. Nie chciał, być wdzięczy czegokolwiek oraz za cokolwiek jej dziękować, nawet jeśli rozsądek uświadamiał, że było inaczej i należało się to kobiecie. Podobnie jak cichy podziw względem tego, jak bardzo była skora ryzykować, naruszać granice i prowokować go słowami i gestami. Wiedziała przecież, jak narwany był w dzieciństwie, drobnymi gestami potwierdzał, że obecnie nie wiele się zmieniło… a wręcz pogorszyło, ale to zamierzał jej udowodnić za jakiś czas. Może jeszcze dziś, może innego dnia, ale w końcu Tonks zrobi o krok za daleko.- Nie.- odparł twardo, kończąc dyskusję o tym. Przynajmniej ze swojej strony, nie miał przecież żadnej pewności, że ona również tak zdecyduje.
Obserwował ją uważniej, gdy zaprzeczyła i wyjaśniła, jaka zaszła właśnie zmiana.
- Poprosiłem… – powtórzył po niej nieco głucho. Nigdy przenigdy, nie poprosiłby jej, aby została… obojętnie czy kiedyś, czy obecnie. Nadal była tak samo uciążliwą szlamą i w to nie wątpił, nawet jeśli teraz jedyne co robili to rozmawiali, prowadząc specyficzną grę.- Wciskaj to naiwniakom, którzy faktycznie uwierzyliby, że odeszła byś na prośbę.- odparł poważnie. Nie wierzył w to, tak po prostu.
Zdecydowanie lepiej było, że nie miał pojęcia, co jego kuzyn wywijał w czasach szkoły. Już nawet nie chodziło o sypianie ze szlamą, sam przecież nigdy szczególnie nie pilnował jaka krew płynie w żyłach akurat spotkanej dziewczyny, lecz nigdy nie mieszał w to uczuć. Gdzieś musiały być przecież granice… jakiekolwiek.
Kiedy wskazała na siebie, kącik jego ust drgnął lekko, ale powstrzymał uśmiech. No tak, zapomniał, że miał przed sobą rasową Krukonke.- Właśnie mi przypomniałaś i wszystko stało się jasne, skąd ta ciekawość i upierdliwość.- gdzieś w tle tonu słychać było kpinę.
Cóż był gotów grać nieczysto, tłumiąc w sobie pogardę względem Tonks, aby tylko zepchnąć ją z pozycji, jaką obrała. Chciał zniszczyć jej pewność siebie, nawet jeśli miało dać to tylko chwilowy efekt i koniec końców odbić się mocniej na nim. Na całe szczęście, ta mała walka ograniczała się do prostych gestów, które nie niosły ze sobą wielkiego zagrożenia. Może tylko trochę bólu… jej bólu.
Jej propozycja sprawiła, że na chwilę zatrzymał się, a w błękitnych tęczówkach odbiło się zaskoczenie. Nawet jeśli nie mówiła poważnie, a wszystko nadal pozostawało grą, to i tak nie przewidział takiej propozycji.
- Masz nowy plan na siebie? Chcesz się sprzedawać? – spytał poważnie, jakby zainteresowany jej propozycją. Zerknął na jej dłoń, gdy pomimo unieruchomienia jednej, nie poddawała się.- Cierpisz na taki brak zainteresowania czy kończą się pieniądze? – dopytał, chociaż wcale nie interesowała go odpowiedź. Zerknął w dół czując, jak dotknęła znów blizny na przedramieniu, by zaraz w tym samym momencie co ona, podnieść wzrok na kobiecą twarz. Zamknął palce drugiej dłoni na jej nadgarstku, tym samym uniemożliwiając dalszą wędrówkę po jego rękach.- Nie, nie znasz. Pięć albo sześć lat temu, polowanie na Nundu. Takie wyprawy kończą się skazami.- zdradził skąd nowe blizny. Nie była to wielka tajemnica. Przyjrzał się uważniej kobiecie, gdy ta podeszła o krok, niwelując dystans do minimum.
Względem słowa dziękuję, nie przykładał do niego tak wielkiego znaczenia, lecz w jej obecności, a raczej pod jej adresem, zwyczajnie nie mogło przejść mu przez gardło. Nie chciał, być wdzięczy czegokolwiek oraz za cokolwiek jej dziękować, nawet jeśli rozsądek uświadamiał, że było inaczej i należało się to kobiecie. Podobnie jak cichy podziw względem tego, jak bardzo była skora ryzykować, naruszać granice i prowokować go słowami i gestami. Wiedziała przecież, jak narwany był w dzieciństwie, drobnymi gestami potwierdzał, że obecnie nie wiele się zmieniło… a wręcz pogorszyło, ale to zamierzał jej udowodnić za jakiś czas. Może jeszcze dziś, może innego dnia, ale w końcu Tonks zrobi o krok za daleko.- Nie.- odparł twardo, kończąc dyskusję o tym. Przynajmniej ze swojej strony, nie miał przecież żadnej pewności, że ona również tak zdecyduje.
Obserwował ją uważniej, gdy zaprzeczyła i wyjaśniła, jaka zaszła właśnie zmiana.
- Poprosiłem… – powtórzył po niej nieco głucho. Nigdy przenigdy, nie poprosiłby jej, aby została… obojętnie czy kiedyś, czy obecnie. Nadal była tak samo uciążliwą szlamą i w to nie wątpił, nawet jeśli teraz jedyne co robili to rozmawiali, prowadząc specyficzną grę.- Wciskaj to naiwniakom, którzy faktycznie uwierzyliby, że odeszła byś na prośbę.- odparł poważnie. Nie wierzył w to, tak po prostu.
Zdecydowanie lepiej było, że nie miał pojęcia, co jego kuzyn wywijał w czasach szkoły. Już nawet nie chodziło o sypianie ze szlamą, sam przecież nigdy szczególnie nie pilnował jaka krew płynie w żyłach akurat spotkanej dziewczyny, lecz nigdy nie mieszał w to uczuć. Gdzieś musiały być przecież granice… jakiekolwiek.
Kiedy wskazała na siebie, kącik jego ust drgnął lekko, ale powstrzymał uśmiech. No tak, zapomniał, że miał przed sobą rasową Krukonke.- Właśnie mi przypomniałaś i wszystko stało się jasne, skąd ta ciekawość i upierdliwość.- gdzieś w tle tonu słychać było kpinę.
Cóż był gotów grać nieczysto, tłumiąc w sobie pogardę względem Tonks, aby tylko zepchnąć ją z pozycji, jaką obrała. Chciał zniszczyć jej pewność siebie, nawet jeśli miało dać to tylko chwilowy efekt i koniec końców odbić się mocniej na nim. Na całe szczęście, ta mała walka ograniczała się do prostych gestów, które nie niosły ze sobą wielkiego zagrożenia. Może tylko trochę bólu… jej bólu.
Jej propozycja sprawiła, że na chwilę zatrzymał się, a w błękitnych tęczówkach odbiło się zaskoczenie. Nawet jeśli nie mówiła poważnie, a wszystko nadal pozostawało grą, to i tak nie przewidział takiej propozycji.
- Masz nowy plan na siebie? Chcesz się sprzedawać? – spytał poważnie, jakby zainteresowany jej propozycją. Zerknął na jej dłoń, gdy pomimo unieruchomienia jednej, nie poddawała się.- Cierpisz na taki brak zainteresowania czy kończą się pieniądze? – dopytał, chociaż wcale nie interesowała go odpowiedź. Zerknął w dół czując, jak dotknęła znów blizny na przedramieniu, by zaraz w tym samym momencie co ona, podnieść wzrok na kobiecą twarz. Zamknął palce drugiej dłoni na jej nadgarstku, tym samym uniemożliwiając dalszą wędrówkę po jego rękach.- Nie, nie znasz. Pięć albo sześć lat temu, polowanie na Nundu. Takie wyprawy kończą się skazami.- zdradził skąd nowe blizny. Nie była to wielka tajemnica. Przyjrzał się uważniej kobiecie, gdy ta podeszła o krok, niwelując dystans do minimum.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Jej usta wyginały się w uśmiechu. Zwykłym, zdawać by się mogło. Przyjemnym, bardzo o to dbała. Wargi uniosły się bardziej ku górze, kiedy kiedy jedno krótkie słowo wypadło z jego ust. Zmienił się, zrozumiała to bardzo szybko. Widziała też dokładnie, dlatego sprawdzała jakie dzisiaj miał granice. Dokąd, była w stanie dojść. Było to przyjemną odskocznią. Może nie do końca bezpieczną. Prawdopodobnie całkowicie nieodpowiednią, ale nie poświęciła tym myślą dużo uwagi. Zdążyła wyczuwać, trochę rozumieć to co osób gardzących takimi jak ona było najbardziej w ich mniemaniu niedopuszczalne. Nie zawsze, nie dokładnie, ale trochę. Czasami. Czasem zaskakiwali ją całkowicie. Tak jak przed laty zrobił to Drew. A może zwyczajnie poznał ją na tyle, że wiedział za które sznurki pociągnąć. Ona, dzisiaj w dużej mierze robiła to na oślep. Prawie nie znała Cillian, ale poznała wielu mężczyzn. Czy to ułatwiało? Jednocześnie niekoniecznie i trochę tak. Pozostawiła wcześniejszy temat, który uciął. Nie musieli w niego brnąć, nie było takiej potrzeby. Ona, nie miała żadnej w stosunku do tej rozmowy.
- Yhym… - mruknęła jeszcze na potwierdzenie jednego słowa, które wydostało się z jego ust. Kolejne zdanie sprawiło, że przekrzywiła głowę w bok mierząc go jasnymi tęczówkami. - Może spróbuj i sprawdź. - zaproponowała spokojnie mrużąc jedynie odrobinę oczy, dobrze odnajdując się w sytuacji w której byli właśnie. Niby zwykła rozmowa, ale ta, wcale taką nie była naprawdę? To była próba, próba charakteru, próba granic, próba wytrzymałości też właśnie. Nie musiał jej wierzyć, jeśli nie chciał. Właściwie wątpiła, by wierzył w jakiekolwiek z jej słów. Ale zatrzymała się na dłużej, bo to on wstrzymał jej odejście. Została - dzisiaj przynajmniej - bo tego chciał. Mimo pozornego rozluźnienia, jej oczy patrzyły wyraźnie i uważnie, nie umknęło jej drgnięcie kąciku ust, kiedy przypomniała mu o tym w którym z domów była. Wyrzuciła do tyłu nogę i dygnęła teatralnie w podziękowaniu za te komplementy, które padły z jego ust właśnie. Obniosła się dumą i zadowoleniem. Nigdy nie żałowała, ze tiara przydzieliła ją do Ravenclawu. Było jej tam dobrze przez wszystkie siedem lat, chociaż często dawała się we znaki swoim znajomym pod tym samym sztandarem. Często lądowała w samym środku problemów, chociaż nigdy specjalnie czy świadomie. Traciła punkty swojego domu i odbębniała szlabany. Ale też zdobywała dla nich kolejne - przeważnie, wyrównując jednak minus, który zdobyła na swoje własne konto.
Sprawy przybrały szybko tor, które podejmować wcześniej nie zamierzała. Ale jeśli trzeba było potrafiła dopasować się do sytuacji. Podjąć ton, albo go nadać. Jego ręka wyraźnie zaciskała się na jej biodrze, a później mocniej na nadgarstku. Zignorowała lekkie pulsowanie, wypowiadając słowa. A później uniosła głowę puszczając w eter pytanie. Błękitne tęczówki zawisły na jego twarzy lustrując ją uważnie. Szkoda. Szkoda, że jego poglądy sprawiały że odsuwał od siebie to, co wydawało mu się nieodpowiednie. Miała z nimi ten sam problem. Z obojgiem. Ich wartości, zdawały się być zupełnie niepotrzebne, całkowicie zbyteczne, tak mocno ograniczające. Mogli być tymi samymi ludźmi z wolnymi duszami, ale zarówno on jak i Drew wybrali inaczej. Szkoda, tak po prostu. Myślała, kiedy wypowiadał kolejne pytanie. W odpowiedzi rozciągnęła wargi w uśmiechu.
- Wierz lub nie, ale mam co robić. - odpowiedziała nie odciągając od niego spojrzenia. - Dla ciebie jednak zrobiłabym wyjątek. - zaproponowała jakże wspaniałymślnie posyłając w jego stronę zachęcający uśmiech. Jej uwagę przyciągnęły blizny, do których powędrowała wolna dłoń. Unieruchomiona szybko i sprawnie. Uniosła ku górze wzrok by skrzyżować z nim spojrzenie. Wysłuchać prawdy dotyczącej nowych blizn, chwilę po tym, gdy rozmyślnie przysunęła się bliżej, jeszcze bardziej niwelując wolną między nimi przestrzeń. - Więc jesteś myśliwym, hm? - rzuciła bardziej retorycznie. Zbliżyła się jeszcze bardziej, opierając ciężar ciała na unieruchomionych przed sobą dłoniach które trzymał, wspięła się na palce i zadarła lekko głowę, mimo tego nadal była niższa. - Złapałeś mnie. Co teraz? - zapytała, jasne tęczówki wydawały się roziskrzone, a mimo, że nie trzymał jej lekko, nie widać w nich było bólu, czy zniechęcenia.
- Yhym… - mruknęła jeszcze na potwierdzenie jednego słowa, które wydostało się z jego ust. Kolejne zdanie sprawiło, że przekrzywiła głowę w bok mierząc go jasnymi tęczówkami. - Może spróbuj i sprawdź. - zaproponowała spokojnie mrużąc jedynie odrobinę oczy, dobrze odnajdując się w sytuacji w której byli właśnie. Niby zwykła rozmowa, ale ta, wcale taką nie była naprawdę? To była próba, próba charakteru, próba granic, próba wytrzymałości też właśnie. Nie musiał jej wierzyć, jeśli nie chciał. Właściwie wątpiła, by wierzył w jakiekolwiek z jej słów. Ale zatrzymała się na dłużej, bo to on wstrzymał jej odejście. Została - dzisiaj przynajmniej - bo tego chciał. Mimo pozornego rozluźnienia, jej oczy patrzyły wyraźnie i uważnie, nie umknęło jej drgnięcie kąciku ust, kiedy przypomniała mu o tym w którym z domów była. Wyrzuciła do tyłu nogę i dygnęła teatralnie w podziękowaniu za te komplementy, które padły z jego ust właśnie. Obniosła się dumą i zadowoleniem. Nigdy nie żałowała, ze tiara przydzieliła ją do Ravenclawu. Było jej tam dobrze przez wszystkie siedem lat, chociaż często dawała się we znaki swoim znajomym pod tym samym sztandarem. Często lądowała w samym środku problemów, chociaż nigdy specjalnie czy świadomie. Traciła punkty swojego domu i odbębniała szlabany. Ale też zdobywała dla nich kolejne - przeważnie, wyrównując jednak minus, który zdobyła na swoje własne konto.
Sprawy przybrały szybko tor, które podejmować wcześniej nie zamierzała. Ale jeśli trzeba było potrafiła dopasować się do sytuacji. Podjąć ton, albo go nadać. Jego ręka wyraźnie zaciskała się na jej biodrze, a później mocniej na nadgarstku. Zignorowała lekkie pulsowanie, wypowiadając słowa. A później uniosła głowę puszczając w eter pytanie. Błękitne tęczówki zawisły na jego twarzy lustrując ją uważnie. Szkoda. Szkoda, że jego poglądy sprawiały że odsuwał od siebie to, co wydawało mu się nieodpowiednie. Miała z nimi ten sam problem. Z obojgiem. Ich wartości, zdawały się być zupełnie niepotrzebne, całkowicie zbyteczne, tak mocno ograniczające. Mogli być tymi samymi ludźmi z wolnymi duszami, ale zarówno on jak i Drew wybrali inaczej. Szkoda, tak po prostu. Myślała, kiedy wypowiadał kolejne pytanie. W odpowiedzi rozciągnęła wargi w uśmiechu.
