Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Sussex
West Wittering
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
West Wittering
Plaża West Wittering w Sussex uchodzi za jedną z ładniejszych w całej Anglii. Jej brzegi malowane są bielą drobnego piasku, a szeroki pas płytkiej wody, w której nietrudno znaleźć błyszczące muszelki, sprawia, że jest to bezpieczne miejsce na kąpiel. Brakuje tutaj typowo mugolskiej zabudowy, mugolskich reklam i budek, co dla czarodziejów stanowi dodatkowy atut. Część przeznaczona tylko dla istot magicznych ochroniona jest pasem nadbrzeżnych boi w kanarkowym kolorze - nie tylko unoszą się na wodzie, ale i leżą porozrzucane wzdłuż plaży. Ich linia stanowi barierę odpychającą dla mugoli. Spokojna okolica stanowi idealne miejsce na spacer z rodziną lub przyjaciółmi - a niegroźny przyjazny kraken imieniem Gotrfyd rozmiarów rosłego wieloryba, pluskający się w oddali, dodaje pejzażowi niewymuszonej malowniczości.
Uciekanie przed falą: popularna zabawa, która polega na umknięciu przed wodą, nim ta obmyje twoje stopy. Rzut należy wykonać kością k100, do wyniku dodaje się wartość uników przemnożoną przez 2. ST wynosi 40, ale wzrasta o 10 z każdą kolejną turą. Kraken zauważa, że się bawisz i chce bawić się z tobą, wzniecając coraz mocniejsze fale...
Poszukiwania bursztynu: rzuć kością k100. Dodaj do rzutu 10 za każdy posiadany poziom biegłości szczęście.
80-95: Udało ci się znaleźć bursztyn.
95+ Udało ci się znaleźć bursztyn z inkluzją.
Lokacja zawiera kościUciekanie przed falą: popularna zabawa, która polega na umknięciu przed wodą, nim ta obmyje twoje stopy. Rzut należy wykonać kością k100, do wyniku dodaje się wartość uników przemnożoną przez 2. ST wynosi 40, ale wzrasta o 10 z każdą kolejną turą. Kraken zauważa, że się bawisz i chce bawić się z tobą, wzniecając coraz mocniejsze fale...
Poszukiwania bursztynu: rzuć kością k100. Dodaj do rzutu 10 za każdy posiadany poziom biegłości szczęście.
80-95: Udało ci się znaleźć bursztyn.
95+ Udało ci się znaleźć bursztyn z inkluzją.
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 94
'k100' : 94
Choć rozum podpowiadał, że swoboda, którą cieszył się Francis – pozornie właściwie bezprecedensowa, nawet (a może właśnie przede wszystkim?) wśród członków ich klasy, musiała mieć swoją cenę, trudno było jej nie czuć odrobiny zazdrości. Nie chodziło nawet o to, że jego płeć mogła cieszyć się większym przyzwolenime na działania wbrew przyjętym zasadom. Wciąż istniały granice narażające go przecież na cały wachlarz konsekwencji, od śmieszności po pełen ostracyzm. Jeśli nawet znajdowały się trochę gdzie indziej, były wciąż osiągalne dla niego tak, jak i dla niej. Chodziło bardziej o to, jak bezceremonialnie Francis decydował się poza nie wykraczać. Nie, znowu nie to. Nie decydował! Po prostu działał. Chłopięcość jego uśmiechu nie była pustą obietnicą, częścią powierzchownego czaru, który dawał się zaobserwować u niejednego z, bądź co bądź, starszych kawalerów. Zamiast tego wydawał się autentycznym odbiciem jego wnętrza. Jak interesujące musiało być życie w ten sposób! Jak zajmujące. Nie to, co jej codzienność.
- Każdy z nas musiał wybrać coś kosztem czegoś. - To jeszcze o starożytnych runach, chociaż może nie tylko? W każdym razie, delikatny uśmiech i lekki ton sugerował dość jasno, że w rzeczywistości Elaine nie widziała powodu, by usprawiedliwiać miał się co do tego Francis, czy ona sama. Małe qui pro quo, jeśli chodzi o wymianę wiedzy, zawsze ją cieszyło. Tym bardziej, że w jej życiu okazji do podzielenia się wiedzą nie zakwalifikowaną z góry jako kobieca (czytaj: dotyczącą dbałości o rodzinę, ewentualnie urodę) było dość mało. Może dlatego trudno było jej zostawić temat tak od razu na boku. - Lektura Archimedesa to przypadkowy wybór, czy część większego projektu?
Wyrazy uznania, choć wypowiedziane z przekonaniem, wzbudziły w niej głównie rozbawienie i tym razem Elaine już nie siliła się wcale na powściągliwość. Dygnęła z gracją, to fakt, ale jednocześnie roześmiała się, zupełnie szczerze i co więcej, zupełnie głośno. Jak obco brzmiał ten dźwięk, nawet dla niej samej! Nie miała jednak czasu się nad tym rozwodzić. Równie nagle, to rozbrzmiał, śmiech uwiązł jej w gardle. Nie znała się na morskich legendach, ani na stworzeniach, które pochodzą po części z nich, a po części – z całkiem namacalnej rzeczywistości. Z akcentem na „macalnej”, bo macki to-to miało naprawdę imponujące. Przypominały trochę te, które były produktem anomalii sprzed kilku miesięcy i które pozostawiły bolesne ślady na jej łydkach, kiedy ostatnio postanowiła działać wbrew rozsądkowi. A jednak, ekscytacja bez cienia lęku u jej towarzysza dodawała jej otuchy i animuszu. Traktowanie tego jako wyznacznik faktycznego stopnia zagrożenia było może i naiwne, ale takie kuszące! Chociaż na krótką chwilę po prostu się zapomnieć.
- Czy to zły moment, żeby wspomnieć, że nie umiem pływać? – Zapytała na jednym wydechu, na moment przed skokiem. Samodzielnym, bo jak ryzykować, to własną głową. Zresztą, fale nie były duże. Ani trochę. Wcale. Od tego się nie tonie. Prawda?
- Każdy z nas musiał wybrać coś kosztem czegoś. - To jeszcze o starożytnych runach, chociaż może nie tylko? W każdym razie, delikatny uśmiech i lekki ton sugerował dość jasno, że w rzeczywistości Elaine nie widziała powodu, by usprawiedliwiać miał się co do tego Francis, czy ona sama. Małe qui pro quo, jeśli chodzi o wymianę wiedzy, zawsze ją cieszyło. Tym bardziej, że w jej życiu okazji do podzielenia się wiedzą nie zakwalifikowaną z góry jako kobieca (czytaj: dotyczącą dbałości o rodzinę, ewentualnie urodę) było dość mało. Może dlatego trudno było jej zostawić temat tak od razu na boku. - Lektura Archimedesa to przypadkowy wybór, czy część większego projektu?
Wyrazy uznania, choć wypowiedziane z przekonaniem, wzbudziły w niej głównie rozbawienie i tym razem Elaine już nie siliła się wcale na powściągliwość. Dygnęła z gracją, to fakt, ale jednocześnie roześmiała się, zupełnie szczerze i co więcej, zupełnie głośno. Jak obco brzmiał ten dźwięk, nawet dla niej samej! Nie miała jednak czasu się nad tym rozwodzić. Równie nagle, to rozbrzmiał, śmiech uwiązł jej w gardle. Nie znała się na morskich legendach, ani na stworzeniach, które pochodzą po części z nich, a po części – z całkiem namacalnej rzeczywistości. Z akcentem na „macalnej”, bo macki to-to miało naprawdę imponujące. Przypominały trochę te, które były produktem anomalii sprzed kilku miesięcy i które pozostawiły bolesne ślady na jej łydkach, kiedy ostatnio postanowiła działać wbrew rozsądkowi. A jednak, ekscytacja bez cienia lęku u jej towarzysza dodawała jej otuchy i animuszu. Traktowanie tego jako wyznacznik faktycznego stopnia zagrożenia było może i naiwne, ale takie kuszące! Chociaż na krótką chwilę po prostu się zapomnieć.
- Czy to zły moment, żeby wspomnieć, że nie umiem pływać? – Zapytała na jednym wydechu, na moment przed skokiem. Samodzielnym, bo jak ryzykować, to własną głową. Zresztą, fale nie były duże. Ani trochę. Wcale. Od tego się nie tonie. Prawda?
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
The member 'Elaine Avery' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Schowam głowę w piasek, wyląduję na krańcu świata, ale one i tak mnie znajdą. Nie żadne prywatne demony, bo te nie oddalają się na krok i są jak pies na krótkim łańcuchu, stale przy budzie, agresywne i zdziczałe, nie, rzecz ta jest o wyborach. Nasze pięty toną w piasku, zostawiamy odciski stóp w miękkim podłożu, które jednak prędko zmyje kolejna fala, a decyzje majaczą na horyzoncie. Poruszam nosem, marszczę go, jakby zaleciało mi odpadkami, chociaż w nozdrze aż bije świeżość i jodowane powietrze wymieszane z kwiatowymi perfumami. Ciągle używa tych samych, co wtedy, gdy zachodziłem do jej biura - przynajmniej te trzy razy w tygodniu, wspólne lunche stały się tradycją, zupełnie jak ubieranie w poniedziałki niebieskiej bielizny i rokroczne zmienianie fotografii stojącej na kominku. Ja wodę kolońską zdążyłem wymienić, ło panie, nawet nie policzę. Do czyjegoś zapachu łatwo się przywiązuję, do swojego - niekoniecznie. Cały czas szukam tego jedynego.
Wracając, wybory pojawiają się, jak skorupka między zębami. Chrzęszczą, trzeszczą, aż boli mnie lewa dolna szóstka, to takie przeszywające doznanie ciągnące aż od dziąsła. A jeśli to chodzi o zęba, a ja już wjechałem ze swą emocjonalną interpretacją? Takiego scenariusza nie biorę pod uwagę, dreszcze i reszta dolegliwości, wszystko się zgadza. Zespół niespokojnych nóg jednak nie dopada, skaczę zgrabnie przez falę, zachowuję równowagę i godność człowieka. Może Elaine zaprasza, by zerknął sobie szerzej, lecz niestety noga ze mnie w interpretacjach wykraczających poza metaforykę. Ten Dorian Gray ma intrygującą fabułę, lecz sam bym go nie rozebrał na moralne czynniki pierwsze. Z lenistwa, to raz, dwa, z braku umiejętności praktycznych. Jeśli mnie sprawdza, to nie mogę spasować, więc jebię tę rundę z pokerową twarzą. Kiedyś się odbiję, tak gada każdy hazardzista, ponownie, żaden ze mnie wyjątek.
