Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Sussex
West Wittering
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
West Wittering
Plaża West Wittering w Sussex uchodzi za jedną z ładniejszych w całej Anglii. Jej brzegi malowane są bielą drobnego piasku, a szeroki pas płytkiej wody, w której nietrudno znaleźć błyszczące muszelki, sprawia, że jest to bezpieczne miejsce na kąpiel. Brakuje tutaj typowo mugolskiej zabudowy, mugolskich reklam i budek, co dla czarodziejów stanowi dodatkowy atut. Część przeznaczona tylko dla istot magicznych ochroniona jest pasem nadbrzeżnych boi w kanarkowym kolorze - nie tylko unoszą się na wodzie, ale i leżą porozrzucane wzdłuż plaży. Ich linia stanowi barierę odpychającą dla mugoli. Spokojna okolica stanowi idealne miejsce na spacer z rodziną lub przyjaciółmi - a niegroźny przyjazny kraken imieniem Gotrfyd rozmiarów rosłego wieloryba, pluskający się w oddali, dodaje pejzażowi niewymuszonej malowniczości.
Uciekanie przed falą: popularna zabawa, która polega na umknięciu przed wodą, nim ta obmyje twoje stopy. Rzut należy wykonać kością k100, do wyniku dodaje się wartość uników przemnożoną przez 2. ST wynosi 40, ale wzrasta o 10 z każdą kolejną turą. Kraken zauważa, że się bawisz i chce bawić się z tobą, wzniecając coraz mocniejsze fale...
Poszukiwania bursztynu: rzuć kością k100. Dodaj do rzutu 10 za każdy posiadany poziom biegłości szczęście.
80-95: Udało ci się znaleźć bursztyn.
95+ Udało ci się znaleźć bursztyn z inkluzją.
Lokacja zawiera kościUciekanie przed falą: popularna zabawa, która polega na umknięciu przed wodą, nim ta obmyje twoje stopy. Rzut należy wykonać kością k100, do wyniku dodaje się wartość uników przemnożoną przez 2. ST wynosi 40, ale wzrasta o 10 z każdą kolejną turą. Kraken zauważa, że się bawisz i chce bawić się z tobą, wzniecając coraz mocniejsze fale...
Poszukiwania bursztynu: rzuć kością k100. Dodaj do rzutu 10 za każdy posiadany poziom biegłości szczęście.
80-95: Udało ci się znaleźć bursztyn.
95+ Udało ci się znaleźć bursztyn z inkluzją.
Godne uwagi gwiazdy, na twarzy Evandry pojawił się wreszcie ten usilnie skrywany uśmiech. Nie wiedziała jak bardzo należy interpretować słowa nauczyciela, każde z potencjalnie adekwatnych powiązań było pod pewnym kątem ciekawe. Jeśli brać całość pod uwagę czysto astronomicznie, wystarczyło zerknąć na błękitne niebo, by z łatwością dojść do wniosku, że mógłby być z tym pewien kłopot. Nie mógł być on jednak rzeczywistym powodem problemu pana Vane’a, co tylko przywodziło na myśl kolejne domysły, które chciało się wziąć w dłonie, obejrzeć uważnie i z ciekawością przeanalizować. Kobieta odwróciła na moment wzrok, jakby rzucane zaklęcie było zbyt intymne, wszak damy aby przypudrować policzki, również odchodziły na stronę, tym samym uciekając przed spojrzeniami innych. Dając mu tę namiastkę prywatności, powiodła wzrokiem za zbierającymi się z klęczek dziewczętami. Czy to dlatego, że przyglądała im się badawczo, jakby miała zaraz wystawić im niepochlebną opinię za nieudolnie utrzymywaną skromność i powściągliwość? Gdyby tylko pojawiły się na jej salonach, mogły liczyć się z reprymendą od panny Adelaide Nott. Evandra nie była tak surowa, jak jej niegdysiejsza mentorka, w dalszym ciągu pamiętała przecież lekkość i beztroskę, jakie towarzyszyły jej w czasach hogwarckich. Niestety myśl o nich powracała do niej coraz rzadziej i z coraz to większym trudem.
Zdradzone przez Jaydena emocje natychmiast zwróciły jej uwagę. W czasie swego krótkiego życia Evandra wielokrotnie doświadczyła miłości, sympatii czy przyjaźni. Ludzie w towarzystwie zawsze się do niej uśmiechali (chyba że brać pod uwagę żałosne, niewychowane zazdrośnice, które nie przebierały w słowach), chcąc by kojarzyła ich sobie wyłącznie z radością i ciepłem. Któregoś dnia złapała się na tym, że i ona posyła im uśmiechy, i to tylko po to, by poczuli się lepiej, a nie dlatego, że prawdziwie żywiła do nich sympatię. Sztuczność jej gestów nie była jednak zauważalna, bo wyćwiczone przez lata umiejętności weszły już w krew. Pozwalały na swobodne poruszanie się rozmowie przeplatanej komplementami i sztucznym zainteresowaniem, tak typowymi dla arystokratycznego środowiska. Tyle że Jayden do niego nie należał. Od tamtego feralnego dnia, gdy Wanda rozpoczęła czwarty rok nauki w Hogwarcie i dość boleśnie (pod względem dumy, oczywiście) dowiedziała się, że pan Vane nie poddaje się tak łatwo jej wrodzonemu czarowi, podchodziła do niego inaczej, niż do poznanych dotychczas osób. W dziwny sposób ufała jego słowom. Ktoś wreszcie nie starał się przymilać ani wkupić w łaski, jednocześnie pozostając tak prawdziwym i szczerym, czym zaskarbił sobie jej sympatię.
Dygnęła lekko, jakby stwierdzenie o dorosłości było dla niej komplementem. Przez ostatnie lata dążyła do niej usilnie, chcąc stanąć na wysokości powierzonych jej zadań. To na nich skupiła całą swoją uwagę, zaniedbując kontakt z profesorem astronomii. O czym dziś pisałaby w liście do niego? O wydarzeniach ze świata? Poglądach politycznych? O Evanie i życiu rodzinnym, a może o próbach odnalezienia się w nowej rzeczywistości?
- Cztery lata - zwróciła uwagę na biegnący czas. Czy naprawdę aż tyle się zmieniło? - Czas był dla pana łaskawy - stwierdziła, mając na myśli nieliczne zmarszczki, które pojawiły się na jego twarzy, choć wcale nie była pewna czy jego obraz z przeszłości pamięta z tak drobnymi szczegółami. Zaraz przypomniała sobie spotkanie z początku roku, gdy rozmawiała z panią Vane, matką Jaydena, po jednym z jej koncertów. Starsza pani wydawała się być zaniepokojona wydarzeniami z życia swojego syna, ale Evandra nosząc wtedy na rękach własnego dwumiesięcznego potomka, nie poświęciła profesorowi właściwej uwagi. Zresztą jakby to miało wyglądać? Profesorze Vane, słyszałam, że ma pan problemy, jakże mogę pomóc? Ugh, bez polotu i wrażliwości, a przecież Jayden zasługiwał na więcej. Tylko jak okazać zainteresowanie i chęć wsparcia bez narzucania się?
- Liczyłam na to, że uda nam się spotkać wcześniej, niż na zjeździe absolwentów i proszę, udało się się. - Czyli nie prędzej, niż za dziesięć lat. Biorąc jednak pod uwagę, że zdecydowana większość jej szkolnych znajomych, z którymi mogła spędzać czas, towarzyszy jej i dziś. Zamknięte koło, hermetyczna społeczność, brak elementów z zewnątrz, mogących wpływać na rozwój. Ot, marazm. - Czy wśród obecnych uczniów Hogwartu jest ktoś, czyją ignorancję mógłby pan temperować, kształtując na mądrego, młodego człowieka? - spytała z uśmiechem, wcale-nie-nawiązując-do-samej-siebie. Uniosła na niego wzrok, wciąż bezkarnie przyglądając się jego twarzy, jakby doszukując się wskazówek, które powiedziałyby jej więcej, niż wypowiadane przez profesora słowa.
Zdradzone przez Jaydena emocje natychmiast zwróciły jej uwagę. W czasie swego krótkiego życia Evandra wielokrotnie doświadczyła miłości, sympatii czy przyjaźni. Ludzie w towarzystwie zawsze się do niej uśmiechali (chyba że brać pod uwagę żałosne, niewychowane zazdrośnice, które nie przebierały w słowach), chcąc by kojarzyła ich sobie wyłącznie z radością i ciepłem. Któregoś dnia złapała się na tym, że i ona posyła im uśmiechy, i to tylko po to, by poczuli się lepiej, a nie dlatego, że prawdziwie żywiła do nich sympatię. Sztuczność jej gestów nie była jednak zauważalna, bo wyćwiczone przez lata umiejętności weszły już w krew. Pozwalały na swobodne poruszanie się rozmowie przeplatanej komplementami i sztucznym zainteresowaniem, tak typowymi dla arystokratycznego środowiska. Tyle że Jayden do niego nie należał. Od tamtego feralnego dnia, gdy Wanda rozpoczęła czwarty rok nauki w Hogwarcie i dość boleśnie (pod względem dumy, oczywiście) dowiedziała się, że pan Vane nie poddaje się tak łatwo jej wrodzonemu czarowi, podchodziła do niego inaczej, niż do poznanych dotychczas osób. W dziwny sposób ufała jego słowom. Ktoś wreszcie nie starał się przymilać ani wkupić w łaski, jednocześnie pozostając tak prawdziwym i szczerym, czym zaskarbił sobie jej sympatię.
Dygnęła lekko, jakby stwierdzenie o dorosłości było dla niej komplementem. Przez ostatnie lata dążyła do niej usilnie, chcąc stanąć na wysokości powierzonych jej zadań. To na nich skupiła całą swoją uwagę, zaniedbując kontakt z profesorem astronomii. O czym dziś pisałaby w liście do niego? O wydarzeniach ze świata? Poglądach politycznych? O Evanie i życiu rodzinnym, a może o próbach odnalezienia się w nowej rzeczywistości?
- Cztery lata - zwróciła uwagę na biegnący czas. Czy naprawdę aż tyle się zmieniło? - Czas był dla pana łaskawy - stwierdziła, mając na myśli nieliczne zmarszczki, które pojawiły się na jego twarzy, choć wcale nie była pewna czy jego obraz z przeszłości pamięta z tak drobnymi szczegółami. Zaraz przypomniała sobie spotkanie z początku roku, gdy rozmawiała z panią Vane, matką Jaydena, po jednym z jej koncertów. Starsza pani wydawała się być zaniepokojona wydarzeniami z życia swojego syna, ale Evandra nosząc wtedy na rękach własnego dwumiesięcznego potomka, nie poświęciła profesorowi właściwej uwagi. Zresztą jakby to miało wyglądać? Profesorze Vane, słyszałam, że ma pan problemy, jakże mogę pomóc? Ugh, bez polotu i wrażliwości, a przecież Jayden zasługiwał na więcej. Tylko jak okazać zainteresowanie i chęć wsparcia bez narzucania się?
- Liczyłam na to, że uda nam się spotkać wcześniej, niż na zjeździe absolwentów i proszę, udało się się. - Czyli nie prędzej, niż za dziesięć lat. Biorąc jednak pod uwagę, że zdecydowana większość jej szkolnych znajomych, z którymi mogła spędzać czas, towarzyszy jej i dziś. Zamknięte koło, hermetyczna społeczność, brak elementów z zewnątrz, mogących wpływać na rozwój. Ot, marazm. - Czy wśród obecnych uczniów Hogwartu jest ktoś, czyją ignorancję mógłby pan temperować, kształtując na mądrego, młodego człowieka? - spytała z uśmiechem, wcale-nie-nawiązując-do-samej-siebie. Uniosła na niego wzrok, wciąż bezkarnie przyglądając się jego twarzy, jakby doszukując się wskazówek, które powiedziałyby jej więcej, niż wypowiadane przez profesora słowa.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chyba mu tego brakowało. Tego umysłu i języka, który nie bał się mówić to, co myślał, ale przy okazji nie wprowadzał żadnego tematu bez potrzeby. Evandra nie pytała po nic. Pytała, bo chciała wiedzieć i - chociaż wydawało się to czasami zaskakujące - naprawdę żywo oczekiwała opinii swojego nauczyciela. Jayden zawsze się wtedy zastanawiał, czy to dlatego, że w domu nikt z nią nie rozmawiał o wszechrzeczy, o różnych perspektywach na życie, o nauce oraz rozwijaniu własnej wartości, która nie opierała się na czysto ekonomicznych przesłankach. Dla niego było to całkowicie normalne, gdzie w pełnej wiedzy i otwartości rodzinie można było poznawać tajniki ludzkiego umysłu oraz poszerzać społeczne aspekty. Patrząc na dawną pannę Lestrange, szybko weryfikował swoje wcześniejsze rozumowanie, bo ile razy miał się dziwić przy relacjach z dziećmi z konserwatywnie nastawionych rodów szlacheckich? Ten problem nie był niczym nowym i nie dotykał jedynie arystokracji. Nieprzyjemną świadomością - odrażającą wręcz - była ta dotycząca ustawionych ożenków, w których nie brało się pod uwagę woli samych zainteresowanych. Okropna tradycja trwała przez setki, jeśli nie tysiące lat i mimo że wciąż była kultywowana, umysł naukowca i umysł człowieka, jakim był Jayden nie był w stanie jej pojąć. W końcu pochodził z rodziny badaczy, a ci nie bali się sięgać spojrzeniem dalej niż granice swojego domu i nierzadko płynąc pod prąd zaściankowemu społeczeństwu. Wychodzili dalej, eksplorowali, podważali trwający stan bytu, poddawali wątpliwościom otaczającą ich rzeczywistość i chociaż byli nieraz napiętnowani, nie przestawali. Głód zrozumienia i odkrycia tajemnicy świata ciągnął ich ku przekraczaniom kolejnych barier. Mieli wszak obowiązek, by przełamywać schematy - z bagażem doświadczeń i wiedzy łączyła się odpowiedzialność, którą Vane'owie rozumieli i tego się trzymali. Być może właśnie dlatego astronom nie potrafił wyobrazić sobie siebie gdziekolwiek indziej jak tylko w murach Hogwartu, gdzie jego dziedzina nauki nie była jedyną rzeczą przez niego wykładaną. I nigdy nie miała być.
Czas był dla pana łaskawy.
Nie był w stanie się nie roześmiać, słysząc słowa, które najwidoczniej miały w jakiś sposób go skomplementować i chociaż niosły za sobą wiele pozytywnych kwestii, równocześnie przypominały o tym, że prawda była inna. Psychika cierpiała bardziej nad fizyczność, mimo że w międzyczasie pojawiły się materialne blizny, a jednak to śmiech wydobywający się z gardła mężczyzny był prawdziwy i silnie smutny zarazem. Bo czy dotknięci depresją ludzie nie uśmiechali się najczęściej? - Mój profesor od uroków powiedział mi kiedyś, że dorośli się nie starzeją. To młodzież dorasta - odpowiedział, nie kryjąc się z uśmiechem widniejącym na jego twarzy. - Przejdziemy się? - Doprowadził się do porządku i chyba nie chciał stać w miejscu, gdzie tak niefortunnie rzucił go czar czkawki. Zresztą czuł pod ubraniem chłodne powietrze, którego łaskotanie wcale nie było tak przyjemnie orzeźwiające jak można by przypuszczać. Ale odczekał na to, aż czarownica podejmie finalną decyzję - w końcu oni mieli zasady od wszystkiego, a nie chciał jej niczym narazić. - Z chęcią was wszystkich bym widywał częściej, ale nie jesteśmy w stanie się rozdwoić, prawda? - odparł, czując przyjemne ciepło w momencie, w którym Evandra podzieliła się z nim swoją uwagą. Bo tak naprawdę jemu samemu było tęskno za ich rozmowami i długimi konwersacjami. Za pytaniami, które tylko ona mogła zadać. Ich relacja była inna, ale wcale nie oznaczała, że wyłamywała się spomiędzy grona pozostałych - każda z nich była wyjątkowa na swój sposób.
Czy wśród obecnych uczniów Hogwartu jest ktoś, czyją ignorancję mógłby pan temperować, kształtując na mądrego, młodego człowieka?