- Wierz lub nie, ale mam co robić. - odpowiedziała nie odciągając od niego spojrzenia. - Dla ciebie jednak zrobiłabym wyjątek. - zaproponowała jakże wspaniałymślnie posyłając w jego stronę zachęcający uśmiech. Jej uwagę przyciągnęły blizny, do których powędrowała wolna dłoń. Unieruchomiona szybko i sprawnie. Uniosła ku górze wzrok by skrzyżować z nim spojrzenie. Wysłuchać prawdy dotyczącej nowych blizn, chwilę po tym, gdy rozmyślnie przysunęła się bliżej, jeszcze bardziej niwelując wolną między nimi przestrzeń. - Więc jesteś myśliwym, hm? - rzuciła bardziej retorycznie. Zbliżyła się jeszcze bardziej, opierając ciężar ciała na unieruchomionych przed sobą dłoniach które trzymał, wspięła się na palce i zadarła lekko głowę, mimo tego nadal była niższa. - Złapałeś mnie. Co teraz? - zapytała, jasne tęczówki wydawały się roziskrzone, a mimo, że nie trzymał jej lekko, nie widać w nich było bólu, czy zniechęcenia.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Przekraczanie granicy zawsze było ryzykiem, wystarczył jeden zbyt pewny krok, aby przesadzić i ściągnąć na siebie konsekwencje. Bardziej lub mniej poważne, ale zawsze jakieś były. Zastanawiało go, dlaczego Justine jest skora podjąć takowe ryzyko, dlaczego próbowała go rozgryźć w taki sposób. Fakt, że nie znał jej aż tak dobrze, przeszkadzał mu teraz. Od zawsze uważają ją za wkurzającą szlamę, pannę, która wchodziła mu w drogę i usilnie przeszkadzała. W krótkim epizodzie okazała się również jego szansą na przeżycie, nieocenioną pomocą, której potrzebował, aby każdy wdech nie okazał się ostatnim. Nie zmienił o niej zdania z perspektywy tamtego jednego spotkania, nadal uważając ją za gorszą, a mimo to stał przed nią i grał w jej grę. Żadne z nich do końca nie ustalało zasad, nawet jeśli próbowało właśnie to uczynić. Analizował jej słowa, rozkładał na czynniki pierwsze wszystko, co mówiła, lecz nie wierzył w nic. Naprawdę mógłby chcieć, aby została tutaj? Zdecydowanie nie. Nigdy nie poprosiłby o towarzystwo kogoś jej pokroju, a może bardziej Jej samej. Zatrzymał ją impulsywnie, działając według własnego kaprysu, ale nie po to, aby stała tu nadal i działała mu na nerwy.
Obserwował, jak dygnęła teatralnie odbierając jego słowa jako komplement. Może nim właśnie były, pewnym uznaniem, że wpasowywała się w szablon Krukonki. Odsuwając na bok niechęć, jaką żywił do Tonks, nie mógł nie przyznać, że była idealna w tym aspekcie, posiadając te potrzebne cechy. Nie dziwił się również, że była z tego taka dumna, kiedyś i obecnie. Sam również obnosił się z tym, że w czasach szkoły nosił barwy Ślizgonów, a kolejne lata udowadniały, że Tiara nie myliła się dobierając dom do osoby.
Kiedy sytuacja się zmieniła, obserwował ją uważnie. Nie z obawy, Justine była ostatnią osobą, której byłby skory się bać. Był ciekaw jej reakcji, bo zaciśnięte mocno palce na nadgarstku musiały przysporzyć bólu, a jednak nie było takowego widać po niej. To opanowanie go zainteresowało, zachęciło do przekraczania granic i może, gdyby nie przebywali w parku pełnym dorosłych i dzieci, najpewniej teraz on sprawdziłby gdzie leży ów cienka linia.
- To co proponujesz, sprawia, że powątpiewam w ilość zajęć.- odparł. Skoro tkwiła tu z nim i śmiało rzucała specyficznymi ofertami, raczej nie wierzył, że miała co robić, ale mógł się mylić. W sumie to nawet nie koniecznie go to interesowało.- Powinienem poczuć się zaszczycony? – kpiąca nuta wybrzmiała w jego głosie. Gdyby stała przed nim inna kobieta niż Tonks, najpewniej byłby bardziej skory wziąć to odrobinę poważniej. W tym przypadku pojawił się jedynie cień obrzydzenia.
Przemilczał pytanie o bycie myśliwym. Miałby kilka innych określeń, takich, które mogły dać do myślenia, ale nie chciał być poznawanym w ten sposób i przez nią. Zamiast cokolwiek powiedzieć, wzmocnił uścisk na kobiecych nadgarstkach, jakby co najmniej chciał za moment usłyszeć dźwięk trzaskających kości i w pewnym sensie tak było. Kiedy jednak zbliżyła się mocniej i wspięła na palce, skutecznie odwróciła jego uwagę od dotychczasowego zamiaru. Różnica wzrostu nie znikła, nadal wyglądała zabawnie i znacząco. Powiódł spojrzeniem po jej twarzy, jakby mimowolnie zatrzymał na chwilę wzrok na kobiecych ustach.
- Hmm, pomyślmy. Plakaty rozwieszone po Londynie oferują sporą sumkę za Ciebie.- podjął spokojnie. Był materialistą, lubił pieniądz, a zwłaszcza taki łatwo zdobyty. Teraz właśnie nadarzała się takowa okazja i sprawiało, że była to kusząca perspektywa. Zamiast jednak sięgnąć po różdżkę i unieszkodliwić Tonks, zrobił coś innego. Wzmocnił chwyt, by nie wypuszczając jej nadgarstków z uścisku, zmusić ją, aby obróciła się do niego plecami. Z powodu przewagi fizycznej nie było to żadnym problemem i tym samym zamknął ją w klatce ramion. Nachylił się do jej ucha, nim odezwał.- Ktoś zapłakałby za tobą? – spytał ot, tak, niepasującym wręcz lekkim tonem, jakby rozmawiali o pogodzie, a nie fakcie kto z bliskich dziewczyny cierpiałby z powodu jej krzywdy.
Powiódł spojrzeniem na kucyki, które znajdowały się niedaleko.
- Czy tylko mnie nie zachwycają te pokraczne, karłowate konie? – zmienił temat, ale nie wymagał od niej odpowiedzi, bardziej na głos wypowiadając myśl. W tym czasie wypuścił z uścisku jej nadgarstki i wyprostował się, nie odepchnął jej ani tym bardziej nie próbował w żaden inny sposób przytrzymać w miejscu.
Obserwował, jak dygnęła teatralnie odbierając jego słowa jako komplement. Może nim właśnie były, pewnym uznaniem, że wpasowywała się w szablon Krukonki. Odsuwając na bok niechęć, jaką żywił do Tonks, nie mógł nie przyznać, że była idealna w tym aspekcie, posiadając te potrzebne cechy. Nie dziwił się również, że była z tego taka dumna, kiedyś i obecnie. Sam również obnosił się z tym, że w czasach szkoły nosił barwy Ślizgonów, a kolejne lata udowadniały, że Tiara nie myliła się dobierając dom do osoby.
Kiedy sytuacja się zmieniła, obserwował ją uważnie. Nie z obawy, Justine była ostatnią osobą, której byłby skory się bać. Był ciekaw jej reakcji, bo zaciśnięte mocno palce na nadgarstku musiały przysporzyć bólu, a jednak nie było takowego widać po niej. To opanowanie go zainteresowało, zachęciło do przekraczania granic i może, gdyby nie przebywali w parku pełnym dorosłych i dzieci, najpewniej teraz on sprawdziłby gdzie leży ów cienka linia.
- To co proponujesz, sprawia, że powątpiewam w ilość zajęć.- odparł. Skoro tkwiła tu z nim i śmiało rzucała specyficznymi ofertami, raczej nie wierzył, że miała co robić, ale mógł się mylić. W sumie to nawet nie koniecznie go to interesowało.- Powinienem poczuć się zaszczycony? – kpiąca nuta wybrzmiała w jego głosie. Gdyby stała przed nim inna kobieta niż Tonks, najpewniej byłby bardziej skory wziąć to odrobinę poważniej. W tym przypadku pojawił się jedynie cień obrzydzenia.
Przemilczał pytanie o bycie myśliwym. Miałby kilka innych określeń, takich, które mogły dać do myślenia, ale nie chciał być poznawanym w ten sposób i przez nią. Zamiast cokolwiek powiedzieć, wzmocnił uścisk na kobiecych nadgarstkach, jakby co najmniej chciał za moment usłyszeć dźwięk trzaskających kości i w pewnym sensie tak było. Kiedy jednak zbliżyła się mocniej i wspięła na palce, skutecznie odwróciła jego uwagę od dotychczasowego zamiaru. Różnica wzrostu nie znikła, nadal wyglądała zabawnie i znacząco. Powiódł spojrzeniem po jej twarzy, jakby mimowolnie zatrzymał na chwilę wzrok na kobiecych ustach.
- Hmm, pomyślmy. Plakaty rozwieszone po Londynie oferują sporą sumkę za Ciebie.- podjął spokojnie. Był materialistą, lubił pieniądz, a zwłaszcza taki łatwo zdobyty. Teraz właśnie nadarzała się takowa okazja i sprawiało, że była to kusząca perspektywa. Zamiast jednak sięgnąć po różdżkę i unieszkodliwić Tonks, zrobił coś innego. Wzmocnił chwyt, by nie wypuszczając jej nadgarstków z uścisku, zmusić ją, aby obróciła się do niego plecami. Z powodu przewagi fizycznej nie było to żadnym problemem i tym samym zamknął ją w klatce ramion. Nachylił się do jej ucha, nim odezwał.- Ktoś zapłakałby za tobą? – spytał ot, tak, niepasującym wręcz lekkim tonem, jakby rozmawiali o pogodzie, a nie fakcie kto z bliskich dziewczyny cierpiałby z powodu jej krzywdy.
Powiódł spojrzeniem na kucyki, które znajdowały się niedaleko.
- Czy tylko mnie nie zachwycają te pokraczne, karłowate konie? – zmienił temat, ale nie wymagał od niej odpowiedzi, bardziej na głos wypowiadając myśl. W tym czasie wypuścił z uścisku jej nadgarstki i wyprostował się, nie odepchnął jej ani tym bardziej nie próbował w żaden inny sposób przytrzymać w miejscu.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie spodziewała się dzisiaj, na ziemiach Abottów spotkać Macnaira. Ale też nie obawiała się tego. Nie miała problemu. Jej pewność pozostawała niezachwiana. Nie z głupoty, ale z powodu posiadanych przez siebie umiejętności. Nie wątpiła w nie już. Nie aż tak, jak niegdyś. Urosła w siłę i to pozwalało jej się czuć pewnie. Udawana skromność siebie, nie była dla niej. Zatrzymała się, bo odezwał się do niej. Podjęła dziwaczną grę, a może nawet - zaproponowała ją sama. Wybierała słowa uważnie, nie było w nich przypadku. Każde jedne które postanowiła użyć, miało swój cel.
Czasem całkowicie naturalne zachowania, by za chwilę zagrać, niczym aktor dodając do gestu, specjalnie go umacniając. Nigdy nie żałowała, że trafiła do Ravenclawu. Może nie była statystyczną mieszkanką domu Kruka. Zdarzało jej się, częściej tracić punkty, niż je zdobywać. Albo tracić i odrabiać. Wiedziała, że niektórym to nie było w smak. Sam Vincent kiedyś jej to wytknął. Ale nigdy nie zamierzała się zmieniać, dla czegoś albo kogoś. Niby, bo przecież, czy nie zmieniła się przy Samuelu? Chyba trochę. Chociaż mocniej dostrzegała to Hannah, niż ona sama. Czasem łapała się na tym, że wypowiada podobne do niego słowa. Zwłaszcza, jeśli chodziło o uczucia.
Nie sądziła, że Cillian się jej bał. Przynajmniej nie dostrzegła tego w jego oczach. Ale nie mogła go winić. Miała metr pięćdziesiąt, była zwyczajnie malutka. Nie była w stanie przy pomocy wizerunku budzić grozy. Ale czasem, działało to na jej korzyść. Bo większość jej nie doceniała, a nawet czasem ignorowała. Miała element zaskoczenia.
- Może proponuje, bo wiem że i tak odmówisz? - zapytała zupełnie nie zrażona wypowiedzianymi przez niego słowami. Spoglądając w jego kierunku. - Oczywiście. - potwierdziła całkowicie poważnie zupełnie nie zrażona kpiącym tonem uderzającym w zgłoski. Zbyt długo i zbyt dobrze znała Drew, by przejmować się czymś takim.
Zaciśnięte wokół dłoni place wzmocniły chwyt. Czuła to wyraźnie. Mimo to - a może dzięki zacisniętym odpowiednio zębą - żaden z mięśni nie drgnął na jej twarzy. Poruszyła się, głównie po to, by skupić jego uwagę gdzie indziej. Zadzierała brodę spoglądając na jego twarz. Kiedy odezwał się ponownie, jej wargi rozciągnęły się w leniwym uśmiechu który objął też oczy. Spoglądała, unosząc jedną z brwi ku górze.
- Wiesz dlaczego kwota jest taka? - zapytała prowokując, nie przestając się uśmiechać. Była pewna, że właściwie nie jest w stanie określić co powoduje jej kolejne kroki. Czy jest głupio odważna, a może zwyczajnie szalona. To chyba i tak nie robiło dla niego żadnej różnicy. Poczuła znacząco wzrastający ucisk na nadgarstkach. Skóra wokół nich już dawno nabrała zaczerwienienia. Jak sądziła, przy tej sile z pewnością powstanie też zasinienie. Ale nie to miało w tej chwili znaczenie. Nie stawiała się, kiedy zmusił ją do obrotu. Kiedy odezwał się obok jej ucha przechyliła głowę w jego stronę, powoli, pozwalając, żeby ciepłe powietrze jej oddechu owinęło się wokół narządu słuchu.
- Wątpliwe. - skłamała bez mrugnięcia okiem. Powoli przesunęła spojrzenie na wspomniane chwilę później stworzenia to na nich skupiając na dłużej swoją uwagę. Zmrużyła lekko oczy otwierając już usta, żeby odpowiedzieć, kiedy poczuła jak jej nadgarstki zostają uwolnione. Przekręciła głowę, żeby spojrzeć znów na niego, nie ruszając się - przynajmniej na razie - nawet o krok. - Jeśli mnie pytasz o zdanie, wszystkie konie uważam za diabły wcielone. Na tych, pewnie wyglądałabym jak ty na normalnym. - oceniła dopiero teraz robią krok w przód, żeby obrócić się na pięcie i stanąć znów przed nim. Dygnęła - a może raczej zaprezentowała karykaturalny odpowiednik tego gestu. - Jak zwykle, niezwykła przyjemność móc z panem obcować, panie Macnair. - zgięła kark, wypowiadając słowa całkowicie naturalnym głosem. Wyprostowała się, krzyżując z nim spojrzenie. Usta ubierając w uśmiech. Błękitne tęczówki świeciły się w letnim świetle. - Wychodzi na to, że dziś nie wrócisz do domu bogatszy. - dopowiedziała jeszcze, wykonuję kilka kroków, żeby minąć go swobodnie, klepiąc lekko w ramię. - Pozdrów Drew. - dodała na odchodne, kierując swoje kroki w stronę wyjścia z rezerwatu. To by było na tyle. Przynajmniej dzisiaj. Wsadziła dłonie w kieszenie spodni. Obejrzała się ostatni raz, by unieść rękę i zawadiacko machnąć do niego.
| ztx2
Czasem całkowicie naturalne zachowania, by za chwilę zagrać, niczym aktor dodając do gestu, specjalnie go umacniając. Nigdy nie żałowała, że trafiła do Ravenclawu. Może nie była statystyczną mieszkanką domu Kruka. Zdarzało jej się, częściej tracić punkty, niż je zdobywać. Albo tracić i odrabiać. Wiedziała, że niektórym to nie było w smak. Sam Vincent kiedyś jej to wytknął. Ale nigdy nie zamierzała się zmieniać, dla czegoś albo kogoś. Niby, bo przecież, czy nie zmieniła się przy Samuelu? Chyba trochę. Chociaż mocniej dostrzegała to Hannah, niż ona sama. Czasem łapała się na tym, że wypowiada podobne do niego słowa. Zwłaszcza, jeśli chodziło o uczucia.
Nie sądziła, że Cillian się jej bał. Przynajmniej nie dostrzegła tego w jego oczach. Ale nie mogła go winić. Miała metr pięćdziesiąt, była zwyczajnie malutka. Nie była w stanie przy pomocy wizerunku budzić grozy. Ale czasem, działało to na jej korzyść. Bo większość jej nie doceniała, a nawet czasem ignorowała. Miała element zaskoczenia.
- Może proponuje, bo wiem że i tak odmówisz? - zapytała zupełnie nie zrażona wypowiedzianymi przez niego słowami. Spoglądając w jego kierunku. - Oczywiście. - potwierdziła całkowicie poważnie zupełnie nie zrażona kpiącym tonem uderzającym w zgłoski. Zbyt długo i zbyt dobrze znała Drew, by przejmować się czymś takim.
