Zachodni Port
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zachodni Port
Krzyki, wulgarne wyzwiska, przyśpiewki marynarzy, cumujące barki; zapach ciężkiej pracy, starych ryb i brudnej rzeki. Port na Tamizie jest olbrzymim, prężnie prosperującym ośrodkiem Londynu, największym portem rzecznym Anglii. Cumują przy nim statki przede wszystkim handlowe, rzadziej wycieczkowe i wojskowe, a także prywatne łodzie. Po brzegu biegają szczury, tęsknie wypatrujące nadpływających statków... W porcie zawsze znajdzie się robota dla krzepkiej, pracowitej osoby.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.01.19 16:56, w całości zmieniany 1 raz
Miał ochotę zostawić Jima samego, niech sprząta i haruje jak dziki wół jak jest taki cwany. Jednak Herbert miał odrobinę przyzwoitości, która mu na to nie pozwoliła chociaż kipiał z wściekłości. Kiedy Stary Szczur zniknął wraz z wiadrem zabrał się za zwijanie lin pokładowych, które walały się pod pokładem. Monotonna praca sprawiał, że cały gniew z niego schodził powoli, ale jednak, niczym z dętki, którą ktoś właśnie otworzył. Powoli do niego docierało, że mógł obrazić mężczyznę. Mówił w końcu w gniewie, ale wierzył, że jednak miał słuszność, że się nim uniósł. Jeszcze chwila, a bosman by ich pogonił, a jego twarz nosiła by niechlubne miano hochsztaplera i wagabundy, którego nie warto zatrudniać do roboty. Odłożył liny na bok i skierował się do kajut, gdzie na zwinięcie i posprzątanie czekały kolejne pomieszczenia, hamaki i liny. Tam gdzie mógł używał różdżki aby przyspieszyć prace, ale niektóre wolał wykonywać ręcznie, to pozwoliło zebrać myśli. Miał mało czasu więc starał się go nie tracić na zbędne myślenie i tym samym jego utratę. Wykonywał swoje czynności skupiając się jedynie na tym aby zrobić je jak najdokładniej. Wtedy też usłyszał głos Jima, który zapewniał go, że postawi mu piwo.
-Dobra - Mruknął Grey i wskazał dalszą część pokładu. - Tam jeszcze nie zdążyłem nic zrobić. - We dwóch szybciej się ze wszystkim uwiną, a przecież został jeszcze górny pokład oraz bryk, który chyba wymagał porządnego szorowania bo im bliżej niego byli tym bardziej czuł swąd przypalonego jedzenia. Nie ma to jak zaschnięta potrawka o niewiadomym kolorze i zapachu. W takich chwilach nie wiesz czy cieszyć się czy płakać z podanego jedzenia. Pchnął drzwi do środka by zobaczyć zabrudzone stoły, pozostawione gary tak jak podejrzewał z resztkami, które do niczego się nie nadawały. Nawet załogi statków odczuwały głód i racjonowanie żywności. Każdy gar był prawie wyczyszczony co do ostatniej łyżki, ale nikomu już nie chciało się ich myć. Bez słowa Grey chwycił jeden z nich aby go wyszorować dokładnie nim bosman przyjdzie i zarzuci im lenistwo.
-Dobra - Mruknął Grey i wskazał dalszą część pokładu. - Tam jeszcze nie zdążyłem nic zrobić. - We dwóch szybciej się ze wszystkim uwiną, a przecież został jeszcze górny pokład oraz bryk, który chyba wymagał porządnego szorowania bo im bliżej niego byli tym bardziej czuł swąd przypalonego jedzenia. Nie ma to jak zaschnięta potrawka o niewiadomym kolorze i zapachu. W takich chwilach nie wiesz czy cieszyć się czy płakać z podanego jedzenia. Pchnął drzwi do środka by zobaczyć zabrudzone stoły, pozostawione gary tak jak podejrzewał z resztkami, które do niczego się nie nadawały. Nawet załogi statków odczuwały głód i racjonowanie żywności. Każdy gar był prawie wyczyszczony co do ostatniej łyżki, ale nikomu już nie chciało się ich myć. Bez słowa Grey chwycił jeden z nich aby go wyszorować dokładnie nim bosman przyjdzie i zarzuci im lenistwo.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Coś chlusnęło mu chyba na buta. Nawet nie chciał sprawdzać, czy była to świeża woda, czy też obrzydlistwo, które wylewał za burtę. Dopiero wraz z krokami stawianymi po schodach wyczuwał mokre uczucie na skarpetce, jakby coś przedostało się przez lichy materiał obuwia. Czasem naprawdę lepiej było nie wiedzieć, to samo tyczyło się źródła tej nagłej złości, którą buchnął w całej tej agresji skierowanej w stronę Herberta. Nawet nie bardzo potrafił zrozumieć, czy była to kwestia czegoś więcej niż samej chęci obrony... bo przecież wiadomo, że najlepszą defensywą jest ofensywa! Nos za nos, ząb za ząb i tego typu sprawy! Najgorszym ze wszystkiego była tylko ta bieda wyczuwalna nawet w podrzędnych obiadach z wyskrobanych resztek z lodówki, bo kto zapłaci za leczenie? Ostatnio ceny rosły do góry i jedynie faktycznie pomyślność otaczającego go świata pozwalała mu leczyć się u tych samych magomedyków, którzy nie oponowali przed pomocą potrzebującym. Niektórzy wiedzieli, że mogą wiele na tym ugrać, inni zwyczajnie robili dobry uczynek, a on? Cieszył się, że może odetchnąć kolejny raz bez bólu, choć przecież uwielbiał to uczucie rozluźniające pędzącą krew w żyłach. Jakoś niezdrowo związał się z całym tym portowym światem, a nawet i nie tylko nim. Kiedy w grę wchodził w alkohol, wszystko przestawało mieć takiego znaczenia jak wcześniej. Chyba już zapomniał, jak smakowały te kropelki wykręcającego pysk napoju. Dawno już nie myślał o tym, jak było mu sucho, chociaż to przecież nie problem, w żadnym stopniu nie był uzależniony, no gdzie tam.
- Taaa, zajmę się tym. - rzucił w odpowiedzi krótko, czując się lekko na duchu z tego świetnego uczucia, jakim było pewne przebaczenie, a może zwyczajne przemilczenie pewnych kwestii? Nie bardzo łapał się w tym, co poszło nie tak, bo też przecież nie w jego stylu było myślenie. Złapał za szmatę i wziął się do roboty, nie szczędząc na wymachach i obszernych ruchach, które ostatni raz wykorzystywał do takiej pracy miesiące temu. Dawno już zapomniał, jak to było harować jako zwyczajny majtek, a fizyczna praca pozwalała na wyrzucenie z siebie całej tej negatywnej energii, z którą rzucił się na kumpla. Zostało im jeszcze wiele do zrobienia, dlatego bez zbędnych słów sprzątał ramię w ramię (nawet na odległość) z ciemnowłosym, finalnie o godzinie wieczornej przychodząc do bosmana, który oczywiście zapłacił im tyle, co zwykle i ani centa więcej! Jedyne co im zostało to wyrzucić mieszek na przyjemności, a przynajmniej rudzielec, bo co zostało obiecane, potrzebowało urzeczywistnienia.
Parszywy, piwo, raz i dwa!
| zt. x2
- Taaa, zajmę się tym. - rzucił w odpowiedzi krótko, czując się lekko na duchu z tego świetnego uczucia, jakim było pewne przebaczenie, a może zwyczajne przemilczenie pewnych kwestii? Nie bardzo łapał się w tym, co poszło nie tak, bo też przecież nie w jego stylu było myślenie. Złapał za szmatę i wziął się do roboty, nie szczędząc na wymachach i obszernych ruchach, które ostatni raz wykorzystywał do takiej pracy miesiące temu. Dawno już zapomniał, jak to było harować jako zwyczajny majtek, a fizyczna praca pozwalała na wyrzucenie z siebie całej tej negatywnej energii, z którą rzucił się na kumpla. Zostało im jeszcze wiele do zrobienia, dlatego bez zbędnych słów sprzątał ramię w ramię (nawet na odległość) z ciemnowłosym, finalnie o godzinie wieczornej przychodząc do bosmana, który oczywiście zapłacił im tyle, co zwykle i ani centa więcej! Jedyne co im zostało to wyrzucić mieszek na przyjemności, a przynajmniej rudzielec, bo co zostało obiecane, potrzebowało urzeczywistnienia.
Parszywy, piwo, raz i dwa!
| zt. x2
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
| stąd, 14 października ‘57 |
Nie musiał odpowiadać na oczywiste pytanie zadane jeszcze w pubie. Był tam, gdzie należało, a nawet więcej, bo dlaczegóż marnować chwile, które mogły okazać się istotnymi? Zwykle nie chodziło o częstotliwość, a jakość i możliwość wyciągnięcia informacji, choć ostatnimi czasy główną rolę odgrywało przetrwanie nic więcej. Dzielnice, w których ludzie walczyli o kromki czerstwego chleba, były obrazem nieszczególnie pożądanym, choć codziennym. Należało się przyzwyczaić lub przepaść gdzieś w mglistym eterze zimowego Londynu. Godziny działania kominów widoczne były szczególnie wieczorami, ten dzień chylił się ku takiemu, co pozwalało ulicom i portom na przemianę w bardziej opuszczone. Pozostawiając za plecami lokal, a w nim niedopite piwo zmuszony został do przywitania pustek ulicznych w towarzystwie Keata. Przytakiwał każdemu zdaniu wypowiedzianemu przez gościa ze złamanym nosem, o którym musiał wspominać Mike jakiś czas temu, wciąż dziwiło, że się wcześniej znali. Wydawało się przecież, że każdy Zakonnik był... kimś w rodzaju jakiegoś wymarzonego i wychwalanego aurora - bohatera. Twarz tego tutaj nijak przypominała kogoś zdolnego trafić na pierwsze okładki Czarownicy bez nagrody za głowę. Rudzielec, choć nie był szczególnie wyrywny, jeśli chodziło o błyszczenie taktem i inteligencją, to dobrze wiedział, że pośród plakatów nie było twarzy Keata, inaczej z pewnością by się nie spotkali w takim wcieleniu! Ciekawiło jedynie samo towarzystwo znajomego, który kojarzyć go powinien bardziej z twarzy Małego Jima niż Jeremiego, bo przecież wydawało się, że właściciel złamanego nosa był jedną z osób ekipy Parszywego Pasażera. Przypadek?