Kolejne rozbawienie wkradło się na twarz profesora. - Możliwość mentorowania komuś takiemu jak lady Lestrange było tylko i wyłącznie zaszczytem - cudownym doświadczaniem niesamowitości młodego umysłu - odparł wymijająco i z nutą przekory, ale pokręcił głową. Było wielu wspaniałych uczniów, lecz nikt nie zajął jej miejsca, bo było zbyt wiele zagubionych, czekających na życzliwego dorosłego podopiecznych. Jak chociażby ci, którzy musieli zostać na zamku, tracąc wszystko w Czystce. A to była jedynie garstka, o której wiedział i której mógł pomóc. Co z resztą? Co z tymi, którzy również potrzebowali wsparcia? - Ciężko mi powiedzieć, kto wróci do Hogwartu tak naprawdę - przerwał chwilę zastanowienia uwagą, która była skierowana bardziej ku niemu samemu niż do Evandry, ale było już za późno. - Wybacz. Nie chciałem wyciągać nieprzyjemnego tematu i w jakikolwiek sposób cię zasmucać - dodał zaraz, wprowadzając na twarz łagodniejszy wyraz i posyłając młodej czarownicy przepraszające spojrzenie. - Lepiej opowiedz mi coś o twoim życiu. Zatrzymałem się na etapie ostatnich listów, a to... Cóż... Było jakiś czas temu. - Nie miał nawet bladego pojęcia, kiedy dokładnie w ferworze przyspieszającego życia ich relacja uległa naturalnej śmierci. Nie pamiętał, by wyniknął między nimi jakikolwiek spór, a nawet gdyby, przecież nie podchodziłaby do niego i nie witała w ten sposób. Nie. Oboje zaczęli pełnić nowe role społeczne i nie było w nich miejsca, czasu ani możliwości, by utrzymywać stare. Niektóre z nich należało porzucić na rzecz aktualnych i Vane doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Gdy z męża stał się nagle samotną jednostką, a z wyczekiwania ojcem. - Mężczyzna, którego ci wybrano, a co do którego miałaś wątpliwości... - zaczął, nie chcąc przekraczać granicy. Kocha cię? Nie zamierzał zadawać tego pytania. Nie dziecku, które dorastało wśród szlacheckich zwyczajów i które pisało mu o swoich obawach z tym związanych. Nie buntował jej, na siłę przyjmując fakt, że musiał szanować również i te obyczaje, które były mu obce i niesmaczne. Zresztą... Sam nie wiedział, czy jego własna żona naprawdę go kochała. - Jaki on jest? Teraz?
Czas był dla pana łaskawy.
Nie był w stanie się nie roześmiać, słysząc słowa, które najwidoczniej miały w jakiś sposób go skomplementować i chociaż niosły za sobą wiele pozytywnych kwestii, równocześnie przypominały o tym, że prawda była inna. Psychika cierpiała bardziej nad fizyczność, mimo że w międzyczasie pojawiły się materialne blizny, a jednak to śmiech wydobywający się z gardła mężczyzny był prawdziwy i silnie smutny zarazem. Bo czy dotknięci depresją ludzie nie uśmiechali się najczęściej? - Mój profesor od uroków powiedział mi kiedyś, że dorośli się nie starzeją. To młodzież dorasta - odpowiedział, nie kryjąc się z uśmiechem widniejącym na jego twarzy. - Przejdziemy się? - Doprowadził się do porządku i chyba nie chciał stać w miejscu, gdzie tak niefortunnie rzucił go czar czkawki. Zresztą czuł pod ubraniem chłodne powietrze, którego łaskotanie wcale nie było tak przyjemnie orzeźwiające jak można by przypuszczać. Ale odczekał na to, aż czarownica podejmie finalną decyzję - w końcu oni mieli zasady od wszystkiego, a nie chciał jej niczym narazić. - Z chęcią was wszystkich bym widywał częściej, ale nie jesteśmy w stanie się rozdwoić, prawda? - odparł, czując przyjemne ciepło w momencie, w którym Evandra podzieliła się z nim swoją uwagą. Bo tak naprawdę jemu samemu było tęskno za ich rozmowami i długimi konwersacjami. Za pytaniami, które tylko ona mogła zadać. Ich relacja była inna, ale wcale nie oznaczała, że wyłamywała się spomiędzy grona pozostałych - każda z nich była wyjątkowa na swój sposób.
Czy wśród obecnych uczniów Hogwartu jest ktoś, czyją ignorancję mógłby pan temperować, kształtując na mądrego, młodego człowieka?
Kolejne rozbawienie wkradło się na twarz profesora. - Możliwość mentorowania komuś takiemu jak lady Lestrange było tylko i wyłącznie zaszczytem - cudownym doświadczaniem niesamowitości młodego umysłu - odparł wymijająco i z nutą przekory, ale pokręcił głową. Było wielu wspaniałych uczniów, lecz nikt nie zajął jej miejsca, bo było zbyt wiele zagubionych, czekających na życzliwego dorosłego podopiecznych. Jak chociażby ci, którzy musieli zostać na zamku, tracąc wszystko w Czystce. A to była jedynie garstka, o której wiedział i której mógł pomóc. Co z resztą? Co z tymi, którzy również potrzebowali wsparcia? - Ciężko mi powiedzieć, kto wróci do Hogwartu tak naprawdę - przerwał chwilę zastanowienia uwagą, która była skierowana bardziej ku niemu samemu niż do Evandry, ale było już za późno. - Wybacz. Nie chciałem wyciągać nieprzyjemnego tematu i w jakikolwiek sposób cię zasmucać - dodał zaraz, wprowadzając na twarz łagodniejszy wyraz i posyłając młodej czarownicy przepraszające spojrzenie. - Lepiej opowiedz mi coś o twoim życiu. Zatrzymałem się na etapie ostatnich listów, a to... Cóż... Było jakiś czas temu. - Nie miał nawet bladego pojęcia, kiedy dokładnie w ferworze przyspieszającego życia ich relacja uległa naturalnej śmierci. Nie pamiętał, by wyniknął między nimi jakikolwiek spór, a nawet gdyby, przecież nie podchodziłaby do niego i nie witała w ten sposób. Nie. Oboje zaczęli pełnić nowe role społeczne i nie było w nich miejsca, czasu ani możliwości, by utrzymywać stare. Niektóre z nich należało porzucić na rzecz aktualnych i Vane doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Gdy z męża stał się nagle samotną jednostką, a z wyczekiwania ojcem. - Mężczyzna, którego ci wybrano, a co do którego miałaś wątpliwości... - zaczął, nie chcąc przekraczać granicy. Kocha cię? Nie zamierzał zadawać tego pytania. Nie dziecku, które dorastało wśród szlacheckich zwyczajów i które pisało mu o swoich obawach z tym związanych. Nie buntował jej, na siłę przyjmując fakt, że musiał szanować również i te obyczaje, które były mu obce i niesmaczne. Zresztą... Sam nie wiedział, czy jego własna żona naprawdę go kochała. - Jaki on jest? Teraz?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Głód zrozumienia i odkrywania tajemnic był tym, który potęgował jej ciekawość już od najmłodszych lat, jednak mało było osób, które potrafiły go zaspokoić. Zwłaszcza kiedy wszyscy wokół obawiają się o kruche istnienie i nie dostrzegają, że nakładanymi ograniczeniami wyrządzają jeszcze większą krzywdę. Od samego początku Evandrze towarzyszyły nie tylko ciekawość, ale i poczucie niesprawiedliwości oraz strach. I o ile niesprawiedliwość udało jej się zagłuszyć potrzebą przynależności oraz jak najlepszego odgrywania wyznaczonej jej roli, to strach był w dalszym ciągu tym, który trzymał ją w miejscu. Próbowano jej to wszystko wynagrodzić licznymi pochwałami i prezentami. Czasem nawet spoglądano na nią pobłażliwie, widząc jak z zapałem uczy się języka trytońskiego, byleby móc pobierać lekcje śpiewu u syren, lecz kiedy tylko próbowała sięgnąć dalej, spotykała się z ostrym sprzeciwem. Im częściej się stawiała, tym większa czekała ją kara, aż wreszcie uległa. Póki trzymała się sztywno wyznaczonych zasad konserwatywnego wychowania, nie wysuwano większych zastrzeżeń. I tak oto młoda lady Lestrange dotarła do Hogwartu, gdzie jej głód miał wreszcie zostać zaspokojony.
Tkwiła w tym dziwnym zawieszeniu pełnym niepewności, oczekując momentu, w którym dowie się ostatecznie czy stojący przed nią mężczyzna ma jeszcze w sobie cokolwiek z lekkości i dobroci, jaką emanował kilka lat temu. Każdy nosił blizny, nie zawsze widoczne na pierwszy rzut oka, ale Jayden nie pozwolił, by ból przejął nad nim kontrolę. Już w dzieciństwie, gdy zobaczyła go w bawialni swojego rodowego dworu na wyspie Wight, ujął ją swoją siłą i zapałem, który trzymał się go przez późniejsze lata i jak widać na załączonym obrazku, wciąż nie miał zamiaru odpuszczać. Smutne słowa pani Vane, którymi opowiadała o swoim synu, zdawały się teraz być mocno przesadzone. No bo jak człowiek taki, jak on, odważny oportunista, miał sobie jakkolwiek w życiu nie radzić?
Kamień spadł jej z serca, gdy tylko usłyszała jego rozbawienie. A więc on tam nadal był! Jego śmiech był zaraźliwy, od razu wprawił ją w dobry nastrój, odsuwając towarzyszącą jej przed chwilą tęsknotę na dalszy plan. Skinieniem głowy przystała na propozycję spaceru. Z tego miejsca niemożliwym było dostrzec brzeg ukochanej wyspy, którą niegdyś uważała za klatkę. Dziś klatką zdawał się być cały świat, bez szansy na ucieczkę, bo to przecież nie przestrzeń była ograniczająca, a niewidzialne, kryształowe kajdany, którymi od urodzenia była przykuta do nałożonego na nią klosza. Nieistotne było gdzie się znajduje, bo zasady, wychowanie i ukształtowany sposób myślenia trzymał ją w ryzach, we własnym umyśle.
Nie jesteśmy w stanie się rozdwoić, ale czy bilokacja była tu tak naprawdę potrzebna? Evandra w życiu nie przyznałaby na głos (ani nawet przed samą sobą!), że do szczęścia potrzebowałaby tylko rozmów z profesorem. Rówieśnicy byli jej obojętni, pomimo iż w pierwszych latach nauki w szkole bardzo do nich lgnęła. Skazana na towarzystwo guwernantek, zachłysnęła się możliwością poznania innych dzieci, dopiero z czasem orientując się, że nie byli dla niej żadnym intelektualnym wyzwaniem. - Czy to znaczy, że powinnam wystawić przyjęcie, nie czekając aż los łaskawie podsunie okazję do spotkania? - Gdyby nie dzisiejszy wypadek ta dwójka zapewne nie dostałaby możliwości rozmowy, o powrocie do słania listów nie wspominając.
Wymijający charakter odpowiedzi nie pozostał niezauważony. Nie miała podstaw, by kwestionować prawdomówność swojego rozmówcy, a i dotychczas nie zauważyła, żeby starał się cokolwiek podkolorowywać. Sama nie uważała się za najmądrzejszą w świecie, bo i gdyby tak było, nie tkwiłaby w nieszczęśliwym małżeństwie, tęskniąc za czymś, co nigdy nie istniało, a więc i nie miało prawa wrócić. Z powagi słów Jaydena zdała sobie sprawę dopiero po chwili, gdy posłał jej przepraszające spojrzenie. Krwawa noc wiosną tego roku była tematem rozmów także w Château Rose. Tristan zapewniał ją o słuszności sprawy, powtarzając że mugole są dla nich zagrożeniem. Evandra pamiętała jednak usłyszane niegdyś słowa profesora Vane’a, gdy nawoływał do rozsądku. Ówczesna panna Lestrange starała się odnaleźć równowagę i znaleźć drogę idącą między tradycyjnym wychowaniem a zwykłą, ludzką przyzwoitością, nakazującą nie zachowywać się w sposób barbarzyński. Pragnęła zakończenia wszelkich sporów i możliwości życia w wymarzonym świecie, tyle że wyobrażenia innych często nie szły w parze z jej własnymi. Temat wspomnianej Czystki nie był dla niej drażliwy, bo nie tkwiła w samym sercu problemu, a na jego uboczu, nie zdając sobie sprawy z tego, jak wyglądał w rzeczywistości.
Chciała od razu wtrącić, że wcale jej nie zasmucił, gdyby nie szybko pojawiająca się wątpliwość, że może jednak powinno tak być. Czy powinna bardziej przejąć się losem młodych czarodziejów i ich rodzin? Zaraz przeszedł ją dreszcz na samą myśl o tym, że za moment zawahania to i ona mogłaby zostać stracona, a przecież nie mogła splamić swojego nazwiska. Poczucie obowiązku było zbyt wielkie, by ustąpić moralności, a strach zamykał jej usta i związywał ręce.
Szybko zmieniony temat miał przynieść ulgę i na nowo wprowadzić lekkość do ich rozmowy, jednak Jayden nie zdawał sobie sprawy z tego, że z wątku niewygodnego przeszedł do jeszcze gorszego. - Teraz? - powtórzyła za nim, czując że dreszcze nie ustępują i jednocześnie ciesząc się ze swej bladej cery, która zaraz zdradziłaby jej niepewność. Teatr miała we krwi, kłamstwo przychodziło z łatwością. Zmiana masek była niczym wizyta w garderobie, gdzie przebieranie w kolorowych materiałach było zwyczajną codziennością. Jak więc miała wytłumaczyć zawahanie, które nie pozwalało jej spojrzeć teraz w oczy profesora Vane’a i powtórzyć wyuczonych na pamięć zwrotów? Zerknęła na niego z ukosa, szukając jego spojrzenia, któremu mogłaby przekazać prawdę bez wypowiadania słów na głos. - To dobry mąż i wspaniały nestor rodu Rosier - zaczęła ostrożnie układając zdania. No dalej, przecież doskonale wiesz, co powiedzieć. - Dba nie tylko o przyszłość moją i naszego syna, ale i całej czarodziejskiej społeczności. Oddany, o szlachetnym sercu. Jest dla mnie nieocenionym wsparciem. Troskliwym i kochającym. - Udało jej się uspokoić oddech, a obraz małżonka pojawił się przed oczami jej wyobraźni. Tristan był naprawdę dobrym człowiekiem i choć czasem przerażał ją swoim chłodem, ufała mu. Szczerze wierzyła w to, że kiedyś wreszcie uda jej się pokonać barierę, którą sama między nimi postawiła wiele lat temu. Dostrzegała jego starania, doceniała upór i to wszystko, co dla niej robił. Dla nich. Na ustach Evandry pojawił się szerszy uśmiech i odetchnęła, czując że wreszcie udało jej się powrócić do równowagi.
- A czy w pańskim życiu znalazło się miejsce na panią Vane? - Skorzystała z tego, że sam poruszył temat jej zamążpójścia, nieśmiało wsuwając palce w szczelinę między drzwiami. W każdym momencie mogły się zatrzasnąć, wyrządzając nagłą krzywdę nie tylko jej, ale i astronomowi. Co jeśli nie był to dla niego wygodny temat? Odwróci wzrok, zamknie się w sobie? Evandra zganiła w myślach samą siebie, ale rzuconych słów nie dało się już wycofać. Pozostało jej czekać z niepokojem na reakcję profesora.
Tkwiła w tym dziwnym zawieszeniu pełnym niepewności, oczekując momentu, w którym dowie się ostatecznie czy stojący przed nią mężczyzna ma jeszcze w sobie cokolwiek z lekkości i dobroci, jaką emanował kilka lat temu. Każdy nosił blizny, nie zawsze widoczne na pierwszy rzut oka, ale Jayden nie pozwolił, by ból przejął nad nim kontrolę. Już w dzieciństwie, gdy zobaczyła go w bawialni swojego rodowego dworu na wyspie Wight, ujął ją swoją siłą i zapałem, który trzymał się go przez późniejsze lata i jak widać na załączonym obrazku, wciąż nie miał zamiaru odpuszczać. Smutne słowa pani Vane, którymi opowiadała o swoim synu, zdawały się teraz być mocno przesadzone. No bo jak człowiek taki, jak on, odważny oportunista, miał sobie jakkolwiek w życiu nie radzić?