Zaciśnięte wokół dłoni place wzmocniły chwyt. Czuła to wyraźnie. Mimo to - a może dzięki zacisniętym odpowiednio zębą - żaden z mięśni nie drgnął na jej twarzy. Poruszyła się, głównie po to, by skupić jego uwagę gdzie indziej. Zadzierała brodę spoglądając na jego twarz. Kiedy odezwał się ponownie, jej wargi rozciągnęły się w leniwym uśmiechu który objął też oczy. Spoglądała, unosząc jedną z brwi ku górze.
- Wiesz dlaczego kwota jest taka? - zapytała prowokując, nie przestając się uśmiechać. Była pewna, że właściwie nie jest w stanie określić co powoduje jej kolejne kroki. Czy jest głupio odważna, a może zwyczajnie szalona. To chyba i tak nie robiło dla niego żadnej różnicy. Poczuła znacząco wzrastający ucisk na nadgarstkach. Skóra wokół nich już dawno nabrała zaczerwienienia. Jak sądziła, przy tej sile z pewnością powstanie też zasinienie. Ale nie to miało w tej chwili znaczenie. Nie stawiała się, kiedy zmusił ją do obrotu. Kiedy odezwał się obok jej ucha przechyliła głowę w jego stronę, powoli, pozwalając, żeby ciepłe powietrze jej oddechu owinęło się wokół narządu słuchu.
- Wątpliwe. - skłamała bez mrugnięcia okiem. Powoli przesunęła spojrzenie na wspomniane chwilę później stworzenia to na nich skupiając na dłużej swoją uwagę. Zmrużyła lekko oczy otwierając już usta, żeby odpowiedzieć, kiedy poczuła jak jej nadgarstki zostają uwolnione. Przekręciła głowę, żeby spojrzeć znów na niego, nie ruszając się - przynajmniej na razie - nawet o krok. - Jeśli mnie pytasz o zdanie, wszystkie konie uważam za diabły wcielone. Na tych, pewnie wyglądałabym jak ty na normalnym. - oceniła dopiero teraz robią krok w przód, żeby obrócić się na pięcie i stanąć znów przed nim. Dygnęła - a może raczej zaprezentowała karykaturalny odpowiednik tego gestu. - Jak zwykle, niezwykła przyjemność móc z panem obcować, panie Macnair. - zgięła kark, wypowiadając słowa całkowicie naturalnym głosem. Wyprostowała się, krzyżując z nim spojrzenie. Usta ubierając w uśmiech. Błękitne tęczówki świeciły się w letnim świetle. - Wychodzi na to, że dziś nie wrócisz do domu bogatszy. - dopowiedziała jeszcze, wykonuję kilka kroków, żeby minąć go swobodnie, klepiąc lekko w ramię. - Pozdrów Drew. - dodała na odchodne, kierując swoje kroki w stronę wyjścia z rezerwatu. To by było na tyle. Przynajmniej dzisiaj. Wsadziła dłonie w kieszenie spodni. Obejrzała się ostatni raz, by unieść rękę i zawadiacko machnąć do niego.
| ztx2
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 10 sierpnia
Było już późne popołudnie, kiedy teleportacja wypluła go na szczycie wysokiego, porośniętego żółknącą trawą klifu, na kilka chwil jak zwykle wprawiając go w stan drobnej dezorientacji. Ciężka torba z narzędziami przewieszona przez ramię zagrzechotała głośno, gdy wylądował, uginając kolana, by ochronić się przed utratą równowagi; w jego policzki, włosy, koszulę, natychmiast uderzył podmuch chłodnego, wiejącego od morza wiatru, skutecznie przywracając go do rzeczywistości i budząc z otumanienia. Wciągnął świeże powietrze do płuc, prostując się i rozglądając w próbie rozeznania w przestrzeni – i dopiero wtedy zauważając maleńką kropkę kilkaset metrów dalej w głąb lądu, częściowo ukrytą pośród niskich zarośli. Gdyby nie otrzymał dokładnego adresu i nie wiedział, że to właśnie tam znajdował się dom pani Plunkett, nigdy by go nie rozpoznał; tymczasem ruszył w jego kierunku od razu, przyspieszonym, dziarskim krokiem, nie chcąc dokładać niepotrzebnie kolejnych minut do swojego rosnącego z każdą chwilą spóźnienia.
Miał pojawić się w Somerset znacznie wcześniej, zatrzymała go jednak praca nad innym zleceniem; cały poranek i dużą część przedpołudnia spędził w Oazie, ślęcząc nad pergaminem z projektem szklarni, którą miał zbudować dla Frances – choć to nie sam szkic przysporzył mu problemów, a materiały, które miał zużyć na budowę. Mimo że większość z nich została zgromadzona z wyprzedzeniem i już znajdowała się na miejscu, to w trakcie pierwszej rozmowy nieco pochopnie obiecał alchemiczce, że zajmie się zorganizowaniem również zakupu i transportu kamienia na podmurówkę; to z kolei względnie szybko odbiło mu się czkawką. Cyfry nie chciały się ze sobą zgodzić, a ceny, które otrzymał od dostawcy z Redhill, wydawały mu się zawyżone; przeliczał je kilkukrotnie, bardzo szybko dochodząc do wniosku, że nie będzie w stanie zapłacić mężczyźnie z góry z własnej kieszeni, o ile nie otrzyma wcześniej zaliczki. Zaczął kreślić list do Frances, nie wiedział jednak, o jaką dokładnie kwotę poprosić; pierwsza z wiadomości trafiła do kominka, gdy zorientował się, że w końcowej wartości nie uwzględnił kamieni do wyłożenia ścieżki – po ponownym przeliczeniu wszystkiego od początku napisał ją od nowa i wysłał, zastanawiając się nad jej poprawnością i kreśląc przytępionym ołówkiem składające się z koślawych cyfr słupki jeszcze na długo po tym, jak Bursztyn zniknął mu z pola widzenia.
W tym wszystkim stracił poczucie czasu, przypominając sobie o zaplanowanej wizycie w Somerset zdecydowanie za późno; przez moment rozważał skreślenie kolejnego listu i odwołanie spotkania, ale nie pozwoliły mu na to ściskające wnętrzności wyrzuty sumienia – pożegnawszy się z Amelią, ruszył więc w stronę portalu, by później deportować się wprost z Hogsmeade – gdzieś po drodze pozbywając się z myśli liczbowych rozterek.
Dotarcie z klifu do niewielkiego drewnianego domku zajęło mu kilka minut, po których znalazł się w niewielkim ogródku, wyglądającym, jakby od dłuższego czasu nikt się nim zajmował: kwiatowe krzewy, kiedyś ładne i schludnie przystrzyżone, rozrosły się we wszystkie strony, zajmując sobą kolejne fragmenty żwirowej ścieżki, którą trudno było wśród nich dojrzeć; dzika trawa sięgała mu kostek, w płocie brakowało kilku sztachet, a furtka skrzypnęła przeciągle, kiedy popchnął ją ostrożnie, zmierzając w stronę wejściowych drzwi. Kołatka zawieszona przy klamce wymagała naoliwienia, zacięła się i nie chciała ruszyć; zastukał więc knykciami, przez dłuższą chwilę przekonany, że nikt mu nie otworzy – ale wreszcie gdzieś po drugiej stronie rozległ się stłumiony dźwięk kroków, a później w wąskim korytarzyku pojawiła się niska, szczupła czarownica o pomarszczonej twarzy i siwych włosach zebranych w elegancki kok. Jej oczy, niezwykle jasne i żywe, uniosły się w górę, a w rysach odbiła się mieszanina czujności i zaniepokojenia. – Tak? – zapytała cicho – na tyle, że Billy poczuł odruchową potrzebę nachylenia się niżej, żeby lepiej słyszeć.
– Pani P-p-plunkett, mam na imię William. William Moore, p-p-pani córka prosiła, żebym do pani zajrzał – wyjaśnił spokojnie, uśmiechając się. To była prawda – córka starszej czarownicy, zielarka o imieniu Esther, od kilku miesięcy mieszkała w Oazie, zmuszona do ucieczki z własnego domu ze względu na męża – aurora, który po Bezksiężycowej Nocy przeszedł na stronę Harolda Longbottoma. Młode małżeństwo oraz ich kilkuletni syn byli jednymi z pierwszych, którym Billy pomógł wprowadzić się do niedokończonej wtedy jeszcze chaty, a później regularnie zaglądał, wykańczając ostatnie niedociągnięcia. Początkowo Esther próbowała ściągnąć na wyspę również i matkę, ale pani Plunkett stanowczo odmówiła opuszczenia domu; kobieta zapłaciła więc Billy’emu, żeby pomógł staruszce w najpilniejszych naprawach; podobno narzekała na szafkę w kuchni, której drzwiczki opadły na zawiasach i nie dało się jej otworzyć.
Esther zapewniła go, że uprzedziła mamę o jego wizycie, i wyglądało na to, że rzeczywiście tak było – bo gdy tylko się przedstawił, usta starszej czarownicy rozciągnęły się w uśmiechu. – Ach tak, Billy, kochaneczku, wchodź, wchodź. Essie mi mówiła, tak, opowiadała dużo dobrego – odezwała się, cofając się i gestem zapraszając go do środka. Skłonił się krótko, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu, po czym wszedł do ganku, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Choć krótki korytarzyk, w którym się znalazł, wyglądał na tak samo opuszczony jak ogródek przed domem, w środku pachniało wspaniale – plackiem w wiśniami i herbatą, a przynajmniej tak mu się wydawało. – Co u niej słychać? Pisze, że wszystko dobrze, ale co innego czytać, a co innego widzieć na własne oczy… Jak wyglądają? Ona i George? – kobieta pytała dalej, nie zatrzymując się nawet na chwilę i prowadząc Billy’ego do zalanej popołudniowym, pomarańczowym słońcem kuchni. Ta, w przeciwieństwie do reszty pomieszczeń, wydawała się dopiero co posprzątana i żywa – na stole stał parujący dzbanek, a w zawieszonym nad paleniskiem kociołku coś się gotowało.
– Radzą sobie. Ich dom jest już g-g-gotowy, pani córce udało się nawet p-p-posadzić zioła – odpowiedział. Nie chciał opowiadać jej, jak bardzo w Oazie było trudno; wolał skupić się na jasnych punktach; tych, które dawały nadzieję. – George rośnie jak na d-d-drożdżach, razem z innymi dziećmi założyli swoją własną drużynę Quidditcha. P-p-pomagam im zorganizować boisko, żeby miały gdzie latać – streścił, zatrzymując się w wejściu i rozglądając się. George był synem Esther i wnukiem pani Plunkett; jednym z pomysłodawców stworzenia Płazów z Oazy. – To ta szafka? – upewnił się, wskazując na zawieszony nad kuchennym blatem mebel, którego drzwiczki rzeczywiście przechyliły się smętnie, zwisając z zawiasów pod kątem uniemożliwiającym swobodne ich otwarcie.
Staruszka przytaknęła energicznie, nawet nie patrząc – ani na szafkę, ani na Billy’ego; zamiast tego wyciągała już filiżanki, rozkładając je na stole na jasnych spodkach. – Tak, tak, chyba zawias puścił. Trzymam w środku przyprawy, jak są na wierzchu, to zaraz przyciągają do siebie bahanki. Nie te duże, te drobne – pamiętasz? Na jesień była ich plaga, pisali o tym nawet w Proroku codziennym… – mówiła, w międzyczasie wyciągając różdżkę i machając nią w stronę dzbanka, który poderwał się z blatu i przechylił, rozlewając herbatę do filiżanek. – Chodź, kochaneczku, napij się herbaty, podróż musiała cię zmęczyć – zachęciła. Billy jednak już ściągał torbę z ramienia, odkładając ją delikatnie na krześle, po czym podszedł do rzeczonej szafki, żeby ją obejrzeć; poruszał drzwiczkami, obejrzał zawiasy – wyglądały na przeżarte rdzą i wymagające wymiany.
– Dziękuję bardzo, p-p-pani Plunkett, bardzo chętnie się napiję. Akurat p-p-przestygnie, zanim z tym skończę – powiedział, odwracając się do kobiety i z uśmiechem kiwając jej głową, żeby miała pewność, że jej nie ignoruje. Z torby wyciągnął kilka śrubokrętów, ocenił, który będzie pasował, po czym zabrał się za odkręcanie zawiasów. – Widziałem, że ogrodzeniu t-t-też przydałaby się naprawa – zagadnął, jedną ręką przytrzymując drzwiczki, a drugą wykręcając kolejne śrubki; niektóre wyskakiwały niemal od razu, z innymi musiał się siłować – powykręcane i przerdzewiałe, za nic nie chciały ustąpić. Wyrzucał je od razu, oddzielając od tych, które jeszcze się do czegoś nadawały. – Mógłbym się tym zająć któregoś d-d-dnia. Przybić nowe sztachety i n-n-naoliwić furtkę – doprecyzował, spoglądając na kobietę pytająco. Gdy puściła ostatnia ze śrubek, złapał szybko za krawędź drzwiczek drugą ręką, żeby nie spadły; były ciężkie i solidne. Odłożył je ostrożnie na posadzkę.
Czarownica tymczasem usiadła przy stole, spoglądając to na niego, to wyglądając przez okno. – Och, nie chciałabym sprawić ci kłopotu – odpowiedziała. Szczupłe, pomarszczone palce zacisnęła na uchu filiżanki, ale nie uniosła jej do ust.
– To żaden p-p-problem – zapewnił od razu Billy, w jakimś naturalnym, choć nie do końca usprawiedliwionym odruchu; za dodatkowe prace nie miał zamiaru wziąć zapłaty, ale było coś w tym miejscu – a może w samej postaci siedzącej przy stole staruszki – co nie pozwoliłoby mu pozostawić jej tak po prostu samej sobie. Przez moment wyobraził sobie na jej miejscu swoją mamę, zagubioną w świecie, który dobrowolnie porzuciła, a który koniec końców i tak ją dogonił; czuł, że gdyby żyła, również odmówiłaby ucieczki do bezpiecznej Oazy – zostałaby w rodzinnym domu, pilnując, by on i jego rodzeństwo zawsze miało dokąd wrócić. – W p-p-przyszłą sobotę by pani pasowało? – zapytał, nie dając kobiecie szansy na kolejną odmowę. Uśmiechnęła się do niego życzliwie.
– To moja Essie cię do tego namówiła? Jak zwykle za dużo się martwi – odparła, ale już nie próbowała wyperswadować mu kolejnej wizyty; westchnęła za to przeciągle, po czym podniosła się z kuchennego krzesła, jakby sobie o czymś przypomniała. – Przygotowałam trochę przetworów dla niej i George’a, może mógłbyś je zabrać ze sobą? Dla ciebie też wystarczy, kochaneczku, nie możesz odejść tak z niczym – powiedziała – i zanim Billy zdążyłby jej powiedzieć, że już otrzymał zapłatę od jej córki, zniknęła w korytarzyku. Wrócił więc do pracy – a gdy staruszka wróciła, lewitując za sobą sporych rozmiarów torbę, kończył już przykręcać nowe zawiasy i montować na nich drzwiczki. – Znalazłam przy okazji stary zielnik Essie, chciałbyś spojrzeć? – zapytała. Ciężka torba wylądowała na posadzce, w akompaniamencie stukania słoików.
Billy nie miał pojęcia o ziołach – ale coś w sposobie, w jaki pytanie rozpłynęło się w ciepłej przestrzeni kuchni sprawiło, że skinął głową. Poruszył jeszcze kilka razy drzwiczkami, otwierając je i zamykając, upewniając się, że dobrze się trzymały i nie skrzypiały – a później został jeszcze na jakiś czas, dopóki nie skończyła się herbata w filiżance, a ostatnie strony zielnika zaszeleściły miękko, przesuwane pomarszczonymi dłońmi pani Plunkett.
| zt (1602 słowa)
Było już późne popołudnie, kiedy teleportacja wypluła go na szczycie wysokiego, porośniętego żółknącą trawą klifu, na kilka chwil jak zwykle wprawiając go w stan drobnej dezorientacji. Ciężka torba z narzędziami przewieszona przez ramię zagrzechotała głośno, gdy wylądował, uginając kolana, by ochronić się przed utratą równowagi; w jego policzki, włosy, koszulę, natychmiast uderzył podmuch chłodnego, wiejącego od morza wiatru, skutecznie przywracając go do rzeczywistości i budząc z otumanienia. Wciągnął świeże powietrze do płuc, prostując się i rozglądając w próbie rozeznania w przestrzeni – i dopiero wtedy zauważając maleńką kropkę kilkaset metrów dalej w głąb lądu, częściowo ukrytą pośród niskich zarośli. Gdyby nie otrzymał dokładnego adresu i nie wiedział, że to właśnie tam znajdował się dom pani Plunkett, nigdy by go nie rozpoznał; tymczasem ruszył w jego kierunku od razu, przyspieszonym, dziarskim krokiem, nie chcąc dokładać niepotrzebnie kolejnych minut do swojego rosnącego z każdą chwilą spóźnienia.