- Wczoraj do portu przybiła nowa dostawa ingrediencji do eliksirów i żywności do Ministerstwa Magii. Mają trzy konkretne kufry i jedną skrzynkę z... czymś, wydawało mi się, że w środku coś brzęczało, kiedy nieśliśmy, więc może to jakieś gotowe eliksiry. - wprowadził go niemal momentalnie, kiedy tylko opuścili ulice pokryte cieniem niepewności, któż stał za rogiem. Niestety nie mieli czasu na uprzejmości, choć miał oczywiście ochotę się przedstawić jako Reginald, jak każdy z ich środowiska wiedział. Mike z pewnością zadbał o to, aby wiedziano, jak mówić do niego gdzieś w świecie, bo przecież wszyscy mogli sobie iść na rękę, czyż nie? - Wszystko jest w doku 43 na zachodnim porcie, dwóch strażników, którzy zmieniają się o czwartej przed zmierzchem. Znajomy zacumował już łódkę nieopodal, umówiłem się z nim przed północą na stan czuwania. Przetransportuje z nami wszystko przez jeden z kanałów, będzie ciasno, więc lepiej, żebyś popłynął razem z nim, ja będę czekać na was na miejscu. Spod obrzeży przeniesiemy wszystko szafką dwukierunkową do jednego z przyjaznych miejsc dzięki kurtuazji Pana Lehington, to półkrwi naukowiec, który w warsztacie posiada szafkę parującą się z lokalem w Northumberland... spokojnie, nikt o niej nic nie wie, a wszyscy biorący udział... w razie czego... w razie czego wyrazili zgodę wymazania pamięci. - powiedział finalnie z ręką na sercu, bo przecież w rzeczywistości wcale nie chciał podnosić na nikogo różdżki, szczególnie kiedy chodziło o ludzi przyjaznych sprawie! Wydawało się to pogwałceniem wszystkich zasad ufności, o które było teraz tak ciężko. Zauważył jakiś cień w oddali, więc przyciszył głos. Zbliżali się do zachodniego portu. - Jakieś sugestie, pytania? Jeśli chodzi o włamanie bez magicznych wytrychów, to nie damy rady, ale jest sposób... zarządca portowy. - stwierdził rozpęcony gonitwą własnych myśli, jakby była to największa z oczywistości. - Możemy podkraść mu klucze... wiem, jak wszystko wygląda w środku, musielibyśmy jedynie dostać się na półpiętro, gdzie ma swój schowek. - wszystko wskakiwało na swoje miejsce w miarę mówienia, a przysuwający się cień ujawnił się jako lampa. Przeklęte potrafiło nastraszyć człowieka!
- Pozwól, że ja również... Magicus Extremos - zaproponował, ruszając różdżką w sposób nader charakterystyczny dla inkantacji. Wiadomo, że sam chciał być również pomocny, szczególnie że to właśnie Keat przyszedł pomóc mu! Stąd chyba powinien zapewnić mu możliwie dużo wsparcia!
| Magicus Extremos, ST 70-21=49 & 5k8 (zaczyna działać ten Magicus, o ile wyjdzie!)
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 34
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 3, 1, 4, 1
#1 'k100' : 34
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 3, 1, 4, 1
Wspomniany znajomy, a raczej Harry Pears, który to był zaangażowany w całą akcję jako człowiek od transportu, pojawił się koło Keata i Weasleya, kiedy ci byli w pobliżu mieszkania zarządcy portu. Kurtuazja osób pracujących i żyjących w poracie, nie znała granic; w jego zaciśniętej dłoni znajdował się klucz, który dwójka wędrowców miała zdobyć. Wściubianie nosa w nieswoje sprawy na rzecz czynienia dobra ewidentnie niektórym wychodziło zbyt mocno. Prawdziwym powodem była nienawiść do mężczyzny pełniącego funkcję strażnika i głównego sądu portu. Nie trzeba sprawdzać na palcach u dłoni, ile osób pałało nienawiścią do rządcy - zabrakłoby dłoni! Miał swoją renomę, dlatego za dnia nikt nie był w stanie mu podskoczyć, nikt też nie widział powodów, dla których można zrobić to w nocy, więc kiedy tylko pojawiła się okazja i nieodpowiednie uszy usłyszały, cóż takiego można zrobić, zamiast pilnować łódki, polazł ułatwić im nieco zadanie. Ewidentnie ktoś miał wielu wrogów chętnych zrobić mu koło pióra.
Cisza - więc nikt nie został obudzony, a przynajmniej takie można było odnosić wrażenie. W okiennicach z oddali nie paliło się światło, ale nikt nie wiedział, czy kwestią był mord mężczyzn, czy może właśnie zwyczajne włamanie. Na rękach Harrego nie było krwi, jedynie brud od jakiejś ciemnej mazi, którą pewnie sobie pomógł przy włamaniu.
- Chłopaki, niech jeden przypilnuje łodzi, chcę faktycznie oskubać tego drania. - mruknął do nich w prośbie, kierując prośbę do Keata, który jako jedyny był mu nieznajomy. Nikt chyba nie był w stanie odmówić brodatemu Harremu zaangażowania, bo jego świecące oczy mówiły jasno, że chciałby wziąć w czymś czynny udział. Transport wszystkiego to było dla niego zbyt mało. - Spokojna głowa, łódka jest zaczarowana. Podpłynie nawet bez sterowania, powiedz jedynie jedź. - objaśnił właścicielowi połamanego nosa, wykazując się porządnym przygotowaniem. Nikt chyba nie powinien się dziwić, przecież oboje z Reggiem byli znajomymi Pana Lehingtona, a ten potrafił stworzyć i zdziałać różne cuda. Pewnie łódka też była jego tworem. Harry zakasał rękawy gotów do zmiany podziału zadań. W gestii przemienionego Weasleya pozostawała decyzja.
Cisza - więc nikt nie został obudzony, a przynajmniej takie można było odnosić wrażenie. W okiennicach z oddali nie paliło się światło, ale nikt nie wiedział, czy kwestią był mord mężczyzn, czy może właśnie zwyczajne włamanie. Na rękach Harrego nie było krwi, jedynie brud od jakiejś ciemnej mazi, którą pewnie sobie pomógł przy włamaniu.
- Chłopaki, niech jeden przypilnuje łodzi, chcę faktycznie oskubać tego drania. - mruknął do nich w prośbie, kierując prośbę do Keata, który jako jedyny był mu nieznajomy. Nikt chyba nie był w stanie odmówić brodatemu Harremu zaangażowania, bo jego świecące oczy mówiły jasno, że chciałby wziąć w czymś czynny udział. Transport wszystkiego to było dla niego zbyt mało. - Spokojna głowa, łódka jest zaczarowana. Podpłynie nawet bez sterowania, powiedz jedynie jedź. - objaśnił właścicielowi połamanego nosa, wykazując się porządnym przygotowaniem. Nikt chyba nie powinien się dziwić, przecież oboje z Reggiem byli znajomymi Pana Lehingtona, a ten potrafił stworzyć i zdziałać różne cuda. Pewnie łódka też była jego tworem. Harry zakasał rękawy gotów do zmiany podziału zadań. W gestii przemienionego Weasleya pozostawała decyzja.
I show not your face but your heart's desire
Z różdżki nie wypłynął nawet promyk zaklęcia, choć to w żadnym stopniu nie zniechęciło metamorfomaga do dalszych działań. Po prostu musieli sobie poradzić bez tego. Wymachiwanie różdżką w trakcie drogi nie powinno pochłaniać ich czasu, bo przecież mieli ważniejsze rzeczy do roboty! Zanim jego towarzysz zdążył powiedzieć choćby jedno słowo na temat planu, który nakreślił nieopodal, pojawiła się znajoma sylwetka. Nie powinno go tu być. Momentalnie pomyślał przemieniony rudzielec, choć mleko się rozlało, nie było już możliwości go cofnąć, nie po słowach, które padły z jego strony. Widział w oczach Harrego chęć zemsty za jakieś przewinienia zarządcy portu i choć Weasley nie sądził, aby chęć zemsty była najrozsądniejszym powodem do działania, nie był w stanie nie przystać na jego prośbę. Dobrze wiedział, że Pears posiada wiedzę o porcie i porządne zdolności, które mogły im pomóc w przypadku włamania.
- Poczekaj na nas w łodzi, gdy wybije północ wiesz co robić. - zwrócił się do Keata niemalże natychmiast, analizując szybko cały plan. Dziwne, że nie chodził o komendę - płyń, ale przecież w porcie padało ono tak często, że być może właśnie taki był cel? Gestem głowy pożegnał się z pierwotnym pomocnikiem ze strony Michaela. Z pewnością pomoże im przy przeładowaniu i transporcie, w to nie wątpił ani na sekundę!
Występek Harrego pozwolił im na zaoszczędzenie nieco czasu, a to oznaczało możliwość obserwacji miejsca, na które szykowali skok. Bez zbędnych słów zaprowadził swojego kompana, który kojarzył go z innej twarzy za mur od 42 doku. Zatrzymał go gestem dłoni, drugą wyciągając w jego kierunku po klucz. Potrzebował mieć go w zasięgu dłoni, nawet jeśli ufał mężczyźnie, to jednak wolał wykonać pewne rzeczy samemu, szczególnie gdy czuł na barkach powierzony mu obowiązek. Nie potrzebował więcej kłopotów i choć nie sądził, że Harry byłby zdolny do jakiegoś przekrętu, ludziom z portu zwykle należało ufać w ograniczonym polu.
- Zachodzimy ich od tyłu, po jednym prostym w tył głowy, żeby zemdleli... jeśli nie, to po prostu podduś na tyle, żeby padli - zaczął wyjaśniać Pearsowi, starając się mówić dość precyzyjnie, choć brak kilku zębów we własnej szczęce czasem wydawał szmery, a nie słowa - nie zabijać. - zaakcentował dość wyraźnie, starając się przemówić do rozsądku towarzysza. - Wciągamy ich do środka i sprawdzamy towar. Może uda się zabrać wszystko, pokażę ci potem zaklęcie. Wszystko zrozumiałe? - spytał w końcu, patrząc na niego trochę spod byka. Wolał być pewnym, że ten pojął wszystko co do joty. Ostatnim czego potrzebowali, były jakieś przeklęte posiłki.
- Poczekaj na nas w łodzi, gdy wybije północ wiesz co robić. - zwrócił się do Keata niemalże natychmiast, analizując szybko cały plan. Dziwne, że nie chodził o komendę - płyń, ale przecież w porcie padało ono tak często, że być może właśnie taki był cel? Gestem głowy pożegnał się z pierwotnym pomocnikiem ze strony Michaela. Z pewnością pomoże im przy przeładowaniu i transporcie, w to nie wątpił ani na sekundę!