-Myślę, że powinniśmy wybrać wino na wieczór, to gwarantuje, że jakakolwiek decyzja będzie dobra - odpowiadam jej, kręcę, gram głupiego, bo za ciężko mi się oddycha i za ciężko na sumieniu. Jest lato, a ja nie jem arbuzów, tylko liczę dni, które przeżywam jeszcze jako je. Im jest ich więcej, tym bardziej się boję, że wkrótce się skończą.
-Co? Aaa, nie, nie czytałem - tłumaczę, lekko zaskoczony, za kogo ona mnie ma? Uśmiecham się wdzięcznie, może to robi ona, kiedy spędza czas w swoich komnatach? Zapytam o to Cynthię, co właściwie zajmuje kobietom te długie godziny, kiedy nie spoczywa na nich oko ojca, męża, brata, guwernera czy lojalnej pokojowej. Czytają Archimedesów, Sokratesów i tak dalej, aż do oświecenia, do wieku dziewiętnastego i dwudziestego? Szyją na serwetce ten sam wzór, a gdy skończą, prują i zaczynają od nowa? To byłoby przykre - usłyszałem to od kogoś. Wiedza musi być w obrocie, jak pieniądz - oto ja, skóra zdarta z ekonomisty. Prawda, w przypadku kryzysu zacznę handlować wiedzą i to nie tylko w ramach ciekawostek z życia starożytnych Greków.
-Jestem tuż za tobą - oto ma kontra na jej obawy, liczę, że wystarczająca. Elaine skacze, rozchlapuje wodę, jej suknia się unosi, a ona, potyka się o masyw wzburzonej wody, lecz daje sobie radę z przeszkodą. Zjada ją na śniadanie, śmieję się głos, bo to godzina zapłaty i prawdziwej frajdy. Gotfryd daje do pieca, następna fala to już wcale nie taki pikuś, jeszcze trochę i mnie w całości zakryje. Wstrzymuję oddech i skaczę jak Magik, ale z innym rozwiązaniem.
Wracając, wybory pojawiają się, jak skorupka między zębami. Chrzęszczą, trzeszczą, aż boli mnie lewa dolna szóstka, to takie przeszywające doznanie ciągnące aż od dziąsła. A jeśli to chodzi o zęba, a ja już wjechałem ze swą emocjonalną interpretacją? Takiego scenariusza nie biorę pod uwagę, dreszcze i reszta dolegliwości, wszystko się zgadza. Zespół niespokojnych nóg jednak nie dopada, skaczę zgrabnie przez falę, zachowuję równowagę i godność człowieka. Może Elaine zaprasza, by zerknął sobie szerzej, lecz niestety noga ze mnie w interpretacjach wykraczających poza metaforykę. Ten Dorian Gray ma intrygującą fabułę, lecz sam bym go nie rozebrał na moralne czynniki pierwsze. Z lenistwa, to raz, dwa, z braku umiejętności praktycznych. Jeśli mnie sprawdza, to nie mogę spasować, więc jebię tę rundę z pokerową twarzą. Kiedyś się odbiję, tak gada każdy hazardzista, ponownie, żaden ze mnie wyjątek.
-Myślę, że powinniśmy wybrać wino na wieczór, to gwarantuje, że jakakolwiek decyzja będzie dobra - odpowiadam jej, kręcę, gram głupiego, bo za ciężko mi się oddycha i za ciężko na sumieniu. Jest lato, a ja nie jem arbuzów, tylko liczę dni, które przeżywam jeszcze jako je. Im jest ich więcej, tym bardziej się boję, że wkrótce się skończą.
-Co? Aaa, nie, nie czytałem - tłumaczę, lekko zaskoczony, za kogo ona mnie ma? Uśmiecham się wdzięcznie, może to robi ona, kiedy spędza czas w swoich komnatach? Zapytam o to Cynthię, co właściwie zajmuje kobietom te długie godziny, kiedy nie spoczywa na nich oko ojca, męża, brata, guwernera czy lojalnej pokojowej. Czytają Archimedesów, Sokratesów i tak dalej, aż do oświecenia, do wieku dziewiętnastego i dwudziestego? Szyją na serwetce ten sam wzór, a gdy skończą, prują i zaczynają od nowa? To byłoby przykre - usłyszałem to od kogoś. Wiedza musi być w obrocie, jak pieniądz - oto ja, skóra zdarta z ekonomisty. Prawda, w przypadku kryzysu zacznę handlować wiedzą i to nie tylko w ramach ciekawostek z życia starożytnych Greków.
-Jestem tuż za tobą - oto ma kontra na jej obawy, liczę, że wystarczająca. Elaine skacze, rozchlapuje wodę, jej suknia się unosi, a ona, potyka się o masyw wzburzonej wody, lecz daje sobie radę z przeszkodą. Zjada ją na śniadanie, śmieję się głos, bo to godzina zapłaty i prawdziwej frajdy. Gotfryd daje do pieca, następna fala to już wcale nie taki pikuś, jeszcze trochę i mnie w całości zakryje. Wstrzymuję oddech i skaczę jak Magik, ale z innym rozwiązaniem.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Ze wszystkich przymiotów, które mogłyby ich łączyć, przekładanie decyzji na bliżej nieokreślone później nie było na pewno szczególnie chwalebną. Przede wszystkim jednak, stawało się bardzo niepraktyczne, żeby nie powiedzieć – niebezpieczne. Świat wokół nich się radykalizował, i mieli oczywiście prawo stanąć okoniem wbrew temu nurtowi, ale nie znaczyło to, że nie zostaną przez niego porwani mimo woli, choćby nawet brzuchem do góry. Oddać życie za sprawę to bohaterstwo. Ale czym do diaska byłoby oddanie życia za to, by rzecz nie stała się twoim udziałem? Nie, to jeszcze nie teraz. Zostawmy to na później. Wino. Morze. Piasek. Jeszcze przez chwilę wszystko może być proste.
- Porto. - Krótkim żądaniem Elaine przystała na tą grę. Może byłoby inaczej, gdyby przeczuwała, że obydwoje przeżywają te same, nieżyciowe rozterki. Tego jednak nie potrafiła wyczytać spomiędzy niewypowiedzianych słów. Temat wojny, końca świata i narodzin nowego miał więc pozostać pogrzebany w rozgrzanym piasku, który tak mile łaskotał jej stopy. Miało być jak kiedyś, w oderwaniu od codzienności. Wtedy znośniejszej, na pewno dla niej. Pracę dla Ministerstwa, choć była krótkim epizodem w jej życiu, wspominała naprawdę dobrze. Pracę, ale i wszystko wbrew niej, jak wyczyny Francisa. To, że używała wciąż tego samego zapachu nie było może do końca prawdą – używała różnych perfum, ale zawsze bardzo świadomie. A ten akurat był poświęcony atmosferze tamtych dni i spotkań takich, jak to. Zupełnie niecodziennych. Orchidea z bergamotką, by poczuć się jeszcze trochę młodą. Jeszcze trochę niewinną.
- Pomyślałam tylko, że może będziesz mógł opowiedzieć mi więcej. - Odpowiedziała w ramach usprawiedliwienia, choć chyba nie było to konieczne. Chociaż jego zdziwienie samym pytaniem i jej dało do myślenia (czy Archimdes był kimś, kogo nie powinno się czytać w tej dziedzinie wiedzy, z której… Francis wyciągnął tą informację?), nieporozumienie raczej nie zwiastowało konfliktu. Tym bardziej, że kolejnemu zapewnieniu Elaine byłaby gotowa przyklasnąć. No, przynajmniej w teorii. Ostatecznie, wiedza, którą sama się zajmowała, dotycząca dziedzictwa ludzi, nie byle jakich, ale według nowych wytycznych jedynych liczących się w przyszłości Anglii, była przez Nottów równie chętnie zbierana, co strzeżona. Sporadycznie wykreślana. W zależności od tego, jak o kim świadczyła. - Jak pieniądz, czyli wszystko w naszych rękach? – Niby żart, ale chyba nieostrożny. Na szczęście przyszła kolejna fala. Skoro z pierwszą się udało, to próbować dalej? A może lepiej było się wycofać, póki tylko spódnica była mokra, a jej nikt już nie mógł zarzucić, że nawet nie spróbowała.
- O Merlinie. - Następna fala jest większa, ale Francis zupełnie nie jest tym przejęty. Nie, gorzej. Zdaje się tym zachwycony. Skoczy. Na pewno skoczy. Wyląduje pod wodą, a tam? Nie wiadomo. Może więcej macek. Obrzydlistwo. Na szczęście jeszcze jest moment, żeby uciec. Jej dłoń zamyka się na jego. Wbrew resztkom rozsądku. Próbuje wyczuć moment i oderwać się jak najwyżej od ziemi. Prawie lecieć, choćby tylko na krótką chwilę, zanim fala się nie cofnie.
- Porto. - Krótkim żądaniem Elaine przystała na tą grę. Może byłoby inaczej, gdyby przeczuwała, że obydwoje przeżywają te same, nieżyciowe rozterki. Tego jednak nie potrafiła wyczytać spomiędzy niewypowiedzianych słów. Temat wojny, końca świata i narodzin nowego miał więc pozostać pogrzebany w rozgrzanym piasku, który tak mile łaskotał jej stopy. Miało być jak kiedyś, w oderwaniu od codzienności. Wtedy znośniejszej, na pewno dla niej. Pracę dla Ministerstwa, choć była krótkim epizodem w jej życiu, wspominała naprawdę dobrze. Pracę, ale i wszystko wbrew niej, jak wyczyny Francisa. To, że używała wciąż tego samego zapachu nie było może do końca prawdą – używała różnych perfum, ale zawsze bardzo świadomie. A ten akurat był poświęcony atmosferze tamtych dni i spotkań takich, jak to. Zupełnie niecodziennych. Orchidea z bergamotką, by poczuć się jeszcze trochę młodą. Jeszcze trochę niewinną.