Miał pojawić się w Somerset znacznie wcześniej, zatrzymała go jednak praca nad innym zleceniem; cały poranek i dużą część przedpołudnia spędził w Oazie, ślęcząc nad pergaminem z projektem szklarni, którą miał zbudować dla Frances – choć to nie sam szkic przysporzył mu problemów, a materiały, które miał zużyć na budowę. Mimo że większość z nich została zgromadzona z wyprzedzeniem i już znajdowała się na miejscu, to w trakcie pierwszej rozmowy nieco pochopnie obiecał alchemiczce, że zajmie się zorganizowaniem również zakupu i transportu kamienia na podmurówkę; to z kolei względnie szybko odbiło mu się czkawką. Cyfry nie chciały się ze sobą zgodzić, a ceny, które otrzymał od dostawcy z Redhill, wydawały mu się zawyżone; przeliczał je kilkukrotnie, bardzo szybko dochodząc do wniosku, że nie będzie w stanie zapłacić mężczyźnie z góry z własnej kieszeni, o ile nie otrzyma wcześniej zaliczki. Zaczął kreślić list do Frances, nie wiedział jednak, o jaką dokładnie kwotę poprosić; pierwsza z wiadomości trafiła do kominka, gdy zorientował się, że w końcowej wartości nie uwzględnił kamieni do wyłożenia ścieżki – po ponownym przeliczeniu wszystkiego od początku napisał ją od nowa i wysłał, zastanawiając się nad jej poprawnością i kreśląc przytępionym ołówkiem składające się z koślawych cyfr słupki jeszcze na długo po tym, jak Bursztyn zniknął mu z pola widzenia.
W tym wszystkim stracił poczucie czasu, przypominając sobie o zaplanowanej wizycie w Somerset zdecydowanie za późno; przez moment rozważał skreślenie kolejnego listu i odwołanie spotkania, ale nie pozwoliły mu na to ściskające wnętrzności wyrzuty sumienia – pożegnawszy się z Amelią, ruszył więc w stronę portalu, by później deportować się wprost z Hogsmeade – gdzieś po drodze pozbywając się z myśli liczbowych rozterek.
Dotarcie z klifu do niewielkiego drewnianego domku zajęło mu kilka minut, po których znalazł się w niewielkim ogródku, wyglądającym, jakby od dłuższego czasu nikt się nim zajmował: kwiatowe krzewy, kiedyś ładne i schludnie przystrzyżone, rozrosły się we wszystkie strony, zajmując sobą kolejne fragmenty żwirowej ścieżki, którą trudno było wśród nich dojrzeć; dzika trawa sięgała mu kostek, w płocie brakowało kilku sztachet, a furtka skrzypnęła przeciągle, kiedy popchnął ją ostrożnie, zmierzając w stronę wejściowych drzwi. Kołatka zawieszona przy klamce wymagała naoliwienia, zacięła się i nie chciała ruszyć; zastukał więc knykciami, przez dłuższą chwilę przekonany, że nikt mu nie otworzy – ale wreszcie gdzieś po drugiej stronie rozległ się stłumiony dźwięk kroków, a później w wąskim korytarzyku pojawiła się niska, szczupła czarownica o pomarszczonej twarzy i siwych włosach zebranych w elegancki kok. Jej oczy, niezwykle jasne i żywe, uniosły się w górę, a w rysach odbiła się mieszanina czujności i zaniepokojenia. – Tak? – zapytała cicho – na tyle, że Billy poczuł odruchową potrzebę nachylenia się niżej, żeby lepiej słyszeć.
– Pani P-p-plunkett, mam na imię William. William Moore, p-p-pani córka prosiła, żebym do pani zajrzał – wyjaśnił spokojnie, uśmiechając się. To była prawda – córka starszej czarownicy, zielarka o imieniu Esther, od kilku miesięcy mieszkała w Oazie, zmuszona do ucieczki z własnego domu ze względu na męża – aurora, który po Bezksiężycowej Nocy przeszedł na stronę Harolda Longbottoma. Młode małżeństwo oraz ich kilkuletni syn byli jednymi z pierwszych, którym Billy pomógł wprowadzić się do niedokończonej wtedy jeszcze chaty, a później regularnie zaglądał, wykańczając ostatnie niedociągnięcia. Początkowo Esther próbowała ściągnąć na wyspę również i matkę, ale pani Plunkett stanowczo odmówiła opuszczenia domu; kobieta zapłaciła więc Billy’emu, żeby pomógł staruszce w najpilniejszych naprawach; podobno narzekała na szafkę w kuchni, której drzwiczki opadły na zawiasach i nie dało się jej otworzyć.
Esther zapewniła go, że uprzedziła mamę o jego wizycie, i wyglądało na to, że rzeczywiście tak było – bo gdy tylko się przedstawił, usta starszej czarownicy rozciągnęły się w uśmiechu. – Ach tak, Billy, kochaneczku, wchodź, wchodź. Essie mi mówiła, tak, opowiadała dużo dobrego – odezwała się, cofając się i gestem zapraszając go do środka. Skłonił się krótko, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu, po czym wszedł do ganku, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Choć krótki korytarzyk, w którym się znalazł, wyglądał na tak samo opuszczony jak ogródek przed domem, w środku pachniało wspaniale – plackiem w wiśniami i herbatą, a przynajmniej tak mu się wydawało. – Co u niej słychać? Pisze, że wszystko dobrze, ale co innego czytać, a co innego widzieć na własne oczy… Jak wyglądają? Ona i George? – kobieta pytała dalej, nie zatrzymując się nawet na chwilę i prowadząc Billy’ego do zalanej popołudniowym, pomarańczowym słońcem kuchni. Ta, w przeciwieństwie do reszty pomieszczeń, wydawała się dopiero co posprzątana i żywa – na stole stał parujący dzbanek, a w zawieszonym nad paleniskiem kociołku coś się gotowało.
– Radzą sobie. Ich dom jest już g-g-gotowy, pani córce udało się nawet p-p-posadzić zioła – odpowiedział. Nie chciał opowiadać jej, jak bardzo w Oazie było trudno; wolał skupić się na jasnych punktach; tych, które dawały nadzieję. – George rośnie jak na d-d-drożdżach, razem z innymi dziećmi założyli swoją własną drużynę Quidditcha. P-p-pomagam im zorganizować boisko, żeby miały gdzie latać – streścił, zatrzymując się w wejściu i rozglądając się. George był synem Esther i wnukiem pani Plunkett; jednym z pomysłodawców stworzenia Płazów z Oazy. – To ta szafka? – upewnił się, wskazując na zawieszony nad kuchennym blatem mebel, którego drzwiczki rzeczywiście przechyliły się smętnie, zwisając z zawiasów pod kątem uniemożliwiającym swobodne ich otwarcie.
Staruszka przytaknęła energicznie, nawet nie patrząc – ani na szafkę, ani na Billy’ego; zamiast tego wyciągała już filiżanki, rozkładając je na stole na jasnych spodkach. – Tak, tak, chyba zawias puścił. Trzymam w środku przyprawy, jak są na wierzchu, to zaraz przyciągają do siebie bahanki. Nie te duże, te drobne – pamiętasz? Na jesień była ich plaga, pisali o tym nawet w Proroku codziennym… – mówiła, w międzyczasie wyciągając różdżkę i machając nią w stronę dzbanka, który poderwał się z blatu i przechylił, rozlewając herbatę do filiżanek. – Chodź, kochaneczku, napij się herbaty, podróż musiała cię zmęczyć – zachęciła. Billy jednak już ściągał torbę z ramienia, odkładając ją delikatnie na krześle, po czym podszedł do rzeczonej szafki, żeby ją obejrzeć; poruszał drzwiczkami, obejrzał zawiasy – wyglądały na przeżarte rdzą i wymagające wymiany.
– Dziękuję bardzo, p-p-pani Plunkett, bardzo chętnie się napiję. Akurat p-p-przestygnie, zanim z tym skończę – powiedział, odwracając się do kobiety i z uśmiechem kiwając jej głową, żeby miała pewność, że jej nie ignoruje. Z torby wyciągnął kilka śrubokrętów, ocenił, który będzie pasował, po czym zabrał się za odkręcanie zawiasów. – Widziałem, że ogrodzeniu t-t-też przydałaby się naprawa – zagadnął, jedną ręką przytrzymując drzwiczki, a drugą wykręcając kolejne śrubki; niektóre wyskakiwały niemal od razu, z innymi musiał się siłować – powykręcane i przerdzewiałe, za nic nie chciały ustąpić. Wyrzucał je od razu, oddzielając od tych, które jeszcze się do czegoś nadawały. – Mógłbym się tym zająć któregoś d-d-dnia. Przybić nowe sztachety i n-n-naoliwić furtkę – doprecyzował, spoglądając na kobietę pytająco. Gdy puściła ostatnia ze śrubek, złapał szybko za krawędź drzwiczek drugą ręką, żeby nie spadły; były ciężkie i solidne. Odłożył je ostrożnie na posadzkę.
Czarownica tymczasem usiadła przy stole, spoglądając to na niego, to wyglądając przez okno. – Och, nie chciałabym sprawić ci kłopotu – odpowiedziała. Szczupłe, pomarszczone palce zacisnęła na uchu filiżanki, ale nie uniosła jej do ust.
– To żaden p-p-problem – zapewnił od razu Billy, w jakimś naturalnym, choć nie do końca usprawiedliwionym odruchu; za dodatkowe prace nie miał zamiaru wziąć zapłaty, ale było coś w tym miejscu – a może w samej postaci siedzącej przy stole staruszki – co nie pozwoliłoby mu pozostawić jej tak po prostu samej sobie. Przez moment wyobraził sobie na jej miejscu swoją mamę, zagubioną w świecie, który dobrowolnie porzuciła, a który koniec końców i tak ją dogonił; czuł, że gdyby żyła, również odmówiłaby ucieczki do bezpiecznej Oazy – zostałaby w rodzinnym domu, pilnując, by on i jego rodzeństwo zawsze miało dokąd wrócić. – W p-p-przyszłą sobotę by pani pasowało? – zapytał, nie dając kobiecie szansy na kolejną odmowę. Uśmiechnęła się do niego życzliwie.
– To moja Essie cię do tego namówiła? Jak zwykle za dużo się martwi – odparła, ale już nie próbowała wyperswadować mu kolejnej wizyty; westchnęła za to przeciągle, po czym podniosła się z kuchennego krzesła, jakby sobie o czymś przypomniała. – Przygotowałam trochę przetworów dla niej i George’a, może mógłbyś je zabrać ze sobą? Dla ciebie też wystarczy, kochaneczku, nie możesz odejść tak z niczym – powiedziała – i zanim Billy zdążyłby jej powiedzieć, że już otrzymał zapłatę od jej córki, zniknęła w korytarzyku. Wrócił więc do pracy – a gdy staruszka wróciła, lewitując za sobą sporych rozmiarów torbę, kończył już przykręcać nowe zawiasy i montować na nich drzwiczki. – Znalazłam przy okazji stary zielnik Essie, chciałbyś spojrzeć? – zapytała. Ciężka torba wylądowała na posadzce, w akompaniamencie stukania słoików.
Billy nie miał pojęcia o ziołach – ale coś w sposobie, w jaki pytanie rozpłynęło się w ciepłej przestrzeni kuchni sprawiło, że skinął głową. Poruszył jeszcze kilka razy drzwiczkami, otwierając je i zamykając, upewniając się, że dobrze się trzymały i nie skrzypiały – a później został jeszcze na jakiś czas, dopóki nie skończyła się herbata w filiżance, a ostatnie strony zielnika zaszeleściły miękko, przesuwane pomarszczonymi dłońmi pani Plunkett.
| zt (1602 słowa)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
9 X
Październikowe deszcze przychodziły zawsze niespodziewane, a wraz z nimi przenikliwy chłód, który wdzierał się za kołnierze starannie skrojonych płaszczyków, sprawiając, że twarz niknęła w materiale, pozostawiając na policzkach poczucie chropowatości, która była niczym spracowana dłoń jej ojca. I dłoń dawała ciepło i ten płaszczyk, który chronił przed zimnem. Jednak w nadchodzącej jesieni, to nie temperatury były problemem, a głosy.
To był szeptem niesiony tysiącem lat tęsknot i uniesień. Nie było dla niego spoczynku, nie było dla niego łaski, więc targał w swojej bezsilności grzbiety ogromnych błękitów, zieleń liściastych głów, chropowate szyje ceglanych kominów porywając w swe objęcia dym, swoje echo, o szarych nadziejach.
Targał też włosy dziewczyny — suche mieniły się i pyszniły kolorem słońca całującego falujące łany pyszniącego się w promieniach zboża. Mokre zaś były zbożem, owszem, ale przygniecionym ciężarem gwałtownej ulewy, o ile nie dzikich zwierząt, które wpadły, niszcząc wszystko na swej drodze. Tylko oczy jarzyły się, jakby deszcz nie przygniatał, a pobudzał do życia właśnie, jakby za wszelką cenę musiała odnaleźć wzrokiem jakiś cel. Jakikolwiek. Aurora parła więc do przodu, chociaż nic jej tam nie wiodło. Szept nie był dla niej, a ona nie była dla niego. Jej usta, chociaż poruszały się, nie dokładały do mocy wiatru nawet odrobiny. To były jej samotne tęsknoty, które miała nadzieję przeżyć raz jeszcze. Bo tak było bezpieczniej — za każdym bowiem razem, gdy miała przeżywać je z kimś, kończyło się to chwilowym uniesieniem, żeby później, z donośnym hukiem roztrzaskać wszelkie nadzieje. Im wyżej wzlatywała w swoich nadziejach, że być może tym razem dobry los się do niej uśmiechnie, tym boleśniejszy okazywał się upadek.
Ona sama nie zdawała sobie chyba do końca sprawy, że jesienna wyprawa na wysunięte w wielki błękit klify, nie należała do decyzji ani rozsądnych, ani przyzwoitych. Powinna przecież, już w tym wieku, chadzać raczej na niedzielne przechadzki w towarzystwie męża, być może już z dzieckiem lub dwoma.
I to nawet nie rozchodziło się już o to, że to byłoby coś, czego Rory nie chciała — jej dusza pragnęła miłości. Chciała ją brać i dawać, być egoistką, ale i altruistką. Chciała w porywach serca rozmawiać, kochać się, kłócić i godzić, ale chciała tego z kimś tylko swoim.
Dość miała już w życiu chwil, gdy ktoś gładził ją słowami podobnymi do tych podszeptów wiatru — wdzierał się pod ubranie pięknymi słówkami, łamiąc opory pustymi obietnicami. Człowiek nim się spostrzegał, był wyziębiony i zupełnie niezdolny do wybierania się na przechadzki. Mówiło się oszukaj mnie raz, niech ci będzie wstyd. Oszukaj mnie dwa razy, to wstyd dla mnie.
Ileż to jednak razy Aurora dała się podejść obietnicom, które prędzej, czy później kończyły się jego odejściem. Jednak nawet święci mają swoje granice, a panna Sprout i tak wykazała się już nawet nie cierpliwością, a wybitną naiwnością. Do teraz.
Pozwolił jej odejść o krok za daleko, wymsknęła mu się spod opuszków, skoro wkrótce miał nimi dotykać dłoni innej. W oczy innej miał patrzeć, mówiąc, że ślubuje jej wszystko, co marzyło się jej.
Można więc chyba powiedzieć, że uciekała, bo nie chciała znaleźć się znów tak blisko, żeby mu ulec — jego dotyk pętał ją w perwersyjne, ale i rozpaczliwie żałosne więzy. Jeśli utrzyma się od niego z dala, odpowiednio długo supeł osłabnie i będzie się w stanie uwolnić. Ale na razie, pozostawało jej tęsknić. I właściwie chciała już dotrzeć na sam koniuszek klifu, by móc snuć wizje nieszczęśliwych miłości i pod nosem recytować te dzieła, które o niej prawiły, a które ona w swej kompulsywnej przypadłości wbiła sobie w pamięć, gdy nagle dostrzegła kątem oka ruch.
W pierwszym oddechu sądziła, że to nic więcej, jak kropla deszczu zawisła jej na długiej rzęsie, ale gdy skierowała tam całą twarz, zrozumiała, że nie jest sama.
Myśl ta przestraszyła ją, bo w tej przedziwnej chwili wydało jej się, że to nikt inny, jak on, ruszył za nią w pogoń, by zawalczyć o jej uczucia i tym właśnie sposobem stanął w jej miejscu wytchnienia. Że wiedział, że czuł, że ona tu będzie.