Kamień spadł jej z serca, gdy tylko usłyszała jego rozbawienie. A więc on tam nadal był! Jego śmiech był zaraźliwy, od razu wprawił ją w dobry nastrój, odsuwając towarzyszącą jej przed chwilą tęsknotę na dalszy plan. Skinieniem głowy przystała na propozycję spaceru. Z tego miejsca niemożliwym było dostrzec brzeg ukochanej wyspy, którą niegdyś uważała za klatkę. Dziś klatką zdawał się być cały świat, bez szansy na ucieczkę, bo to przecież nie przestrzeń była ograniczająca, a niewidzialne, kryształowe kajdany, którymi od urodzenia była przykuta do nałożonego na nią klosza. Nieistotne było gdzie się znajduje, bo zasady, wychowanie i ukształtowany sposób myślenia trzymał ją w ryzach, we własnym umyśle.
Nie jesteśmy w stanie się rozdwoić, ale czy bilokacja była tu tak naprawdę potrzebna? Evandra w życiu nie przyznałaby na głos (ani nawet przed samą sobą!), że do szczęścia potrzebowałaby tylko rozmów z profesorem. Rówieśnicy byli jej obojętni, pomimo iż w pierwszych latach nauki w szkole bardzo do nich lgnęła. Skazana na towarzystwo guwernantek, zachłysnęła się możliwością poznania innych dzieci, dopiero z czasem orientując się, że nie byli dla niej żadnym intelektualnym wyzwaniem. - Czy to znaczy, że powinnam wystawić przyjęcie, nie czekając aż los łaskawie podsunie okazję do spotkania? - Gdyby nie dzisiejszy wypadek ta dwójka zapewne nie dostałaby możliwości rozmowy, o powrocie do słania listów nie wspominając.
Wymijający charakter odpowiedzi nie pozostał niezauważony. Nie miała podstaw, by kwestionować prawdomówność swojego rozmówcy, a i dotychczas nie zauważyła, żeby starał się cokolwiek podkolorowywać. Sama nie uważała się za najmądrzejszą w świecie, bo i gdyby tak było, nie tkwiłaby w nieszczęśliwym małżeństwie, tęskniąc za czymś, co nigdy nie istniało, a więc i nie miało prawa wrócić. Z powagi słów Jaydena zdała sobie sprawę dopiero po chwili, gdy posłał jej przepraszające spojrzenie. Krwawa noc wiosną tego roku była tematem rozmów także w Château Rose. Tristan zapewniał ją o słuszności sprawy, powtarzając że mugole są dla nich zagrożeniem. Evandra pamiętała jednak usłyszane niegdyś słowa profesora Vane’a, gdy nawoływał do rozsądku. Ówczesna panna Lestrange starała się odnaleźć równowagę i znaleźć drogę idącą między tradycyjnym wychowaniem a zwykłą, ludzką przyzwoitością, nakazującą nie zachowywać się w sposób barbarzyński. Pragnęła zakończenia wszelkich sporów i możliwości życia w wymarzonym świecie, tyle że wyobrażenia innych często nie szły w parze z jej własnymi. Temat wspomnianej Czystki nie był dla niej drażliwy, bo nie tkwiła w samym sercu problemu, a na jego uboczu, nie zdając sobie sprawy z tego, jak wyglądał w rzeczywistości.
Chciała od razu wtrącić, że wcale jej nie zasmucił, gdyby nie szybko pojawiająca się wątpliwość, że może jednak powinno tak być. Czy powinna bardziej przejąć się losem młodych czarodziejów i ich rodzin? Zaraz przeszedł ją dreszcz na samą myśl o tym, że za moment zawahania to i ona mogłaby zostać stracona, a przecież nie mogła splamić swojego nazwiska. Poczucie obowiązku było zbyt wielkie, by ustąpić moralności, a strach zamykał jej usta i związywał ręce.
Szybko zmieniony temat miał przynieść ulgę i na nowo wprowadzić lekkość do ich rozmowy, jednak Jayden nie zdawał sobie sprawy z tego, że z wątku niewygodnego przeszedł do jeszcze gorszego. - Teraz? - powtórzyła za nim, czując że dreszcze nie ustępują i jednocześnie ciesząc się ze swej bladej cery, która zaraz zdradziłaby jej niepewność. Teatr miała we krwi, kłamstwo przychodziło z łatwością. Zmiana masek była niczym wizyta w garderobie, gdzie przebieranie w kolorowych materiałach było zwyczajną codziennością. Jak więc miała wytłumaczyć zawahanie, które nie pozwalało jej spojrzeć teraz w oczy profesora Vane’a i powtórzyć wyuczonych na pamięć zwrotów? Zerknęła na niego z ukosa, szukając jego spojrzenia, któremu mogłaby przekazać prawdę bez wypowiadania słów na głos. - To dobry mąż i wspaniały nestor rodu Rosier - zaczęła ostrożnie układając zdania. No dalej, przecież doskonale wiesz, co powiedzieć. - Dba nie tylko o przyszłość moją i naszego syna, ale i całej czarodziejskiej społeczności. Oddany, o szlachetnym sercu. Jest dla mnie nieocenionym wsparciem. Troskliwym i kochającym. - Udało jej się uspokoić oddech, a obraz małżonka pojawił się przed oczami jej wyobraźni. Tristan był naprawdę dobrym człowiekiem i choć czasem przerażał ją swoim chłodem, ufała mu. Szczerze wierzyła w to, że kiedyś wreszcie uda jej się pokonać barierę, którą sama między nimi postawiła wiele lat temu. Dostrzegała jego starania, doceniała upór i to wszystko, co dla niej robił. Dla nich. Na ustach Evandry pojawił się szerszy uśmiech i odetchnęła, czując że wreszcie udało jej się powrócić do równowagi.
- A czy w pańskim życiu znalazło się miejsce na panią Vane? - Skorzystała z tego, że sam poruszył temat jej zamążpójścia, nieśmiało wsuwając palce w szczelinę między drzwiami. W każdym momencie mogły się zatrzasnąć, wyrządzając nagłą krzywdę nie tylko jej, ale i astronomowi. Co jeśli nie był to dla niego wygodny temat? Odwróci wzrok, zamknie się w sobie? Evandra zganiła w myślach samą siebie, ale rzuconych słów nie dało się już wycofać. Pozostało jej czekać z niepokojem na reakcję profesora.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czy to, że nadal widziała w nim tego samego człowieka, było dobre? Prawdziwe? Czy Evandra w ogóle mogła powiedzieć, że go widziała? Czy ktokolwiek był w stanie stwierdzić, że tak właśnie było? Jayden sam siebie nie poznawał i wiedział, że nie był taki sam, co w momencie, gdy mieli ze sobą kontakt ostatnim razem. Życiowe doświadczenia zniszczyły go całkowicie, zrównały z ziemią i gdy ponownie uczył się chodzić, robił to jako coś odmiennego. Nawet nie był w stanie stwierdzić, że był kimś. Los kształtował więc coś, czego nie poznawał. Coś, czego nikt nie znał. Mógł wyglądać w ten sam sposób, akcentować te same głoski, poruszać się na identyczną modłę, lecz to nie było tym samym człowiekiem. Transmutowanie na drodze cierpienia nie wykuwało beztroskich dzieci oraz zauroczonych przyrodą podlotków. Niedojrzałych i nietkniętych brutalną rzeczywistością postaci. Doświadczenia wypalonych w ogniu i stali ciał charakteryzowały się twardością, brakiem uległości, stałością. Ze zgliszczy nie powstawał więc chłopiec, a prochy na nowo utworzyły coś, czego nie sposób było jeszcze nazwać. Czy był to mężczyzna? Ciężko było powiedzieć przez niewykształcone, niewykrystalizowane elementy nabierające wciąż kształtów. Zależy, z której strony się patrzyło, można było dostrzec co innego. Gdzieś już twardo ociosane, gdzieś wciąż miękkie i lejące niczym glina, gdzieś pokryte skazą, która miała zostać uleczona dopiero w kolejnych etapach wzrastania. Wciąż się zmieniające, dostosowujące się. Wyrabiające się na przestrzeni kolejnych dni, tygodni, miesięcy. Pierwszy kryzys nadszedł dokładnie pod koniec sierpnia zeszłego roku i od tamtej pory szaleństwo w życiu astronoma nie ustąpiło. Gnało go przez góry i doliny rwącej rzeki nazywanej nieprzewidywalnością. Mógł dostosować się lub zginąć, walcząc z nią. I chociaż kiedyś walczyłby o tę część, którą tworzyła jego żona, musiał dać jej odejść, bo skupienie się na niej, równało się z porzuceniem synów. A tego nie mógł zrobić.
W tym momencie skupił się jednak na słuchaniu swojej dawnej uczennicy, której ton przestał być beztroski, z oczu zniknęło rozbawienie, a z ust uśmiech. Zastąpiły je powaga, skupienie, brak wylewności. Jayden był obserwatorem nieba. Nie ludzi. Nie wszystkie rzeczy, które były do zaobserwowania, dostrzegał, a te, które wychwycił, nie zawsze miały znaczenie. A jednak komunikował się za pomocą emocji, odkąd tylko pamiętał i to je wyczuwał najlepiej. Empatia nie miała wszak nic związanego z doszukiwaniem się całości w szczegółach i dedukcji ruchów ciała. Uczucia nie były czymś, czego można było nie wyczuć - to było to coś, co od razu nadawało nastrojowi właściwą nutę. Nawet ci, którzy próbowali się z nimi zamaskować, nakładali na siebie maski sztuczności, stając się swoimi własnymi karykaturami. A czy i teraz nie przebiegł po plecach profesora nieprzyjemny dreszcz? Był bez znaczenia, chociaż ton młodej arystokratki się szczególnie nie zmienił? Pięknie nauczyłaś się kłamać, Evandro, przeszło mu przez myśl z gorzką nutą i dopiero po chwili zdał sobie sprawę z własnej oceny. Odsunął się instynktownie w bok, zwracając twarz ku otwartemu morzu. W oddali widać było pluskającego się krakena, który w jakimś smutnym tańcu zdawał się lgnąć do lądu. Ale gdyby to zrobił, umarłby. Czy i tak samo było z nimi? Uwiązanymi na łańcuchu swoich światów, lgnących do czegoś, co było niemożliwe do zdobycia? Wpatrując się w stworzenie, w głowie profesora przewijały się słowa młodej kobiety, a wysłane ku niemu listy i wydarzenia nabierały ostrości w swym ogóle. Nestor rodu. Jeden z młodych wybranych na przewodników szlacheckich rodzin. Tristan Rosier. Opowiadający się za tym, który obwołał się lordem Voldemortem. Czy Jayden bał się jego osoby? Astronom bał się idei, bo każdy człowiek koniec końców odchodził, ginął, umierał. Idea była żywa, mogła się rozwijać, ewoluować, potęgować na przestrzeni lat. Dekad. Wieków. Wzbierać na sile i potędze, a tocząca się wojna stawała się nie tylko konfliktem, ale również i religią. Uzależnieniem. Ludzie nie umieli bez niej żyć, ciesząc się tak naprawdę tym, co przynosiła. Mogli się zapierać, ale nie chcieli jej końca. Bo skoro przeżyli całe swoje istnienie, walcząc i mordując innych, na starość mieli nagle tego zaprzestać? Jest dla mnie nieocenionym wsparciem. Troskliwym i kochającym. - Rozumiem. - Tylko tyle. Nie zamierzał wchodzić w temat dalej, bo bał się, że mógłby się zadławić. Chyba nie chciał też słuchać czegoś, co brzmiało jak ideał. I kiedyś pewnie by uwierzył, ale już nie. Wyuczone formułki pozostawał na zajęcia, nie zaś rozmowy, a skoro nie potrafili być ze sobą szczerzy, nie widział sensu w interesowaniu się dalej. Na pytanie odnośnie własnego życia prywatnego, nie powiedział nic. Czemu mieliby znów rozmawiać szczerze? - Dzieci wymagają mojej uwagi. To mi wystarczy - odparł jedynie i nikogo to nie dziwiło, że właśnie w ten sposób nazywał uczniów. Jego mała armia młodych, zdolnych umysłów do kształtowania. Evandra nie mogła wiedzieć, że mimo wszystko profesor nie mówił o studentach Hogwartu. - Robi się późno - powiedział w pewnym momencie, zatrzymując się i podnosząc oczy w górę. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, przynosząc ciemności i zapowiadając również noc. Czy miały pojawić się gwiazdy? Na samą myśl mężczyzna poczuł w gardle uścisk. Nieważne, gdzie będziesz. Gdy podniesiesz wzrok, wiedz, że wspólnie będziemy patrzeć na to samo niebo. Piękne słowa. I bezwartościowe.
W tym momencie skupił się jednak na słuchaniu swojej dawnej uczennicy, której ton przestał być beztroski, z oczu zniknęło rozbawienie, a z ust uśmiech. Zastąpiły je powaga, skupienie, brak wylewności. Jayden był obserwatorem nieba. Nie ludzi. Nie wszystkie rzeczy, które były do zaobserwowania, dostrzegał, a te, które wychwycił, nie zawsze miały znaczenie. A jednak komunikował się za pomocą emocji, odkąd tylko pamiętał i to je wyczuwał najlepiej. Empatia nie miała wszak nic związanego z doszukiwaniem się całości w szczegółach i dedukcji ruchów ciała. Uczucia nie były czymś, czego można było nie wyczuć - to było to coś, co od razu nadawało nastrojowi właściwą nutę. Nawet ci, którzy próbowali się z nimi zamaskować, nakładali na siebie maski sztuczności, stając się swoimi własnymi karykaturami. A czy i teraz nie przebiegł po plecach profesora nieprzyjemny dreszcz? Był bez znaczenia, chociaż ton młodej arystokratki się szczególnie nie zmienił? Pięknie nauczyłaś się kłamać, Evandro, przeszło mu przez myśl z gorzką nutą i dopiero po chwili zdał sobie sprawę z własnej oceny. Odsunął się instynktownie w bok, zwracając twarz ku otwartemu morzu. W oddali widać było pluskającego się krakena, który w jakimś smutnym tańcu zdawał się lgnąć do lądu. Ale gdyby to zrobił, umarłby. Czy i tak samo było z nimi? Uwiązanymi na łańcuchu swoich światów, lgnących do czegoś, co było niemożliwe do zdobycia? Wpatrując się w stworzenie, w głowie profesora przewijały się słowa młodej kobiety, a wysłane ku niemu listy i wydarzenia nabierały ostrości w swym ogóle. Nestor rodu. Jeden z młodych wybranych na przewodników szlacheckich rodzin. Tristan Rosier. Opowiadający się za tym, który obwołał się lordem Voldemortem. Czy Jayden bał się jego osoby? Astronom bał się idei, bo każdy człowiek koniec końców odchodził, ginął, umierał. Idea była żywa, mogła się rozwijać, ewoluować, potęgować na przestrzeni lat. Dekad. Wieków. Wzbierać na sile i potędze, a tocząca się wojna stawała się nie tylko konfliktem, ale również i religią. Uzależnieniem. Ludzie nie umieli bez niej żyć, ciesząc się tak naprawdę tym, co przynosiła. Mogli się zapierać, ale nie chcieli jej końca. Bo skoro przeżyli całe swoje istnienie, walcząc i mordując innych, na starość mieli nagle tego zaprzestać? Jest dla mnie nieocenionym wsparciem. Troskliwym i kochającym. - Rozumiem. - Tylko tyle. Nie zamierzał wchodzić w temat dalej, bo bał się, że mógłby się zadławić. Chyba nie chciał też słuchać czegoś, co brzmiało jak ideał. I kiedyś pewnie by uwierzył, ale już nie. Wyuczone formułki pozostawał na zajęcia, nie zaś rozmowy, a skoro nie potrafili być ze sobą szczerzy, nie widział sensu w interesowaniu się dalej. Na pytanie odnośnie własnego życia prywatnego, nie powiedział nic. Czemu mieliby znów rozmawiać szczerze? - Dzieci wymagają mojej uwagi. To mi wystarczy - odparł jedynie i nikogo to nie dziwiło, że właśnie w ten sposób nazywał uczniów. Jego mała armia młodych, zdolnych umysłów do kształtowania. Evandra nie mogła wiedzieć, że mimo wszystko profesor nie mówił o studentach Hogwartu. - Robi się późno - powiedział w pewnym momencie, zatrzymując się i podnosząc oczy w górę. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, przynosząc ciemności i zapowiadając również noc. Czy miały pojawić się gwiazdy? Na samą myśl mężczyzna poczuł w gardle uścisk. Nieważne, gdzie będziesz. Gdy podniesiesz wzrok, wiedz, że wspólnie będziemy patrzeć na to samo niebo. Piękne słowa. I bezwartościowe.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Idealistyczna postawa lady Rosier była stale poddawana próbom. Czy to, że chciała wierzyć w niezmąconą dobroć Jaydena, było czymś złym? Nie tyle złym, co jawnie egoistycznym jest wierzyć w to, że pozostanie na świecie niezmienny punkt, który będzie kotwicą, nie pozwalającą za daleko odbić od wyznaczonego sobie celu. Evandra z każdym dniem zderzała się z rzeczywistością, która kruszyła zawieszony nad nią klosz złożony z pięknych wizji i marzeń. Ile razy przyjdzie jej jeszcze potknąć się o wystający brzeg dywanu, póki nie dostrzeże zamiecionych pod niego niewygodnych prawd? Jak długo będzie jeszcze wierzyć w powtarzane zapewnienia, że działają w słusznej sprawie? Jak zadecyduje, kiedy przyjdzie jej wybrać, a na karku poczuje niecierpliwe oddechy naciskających na nią osób?