- Pomyślałam tylko, że może będziesz mógł opowiedzieć mi więcej. - Odpowiedziała w ramach usprawiedliwienia, choć chyba nie było to konieczne. Chociaż jego zdziwienie samym pytaniem i jej dało do myślenia (czy Archimdes był kimś, kogo nie powinno się czytać w tej dziedzinie wiedzy, z której… Francis wyciągnął tą informację?), nieporozumienie raczej nie zwiastowało konfliktu. Tym bardziej, że kolejnemu zapewnieniu Elaine byłaby gotowa przyklasnąć. No, przynajmniej w teorii. Ostatecznie, wiedza, którą sama się zajmowała, dotycząca dziedzictwa ludzi, nie byle jakich, ale według nowych wytycznych jedynych liczących się w przyszłości Anglii, była przez Nottów równie chętnie zbierana, co strzeżona. Sporadycznie wykreślana. W zależności od tego, jak o kim świadczyła. - Jak pieniądz, czyli wszystko w naszych rękach? – Niby żart, ale chyba nieostrożny. Na szczęście przyszła kolejna fala. Skoro z pierwszą się udało, to próbować dalej? A może lepiej było się wycofać, póki tylko spódnica była mokra, a jej nikt już nie mógł zarzucić, że nawet nie spróbowała.
- O Merlinie. - Następna fala jest większa, ale Francis zupełnie nie jest tym przejęty. Nie, gorzej. Zdaje się tym zachwycony. Skoczy. Na pewno skoczy. Wyląduje pod wodą, a tam? Nie wiadomo. Może więcej macek. Obrzydlistwo. Na szczęście jeszcze jest moment, żeby uciec. Jej dłoń zamyka się na jego. Wbrew resztkom rozsądku. Próbuje wyczuć moment i oderwać się jak najwyżej od ziemi. Prawie lecieć, choćby tylko na krótką chwilę, zanim fala się nie cofnie.
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
The member 'Elaine Avery' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 74
'k100' : 74
Razem z wodzami fantazji popuszczam także cugle odpowiadające za moje zachowanie: tu, raczej nieodpowiednie. Ostrożność wsiąka w piasek tuż przy samym brzegu, raz po raz podmywany przez fale. Wczesnym rankiem, jeśli już zdarzy mi się wstać o takiej porze z wyra, to wówczas lubię przesiadywać kilka stóp dalej od plaży, gdzie woda styka się z ziemią i pozostawia po sobie wilgotne ślady. Ja patrzę, jak błyskawicznie schną, po czym zaraz znowu zmieniają kolor i strukturę, nieustannie sycone słonawymi kroplami, rozrywka dostępna dla wszystkich, nawet dla ubogich. Łamię konwenanse brodząc po tym piachu na boso, a z Elaine rozmawiając prawie że swobodnie, a i tak mam wrażenie, że siedzę w klatce. Że to, co robię i jak mówię to dalej siatka stereotypów, że dałem się w nią złapać i oplątać, jak ostatni idiota. Wiecie, to jak poprzestać na naleśnikach, gdy na śniadanie można dostać gofry. Świadomość jest gorsza niż głupota i zdarza mi się myśleć o lobotomii w kategoriach wybawienia. Żyje mi się jak u Merlina za piecem, jasne, ale... Zawsze jest to ale, w tym przypadku równie irytujące i bolesne, jak rybia ość wbita głęboko w migdałek. Dobrodziejstwa morza też obracają się przeciwko mnie.
-Znakomicie - a więc tak sprawy się mają, nie popołudnie, a wieczór wymijania się i zajęć już całkiem typowych, typowych dla nas. Konsumpcja, kocham ją. Nieironicznie, to chyba moja największa wada - z której zdaję sobie sprawę, co więcej, pielęgnuję ją tymi samymi rękami, którymi potem ją przycinam - a do porto coś, co nie pasuje. Czego nigdy nie podawano ci do wina? - wymyślam, niech smaki się gryzą i walczą o dominację w naszych ustach. Agresywne psy rzucają się sobie do gardeł na komendę, niech podobnie stanie się w mym podniebieniu. Góra-dół, rozhuśtana dominacja. Dość mam tego, że wszystko gra jak w zegarku, wolę postępować źle. Oczywiście, to nadal nasza ustalona konwencja, żałosne, ale podobny jestem biednej Emmie Bovary. Uciekając z pudełek, zamykam się w szufladkach. Czeka mnie los pierdolonej karykatury szlachcica, skrzywiony w tych umownych miejscach. O nadgniłych gałęziach mówią tak samo, co ja mam z nimi wspólnego?
-Więcej - rozpuszczam to słowo na języku. Delektuję się nim jak ptasim mleczkiem, które najpierw obgryzam z czekolady, a dopiero na sam koniec biorę się za delikatną piankę - mogę opowiedzieć więcej - zgadzam cię z namysłem, końce palców mocząc w wodzie. Dłoń wędruje wprost do ust, oblizuję palce, są słone - o czym chciałabyś posłuchać? Prawdy, czy baśni? - braknie mi inwencji, Gotfrydowi za to humor dopisuje, a jego harce zmuszają mnie do żwawszego podciągania kolan. Sukienka Elaine też skacze do góry, bardzo ładnie. Chwyta mnie za rękę, więc instynktownie zamykam ją w swoim uścisku, wilgotnym. Pod paznokciami mam drobinki piasku i soli, lecz gwarantuję bezpieczeństwo, przynajmniej na pełnym morzu. Ze mną nie zginie, ani nawet nie zaginie. Dziewczynki zresztą gubią się rzadziej. Nie tak się je wychowuje, by się gubiły.
-Zależy, co możesz zaoferować - poważnieję, miła Elaine, oto pierwsza lekcja biznesu: negocjacje. Niech przemówi liczba mnoga, a wówczas wydam werdykt, czy ze swej pozycji robi użytek dobry. Naturalnie, osądzam jedynie ekonomicznie, mój moralny kompas rozpierdolił się sto lat temu i dotychczas nie nabyłem nowego.
Skaczemy, wstrzymuję oddech.
Dosłownie lecimy przez falę, a gdy już jest po i woda łagodnie obmywa nasze łydki, wyplatam dłoń z jej dłoni i mierzę się z falą jeszcze wyższą od poprzedniej. Idę na czołowe, ona patrzy i chyba życzy mi szczęścia.
-Znakomicie - a więc tak sprawy się mają, nie popołudnie, a wieczór wymijania się i zajęć już całkiem typowych, typowych dla nas. Konsumpcja, kocham ją. Nieironicznie, to chyba moja największa wada - z której zdaję sobie sprawę, co więcej, pielęgnuję ją tymi samymi rękami, którymi potem ją przycinam - a do porto coś, co nie pasuje. Czego nigdy nie podawano ci do wina? - wymyślam, niech smaki się gryzą i walczą o dominację w naszych ustach. Agresywne psy rzucają się sobie do gardeł na komendę, niech podobnie stanie się w mym podniebieniu. Góra-dół, rozhuśtana dominacja. Dość mam tego, że wszystko gra jak w zegarku, wolę postępować źle. Oczywiście, to nadal nasza ustalona konwencja, żałosne, ale podobny jestem biednej Emmie Bovary. Uciekając z pudełek, zamykam się w szufladkach. Czeka mnie los pierdolonej karykatury szlachcica, skrzywiony w tych umownych miejscach. O nadgniłych gałęziach mówią tak samo, co ja mam z nimi wspólnego?
-Więcej - rozpuszczam to słowo na języku. Delektuję się nim jak ptasim mleczkiem, które najpierw obgryzam z czekolady, a dopiero na sam koniec biorę się za delikatną piankę - mogę opowiedzieć więcej - zgadzam cię z namysłem, końce palców mocząc w wodzie. Dłoń wędruje wprost do ust, oblizuję palce, są słone - o czym chciałabyś posłuchać? Prawdy, czy baśni? - braknie mi inwencji, Gotfrydowi za to humor dopisuje, a jego harce zmuszają mnie do żwawszego podciągania kolan. Sukienka Elaine też skacze do góry, bardzo ładnie. Chwyta mnie za rękę, więc instynktownie zamykam ją w swoim uścisku, wilgotnym. Pod paznokciami mam drobinki piasku i soli, lecz gwarantuję bezpieczeństwo, przynajmniej na pełnym morzu. Ze mną nie zginie, ani nawet nie zaginie. Dziewczynki zresztą gubią się rzadziej. Nie tak się je wychowuje, by się gubiły.
-Zależy, co możesz zaoferować - poważnieję, miła Elaine, oto pierwsza lekcja biznesu: negocjacje. Niech przemówi liczba mnoga, a wówczas wydam werdykt, czy ze swej pozycji robi użytek dobry. Naturalnie, osądzam jedynie ekonomicznie, mój moralny kompas rozpierdolił się sto lat temu i dotychczas nie nabyłem nowego.
Skaczemy, wstrzymuję oddech.
Dosłownie lecimy przez falę, a gdy już jest po i woda łagodnie obmywa nasze łydki, wyplatam dłoń z jej dłoni i mierzę się z falą jeszcze wyższą od poprzedniej. Idę na czołowe, ona patrzy i chyba życzy mi szczęścia.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Fantazje rozgrywane we wnętrzu własnej głowy to jedno, ale kiedy te zaczynają przeciekać do rzeczywistości, mogą łatwo przynieść kłopoty. Póki co jednak nic nie zwiastowało katastrofy. Tak daleko, jak sięgał wzrok (w tym akurat miejscu – całkiem daleko!), byli pozostawieni sami sobie. Ani wścibskich, ani ganiących spojrzeń. Ani obowiązków, ani nadchodzącej wojny. Czego chcieć więcej? Może wygodniejszego stroju. Przez krótki moment Elaine paliły palce, żeby sięgnąć po różdżkę i z tym sobie poradzić, a jednak przyzwyczajenie wzięło górę. Strój odpowiadał jej stanowi, choć może nie ducha.
- Owsianka. – Odpowiedź padła szybko, zbyt szybko, by miała szansę mieć sens. Chociaż trudno byłoby chyba dyskutować z tym, że owsianka do porto nie pasowała ani trochę. Nigdy też nie podano jej Elaine do wina. Ściślej mówiąc, lady Avery nie widziała owsianki na oczy od kiedy opuściła mury Hogwartu wiele lat temu. Dlaczego więc akurat ona pierwsza przyszła jej do głowy? Na pewno nie dlatego, że miała na nią szczególną ochotę. Nie wycofała się jednak, ani w słowach, ani w wyrazie twarzy, który sugerował, że gotowa była w razie czego na batalię w obronie średnio apetycznego śniadania.