A potem pomyślała, że on zginął — pognany obowiązkiem szlacheckim, rzucił się w wir walk i godzony zaklęciem wydał ostatnie tchnienie. Ciało obumarło, jednak niespokojny duch nie mógł odejść, bez pożegnania z nią.
Kolejny błąd i kolejny oddech, który jak się okazało, wstrzymywała dłuższą chwilę.
To nie był on. Jej tęsknota była bezpieczna.
Zatrzymała się, bo przecież nie może w spokoju oddawać przemyśleniom, gdy ktoś inny będzie słuchał z nią podszeptów wiatru! Miała ochotę krzyknąć, że powinien tego zaprzestać i znaleźć swoje własne cierpiętnisko!
Jednak, gdy postawiła krok w jego stronę, trzewik w kolorze liściastej otuliny, zapadł się w pokaźną, błotnistą kałużę, wciągając jej stopę, aż do kostki, a ją samą ciągnąc ku upadkowi.
Ale czy nie po to tu przyszła? Żeby upaść i powstać silniejszą? Byłaby jednak niebywale szczęśliwa, gdyby pochód z tarczą, mogła zaliczyć w dwóch trzewikach.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przytłaczający poranek wyniósł go daleko – w jego mniemaniu – poza domowe pielesze. Wieszczenie komuś śmierci, choroby i trudnych chwil nigdy nie było łatwe, ani przyjemne. Mrok, który widział, pochłaniał go, wdzierając się ukradkiem do duszy, aby tam rozpocząć swe harce. Nie pojmował jakim cudem czarnoksiężnicy mogli cenić to uczucie, a u nich z pewnością było kilkakrotnie podwojone, wszak realne, a nie urojone. Chociaż czy wizje mogły być urojeniami? Czy sam mógłby je tak nazwać? W pośpiechu tak, lecz myśląc o tym dłużej - były realne. Były tym, co miało nadejść w nieubłagany sposób, a choć ktoś mógłby temu zapobiec, to często przyszłość była ułożona już po swojemu.
Jak powiedzieć komuś, że umrze jego bliski? Jak przekazać śmierć dziecka? Jeszcze parę dni temu był u państwa Knighton, podrzucając leki z Lecznicy na prośbę swojego najlepszego przyjaciela i teraz spoglądał na przepaść, która niedługo miała sprowadzić na wnuka szczęśliwego małżeństwa śmierć. Dlaczego Kostucha była tak nieubłagana w swych żądzach, aby czynić takie rzeczy? Odbierała kruche życie, które zasługiwało na szczęście i szansę, a on nie mógł nic zrobić, bo nawet najsilniejsze zaklęcia nie mogłyby pomóc w stanie tego drobnego, schorowanego chłopca. Stracił rodziców w wojnie, zostali wymordowani, bo nie byli takiej krwi, jakiej wymagała londyńska socjeta, a teraz… sam miał umrzeć i pozostawić swoich dziadków w rozpaczy, która również mogła przyczynić się do ich kolejnej tragedii. Czasami wolałby nie wiedzieć. Mógłby żyć jak inni w błogiej niewiedzy, pleść swój los bez podpowiedzi. Jednak, czy nie był w jakiś sposób przeznaczony do tego, aby nosić taki ciężar? Całe wychowanie rodziców oraz ten charakter, który szukał wszędzie pozytywów – tylko on był w stanie móc patrzeć poza horyzont zdarzeń i akceptować koleje losu w okrutnej formie?
Ile razy widział cierpienie Alexa, które okazało się później prawdą? Zbyt wiele, a jednak wciąż był przy nim i wierzył, że uda mu się swoim dobrym słowem uratować go… w taki czy inny sposób, ulżyć mu, nawet jeśli widział sytuacje bez wyjścia. Przygotować na najgorsze. Uczuł, jak ciepło wzbiera na jego twarzy, a mgliste łzy przysłaniają oczy. Nie chciał nigdy dostrzegać śmierci przyjaciół… czy umiałby ich na to przygotować? Czy byłby w stanie im o tym powiedzieć? Wzdrygnął się, mierząc z własnymi myślami, prawie zapominając o ciele i świecie, otaczającym go wokół. Zasikał pięści w kieszeniach, próbując nie spanikować od tej gonitwy, piętrzącej się bardziej od fal rozlewających się po ostrych skałach pod klifem. Wypuścił powoli powietrze z płuc i pociągnął nosem, aż w końcu odchylił głowę, spoglądając w bezkresne niebo, które miarowo przecinały latające ptaszyska. Mewy? Podobno były duszami zmarłych marynarzy… Czy to już wróżebny znak? Niespiesznie przeniósł spojrzenie na chmury, szukając w nich kształtów, mogących powiedzieć mu cokolwiek więcej. Jednak czy chciał? Wróżbiarstwo było piękne, lecz wszystko wokół mogło mówić o przyszłości, każde źdźbło trawy, każda ptasia lotka, każdy wicher, każde uderzenie fali, każdy dźwięk, każdy krok, każdy oddech. Świat emanował symbolami, lecz tylko nieliczni byli w stanie je rozumieć i przyswajać, odczytując to wszystko w odpowiedni sposób. Czasami nie miał już siły spoglądać na to wszystko, lecz podświadomość robiła to sama, kierując jego intuicją. Wróżył i przepowiadał od zawsze, więc jak mogłoby być inaczej?
Przymknął oczy, aż wróżba spełniła się za jego oczami, którą wyczytał chwilę temu z kłębiastego obłoku. Odwrócił się powoli, odliczając sekundy od tego co miało się zdarzyć – spotkanie z nieznajomą. Przemierzył spojrzeniem po jej sylwetce i twarzy, by po chwili ruszyć w jej kierunku, kilka sekund przed tym, jak jej noga została pochłonięta przez kałużę. Znów się spóźnił, znów był zbyt opieszały. Czy kiedykolwiek nauczy się reagować prędzej na znaki? – Mademoiselle – wyrwało się cicho z jego ust, gdy był już przy niej. Pochwycił ją lekko za ramiona, ratując przed upadkiem. Przycisnął do siebie, odciągając od błota na twardszą część ścieżki, odsuwając się dopiero wtedy gdy był pewien, że będzie mogła ustać sama o własnych siłach. Przemknął dłońmi po smukłych ramionach, zatrzymując się jednak asekuracyjnie w połowie i pochylając się lekko, aby móc spojrzeć w oczy zachwycającej niewiasty. - Ma belle, nic ci się nie stało? – zapytał na wszelki wypadek, a po dłuższej chwili spojrzał w dół na przemoczony trzewik. W pierwszej chwili chciał ofiarować jej własny but, potem wziąć na ręce, aż nareszcie zdał sobie sprawę, że wystarczyło kilka prostych zaklęć, które był w stanie rzucić w każdej minucie. Lecz… czy była czarownicą? Może należała do części społeczeństwa niebędącej obdarzoną magią, jak chociażby Louis? A jeśli bała się czarów tak jak on? Nie, nie mógł więc narażać jej na możliwą panikę. – Wybacz me maniery, jestem Julien.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jak powiedzieć komuś, że umrze jego bliski? Jak przekazać śmierć dziecka? Jeszcze parę dni temu był u państwa Knighton, podrzucając leki z Lecznicy na prośbę swojego najlepszego przyjaciela i teraz spoglądał na przepaść, która niedługo miała sprowadzić na wnuka szczęśliwego małżeństwa śmierć. Dlaczego Kostucha była tak nieubłagana w swych żądzach, aby czynić takie rzeczy? Odbierała kruche życie, które zasługiwało na szczęście i szansę, a on nie mógł nic zrobić, bo nawet najsilniejsze zaklęcia nie mogłyby pomóc w stanie tego drobnego, schorowanego chłopca. Stracił rodziców w wojnie, zostali wymordowani, bo nie byli takiej krwi, jakiej wymagała londyńska socjeta, a teraz… sam miał umrzeć i pozostawić swoich dziadków w rozpaczy, która również mogła przyczynić się do ich kolejnej tragedii. Czasami wolałby nie wiedzieć. Mógłby żyć jak inni w błogiej niewiedzy, pleść swój los bez podpowiedzi. Jednak, czy nie był w jakiś sposób przeznaczony do tego, aby nosić taki ciężar? Całe wychowanie rodziców oraz ten charakter, który szukał wszędzie pozytywów – tylko on był w stanie móc patrzeć poza horyzont zdarzeń i akceptować koleje losu w okrutnej formie?
Ile razy widział cierpienie Alexa, które okazało się później prawdą? Zbyt wiele, a jednak wciąż był przy nim i wierzył, że uda mu się swoim dobrym słowem uratować go… w taki czy inny sposób, ulżyć mu, nawet jeśli widział sytuacje bez wyjścia. Przygotować na najgorsze. Uczuł, jak ciepło wzbiera na jego twarzy, a mgliste łzy przysłaniają oczy. Nie chciał nigdy dostrzegać śmierci przyjaciół… czy umiałby ich na to przygotować? Czy byłby w stanie im o tym powiedzieć? Wzdrygnął się, mierząc z własnymi myślami, prawie zapominając o ciele i świecie, otaczającym go wokół. Zasikał pięści w kieszeniach, próbując nie spanikować od tej gonitwy, piętrzącej się bardziej od fal rozlewających się po ostrych skałach pod klifem. Wypuścił powoli powietrze z płuc i pociągnął nosem, aż w końcu odchylił głowę, spoglądając w bezkresne niebo, które miarowo przecinały latające ptaszyska. Mewy? Podobno były duszami zmarłych marynarzy… Czy to już wróżebny znak? Niespiesznie przeniósł spojrzenie na chmury, szukając w nich kształtów, mogących powiedzieć mu cokolwiek więcej. Jednak czy chciał? Wróżbiarstwo było piękne, lecz wszystko wokół mogło mówić o przyszłości, każde źdźbło trawy, każda ptasia lotka, każdy wicher, każde uderzenie fali, każdy dźwięk, każdy krok, każdy oddech. Świat emanował symbolami, lecz tylko nieliczni byli w stanie je rozumieć i przyswajać, odczytując to wszystko w odpowiedni sposób. Czasami nie miał już siły spoglądać na to wszystko, lecz podświadomość robiła to sama, kierując jego intuicją. Wróżył i przepowiadał od zawsze, więc jak mogłoby być inaczej?
Przymknął oczy, aż wróżba spełniła się za jego oczami, którą wyczytał chwilę temu z kłębiastego obłoku. Odwrócił się powoli, odliczając sekundy od tego co miało się zdarzyć – spotkanie z nieznajomą. Przemierzył spojrzeniem po jej sylwetce i twarzy, by po chwili ruszyć w jej kierunku, kilka sekund przed tym, jak jej noga została pochłonięta przez kałużę. Znów się spóźnił, znów był zbyt opieszały. Czy kiedykolwiek nauczy się reagować prędzej na znaki? – Mademoiselle – wyrwało się cicho z jego ust, gdy był już przy niej. Pochwycił ją lekko za ramiona, ratując przed upadkiem. Przycisnął do siebie, odciągając od błota na twardszą część ścieżki, odsuwając się dopiero wtedy gdy był pewien, że będzie mogła ustać sama o własnych siłach. Przemknął dłońmi po smukłych ramionach, zatrzymując się jednak asekuracyjnie w połowie i pochylając się lekko, aby móc spojrzeć w oczy zachwycającej niewiasty. - Ma belle, nic ci się nie stało? – zapytał na wszelki wypadek, a po dłuższej chwili spojrzał w dół na przemoczony trzewik. W pierwszej chwili chciał ofiarować jej własny but, potem wziąć na ręce, aż nareszcie zdał sobie sprawę, że wystarczyło kilka prostych zaklęć, które był w stanie rzucić w każdej minucie. Lecz… czy była czarownicą? Może należała do części społeczeństwa niebędącej obdarzoną magią, jak chociażby Louis? A jeśli bała się czarów tak jak on? Nie, nie mógł więc narażać jej na możliwą panikę. – Wybacz me maniery, jestem Julien.
[bylobrzydkobedzieladnie]
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Ostatnio zmieniony przez Julien de Lapin dnia 26.02.21 1:36, w całości zmieniany 3 razy
A może jednak się nie spóźnił, a przybył w porę, bo przecież czym był uwięziony trzewik w porównaniu z tym, co właśnie z zadziwieniem przeżywała młoda kobieta. Czy raczej należałoby rzec — względnie młodą? Według wszystkich praw rządzących tym światem Aurora powinna być kobietą przynajmniej zaręczoną, a w najlepszym wypadku powinna mieć męża i dzieci plączące się wokół jej spódnicy.
Wiedziała, że prędzej, czy później jej rodzice poruszą tę kwestię i spróbują wpłynąć na jej niemądre decyzje. Aurora miała bowiem duszę romantyczki, która nie pragnęła od życia nic więcej, jak kochać i być kochaną. Coś, co Lord Carrow być może odebrał jej na zawsze — zbrukał jej naiwną wiarę, że z pomocy miłości, można sięgnąć gwiazd.
Czy mogła bowiem dalej uważać, że ktoś byłby poświęcić dla niej nazwisko i pieniądze? Czy mogła myśleć o sobie w sposób inny, niepełnowartościowy, skoro tym właśnie była dla mężczyzny, którego jeszcze całkiem niedawno uważała za miłość swojego życia.
Czas ponoć leczy wszystkie rany, ale te jej wciąż były otwarte i świeże, babrzące się w nieładny sposób. I przecież zmierzając tutaj, była przekonana, że nic nie jest w stanie ukoić jej bólu, dlatego właśnie chciała mu się oddać bez zapamiętania. Problem pojawił się jednak wraz z silnym uściskiem nieznajomych ramion, z ciepłem bijącym z ciała, do którego została przyciśnięta w geście ratunku. Nawet deszcz nie zmył z niego przyjemnego zapachu szałwii, którą tak lubiła dodawać do swoich eliksirów, czy maści.
Pachniał więc jak bezpieczeństwo, którym się stał. Pachniał jak dom, chociaż znajdowali się pośrodku niczego. Czy był jej sumieniem, gotowym wyzwać ją od nierozsądnych, że przebywa tu sama? A może dotrzymać jej towarzystwa w chwilach ciężkich — podać ramię, otulić zielonym spojrzeniem. A więc był latem — latem, gdy pośród drzew, stopy trzeszczą pękającymi gałązkami, a drzewa wzbite ku niebiosom jej oczu, ciągną się ciemnymi rzęsami.
Twoje oczy mchowym posłaniem, moje niebieskim uniesieniem.
Spotkane przypadkiem letniego dnia, chociaż tak naprawdę otaczała ich październikowa słota. A może nie powinni dać się zwieść? Może to ciepło, które przynajmniej ona czuła, to wcale nie od niego, a dar dla niego i dla niej? Marzenia. Jednak rzeczywistość sprowadzająca ją z przedziwnej gonitwy myśli, okazała się równie zachwycająca.
Jego słowa, chociaż możliwe do zliczenia na palcach jednej dłoni, zaparły dech w jej piersiach, sprawiając, że przez chwilę nie mogła odpowiedzieć nic. Słyszała kiedyś ten język, nawet pojedyncze słówka, wydawało jej się, że umie, ale w tym momencie jak na złość, czuła się jak wiejski obwieś, niezdolny do wypowiedzenia składnego zdania. A przecież słów znała tyle, że niekiedy wydawało jej się, że mówienie to jedyne co jej pozostało — teraz, wszystko wyleciało jej z głowy.
- Panie… - Odparła zakłopotana tym, że mówić nie umie tak pięknie, że patrzeć i pomóc mu też nie umie, zupełnie nie liczył się fakt, że nie był w kłopotach, a jedynie ona swoją niezdarnością zmusiła go do porzucenia miejsca, gdzie stał do tej pory. Aż dziw ją brał, że raptem kilka chwil temu, gotowa była przegnać Cud Pana, a teraz w całym zaaferowaniu, gotowa była prosić, by nigdzie nie szedł, dopóki nie powie kilku słów więcej, nie spojrzy na nią raz jeszcze.
- To tylko but… Proszę nie zaprzątać nim sobie głowy. - Odparła, przypominając sobie, jak to się właściwie stało, że trwała teraz w przedziwnym zawieszeniu. Czy ważny był teraz but, gdy właśnie po raz pierwszy od dawna udało jej się zapomnieć o Aresie? Co takiego sprawiło w jej głowie takie zamieszanie, że nie mogła nawet spieniężyć swych myśli, za złote słowa, a jedynie drobne słówka i ciężkie oddechy, unosiły się parą spomiędzy jej warg.