Zadowolenie Evandry prędko zeszło z jej twarzy, kiedy dotarło wreszcie do niej, że pogrzebała właśnie możliwość na odnowienie starej znajomości. Posługiwanie się kłamstwem i roztaczanie wokół siebie aury wiecznej radości tak bardzo weszło jej w krew, że sama już nie wiedziała co jest w tym momencie słuszne. Czy spotkanie z dawnym mentorem powinno przekreślić ostatnie lata jej nauki i starań w dopasowaniu się do świata, w którym przyszło jej żyć? Czy można pokusić się o aż taką lekkomyślność? A co, jeśli w trakcie tej zawieszonej między nimi ciszy życie Jaydena zmieniło się bardziej, niż na to wyglądał? Nie mogłaby w to uwierzyć, ani też w to, że mógłby życzyć jej źle. Z drugiej jednak strony świat nauczył ją przecież, że prawdziwa szczerość, przyjaźń czy miłość nie istnieją. Gdyby było inaczej, na ulicach nie toczyłaby się wojna. Czy zatem profesor Vane zmienił swoje nastawienie w chwili, gdy usłyszał jakim nazwiskiem się teraz posługuje? Musiał znać Tristana, przecież wszyscy go znali. Wysnuwali wnioski, dawali opinie, rzucali komentarzami, oceniali. Jak wielu z nich mogłoby powiedzieć, że zna go naprawdę? Czy ona, jego małżonka, mogła powiedzieć, że go zna? W jej głowie wątpliwości kłębiły się od zawsze, lecz nie mogła się im poddać. Nie mogła?
Rozumiem. Nie prawda. Niczego nie rozumiał. Czy aż tak trudno było uwierzyć, że jej słowa mogą być prawdą? Że chciałaby, by były prawdą? Mówi się, że ci, którzy nie chcieli mieć dzieci, a los postawił im je na progu życia, muszą zaakceptować nowy stan rzeczy, wmawiając sobie, że tak właśnie wygląda szczęście i tego właśnie chcieli, by nie pluć sobie w brodę, że coś idzie nie po ich myśli. Powtarzane wielokrotnie kłamstwo stawało się mantrą, by wreszcie zmienić się w prawdę. Życie u boku Tristana mogło być najpiękniejszą bajką, gdyby tylko wmówić sobie kilka drobnych kłamstewek. Na pewno kocha tylko mnie, będziemy razem już na zawsze, wszystko będzie dobrze. Ileż pochlebstw usłyszała, ile wyłapała zazdrosnych spojrzeń, ile komentarzy o tym, że musi być najszczęśliwszą kobietą na świecie. Tylko kilka drobnych kłamstewek…
Krótka odpowiedź miała zapewne w jego mniemaniu zakończyć temat, ale dla Evandry była przepełniona emocjami. Nagle pogłębiony dystans stał się przepaścią, która mogłaby rozerwać jej serce, gdyby tylko nie odbijało się w nim wyłącznie echo. Ścisk w żołądku i znów niepewnie wstrzymany oddech. Zaskoczona swoją własną reakcją, przez moment chciała wykrzyczeć, że prawda jest jednak inna i nie tak do końca kolorowa, ale z jej ust nie wydostał się żaden dźwięk. Czy strach przed powiedzeniem tego na głos był odpowiednim dowodem na to, że to nie był odpowiedni czas?
Wybaczyła mu i odpuściła, dobrze wiedząc, że przecież nie miał prawa wiedzieć, ani tym bardziej rozumieć w jakiej sytuacji się znajdowała. Czy stała się jedną z tych, którymi zawsze pogardzała? Bez własnego zdania, bez możliwości rozwoju? Evandra nie mogła się zgodzić. Przez cały czas zapewniano ją o jej wolności, o możliwościach, ale zwyczajnie z nich nie korzystała. Nie tak, jak mogłaby. W dzieciństwie wielokrotnie karcona, dziś nie znała rzeczywistych granic. Tkwiąc w bezpiecznym miejscu, nie wychodziła poza znane jej rejony. A gdyby tak jednak wyjść, spróbować, oderwać się? Oh Evandro, niemądra istoto, naprawdę uwierzyłaś, że dasz radę?
Na szczęście Jayden nie pozwolił jej zbyt długo skupiać się na własnych przemyśleniach. Na wspomnienie hogwarckich uczniów mogła tylko skinąć głową. Przez te wszystkie lata nauki w szkole nie zastanawiała się nad życiem prywatnym swoich wykładowców. Czy wszyscy byli tak oddani edukacji, by porzucić szansę na założenie własnej rodziny? Robili to świadomie czy też zmuszała ich do tego sytuacja? Czy wybranie ścieżki nauczyciela było niejako przyzwoleniem na porzucenie panujących zasad? Matka nigdy by jej nie pozwoliła na taki krok, o ojcu nie wspominając. Zresztą nie posiadała umiejętności, którymi mogłaby się dzielić z młodzieżą. No bo czego mogłaby uczyć? Haftowania? Niedoczekanie.
Zatrzymała się, dostrzegając brak mężczyzny u swojego boku. Spojrzała na niego przez ramię, by zaraz odwrócić się i spleść ze sobą dłonie. Szczupłe palce zacisnęły się na sobie, jakby to na nie chciała przelać wszystkie swoje uczucia. Wyraz twarzy miał być przecież bez skazy.
- Mnie się nie spieszy - odparła ściszonym głosem, nie wiodąc wzrokiem na niebo, a na szumiące fale, przywołując znów wspomnienie tęsknoty. Jak to możliwe, że w ciągu kilku sekund z radości spotkania pozostały już tylko niepewność i wyrzuty sumienia? I to na jej własne życzenie.
Zadowolenie Evandry prędko zeszło z jej twarzy, kiedy dotarło wreszcie do niej, że pogrzebała właśnie możliwość na odnowienie starej znajomości. Posługiwanie się kłamstwem i roztaczanie wokół siebie aury wiecznej radości tak bardzo weszło jej w krew, że sama już nie wiedziała co jest w tym momencie słuszne. Czy spotkanie z dawnym mentorem powinno przekreślić ostatnie lata jej nauki i starań w dopasowaniu się do świata, w którym przyszło jej żyć? Czy można pokusić się o aż taką lekkomyślność? A co, jeśli w trakcie tej zawieszonej między nimi ciszy życie Jaydena zmieniło się bardziej, niż na to wyglądał? Nie mogłaby w to uwierzyć, ani też w to, że mógłby życzyć jej źle. Z drugiej jednak strony świat nauczył ją przecież, że prawdziwa szczerość, przyjaźń czy miłość nie istnieją. Gdyby było inaczej, na ulicach nie toczyłaby się wojna. Czy zatem profesor Vane zmienił swoje nastawienie w chwili, gdy usłyszał jakim nazwiskiem się teraz posługuje? Musiał znać Tristana, przecież wszyscy go znali. Wysnuwali wnioski, dawali opinie, rzucali komentarzami, oceniali. Jak wielu z nich mogłoby powiedzieć, że zna go naprawdę? Czy ona, jego małżonka, mogła powiedzieć, że go zna? W jej głowie wątpliwości kłębiły się od zawsze, lecz nie mogła się im poddać. Nie mogła?
Rozumiem. Nie prawda. Niczego nie rozumiał. Czy aż tak trudno było uwierzyć, że jej słowa mogą być prawdą? Że chciałaby, by były prawdą? Mówi się, że ci, którzy nie chcieli mieć dzieci, a los postawił im je na progu życia, muszą zaakceptować nowy stan rzeczy, wmawiając sobie, że tak właśnie wygląda szczęście i tego właśnie chcieli, by nie pluć sobie w brodę, że coś idzie nie po ich myśli. Powtarzane wielokrotnie kłamstwo stawało się mantrą, by wreszcie zmienić się w prawdę. Życie u boku Tristana mogło być najpiękniejszą bajką, gdyby tylko wmówić sobie kilka drobnych kłamstewek. Na pewno kocha tylko mnie, będziemy razem już na zawsze, wszystko będzie dobrze. Ileż pochlebstw usłyszała, ile wyłapała zazdrosnych spojrzeń, ile komentarzy o tym, że musi być najszczęśliwszą kobietą na świecie. Tylko kilka drobnych kłamstewek…
Krótka odpowiedź miała zapewne w jego mniemaniu zakończyć temat, ale dla Evandry była przepełniona emocjami. Nagle pogłębiony dystans stał się przepaścią, która mogłaby rozerwać jej serce, gdyby tylko nie odbijało się w nim wyłącznie echo. Ścisk w żołądku i znów niepewnie wstrzymany oddech. Zaskoczona swoją własną reakcją, przez moment chciała wykrzyczeć, że prawda jest jednak inna i nie tak do końca kolorowa, ale z jej ust nie wydostał się żaden dźwięk. Czy strach przed powiedzeniem tego na głos był odpowiednim dowodem na to, że to nie był odpowiedni czas?
Wybaczyła mu i odpuściła, dobrze wiedząc, że przecież nie miał prawa wiedzieć, ani tym bardziej rozumieć w jakiej sytuacji się znajdowała. Czy stała się jedną z tych, którymi zawsze pogardzała? Bez własnego zdania, bez możliwości rozwoju? Evandra nie mogła się zgodzić. Przez cały czas zapewniano ją o jej wolności, o możliwościach, ale zwyczajnie z nich nie korzystała. Nie tak, jak mogłaby. W dzieciństwie wielokrotnie karcona, dziś nie znała rzeczywistych granic. Tkwiąc w bezpiecznym miejscu, nie wychodziła poza znane jej rejony. A gdyby tak jednak wyjść, spróbować, oderwać się? Oh Evandro, niemądra istoto, naprawdę uwierzyłaś, że dasz radę?
Na szczęście Jayden nie pozwolił jej zbyt długo skupiać się na własnych przemyśleniach. Na wspomnienie hogwarckich uczniów mogła tylko skinąć głową. Przez te wszystkie lata nauki w szkole nie zastanawiała się nad życiem prywatnym swoich wykładowców. Czy wszyscy byli tak oddani edukacji, by porzucić szansę na założenie własnej rodziny? Robili to świadomie czy też zmuszała ich do tego sytuacja? Czy wybranie ścieżki nauczyciela było niejako przyzwoleniem na porzucenie panujących zasad? Matka nigdy by jej nie pozwoliła na taki krok, o ojcu nie wspominając. Zresztą nie posiadała umiejętności, którymi mogłaby się dzielić z młodzieżą. No bo czego mogłaby uczyć? Haftowania? Niedoczekanie.
Zatrzymała się, dostrzegając brak mężczyzny u swojego boku. Spojrzała na niego przez ramię, by zaraz odwrócić się i spleść ze sobą dłonie. Szczupłe palce zacisnęły się na sobie, jakby to na nie chciała przelać wszystkie swoje uczucia. Wyraz twarzy miał być przecież bez skazy.
- Mnie się nie spieszy - odparła ściszonym głosem, nie wiodąc wzrokiem na niebo, a na szumiące fale, przywołując znów wspomnienie tęsknoty. Jak to możliwe, że w ciągu kilku sekund z radości spotkania pozostały już tylko niepewność i wyrzuty sumienia? I to na jej własne życzenie.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chciał być dobrym człowiekiem. Chciał być kimś, na kim można było polegać, ale nie był już taki pewien tej prawdy. Kiedyś wszak starał się ze wszystkich sił i nigdy nie zawiódłby zaufania nikogo bliskiego, lecz odkąd Pomona odeszła, z chorą już skrupulatnością rozdrapywał każdą ranę, doszukując się swojego błędu. Bo to, że go zostawiła, wynikać musiało z jego niedopatrzenia. Musiało. W końcu... Kobieta, którą znał, w której się zakochał i której oddał całego siebie, nie byłaby w stanie odejść bez powodu. Poddać się bez walki. Odrzuciła rodzinę, bo bała się, że przyjdzie za nią Ministerstwo Magii, lecz kiedyś też wisiały nad nimi trudności, pogarda społeczeństwa, niebezpieczeństwo wojny. Co miało zmienić wyeliminowanie jej postaci z ich wspólnego życia? Czy mogła mieć pewność, że nikt nie miał do nich trafić? Czy równocześnie znikniecie było ocaleniem? To wydawało się absurdalne, dlatego też Vane nakładał na siebie kolejne warstwy odpowiedzialności, która przestała być w jego zakresie na długo przed tymi wydarzeniami lub nigdy nie była. A on torturował się bez powodu. To myślenie było obłędem i Jayden doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to nie było zdrowe zachowanie. Jak jednak nie doszukiwać się w sobie samym problemu? Nie należał do ludzi, którzy obarczali innych winą - szczególnie tych, których się kochało. Dlatego właśnie uderzał w siebie, w swoje słabości, swoją ślepotę. Od czasu gdy dopadła go bezsenność, a później depresja musiał dostrzec szerzej, więcej. Że nieważne jak bardzo chciałby cofnąć czas, nie mógł tego dokonać, a widział skutki związania się całkowicie z przeszłością. Nic go tam nie czekało - to w teraźniejszości i przyszłości było istnienie, życie, relacje, miłość i rodzina. Czy więc oderwanie się od uczuć do żony i wybranie synów, wyznaczało go jako dobrego człowieka? Czy dobry człowiek miał zbawić cały świat, czy po prostu starać się ze wszystkich sił, by ocalić tylu, ilu tylko był w stanie?
Dlatego wcale nie obkładał jej żadną winą. Evandra była produktem wielu poziomów i w bardzo niewielkim stopniu swoim własnym. Stłamszona i podporządkowana. Tak to już chyba było z tymi, którzy istnieli w innej rzeczywistości. Nie pierwszy raz to widział i zapewne nie ostatni. A na pewno nie winił jej za to, że ich spotkanie wcale nie miało już tego ciepłego, beztroskiego, może nawet głupkowatego wydźwięku. Sam poruszył temat aktualności związanych z życiem młodej czarownicy. Powinien był przewidzieć mur, który postawiła między sobą a resztą świata? Może. Może w ogóle sam był naiwny na tyle, by wierzyć, że jednak nie zamierzała wykładać mu litanii suchych, pozbawionych głębi wiadomości, które można było przeczytać na łamach Czarownicy. Gdyby był w stanie usłyszeć wojnę odbywającą się we wnętrzu młodej arystokratki, uśmiechnąłby się ciepło i zarazem smutno. Bo czy nie była jeszcze bardziej zagubiona niż wtedy, gdy próbowała go zmanipulować dla własnych celów? Gdy przyszła do niego z pochyloną głową, szepcząc pod nosem słowa przeprosin? Jak bardzo zamotana była w konwenansach i sieci relacji... A mimo to pamiętał, że wystarczyła poświęcona jej chwila, by dostrzec czający się w niej potencjał. Łaknęła zrozumienia w ludziach, rozpoznania w emocjach i gdyby miała szansę w spokoju ułożyć sobie życie, znalazłaby odpowiedzi na swoje egzystencjalne pytania. Teraz... Przerzucana, szarpana niczym najlepsza klacz. Zapłodniona, by wydawać najczystszej krwi potomstwo, nie miała możliwości spojrzenia obiektywnie. Jay im silniej zagłębiał się w magię umysłu, tym więcej rozumiał. Patrząc na siebie i swoje doświadczenia, rozumiał, że można było zaakceptować i dostosować się do rzeczywistości, która zaciskała się coraz ciaśniej lub starać się z nią walczyć.