- Prawdy lub baśni, byle interesujących. O podróżach. - Zadecydowała po chwili. Sama co prawda dopiero z jednej wróciła, ale… to były ostatecznie tylko Włochy, w dodatku miejsce tyleż urokliwe, co zaciszne. Mówiąc krótko, nuda, choć tak bardzo potrzebna dla podratowania własnego zdrowia i zszarganych nerwów. Podejrzewała, że Francisowi nie trudno będzie to przebić. A co w zamian? Wszystko jedno. Anegdotka o protoplaście Lestrange’ów, która czyniła Francisa doskonałym synem swego rodu? Nie ma sprawy. Coś jeszcze o runach? Trudniej, ale skoro Francis nigdy nie uczęszczał na zajęcia o nich traktujące, zapewne nie tak trudno byłoby mu opowiedzieć o nich coś, czego nie wiedział. Przy okazji sama, być może, przypomni sobie coś wartościowego. Nie to, żeby taka wiedza grała dużą rolę w jej codzienności. Ale może… któregoś dnia?
Negocjacje musiały poczekać, póki co pierwsze skrzypce grało morze i manipulujący falami stwór. Odległość ich dzieląca dodawała jej otuchy, ale potężne ramiona wciąż budziły respekt. Szczególnie, kiedy woda uniosła się po raz kolejny, jeszcze wyżej. Dużo wyżej. Chociaż było coś euforycznego w krótkiej chwili uniesienia ponad falą, było to dalece zbyt ulotne uczucie, by zupełnie odebrać jej instynkt samozachowawczy. Podczas gdy Francis parł do przodu, ona w pośpiechu wycofała się; na tyle, na ile pozwalało na to delikatne obuwie grzęznące w piasku.
Nie wyglądało to najlepiej. To tylko woda, no dobrze, ale uformowana w ścianę tak wysoką… zamknęła oczy, odwróciła twarz. Żeby chronić się przed wodą, czy przed widokiem? W każdym razie, nie wyliczyła tego dostatecznie dobrze, sama kończąc mokra od stóp do głów. Mokra angielka, zapowiedział Francis. Mało dostojnie. A jednak… musiała przyznać, nie całkiem nieprzyjemnie. Wilgotny materiał sukni lepił się do skóry, przyjemnie chłodząc. Zapach morskiej wody był taki… naturalny, niewymuszony. Przez krótką chwilę poczuła się zupełnie nie sobą, to znaczy nie lady Elaine Avery, a jednocześnie w pełnej harmonii ze swoim wnętrzem. Krótką, bo trzeba było jednak otworzyć oczy, rozeznać się w realiach. To wystarczyło, by świat zewnętrzny znów wziął górę, i chociaż jej głównym zmartwieniem był Francis, jej dłonie odruchowo powędrowały do włosów, do spódnicy, by choćby pobieżnie naprostować to, co było osiągalne bez użycia magii. Na to przyjdzie czas, jak już naprawdę będą na brzegu, z dala od zdradzieckich fal. O ile będą. Czemu Francis wciąż jeszcze się nie wynurzył?
- Owsianka. – Odpowiedź padła szybko, zbyt szybko, by miała szansę mieć sens. Chociaż trudno byłoby chyba dyskutować z tym, że owsianka do porto nie pasowała ani trochę. Nigdy też nie podano jej Elaine do wina. Ściślej mówiąc, lady Avery nie widziała owsianki na oczy od kiedy opuściła mury Hogwartu wiele lat temu. Dlaczego więc akurat ona pierwsza przyszła jej do głowy? Na pewno nie dlatego, że miała na nią szczególną ochotę. Nie wycofała się jednak, ani w słowach, ani w wyrazie twarzy, który sugerował, że gotowa była w razie czego na batalię w obronie średnio apetycznego śniadania.
- Prawdy lub baśni, byle interesujących. O podróżach. - Zadecydowała po chwili. Sama co prawda dopiero z jednej wróciła, ale… to były ostatecznie tylko Włochy, w dodatku miejsce tyleż urokliwe, co zaciszne. Mówiąc krótko, nuda, choć tak bardzo potrzebna dla podratowania własnego zdrowia i zszarganych nerwów. Podejrzewała, że Francisowi nie trudno będzie to przebić. A co w zamian? Wszystko jedno. Anegdotka o protoplaście Lestrange’ów, która czyniła Francisa doskonałym synem swego rodu? Nie ma sprawy. Coś jeszcze o runach? Trudniej, ale skoro Francis nigdy nie uczęszczał na zajęcia o nich traktujące, zapewne nie tak trudno byłoby mu opowiedzieć o nich coś, czego nie wiedział. Przy okazji sama, być może, przypomni sobie coś wartościowego. Nie to, żeby taka wiedza grała dużą rolę w jej codzienności. Ale może… któregoś dnia?
Negocjacje musiały poczekać, póki co pierwsze skrzypce grało morze i manipulujący falami stwór. Odległość ich dzieląca dodawała jej otuchy, ale potężne ramiona wciąż budziły respekt. Szczególnie, kiedy woda uniosła się po raz kolejny, jeszcze wyżej. Dużo wyżej. Chociaż było coś euforycznego w krótkiej chwili uniesienia ponad falą, było to dalece zbyt ulotne uczucie, by zupełnie odebrać jej instynkt samozachowawczy. Podczas gdy Francis parł do przodu, ona w pośpiechu wycofała się; na tyle, na ile pozwalało na to delikatne obuwie grzęznące w piasku.
Nie wyglądało to najlepiej. To tylko woda, no dobrze, ale uformowana w ścianę tak wysoką… zamknęła oczy, odwróciła twarz. Żeby chronić się przed wodą, czy przed widokiem? W każdym razie, nie wyliczyła tego dostatecznie dobrze, sama kończąc mokra od stóp do głów. Mokra angielka, zapowiedział Francis. Mało dostojnie. A jednak… musiała przyznać, nie całkiem nieprzyjemnie. Wilgotny materiał sukni lepił się do skóry, przyjemnie chłodząc. Zapach morskiej wody był taki… naturalny, niewymuszony. Przez krótką chwilę poczuła się zupełnie nie sobą, to znaczy nie lady Elaine Avery, a jednocześnie w pełnej harmonii ze swoim wnętrzem. Krótką, bo trzeba było jednak otworzyć oczy, rozeznać się w realiach. To wystarczyło, by świat zewnętrzny znów wziął górę, i chociaż jej głównym zmartwieniem był Francis, jej dłonie odruchowo powędrowały do włosów, do spódnicy, by choćby pobieżnie naprostować to, co było osiągalne bez użycia magii. Na to przyjdzie czas, jak już naprawdę będą na brzegu, z dala od zdradzieckich fal. O ile będą. Czemu Francis wciąż jeszcze się nie wynurzył?
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Owsianka.
Owsianka.
Uśmiecham się, bo odżywa we mnie chłystek, który do pracy w biurze spóźniał się o godzinę, z przerwy wracał za późno a do domu wychodził za wcześnie. Tam poznałem właśnie taką Elaine, która przesiadywała ze mną przy niemodnym stoliku i wspólnie oddawała się dzierganiu uśmiechów w miejscu przeżartym przez nudę i mole. Klosz w lampce na moim biurku wyglądał jak abażur, a ściany miały kolor jeszcze ciepłych wymiocin. Dobrze, że tam była. Właśnie taka. Owsianka.
Wdzięcznie kręcę głową, ale po mojemu to znaczy, że zgoda. Wypijemy porto i zjemy owsiankę, jedną łyżką, z jednej miseczki. Spać pójdziemy każdy w swoim łóżku, ale to bajce na dobranoc, bo prosi mnie, bym ją opowiedział.
-Dobra - po pierwsze, werbalnie dobijam transakcji. Dziwny wybór, lecz kojarzy się dobrze, bo z dzieciństwem. Przynajmniej większości, ja nadal jadam takie rzeczy, woląc słodkości od tradycyjnego english breakfast - z owocami i bakaliami. Daktylami, orzechami laskowymi i wiórkami kokosowymi. Polaną syropem klonowym - wyliczam, nie będziemy sobie szczędzić. Jeśli się porzygam, to bynajmniej nie od alkoholu. Skoro jednak już dotarliśmy, czym zaspokoimy ciało, pozostawała kwestia nienasyconej duszy. Ona pożąda wiedzy bardziej ode mnie, bo mi już nieco zbrzydła. Dobro doczesne, tak samo jak złoto, seks i rodzina. Rok wstecz nie byłem tak cyniczny. Muszę się starzeć.
-Parę lat temu pojechałem do Ameryki Południowej. Do Argentyny - przypominam sobie, lekko marszcząc brwi. Pionowa linia rysuje się między moimi brwiami, gdy powoli porządkuję sobie szczegóły opowieści - chciałem wprowadzić nieco świeżości do Wenus. Szukałem nowych smaków - wyjaśniam enigmatycznie, nie jestem pewny, czy Elaine wie, co takiego święci się w moim lokalu, więc decyduję się na opcję bezpieczną. Nie kłamliwą, jedynie dyplomatyczną - mieszkaliśmy w pewnej niewielkiej czarodziejskiej wiosce, z jednej strony pampa, z drugiej pola i rzeki. Wyobraź sobie, że gdy pierwszego dnia wybraliśmy się na spacer, natknęliśmy się na krokodyla. Nigdy wcześniej nie widziałem krokodyla, kompletnie nie wiedziałem, co robić. Rzuciłem na niego Conjunctivitis, ale to go tylko rozjuszyło. Gdyby nie nasz przewodnik, pewnie nie miałbym ręki, co najmniej - opowiadam, śmiejąc się, bo to wspomnienie zestarzało się dobrze - o taką miał paszczę - demonstruję, rozkładając ramiona i składając ją z powrotem, by zademonstrować, jak kłapał olbrzymimi zębiskami - Gonzalo do końca pobytu nie dał mi żyć i za każdym razem, jak mnie widział piszczał i podskakiwał, co chyba uważał za wybitnie zabawne - dodaję kwaśno, nie chroniąc się przed szczegółami niewygodnymi. Mam nadzieję, że daję radę sprostać jej pragnieniom. Wymagające kobiety szczególnie mnie pociągają; patrzę na nią w mokrej, rozchełstanej sukni, zbyt przylegającej do ciała, by było to przyzwoite. Mrużę oczy, słońce wchodzi mi w paradę i sprawia, że sylwetka lady Avery się rozmazuje. Za jakie grzechy? Życzę jej przecież dobrze, bawię, wręcz rozpieszczam, spełniając jej pierwsze wypowiedziane życzenie.
Pieprzona wróżka, robię się głodny, znaczy, głodny.
Pociągam nosem i klepię się po zmoczonej kieszeni. Szit. Szit. Szit.