W zawstydzeniu obserwowała ten zmarznięty październikiem obłoczek, który miał więcej śmiałości od niej, by muskać jego usta, policzki.
- Julien… - Posmakowała jego imienia szeptem, lekko przestraszona, że zbruka je swoim barbarzyńskim akcentem. - Co tutaj robisz Julien…? Zmokłeś cały… - Powiedziała w trosce, jakby nie stała w jego ramionach, a jej dłonie nie dotykały lekko jego torsu, jakby szukały wciąż oparcia. Bo do cholery świat gnał naprzód — pchnięty niespodziewanym błotnym ślizgiem, wyrwał do przodu. Kto wie, kiedy wyhamuje, narażając ją na upadek. - Na imię mi Aurora… - Dodała wreszcie, a natura, jakby chcąc poprzeć jej słowa, przecięła pojedynczą błyskawicą atramentowe, ciemne niebo. Jutrzenka pokonywała ciemność. Przynajmniej powinna, bo cóż bowiem zrobić, gdy ciemność zapadała w niej? Czy nie właśnie mchowe spojrzenie lata mogło sprawić, że uśmiechnie się, jak teraz, gdy czuła pod dłonią mierzone okalających ich sztormem, uderzenia serca?
Wiedziała, że prędzej, czy później jej rodzice poruszą tę kwestię i spróbują wpłynąć na jej niemądre decyzje. Aurora miała bowiem duszę romantyczki, która nie pragnęła od życia nic więcej, jak kochać i być kochaną. Coś, co Lord Carrow być może odebrał jej na zawsze — zbrukał jej naiwną wiarę, że z pomocy miłości, można sięgnąć gwiazd.
Czy mogła bowiem dalej uważać, że ktoś byłby poświęcić dla niej nazwisko i pieniądze? Czy mogła myśleć o sobie w sposób inny, niepełnowartościowy, skoro tym właśnie była dla mężczyzny, którego jeszcze całkiem niedawno uważała za miłość swojego życia.
Czas ponoć leczy wszystkie rany, ale te jej wciąż były otwarte i świeże, babrzące się w nieładny sposób. I przecież zmierzając tutaj, była przekonana, że nic nie jest w stanie ukoić jej bólu, dlatego właśnie chciała mu się oddać bez zapamiętania. Problem pojawił się jednak wraz z silnym uściskiem nieznajomych ramion, z ciepłem bijącym z ciała, do którego została przyciśnięta w geście ratunku. Nawet deszcz nie zmył z niego przyjemnego zapachu szałwii, którą tak lubiła dodawać do swoich eliksirów, czy maści.
Pachniał więc jak bezpieczeństwo, którym się stał. Pachniał jak dom, chociaż znajdowali się pośrodku niczego. Czy był jej sumieniem, gotowym wyzwać ją od nierozsądnych, że przebywa tu sama? A może dotrzymać jej towarzystwa w chwilach ciężkich — podać ramię, otulić zielonym spojrzeniem. A więc był latem — latem, gdy pośród drzew, stopy trzeszczą pękającymi gałązkami, a drzewa wzbite ku niebiosom jej oczu, ciągną się ciemnymi rzęsami.
Twoje oczy mchowym posłaniem, moje niebieskim uniesieniem.
Spotkane przypadkiem letniego dnia, chociaż tak naprawdę otaczała ich październikowa słota. A może nie powinni dać się zwieść? Może to ciepło, które przynajmniej ona czuła, to wcale nie od niego, a dar dla niego i dla niej? Marzenia. Jednak rzeczywistość sprowadzająca ją z przedziwnej gonitwy myśli, okazała się równie zachwycająca.
Jego słowa, chociaż możliwe do zliczenia na palcach jednej dłoni, zaparły dech w jej piersiach, sprawiając, że przez chwilę nie mogła odpowiedzieć nic. Słyszała kiedyś ten język, nawet pojedyncze słówka, wydawało jej się, że umie, ale w tym momencie jak na złość, czuła się jak wiejski obwieś, niezdolny do wypowiedzenia składnego zdania. A przecież słów znała tyle, że niekiedy wydawało jej się, że mówienie to jedyne co jej pozostało — teraz, wszystko wyleciało jej z głowy.
- Panie… - Odparła zakłopotana tym, że mówić nie umie tak pięknie, że patrzeć i pomóc mu też nie umie, zupełnie nie liczył się fakt, że nie był w kłopotach, a jedynie ona swoją niezdarnością zmusiła go do porzucenia miejsca, gdzie stał do tej pory. Aż dziw ją brał, że raptem kilka chwil temu, gotowa była przegnać Cud Pana, a teraz w całym zaaferowaniu, gotowa była prosić, by nigdzie nie szedł, dopóki nie powie kilku słów więcej, nie spojrzy na nią raz jeszcze.
- To tylko but… Proszę nie zaprzątać nim sobie głowy. - Odparła, przypominając sobie, jak to się właściwie stało, że trwała teraz w przedziwnym zawieszeniu. Czy ważny był teraz but, gdy właśnie po raz pierwszy od dawna udało jej się zapomnieć o Aresie? Co takiego sprawiło w jej głowie takie zamieszanie, że nie mogła nawet spieniężyć swych myśli, za złote słowa, a jedynie drobne słówka i ciężkie oddechy, unosiły się parą spomiędzy jej warg.
W zawstydzeniu obserwowała ten zmarznięty październikiem obłoczek, który miał więcej śmiałości od niej, by muskać jego usta, policzki.
- Julien… - Posmakowała jego imienia szeptem, lekko przestraszona, że zbruka je swoim barbarzyńskim akcentem. - Co tutaj robisz Julien…? Zmokłeś cały… - Powiedziała w trosce, jakby nie stała w jego ramionach, a jej dłonie nie dotykały lekko jego torsu, jakby szukały wciąż oparcia. Bo do cholery świat gnał naprzód — pchnięty niespodziewanym błotnym ślizgiem, wyrwał do przodu. Kto wie, kiedy wyhamuje, narażając ją na upadek. - Na imię mi Aurora… - Dodała wreszcie, a natura, jakby chcąc poprzeć jej słowa, przecięła pojedynczą błyskawicą atramentowe, ciemne niebo. Jutrzenka pokonywała ciemność. Przynajmniej powinna, bo cóż bowiem zrobić, gdy ciemność zapadała w niej? Czy nie właśnie mchowe spojrzenie lata mogło sprawić, że uśmiechnie się, jak teraz, gdy czuła pod dłonią mierzone okalających ich sztormem, uderzenia serca?
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Instynktowny odruch ratunku, tak naturalny i niezmącony żadną inną potrzebą. Chciał tylko jej pomóc, nie oczekiwał więcej, a dostał błogostan pisarski, gdy tylko dostrzegł niewinność i urok jej czarownej aury.
Biegłem nieświadom tragedii jej duszy,
Chcąc złapać w ramiona, nim się skruszy.
– Nie jestem panem – zaśmiał się błogo pod nosem, niewinnie, może nawet z lekkim rumieńcem zawstydzenia. Niefrasobliwie przemknął palcami po policzku dziewczęcia, odgarniając zbłąkany lok z jej lica, aby założyć go za jej ucho. Wyglądała niczym strapiona wróżka, której skrzydełka umknęły po drodze, zaledwie ich wspomnienie rysowało się w harmonijnych rysach twarzy, złudnie wodzących po ideale w wyobrażeniach młodzieńca.
To lico skąpane w mglistym powiewie,
Oddechem czule otulone przez knieje.
Mogła być muzą, a właściwie już nią była, gdy tylko szum wróżebnych liście zaanonsował jej przybycie w kostrzewie. Które jednak imię miała przybrać? Wszak przecież poeta nigdy nie był Apollem w dosłownym znaczeniu tego miana, a muzy zmienne były, jak ich uczucia i barwne myśli, którymi otulić go mogły w trakcie dni bezpłodnych, gdy potrzebował twórczego paliwa. Raz tragedia, raz komedia, innym razem liryka, historia i pieśń miłosna, której z trudem odmówić było uroku. Którą z nich dziś jesteś?
Trzewik zbroczony tragedią słoty,
Zaś w tle ryczą Zeusowe grzmoty.
– To nigdy nie jest tylko but, Mademoiselle – zauważył, a w jego głosie tliło się coś, co mogło świadczyć, że chciał tym zapytać o więcej. Dlaczego tak się wydarzyło i co ją trapiło? Lecz nie pytał, zaledwie spoglądał nieśmiałym spojrzeniem. W głowie wirowała mu poezja, której powstrzymać nie mógł, a serce rwać się chciało do pisarskiego nawiedzenia, lecz pióra było mu brak, a i pergaminu w tejże chwili nie posiadał. Musiał więc chwytać ją we wspomnienia; chwytać siecią splecioną z babiego lata, by nie uszkodzić tych skrzydeł godnych motylej królowej, zaszczycającej go swą obecnością.
Kącik ust wzniósł się ku górze na dźwięk własnego miana, wirującego w obłokach dziewczęcego oddechu. Lekkim spojrzeniem zsunął się z jej tęczówek na pełne usta, jakby licząc, że zdąży spostrzec jaki kształt przybierają, wymawiając jego imię. Lecz prędko wrócił do błękitnych fal oczu, szumiących oddalonym oceanem. – Potrzebowałem pomyśleć – odpowiedział, przyznając się bez większego trudu. Każdy czasem potrzebował tej chwili w naturze, która ułożyłaby rozbiegane w szale zawirowań życiowych myśli. Dlaczego miałby więc kłamać w tej kwestii? Zresztą kłamstwa były tak bezsensownym czynem, miażdżącym rzeczywistość budowaną przez tak wielu wspaniałych ludzi. Sól w oku społeczeństwa, doprowadzająca do podrażnienia tej wrażliwej machiny połączeń międzyludzkich. Gdyby opierać świat zaledwie na prawdzie czy wszystko nie byłoby prostsze? A może te naiwne myśli były zgubne, wszak i tak znajdzie się ktoś, kto postąpi wbrew zasadom, zniszczy ład i porządek. Czy sam taki nie był? W jakimś sensie dla innej strony konfliktu, wyznającej zupełnie inne wartości, on był solą w oku, on był tym burzącym utopijną rzeczywistość elementem i nie potrzebował do tego kłamstwa. Jakże dziwny był świat i jak ciężko było znaleźć odpowiednie rozwiązanie problemów go trawiących.
Błyskawice rozjaśniła niebo, a grzmot wydawał się otoczyć ich oboje niepokojem, popychającym do ucieczki z urwiska – choć może nie najkrótszą drogą. Imię urokliwej, młodej kobiety zadzwoniło w jego umyśle, lecz nie powtórzył go z uwagi na okoliczności. Wówczas gdzieś nieopodal przemknął młody aetonan, a wtedy w głowie Francuza zalśnił fakt, że przecież musiała być to czarownica, a park wydzielono dla magicznych i niemagicznych. – Auroro, pozwolisz? – zapytał wyciągają ostrożnie drewno berchemi. Skierowawszy koniec różdżki na trzewik dziewczęcia, w prostym geście osuszył bucik, lecz ten wciąż pozostał niestety ubłocony. Zaraz potem niewerbalna inkantacja Caelum, otoczyła dwójkę, chroniąc przed tym co przynieść miały niebiosa. Gdy był pewien, że zastosował środki zapobiegawcze, które uznał za stosowne, odchrząknął nieznacznie, zatapiając zielony las oczu w morskiej toni jej spojrzenia. – Ma belle, a czego szukasz na klifie w tak niesforną pogodę? – zaciekawił się, chociaż ton miał z lekka nieśmiały. Jednocześnie wystawił w jej kierunku ramię i oferując tym samym wsparcie, aby udać się bliżej krawędzi czeluści wołającej do skoku rozpaczy. Nie odradzał jej, aby stąd odeszli, nawet jeśli zbliżał się sztorm – mieli te kilka minut, a potem będą mogli się teleportować, jeśli pioruny zbyt blisko zatańczą.
Biegłem nieświadom tragedii jej duszy,
Chcąc złapać w ramiona, nim się skruszy.
– Nie jestem panem – zaśmiał się błogo pod nosem, niewinnie, może nawet z lekkim rumieńcem zawstydzenia. Niefrasobliwie przemknął palcami po policzku dziewczęcia, odgarniając zbłąkany lok z jej lica, aby założyć go za jej ucho. Wyglądała niczym strapiona wróżka, której skrzydełka umknęły po drodze, zaledwie ich wspomnienie rysowało się w harmonijnych rysach twarzy, złudnie wodzących po ideale w wyobrażeniach młodzieńca.
To lico skąpane w mglistym powiewie,
Oddechem czule otulone przez knieje.
Mogła być muzą, a właściwie już nią była, gdy tylko szum wróżebnych liście zaanonsował jej przybycie w kostrzewie. Które jednak imię miała przybrać? Wszak przecież poeta nigdy nie był Apollem w dosłownym znaczeniu tego miana, a muzy zmienne były, jak ich uczucia i barwne myśli, którymi otulić go mogły w trakcie dni bezpłodnych, gdy potrzebował twórczego paliwa. Raz tragedia, raz komedia, innym razem liryka, historia i pieśń miłosna, której z trudem odmówić było uroku. Którą z nich dziś jesteś?
Trzewik zbroczony tragedią słoty,
Zaś w tle ryczą Zeusowe grzmoty.
– To nigdy nie jest tylko but, Mademoiselle – zauważył, a w jego głosie tliło się coś, co mogło świadczyć, że chciał tym zapytać o więcej. Dlaczego tak się wydarzyło i co ją trapiło? Lecz nie pytał, zaledwie spoglądał nieśmiałym spojrzeniem. W głowie wirowała mu poezja, której powstrzymać nie mógł, a serce rwać się chciało do pisarskiego nawiedzenia, lecz pióra było mu brak, a i pergaminu w tejże chwili nie posiadał. Musiał więc chwytać ją we wspomnienia; chwytać siecią splecioną z babiego lata, by nie uszkodzić tych skrzydeł godnych motylej królowej, zaszczycającej go swą obecnością.
Kącik ust wzniósł się ku górze na dźwięk własnego miana, wirującego w obłokach dziewczęcego oddechu. Lekkim spojrzeniem zsunął się z jej tęczówek na pełne usta, jakby licząc, że zdąży spostrzec jaki kształt przybierają, wymawiając jego imię. Lecz prędko wrócił do błękitnych fal oczu, szumiących oddalonym oceanem. – Potrzebowałem pomyśleć – odpowiedział, przyznając się bez większego trudu. Każdy czasem potrzebował tej chwili w naturze, która ułożyłaby rozbiegane w szale zawirowań życiowych myśli. Dlaczego miałby więc kłamać w tej kwestii? Zresztą kłamstwa były tak bezsensownym czynem, miażdżącym rzeczywistość budowaną przez tak wielu wspaniałych ludzi. Sól w oku społeczeństwa, doprowadzająca do podrażnienia tej wrażliwej machiny połączeń międzyludzkich. Gdyby opierać świat zaledwie na prawdzie czy wszystko nie byłoby prostsze? A może te naiwne myśli były zgubne, wszak i tak znajdzie się ktoś, kto postąpi wbrew zasadom, zniszczy ład i porządek. Czy sam taki nie był? W jakimś sensie dla innej strony konfliktu, wyznającej zupełnie inne wartości, on był solą w oku, on był tym burzącym utopijną rzeczywistość elementem i nie potrzebował do tego kłamstwa. Jakże dziwny był świat i jak ciężko było znaleźć odpowiednie rozwiązanie problemów go trawiących.
Błyskawice rozjaśniła niebo, a grzmot wydawał się otoczyć ich oboje niepokojem, popychającym do ucieczki z urwiska – choć może nie najkrótszą drogą. Imię urokliwej, młodej kobiety zadzwoniło w jego umyśle, lecz nie powtórzył go z uwagi na okoliczności. Wówczas gdzieś nieopodal przemknął młody aetonan, a wtedy w głowie Francuza zalśnił fakt, że przecież musiała być to czarownica, a park wydzielono dla magicznych i niemagicznych. – Auroro, pozwolisz? – zapytał wyciągają ostrożnie drewno berchemi. Skierowawszy koniec różdżki na trzewik dziewczęcia, w prostym geście osuszył bucik, lecz ten wciąż pozostał niestety ubłocony. Zaraz potem niewerbalna inkantacja Caelum, otoczyła dwójkę, chroniąc przed tym co przynieść miały niebiosa. Gdy był pewien, że zastosował środki zapobiegawcze, które uznał za stosowne, odchrząknął nieznacznie, zatapiając zielony las oczu w morskiej toni jej spojrzenia. – Ma belle, a czego szukasz na klifie w tak niesforną pogodę? – zaciekawił się, chociaż ton miał z lekka nieśmiały. Jednocześnie wystawił w jej kierunku ramię i oferując tym samym wsparcie, aby udać się bliżej krawędzi czeluści wołającej do skoku rozpaczy. Nie odradzał jej, aby stąd odeszli, nawet jeśli zbliżał się sztorm – mieli te kilka minut, a potem będą mogli się teleportować, jeśli pioruny zbyt blisko zatańczą.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Te drobne krople padającego deszczu były jakby uderzeniami bożych opuszków o wszystko, co żywe. Wszystko wokół nich grało i oni jakby niesienie tą melodią tańczyli słowami, spojrzeniami… Właśnie… Te spojrzenia. Nikt nigdy nie patrzył na nią w ten sposób, jakby właśnie zachłysnął się świeżym powietrzem, po miesiącach przebywaniu w zakurzonym strychu.