Występek Harrego pozwolił im na zaoszczędzenie nieco czasu, a to oznaczało możliwość obserwacji miejsca, na które szykowali skok. Bez zbędnych słów zaprowadził swojego kompana, który kojarzył go z innej twarzy za mur od 42 doku. Zatrzymał go gestem dłoni, drugą wyciągając w jego kierunku po klucz. Potrzebował mieć go w zasięgu dłoni, nawet jeśli ufał mężczyźnie, to jednak wolał wykonać pewne rzeczy samemu, szczególnie gdy czuł na barkach powierzony mu obowiązek. Nie potrzebował więcej kłopotów i choć nie sądził, że Harry byłby zdolny do jakiegoś przekrętu, ludziom z portu zwykle należało ufać w ograniczonym polu.
- Zachodzimy ich od tyłu, po jednym prostym w tył głowy, żeby zemdleli... jeśli nie, to po prostu podduś na tyle, żeby padli - zaczął wyjaśniać Pearsowi, starając się mówić dość precyzyjnie, choć brak kilku zębów we własnej szczęce czasem wydawał szmery, a nie słowa - nie zabijać. - zaakcentował dość wyraźnie, starając się przemówić do rozsądku towarzysza. - Wciągamy ich do środka i sprawdzamy towar. Może uda się zabrać wszystko, pokażę ci potem zaklęcie. Wszystko zrozumiałe? - spytał w końcu, patrząc na niego trochę spod byka. Wolał być pewnym, że ten pojął wszystko co do joty. Ostatnim czego potrzebowali, były jakieś przeklęte posiłki.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Uśmiech pojawił się na twarzy Harrego, który swoim występkiem zaskarbił sobie miejsce przy głównym gwoździu programu - rabunku magazynu. Nieświadom tego, że ma okazję towarzyszyć Małemu Jimowi, dystansował się trochę, nie próbując nawet głupich wyskoków w postaci żarcików zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych. Port przecież rządził się swoimi prawami, nic dziwnego, że ci spoza nie mieli tak rozległej wiedzy choćby o ważnych postaciach. Zarządca portu był jedną z nich, choć nawet i jego zabezpieczenia dało się obejść, co pokazał Pears. Takich ludzi lepiej było mieć po swojej stronie, bo jego błyszczące oczyska nie zwiastowały niczego dobrego. Odprowadził nimi postać Keata, który ulotnił się w podanym kierunku. Ewidentnie Harry widział tę sytuację jako możliwość do wykazania się i raczej nikt nie był w stanie powiedzieć mu, że nie miał racji. Robienie rzeczy dobrych było świetne, a jeśli była w tym okazja zrobić coś na przekór tym, którzy w ciągu dnia potrafili szorować kogoś godnością niczym szmatą, stawało się niczym prezent na gwiazdkę.
Powędrował za nieznajomym sobie wcieleniem Weasleya, finalnie oddając klucz w jego rękę. Grymas na twarzy był widoczny, choć widocznie trzymał język za zębami, żeby tylko nie zostać wykluczonym z całej tej atrakcji, do której wepchnął się ze swoją nadgorliwością, trochę dyktując warunki. Kolejne słowa postawiły go nieco do pionu i zrozumienia, czym w rzeczywistości powinni się zająć. Ze względu na swoją gibkość wiedział, że zdoła zrobić to, czego oczekiwał od niego bezzębny towarzysz.
- Okej, okej nie zabijać tylko ogłuszyć. - powtórzył po nim, przewracając oczami, bo przecież nie byli w podstawówce, żeby tak powtarzać i zwracać uwagę na takie szczegóły. Mogliby ich sprzątnąć i po temacie, ale widocznie niektórzy mieli nieco inne podejście do wrogów, woleli, żeby byli przy życiu. Harry kiwnął jedynie głową na znak zgody i zanim Weasley dał znak, ruszył w kierunku ochroniarzy stojących do nich tyłem. Może nie do końca tak łatwo trzymało się niektórych w szachu? Ciemność pozwalała im na zachowanie względnej anonimowości, która zaraz miała zostać przerwana od porządnego uderzenia jednego z oprychów w tył głowy. Portowcy mieli przecież krzepę i krótkie, stalowe nerwy.
Powędrował za nieznajomym sobie wcieleniem Weasleya, finalnie oddając klucz w jego rękę. Grymas na twarzy był widoczny, choć widocznie trzymał język za zębami, żeby tylko nie zostać wykluczonym z całej tej atrakcji, do której wepchnął się ze swoją nadgorliwością, trochę dyktując warunki. Kolejne słowa postawiły go nieco do pionu i zrozumienia, czym w rzeczywistości powinni się zająć. Ze względu na swoją gibkość wiedział, że zdoła zrobić to, czego oczekiwał od niego bezzębny towarzysz.
- Okej, okej nie zabijać tylko ogłuszyć. - powtórzył po nim, przewracając oczami, bo przecież nie byli w podstawówce, żeby tak powtarzać i zwracać uwagę na takie szczegóły. Mogliby ich sprzątnąć i po temacie, ale widocznie niektórzy mieli nieco inne podejście do wrogów, woleli, żeby byli przy życiu. Harry kiwnął jedynie głową na znak zgody i zanim Weasley dał znak, ruszył w kierunku ochroniarzy stojących do nich tyłem. Może nie do końca tak łatwo trzymało się niektórych w szachu? Ciemność pozwalała im na zachowanie względnej anonimowości, która zaraz miała zostać przerwana od porządnego uderzenia jednego z oprychów w tył głowy. Portowcy mieli przecież krzepę i krótkie, stalowe nerwy.
I show not your face but your heart's desire
Dobrze wiedział, że z takim watażką mógł oczekiwać niespodziewanego, dlatego był przygotowany, a raczej starał się być. Nic w tych czasach nie było pewne, bo przecież kiedy mówi się komuś, że ma coś zrobić, po cichu ten odkryje w sobie moc i siłę na wielkie okrzyki bojowe. W tym przypadku nie była mowa o żadnej z tych rzeczy. Harry zwyczajnie przytaknął i ruszył do akcji, a metamorfomag nie zamierzał zostawać z tyłu. Gotów do każdej ewentualności, przyłożył się i równie zamaszyście co towarzysz strzelił prosto w tył głowy niespodziewającego się niczego, siedzącego czarodzieja. Dziwiła nieco ta ich pyszałkowatość, bo zamiast zabezpieczyć się zaklęciami, zwyczajnie siedzieli niczym kukły, gadając o jakiejś portowej dziewce, którą zdążyli wyhaczyć wzrokiem zeszłego wieczoru. Chyba nawet usłyszał coś o Parszywym, ale wydawało mu się, że to jedynie przebłysk, bo przecież Ministerialne świnie nie miały tam wstępu, a raczej mieć nie powinny! Bez zbędnych pytań przyłożył zaraz drugą rękę do twarzy mężczyzny, próbując go poddusić, choć tak jak u Harrego cielsko ochroniarza osunęło się do tyłu, przenosząc bezwładny ciężar na metamorfomaga. To chyba... załatwieni? Nie ufał zbytnio całej tej sytuacji, dlatego szybko rzucił do Pearsa - Zostań z nimi, ogłusz w razie, gdyby się obudzili. Zaraz wracam.
Może wcale nie powinien zawierzać tak wielkiej wiary w swojego towarzysza, ale pozostawał bez wyjścia. Nie czekając na przytaknięcie z jego strony, zanurkował szybko do drzwi 43 magazynu dokowego i bez pytania wsadził klucz do dziury, przekręcając go. Magiczne wrota ustąpiły, otwierając przed nim dość skąpe w przestrzeni pomieszczenie, gdzie miały znajdować się wszystkie z najpotrzebniejszych rzeczy. Słyszał o składnikach do eliksirów, eliksirach, a nawet żywności. Patrząc na skrzynie, dobrze wiedział, że nie zdołają spakować wszystkiego, ale przecież nie bez powodu posiadali od tego odpowiednie czary! Szybkim ruchem różdżki zaczął pomniejszać zarówno ich wagę, jak i rozmiary, kolejno kierując zaklęciami w te najbardziej obszerne - Libramuto, libramuto, libramuto - wydawało się, że działało, choć w rzeczywistości miało się to okazać na samiusieńkim końcu przy załadunku. Kolejny raz zrobił rundkę na tych samych skrzyniach z drugim zaklęciem w postaci - reducio, reducio, reducio.
Złapał za pierwszą z pomniejszonych skrzyń, zauważając, że faktycznie ich ciężar został zmniejszony. Pamiętał dobrze jaki ciężar sprawiało to przenoszenie fizyczne poszczególnych osiłków. Przy czwartej skrzyni już ręce opadały! Patrząc na magazyn, wydawało się, że jakaś namiastka została już naruszona. Musieli więc zgarnąć całą resztę. Szybkim krokiem wyniósł pierwszą ze skrzyń, stawiając ją obok wody, gdzie pojawić się miała mała łódka. Cieszył się, że magazyny był tak łatwo dostępne do wody, bo inaczej musieliby dygać praktycznie przez cały port! Zarządca to jednak miał coś w tej głowie! Niestety nie było czasu na zachwalanie kogokolwiek. Szybkimi krokiem stanął obok wejścia i kolejno kierując różdżką na poszczególne skrzynie, zaczął je przenosić, wykorzystując przy każdym zaklęcie - Wingardium Leviosa - pięć przeniesionych przedmiotów pozwolił mu na energiczne złapanie jeszcze dwóch mniejszych skrzyneczek, które wydały z siebie odgłos obijającego się szkła. Poprawił się momentalnie, uważnie stawiając je obok reszty skrzynek, które patrząc okiem wprawnego portowego szczura, powinny zmieścić się na łodzi. Nie musieli długo czekać. Harry pilnujący ochroniarzy otrzymał jedno tylko zadanie - zamknąć magazyn i odłożyć klucz na miejsce. Potem mieli spotkać się u Pana Lehingtona, gdzie otrzyma z powrotem swoją skromną, zaczarowaną łajbę.