Nic już nie uratuję, chrzanić to. Rozgarniam wodę rękami, ale za wolno, by przygotować się na kolejną falę, naprawdę potężną. Wielkości, no, małego domu, coby tu nie skłamać. Masyw wody pochłania moją sylwetkę i tyle mnie Ela widziała. Znikam zabrany przez morze, a tak naprawdę: zachłystuję się, lecz zaraz odzyskuję kontrolę nad sytuacją i płynę ku niej, lecz nie wychylając się na powierzchnię. Walczę przez moment z ochotą capnięcia jej za spódnicę, lecz finalnie uznaję, że to głupi pomysł. Ona tego nie pochwali i przychodzi mi na myśl, kto również by mi za to nawymyślał. Wynurzam się więc po prostu, lecz nadal znienacka, tuż obok niej, dysząc i parskając. Jestem dokumentnie mokry, włosy oblepiają mi twarz, muszę rozgarnąć je rękami, by cokolwiek widzieć.
-Zadowolona? - pytam, z jej miny ciężko cokolwiek wywnioskować.
Owsianka.
Uśmiecham się, bo odżywa we mnie chłystek, który do pracy w biurze spóźniał się o godzinę, z przerwy wracał za późno a do domu wychodził za wcześnie. Tam poznałem właśnie taką Elaine, która przesiadywała ze mną przy niemodnym stoliku i wspólnie oddawała się dzierganiu uśmiechów w miejscu przeżartym przez nudę i mole. Klosz w lampce na moim biurku wyglądał jak abażur, a ściany miały kolor jeszcze ciepłych wymiocin. Dobrze, że tam była. Właśnie taka. Owsianka.
Wdzięcznie kręcę głową, ale po mojemu to znaczy, że zgoda. Wypijemy porto i zjemy owsiankę, jedną łyżką, z jednej miseczki. Spać pójdziemy każdy w swoim łóżku, ale to bajce na dobranoc, bo prosi mnie, bym ją opowiedział.
-Dobra - po pierwsze, werbalnie dobijam transakcji. Dziwny wybór, lecz kojarzy się dobrze, bo z dzieciństwem. Przynajmniej większości, ja nadal jadam takie rzeczy, woląc słodkości od tradycyjnego english breakfast - z owocami i bakaliami. Daktylami, orzechami laskowymi i wiórkami kokosowymi. Polaną syropem klonowym - wyliczam, nie będziemy sobie szczędzić. Jeśli się porzygam, to bynajmniej nie od alkoholu. Skoro jednak już dotarliśmy, czym zaspokoimy ciało, pozostawała kwestia nienasyconej duszy. Ona pożąda wiedzy bardziej ode mnie, bo mi już nieco zbrzydła. Dobro doczesne, tak samo jak złoto, seks i rodzina. Rok wstecz nie byłem tak cyniczny. Muszę się starzeć.
-Parę lat temu pojechałem do Ameryki Południowej. Do Argentyny - przypominam sobie, lekko marszcząc brwi. Pionowa linia rysuje się między moimi brwiami, gdy powoli porządkuję sobie szczegóły opowieści - chciałem wprowadzić nieco świeżości do Wenus. Szukałem nowych smaków - wyjaśniam enigmatycznie, nie jestem pewny, czy Elaine wie, co takiego święci się w moim lokalu, więc decyduję się na opcję bezpieczną. Nie kłamliwą, jedynie dyplomatyczną - mieszkaliśmy w pewnej niewielkiej czarodziejskiej wiosce, z jednej strony pampa, z drugiej pola i rzeki. Wyobraź sobie, że gdy pierwszego dnia wybraliśmy się na spacer, natknęliśmy się na krokodyla. Nigdy wcześniej nie widziałem krokodyla, kompletnie nie wiedziałem, co robić. Rzuciłem na niego Conjunctivitis, ale to go tylko rozjuszyło. Gdyby nie nasz przewodnik, pewnie nie miałbym ręki, co najmniej - opowiadam, śmiejąc się, bo to wspomnienie zestarzało się dobrze - o taką miał paszczę - demonstruję, rozkładając ramiona i składając ją z powrotem, by zademonstrować, jak kłapał olbrzymimi zębiskami - Gonzalo do końca pobytu nie dał mi żyć i za każdym razem, jak mnie widział piszczał i podskakiwał, co chyba uważał za wybitnie zabawne - dodaję kwaśno, nie chroniąc się przed szczegółami niewygodnymi. Mam nadzieję, że daję radę sprostać jej pragnieniom. Wymagające kobiety szczególnie mnie pociągają; patrzę na nią w mokrej, rozchełstanej sukni, zbyt przylegającej do ciała, by było to przyzwoite. Mrużę oczy, słońce wchodzi mi w paradę i sprawia, że sylwetka lady Avery się rozmazuje. Za jakie grzechy? Życzę jej przecież dobrze, bawię, wręcz rozpieszczam, spełniając jej pierwsze wypowiedziane życzenie.
Pieprzona wróżka, robię się głodny, znaczy, głodny.
Pociągam nosem i klepię się po zmoczonej kieszeni. Szit. Szit. Szit.
Nic już nie uratuję, chrzanić to. Rozgarniam wodę rękami, ale za wolno, by przygotować się na kolejną falę, naprawdę potężną. Wielkości, no, małego domu, coby tu nie skłamać. Masyw wody pochłania moją sylwetkę i tyle mnie Ela widziała. Znikam zabrany przez morze, a tak naprawdę: zachłystuję się, lecz zaraz odzyskuję kontrolę nad sytuacją i płynę ku niej, lecz nie wychylając się na powierzchnię. Walczę przez moment z ochotą capnięcia jej za spódnicę, lecz finalnie uznaję, że to głupi pomysł. Ona tego nie pochwali i przychodzi mi na myśl, kto również by mi za to nawymyślał. Wynurzam się więc po prostu, lecz nadal znienacka, tuż obok niej, dysząc i parskając. Jestem dokumentnie mokry, włosy oblepiają mi twarz, muszę rozgarnąć je rękami, by cokolwiek widzieć.
-Zadowolona? - pytam, z jej miny ciężko cokolwiek wywnioskować.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nigdy nie była typem smakosza. No, w każdym razie nie jedzenia. Doszła zresztą do wniosku, że wcale nie chodziło o owsiankę, tylko o efekt. Za pewne fatalny, gdyby rozmawiała z kimkolwiek innym, o kim byłaby w stanie pomyśleć. Ale Francis po prostu się uśmiechnął. Uśmiechnął do radykalnego absurdu, po to tylko, by docisnąć go jeszcze do ostatniej kropli. Dystyngowana owsianka, z syropem klonowym. Jasna rzecz.
- Słodsza od cukru, kompozycja idealna. - Przytaknęła z aprobatą, choć nie była wcale przekonana, że zniesie to połączenie. Cóż, najwyżej zaleje ją podwójną ilością porto. Wszystko było prostsze w towarzystwie porto. Trochę żałowała, że żadne z nich nie pomyślało o tym jednym wcześniej. Szczególnie, kiedy tak lekkim tonem Francisowi przyszło ukontekstowienie opowieści, której sobie zażyczyła. Wenus. Jak trudno było jej pogodzić wizję Francisa, takiego, jakim go znała z tym, co wiedziała o tym przeklętym miejscu! I na nic zda się tu chwilowe odwrócenie spojrzenia, niezadowolenie odbiło się na jej twarzy nawet wtedy, kiedy wzrok wbiła w niczemu przecież nie winnego Godfryda. Nie przestaje jednak słuchać, a drygu do prowadzenia myśli Francisowi nie brakuje. No i przeszłych przygód, najwyraźniej. O tej nie słyszała nigdy wcześniej. Czy była prawdziwa? Krokodyl. W swoim własnym otoczeniu, gdzieś niedaleko małej wioski w Ameryce Południowej. Tak, to działało na wyobraźnie. Tak, Elaine wolała myśleć o tym, niż o Wenus i wszystkich mało przyjemnych skojarzeniach z tym miejscem. Tylko kątem oka spojrzała, by ocenić, jak duża była krokodyla paszcza, i to – to wystarczyło. Prychnęła śmiechem. Nie miało już znaczenia, czy była to prawda, czy fikcja. Zajmowała myśli, poprawiała humor. Jakież to było przyjemne! Jakie niecodzienne, rozkosznie oderwane od wszystkiego, co czekało na nich po rozstaniu.
Nawet jego spojrzenie, w innych okolicznościach zbyt śmiałe, impertynenckie przecież, nie dotykało jej tak… naprawdę. Nie czuła najmniejszej potrzeby ucieczki ani krycia się przed nim. Co więcej, postanowiła je czytać jako pozwolenie na wzajemność. Przecież tylko się bawili. A i jego odzież przylegała teraz do ciała, pozostawiając domysłom mniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Dopóki całość nie zniknęła pod powierzchnią wody. To już nie bawiło jej tak bardzo i coraz mniej z każdą mijającą chwilą. Poczuła ukłucie w klatce piersiowej. Wcześniej martwiła się tylko tym, że jej ewentualnie może się coś stać. Ale jak w tej otchłani wody miałaby znaleźć, ratować Francisa? Szukała już w głowie jakiegoś zaklęcia, tracąc przez to czujność wobec tego, co rzeczywiście działo się wokół, kiedy wreszcie on wynurzył się tuż przy niej. Blisko, bliziutko. Jego oddech, chociaż ciężki i chrapliwy, był przyjemnie ciepły. Przez chwilę jeszcze nie miał szans jej zobaczyć, więc ona mogła pozwolić sobie na przyjrzenie się z bliska linii obojczyków, szczęki, ust. Gdy wreszcie dosięła jego oczu, już otwartych, jej własne były jakby zamglone, uśmiech senny.
- Rozgrzana. – Padła zdawkowa odpowiedź, z wyraźną kropką w postaci wzruszenia ramion. – Ale przed nami jeszcze porto i owsianka i… coś, co zdaje się miałam zaoferować w zamian za opowieść o krokodylu? – Popełniła kilka kroków wstecz, dość chwiejnych i nieostrożnych, podczas kiedy jej spojrzenie pozostawało utkwione w jego jasnych oczach. Dzięki temu była już względnie bezpiecznie na brzegu. Godfryd okazał się dla nich dotąd dość łaskawy, może nie warto było dalej kusić losu?
ztx2
- Słodsza od cukru, kompozycja idealna. - Przytaknęła z aprobatą, choć nie była wcale przekonana, że zniesie to połączenie. Cóż, najwyżej zaleje ją podwójną ilością porto. Wszystko było prostsze w towarzystwie porto. Trochę żałowała, że żadne z nich nie pomyślało o tym jednym wcześniej. Szczególnie, kiedy tak lekkim tonem Francisowi przyszło ukontekstowienie opowieści, której sobie zażyczyła. Wenus. Jak trudno było jej pogodzić wizję Francisa, takiego, jakim go znała z tym, co wiedziała o tym przeklętym miejscu! I na nic zda się tu chwilowe odwrócenie spojrzenia, niezadowolenie odbiło się na jej twarzy nawet wtedy, kiedy wzrok wbiła w niczemu przecież nie winnego Godfryda. Nie przestaje jednak słuchać, a drygu do prowadzenia myśli Francisowi nie brakuje. No i przeszłych przygód, najwyraźniej. O tej nie słyszała nigdy wcześniej. Czy była prawdziwa? Krokodyl. W swoim własnym otoczeniu, gdzieś niedaleko małej wioski w Ameryce Południowej. Tak, to działało na wyobraźnie. Tak, Elaine wolała myśleć o tym, niż o Wenus i wszystkich mało przyjemnych skojarzeniach z tym miejscem. Tylko kątem oka spojrzała, by ocenić, jak duża była krokodyla paszcza, i to – to wystarczyło. Prychnęła śmiechem. Nie miało już znaczenia, czy była to prawda, czy fikcja. Zajmowała myśli, poprawiała humor. Jakież to było przyjemne! Jakie niecodzienne, rozkosznie oderwane od wszystkiego, co czekało na nich po rozstaniu.
Nawet jego spojrzenie, w innych okolicznościach zbyt śmiałe, impertynenckie przecież, nie dotykało jej tak… naprawdę. Nie czuła najmniejszej potrzeby ucieczki ani krycia się przed nim. Co więcej, postanowiła je czytać jako pozwolenie na wzajemność. Przecież tylko się bawili. A i jego odzież przylegała teraz do ciała, pozostawiając domysłom mniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Dopóki całość nie zniknęła pod powierzchnią wody. To już nie bawiło jej tak bardzo i coraz mniej z każdą mijającą chwilą. Poczuła ukłucie w klatce piersiowej. Wcześniej martwiła się tylko tym, że jej ewentualnie może się coś stać. Ale jak w tej otchłani wody miałaby znaleźć, ratować Francisa? Szukała już w głowie jakiegoś zaklęcia, tracąc przez to czujność wobec tego, co rzeczywiście działo się wokół, kiedy wreszcie on wynurzył się tuż przy niej. Blisko, bliziutko. Jego oddech, chociaż ciężki i chrapliwy, był przyjemnie ciepły. Przez chwilę jeszcze nie miał szans jej zobaczyć, więc ona mogła pozwolić sobie na przyjrzenie się z bliska linii obojczyków, szczęki, ust. Gdy wreszcie dosięła jego oczu, już otwartych, jej własne były jakby zamglone, uśmiech senny.
- Rozgrzana. – Padła zdawkowa odpowiedź, z wyraźną kropką w postaci wzruszenia ramion. – Ale przed nami jeszcze porto i owsianka i… coś, co zdaje się miałam zaoferować w zamian za opowieść o krokodylu? – Popełniła kilka kroków wstecz, dość chwiejnych i nieostrożnych, podczas kiedy jej spojrzenie pozostawało utkwione w jego jasnych oczach. Dzięki temu była już względnie bezpiecznie na brzegu. Godfryd okazał się dla nich dotąd dość łaskawy, może nie warto było dalej kusić losu?
ztx2
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Ostatnio zmieniony przez Elaine Avery dnia 20.08.20 21:27, w całości zmieniany 1 raz
Hep! Koniec wakacji nie był jedynie wyobrażeniem, lecz faktem, który jednocześnie znosił z barków profesora brzemię nieustannego czuwania nad zebranymi w szkole uczniami. Czternastka dzieci w wieku od pierwszej do siódmej klasy nie miała dokąd pójść, odkąd w Londynie wybuchła Czystka. Ich domy zostały spalone, ich rodziny zabite, pojmane lub zaginione, a krew czy poglądy sprawiały, że niczemu niewinne młode pokolenie było wystawione na żer nienawiści. Przesycenie ów emocją świata oraz cierpienie podopiecznych nakazało Jaydenowi podjąć odpowiednie kroki i za zgodą dyrektora Dippeta w sekrecie otworzył bramy Hogwartu dla tych uczniów, którzy nie mieli dokąd wracać. Wstawił się również za dwójką młodych czarodziejów, którzy zdali egzaminy końcowe, jednak również nie mieli jeszcze swojego miejsca. Dodatkowe miesiące dawały nie tylko czas na poszukanie czegoś bezpiecznego, lecz również i możliwość spokoju umysłu. Odgonienia od siebie wizji niepewności oraz strachu. Chociażby na dłuższy moment... Absolwenci nie musieli się jednak niczego obawiać - z pomocą odpowiednich ludzi Vane zdołał zapewnić im pracę. Marcus jako zdolny zielarz miał zacząć niedługo w szklarniach w Dolinie Godryka, a Thomas już się spakował, by udać się do hodowli hipogryfów i podjąć się stażu. Przez wakacje cała czternastka uczniów, profesor wraz ze swoimi trojaczkami, skrzaty oraz duchy stworzyli zróżnicowaną, wielobarwną rodzinę, dlatego pożegnanie nie było tak łatwe, jak mogło się wydawać. Uczta dla garstki osób w Wielkiej Sali prezentowała się tak odmiennie, a jednak nikomu z zebranych to nie przeszkadzało. Liczyło się to, że byli tam razem - zapewne po raz ostatni i zamierzali ten moment docenić. Nawet Krwawy Baron odciągnął Thomasa na bok, żeby zamienić z nim parę słów na osobności. Jayden nigdy nie widział podobnego zachowania ducha, ale najwidoczniej zależało mu na upewnieniu się, że młody Ślizgon wiedział, czym miało być wyruszenie w świat. Astronom ze swojej strony już nie pamiętał, ilu pożegnań uczniów był świadkiem; nie oznaczało to jednak, że były one mniej bolesne czy mniej smutne. Musiał się liczyć z ów wizją za każdym razem, gdy kolejni pierwszoroczni wchodzili przez wielkie drzwi Wielkiej Sali - że kiedyś mieli odejść. Dlatego nie traktował tych dwóch miesięcy jako obowiązek, a jako wydłużenie czasu, który mógł spędzić z pokoleniem mogącym wyciągnąć aktualny świat z duchoty średniowiecza i brutalności. Patrzenie zresztą na uczniów, którzy zaczęli traktować się jak rodzeństwo, nie żałował swojej decyzji z końca maja. Wtedy pomimo świadomości ciąży swojej żony oraz zbliżającego się porodu, nie postawił siebie ponad innymi i zadeklarował własną osobę do stróżowania osamotnionym młodym czarodziejom. I zawsze podejmowałby tę samą decyzję.
Zabierając część swoich rzeczy z Wieży Astronomicznej, Jayden wiedział, że po przeniesieniu się do domu, miał spotkać krzątającą się przy trójce jego synów Roselyn. Przyjaźń, która łączyła dwójkę dorosłych przetrwała od początków ich nauki w Hogwarcie i była zapewne jedyną więzią będącą dla profesora niezachwianą. Wszak jeszcze do niedawna sądził, że to jego żona była najtrwalszym elementem męskiej egzystencji, ale boleśnie się pomylił. Być może mieszanka emocji związanych z odejściem Pomony, zakończeniem wakacji i własnym, wewnętrznym chaosem sprawiła, że profesora dopadła czkawka teleportacyjna. W jednej chwili był w swoim gabinecie przekładając dokumentację badań nad teorią panmagiczną, a w drugiej czuł chłód i wilgoć sięgające kolan. - Elinor! Odczarowałaś Gotrfyda! - Głośny krzyk i zaraz później klaskanie zmieszane z chichotaniem dotarły do uszu Jaydena, który rozejrzał się dokoła z widocznym niezrozumieniem wypisanym na twarzy. Stał kilka metrów od brzegu morza i patrzył się na źródło śmiechów - na mokrym piasku stała grupa młodych czarownic, z których jedna była wyjątkowo zaczerwieniona i zawstydzona. Powód, głosy, miejsce, w którym był jeszcze nie docierały do Vane'a, ale w końcu zdecydował się ruszyć, bo nieważne, co go tam sprowadziło i jak - chociaż to charakterystyczne hep było bardziej niż wymowne - nie mógł stać po kolana w wodzie, czekając, aż kolejna wielka fola zmoczy go całkowicie. Wiedział, że nie było sensu teleportować się z powrotem do Hogwartu, bo czkawka i tak później rzuciłaby go w jakieś kompletnie nieznane mu miejsce. Musiała się po prostu zakończyć, żeby mężczyzna mógł wrócić do domu. Wychodząc z wody i widząc zebrane tam dziewczęta, nie mógł nie poczuć uścisku boleści i żalu w żołądku - wszak ów widok przypominał mu tak bardzo o Festiwalu Lata, podczas którego wyłowił kwietny wianek nikogo innego jak swojej żony. Byli wtedy tacy inni... Co się zmieniło i dlaczego? Kłamstwa już wtedy tam tkwiły?
- Przepraszam bardzo, ale gdzie jestem? - spytał, zachrypniętym od ściśniętego gardła głosem, walcząc ze wspomnieniami. Nie chciał się im poddać i nie mógł tego zrobić. Nie mógł też zainfekować tego obszaru swojej przeszłości okrutną rzeczywistością. Dlatego zmusił się do bytowania tu i teraz, nie zauważając nawet, że niedaleko znajdowała się znajoma mu bardzo dobrze kobieca sylwetka.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Długie spojrzenia rzucane w kierunku fal z myślą, że tuż za linią horyzontu znajduje się wyspa Wight, ukochane miejsce, które opuściła przed rokiem na rzecz Château Rose. Tęskniła w milczeniu, nie mając wszak żadnych podstaw ku temu, by narzekać na swój los. Miała wszystko, czego zapragnęła - piękne stroje, wystawne przyjęcia, ulubioną literaturę, najbliższe osoby. Tylko jak prawdziwie otworzyć się przed przyjacielem, gdy ma się świadomość, że wszelkie niepochlebne opinie zostaną zaraz przekazane jej szanownemu małżonkowi? To nie tak, że mu nie ufała, że nie chciała z nim rozmawiać. To obawa przed ugięciem się, porzuceniem własnych marzeń i pragnień na rzecz tych, które zostały przekazane jej wraz ze szlachetną krwią. Dramatycznie? Należy jeszcze dodać, iż przez pryzmat młodości Evandry, nawet jeśli nad wyraz dojrzałej, całość jawiła się naprawdę okrutnie. Nieprzespane, obfite w łzy noce miała już za sobą. Zdążyła pogodzić się z faktem, że swojego losu nie może już zmienić, zwłaszcza od kiedy Evan swoim beztroskim uśmiechem zaczął z wolna wlewać słodycz w jej wysuszone smutkiem serce.
Stała na skraju piaszczystej plaży tak, by woda nie dosięgła rąbka jej chabrowej, lekko rozkloszowanej spódnicy z cienkiej wełny. Zdobiona haftowanymi aplikacjami muślinowa bluzka w kolorze kości słoniowej została wsunięta do środka spódnicy i dodatkowo przewiązana wąską, granatową wstążką. Bufiaste rękawy o zwężanych, zapinanych na liczne, drobne guziki mankietach, przywodziły na myśl modę z czasów edwardiańskich, zwłaszcza w połączeniu z wykończonym w wysoką stójkę dekoltem, którego koronka otulała delikatnie łabędzią szyję. Wąska talia Evandry nie wymagała dodatkowego gorsetu, by zachować idealny kształt, więc ignorowała go za każdym razem, gdy tylko mogła, także dziś. Odetchnęła głęboko morskim powietrzem (bez skutków ubocznych w postaci połamanych żeber) i uniosła złotą lornetkę teatralną, poszukując wzrokiem ukochanej wyspy. Ekhem, to znaczy, obserwując fale w oddali. Tkwiła tak dłuższą chwilę, czując na sobie czujny wzrok służącej, która nie mogła przecież odstąpić jej na krok, bo tak szlachetnie urodzonej kobiecie nie wolno pokazywać się publicznie samej, lub (co gorsza!) w towarzystwie obcych mężczyzn. Zazwyczaj towarzystwa dotrzymywały jej inne damy z arystokratycznych rodów, lecz dziś pech sprawił, że były niedostępne. A może pani Rosier celowo posłała sowy tylko do tych, o których wiedziała, że będą zajęte, by móc spędzić czas na plaży we względnej samotności?
Już miała zarządzić koniec spaceru, gdy usłyszała rozemocjonowane głosy wypoczywających nieopodal panien. Evandra najpierw obrzuciła czujnym spojrzeniem siedzące na piasku (bez koca, toż to skandal!) dziewczęta, by zaraz po tym powieść wzrokiem w interesującym je kierunku. Stojący po kolana w wodzie mężczyzna zdecydowanie nie wyglądał tak, jakby znalazł się tam celowo. Mało tego, Wanda mogłaby przysiąc, że jeszcze przed chwilą wcale go tam nie było! Dzięki powiększającym szkłom mogła z łatwością dostrzec zarysowany profil jego twarzy, lecz im dłużej mu się przyglądała, tym bardziej nie mogła uwierzyć własnym oczom. Jej serce niemal natychmiast zaczęło bić szybciej w ekscytacji i od razu zganiła się w myślach za tak niedojrzałą reakcję. Kiedy tylko mężczyzna zaczął brnąć przez wodę w stronę brzegu, złożyła lornetkę i ruszyła ku niemu, dając jeszcze dłonią znak służce, by jej nie przeszkadzała. Na piaszczystej plaży była przecież w zasięgu jej wzroku, a więc i wszystkie zasady dotyczące przyzwoitości spotkań zostały zachowane. Poprawiła rondo eleganckiego, acz wakacyjnego kapelusza przypiętego do luźnego koka ozdobnymi szpilkami, kroki stawiając niespiesznie, bo i biec damie nie przystoi. Znalazłszy się na kilka jardów od obserwowanego przez nią pana, zyskała pewność co do jego osoby.
- Nic panu nie jest? Wszystko w porządku? - spytała niepewnym tonem, jednocześnie marszcząc przy tym jasne brwi. Nigdy nie uważała profesora Vane’a za pomylonego ani ekscentrycznego. To był przecież bardzo, ciepły młody człowiek, który pomimo dość niefortunnych początków ich znajomości, pozostał jej bliski do momentu zakończenia nauki w Hogwarcie. Evandra musiała przyznać, że walczyła z samą sobą przez krótką chwilę, gdy na widok wychodzącego spomiędzy fal Jaydena chciała parsknąć śmiechem. Zamiast tego zacisnęła usta w wąską linijkę i obserwowała go uważnie, chcąc ocenić jego stan. - Jesteśmy w Sussex, profesorze Vane. Myślałam, że astronom nigdy nie będzie miał problemu z nawigacją - powiedziała ciepło, choć jej słowa mogłyby wskazywać na przytyk. Aż chciałoby się zobaczyć puszczone oczko i malujący się uśmiech, ale rzucone na szybko spojrzenie ku rozochoconym pannom podpowiedziało Evandrze, że powinna być dla nich wzorem. Poza tym minęło już trochę czasu od jej ostatniego spotkania z nauczycielem, tak jak i od ostatniego listu. Nie miała pojęcia jakim jest teraz człowiekiem i czego może się po nim spodziewać.
Stała na skraju piaszczystej plaży tak, by woda nie dosięgła rąbka jej chabrowej, lekko rozkloszowanej spódnicy z cienkiej wełny. Zdobiona haftowanymi aplikacjami muślinowa bluzka w kolorze kości słoniowej została wsunięta do środka spódnicy i dodatkowo przewiązana wąską, granatową wstążką. Bufiaste rękawy o zwężanych, zapinanych na liczne, drobne guziki mankietach, przywodziły na myśl modę z czasów edwardiańskich, zwłaszcza w połączeniu z wykończonym w wysoką stójkę dekoltem, którego koronka otulała delikatnie łabędzią szyję. Wąska talia Evandry nie wymagała dodatkowego gorsetu, by zachować idealny kształt, więc ignorowała go za każdym razem, gdy tylko mogła, także dziś. Odetchnęła głęboko morskim powietrzem (bez skutków ubocznych w postaci połamanych żeber) i uniosła złotą lornetkę teatralną, poszukując wzrokiem ukochanej wyspy. Ekhem, to znaczy, obserwując fale w oddali. Tkwiła tak dłuższą chwilę, czując na sobie czujny wzrok służącej, która nie mogła przecież odstąpić jej na krok, bo tak szlachetnie urodzonej kobiecie nie wolno pokazywać się publicznie samej, lub (co gorsza!) w towarzystwie obcych mężczyzn. Zazwyczaj towarzystwa dotrzymywały jej inne damy z arystokratycznych rodów, lecz dziś pech sprawił, że były niedostępne. A może pani Rosier celowo posłała sowy tylko do tych, o których wiedziała, że będą zajęte, by móc spędzić czas na plaży we względnej samotności?
Już miała zarządzić koniec spaceru, gdy usłyszała rozemocjonowane głosy wypoczywających nieopodal panien. Evandra najpierw obrzuciła czujnym spojrzeniem siedzące na piasku (bez koca, toż to skandal!) dziewczęta, by zaraz po tym powieść wzrokiem w interesującym je kierunku. Stojący po kolana w wodzie mężczyzna zdecydowanie nie wyglądał tak, jakby znalazł się tam celowo. Mało tego, Wanda mogłaby przysiąc, że jeszcze przed chwilą wcale go tam nie było! Dzięki powiększającym szkłom mogła z łatwością dostrzec zarysowany profil jego twarzy, lecz im dłużej mu się przyglądała, tym bardziej nie mogła uwierzyć własnym oczom. Jej serce niemal natychmiast zaczęło bić szybciej w ekscytacji i od razu zganiła się w myślach za tak niedojrzałą reakcję. Kiedy tylko mężczyzna zaczął brnąć przez wodę w stronę brzegu, złożyła lornetkę i ruszyła ku niemu, dając jeszcze dłonią znak służce, by jej nie przeszkadzała. Na piaszczystej plaży była przecież w zasięgu jej wzroku, a więc i wszystkie zasady dotyczące przyzwoitości spotkań zostały zachowane. Poprawiła rondo eleganckiego, acz wakacyjnego kapelusza przypiętego do luźnego koka ozdobnymi szpilkami, kroki stawiając niespiesznie, bo i biec damie nie przystoi. Znalazłszy się na kilka jardów od obserwowanego przez nią pana, zyskała pewność co do jego osoby.
- Nic panu nie jest? Wszystko w porządku? - spytała niepewnym tonem, jednocześnie marszcząc przy tym jasne brwi. Nigdy nie uważała profesora Vane’a za pomylonego ani ekscentrycznego. To był przecież bardzo, ciepły młody człowiek, który pomimo dość niefortunnych początków ich znajomości, pozostał jej bliski do momentu zakończenia nauki w Hogwarcie. Evandra musiała przyznać, że walczyła z samą sobą przez krótką chwilę, gdy na widok wychodzącego spomiędzy fal Jaydena chciała parsknąć śmiechem. Zamiast tego zacisnęła usta w wąską linijkę i obserwowała go uważnie, chcąc ocenić jego stan. - Jesteśmy w Sussex, profesorze Vane. Myślałam, że astronom nigdy nie będzie miał problemu z nawigacją - powiedziała ciepło, choć jej słowa mogłyby wskazywać na przytyk. Aż chciałoby się zobaczyć puszczone oczko i malujący się uśmiech, ale rzucone na szybko spojrzenie ku rozochoconym pannom podpowiedziało Evandrze, że powinna być dla nich wzorem. Poza tym minęło już trochę czasu od jej ostatniego spotkania z nauczycielem, tak jak i od ostatniego listu. Nie miała pojęcia jakim jest teraz człowiekiem i czego może się po nim spodziewać.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jak ona tęskniła za rodzinną wyspą, tak Jayden tęsknił za ludźmi. Za swoimi rodzicami, którzy w geście typowego dla nich heroizmu zostali w Londynie, by chronić tych, którzy nie mieli szansy wydostać się podczas Czystki; za swoją żoną, którą musiał wyplenić ze swojego serca; za kuzynkami, które potraciły życia, zanim to jego na dobre się rozpoczęło. Za dawnymi uśmiechami radosnych uczniów, którzy mieli powód, by się cieszyć. Wszystko to teraz nie istniało, zasłonięte od aktualnej rzeczywistości grubą kotarą przytłaczającą każdy przejaw dawnych dni i której nie było w stanie przebić żadne światło. To musiało zostać zapomniane, odrzucone, mimo że mężczyzna chciał, by wciąż tworzyło jego aktualne jestestwo. By było częścią teraźniejszości oraz budującej się przyszłości, którą zaczął układać własnymi, drżącymi rękoma pozbawionymi wsparcia. A przecież ów wsparcie miało być już zawsze. Bez względu na wszystko. W zdrowiu i w chorobie. Tylko nie w egoizmie? To było żałosne, gdy po raz milionowy się nad tym zastanawiał, mimo że wcześniej sobie obiecywał, że miał z tym zakończyć i że wiedział, co należało zrobić. Ale nieważne jak bardzo się starał, nie potrafił tak po prosto wykreślić osoby, której zaufał i na której polegał. Pomona zawiodła go jako przyjaciółka, jako żona i jako żona i powinno być prościej stanąć twarzą w twarz z faktami, by odrzucić jakiekolwiek uczucia względem niej. Nie posiadała już jego zaufania, ale on wciąż był boleśnie w niej zakochany. Nie ufał, ale kochał - czysty paradoks równocześnie niosący w sobie zwartą logikę. Ile razy było dokładnie tak samo? Że przy niej nawet największe kontrasty, surrealizmy stawały się jedną jasnością? To zawsze wydawało się takie naturalne... Jako naukowiec Jayden dostrzegał w tym prawdę, bo przecież czym był chaos jeśli nie porządkiem? Czym była ciemność, jeśli nie ukrytym światłem? A później przychodziła kolejna myśl... Że może jedynie tego chciał? Że był to jedynie wynik jego wyobraźni? Projektował sobie wizję kobiety, która tak naprawdę nie istniała i chciał ją dostrzec w Pomonie? W kimś, kto był obok i kto nie odtrącił jego szczerości. Nie. Nie wierzył w to. Nie wymyśli sobie emocji, słów, które ze sobą współdzielili i nie było możliwe, by dopasował własną wizję do tej relacji. Bo przecież - najprościej rzecz ujmując - nie miał żadnego doświadczenia ani zainteresowania związkami przed zacieśnianiem się więzi ze Sprout. Nie dopowiadał sobie prawdy, tylko czerpał z rzeczywistości. Rzeczywistości, która rozpadła się po raz kolejny i po raz kolejny Vane musiał się w niej zdefiniować.
Może dlatego właśnie ta dekoncentracja wyrwała go z Hogwartu i rzuciła w zupełnie nieznane miejsce prosto pod nosy rozchichotanych panien. Gdyby nie zaskoczenie, które uderzyło w profesora, zapewne westchnąłby zrezygnowany pod nosem, wiedząc, że jeden z jego ulubionych garniturów został przemoczony, a buty najprawdopodobniej mogły popękać. Na szczęście jednak istniała magia i mężczyzna szybko mógł sobie z tymi niedogodnościami poradzić, wyciągając różdżkę i rzucając krótkie, wszystkim znane zaklęcie. Zanim jeszcze wyszedł z wody, jego spojrzenie trafiło na kogoś, kto zabrał głos, a ów intonacja nie była czarodziejowi nieznana. Wszystko w porządku? Jay w pewnym wyrazie całkowitego zagubienia przeniósł uwagę na właścicielkę ozdobnych dodatków do sukni, która zapewne nie należała do grupy stojących na brzegu kobiet. Wyróżniała się na tle nie tylko samym strojem, lecz również postawą i bijącą od niej wyższością. Zupełnie jakby instynktownie wymagała innego traktowania. I może właśnie w ten sposób czuli się inni w jej obecności, lecz widząc młodą twarz, oczy mężczyzny złagodniały i nabrały ciepłego blasku - dokładnie takiego, jakim zawsze witały ją przy kolejnym spotkaniu. Od ich pierwszego w murach jej domu, przez drugie, wydawać by się mogło, trefne zetknięcie w bibliotece, aż do tego na brzegu morza.
Myślałam, że astronom nigdy nie będzie miał problemu z nawigacją.
- Widzisz jakieś godne uwagi gwiazdy, Evandro? - odpowiedział równie przekornie, nie rozjaśniając, co tak naprawdę miał na myśli. Jego wypowiedź mogła być zrozumiana dwojako, mimo że sam profesor odnosił się do czysto astronomicznych koncepcji. A może chodziło mu o jej nierozwagę i wytknięcie mu błędu, gdy słońce jeszcze nie ukryło się za horyzontem? A może nie miało to żadnego znaczenia i było czystą odpowiedzią nauczyciela do dawno niewidzianego ucznia? Zaraz po tym pytaniu z ust mężczyzny wymsknęło się ciche przepraszam i blask magii osuszył zamoknięte materiały, przywracając im poprzedni wygląd. Co prawda nie pomogło to wyczarować zostawionej w Wieży Astronomicznej marynarki, ale astronom mógł poradzić sobie bez niej - końcowe dni lata nie były aż tak chłodne. Nie zwrócił uwagi, że w międzyczasie grupa czarownic odbiegła kawałek dalej, zostawiając go z samotną sylwetką szlacheckiego dziecka. Dopiero po chwili Jayden dostrzegł ów stan rzeczy i gdy ruchem dłoni zakończył oporządzanie swojego stanu, jeszcze przez chwilę milczał, aż w końcu przerwał wcale nie taką niezręczną ciszę. - Dobrze spotkać znajomą twarz po tak pechowym zdarzeniu - przyznał, nie kryjąc się nawet z ulgą w głosie. I chociaż Evandrze mogło się wydawać, że mężczyzna mówił o samym towarzystwie i zjawieniu się w nieznanym sobie miejscu, astronom miał tak naprawdę na myśli coś zupełnie innego. Gdy mówił, mógł przyjrzeć się już kobiecym - nie dziewczęcym - rysom, spojrzeniu, śladom dojrzałości, której jeszcze nie było w niej podczas ich ostatniego spotkania. Czy jej dłoń również wyznawałaby mu na papierze te rzeczy, które robiła jeszcze jakiś czas temu? Nie wiedział tego. Nie mógł wiedzieć, ale nie zmieniało to faktu, że posiadał dla niej duże pokłady ciepła, a rozedrgane i niepewne serce na widok dawnej panny Lestrange ukoiło się w trudach. - Dorosłaś - przyznał, zdając sobie sprawę, że czuł zarówno dumę, jak i żal. Dorosła tak szybko, wchodząc w niektóre role wbrew sobie... Dalej tak uważała czy stał przed nim już ktoś, kto był pewny każdego podejmowanego kroku? On nie był.
Może dlatego właśnie ta dekoncentracja wyrwała go z Hogwartu i rzuciła w zupełnie nieznane miejsce prosto pod nosy rozchichotanych panien. Gdyby nie zaskoczenie, które uderzyło w profesora, zapewne westchnąłby zrezygnowany pod nosem, wiedząc, że jeden z jego ulubionych garniturów został przemoczony, a buty najprawdopodobniej mogły popękać. Na szczęście jednak istniała magia i mężczyzna szybko mógł sobie z tymi niedogodnościami poradzić, wyciągając różdżkę i rzucając krótkie, wszystkim znane zaklęcie. Zanim jeszcze wyszedł z wody, jego spojrzenie trafiło na kogoś, kto zabrał głos, a ów intonacja nie była czarodziejowi nieznana. Wszystko w porządku? Jay w pewnym wyrazie całkowitego zagubienia przeniósł uwagę na właścicielkę ozdobnych dodatków do sukni, która zapewne nie należała do grupy stojących na brzegu kobiet. Wyróżniała się na tle nie tylko samym strojem, lecz również postawą i bijącą od niej wyższością. Zupełnie jakby instynktownie wymagała innego traktowania. I może właśnie w ten sposób czuli się inni w jej obecności, lecz widząc młodą twarz, oczy mężczyzny złagodniały i nabrały ciepłego blasku - dokładnie takiego, jakim zawsze witały ją przy kolejnym spotkaniu. Od ich pierwszego w murach jej domu, przez drugie, wydawać by się mogło, trefne zetknięcie w bibliotece, aż do tego na brzegu morza.
Myślałam, że astronom nigdy nie będzie miał problemu z nawigacją.
- Widzisz jakieś godne uwagi gwiazdy, Evandro? - odpowiedział równie przekornie, nie rozjaśniając, co tak naprawdę miał na myśli. Jego wypowiedź mogła być zrozumiana dwojako, mimo że sam profesor odnosił się do czysto astronomicznych koncepcji. A może chodziło mu o jej nierozwagę i wytknięcie mu błędu, gdy słońce jeszcze nie ukryło się za horyzontem? A może nie miało to żadnego znaczenia i było czystą odpowiedzią nauczyciela do dawno niewidzianego ucznia? Zaraz po tym pytaniu z ust mężczyzny wymsknęło się ciche przepraszam i blask magii osuszył zamoknięte materiały, przywracając im poprzedni wygląd. Co prawda nie pomogło to wyczarować zostawionej w Wieży Astronomicznej marynarki, ale astronom mógł poradzić sobie bez niej - końcowe dni lata nie były aż tak chłodne. Nie zwrócił uwagi, że w międzyczasie grupa czarownic odbiegła kawałek dalej, zostawiając go z samotną sylwetką szlacheckiego dziecka. Dopiero po chwili Jayden dostrzegł ów stan rzeczy i gdy ruchem dłoni zakończył oporządzanie swojego stanu, jeszcze przez chwilę milczał, aż w końcu przerwał wcale nie taką niezręczną ciszę. - Dobrze spotkać znajomą twarz po tak pechowym zdarzeniu - przyznał, nie kryjąc się nawet z ulgą w głosie. I chociaż Evandrze mogło się wydawać, że mężczyzna mówił o samym towarzystwie i zjawieniu się w nieznanym sobie miejscu, astronom miał tak naprawdę na myśli coś zupełnie innego. Gdy mówił, mógł przyjrzeć się już kobiecym - nie dziewczęcym - rysom, spojrzeniu, śladom dojrzałości, której jeszcze nie było w niej podczas ich ostatniego spotkania. Czy jej dłoń również wyznawałaby mu na papierze te rzeczy, które robiła jeszcze jakiś czas temu? Nie wiedział tego. Nie mógł wiedzieć, ale nie zmieniało to faktu, że posiadał dla niej duże pokłady ciepła, a rozedrgane i niepewne serce na widok dawnej panny Lestrange ukoiło się w trudach. - Dorosłaś - przyznał, zdając sobie sprawę, że czuł zarówno dumę, jak i żal. Dorosła tak szybko, wchodząc w niektóre role wbrew sobie... Dalej tak uważała czy stał przed nim już ktoś, kto był pewny każdego podejmowanego kroku? On nie był.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
West Wittering
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Sussex