A może Aurora, w nieznanej dotąd sobie chwili próżności tylko tak sądziła? Bo przecież trzeba mieć pewną czelność, żeby uznać, że ten o oczach, jak wiosenne łąki miałby patrzeć na nią w sposób wyjątkowy. Kto jednak nie chciałby takiej chwili, jak ta właśnie, przeznaczonej, a może nawet istniejącej tylko w ich głowie… chociaż zakładając to, również była optymistyczna.
Co, jeśli… Co, jeśli to było tylko w jej głowie?
Czy to byłoby naprawdę takie złe?
Każda kropla, uderzając w fakturę lub strukturę wydawała inny dźwięk, który w umyśle dziewczyny, a w zasadzie młodej kobiety już, tworzył przedziwną kompozycję. I zawsze sama siebie zaskakiwała miejscem, gdzie chciała tego dnia słuchać muzyki kropel z wizualizacją pięknego umysłu. Nim zdążyła się znów odezwać, dzwonki i dźwięki pianin zaczęły dotykać liści, traw i tafli jeziora. Burzowe chmury nadciągnęły, a ona jakby na przekór temu uśmiechnęła się, bo jak w takich chwilach się smucić?
Jak bardzo tanim tekstem byłoby stwierdzenie, że z miejsca stał się dla niej panem żywiołów — targał wiatrem, rosił deszczem, palił spojrzeniem…
W jego ramionach przestąpiła z nogi na nogę, jakby nie mogąc się zdecydować, czy sama jest w stanie utrzymać równowagę, czy może wręcz przeciwnie potrzebowała go, by stać, by trzymać w pionie nie tylko siebie, ale i swoje życie, które legło niemal w gruzach.
Niepotrzebnie się martwiła — on wiedział, jak zaradzić wszystkim troskom, jak ulżyć kłopotom, jak uwolnić od zmartwień tak wielkich, jak przebywanie na klifie w środku burzy, ale też, jak oczyścić bucik z błota.
Przyglądała się, jak ujmuje w dłoń swoją różdżkę. Jak zwinnym ruchem oczyszcza jej trzewik. Wszystko działo się w okamgnieniu, chociaż jednocześnie, gdy ciemne chmury toczyły się nad ich głowami, można było mieć wrażenie, że całe to spotkanie ciągnie się od początku świata. Jakby kreacja tej chwili potrzebna była po to, by ziemia pędziła swoim tempem.
Potrzebował pomyśleć — och, to jak ona. Czyżby tylko w takich miejscach umiał odnaleźć spokój ciała na tyle, by umysł mógł odnaleźć dobre dla siebie ścieżki.
- Mam nadzieję, że myśli te były przyjemne… Chociaż… - Rozejrzała się.
Wiatr szargał wszelkie trawy i krzewy, a gniewnie gonione fale w dole sprawiały, że nie była pewna, czy w takich okolicznościach można myśleć o umajonych łąkach, czy świątecznych kominkach.
Była to jednak przecież myśl zupełnie nieprawdziwa — przecież stojąc tu przy nim myśli, miała jedynie czułe i jasne.
- Czy ty Julien, miałeś tak kiedyś, że nie wiesz dlaczego, ale koniecznością danej chwili jest odnalezienie w konkretnym miejscu, jakby wołało cię, a ty nie masz siły, a może nawet nie chcesz walczyć z tym nawoływaniem? - Spytała, zerkając gdzieś ponad jego ramieniem w stronę bezkresnego błękitu.
Bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać?
Och ileż smutnej prawdy zawartej było w tym krótkim zdaniu… Ileż dni i nocy czekała Aurora na powrót ukochanego, licząc, że ten się opamięta. Że na nic mu będę tytuły wszelki, na nic mu będą pieniądze, skoro będą mieli siebie.
Myliła się. Grubo się myliła, a jej ukochany stał się zaczynem łez, przyczyną bezsenności, źródłem samotnych koszmarów.
- To jak syreni śpiew… Tragiczny i smutny. Ale myślałam, że dla takich jak ja, na krańcach świata, bywa nadzieja. - Powiedziała, spoglądając znów na jego twarz. - Czy znalazłeś tu to, czego szukałeś? - Spytała bardziej tchnieniem niż słowami. Bardziej tym, że chciałaby, chociaż on pośród symfonii padających kropel i przeciągniętych złotem grzmotów. - Julien… Muszę coś wyznać… - Powiedziała, jakby wciąż się nieco bojąc wyznać to, co chciały mówić usta, chociaż przecież nikt jej nie zmuszał do rozmów. - Nie jestem pewna, czy jesteś prawdziwy… Czy gdybyś był zwidem… snem na jawie… mógłbyś mi o tym powiedzieć?
A może Aurora, w nieznanej dotąd sobie chwili próżności tylko tak sądziła? Bo przecież trzeba mieć pewną czelność, żeby uznać, że ten o oczach, jak wiosenne łąki miałby patrzeć na nią w sposób wyjątkowy. Kto jednak nie chciałby takiej chwili, jak ta właśnie, przeznaczonej, a może nawet istniejącej tylko w ich głowie… chociaż zakładając to, również była optymistyczna.
Co, jeśli… Co, jeśli to było tylko w jej głowie?
Czy to byłoby naprawdę takie złe?
Każda kropla, uderzając w fakturę lub strukturę wydawała inny dźwięk, który w umyśle dziewczyny, a w zasadzie młodej kobiety już, tworzył przedziwną kompozycję. I zawsze sama siebie zaskakiwała miejscem, gdzie chciała tego dnia słuchać muzyki kropel z wizualizacją pięknego umysłu. Nim zdążyła się znów odezwać, dzwonki i dźwięki pianin zaczęły dotykać liści, traw i tafli jeziora. Burzowe chmury nadciągnęły, a ona jakby na przekór temu uśmiechnęła się, bo jak w takich chwilach się smucić?
Jak bardzo tanim tekstem byłoby stwierdzenie, że z miejsca stał się dla niej panem żywiołów — targał wiatrem, rosił deszczem, palił spojrzeniem…
W jego ramionach przestąpiła z nogi na nogę, jakby nie mogąc się zdecydować, czy sama jest w stanie utrzymać równowagę, czy może wręcz przeciwnie potrzebowała go, by stać, by trzymać w pionie nie tylko siebie, ale i swoje życie, które legło niemal w gruzach.
Niepotrzebnie się martwiła — on wiedział, jak zaradzić wszystkim troskom, jak ulżyć kłopotom, jak uwolnić od zmartwień tak wielkich, jak przebywanie na klifie w środku burzy, ale też, jak oczyścić bucik z błota.
Przyglądała się, jak ujmuje w dłoń swoją różdżkę. Jak zwinnym ruchem oczyszcza jej trzewik. Wszystko działo się w okamgnieniu, chociaż jednocześnie, gdy ciemne chmury toczyły się nad ich głowami, można było mieć wrażenie, że całe to spotkanie ciągnie się od początku świata. Jakby kreacja tej chwili potrzebna była po to, by ziemia pędziła swoim tempem.
Potrzebował pomyśleć — och, to jak ona. Czyżby tylko w takich miejscach umiał odnaleźć spokój ciała na tyle, by umysł mógł odnaleźć dobre dla siebie ścieżki.
- Mam nadzieję, że myśli te były przyjemne… Chociaż… - Rozejrzała się.
Wiatr szargał wszelkie trawy i krzewy, a gniewnie gonione fale w dole sprawiały, że nie była pewna, czy w takich okolicznościach można myśleć o umajonych łąkach, czy świątecznych kominkach.
Była to jednak przecież myśl zupełnie nieprawdziwa — przecież stojąc tu przy nim myśli, miała jedynie czułe i jasne.
- Czy ty Julien, miałeś tak kiedyś, że nie wiesz dlaczego, ale koniecznością danej chwili jest odnalezienie w konkretnym miejscu, jakby wołało cię, a ty nie masz siły, a może nawet nie chcesz walczyć z tym nawoływaniem? - Spytała, zerkając gdzieś ponad jego ramieniem w stronę bezkresnego błękitu.
Bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać?
Och ileż smutnej prawdy zawartej było w tym krótkim zdaniu… Ileż dni i nocy czekała Aurora na powrót ukochanego, licząc, że ten się opamięta. Że na nic mu będę tytuły wszelki, na nic mu będą pieniądze, skoro będą mieli siebie.
Myliła się. Grubo się myliła, a jej ukochany stał się zaczynem łez, przyczyną bezsenności, źródłem samotnych koszmarów.
- To jak syreni śpiew… Tragiczny i smutny. Ale myślałam, że dla takich jak ja, na krańcach świata, bywa nadzieja. - Powiedziała, spoglądając znów na jego twarz. - Czy znalazłeś tu to, czego szukałeś? - Spytała bardziej tchnieniem niż słowami. Bardziej tym, że chciałaby, chociaż on pośród symfonii padających kropel i przeciągniętych złotem grzmotów. - Julien… Muszę coś wyznać… - Powiedziała, jakby wciąż się nieco bojąc wyznać to, co chciały mówić usta, chociaż przecież nikt jej nie zmuszał do rozmów. - Nie jestem pewna, czy jesteś prawdziwy… Czy gdybyś był zwidem… snem na jawie… mógłbyś mi o tym powiedzieć?
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słysząc jej słowa, zadrżał widocznie, a skąpane zielenią oczy zeszkliły się nieznacznie delikatną mgłą wzruszenia. Nawet nie wiedziała, jak silnie dotykała jego wnętrza, wyrzekając swe mądrości, odkrywając problem, który przyciskał młodzieńca niemal z każdej strony. Westchnienie uleciało z rozchylonych ust, a on próbował poskładać mętlik w głowie, jaki ona raczyła zapoczątkować pozornie niewinnym pytaniem. – Myślę, że do każdego czasem śpiewa taki głos – przyznał, rozważając, jak wybrzmiewała jego pokusa. – Auroro, nadzieja tli się zawsze. Bywa, że nie potrafimy jej dostrzec przez opończę ciemności spowijające nasz wzrok, lecz wierz mi… nadzieja tam jest, najczęściej bliżej niż sądzimy – wyjawił, a potem wciągnął powoli powietrze, rozważając, jak odpowiedzieć na kolejne pytanie. – Jeszcze nie wiem, czy znalazłem – przyznał, intensywnie wpatrując się w odnaleziony błękit spojrzenia nowo poznanej urokliwej czarownicy. Ciężar serca narastał, gdy odczuwał tę dziwną atmosferę, gęstniejącą w powietrzu tańczącym po klifie. Ostatecznie uśmiechnął się delikatnie, słysząc jej stwierdzenie. – Kto wie, czym jestem? Może moja świadomość wcale nie jest prawdziwa i choć myślę, czuję, istnieję… tak okazać się za mrugnięciem oka może, że byłem tylko dla ciebie – przyznał, zastanawiając się nad istotą rzeczy, celem ich spotkania. Może cały jego żywot miał sprowadzić się tylko do tej chwili, aby był zaledwie widziadłem dla panny wcześniej nieznanej? Czy cała historia, którą niósł ze sobą na barkach, mogła być ułudą? Spojrzał więc na swe dłonie, potem ramiona i znów w dół, na trzewiki zatopione leciutko w ziemi. Przecież rzeczywistość wydawała się napierać na niego w takiej sile, więc jak mógł zwątpić w swe istnienie? A państwo Knighton i ich wnuk? Oni również byli realni i to im miał pomóc. – Nie wiem, Auroro. Stawiłaś nad moim trwaniem znak zapytania. Poddałaś wątpliwości egzystencję, której już pewien nie jestem – westchnął, odwracając spojrzenie na kłębiące się gęściej chmury. Czyż to nie wymagało kolejnej twórczej finezji? Jak jej słowa i pytania bajecznie działały na wrażliwy umysł czarodzieja, zdolny pochwycić ten okruszek rzucony przez pełne wargi, na rzecz stworzenia z niego nasionka, które miało zakwitnąć inspiracją. – Chciałbym cię zapewnić, że jestem prawdziwy, lecz zasiałaś we mnie zwątpienie – dodał, przymykając na chwilę powieki i odchylając głowę w tył. – Chciałbym bardzo wiele… – szepnął, pozostawiając te słowa dla wiatru, który otulił chłodem policzki i powieki, dając tym samym złudne poczucie realności. Uśmiechnął się półgębkiem i zwinnym ruchem ujął Aurorę za dłoń, by pociągnąć ją bliżej krańca klifu. Barierka odgradzająca ich od przepaści zadrżała, od uderzenia wiatru, zaś on lekko i frywolnie postanowił stanąć za Aurorą, biorąc jej dłonie i wznosząc ramiona do góry. – Zamknij oczy i weź głęboki oddech. Weź te kilka oddechów, bardzo powoli, a potem otwórz oczy i spójrz przed siebie, na realny świat. Na ten bezmiar oceanu, który możesz dostrzec, wszak jesteś tu. Żyjesz. Oddychasz. Dostaliśmy dar życia, Auroro i trzeba go szanować, wszak… może być tak, że mamy tylko to jedno życie. Jedno jedyne, które pozostanie niezastąpione, a jeśli mamy je potem przeżywać przez wieczność, to warto ubogacać je w takie chwile – mówił cicho, nachylony do jej ucha. Już dawno schował różdżkę, a zaklęcie chroniące przed deszczem zniknęło. Krople uderzały czubki ich głów, lecz o to mu w tej chwili chodziło. – Realni czy nie… Auroro, czujemy i jest to dla nas realne. Bierzemy oddechy – wziął głęboki oddech. – I do naszych nozdrzy dociera ten słony zapach wody, słyszymy szum fal bijących się ze strzelistymi skałami. Grzmoty wygrywają w oddali, a gromkie uderzenia wydają się przenikać pod skórą delikatnym mrowieniem – prawił dalej, aż wreszcie opuścił ramiona i przeszedł na bok, by oprzeć się o barierkę łokciami, zawieszając spojrzenie w oddali. – Jakoś istniejemy tu oboje, nawet gdybyśmy byli własnymi zwidami. Może jesteś moją ułudą, a ja twoją? – zapytał dosyć smutno, by zaraz potem uśmiechnąć się i zwiesić głowę bezwładnie. Chłodne krople deszczu skapnęły kilkakrotnie za kołnierz, wyrysowując pod płaszczem własne ścieżki po skórze. – Malujemy obraz naszej rzeczywistości, starając się tak pieczołowicie dobierać kolory, że zatracamy frywolność ruchów – kontynuował. – Nie trać swojej wolności, Auroro i nie porzucaj tego dzieła – wymruczał smutno, podnosząc spojrzenie najpierw na horyzont, a potem na młodą czarownicę. Była zagubiona, tak bardzo odrealniona we własnej głowie i smutku, jaki jawił się wylewać z każdego wróżebnego symbolu wokół jej osoby.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Słone powietrze wdzierało się w nią bezwstydnie, gdy posłuszna jego słowom poddała się magii chwili. Gdy unosił jej ramiona w geście tak niezwykle frywolnym, a jednocześnie niezwykle intymnym, miała wrażenie, że jest tak lekka, jakby rzeczywiście mogła nie istnieć… Jego szept w pewnym momencie stał się jednością z wiatrem, łaskocząc płatki jej uszu. I naprawdę zwątpiła w jego istnienie… Był wiatrem, był oddechem, był tchem zapartym w piersiach.
- Julien… - Zaczęła, chociaż przez moment wydawało jej się, że nie mówi nic. A jedynie oddaje pocałunki wiatru… czyli jemu. Zawstydziła się więc w tej zuchwałej i niefrasobliwej chwili, gdy miała pocałować jego imię. - Julien, jeśli jesteś jedynie zjawą w mojej głowie, to chciałabym móc w chwilach trudnych i złych, przywoływać cię… - Wiedziała, że wtedy wszystkie jej zmartwienia odeszłyby precz… Że byłaby wolna, tak jak teraz, gdy świat wokół zaczynał się i kończył przy drewnianej barierce… I jego ciele przytulonym do jej ciała przez tę krótką chwilę wieczności.