Niewiele należało czekać na Keata, który nawet nie musiał niczego prowadzić. Harry uknuł to dość sprytnie, ale czegóż innego spodziewać się po człowieku, który ponad pół życia spędził w dokach? Ułożenie skrzyń zabrało im niecały kwadrans, choć przy jednej mieli nie lada problem, bo zaklęcie pomniejszające wagę ewidentnie nie spełniło w pełni swoich efektów. Magiczna łódka pomimo swojej wytrzymałości i względnego braku zatopienia została dociążona, osiadając nieco głębiej na wodzie. Zostało jeszcze tylko nakryć towary i sprawdzić, czy aby na pewno leżący ochroniarze oddychają. Metamorfomag szybko sprawdził puls, wracając zaraz do łódki, którą bez zawahania się wydali kolejną komendę. Nie miał pojęcia, w jaki sposób Pan Lehington stworzył tak wspaniały wynalazek, ale podziękowań utworzonych w głowie przemienionego rudzielca była co niemiara. Pozostawało jedynie trzymać się poszczególnych punktów na wodzie, które pozwalały na niepostrzeżone przemknięcie bez szczególnego zwracania na siebie uwagi. Nocą port był spokojny, wszyscy przecież uznawali Londyn za w pełni przejęty, nic więc dziwnego, że zamiast patroli wzdłuż wody biegały głównie wygłodniałe koty. Mieli do łapania niepraworządnych obywateli gdzieś indziej, głównie przy barach, z których odgłosy docierały nawet na szary koniec wody.
Przemykając wzdłuż linii brzegu, musieli momentami chować się przed niepożądanym wzrokiem i uwagą przechodniów, choć zważywszy na możliwości miejsca pod wielkimi płachtami przykrywającymi łódkę, nie było to takie trudne. Z daleka wydawało się, że ktoś zwyczajnie zapomniał przywiązać małą łajbę do lądu i tak też lepiej, żeby zostało. Magicznie nakierowana droga sunęła powoli, pozwalając im odejść od wrzawy panującej pomiędzy poszczególnymi dzielnicami. Bardzo prawdopodobne, że zarządca został już postawiony na nogi, ale to też nie miało tak wielkiego znaczenia. Musieli działać.
Obudzili się z letargu ukrycia dopiero w momencie, gdy łódź przybiła o finalne miejsce przed domem Pana Lehingtona, który czekał na nich w towarzystwie Harrego. Gotowi do działania pomogli w przeniesieniu wszystkich skrzyń, tym razem posiłkując się własnymi mięśniami - nie czarami, przenieśli najpotrzebniejsze z nich do domu, co jakiś czas chowając się gdzieś z daleka od widoku okolicznej ulicy, gdzie przechodzili pijani głupcy szukający zwady. W tę noc nikomu nie był potrzebny taki rozgardiasz, nawet metamorfomagowi, którego serce biło na wysokości gardła.
Gdy uporali się już ze wszystkim, nadchodził świt, ale żaden z nich nie zwolnił tempa. Konkretnymi ruchami i zaklęciami przecisnęli skrzynie przez szafki dwukierunkowe, na końcu jedynie żegnając Harrego, którego pamięć została wyciągnięta do odpowiedniej fiolki. Pan Lehington próbował poczęstować ich herbatą, jednak Keat zniknął, zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć 'dziękuję'. Weasley został skazany na zjedzenie, chociażby kanapki z pasztetem, który szczerze powiedziawszy, nie był pierwszej jakości, ale był. Starając się odpowiednio nakierować rozmowę na ewentualne przenosiny naukowca gdzieś poza Londyn, poczuł zmęczenie i opadającą adrenalinę. Pozostał jeszcze do listu, który przyniosła sowa z Northumberland. Nie oczekiwał niczego innego jak wspaniałych wieści i właśnie takie uzyskał tego wieczoru. Pozostało mu jedynie ścisnąć dłoń naukowca i ruszyć w głąb przeklętego miasta. Rzadko kiedy miał okazję widzieć budzące się słońce w porcie. Przy takim widoku wydawało się, że nawet nie śmierdziało tak mocno.
| zt.
Może wcale nie powinien zawierzać tak wielkiej wiary w swojego towarzysza, ale pozostawał bez wyjścia. Nie czekając na przytaknięcie z jego strony, zanurkował szybko do drzwi 43 magazynu dokowego i bez pytania wsadził klucz do dziury, przekręcając go. Magiczne wrota ustąpiły, otwierając przed nim dość skąpe w przestrzeni pomieszczenie, gdzie miały znajdować się wszystkie z najpotrzebniejszych rzeczy. Słyszał o składnikach do eliksirów, eliksirach, a nawet żywności. Patrząc na skrzynie, dobrze wiedział, że nie zdołają spakować wszystkiego, ale przecież nie bez powodu posiadali od tego odpowiednie czary! Szybkim ruchem różdżki zaczął pomniejszać zarówno ich wagę, jak i rozmiary, kolejno kierując zaklęciami w te najbardziej obszerne - Libramuto, libramuto, libramuto - wydawało się, że działało, choć w rzeczywistości miało się to okazać na samiusieńkim końcu przy załadunku. Kolejny raz zrobił rundkę na tych samych skrzyniach z drugim zaklęciem w postaci - reducio, reducio, reducio.
Złapał za pierwszą z pomniejszonych skrzyń, zauważając, że faktycznie ich ciężar został zmniejszony. Pamiętał dobrze jaki ciężar sprawiało to przenoszenie fizyczne poszczególnych osiłków. Przy czwartej skrzyni już ręce opadały! Patrząc na magazyn, wydawało się, że jakaś namiastka została już naruszona. Musieli więc zgarnąć całą resztę. Szybkim krokiem wyniósł pierwszą ze skrzyń, stawiając ją obok wody, gdzie pojawić się miała mała łódka. Cieszył się, że magazyny był tak łatwo dostępne do wody, bo inaczej musieliby dygać praktycznie przez cały port! Zarządca to jednak miał coś w tej głowie! Niestety nie było czasu na zachwalanie kogokolwiek. Szybkimi krokiem stanął obok wejścia i kolejno kierując różdżką na poszczególne skrzynie, zaczął je przenosić, wykorzystując przy każdym zaklęcie - Wingardium Leviosa - pięć przeniesionych przedmiotów pozwolił mu na energiczne złapanie jeszcze dwóch mniejszych skrzyneczek, które wydały z siebie odgłos obijającego się szkła. Poprawił się momentalnie, uważnie stawiając je obok reszty skrzynek, które patrząc okiem wprawnego portowego szczura, powinny zmieścić się na łodzi. Nie musieli długo czekać. Harry pilnujący ochroniarzy otrzymał jedno tylko zadanie - zamknąć magazyn i odłożyć klucz na miejsce. Potem mieli spotkać się u Pana Lehingtona, gdzie otrzyma z powrotem swoją skromną, zaczarowaną łajbę.
Niewiele należało czekać na Keata, który nawet nie musiał niczego prowadzić. Harry uknuł to dość sprytnie, ale czegóż innego spodziewać się po człowieku, który ponad pół życia spędził w dokach? Ułożenie skrzyń zabrało im niecały kwadrans, choć przy jednej mieli nie lada problem, bo zaklęcie pomniejszające wagę ewidentnie nie spełniło w pełni swoich efektów. Magiczna łódka pomimo swojej wytrzymałości i względnego braku zatopienia została dociążona, osiadając nieco głębiej na wodzie. Zostało jeszcze tylko nakryć towary i sprawdzić, czy aby na pewno leżący ochroniarze oddychają. Metamorfomag szybko sprawdził puls, wracając zaraz do łódki, którą bez zawahania się wydali kolejną komendę. Nie miał pojęcia, w jaki sposób Pan Lehington stworzył tak wspaniały wynalazek, ale podziękowań utworzonych w głowie przemienionego rudzielca była co niemiara. Pozostawało jedynie trzymać się poszczególnych punktów na wodzie, które pozwalały na niepostrzeżone przemknięcie bez szczególnego zwracania na siebie uwagi. Nocą port był spokojny, wszyscy przecież uznawali Londyn za w pełni przejęty, nic więc dziwnego, że zamiast patroli wzdłuż wody biegały głównie wygłodniałe koty. Mieli do łapania niepraworządnych obywateli gdzieś indziej, głównie przy barach, z których odgłosy docierały nawet na szary koniec wody.
Przemykając wzdłuż linii brzegu, musieli momentami chować się przed niepożądanym wzrokiem i uwagą przechodniów, choć zważywszy na możliwości miejsca pod wielkimi płachtami przykrywającymi łódkę, nie było to takie trudne. Z daleka wydawało się, że ktoś zwyczajnie zapomniał przywiązać małą łajbę do lądu i tak też lepiej, żeby zostało. Magicznie nakierowana droga sunęła powoli, pozwalając im odejść od wrzawy panującej pomiędzy poszczególnymi dzielnicami. Bardzo prawdopodobne, że zarządca został już postawiony na nogi, ale to też nie miało tak wielkiego znaczenia. Musieli działać.
Obudzili się z letargu ukrycia dopiero w momencie, gdy łódź przybiła o finalne miejsce przed domem Pana Lehingtona, który czekał na nich w towarzystwie Harrego. Gotowi do działania pomogli w przeniesieniu wszystkich skrzyń, tym razem posiłkując się własnymi mięśniami - nie czarami, przenieśli najpotrzebniejsze z nich do domu, co jakiś czas chowając się gdzieś z daleka od widoku okolicznej ulicy, gdzie przechodzili pijani głupcy szukający zwady. W tę noc nikomu nie był potrzebny taki rozgardiasz, nawet metamorfomagowi, którego serce biło na wysokości gardła.
Gdy uporali się już ze wszystkim, nadchodził świt, ale żaden z nich nie zwolnił tempa. Konkretnymi ruchami i zaklęciami przecisnęli skrzynie przez szafki dwukierunkowe, na końcu jedynie żegnając Harrego, którego pamięć została wyciągnięta do odpowiedniej fiolki. Pan Lehington próbował poczęstować ich herbatą, jednak Keat zniknął, zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć 'dziękuję'. Weasley został skazany na zjedzenie, chociażby kanapki z pasztetem, który szczerze powiedziawszy, nie był pierwszej jakości, ale był. Starając się odpowiednio nakierować rozmowę na ewentualne przenosiny naukowca gdzieś poza Londyn, poczuł zmęczenie i opadającą adrenalinę. Pozostał jeszcze do listu, który przyniosła sowa z Northumberland. Nie oczekiwał niczego innego jak wspaniałych wieści i właśnie takie uzyskał tego wieczoru. Pozostało mu jedynie ścisnąć dłoń naukowca i ruszyć w głąb przeklętego miasta. Rzadko kiedy miał okazję widzieć budzące się słońce w porcie. Przy takim widoku wydawało się, że nawet nie śmierdziało tak mocno.
| zt.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
W ostatnim czasie problemy trzymały się jej jak rzep psiego ogona, chociaż dzisiejszy dzień rozpoczął się zupełnie normalnie, zwyczajnie, w zasadzie dość leniwie. Być może spowodowane to było zbliżającymi się świętami, chwilowym odpoczynkiem od występów lub po prostu, weekendem, ale na próżno było jej szukać pośród ekipy cyrkowej dzisiaj jakiegokolwiek zapału. Każdy zajął się odpowiednio sobą, z daleka od reszty, co pozwoliło Fletcher dojść do wniosku, że chyba ich nastroje zsynchronizowały się i najlepiej było przeczekać ten moment. Dla niej okres był na tyle niezręczny, że zbliżające się święta były pierwszymi, których nie spędzała z prawdziwą rodziną. W innych okolicznościach te dni wypełniłaby krzątanina po kuchni, sprzątanie domu i wiele różnych czynności, do których zgarnęłaby ją matka, ale z drugiej strony, kto powiedział, że nie mogłaby urządzić świąt swojej nowej rodzinie na Arenie? Zapasów jedzenia jeszcze trochę było, zrobienie dekoracji nie stanowiło najmniejszego problemu, gdy w zapasie miała ścinki i resztki brokatu, z których mogła wyczarować wiele rzeczy. A choinka – tego wprawdzie nie miała, ale kto powiedział, że przyniesienie kilku gałązek z lasu było przestępstwem? W czasach, w których mordowano ludzi na ulicy za przekonania wydawało się jej to jedynie drobiazgiem, poprawiającym chwilowo humor.
Ekipę cyrkowców zamierzała miło zaskoczyć, dlatego nie wdrażała w swój plan nikogo, tym bardziej Finley – choć mogłaby pomóc i dotrzymałaby tajemnicy – którą chciała zaskoczyć najbardziej. Kiedy wracała z paroma gałęziami pachnącej przyjemnie choinki, zboczyła nieco z trasy, w swoim planie zamierzając zahaczyć o jeszcze jedno miejsce. Posiadając w swoich zapasach kilka butelek mleka koziego zamierzała taktycznie jedną z nich przehandlować na coś, z czego byłaby w stanie zrobić porządną świąteczną zupę, ale ostatecznie nie dotarła do osoby, która mogła jej pomóc. Problemy dopiero miały nadejść, gdy przez czysty przypadek usłyszała głośną kłótnię, krzyki a zaraz po tym wyłaniając się zza rogu ujrzała dwójkę czarodziejów sięgających po różdżki. Taktycznie odwróciła się na pięcie, chociaż przez fakt, że jeden z nich wydał się jej aż za bardzo znajomy, zawiesiła się i nim zdołała się oddalić jej obecność została niestety zauważona. Potem wszystko działo się jak w przyśpieszonym tempie; nieco sparaliżował ją strach, nim jednak zarejestrowała biegnącego w jej kierunku człowieka, poczuła szarpnięcie. Przymusowo ruszyła z miejsca, ciągnięta za zmarzniętą rękę, a gdy wreszcie dotarło do niej co się stało i że nieznajomy był tym, którego nie chciała nigdy więcej spotkać na swojej drodze, zatrzymali się gdzieś w zaułku z daleka od wścibskich oczu. Opierając się ciężko o ścianę, zsunęła z zaróżowionej twarzy gruby szalik.
– Chyba sobie jaja ze mnie robisz – wysapała ledwo uspokajając oddech a wyraźnie zmącone zirytowaniem błękitne tęczówki zatrzymały się na twarzy Kennetha. – Co to miało być?
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Kiedy lądował w Londynie nie szukał kłopotów, nie zawsze. Fernsby był krewkim człowiekiem, który czasami powie za dużo, bo nie zdąży się ugryźć w język. Starał się zawsze jednak dopasowywać do sytuacji, dążył do tego aby to jemu było dobrze. Nie ukrywał, że był oportunistą, albowiem rzeczywistość tego od niego wymagała. Morze nie sprawdzało jakie masz poglądy a jedynie testowało umiejętności i siłę mięśni, nie zawsze natura chciała się ugiąć pod magią jaką się parali.
Kiedy dokowali w porcie w Londynie korzystał ile się dało z życia pijąc i odwiedzając po kolei dziewczyny, którym obiecywał miłość do grobowej deski. Tym razem jednak dziewczyna źle obliczyła i zjawił się jej brat, który wytargał Kennetha za fraki z jej łóżka i kazał uciekać w podskokach nim on mu do dupy nakopie. Wywiązała się pyskówka, która przeniosła się na ulicę, a brat okazał się mieć kupli, więc na nic zdało się wyciągnięcie różdżek, gdzie siła czterech na jednego była zbyt duża nawet dla niego. Wiedział też, że jeżeli po raz kolejny wróci z obitą twarzą na pokład statku do kapitan Brown nie będzie tak wyrozumiały dla swojego Pierwszego. Matka zresztą też by zadawała pytania, a to jej najbardziej nie chciał martwić.
Nie pozostało mu nic innego jak salwować się ucieczką i wtedy dojrzał kobietę przed sobą, która mogła okazać się świetną dywersją w tej chwili. Nie namyślając się długo pochwycił jej zgrabiałą od zimna dłoń i pociągnął za sobą. Nie stawiała zbytniego oporu i nawet całkiem sprawnie biegła. Za nimi słychać było pokrzykiwania pościgu jaki rzucił się za Kennethem. Skręcił gwałtownie w jeden z zaułków i zatrzymał się samemu przylegając do drugiej ściany plecami i obserwując zamieszanie jakie sam wywołał. W tym momencie kobieta ściągnęła szali z twarzy rzucając w jego stronę oskarżenie, a na twarzy odmalował się szeroki, pełen zaskoczenia uśmiech.
-Nora Fletcher - powiedział przeciągle wpatrując się w jej twarz. - Nie mów, że nadal masz do mnie uraz.
Mówiąc jej to puścił niefrasobliwie oczko do kobiety zupełnie nie przejmując się pościgiem na zewnątrz. -Po raz kolejny możesz być moim ratunkiem.
Wyjrzał ostrożnie zza węgła by sprawdzić stan bezpieczeństwa i czy dalej może salwować się ucieczką, czy jednak musi wymyślić jakiś przekręt. Dojrzał ich jak czaili się tak samo jak on. Wycofał się szybko, ale go zauważyli. -Jak czujesz się w dalszym bieganiu?
Podszedł do drzwi, które majaczyły na tyłach budynku za jakim się znaleźli. -Chociażby po schodach?
-Łapcie go! Tutaj! - Rozległo się wołanie z ulicy, a czarodziej nie wahał się długo tylko za pomocą Alohomory otworzył drzwi i pociągnął za ramię do środka za sobą Norę, a widząc, że zaraz zacznie znów gadać przyłożył jej palec do ust nakazując ciszę, po czym zaczął się wspinać po starych, drewnianych schodach w górę.
Kiedy dokowali w porcie w Londynie korzystał ile się dało z życia pijąc i odwiedzając po kolei dziewczyny, którym obiecywał miłość do grobowej deski. Tym razem jednak dziewczyna źle obliczyła i zjawił się jej brat, który wytargał Kennetha za fraki z jej łóżka i kazał uciekać w podskokach nim on mu do dupy nakopie. Wywiązała się pyskówka, która przeniosła się na ulicę, a brat okazał się mieć kupli, więc na nic zdało się wyciągnięcie różdżek, gdzie siła czterech na jednego była zbyt duża nawet dla niego. Wiedział też, że jeżeli po raz kolejny wróci z obitą twarzą na pokład statku do kapitan Brown nie będzie tak wyrozumiały dla swojego Pierwszego. Matka zresztą też by zadawała pytania, a to jej najbardziej nie chciał martwić.
Nie pozostało mu nic innego jak salwować się ucieczką i wtedy dojrzał kobietę przed sobą, która mogła okazać się świetną dywersją w tej chwili. Nie namyślając się długo pochwycił jej zgrabiałą od zimna dłoń i pociągnął za sobą. Nie stawiała zbytniego oporu i nawet całkiem sprawnie biegła. Za nimi słychać było pokrzykiwania pościgu jaki rzucił się za Kennethem. Skręcił gwałtownie w jeden z zaułków i zatrzymał się samemu przylegając do drugiej ściany plecami i obserwując zamieszanie jakie sam wywołał. W tym momencie kobieta ściągnęła szali z twarzy rzucając w jego stronę oskarżenie, a na twarzy odmalował się szeroki, pełen zaskoczenia uśmiech.
-Nora Fletcher - powiedział przeciągle wpatrując się w jej twarz. - Nie mów, że nadal masz do mnie uraz.
Mówiąc jej to puścił niefrasobliwie oczko do kobiety zupełnie nie przejmując się pościgiem na zewnątrz. -Po raz kolejny możesz być moim ratunkiem.
Wyjrzał ostrożnie zza węgła by sprawdzić stan bezpieczeństwa i czy dalej może salwować się ucieczką, czy jednak musi wymyślić jakiś przekręt. Dojrzał ich jak czaili się tak samo jak on. Wycofał się szybko, ale go zauważyli. -Jak czujesz się w dalszym bieganiu?
Podszedł do drzwi, które majaczyły na tyłach budynku za jakim się znaleźli. -Chociażby po schodach?
-Łapcie go! Tutaj! - Rozległo się wołanie z ulicy, a czarodziej nie wahał się długo tylko za pomocą Alohomory otworzył drzwi i pociągnął za ramię do środka za sobą Norę, a widząc, że zaraz zacznie znów gadać przyłożył jej palec do ust nakazując ciszę, po czym zaczął się wspinać po starych, drewnianych schodach w górę.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Kenneth Fernsby był jedną z ostatnich osób, które chciała spotkać na swojej drodze i właściwie ucieszyła ją zasłyszana kiedyś plotka, że jego życiowa droga powiodła na statek, w podróże, ponoć z daleka od Londynu. Dla niej oznaczało to tyle, że rzadko kiedy będzie okazja na siebie wpaść lub żeby omijała najbardziej popularne dla żeglarzy i handlarzy rejony w porcie. Czyli w zasadzie cały port. Wraz z wybuchem wojny sądziła, że raczej mając taką okazję jego stopa nie stanie w Anglii z powrotem, bo i po co?, ale najwidoczniej życie postanowiło jeszcze ją zaskoczyć na zakończenie roku, wpychając ją pod jego nogi, a plotka okazała się plotką bez pokrycia w rzeczywistości.
– Niektóre urazy pozostają do końca życia – odparła, ale równie szybko doszła do wniosku, że mogła się w ogóle nie odzywać. Zwłaszcza, że już po chwili chłopak wyraźnie nakreślił jak będzie wyglądała reszta jej dnia. W biegu. Dosłownie. Jednocześnie z tym zdawała sobie sprawę, że w tym momencie Kenneth był jedyną możliwością przetrwania bez większego uszczerbku na zdrowiu, bo nie sądziła, że tamci ludzie tak po prostu puściliby ją wolno – a konsekwencji jego głupoty nie zamierzała przyjmować na siebie. A może tylko się myliła i tamci daliby jej spokój?
– Jesteś synonimem problemu – wyburczała pod nosem, nie dodając na głos, że problemem przystojniejszym niż wtedy, nim jeszcze palec chłopaka znalazł się na jej ustach powodując tylko tyle, że zamilkła a wzdłuż kręgosłupa przebiegł lekki prąd. Chcąc czy nie, ruszyła po schodach za nim, zdobyczne gałęzie choinki porzucając u progu, bo w tej chwili bardziej wadziły, niż pomagały, ale czuła, że wspinaczka po drewnianych stopniach jedynie ją pogrąży; nie była przyzwyczajona do takiego typu aktywności, spore części dni spędzając raczej za kulisami niż na bieganiu po okolicznych polach Areny. Chociaż zastrzyk adrenaliny robił swoje, na samej górze już niemal ostatnie stopnie pokonała czołgając się. – Czy twój genialny plan brał pod uwagę ślepy zaułek? – ona nie miała absolutnie żadnego pomysłu co dalej i nie wiedziała nawet gdzie się znajdowali, zupełnie tracąc orientację w terenie. Szczerze liczyła, że był to opuszczony budynek, bo naprawdę ostatnim czego teraz potrzebowali było spotkanie rozjuszonego właściciela.
Kroków na schodach nie słyszała jednak żadnych, co było stosunkowo niepokojące skoro przez całą pogoń w górę miała wrażenie, że zaraz ktoś złapie ją za płaszcz i pociągnie w dół, dlatego zerknęła porozumiewawczo na Fernsby'ego.
– Wracamy – ale kiedy tylko zrobiła dwa kroki w kierunku schodów, zbliżając się do barierki, usłyszała szmer – choć ciężko było stwierdzić, czy pochodzący od dwóch ścigających ich grubasków, czy raczej zamieszkującego posiadłość szczura – i równie szybko cofnęła się, wpadając plecami prosto w chłopaka.
– Niektóre urazy pozostają do końca życia – odparła, ale równie szybko doszła do wniosku, że mogła się w ogóle nie odzywać. Zwłaszcza, że już po chwili chłopak wyraźnie nakreślił jak będzie wyglądała reszta jej dnia. W biegu. Dosłownie. Jednocześnie z tym zdawała sobie sprawę, że w tym momencie Kenneth był jedyną możliwością przetrwania bez większego uszczerbku na zdrowiu, bo nie sądziła, że tamci ludzie tak po prostu puściliby ją wolno – a konsekwencji jego głupoty nie zamierzała przyjmować na siebie. A może tylko się myliła i tamci daliby jej spokój?
– Jesteś synonimem problemu – wyburczała pod nosem, nie dodając na głos, że problemem przystojniejszym niż wtedy, nim jeszcze palec chłopaka znalazł się na jej ustach powodując tylko tyle, że zamilkła a wzdłuż kręgosłupa przebiegł lekki prąd. Chcąc czy nie, ruszyła po schodach za nim, zdobyczne gałęzie choinki porzucając u progu, bo w tej chwili bardziej wadziły, niż pomagały, ale czuła, że wspinaczka po drewnianych stopniach jedynie ją pogrąży; nie była przyzwyczajona do takiego typu aktywności, spore części dni spędzając raczej za kulisami niż na bieganiu po okolicznych polach Areny. Chociaż zastrzyk adrenaliny robił swoje, na samej górze już niemal ostatnie stopnie pokonała czołgając się. – Czy twój genialny plan brał pod uwagę ślepy zaułek? – ona nie miała absolutnie żadnego pomysłu co dalej i nie wiedziała nawet gdzie się znajdowali, zupełnie tracąc orientację w terenie. Szczerze liczyła, że był to opuszczony budynek, bo naprawdę ostatnim czego teraz potrzebowali było spotkanie rozjuszonego właściciela.
Kroków na schodach nie słyszała jednak żadnych, co było stosunkowo niepokojące skoro przez całą pogoń w górę miała wrażenie, że zaraz ktoś złapie ją za płaszcz i pociągnie w dół, dlatego zerknęła porozumiewawczo na Fernsby'ego.
– Wracamy – ale kiedy tylko zrobiła dwa kroki w kierunku schodów, zbliżając się do barierki, usłyszała szmer – choć ciężko było stwierdzić, czy pochodzący od dwóch ścigających ich grubasków, czy raczej zamieszkującego posiadłość szczura – i równie szybko cofnęła się, wpadając plecami prosto w chłopaka.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Plotki nie były całkowicie wyssane z palca, Kenneth większość swego czasu spędzał na morzu, schodząc na ląd raz na parę tygodni i to nie dłużej niż dwa lub trzy dni. Miał czas aby zajrzeć do matki i odwiedzić paru kumpli, a potem znów wracał na Brzask. Grudzień jednak był miesiącem, w którym wcześniej przybijali do brzegu i siedzieli parę tygodni, zwłaszcza że łajba wymagała teraz remontu. Nora najzwyczajniej miała niepełne informacje i to ją zgubiło. Nieostrożnie zapuściła się gdzie Fernsby też się szwendał, a teraz akurat uciekał przed wściekłymi braćmi panny, z którą już raczej więcej się nie zobaczy.
Podobnie jak czarownica, nie spodziewał się, że ją jeszcze zobaczy i to w takim momencie. Nora z podlotka stała się dorosłą kobietą, ale spojrzenie i głos w ogóle się nie zmieniły, może był o pół tonu niższy co nie odejmowało jej uroku, wręcz przeciwnie. Cóż można rzecz, Kenneth miał słabość do płci pięknej i ulegał jej zdecydowanie zbyt często.
-O ile dobrze pamiętam, uwielbiałaś te problemy. – Odparł niezrażony jej burczeniem i prztykami w jego stronę. Klatka schodowa skrzypiała złowrogo pod każdym krokiem, w środku unosiła się mieszanina kociego moczu, starej szmaty do podłogi i próby zamaskowania tego ziołami odświeżającymi czy to kadzidłami. Niestety niechciane zapachy nadal się przebijały przez te nieudolne działania maskujące. Jeszcze do końca nie wiedział jak Nora mu może pomóc, ale zwykle w gonitwach i bijatykach kobieca obecność łagodziła obyczaje. Zwykle, bo nie zawsze i nie wszędzie. Zatrzymał się ostro przed ścianą, do której prowadziły schody, tak jakby ktoś zamurował celowo wejście dalej, a może nie do końca? Uderzył parę razy pięścią w ścianę.
-Moje plany zawsze zahaczają o ślepy zaułek. – Jak zwykle pewny siebie szukał wyjścia z sytuacji i podniósł do góry głowę. Na jego twarzy pojawił się triumfalny uśmiech, w tym momencie Nora uznała, że wypisuje się z całej akcji, już chciał ją powstrzymać, ale zrobiła to sama słysząc szmer na górze. –Zostawiłaś na dole gałązki… – Zauważył zerkając na nią wymownie, a do ich uszu doszły ciężkie kroki na drewnianych schodach. Kobieta praktycznie na niego wpadła, a on przytrzymał ją by nie upadła, po czym odsunął się i podskoczył łapiąc za wystający kikut sznurka z sufitu, a ku nim poleciały rozklekotane schody na górę. –Panie przodem
Ukłonił się szarmancko i teatralnie, a w tym momencie usłyszeli krzyk – Drętwota – Zaklęcie odbiło się z trzaskiem o ścianę pod nimi.
-Nie mamy czasu. – Złapał ją za ramiona i pchnął w stronę schodów, które prowadziły na strych, zatęchły i zakurzony, pełen sowich odchodów. W pomieszczeniu było ciemno, a po zamknięciu klapy musieli przez chwilę przyzwyczajać się do panującego mroku. –Lumos
Kenneth rozświetlił trochę pomieszczenie znajdując się obok Nory uśmiechając się zawadiacko. –Gdzieś muszą być drzwi na dach.
Zawsze były takie drzwi lub przejścia do kolejnego budynku.
Podobnie jak czarownica, nie spodziewał się, że ją jeszcze zobaczy i to w takim momencie. Nora z podlotka stała się dorosłą kobietą, ale spojrzenie i głos w ogóle się nie zmieniły, może był o pół tonu niższy co nie odejmowało jej uroku, wręcz przeciwnie. Cóż można rzecz, Kenneth miał słabość do płci pięknej i ulegał jej zdecydowanie zbyt często.
-O ile dobrze pamiętam, uwielbiałaś te problemy. – Odparł niezrażony jej burczeniem i prztykami w jego stronę. Klatka schodowa skrzypiała złowrogo pod każdym krokiem, w środku unosiła się mieszanina kociego moczu, starej szmaty do podłogi i próby zamaskowania tego ziołami odświeżającymi czy to kadzidłami. Niestety niechciane zapachy nadal się przebijały przez te nieudolne działania maskujące. Jeszcze do końca nie wiedział jak Nora mu może pomóc, ale zwykle w gonitwach i bijatykach kobieca obecność łagodziła obyczaje. Zwykle, bo nie zawsze i nie wszędzie. Zatrzymał się ostro przed ścianą, do której prowadziły schody, tak jakby ktoś zamurował celowo wejście dalej, a może nie do końca? Uderzył parę razy pięścią w ścianę.
-Moje plany zawsze zahaczają o ślepy zaułek. – Jak zwykle pewny siebie szukał wyjścia z sytuacji i podniósł do góry głowę. Na jego twarzy pojawił się triumfalny uśmiech, w tym momencie Nora uznała, że wypisuje się z całej akcji, już chciał ją powstrzymać, ale zrobiła to sama słysząc szmer na górze. –Zostawiłaś na dole gałązki… – Zauważył zerkając na nią wymownie, a do ich uszu doszły ciężkie kroki na drewnianych schodach. Kobieta praktycznie na niego wpadła, a on przytrzymał ją by nie upadła, po czym odsunął się i podskoczył łapiąc za wystający kikut sznurka z sufitu, a ku nim poleciały rozklekotane schody na górę. –Panie przodem
Ukłonił się szarmancko i teatralnie, a w tym momencie usłyszeli krzyk – Drętwota – Zaklęcie odbiło się z trzaskiem o ścianę pod nimi.
-Nie mamy czasu. – Złapał ją za ramiona i pchnął w stronę schodów, które prowadziły na strych, zatęchły i zakurzony, pełen sowich odchodów. W pomieszczeniu było ciemno, a po zamknięciu klapy musieli przez chwilę przyzwyczajać się do panującego mroku. –Lumos
Kenneth rozświetlił trochę pomieszczenie znajdując się obok Nory uśmiechając się zawadiacko. –Gdzieś muszą być drzwi na dach.
Zawsze były takie drzwi lub przejścia do kolejnego budynku.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Cóż, nie mogła się z nim nie zgodzić, bo niezależnie jak bardzo próbowałaby sobie wmówić, że wtedy w ogóle się jej nie podobała jego problematyczna natura, tak wiedziała, że okłamałaby samą siebie. Ale czasy się zmieniły, nie byli już w szkole; nie była tą–dziwną–Norą, Norą–córką–aktorki, a człowiekiem, który miał więcej oleju w głowie, by wiedzieć co jest dla niej dobre, a co niekoniecznie. A przynajmniej tak sądziła, usilnie od pewnego czasu próbując nie trzymać się z ludźmi, którzy ściągali na siebie kłopoty, choć z niewyjaśnionych przyczyn przyciągała ich do siebie mimowolnie jak magnez. Najpierw Thomas, teraz Kenneth – do uzupełnienia tego roku brakowało jej jeszcze zjawienia się brata, który z ostatnich najświeższych informacji zadarł z niewłaściwymi osobami. Pomimo tego, że nie utrzymywali ze sobą kontaktu od wyjazdu rodziców i rozejścia się każde w swoim kierunku, miała odpowiednie znajomości, dzięki którym wiedziała, że żył. Jeszcze.
– Zmieniłam preferencje – odparła z przekąsem, równie niechętnie zauważając, że wypowiedziana riposta nie była najlepszym na co ją stać w tej sytuacji. A zaraz po tym przypomniała sobie, że sytuacja, w której się aktualnie znajdowali była po prostu gówniana i czy jej się to podobało, czy nie, musiała się w nią zaangażować, jeżeli rzeczywiście nie chciała oberwać rykoszetem za nieswoje błędy.
Niemal prawie w ogóle nie zwróciła uwagi na to, że dystans pomiędzy nimi w przeciągu minionych kilku minut skrócił się aż za bardzo, kiedy ledwo wdrapała się po drewnianej drabince do góry unikając rzuconej drętwoty. Zaczynała być zmęczona tą gonitwą, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, a kiedy nieznośne światło różdżki wdarło się gwałtownie do jej oczu, w zdumieniu pokręciła głową. – Upadłeś na głowę – czasu na szukanie wyjścia w dachu nie mieli, zresztą po tym dachu nawet nie zamierzała biegać, dlatego szybko postawiła wszystko na jedną kartę... skrzypnięcie schodów, krzyki były już za nimi, tak jak inkantacja urwana w połowie, gdy jakby nigdy nic uderzyła Kennetha w twarz.
– Ty łajdaku! – wrzasnęła, ale czuła jak serce przyśpieszyło, nieomal wyrywając się z młodej piersi – jak mogłeś mi to zrobić?! Przespać się z inną, kiedy nasze dziecko jest w drodze?! Pożałujesz tego! – z początku uzyskała to, czego chciała. Zdezorientowanie przeciwnika. Chociaż nie miała wybitnych zdolności aktorskich, pół życia spędzonego za kulisami teatru na coś się wreszcie przydało, tak jak odór ptasich odchodów szczypiący w nos i oczy. Zwróciła niewymuszenie zaszklone spojrzenie w kierunku tamtych.
– Czy mógłby pan łaskawie mi nie świecić różdżką po oczach? Zaczyna mi się zbierać na wymioty – zaczęła i korzystając z tego, że nic nie było widać, nastąpiła w zwykłej złośliwości niewysokim obcasikiem na stopę Fernsby'ego. – Zdradził mnie z inną, po tym jak się dowiedział, że zostanie ojcem, wyobrażacie to sobie? Alimentów też pewnie będzie chciał unikać, świnia i łajdak, nic więcej... – pociągnęła nosem, w rzeczywistości naprawdę ledwo powstrzymując odruch wymiotny – panowie, mój ojciec się z nim rozprawi, pożyczka ciężka rzecz, będzie musiał ją zwrócić... wstyd, kurwa, i hańba – przeciągnęła żałośnie, jednocześnie ściągnęła torbę i wystawiła ją przed siebie. – Tam jest cała butelka koziego mleka, w ramach przeprosin za tego gnoja – skończyła, a teraz pozostało się modlić, żeby niegrzeszący rozumem bracia zrobili w tył zwrot i poszli w cholerę. Jeśli nie była zbyt przekonująca, to chociaż miała nadzieję, że odstawiony festiwal żenady wystarczająco ich odstraszy.
– Zmieniłam preferencje – odparła z przekąsem, równie niechętnie zauważając, że wypowiedziana riposta nie była najlepszym na co ją stać w tej sytuacji. A zaraz po tym przypomniała sobie, że sytuacja, w której się aktualnie znajdowali była po prostu gówniana i czy jej się to podobało, czy nie, musiała się w nią zaangażować, jeżeli rzeczywiście nie chciała oberwać rykoszetem za nieswoje błędy.
Niemal prawie w ogóle nie zwróciła uwagi na to, że dystans pomiędzy nimi w przeciągu minionych kilku minut skrócił się aż za bardzo, kiedy ledwo wdrapała się po drewnianej drabince do góry unikając rzuconej drętwoty. Zaczynała być zmęczona tą gonitwą, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, a kiedy nieznośne światło różdżki wdarło się gwałtownie do jej oczu, w zdumieniu pokręciła głową. – Upadłeś na głowę – czasu na szukanie wyjścia w dachu nie mieli, zresztą po tym dachu nawet nie zamierzała biegać, dlatego szybko postawiła wszystko na jedną kartę... skrzypnięcie schodów, krzyki były już za nimi, tak jak inkantacja urwana w połowie, gdy jakby nigdy nic uderzyła Kennetha w twarz.
– Ty łajdaku! – wrzasnęła, ale czuła jak serce przyśpieszyło, nieomal wyrywając się z młodej piersi – jak mogłeś mi to zrobić?! Przespać się z inną, kiedy nasze dziecko jest w drodze?! Pożałujesz tego! – z początku uzyskała to, czego chciała. Zdezorientowanie przeciwnika. Chociaż nie miała wybitnych zdolności aktorskich, pół życia spędzonego za kulisami teatru na coś się wreszcie przydało, tak jak odór ptasich odchodów szczypiący w nos i oczy. Zwróciła niewymuszenie zaszklone spojrzenie w kierunku tamtych.
– Czy mógłby pan łaskawie mi nie świecić różdżką po oczach? Zaczyna mi się zbierać na wymioty – zaczęła i korzystając z tego, że nic nie było widać, nastąpiła w zwykłej złośliwości niewysokim obcasikiem na stopę Fernsby'ego. – Zdradził mnie z inną, po tym jak się dowiedział, że zostanie ojcem, wyobrażacie to sobie? Alimentów też pewnie będzie chciał unikać, świnia i łajdak, nic więcej... – pociągnęła nosem, w rzeczywistości naprawdę ledwo powstrzymując odruch wymiotny – panowie, mój ojciec się z nim rozprawi, pożyczka ciężka rzecz, będzie musiał ją zwrócić... wstyd, kurwa, i hańba – przeciągnęła żałośnie, jednocześnie ściągnęła torbę i wystawiła ją przed siebie. – Tam jest cała butelka koziego mleka, w ramach przeprosin za tego gnoja – skończyła, a teraz pozostało się modlić, żeby niegrzeszący rozumem bracia zrobili w tył zwrot i poszli w cholerę. Jeśli nie była zbyt przekonująca, to chociaż miała nadzieję, że odstawiony festiwal żenady wystarczająco ich odstraszy.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Jemu tez ucieczka się nie uśmiechała po dachach ale jak nie było wyjścia to szukał różnych rozwiązań. Nie wpadł jednak na to, które mu przyszykowała Nora.
-Bo to raz upadłem… – Skomentował niemrawo rozglądając się po strychu w poszukiwaniu wyjścia na dach, ale chyba tym razem się przeliczył, a gonitwa siedziała im już na ogonie. –Kurwa…
Wycedził przez zęby wyciągając różdżkę w gotowości do walki. Gdyby był sam zapewne wdałby się w bójkę, ale teraz miał Norę obok siebie i choć daleko mu było do bohatera to jednak nie mógł jej rzucić na pożarcie. Nie mógł, prawda? Otwór w podłodze się otworzył, a oni usłyszeli jak napastnicy chcą rzucić kolejne zaklęcie, on zresztą też już miał wykrzyczeć odpowiednie, ale w tym momencie poczuł piekący ból na policzku połączony z krzykiem kobiety. Ciąża? Jaka ciąża? Był zaskoczony, że aż oniemiał i stał jak ten kołek wpatrując się w nią wciąż do końca nie rozumiejąc co się stało. Bracia patrząc na nich podejrzliwie celowali w ich stronę różdżki gotowi zaatakować w każdej chwili.
-Kolejną zbrzuchaciłeś sukrwielu?
-Waszej siostry nie zdążyłem.. – Zaczął Kenneth, ale wtedy poczuł obcas Nory na swojej stopie i w ostatnim momencie powstrzymał grymas twarzy. Zaciągnął się mocniej zawiesistym powietrzem i też poczuł jak żołądek chce mu przypomnieć co jadł na śniadanie. –Kochanie, nie dramatyzuj, nic się nie stało. Obiecałem, że się tobą zajmę, prawda?
Jego umiejętności aktorskie nie były rewelacyjne, ale kłamać potrafił więc objął rzucającą się Norę ramieniem by przyciągnąć ją do siebie. Jeden z braci opuścił różdżkę słysząc żądanie Nory, a drugi łypał to na kobietę to na marynarza podejrzliwie. –Jej ojciec jest straszny… miazga ze mnie zostanie…
-Oby! – warknął ścigający ich mężczyzna, a zaraz przed nim pojawiła się butelka koziego mleka. Trochę zaskoczony przyjął butelkę. –Masz szczęście, że nie zdążyłeś tknąć naszej siostry!
-Zapewniam, był już tam ktoś przede mną – Odparł rozbawiony Kenneth jak zwykle zapominając trzymać jęzora między zębami.
-Ty mały szczurze! – Ryknął wyższy z braci gotowy rzucić się na czarodziej bez różdżki, ale niższy go powstrzymał i ruchem głowy nakazał by się wycofali. Butelka została zabrana bez ani jednego słowa, a mężczyźni opuścili zatęchły strych. Kiedy zniknęli z pola widzenia Kenneth zagwizdał cicho.
-Mówiłem, że możesz okazać się moim ratunkiem, Noro Fletcher. – Zaśmiał się niefrasobliwie i znów dotknął policzka. – Uderzenie tak mocne, że bym uwierzył w prawdziwość twoich słów.
Zaraz jednak zerknął na jej brzuch jakby spodziewał się, że część słów jest jednak prawdą.
-Nie jesteś w ciąży… – Wolał się jednak upewnić, bo kto wie jakie teraz Nora wiodła życia i czy nie była z kimś związana. Kaszlnął bo zapachy wypalały mu nos i przełyk, powinni jednak opuścić aromatyczne miejsce jak najszybciej.
-Bo to raz upadłem… – Skomentował niemrawo rozglądając się po strychu w poszukiwaniu wyjścia na dach, ale chyba tym razem się przeliczył, a gonitwa siedziała im już na ogonie. –Kurwa…
Wycedził przez zęby wyciągając różdżkę w gotowości do walki. Gdyby był sam zapewne wdałby się w bójkę, ale teraz miał Norę obok siebie i choć daleko mu było do bohatera to jednak nie mógł jej rzucić na pożarcie. Nie mógł, prawda? Otwór w podłodze się otworzył, a oni usłyszeli jak napastnicy chcą rzucić kolejne zaklęcie, on zresztą też już miał wykrzyczeć odpowiednie, ale w tym momencie poczuł piekący ból na policzku połączony z krzykiem kobiety. Ciąża? Jaka ciąża? Był zaskoczony, że aż oniemiał i stał jak ten kołek wpatrując się w nią wciąż do końca nie rozumiejąc co się stało. Bracia patrząc na nich podejrzliwie celowali w ich stronę różdżki gotowi zaatakować w każdej chwili.
-Kolejną zbrzuchaciłeś sukrwielu?
-Waszej siostry nie zdążyłem.. – Zaczął Kenneth, ale wtedy poczuł obcas Nory na swojej stopie i w ostatnim momencie powstrzymał grymas twarzy. Zaciągnął się mocniej zawiesistym powietrzem i też poczuł jak żołądek chce mu przypomnieć co jadł na śniadanie. –Kochanie, nie dramatyzuj, nic się nie stało. Obiecałem, że się tobą zajmę, prawda?
Jego umiejętności aktorskie nie były rewelacyjne, ale kłamać potrafił więc objął rzucającą się Norę ramieniem by przyciągnąć ją do siebie. Jeden z braci opuścił różdżkę słysząc żądanie Nory, a drugi łypał to na kobietę to na marynarza podejrzliwie. –Jej ojciec jest straszny… miazga ze mnie zostanie…
-Oby! – warknął ścigający ich mężczyzna, a zaraz przed nim pojawiła się butelka koziego mleka. Trochę zaskoczony przyjął butelkę. –Masz szczęście, że nie zdążyłeś tknąć naszej siostry!
-Zapewniam, był już tam ktoś przede mną – Odparł rozbawiony Kenneth jak zwykle zapominając trzymać jęzora między zębami.
-Ty mały szczurze! – Ryknął wyższy z braci gotowy rzucić się na czarodziej bez różdżki, ale niższy go powstrzymał i ruchem głowy nakazał by się wycofali. Butelka została zabrana bez ani jednego słowa, a mężczyźni opuścili zatęchły strych. Kiedy zniknęli z pola widzenia Kenneth zagwizdał cicho.
-Mówiłem, że możesz okazać się moim ratunkiem, Noro Fletcher. – Zaśmiał się niefrasobliwie i znów dotknął policzka. – Uderzenie tak mocne, że bym uwierzył w prawdziwość twoich słów.
Zaraz jednak zerknął na jej brzuch jakby spodziewał się, że część słów jest jednak prawdą.
-Nie jesteś w ciąży… – Wolał się jednak upewnić, bo kto wie jakie teraz Nora wiodła życia i czy nie była z kimś związana. Kaszlnął bo zapachy wypalały mu nos i przełyk, powinni jednak opuścić aromatyczne miejsce jak najszybciej.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Tak naprawdę wątpiła, że jej występ cokolwiek zdziała i nie kontrolowała go w żadnym stopniu, ani na początku, ani tym bardziej pod koniec, uznając, że okoliczności po prostu im tym razem sprzyjały. Improwizowała, złapała się ostatniej deski ratunku, do której zainspirowała ją zasłyszana kiedyś w cyrku rozmowa, ale nie spodziewała się pożądanego efektu; w szczególności, gdy ciężarne kobiety albo powinny się oszczędzać albo nie uskuteczniały biegów po schodach. Jedynym plusem było to, że wreszcie mogła spoliczkować Fernsby'ego, minusem – utrata butelki mleka, które miało być kartą przetargową w wymianie spożywczej.
– Nie kochaniuj mi tu teraz; panowie, kończcie, dajcie spokój, to złe dla dziecka – wykrzyczała oburzona, dla wzmocnienia efektu opędzając się rękoma od Kennetha, choć w tym momencie wolała, żeby faktycznie ktoś ją przytrzymał. Z nadmiaru emocji, smrodu i adrenaliny wprost zakręciło się jej w głowie, jednak wizja upadku na ptasie odchody nie była szczególnie zachęcającym zwieńczeniem przygody. Na szczęście wyglądało na to, że już mogli darować sobie dalszą ucieczkę – oby – i przedstawienie, dlatego poczekała aż poprzerzucają się słownymi obelgami między sobą, a tamta dwójka ich wreszcie opuści. A gdy to się stało poczuła jak niewidzialna ręka w końcu puszcza jej żołądek – chęć zwymiotowania jednak pozostała.
– Może jestem, może nie. Nic ci do tego – odparła bez przekonania, wszak w kontaktach damsko–męskich jej zakres ograniczał się co najwyżej do całowania, i po omacku skierowała się w stronę jasnej dziury w podłodze, byleby tylko stąd wyjść. – Zaraz zwymiotuję, do jasnej Roweny, co ci wpadło do głowy... – rozdygotana jak galareta zeszła na dół, poczekała aż Kenneth do niej dołączy a kiedy tylko to zrobił, wymierzyła w jego drugi policzek kolejny cios.
– To za ten bieg – wyjaśniła – a poza tym jesteś mi coś winien w zamian za butelkę mleka; miała trafić do kogoś innego – na ogół bezinteresowna, teraz nie mogła przepuścić takiej okazji. Wiedząc o zawodzie Fernsby'ego i jego możliwościach, miała dość duży wachlarz rzeczy do wyboru i nie zamierzała z tego nie skorzystać. On nie straci, ona zyska, potem rozejdą się w pokoju każde we własnym kierunku i wpadną na siebie za następne dwa lata w równie absurdalnych okolicznościach, o ile do tej pory któreś z nich nie umrze. Plan wprost idealny. Pozostawało małe ale: plan był naiwny, bo życie zwłaszcza w minionym roku było bardzo nieprzewidywalne.
– Miałeś wybitne szczęście – ponoć głupi zawsze je miał, tak mówili. Mówili też, że nieszczęścia chodziły parami, czego byli teraz najlepszym przykładem. Skrzyżowawszy ręce pod biurem, oparła się biodrami o chyboczącą drabinę i dopiero teraz korzystając z chwili spokoju zerknęła na swojego towarzysza. Miała wrażenie, że od czasu szkoły niewiele się zmienił; wciąż miał w sobie ten specyficzny problematyczny urok, lecz z twarzy i postury wyraźnie zmężniał, co nie było zaskakujące przy fachu, jaki wykonywał. Z zachowania zaś wynikało, że nie doszło do żadnej przełomowej zmiany, poza tym, że teraz do rozmowy z "tą dziwną dziewczyną" nie potrzebował żadnej zachęty w postaci zakładu, czy amortencji, skoro właśnie uratowała mu skórę.
– Nie kochaniuj mi tu teraz; panowie, kończcie, dajcie spokój, to złe dla dziecka – wykrzyczała oburzona, dla wzmocnienia efektu opędzając się rękoma od Kennetha, choć w tym momencie wolała, żeby faktycznie ktoś ją przytrzymał. Z nadmiaru emocji, smrodu i adrenaliny wprost zakręciło się jej w głowie, jednak wizja upadku na ptasie odchody nie była szczególnie zachęcającym zwieńczeniem przygody. Na szczęście wyglądało na to, że już mogli darować sobie dalszą ucieczkę – oby – i przedstawienie, dlatego poczekała aż poprzerzucają się słownymi obelgami między sobą, a tamta dwójka ich wreszcie opuści. A gdy to się stało poczuła jak niewidzialna ręka w końcu puszcza jej żołądek – chęć zwymiotowania jednak pozostała.
– Może jestem, może nie. Nic ci do tego – odparła bez przekonania, wszak w kontaktach damsko–męskich jej zakres ograniczał się co najwyżej do całowania, i po omacku skierowała się w stronę jasnej dziury w podłodze, byleby tylko stąd wyjść. – Zaraz zwymiotuję, do jasnej Roweny, co ci wpadło do głowy... – rozdygotana jak galareta zeszła na dół, poczekała aż Kenneth do niej dołączy a kiedy tylko to zrobił, wymierzyła w jego drugi policzek kolejny cios.
– To za ten bieg – wyjaśniła – a poza tym jesteś mi coś winien w zamian za butelkę mleka; miała trafić do kogoś innego – na ogół bezinteresowna, teraz nie mogła przepuścić takiej okazji. Wiedząc o zawodzie Fernsby'ego i jego możliwościach, miała dość duży wachlarz rzeczy do wyboru i nie zamierzała z tego nie skorzystać. On nie straci, ona zyska, potem rozejdą się w pokoju każde we własnym kierunku i wpadną na siebie za następne dwa lata w równie absurdalnych okolicznościach, o ile do tej pory któreś z nich nie umrze. Plan wprost idealny. Pozostawało małe ale: plan był naiwny, bo życie zwłaszcza w minionym roku było bardzo nieprzewidywalne.
– Miałeś wybitne szczęście – ponoć głupi zawsze je miał, tak mówili. Mówili też, że nieszczęścia chodziły parami, czego byli teraz najlepszym przykładem. Skrzyżowawszy ręce pod biurem, oparła się biodrami o chyboczącą drabinę i dopiero teraz korzystając z chwili spokoju zerknęła na swojego towarzysza. Miała wrażenie, że od czasu szkoły niewiele się zmienił; wciąż miał w sobie ten specyficzny problematyczny urok, lecz z twarzy i postury wyraźnie zmężniał, co nie było zaskakujące przy fachu, jaki wykonywał. Z zachowania zaś wynikało, że nie doszło do żadnej przełomowej zmiany, poza tym, że teraz do rozmowy z "tą dziwną dziewczyną" nie potrzebował żadnej zachęty w postaci zakładu, czy amortencji, skoro właśnie uratowała mu skórę.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Zachodni Port
Szybka odpowiedź