Być może nie mógł zrozumieć wszystkiego, ale rozumiał fakt, że Evandra, którą znał z wcześniejszych lat, różniła się od tej, która stała u jego boku w tym właśnie momencie. I wcale nie chodziło o doświadczenia zebrane na swych barkach, bo przecież każdy człowiek zbierał w sobie kolejne chwile. Lady Rosier była nieszczera nie z nim - była nieszczera względem samej siebie. Mała Ślizgonka z twarzą dziecka tupnęłaby nogą na jakiekolwiek insynuacje, gdyby powiedział jej kiedyś, kim się stała. Czy mogła ją jeszcze wyciągnąć ponad powierzchnię? Czy mogła odetchnąć pełną piersią, zamiast dawać otumaniać się kolejnymi flakonami słodkich perfum trucizn? Co miał jej do powiedzenia Jayden z przeszłości? A może jego odbicie w tej samej, lecz innej twarzy? A może miał dla niej jedynie milczenie? Nie musiała odwracać spojrzenia od morza, żeby wiedzieć, że profesor przyglądał się jej przez chwilę. Tę prędką i równocześnie przemijającą, zupełnie jak uderzenie serca. Przytłumione, przemijające, lecz istotne. Mnie się nie spieszy. Ich spotkanie dobiegało końca; astronom czuł wzrastającą magię w jego ciele, która wkrótce miała porwać go dalej. Zanim rozmył się w kolejnym teleportacyjnym trzasku, uśmiechnął się delikatnie i sięgnął po słowa, których go kiedyś nauczyła, gdy tłumaczyła dla niego artykuł związany z gwiazdozbiorami. - Czy nie miałem racji, ma bonne étoile? - Zrobiło się późno. Hep!
|zt
Dlatego wcale nie obkładał jej żadną winą. Evandra była produktem wielu poziomów i w bardzo niewielkim stopniu swoim własnym. Stłamszona i podporządkowana. Tak to już chyba było z tymi, którzy istnieli w innej rzeczywistości. Nie pierwszy raz to widział i zapewne nie ostatni. A na pewno nie winił jej za to, że ich spotkanie wcale nie miało już tego ciepłego, beztroskiego, może nawet głupkowatego wydźwięku. Sam poruszył temat aktualności związanych z życiem młodej czarownicy. Powinien był przewidzieć mur, który postawiła między sobą a resztą świata? Może. Może w ogóle sam był naiwny na tyle, by wierzyć, że jednak nie zamierzała wykładać mu litanii suchych, pozbawionych głębi wiadomości, które można było przeczytać na łamach Czarownicy. Gdyby był w stanie usłyszeć wojnę odbywającą się we wnętrzu młodej arystokratki, uśmiechnąłby się ciepło i zarazem smutno. Bo czy nie była jeszcze bardziej zagubiona niż wtedy, gdy próbowała go zmanipulować dla własnych celów? Gdy przyszła do niego z pochyloną głową, szepcząc pod nosem słowa przeprosin? Jak bardzo zamotana była w konwenansach i sieci relacji... A mimo to pamiętał, że wystarczyła poświęcona jej chwila, by dostrzec czający się w niej potencjał. Łaknęła zrozumienia w ludziach, rozpoznania w emocjach i gdyby miała szansę w spokoju ułożyć sobie życie, znalazłaby odpowiedzi na swoje egzystencjalne pytania. Teraz... Przerzucana, szarpana niczym najlepsza klacz. Zapłodniona, by wydawać najczystszej krwi potomstwo, nie miała możliwości spojrzenia obiektywnie. Jay im silniej zagłębiał się w magię umysłu, tym więcej rozumiał. Patrząc na siebie i swoje doświadczenia, rozumiał, że można było zaakceptować i dostosować się do rzeczywistości, która zaciskała się coraz ciaśniej lub starać się z nią walczyć.
Być może nie mógł zrozumieć wszystkiego, ale rozumiał fakt, że Evandra, którą znał z wcześniejszych lat, różniła się od tej, która stała u jego boku w tym właśnie momencie. I wcale nie chodziło o doświadczenia zebrane na swych barkach, bo przecież każdy człowiek zbierał w sobie kolejne chwile. Lady Rosier była nieszczera nie z nim - była nieszczera względem samej siebie. Mała Ślizgonka z twarzą dziecka tupnęłaby nogą na jakiekolwiek insynuacje, gdyby powiedział jej kiedyś, kim się stała. Czy mogła ją jeszcze wyciągnąć ponad powierzchnię? Czy mogła odetchnąć pełną piersią, zamiast dawać otumaniać się kolejnymi flakonami słodkich perfum trucizn? Co miał jej do powiedzenia Jayden z przeszłości? A może jego odbicie w tej samej, lecz innej twarzy? A może miał dla niej jedynie milczenie? Nie musiała odwracać spojrzenia od morza, żeby wiedzieć, że profesor przyglądał się jej przez chwilę. Tę prędką i równocześnie przemijającą, zupełnie jak uderzenie serca. Przytłumione, przemijające, lecz istotne. Mnie się nie spieszy. Ich spotkanie dobiegało końca; astronom czuł wzrastającą magię w jego ciele, która wkrótce miała porwać go dalej. Zanim rozmył się w kolejnym teleportacyjnym trzasku, uśmiechnął się delikatnie i sięgnął po słowa, których go kiedyś nauczyła, gdy tłumaczyła dla niego artykuł związany z gwiazdozbiorami. - Czy nie miałem racji, ma bonne étoile? - Zrobiło się późno. Hep!
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zatracenie się w przeszłości, ciągłe analizowanie własnych kroków, doszukiwanie się błędów, wyłapywanie pozornie nowych elementów, które wskazałyby w którym miejscu zaistniał problem. Nie sposób jednak znaleźć winnych, kiedy postrzeganie zawężone jest wyłącznie do jednej osoby czy też grupy. Jayden nie dopuszczał do siebie możliwości, w której to ktoś inny ponosiłby odpowiedzialność za przytrafiające mu się nieszczęścia, Evandra nie widziała własnych potknięć. Otwarcie umysłu na możliwość dostrzeżenia nieoczywistości, jakże trudne do osiągnięcia, kiedy emocje biorą górę, skutecznie przesłaniając to, co ważne. Gdyby tylko pokusić się o próbę obiektywnego spojrzenia, do jakich wniosków można by było dotrzeć? Wyjść poza uprzedzenia i strach, dać sobie szansę, pozwolić sobie na wyrozumiałość. Nikt nie wymaga od pojedynczego człowieka zbawienia całego świata, poświęcania się dla innych, nakładania wyrzeczeń. Oczekiwania nakładamy na siebie sami, podnosimy poprzeczkę, sięgamy po niemożliwe. Padając na kolana pytamy Dlaczego?, zupełnie zapominając kto nam wyznaczył cel.
Problemem lady Rosier był strach przed upadkiem, z którego mogłaby się już nie podnieść. Śmiertelna choroba i ciągle powtarzane słowa, jakoby była delikatnym, kruchym kwiatem, który należy stale chronić, nie sprzyjały wzmocnieniu pewności siebie ani ducha walki. Z czym miała jednak walczyć, kiedy dostawała wszystko, czego zapragnęła? Nie zdążyła wypracować odruchów, dzięki którym nie bałaby się ośmielić. No bo jak sięgnąć po ryzyko, kiedy wszystkie znaki wskazują na to, że się nie opłaca? Czy wciąż był czas, żeby to zmienić? Zachęcić, popchnąć, wrzucić na głęboką wodę. I o ile łatwiej jest walczyć z niesprawiedliwością świata, kiedy ta sama na nas napiera, to przyznanie się do własnej porażki, ślepoty i niezrozumienia nie należało do przyjemnych.
Mała Ślizgonka na wszelkie insynuacje o nieszczerości względem samej siebie nie tylko tupnęłaby nogą, ale i zaraz zrobiłaby wszystko, by dać dowód na to, że jest inaczej! Tyle że młoda lady Lestrange widziała świat wyłącznie w kontrastowych barwach, nie dostrzegając dominującej ponad nimi szarości. Przez kolejne lata mocnej propagandy nieco się zmieniło, a Evandra zrozumiała, że im jest starsza, tym mniej tak naprawdę jej wolno. Pokorna wiara w powtarzane hasła okazała się jedynym dostępnym dla niej wyjściem i choć wymijające odpowiedzi często nie były satysfakcjonujące, to podejmowała decyzję o ustąpieniu. W milczeniu zaciskała usta, wycofywała się z każdym dniem coraz bardziej, zwłaszcza wtedy, gdy zaczęło rosnąć w niej nowe życie. Nie dopuszczała do siebie myśli, że mogła być czarownicą trzymaną wyłącznie do przedłużania rodu. Czy ktoś naprawdę mógłby być aż tak bestialski i nieczuły? Czy naprawdę roztaczano wokół niej wizję bezpieczeństwa tylko po to, by ją wykorzystać? Nie wyobrażała sobie życia poza rodzinną rezydencją, szeroki świat ją przerażał, a poczucie samotności pogłębiało przygnębienie. I kiedy dociera się do granicy nicości, pogodzenia z brakiem wolności oraz prawa do własnego zdania, a świat wciąż pcha do przodu, należy wybrać jedną z dróg. Evandra wybrała tylko pozornie błogą nieświadomość i przez ostatni rok starała się przekonać samą siebie o słuszności swojej decyzji. Decyzji, którą sama na każdym kroku podważała.
Czuła na sobie jego spojrzenie, czy znów ją oceniał? Czy kiedykolwiek zdoła uciec przed żalem i wyrzutami sumienia? Czy jeszcze kiedyś dostaną możliwość ponownej rozmowy, ruszenia od nowa? W ostatniej chwili wyłapała jego uśmiech, tak bardzo dla niej w tym momencie niezrozumiały. Czy nie powinien żywić do niej urazy? Przecież dopiero co zamarł, a powstałe napięcie było zbyt trudne do zignorowania. Czy nie miałem racji? Ale jak to, odnośnie czego? Już miała spytać, by nie sięgać po błędne interpretacje, już nabrała powietrza w płuca i… naprawdę było już za późno.
Tkwiła jak zaklęta w bezruchu jeszcze przez kilka minut, starając się zapisać w pamięci obraz, który tak szybko zniknął jej z oczu. Zacisnęła powieki, chcąc powstrzymać narastającą w niej falę mieszanych uczuć. Po raz kolejny przegapiła okazję do wyciągnięcia ręki, zrobienia kroku, ruszenia jakiejkolwiek zmiany. Jak ten brak decyzji miał na nią wpłynąć? Wiatr smagnął jej policzki, szarpnął materiałem spódnicy, nieomal zrywając wpięty we włosy kapelusz. Wymowne kaszlnięcie ze strony służącej przywiodło wąską zmarszczkę na czole lady Rosier, kiedy ta przeniosła na nią swój wzrok.
- Et il n'est jamais trop tard - mruknęła już tylko cicho, kiedy wolnym krokiem ruszyła przed siebie. Kolejna złożona samej sobie obietnica. Czy któraś z nich doczeka się spełnienia?
| zt
Problemem lady Rosier był strach przed upadkiem, z którego mogłaby się już nie podnieść. Śmiertelna choroba i ciągle powtarzane słowa, jakoby była delikatnym, kruchym kwiatem, który należy stale chronić, nie sprzyjały wzmocnieniu pewności siebie ani ducha walki. Z czym miała jednak walczyć, kiedy dostawała wszystko, czego zapragnęła? Nie zdążyła wypracować odruchów, dzięki którym nie bałaby się ośmielić. No bo jak sięgnąć po ryzyko, kiedy wszystkie znaki wskazują na to, że się nie opłaca? Czy wciąż był czas, żeby to zmienić? Zachęcić, popchnąć, wrzucić na głęboką wodę. I o ile łatwiej jest walczyć z niesprawiedliwością świata, kiedy ta sama na nas napiera, to przyznanie się do własnej porażki, ślepoty i niezrozumienia nie należało do przyjemnych.
Mała Ślizgonka na wszelkie insynuacje o nieszczerości względem samej siebie nie tylko tupnęłaby nogą, ale i zaraz zrobiłaby wszystko, by dać dowód na to, że jest inaczej! Tyle że młoda lady Lestrange widziała świat wyłącznie w kontrastowych barwach, nie dostrzegając dominującej ponad nimi szarości. Przez kolejne lata mocnej propagandy nieco się zmieniło, a Evandra zrozumiała, że im jest starsza, tym mniej tak naprawdę jej wolno. Pokorna wiara w powtarzane hasła okazała się jedynym dostępnym dla niej wyjściem i choć wymijające odpowiedzi często nie były satysfakcjonujące, to podejmowała decyzję o ustąpieniu. W milczeniu zaciskała usta, wycofywała się z każdym dniem coraz bardziej, zwłaszcza wtedy, gdy zaczęło rosnąć w niej nowe życie. Nie dopuszczała do siebie myśli, że mogła być czarownicą trzymaną wyłącznie do przedłużania rodu. Czy ktoś naprawdę mógłby być aż tak bestialski i nieczuły? Czy naprawdę roztaczano wokół niej wizję bezpieczeństwa tylko po to, by ją wykorzystać? Nie wyobrażała sobie życia poza rodzinną rezydencją, szeroki świat ją przerażał, a poczucie samotności pogłębiało przygnębienie. I kiedy dociera się do granicy nicości, pogodzenia z brakiem wolności oraz prawa do własnego zdania, a świat wciąż pcha do przodu, należy wybrać jedną z dróg. Evandra wybrała tylko pozornie błogą nieświadomość i przez ostatni rok starała się przekonać samą siebie o słuszności swojej decyzji. Decyzji, którą sama na każdym kroku podważała.
Czuła na sobie jego spojrzenie, czy znów ją oceniał? Czy kiedykolwiek zdoła uciec przed żalem i wyrzutami sumienia? Czy jeszcze kiedyś dostaną możliwość ponownej rozmowy, ruszenia od nowa? W ostatniej chwili wyłapała jego uśmiech, tak bardzo dla niej w tym momencie niezrozumiały. Czy nie powinien żywić do niej urazy? Przecież dopiero co zamarł, a powstałe napięcie było zbyt trudne do zignorowania. Czy nie miałem racji? Ale jak to, odnośnie czego? Już miała spytać, by nie sięgać po błędne interpretacje, już nabrała powietrza w płuca i… naprawdę było już za późno.
Tkwiła jak zaklęta w bezruchu jeszcze przez kilka minut, starając się zapisać w pamięci obraz, który tak szybko zniknął jej z oczu. Zacisnęła powieki, chcąc powstrzymać narastającą w niej falę mieszanych uczuć. Po raz kolejny przegapiła okazję do wyciągnięcia ręki, zrobienia kroku, ruszenia jakiejkolwiek zmiany. Jak ten brak decyzji miał na nią wpłynąć? Wiatr smagnął jej policzki, szarpnął materiałem spódnicy, nieomal zrywając wpięty we włosy kapelusz. Wymowne kaszlnięcie ze strony służącej przywiodło wąską zmarszczkę na czole lady Rosier, kiedy ta przeniosła na nią swój wzrok.
- Et il n'est jamais trop tard - mruknęła już tylko cicho, kiedy wolnym krokiem ruszyła przed siebie. Kolejna złożona samej sobie obietnica. Czy któraś z nich doczeka się spełnienia?
| zt
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kilka dni po tradycji bożonarodzeniowej brodacz zjednoczył się z dalszą familią, bynajmniej nie z sentymentalnych pobudek. Błędny Rycerz mknął z łowcą i jego psim towarzystwem przez West Wittering do miasteczka Winchelsea położonego około stu trzydziestu kilometrów od plaży, co dla czarodziejów było banalnym dystansem. Na miejscu wyczekiwać miał na niego kuzyn imieniem Augustus, przydzielony w duecie z Hannibalem na polecenie Lorda Tristana Rosier. Dwaj Panowie mieli złożyć tego dnia wizytę w lokalnym porcie i upewnić się, że jego zarządcy pozostali lojalni słusznej sprawie, przypominając o możliwych konsekwencjach zdrady suprematów czystej krwi.
Hannibal znalazł się na miejscu nieco przed godziną spotkania. Miał więc chwilę, by rozejrzeć się po dzielnicy portowej i dokonać małego rekonesansu. Wkrótce doszło do spotkania w umówionym miejscu.
— Dobrze Cię widzieć, kuzynie. Jak się mają sprawy u Rookwoodów? — wyciągnął doń rękę i spytał żywo zainteresowany. Ostatnimi czasy rzadko kontaktował się z dalszą rodziną, odpowiadając jedynie na wezwania Sigrun, gdy trzeba było ubrudzić sobie dłonie. Żyjąc w Harrogate niby zbliżył się nieco do familii, lecz ciężko oprzeć się wrażeniu, że nadal pozostawał w izolacji ze swoją młodszą siostrą, a rodzinne więzi jakoś nie chciały się zacieśniać.
— Lord Rosier miał Ci wysłać podobny list, więc pewnie wiesz już, czym będziemy się zajmować. Pokrążyłem przez chwilę w okolicy, żeby rozeznać się w terenie, więc poprowadzę do portowej administracji. — jego psy pozostały w pozycji siedzącej bez ruchu, choć Augustus mógł dostrzec, że wyczekiwały podjęcia interakcji - wszak była to znana im twarz. Po chwili Hannibal wyminął kuzyna i ruszył przed siebie, a dwie suczki podążyły u jego boku. — Jak myślisz, lokalni pozostali lojalni naszej sprawie? Przyzwyczaiłem się już, że żadna robota nie idzie gładko i zawsze pojawiają się problemy. Jakbyś się kurwa nie starał, zawsze znajdzie się kilku odważnych z cudownym planem, by pokrzyżować Ci szyki. Mam nadzieję, że przeczucie mnie zwodzi i żaden głupiec nie sprzeciwił się naszym ideom. Czas na inspekcję, psia mać. — w istocie niczym innym, jak kontrolą portu w Winchelsea mieli się zająć. Wedle Hannibala, zadanie należało rozpocząć od wizyty u zarządcy i zweryfikowanie jego obecnego stanowiska w przedsięwzięciu Rycerzy Walpurgii.
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Okres świąteczny zdecydowanie nie należał do jego ulubionych momentów podczas roku. Owszem; świat skrywał się pod poduszką białego śniegu, wyglądając przy tym urokliwie, a puch skrzypiał przyjemnie pod butami. Ciepłe światło latarni wyglądało też o wiele bardziej obiecująco i przyjemnie w takich okolicznościach, a wnętrza domów kusiły komfortem bardziej niż zwykle. Pora była o wiele bardziej malownicza od mokrej, szarej jesieni, która ją poprzedzała. Ale same święta? Nienawidził ich wręcz. Kolacja wigilijna była coroczną zmorą. Tradycją, a te przecież należało kultywować z należytym namaszczeniem. Biorąc pod uwagę, jakie relacje w ogóle panowały między starym Rookwoodem, a jego dziećmi, ciężko było oczekiwać rodzinnej atmosfery ciepła, które teoretycznie podczas takiego spotkania powinna panować.
List od Rosiera był w pewien sposób wybawieniem. Okres od świąt do nowego roku charakteryzował się bowiem swoistym marazmem, który pochłaniał niemal całkowicie. Wycieczka w teren jednak przyjemnie pobudzała do działania i pozwalała rozruszać nieco nażarte ciało i rozleniwiony umysł. Na miejscu spotkania zjawił się punktualnie, jak zawsze wyliczając dokładnie minuty.
- Ciebie również - odparł, wyciągając ku niemu dłoń - Świątecznie, że tak powiem. Okres sprzyja obiadom przy rodzinnym stole, jak niby to każe tradycja - odpowiedział zdawkowo, posyłając kuzynowi lekki, nieco ironiczny uśmieszek. Ciężko było powiedzieć, że cokolwiek przy takiej kolacji zostawało zacieśnione. Jak już to rozluźnione, przynajmniej w jego przypadku.
- Tak, otrzymałem stosowną informację - przytaknął, ale w sumie jakby nie patrzeć, gdyby tak nie było, to w ogóle by się tutaj dzisiaj nie znalazł - Prowadź zatem - rzucił, ruszając za kuzynem. Wydawało się, jakby w ogóle nie zauważył nie tyle towarzyszących Hannibalowi psów, jak po prostu ich wyczekiwania. Poniekąd tak było; przywykł nieco do tego, że psiaki zawsze kręciły się gdzieś w tle. Czy to przy jego ojcu, czy to przy Sigrun i zwykle też, jeśli same nie rozpoczynały interakcji, nie narzucał im się. - Lojalność sprawie to jedno, ale to kto ma na nich większy wpływ, to drugie. Niech nienawidzą, byle by się bali. Nie mamy czasu sprawdzać każdego jednego, kto pracuje w porcie, ale miejmy nadzieję, że zarządcy jasno dadzą im do zrozumienia, kto jest w nim mile widziany i czym powinien się podczas swojej pracy kierować - rodową dewizę zacytował zwyczajnie niechcący, znajdując ją wybitnie pasującą, w sumie do całej szeroko zakrojonej działalności rycerzy.
List od Rosiera był w pewien sposób wybawieniem. Okres od świąt do nowego roku charakteryzował się bowiem swoistym marazmem, który pochłaniał niemal całkowicie. Wycieczka w teren jednak przyjemnie pobudzała do działania i pozwalała rozruszać nieco nażarte ciało i rozleniwiony umysł. Na miejscu spotkania zjawił się punktualnie, jak zawsze wyliczając dokładnie minuty.
- Ciebie również - odparł, wyciągając ku niemu dłoń - Świątecznie, że tak powiem. Okres sprzyja obiadom przy rodzinnym stole, jak niby to każe tradycja - odpowiedział zdawkowo, posyłając kuzynowi lekki, nieco ironiczny uśmieszek. Ciężko było powiedzieć, że cokolwiek przy takiej kolacji zostawało zacieśnione. Jak już to rozluźnione, przynajmniej w jego przypadku.
- Tak, otrzymałem stosowną informację - przytaknął, ale w sumie jakby nie patrzeć, gdyby tak nie było, to w ogóle by się tutaj dzisiaj nie znalazł - Prowadź zatem - rzucił, ruszając za kuzynem. Wydawało się, jakby w ogóle nie zauważył nie tyle towarzyszących Hannibalowi psów, jak po prostu ich wyczekiwania. Poniekąd tak było; przywykł nieco do tego, że psiaki zawsze kręciły się gdzieś w tle. Czy to przy jego ojcu, czy to przy Sigrun i zwykle też, jeśli same nie rozpoczynały interakcji, nie narzucał im się. - Lojalność sprawie to jedno, ale to kto ma na nich większy wpływ, to drugie. Niech nienawidzą, byle by się bali. Nie mamy czasu sprawdzać każdego jednego, kto pracuje w porcie, ale miejmy nadzieję, że zarządcy jasno dadzą im do zrozumienia, kto jest w nim mile widziany i czym powinien się podczas swojej pracy kierować - rodową dewizę zacytował zwyczajnie niechcący, znajdując ją wybitnie pasującą, w sumie do całej szeroko zakrojonej działalności rycerzy.
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podobnie jak kuzyn, Hannibal nie przepadał za familijnymi zjazdami. Nie pamiętał już dnia, kiedy z uśmiechem na twarzy powrócił w rodzinne strony, by współuczestniczyć w hucznym świętowaniu. Robił to z przymusu, gdyż tradycje były w rodzinie głęboko zakorzenione. W ciągu dalszym jako wdowiec żył tragedią, pogłębiwszy osamotnienie przez ostatnie lata, ze szczerym uczuciem uwagę poświęcając jedynie młodszej siostrze. Drastyczne zmiany w jego życiu nastąpiły, gdy Sigrun wyciągnęła dłoń w jego stronę, angażując w przedsięwzięcie antymugolskiej organizacji. W istocie przyczyniło się do tego poczucie przynależności do grupy i wspólna ideologia, propagowana od dawna w rodzinnych kręgach Rookwoodów. I choć brodacz otworzył się na ludzi, a kontakty z najbliższymi miał bardzo dobre - świąteczne tradycje bez Ann to u niego okres depresyjny, a ostatnie dni były psychiczną katorgą.
- Niech mi kurwa wskażą szlamoluba lub kilku, to sam chętnie im poukręcam głowy. Nie ufam, że powierzając robotę w cudze ręce, doczekam się efektów, jeśli muszę się o nie upraszać. Zobaczmy, co ma nam do powiedzenia administracja portu. - determinację w jego słowach podkreślały gesty, gdyż momentalnie uderzył pięścią w otwartą rękę, by zasygnalizować kuzynowi gotowość do bitki. Żwawym krokiem ruszył miejską dróżką do portu, mijając kolorowe kontenery i zacumowane statki. Widoki i szum morskich fal przypomniał mu o kolesiu, z którym nie tak dawno miał okazję wychylić niejeden kufel i zrobić srogą rozróbę w jednym z pubów na południe kraju, usiłując zaciągnąć się do załogi Brzasku na rejs lub dwa. Uśmiechnął się do siebie na myśl o ówczesnej zadymie, w której nieomal dokonał żywota. Co on by wówczas zrobił, gdyby nie te dwa posłuszne psy drepczące równym krokiem przy jego nodze?
Dotarli w końcu do budynku obwieszonego szyldem Winchelsea Port. Ludzie wyczekiwali tu w niewielkich, kilkuosobowych kolejkach, regulując kwestie organizacyjne przy transporcie swych ładunków. Rookwood jednakże nie szczycił się cierpliwością, toteż prędko przepchnął się przez zgromadzenie i zbliżył do jednego z okienek z psim towarzystwem.
- Tutaj nie wolno wchodzić z psami! - oburzył się facet po drugiej stronie lady, sięgając po swoją różdżkę, jak gdyby wyczuwał kłopoty.
- Odłóż ten badyl. Od rana ich nie karmiłem, więc zawrzyj gębę, bo staniesz się ich pożywką. - zagroził Rookwood, sięgając po swoją. Oczekujący w kolejce złapał go za ramię, spotykając się z natychmiastową reakcją psów, które warcząc, uchlały go w łydkę, studząc wrogie zapały. - Łapy precz, bo poucinam, a Ty prowadź do zarządcy. Jestem przekonany, że chętnie przyjmie nas poza kolejnością. - zwrócił się pierwej do chojraka, a w następstwie pracownika portu.
- Niech mi kurwa wskażą szlamoluba lub kilku, to sam chętnie im poukręcam głowy. Nie ufam, że powierzając robotę w cudze ręce, doczekam się efektów, jeśli muszę się o nie upraszać. Zobaczmy, co ma nam do powiedzenia administracja portu. - determinację w jego słowach podkreślały gesty, gdyż momentalnie uderzył pięścią w otwartą rękę, by zasygnalizować kuzynowi gotowość do bitki. Żwawym krokiem ruszył miejską dróżką do portu, mijając kolorowe kontenery i zacumowane statki. Widoki i szum morskich fal przypomniał mu o kolesiu, z którym nie tak dawno miał okazję wychylić niejeden kufel i zrobić srogą rozróbę w jednym z pubów na południe kraju, usiłując zaciągnąć się do załogi Brzasku na rejs lub dwa. Uśmiechnął się do siebie na myśl o ówczesnej zadymie, w której nieomal dokonał żywota. Co on by wówczas zrobił, gdyby nie te dwa posłuszne psy drepczące równym krokiem przy jego nodze?
Dotarli w końcu do budynku obwieszonego szyldem Winchelsea Port. Ludzie wyczekiwali tu w niewielkich, kilkuosobowych kolejkach, regulując kwestie organizacyjne przy transporcie swych ładunków. Rookwood jednakże nie szczycił się cierpliwością, toteż prędko przepchnął się przez zgromadzenie i zbliżył do jednego z okienek z psim towarzystwem.
- Tutaj nie wolno wchodzić z psami! - oburzył się facet po drugiej stronie lady, sięgając po swoją różdżkę, jak gdyby wyczuwał kłopoty.
- Odłóż ten badyl. Od rana ich nie karmiłem, więc zawrzyj gębę, bo staniesz się ich pożywką. - zagroził Rookwood, sięgając po swoją. Oczekujący w kolejce złapał go za ramię, spotykając się z natychmiastową reakcją psów, które warcząc, uchlały go w łydkę, studząc wrogie zapały. - Łapy precz, bo poucinam, a Ty prowadź do zarządcy. Jestem przekonany, że chętnie przyjmie nas poza kolejnością. - zwrócił się pierwej do chojraka, a w następstwie pracownika portu.
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie skomentował dalszych słów kuzyna, jedyne co uśmiechając się grzecznie w odpowiedzi. Nie chodziło o to, że nie podzielał jego stosunku do mugoli, co niekoniecznie uważał, że 'poukręcanie łbów szlamolubom' cokolwiek pomoże. Ludzie zawsze będą mieć swoje własne sympatie i gwałtowne działania, często niewiele zmieniały. A może po prostu zmieniały zbyt dużo? Trzeba by pozbyć się całego pokolenia, by całkowicie zmienić światopogląd ludzi i ich stosunek do szlam. Dobrze jednak było widzieć, że Hannibal posiadał do tego typu spraw odpowiednią ilość determinacji, którą wyraźnie dało się wyłapać w jego głosie. Odnosił też wrażenie, że właśnie mieli się iść wcielać w role dobrego i złego funkcjonariusza magipolicji. Role, które wydawały się z góry jasno i wyraźnie określone. Cóż, nie przeszkadzało mu to ani trochę.
Szedł obok kuzyna, dotrzymując mu kroku i rozglądając się po zabudowie przystani. Dopiero, kiedy dotarli do pierwszych ludzi, zwolnił nieco, pozwalając Hannibalowi robić za ludzki taran, który sprawnie torował sobie drogę w ludzkiej masie. Jemu pozostawało podążyć za nim, co było wręcz banalnie proste - rozepchani ludzi zdawali się wyczuwać, że nie przyszli tutaj zwyczajnie wepchnąć się w kolejkę, a przynajmniej większość z nich.
- Ależ drodzy państwo, po co te nerwy - odezwał się, odwracając do poruszonego zbiorowiska, a w szczególności do interesanta, który próbował wywalczyć swoje, gubiąc gdzieś po drodze rozum. Wzniósł dłonie w uspokajającym geście, a w jednej z nich dało się zobaczyć jego jasną, cisową różdżkę. - Na prawdę, zaraz wrócicie do... czegokolwiek, czym się tutaj zajmowaliście - uśmiechnął się do nich lekko, można by wręcz powiedzieć, że przyjaźnie, a następnie odwrócił się do mężczyzny znajdującego się za ladą. - Jak powiedział mój drogi przyjaciel, prosimy o zaprowadzenie do zarządcy - rzucił, a mężczyzna wyraźnie stracił już rezon, po całym tym występie. Psy Hannibala musiały go wystarczająco przekonać. Machnął na nich ręką, wskazując wejście za ladę i poprowadził ich na tyły, korytarzem na końcu którego wskazał odpowiednie drzwi. Byli w domu. Augustus zapukał, ale nie czekał na jakąkolwiek odpowiedź. Zaraz złapał za klamkę i otworzył drzwi do gabinetu.
- Tu nie wolno wchodzić! - przywitały ich standardowe niemal w takiej sytuacji słowa i oburzony ton zarządcy.
- Dzień dobry - przywitał się Rookwood, przywołując kolejny wystudiowany uśmiech, pełen udawanej grzeczności - Niestety obawiam się, że będzie pan musiał dla nas zrobić wyjątek... - w jego głosie zdawał się rzeczywiście pobrzmiewać żal.
Szedł obok kuzyna, dotrzymując mu kroku i rozglądając się po zabudowie przystani. Dopiero, kiedy dotarli do pierwszych ludzi, zwolnił nieco, pozwalając Hannibalowi robić za ludzki taran, który sprawnie torował sobie drogę w ludzkiej masie. Jemu pozostawało podążyć za nim, co było wręcz banalnie proste - rozepchani ludzi zdawali się wyczuwać, że nie przyszli tutaj zwyczajnie wepchnąć się w kolejkę, a przynajmniej większość z nich.
- Ależ drodzy państwo, po co te nerwy - odezwał się, odwracając do poruszonego zbiorowiska, a w szczególności do interesanta, który próbował wywalczyć swoje, gubiąc gdzieś po drodze rozum. Wzniósł dłonie w uspokajającym geście, a w jednej z nich dało się zobaczyć jego jasną, cisową różdżkę. - Na prawdę, zaraz wrócicie do... czegokolwiek, czym się tutaj zajmowaliście - uśmiechnął się do nich lekko, można by wręcz powiedzieć, że przyjaźnie, a następnie odwrócił się do mężczyzny znajdującego się za ladą. - Jak powiedział mój drogi przyjaciel, prosimy o zaprowadzenie do zarządcy - rzucił, a mężczyzna wyraźnie stracił już rezon, po całym tym występie. Psy Hannibala musiały go wystarczająco przekonać. Machnął na nich ręką, wskazując wejście za ladę i poprowadził ich na tyły, korytarzem na końcu którego wskazał odpowiednie drzwi. Byli w domu. Augustus zapukał, ale nie czekał na jakąkolwiek odpowiedź. Zaraz złapał za klamkę i otworzył drzwi do gabinetu.
- Tu nie wolno wchodzić! - przywitały ich standardowe niemal w takiej sytuacji słowa i oburzony ton zarządcy.
- Dzień dobry - przywitał się Rookwood, przywołując kolejny wystudiowany uśmiech, pełen udawanej grzeczności - Niestety obawiam się, że będzie pan musiał dla nas zrobić wyjątek... - w jego głosie zdawał się rzeczywiście pobrzmiewać żal.
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Hannibal w żadnym wypadku nie zastanawiał się nad słusznością swoich metod. Był podrzędnym żołnierzem, który słuchał poleceń i realizował je wedle krótkowzrocznego widzimisię. Zatracił się w 'ukręcaniu łbów szlamolubów' nie bez powodu; wpajane wartości z dzieciństwa nie odcisnęły na nim takiego piętna, jak tragedia i chęć zemsty na niesprawiedliwym świecie. Ciężko powiedzieć, czy czysta Anglia była dla niego celem, czy jedynie środkiem, usprawiedliwieniem dla okrucieństw, których się dopuszczał. Propagowane poglądy oczywiście były szczere, lecz takim sadyzmem nie cechowali się nawet najbardziej oddani sprawie. Rookwood miał w poważaniu strategie, słowa i plany, był człowiekiem czynu i kiedy pojawiała się okazja do przemocy, nie omieszkał z niej skorzystać... chyba, że kuzyn zagra dobrego glinę, a ludzie zaczną spuszczać się pod jego urokiem. Brodacz przystąpił do zabawy w tego złego, powstrzymując pięść, by pozwolić sytuacji się rozwinąć. Kamera - akcja.
- Przywitałbyś się kurwa! Gościsz największych prominentów tego wieczoru. Już portowa dziwka ma więcej szacunku. - splunął pod nogi i zbliżył się do zarządcy, prężąc muskuły z różdżką w dłoni. - Skoro Twoi ludzie nas wpuścili, to czego żeś się kurwa spodziewał, że będę z Tobą gadać przez drzwi czy stać w progu? - psy nastroszyły się i bezdźwięcznie obnażyły kły, demonstrując wrogość mężczyznom. W pomieszczeniu bowiem znajdował się nie tylko zarządca portu, ale i jego pracownik ubrany w robocze łachmany.
- Kim Wy właściwie jesteście i po co tutaj przychodzicie?! Danny, zawołaj resztę tych nierobów, niech z nimi zrobią porządek! - powiedział facet i sięgnął po swą różdżkę. W ten czas zwierzęta zaczęły głośno warczeć, a uwaga Hannibala skoncentrowała się na rzekomym Dannym, który nie miał zamiaru ruszać się z miejsca, jak gdyby czerpał przyjemność z upokorzenia pracodawcy.
- Danny, jak Ci się pracuje pod zarządem takich niedorajdów jak Twój szef? - zwrócił się brodacz, widząc jedynie cwaniacki uśmiech robola.
- Z większą pensją może przymknąłbym na to oko. - wypalił pracownik. Oj, będzie miał z tego tytułu problemy... patrząc po reakcji, chyba nie robiło mu to wielkiej różnicy, bo jedynie się roześmiał. Mógł okazać się przydatny do weryfikacji faktów.
Hannibal podszedł do zarządcy i podał mu rękę.
- Rookwood jestem. - facet nie uścisnął mu dłoni, zrobił to natomiast robotnik. - Danny, zastąpisz tego niedorajdę dosłownie na kilka minut? - spytał ironicznie z przeciągłą manierą udawanej grzeczności. - Ufam, że współpraca z mugolami układa Wam się pomyślnie, co Danny?
- Przywitałbyś się kurwa! Gościsz największych prominentów tego wieczoru. Już portowa dziwka ma więcej szacunku. - splunął pod nogi i zbliżył się do zarządcy, prężąc muskuły z różdżką w dłoni. - Skoro Twoi ludzie nas wpuścili, to czego żeś się kurwa spodziewał, że będę z Tobą gadać przez drzwi czy stać w progu? - psy nastroszyły się i bezdźwięcznie obnażyły kły, demonstrując wrogość mężczyznom. W pomieszczeniu bowiem znajdował się nie tylko zarządca portu, ale i jego pracownik ubrany w robocze łachmany.
- Kim Wy właściwie jesteście i po co tutaj przychodzicie?! Danny, zawołaj resztę tych nierobów, niech z nimi zrobią porządek! - powiedział facet i sięgnął po swą różdżkę. W ten czas zwierzęta zaczęły głośno warczeć, a uwaga Hannibala skoncentrowała się na rzekomym Dannym, który nie miał zamiaru ruszać się z miejsca, jak gdyby czerpał przyjemność z upokorzenia pracodawcy.
- Danny, jak Ci się pracuje pod zarządem takich niedorajdów jak Twój szef? - zwrócił się brodacz, widząc jedynie cwaniacki uśmiech robola.
- Z większą pensją może przymknąłbym na to oko. - wypalił pracownik. Oj, będzie miał z tego tytułu problemy... patrząc po reakcji, chyba nie robiło mu to wielkiej różnicy, bo jedynie się roześmiał. Mógł okazać się przydatny do weryfikacji faktów.
Hannibal podszedł do zarządcy i podał mu rękę.
- Rookwood jestem. - facet nie uścisnął mu dłoni, zrobił to natomiast robotnik. - Danny, zastąpisz tego niedorajdę dosłownie na kilka minut? - spytał ironicznie z przeciągłą manierą udawanej grzeczności. - Ufam, że współpraca z mugolami układa Wam się pomyślnie, co Danny?
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Pasowali do siebie razem jak pięść do nosa, a przynajmniej takie odnosił wrażenie. Ich sposób bycia i preferowane środki perswazji różniły się od siebie diametralnie, ale cholera... jeśli mieli być w tym wszystkim efektywni, to co za różnica. Chwilowo rola spuszczonego ze smyczy psa, którą odgrywał Hannibal, wydawała się wystarczająco obrazowo działać na wyobraźnię zebranych w pomieszczeniu osób.
- Oj tak, radzę pamiętać; nigdy nie zaszkodzi odrobina manier - powiedział, wciąż trzymając na ustach ten delikatny, pełen wyuczonej grzeczności uśmieszek, jednocześnie jakby w ogóle nie zwracając uwagi na to, co robi jego kuzyn. Bo przecież skoro naczelnikowi brakowało manier, to czemu miał się wszelkimi wybrykami swojego towarzysza przejmować. - Tak samo jak to, że współpraca z nami jest na prawdę mile widziana i wszystko ułatwi - spojrzał od naczelnika do robotnika, który czaił się w kącie. Przedstawił się, jednak nie wyciągnął do nikogo ręki, zamiast tego powoli obszedł biurko i stanął za krzesłem naczelnika. Oparł o niego ręce. Nie czekał na jakąkolwiek odpowiedź.
- Musicie zrozumieć, że niezwykle zależy nam na współpracy z waszym portem. Martwimy się więc, że wasze ewentualne sympatie mogłyby niefortunnie wpłynąć zarówno na wasze zdrowie, jak i interesy - mówił spokojnie, głosem miękkim i wręcz przyjemnym dla ucha, a delikatny uśmiech wciąż czaił się w kącikach jego ust. Jego oczy jednak były chłodne i puste.
- Jakie sympatie, co to za głupoty? - wymamrotał naczelnik, oglądając się przez ramię na Augustusa, który tylko uśmiechnął się nieco szerzej. Cierpliwie, jakby pytanie zadawało dziecko, któremu trzeba wszystko wytłumaczyć.
- Jak już mój towarzysz wspomniał, wszelkie układy z mugolami nie są wam na rękę - celowo podkreślił to jedno słowo - wam. Jasno dawał tym do zrozumienia, że to oni mogli mieć większy problem, jeśli tego sympatie miałyby miejsce w tym porcie - Jak tam Danny, ile statków sympatyków mugoli, naliczyłeś dzisiaj w porcie? - zapytał, niemal wesoło. Miał wrażenie, że zarówno robotnik, jak i jego przełożony, pobledli jeszcze bardziej. Tu nawet nie chodziło o to z kim sami sympatyzowali, tylko o to z kim sympatyzował cały port i właśnie zaczęło to do nich o wiele wyraźniej trafiać.
- Oj tak, radzę pamiętać; nigdy nie zaszkodzi odrobina manier - powiedział, wciąż trzymając na ustach ten delikatny, pełen wyuczonej grzeczności uśmieszek, jednocześnie jakby w ogóle nie zwracając uwagi na to, co robi jego kuzyn. Bo przecież skoro naczelnikowi brakowało manier, to czemu miał się wszelkimi wybrykami swojego towarzysza przejmować. - Tak samo jak to, że współpraca z nami jest na prawdę mile widziana i wszystko ułatwi - spojrzał od naczelnika do robotnika, który czaił się w kącie. Przedstawił się, jednak nie wyciągnął do nikogo ręki, zamiast tego powoli obszedł biurko i stanął za krzesłem naczelnika. Oparł o niego ręce. Nie czekał na jakąkolwiek odpowiedź.
- Musicie zrozumieć, że niezwykle zależy nam na współpracy z waszym portem. Martwimy się więc, że wasze ewentualne sympatie mogłyby niefortunnie wpłynąć zarówno na wasze zdrowie, jak i interesy - mówił spokojnie, głosem miękkim i wręcz przyjemnym dla ucha, a delikatny uśmiech wciąż czaił się w kącikach jego ust. Jego oczy jednak były chłodne i puste.
- Jakie sympatie, co to za głupoty? - wymamrotał naczelnik, oglądając się przez ramię na Augustusa, który tylko uśmiechnął się nieco szerzej. Cierpliwie, jakby pytanie zadawało dziecko, któremu trzeba wszystko wytłumaczyć.
- Jak już mój towarzysz wspomniał, wszelkie układy z mugolami nie są wam na rękę - celowo podkreślił to jedno słowo - wam. Jasno dawał tym do zrozumienia, że to oni mogli mieć większy problem, jeśli tego sympatie miałyby miejsce w tym porcie - Jak tam Danny, ile statków sympatyków mugoli, naliczyłeś dzisiaj w porcie? - zapytał, niemal wesoło. Miał wrażenie, że zarówno robotnik, jak i jego przełożony, pobledli jeszcze bardziej. Tu nawet nie chodziło o to z kim sami sympatyzowali, tylko o to z kim sympatyzował cały port i właśnie zaczęło to do nich o wiele wyraźniej trafiać.
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trudno oczekiwać po naukowcu bojowego nastawienia, choć widział i takich... Szlachetna krew Macmillanów buzowała nawet w samicach zdradzieckiego gatunku, które nie wahały się pokazać pazura. Augustus jednakże preferował bardziej subtelne metody i można przypuszczać, że metodyka kuzyna była mu nie w smak. Czy Hannibal cokolwiek z tym zrobił? A i owszem, dolał oliwy do ognia, bo improwizacja z dwóch frontów przynosiła pożądane efekty.
- Oh, kurwa, jacy Wy jesteście niekumaci! - oburzył się wzniosłym głosem i teatralnie wtopił twarz w dłonie. - Mugole. Niemagiczni. Charłaki. Ich krewni, mugolaki. Szlamy. Pierdolona zakała czarodziejskiego społeczeństwa. - zaczął cedzić przez palce, a gdy skończył wyliczać - energicznie podszedł do stolika zarządcy i gruchnął pięścią, nieomal niszcząc drewniany mebel. - Ilu z nich tędy przemycacie, do kurwy! - głośno wrzasnął, ale w dalszym ciągu spoglądał na szeregowego pracownika, nie na samego zarządcę.
- Jesteśmy lojalni idei czystej krwi, głupcy! W naszym porcie... - Hannibal przerwał naczelnikowi i sięgając po stojący na biurku kubek z jego kawą, cisnął nim w jego stronę.
- Milcz mówię! Tobie dałem prawo głosu, kurwa jego mać?! Danny, odpowiedz na pytanie mojego kompana! - rozkazał, obserwując z wewnętrznym ubawem, jak sterroryzowanemu robolowi mina zrzednie, bo zrozumiał właśnie, z kim może mieć do czynienia, lub przynajmniej na czyje polecenie działają. Nie mylił się.
- Naczelnik dobrze mówi, Panie Rookwood. My nie jesteśmy byle szlamoluby, porządny to port jest. A jak masz wątpliwości, to popytaj chłopaków, tutaj każdy Ci to powie. Choć ostatnio był tu taki...
- Nic im nie mów! - wtrącił zarządca portu, usiłując uciszyć chłopaka. I choć pierwotnie mu się to udało, różdżka przy gardzieli i warkot wściekłych psów skutecznie przekonały robotnika do współpracy. - Ale jak to prawda jest! Karę wymierzyliśmy, jak przykazano. Był tu taki chłopak, z siedemnaście lat miał. Dodatkowe ręce zawsze potrzebne, szczególnie w czasach wojny, więc Wąsacz - wskazał na naczelnika, który najwyraźniej cieszył się pseudonimem po bujnym wąsisku - przygarnął chłopa, dobrze mówię? Popracował z tydzień, aż go jeden z nas przyczaił jak taszczy dodatkową skrzynkę załadunkową do konteneru, której nie było na liście. Trafił akurat na Wallace'a, to taki nasz miejscowy inspektor, który tego dnia miał mieć wolne, ale z kimś się zamienił. Jak tę skrzynkę otworzył, to zobaczył dziecko. - wywodził pracownik, a zarządca niemal się gotował. W końcu jednak zrozumiał, że nie warto brnąć w zaparte, bo prawda wyjdzie na jaw.
- Połączyliśmy fakty, a przesłuchanie gówniarza potwierdziło nasze obawy. Pod naszym nosem próbowano przemycić magiczne dziecko mugolskiej krwi, to prawda. - wyznał w końcu naczelnik, zyskując zainteresowanie Hannibala, który skierował uwagę na obecnego rozmówcę. - Spotkała ich kara, oczywiście. Chłopak stracił pracę, a dziecko... - spojrzał wymownie na Hannibala i zrozumiał, w jak poważnych kłopotach się znalazł. Był cholernie słabym przywódcą, niezdolnym do podejmowania trudnych decyzji. Rookwoodowie prędko zrozumieli, że karą za próbę przemycenia mugolaka był... brak kary?
- Co żeście kurwa zrobili?! Puściliście ich wolno?! - wydarł się głośno Hannibal, choć racjonalizm podpowiadał, że trudno było się dziwić naczelnikowi - nie wszyscy byli zdolni do mordowania dzieci, jak psiarz, a jeśli wierzyć słowom - właśnie z dzieckiem mieli do czynienia.
- Oh, kurwa, jacy Wy jesteście niekumaci! - oburzył się wzniosłym głosem i teatralnie wtopił twarz w dłonie. - Mugole. Niemagiczni. Charłaki. Ich krewni, mugolaki. Szlamy. Pierdolona zakała czarodziejskiego społeczeństwa. - zaczął cedzić przez palce, a gdy skończył wyliczać - energicznie podszedł do stolika zarządcy i gruchnął pięścią, nieomal niszcząc drewniany mebel. - Ilu z nich tędy przemycacie, do kurwy! - głośno wrzasnął, ale w dalszym ciągu spoglądał na szeregowego pracownika, nie na samego zarządcę.
- Jesteśmy lojalni idei czystej krwi, głupcy! W naszym porcie... - Hannibal przerwał naczelnikowi i sięgając po stojący na biurku kubek z jego kawą, cisnął nim w jego stronę.
- Milcz mówię! Tobie dałem prawo głosu, kurwa jego mać?! Danny, odpowiedz na pytanie mojego kompana! - rozkazał, obserwując z wewnętrznym ubawem, jak sterroryzowanemu robolowi mina zrzednie, bo zrozumiał właśnie, z kim może mieć do czynienia, lub przynajmniej na czyje polecenie działają. Nie mylił się.
- Naczelnik dobrze mówi, Panie Rookwood. My nie jesteśmy byle szlamoluby, porządny to port jest. A jak masz wątpliwości, to popytaj chłopaków, tutaj każdy Ci to powie. Choć ostatnio był tu taki...
- Nic im nie mów! - wtrącił zarządca portu, usiłując uciszyć chłopaka. I choć pierwotnie mu się to udało, różdżka przy gardzieli i warkot wściekłych psów skutecznie przekonały robotnika do współpracy. - Ale jak to prawda jest! Karę wymierzyliśmy, jak przykazano. Był tu taki chłopak, z siedemnaście lat miał. Dodatkowe ręce zawsze potrzebne, szczególnie w czasach wojny, więc Wąsacz - wskazał na naczelnika, który najwyraźniej cieszył się pseudonimem po bujnym wąsisku - przygarnął chłopa, dobrze mówię? Popracował z tydzień, aż go jeden z nas przyczaił jak taszczy dodatkową skrzynkę załadunkową do konteneru, której nie było na liście. Trafił akurat na Wallace'a, to taki nasz miejscowy inspektor, który tego dnia miał mieć wolne, ale z kimś się zamienił. Jak tę skrzynkę otworzył, to zobaczył dziecko. - wywodził pracownik, a zarządca niemal się gotował. W końcu jednak zrozumiał, że nie warto brnąć w zaparte, bo prawda wyjdzie na jaw.
- Połączyliśmy fakty, a przesłuchanie gówniarza potwierdziło nasze obawy. Pod naszym nosem próbowano przemycić magiczne dziecko mugolskiej krwi, to prawda. - wyznał w końcu naczelnik, zyskując zainteresowanie Hannibala, który skierował uwagę na obecnego rozmówcę. - Spotkała ich kara, oczywiście. Chłopak stracił pracę, a dziecko... - spojrzał wymownie na Hannibala i zrozumiał, w jak poważnych kłopotach się znalazł. Był cholernie słabym przywódcą, niezdolnym do podejmowania trudnych decyzji. Rookwoodowie prędko zrozumieli, że karą za próbę przemycenia mugolaka był... brak kary?
- Co żeście kurwa zrobili?! Puściliście ich wolno?! - wydarł się głośno Hannibal, choć racjonalizm podpowiadał, że trudno było się dziwić naczelnikowi - nie wszyscy byli zdolni do mordowania dzieci, jak psiarz, a jeśli wierzyć słowom - właśnie z dzieckiem mieli do czynienia.
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Ktoś mógłby go nazwać głupcem, ale Augustus posiadał wyraźne opory w zwyczajnym marnotrawieniu życia, jak to nazywał. Zabijanie dla samego zabijania, było dla mnie zabiegiem niepotrzebnym, sycącym zaledwie ambicje i ego jednostki, która się tego dopuszczała. Większość ludzi więc, uważał za głupców. Nie znaczyło to też jednak, że każde życie było dla niego tak samo ważne. Jednak jako osoba, które swoje odsiedziała w książkach, między zakurzonymi regałami i starymi okładkami zakazanych woluminów, o wiele chętniej wykorzystywał mniej warte życie, by na jego kanwie uczyć się i rozszerzać swoje własne horyzonty. W laboratoriach zawsze musiały przecież znaleźć się i myszy, a w niektórych przypadkach, także i ludzie.
Zamęt, jacy obydwoje siali, grając zupełnie sprzeczne role, w tym jednym przedstawieniu, wyraźnie mieszał w głowach ich odbiorców. Dało się rozbaczyć w tych oczach, na równo wystraszonymi zarówno słowami, które padały, jak i formą ich przekazu. I tak było im to na rękę, szkoda tylko, że Hannibal nie do końca myślał co robi. Rzucony przez niego kubek z kawą trafił celu; naczelnik odruchowo zasłonił się rękoma, ale Augustus przecież wciąż stał przy jego krześle.
Mięśnie szczęki wyraźnie naprężyły się, kiedy część zawartości kubka trafiła na jego płaszcz, koszule i twarz. Zamrugał, nieco szybciej jakby, nie mówiąc jednak nic i rękawem wierzchniego odzienia ścierając pojedyncze krople, które prysnęły mu na twarz. Kiedy naczelnik chciał protestować i uciszyć pracownika, dłoń z cisową różdżką zareagowała jednak szybko, dotykając skóry na gardle mężczyzny i skutecznie usadzając go w miejscu w akompaniamencie psiego warkotu.
Dosłuchał do końca bzdurnej historii, którą postanowił podzielić się z nimi Danny. Z jednej strony to wspaniale, że postanowili zrobić coś, chociaż bardziej świadczyło to o ich instynkcie samozachowawczym, niż poglądach. Z drugiej strony... chyba sam nie wiedział, czego się spodziewał. Bardziej widowiskowego zakończenia?
- Jak nazywa się człowiek, który próbował pomóc temu dzieciakowi? - zapytał, uśmiechając się nieco ironicznie. Grzeczny uśmiech, który do tej pory przyjmował, został spłukany wylaną na niego kawą.
- Jonathan... Jonathan Williams - Danny spojrzał na niego, wyraźnie przestraszony wybuchem Hannibala, a może po prostu całym przebiegiem tego spotkania?
- Wiecie gdzie mieszka? Gdzie może być? - pojedyncze kiwnięcie głową, potwierdzające posiadanie informacji. - Przyprowadźcie go. Nie wiem jak to zrobicie, ale z chęcią poczekamy. No... biegnij - rzucił, poganiając pracownika. Kiedy ten już miał wychodzić, zatrzymał go jeszcze na chwilę - Tylko Danny... na prawdę nie chciałbym musieć z ciebie zrobić przykładu - mężczyzna pobladł, przełknął ślinę i wybiegł z gabinetu.
Augustus rozluźnił się nieco. Cofnął wreszcie dłoń z różdżką, która opierała się do tej pory na szyi naczelnika. Rozejrzał też, wyraźnie zaciekawiony, przyglądając gabinetowi. Był obskurny, przynajmniej jego zdaniem i nie było w nim nic interesującego.
Wbrew oczekiwaniom, nie musieli długo czekać. Najwyraźniej zachęta, która pchnęła Danny'ego do desperacji, wystarczająco dobrze zadziałała. Po niecałej godzinie, za korytarzem prowadzącym do gabinetu, rozległy się odgłosy szamotaniny, jakieś krzyki, a wreszcie znajomy głos pracownika.
- Panie Rookwood! - Danny wołał, dając znać, że można rozpocząć przedstawienie. Augustus podniósł się z fotela, na którym sobie siedział.
- Zbierz wszystkich pracowników na placu - powiedział tylko do naczelnika, gestem różdżki każąc mu wstać i wyprowadzając z gabinetu.
- Ruszcie się, wszyscy na plac. Zbierzcie pozostałych, każdy ma się stawić - powiedział naczelnik, kiedy weszli do mijanego na samym początku pomieszczenia. Niektórzy wydawali się wyraźnie zagubieni, ale kiedy naczelnik ponaglił ich tym samym poleceniem, ale głośniejszym i ostrzejszym, ruszyli się wreszcie. Danny stał między ludźmi, trzymając za fraki jakiegoś młokosa. Jego jednak Augustus zostawił Hannibalowi.
Na placu zarządał, by ustawiono im jakieś skrzynki czy palety, które tworzyły podest. Prowizoryczne podwyższenie, by szara masa pracownicza dobrze widziała winnego i ludzi, którzy mieli go dla przykładu ukarać. Wszedł na nie, a naczelnik wyraźnie odetchnął, kiedy przestał do niego mierzyć.
- Pewnie wielu z was zastanawia się, dlaczego właściwie zebraliśmy się tutaj wszyscy i dlaczego jest z nami Jonathan, który nie tak dawno został z pracy wyrzucony - machnął dłonią w kierunku chłopaczka - Wojna dotknęła nas wszystkich. Jednak teraz, najważniejsze jest dla nas, by każdy otrzymał odpowiednie wsparcie, które zapewni ochronę i najkorzystniejsze warunki dla waszych interesów. Warunki, które napełnią wasze sakiewki, a te z kolei postawią na waszych stołach ciepły posiłek i zaspokoją wszelkie inne potrzeby. Zależy nam, by wiatr, który wieje w żagle statków odpływających z tego portu, dął z odpowiedniej strony. - ten ugrzeczniony, miły salonowy uśmiech, znowu zagościł na jego ustach, a wyraz twarzy był wręcz łagodny. Bawił się wspaniale. - Ten człowiek, zagroził wam wszystkim - wskazał na młokosa na podeście. - Zagroził waszym interesom. Waszym sakiewkom, bezpieczeństwu waszemu i waszych rodzin. Próbował przemycić dziecko plugawej krwi, odwracając tym samym plecy od was, od waszej ciężkiej pracy i od całego czarodziejskiego świata. Chcę więc, by dzisiejszy dzień był dla was lekcją. By każdy z was przemyślał to, który wiatr jest dla niego najkorzystniejszy - odwrócił twarz w kierunku Hannibala i kiwnął głową, dając mu znać, by zrobić z dzieciakiem co tylko mu się zapragnęło.
Zamęt, jacy obydwoje siali, grając zupełnie sprzeczne role, w tym jednym przedstawieniu, wyraźnie mieszał w głowach ich odbiorców. Dało się rozbaczyć w tych oczach, na równo wystraszonymi zarówno słowami, które padały, jak i formą ich przekazu. I tak było im to na rękę, szkoda tylko, że Hannibal nie do końca myślał co robi. Rzucony przez niego kubek z kawą trafił celu; naczelnik odruchowo zasłonił się rękoma, ale Augustus przecież wciąż stał przy jego krześle.
Mięśnie szczęki wyraźnie naprężyły się, kiedy część zawartości kubka trafiła na jego płaszcz, koszule i twarz. Zamrugał, nieco szybciej jakby, nie mówiąc jednak nic i rękawem wierzchniego odzienia ścierając pojedyncze krople, które prysnęły mu na twarz. Kiedy naczelnik chciał protestować i uciszyć pracownika, dłoń z cisową różdżką zareagowała jednak szybko, dotykając skóry na gardle mężczyzny i skutecznie usadzając go w miejscu w akompaniamencie psiego warkotu.
Dosłuchał do końca bzdurnej historii, którą postanowił podzielić się z nimi Danny. Z jednej strony to wspaniale, że postanowili zrobić coś, chociaż bardziej świadczyło to o ich instynkcie samozachowawczym, niż poglądach. Z drugiej strony... chyba sam nie wiedział, czego się spodziewał. Bardziej widowiskowego zakończenia?
- Jak nazywa się człowiek, który próbował pomóc temu dzieciakowi? - zapytał, uśmiechając się nieco ironicznie. Grzeczny uśmiech, który do tej pory przyjmował, został spłukany wylaną na niego kawą.
- Jonathan... Jonathan Williams - Danny spojrzał na niego, wyraźnie przestraszony wybuchem Hannibala, a może po prostu całym przebiegiem tego spotkania?
- Wiecie gdzie mieszka? Gdzie może być? - pojedyncze kiwnięcie głową, potwierdzające posiadanie informacji. - Przyprowadźcie go. Nie wiem jak to zrobicie, ale z chęcią poczekamy. No... biegnij - rzucił, poganiając pracownika. Kiedy ten już miał wychodzić, zatrzymał go jeszcze na chwilę - Tylko Danny... na prawdę nie chciałbym musieć z ciebie zrobić przykładu - mężczyzna pobladł, przełknął ślinę i wybiegł z gabinetu.
Augustus rozluźnił się nieco. Cofnął wreszcie dłoń z różdżką, która opierała się do tej pory na szyi naczelnika. Rozejrzał też, wyraźnie zaciekawiony, przyglądając gabinetowi. Był obskurny, przynajmniej jego zdaniem i nie było w nim nic interesującego.
Wbrew oczekiwaniom, nie musieli długo czekać. Najwyraźniej zachęta, która pchnęła Danny'ego do desperacji, wystarczająco dobrze zadziałała. Po niecałej godzinie, za korytarzem prowadzącym do gabinetu, rozległy się odgłosy szamotaniny, jakieś krzyki, a wreszcie znajomy głos pracownika.
- Panie Rookwood! - Danny wołał, dając znać, że można rozpocząć przedstawienie. Augustus podniósł się z fotela, na którym sobie siedział.
- Zbierz wszystkich pracowników na placu - powiedział tylko do naczelnika, gestem różdżki każąc mu wstać i wyprowadzając z gabinetu.
- Ruszcie się, wszyscy na plac. Zbierzcie pozostałych, każdy ma się stawić - powiedział naczelnik, kiedy weszli do mijanego na samym początku pomieszczenia. Niektórzy wydawali się wyraźnie zagubieni, ale kiedy naczelnik ponaglił ich tym samym poleceniem, ale głośniejszym i ostrzejszym, ruszyli się wreszcie. Danny stał między ludźmi, trzymając za fraki jakiegoś młokosa. Jego jednak Augustus zostawił Hannibalowi.
Na placu zarządał, by ustawiono im jakieś skrzynki czy palety, które tworzyły podest. Prowizoryczne podwyższenie, by szara masa pracownicza dobrze widziała winnego i ludzi, którzy mieli go dla przykładu ukarać. Wszedł na nie, a naczelnik wyraźnie odetchnął, kiedy przestał do niego mierzyć.
- Pewnie wielu z was zastanawia się, dlaczego właściwie zebraliśmy się tutaj wszyscy i dlaczego jest z nami Jonathan, który nie tak dawno został z pracy wyrzucony - machnął dłonią w kierunku chłopaczka - Wojna dotknęła nas wszystkich. Jednak teraz, najważniejsze jest dla nas, by każdy otrzymał odpowiednie wsparcie, które zapewni ochronę i najkorzystniejsze warunki dla waszych interesów. Warunki, które napełnią wasze sakiewki, a te z kolei postawią na waszych stołach ciepły posiłek i zaspokoją wszelkie inne potrzeby. Zależy nam, by wiatr, który wieje w żagle statków odpływających z tego portu, dął z odpowiedniej strony. - ten ugrzeczniony, miły salonowy uśmiech, znowu zagościł na jego ustach, a wyraz twarzy był wręcz łagodny. Bawił się wspaniale. - Ten człowiek, zagroził wam wszystkim - wskazał na młokosa na podeście. - Zagroził waszym interesom. Waszym sakiewkom, bezpieczeństwu waszemu i waszych rodzin. Próbował przemycić dziecko plugawej krwi, odwracając tym samym plecy od was, od waszej ciężkiej pracy i od całego czarodziejskiego świata. Chcę więc, by dzisiejszy dzień był dla was lekcją. By każdy z was przemyślał to, który wiatr jest dla niego najkorzystniejszy - odwrócił twarz w kierunku Hannibala i kiwnął głową, dając mu znać, by zrobić z dzieciakiem co tylko mu się zapragnęło.
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
West Wittering
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Sussex