Czy żyli?
A może sami sobie, w godzinie próby i potrzeby, wyobrazili byt podobny do nich samym, z jednoczesną różnicą taką, jak tylko mogła łączyć dwa pradawne istnienia. Bo teraz mogło się wydawać, że przecież zawsze miało tak być. Tylko ona i on na krańcu świata.
Barierka, trzeszcząc złowrogo, przypomniała jej niespodziewanie, że chociaż w nieco nierealnej sytuacji, to jednak żyje, to jednak oddycha… Oddycha i czuje się przedziwnie onieśmielona… Jakby nie tylko deszcz się wzmagał, ale i jej przedziwne, zupełnie nowe pragnienia. Poznać świat, poznać jego…
Ale czy poznanie go, nie wiązałoby się z tym, że straciłoby swoją magię? Z drugiej jednak strony, czy jako czarodzieje, mogli zrozumieć takie pojęcie.
Wiatr zadął, unosząc jej włosy na krótką chwilę, żeby targnąć nimi, jak jej sercem. Mocno, żarłocznie, targając wszystkim wokół.
A może nie był to wiatr, a dziki ptak, który trzepotał niewidzialnymi skrzydłami? I w świecie i w duszy budził trwogę.
- Boje się. - Powiedziała, gdy odsunął się, stając samemu przy barierce, która przecież jeszcze chwilę temu, trzeszczała, grożąc im… Nagły chłód, gdy się odsunął, przeszył jej ciało. Czy tak już będzie zawsze? Bez jej dobrego ducha, przy jej boku? - Boje się, że nic w życiu nie będzie już tak piękne, jak ta chwila. - Bo jakimś cudem w tym momencie nie umiała sobie przypomnieć nic równie pięknego.
Z jakiegoś powodu, przyszło jej do głowy skojarzenie z dementorem. Że przecież wysysa on szczęście. Ale tyle ile było ono podobne, tak samo było różne. Jak coś mogło być jednocześnie jednakie i różne? To jakby Patronus mógł mieć moc dementora. Nic innego nie miało takiej mocy.
- Nie chce stracić wolności, teraz, jak poczułam, jak ona może prawdziwie smakować… - Wolność smakowała słonym powietrzem, końcówkami słów, które spijała jak nektar z jego ust.
Przez chwilę trwała w bezruchu, jakby nie widząc, co dalej mogłaby na to powiedzieć, ale wtedy… wtedy postąpiła jeden jeszcze krok. Skorzystała z tego, że oparty o barierkę był nieco niższy i stając trochę z boku, a trochę z tyłu, wyciągnęła dłonie ku jego twarzy i przesłoniła oczy.
- Czy czujesz się teraz zniewolony? Czy moim dotykiem odebrałam ci coś, co mogłeś uznać za coś oczywistego? Rodzimy się przekonani, że nasze zmysły są nam darowane, a bez nich błądzimy... - Przysunęła się bliżej, by teraz ona mogła szepnąć mu niemal wprost do ucha, słowami w przedziwny sposób jakoś budując ciszę.
- Ale twój słuch… słuch jest ci podarowany na nowo… i czujesz? Czujesz, jak pachną krople deszczu na drewnie? W przyrodzie nic nie ginie Julien… - Niespiesznie zabrała dłonie, ale nie przestała szeptać. - Jeśli ktoś odbierze ci wolność, to musisz zobaczyć, co nowego podarował ci los… Może dzięki tej sytuacji odzyskasz to, co utraciłeś… Chociaż pewne rodzaje zniewolenia, są warte tego, by w nie popaść. - Cofnęła się o malutki kroczek. - Wiele mnie uczysz, samą swoją obecnością… Chyba nie starczy mi słów, żebym wyraziła ci, jak bardzo jestem ci wdzięczna.
- Julien… - Zaczęła, chociaż przez moment wydawało jej się, że nie mówi nic. A jedynie oddaje pocałunki wiatru… czyli jemu. Zawstydziła się więc w tej zuchwałej i niefrasobliwej chwili, gdy miała pocałować jego imię. - Julien, jeśli jesteś jedynie zjawą w mojej głowie, to chciałabym móc w chwilach trudnych i złych, przywoływać cię… - Wiedziała, że wtedy wszystkie jej zmartwienia odeszłyby precz… Że byłaby wolna, tak jak teraz, gdy świat wokół zaczynał się i kończył przy drewnianej barierce… I jego ciele przytulonym do jej ciała przez tę krótką chwilę wieczności.
Czy żyli?
A może sami sobie, w godzinie próby i potrzeby, wyobrazili byt podobny do nich samym, z jednoczesną różnicą taką, jak tylko mogła łączyć dwa pradawne istnienia. Bo teraz mogło się wydawać, że przecież zawsze miało tak być. Tylko ona i on na krańcu świata.
Barierka, trzeszcząc złowrogo, przypomniała jej niespodziewanie, że chociaż w nieco nierealnej sytuacji, to jednak żyje, to jednak oddycha… Oddycha i czuje się przedziwnie onieśmielona… Jakby nie tylko deszcz się wzmagał, ale i jej przedziwne, zupełnie nowe pragnienia. Poznać świat, poznać jego…
Ale czy poznanie go, nie wiązałoby się z tym, że straciłoby swoją magię? Z drugiej jednak strony, czy jako czarodzieje, mogli zrozumieć takie pojęcie.
Wiatr zadął, unosząc jej włosy na krótką chwilę, żeby targnąć nimi, jak jej sercem. Mocno, żarłocznie, targając wszystkim wokół.
A może nie był to wiatr, a dziki ptak, który trzepotał niewidzialnymi skrzydłami? I w świecie i w duszy budził trwogę.
- Boje się. - Powiedziała, gdy odsunął się, stając samemu przy barierce, która przecież jeszcze chwilę temu, trzeszczała, grożąc im… Nagły chłód, gdy się odsunął, przeszył jej ciało. Czy tak już będzie zawsze? Bez jej dobrego ducha, przy jej boku? - Boje się, że nic w życiu nie będzie już tak piękne, jak ta chwila. - Bo jakimś cudem w tym momencie nie umiała sobie przypomnieć nic równie pięknego.
Z jakiegoś powodu, przyszło jej do głowy skojarzenie z dementorem. Że przecież wysysa on szczęście. Ale tyle ile było ono podobne, tak samo było różne. Jak coś mogło być jednocześnie jednakie i różne? To jakby Patronus mógł mieć moc dementora. Nic innego nie miało takiej mocy.
- Nie chce stracić wolności, teraz, jak poczułam, jak ona może prawdziwie smakować… - Wolność smakowała słonym powietrzem, końcówkami słów, które spijała jak nektar z jego ust.
Przez chwilę trwała w bezruchu, jakby nie widząc, co dalej mogłaby na to powiedzieć, ale wtedy… wtedy postąpiła jeden jeszcze krok. Skorzystała z tego, że oparty o barierkę był nieco niższy i stając trochę z boku, a trochę z tyłu, wyciągnęła dłonie ku jego twarzy i przesłoniła oczy.
- Czy czujesz się teraz zniewolony? Czy moim dotykiem odebrałam ci coś, co mogłeś uznać za coś oczywistego? Rodzimy się przekonani, że nasze zmysły są nam darowane, a bez nich błądzimy... - Przysunęła się bliżej, by teraz ona mogła szepnąć mu niemal wprost do ucha, słowami w przedziwny sposób jakoś budując ciszę.
- Ale twój słuch… słuch jest ci podarowany na nowo… i czujesz? Czujesz, jak pachną krople deszczu na drewnie? W przyrodzie nic nie ginie Julien… - Niespiesznie zabrała dłonie, ale nie przestała szeptać. - Jeśli ktoś odbierze ci wolność, to musisz zobaczyć, co nowego podarował ci los… Może dzięki tej sytuacji odzyskasz to, co utraciłeś… Chociaż pewne rodzaje zniewolenia, są warte tego, by w nie popaść. - Cofnęła się o malutki kroczek. - Wiele mnie uczysz, samą swoją obecnością… Chyba nie starczy mi słów, żebym wyraziła ci, jak bardzo jestem ci wdzięczna.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cieszył się, czekał na to niemalże cały tydzień. I nie myślał o tym co działo się kilka dni temu - nie myślał o tym, gdzie był jeszcze dzisiaj przed czasem, na który umówił się z Kerstin. A mimo to postarał się przyjść nieco wcześniej, samemu również przynosząc nieco rzeczy! Nie było tego wiele, ale Sheila mu pomogła przygotować chociażby podsmażane śliwki do sucharków. No i mógł przynieść czarną herbatę! Nie było tego wiele, a tym bardziej nie było to w jakiś wielki sposób wysublimowane, ale Thomas uparł się przy siostrze, że chciał zrobić jak najwięcej tylko mógł sam... A nie dało się ukryć, że przecież nie mieli zbyt wielkiego popisu w kwestii dostępności do żywności. Nie mogli sobie pozwolić na zbyt wiele...
Ale nie to miało znaczenie. Znaczenie miało znalezienie odpowiedniego miejsca! Co prawda mieli przyjść tutaj na spacer, i była zima... Ale od czego była magia?
Osuszenie skrawka ziemi, na którym mógł ułożyć koc nieco zajęło, ale to nic - specjalnie zjawił się tutaj wcześniej przecież! Roztapianie śniegu, osuszanie tego miejsce i jeszcze sprawdzanie przy rozkładaniu koca, że wszystko było suche i ciepłe. No i czy miejsce wybrał odpowiednie! To były przecież bardzo ważne decyzje, nad którymi już dawno się nie zastanawiał. O tym co przygotować, jakie kwiaty przynieść - choć dzisiaj nie przyniósł żadnych, wciąż nie wiedząc jakie Kerry lubiła. Ale jak tylko przyjdą roztopy, dowie się przecież. Może będą mogli częściej chodzić na spacery, nieco dłużej porozmawiają...
Choć starał się przychodzić na rynek do panny Wilde codziennie chociażby tylko na godzinę! Chciał spędzać z nią czas, ale chciał również spędzać czas z Eve i Sheilą, tym bardziej że nie było przy nich wciąż Jamesa. Idiota, co on sobie w ogóle wyobrażał?! Że nie chciał wracać do domu! Jak tylko go dorwie to wybije mu tak idiotyczne pomysły z głowy. Przecież miał siostrę, miał żonę! Miał przyjaciela, który go potrzebował. Przecież Marcel ledwo go znosił, jak miał mu pomóc zamiast Jimmiego? To nie było wykonalne!
Przysiadł na kocu tylko na moment, sprawdzając jeszcze jaki mieli widok. Torba już na nim spoczywała, a w dłoni ściskał różdżkę, zastanawiając się czy powinien coś jeszcze poprawić. Zastanawiał się chwilę, żałując że nie zabrał ze sobą jakiegoś papieru i rysunku. Znał przecież przydatne zaklęcia, którymi mógłby ozdobić to miejsce.
Zamiast tego jednak postanowił skorzystać z prastigiatio, dookoła koca tworząc iluzje kwiatów. Głównie stokrotek, chyba kilka niezapominajek. Jednak kiedy już kończył to drobne zaklęcie, zauważył pannę, na którą czekał. Dość szybko wtedy schował różdżkę, z uśmiechem w żwawym kroku ruszając do Kerstin. Czuł jak serce biło mu szybciej na sam jej widok, na samą myśl, że mogli w końcu spędzić o wiele więcej czasu wspólnie! Nikt im nie będzie przeszkadzał przecież, niczym nie musieli się martwić. Tutaj było przecież bezpiecznie, tym bardziej dla charłaczki. Chociaż na wszelki wypadek, gdyby trzeba było uciekać, Tomek miał przy sobie swoją miotłę. Na wszelki wypadek, gdyby coś poszło nie tak.
- Kerry, jak miło cię widzieć! - zawołał z uśmiechem, chcąc dziewczynę przytulić na powitanie.
And we'll just keep each other,
As safe as we can
Until we reach the border
Until we make our plan
As safe as we can
Until we reach the border
Until we make our plan
Stresowałaby się może przez calutki tydzień, gdyby Thomas nie był na tyle słodki, by regularnie odwiedzać ją w Dolinie Godryka. Pomału przyzwyczajała się do jego towarzystwa, do czarujących uśmiechów i ciepłego spojrzenia, od którego aż łaskotało ją w klatce piersiowej. Zawsze miał do powiedzenia coś ciekawego, mówił dużo, czasem nieskładnie, ale z taką pasją, że słuchała jak zaczarowana i zapamiętywała wszystkie szczegóły. Gdyby była bardziej sentymentalna, może zaczęłaby spisywać je w formie dziennika, ale nie chciała, by Michael lub Justine pomyśleli, że zupełnie oszalała. I tak mieli przecież całe mnóstwo wątpliwości, a ona wysilała się, aby udowodnić im, że jest dość odpowiedzialna, aby spotykać się z chłopcem, którego polubiła - i przy którym czuła się bezpieczna, choć, cholerka, był od niej młodszy!
Ich spotkania w Dolinie były jednak zazwyczaj krótkie, w zimie nie spędzała tak dużo czasu na targu jak w ciepłych miesiącach, nie miała też tyle do sprzedania, bo wraz ze śniegiem każdego odwiedziła bieda. Uwijała się za to jak w ukropie podczas dyżurów w lecznicy, tam jednak - z oczywistych powodów - nie mogła Thomasa zaprowadzić.
Szesnastego wczesnym rankiem biegała już po całym domu, wciągając na nogi wełniane rajstopy w różne kolory i sprawdzając, jak komponują się z sukienkami. Tom obserwował jej poczynania z kanapy, a ona raz na jakiś czas na głos prosiła go o opinię, którą zazwyczaj było mniej lub bardziej aprobujące mruknięcie. W końcu zdecydowała się na butelkową zieleń skromnej sukienki ze sztywnego, ale ciepłego materiału. Miała ładny, aksamitny kołnierzyk i guziki przypominające perły, rzecz jasna perłami niebędące. Pod to podpasowały jej białe, grube rajstopy, a włosy z pomocą Justine związała w długi, gruby warkocz, który bardzo ładnie wyglądał, kiedy tak przyglądała się sobie w lustrze. Usta wysmarowała trochę sokiem z żurawiny, żeby były czerwieńsze, czernidła na rzęsy nie miała, ale dobrze wyszorowana buzia i uśmiech chyba Thomasowi wystarczą. Miała nadzieję.
Według starej sprawdzonej zasady mówiącej przez żołądek do serca, wzięła ze sobą tabliczkę czekolady w sreberku. Co mogło być lepsze na randkę niż trochę słodkości?
Przed czasem stała już pod drzwiami w kozaczkach i najlepszym płaszczyku, bo siostra obiecała, że teleportuje ją na obrzeża parku. Na obrzeża. Chciała dotrzeć do Thomasa już sama, spędzić z nim ten dzień sama - chciała poczuć się dorosłą i panną na wydaniu. Chciała słuchać opowieści chłopca i przytulać go i pozwalać się przytulać.
Zobaczyła go już z daleka, ale nie obwieściła swojej obecności, podziwiając jak uwijał się, żeby upiększyć miejsce... pikniku? Wyjątkowe zimową porą, ale jeżeli było tam ciepło, mogli mieć jedyną w swoim rodzaju okazję obserwowania koników w śniegu. Zarumieniła się z emocji i przyspieszyła kroku, aż ją wreszcie zobaczył.
Nie wiedziała, kto pierwszy wyciągnął ramiona, ale nie miało to znaczenia, bo za chwilę rozpływali się już w uścisku; Kerry wtuliła twarz w jego kołnierz, ucząc się pomału rozpoznawać charakterystyczny zapach.
- Ja też się cieszę. Och, nawet nie wiesz, jak się cieszę! - Odsunęła się lekko, żeby posłać mu szczery uśmiech. - To wszystko zrobiłeś dla mnie? Dla nas? Jesteś niemożliwy - powiedziała tonem, który wskazywał bardziej na coś w stylu "Jesteś niesamowity". No ale przecież nie mogła tak od razu z komplementem. - Ja też coś przyniosłam. Ale to będzie niespodzianka... - Przygryzła wargę i pozwoliła zaprowadzić się pod ramię na kocyk. - Jest miękko i ciepło. Musisz być bardzo zdolnym czarodziejem - zamyśliła się, niewinnie okazując brak większej wiedzy na temat tego, co w magicznym świecie uchodzi za zwykłe.
Park Exmoor
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset