Zachodni Port
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zachodni Port
Krzyki, wulgarne wyzwiska, przyśpiewki marynarzy, cumujące barki; zapach ciężkiej pracy, starych ryb i brudnej rzeki. Port na Tamizie jest olbrzymim, prężnie prosperującym ośrodkiem Londynu, największym portem rzecznym Anglii. Cumują przy nim statki przede wszystkim handlowe, rzadziej wycieczkowe i wojskowe, a także prywatne łodzie. Po brzegu biegają szczury, tęsknie wypatrujące nadpływających statków... W porcie zawsze znajdzie się robota dla krzepkiej, pracowitej osoby.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.01.19 16:56, w całości zmieniany 1 raz
Był z nimi. Pierdolony Jankes był z nimi. Chuj z nim. Barierka zachybotała się pod moim ciężarem, a ja odniosłem wrażanie, że zaraz się z niej majestatycznie spierdolę na pysk i tyle będzie z tego mojego impulsywnego zrywu. Na szczęście wylądowałem na nogach i zacząłem brnąć ku najbardziej oczywistej drodze ucieczki. Był to błąd, lecz nie bardzo miałem czas na myślenie. W tłumie przeciskałem się i uchylałem prze kierowanymi ku mnie różdżkami. Smagany widmem konsekwencji, jakie mnie czekają jeśli dam się złapać kierowałem się ku pierwszemu lepszemu wyjściu. Nie oglądałem się za siebie. Życie na Nokturnie nauczyło mnie, że to najgorsza decyzja jaką mógłbym pojąć. Skupiony na tym co mam przed sobą nie zwalniałem. Nawet gdy wyrósł przede mną zastęp funkcjonariuszy nie zatrzymałem się tylko w biegu zmieniłem kierunek stapiając się na nowo z tłumem. Barkiem torowałem sobie drogę. Byłem jednak jednym z wielu. Ktoś mnie potracił. Znalazłem się na ziemi. Dostrzegłem, że ten przeklęty Jankes do mnie zmierza. Nie myląc wiele wturlałem się pod nogi innych. Kogo wywróciłem, koto zostawił na mnie odcisk buta, lecz nie było to ważne - grunt, że na chwilę znikłem mu z oczu. Gy się podniosłem starałem się trzymać głowę nisko. Usłyszałem dźwięk rozbijanego okna i przeniosłem ku niemu wzrok. Ktoś próbował przez nie uciekać, lecz jeden z mundurowych już go dopadł i usadzał na ziemi. Dla mnie to była szansa. Korzystając zamieszania i nieuwagi innych próbowałem przez nie wyskoczyć i popędzić w portową zabudowę.
The member 'Matthew Bott' has done the following action : rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
Majestatyczna ucieczka robiła się jeszcze większą komedią niż wcześniej. A może tylko mu się wydawało? Bo w sumie on miał więcej czasu, żeby podziwiać jak jego przeciwnik pada na ziemię i zaczyna się turlać jak pacjent szpitala dla obłąkanych. Brakowało jeszcze kaftana bezpieczeństwa i krzyków, że został bączkiem. Raidenowi wydawało się, że nawet ktoś na niego trampnął swoim wielkim buciorem, ale uciekinier zdawał się tym nie przejmować. Hardo pruł naprzód byle tylko uciec przed ścigającym go policjantem. Zapewne nie takiego zakończenia walki się spodziewał. Jak i facet który był tak naprawdę celem tej całej maskarady. Ale potrzebowali dowodów, żeby go przymknąć i proszę. Podsunął im pomysł z walkami praktycznie pod nos. Bo czego chcieć więcej jeśli nie idealnego wystawienia się czarodziejskiej policji?
Korzystając z chwili, którą dało mu to kręcenie się pod uciekającymi ludźmi, Carter przebiegł między przerzedzonym tłumem, by znaleźć się bliżej Stalowej Szczeny. Tak. Musiał przyznać, że właśnie tak nazywał w myślach owego mężczyznę. Cyrk, który rozgrywał się dookoła nich musiał wyglądać niezwykle ciekawie. Widzowie byli jak małpy, które dostały szału na widok banana za oknem. Popchnął jednego z zawodzących mu gapiów, wpychając go równocześnie do starej skrzyni i uskoczył w bok, by zwinnie przedostać się na zewnątrz w ślad za swoim... Towarzyszem.
Korzystając z chwili, którą dało mu to kręcenie się pod uciekającymi ludźmi, Carter przebiegł między przerzedzonym tłumem, by znaleźć się bliżej Stalowej Szczeny. Tak. Musiał przyznać, że właśnie tak nazywał w myślach owego mężczyznę. Cyrk, który rozgrywał się dookoła nich musiał wyglądać niezwykle ciekawie. Widzowie byli jak małpy, które dostały szału na widok banana za oknem. Popchnął jednego z zawodzących mu gapiów, wpychając go równocześnie do starej skrzyni i uskoczył w bok, by zwinnie przedostać się na zewnątrz w ślad za swoim... Towarzyszem.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
The member 'Raiden Carter' has done the following action : rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Wyskoczyłem przez okno raniąc sobie nieco dłonie, gdy podciągałem się o ramę której krawędzie zdobiły resztki szyby. Poczułem na twarzy i torsie podmuch rześkiego, marcowego powietrza, którym się niemalże zachłysnąłem - tak bardzo się różniło od ciężkiego i duszącego wypełniającego magazyn. Na nogach wylądowałem trochę krzywo, niemal się wywracając, lecz ostatecznie złapałem równowagę i już miałem biec ku ciemności, gdy poczułem szarpnięcie za ramię. Jankes mnie dorwał albo przynajmniej tak mu się w tym momencie wydawało. Nie miałem zamiaru potulnie stać i czekać aż mnie zakuje. Już raz zwiedzałem Tower, przez rok - miałem więc wystarczająco wiele powodów by tanio swej skóry nie sprzedać. Próbowałem się więc mu wyszarpać, odrzucając go na ziemię.
The member 'Matthew Bott' has done the following action : rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
Z całym szacunkiem do uciekającego - trzeba było być idiotą, żeby przeskakiwać przez zbite okno i opierać się rękoma na framudze. Idiotą albo desperatem, a najwidoczniej Stalowa Szczena nie zamierzał się łatwo poddawać jak wtedy na ringu. Carter musiał mu to oddać - był cholernie szybki i zwinny, chociaż niewystarczająco potrafił odnaleźć się i wykorzystać otoczenie dookoła siebie. Raiden wolał nieco inny sposób opuszczenia budynku. Na przykład suwanymi drzwiami, które stały na oścież. Zimne nocne powietrze dmuchnęło mu po twarzy, nieco pomagając otrzeźwieć. Nie zauważył jak bardzo duszno było w środku magazynu. Wybiegając, nie spuszczał z oczu mężczyzny, który dość zwinnie zaczął zbiegać po skrzyniach, by znaleźć się na belkach wiszących nad wodą kładek w całym Zachodnim Porcie. Praktycznie znajdował się tuż za nim. Znajdował się w idealnym położeniu. Wyciągnął rękę i złapał go, odwracając równocześnie do siebie i blokując nadchodzące uderzenie. A jeśli naprawdę chciał go przewrócić, Raiden musiał się wysilić, żeby na to nie pozwolić. Cholera. I na co była mu ta ucieczka? A może starczyłoby krzyknąć Stop! Policja!? Gdyby nie okoliczności, Carter wybuchnąłby śmiechem.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
The member 'Raiden Carter' has done the following action : rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
Szło dobrze...Przynajmniej odnosiłem wrażenie, że powoli zyskuję kontrolę na sytuacją. Równałem oddech. Magazyn znajdował się coraz dalej ode mnie. Coraz mniej martwiłem się o pościg, a zastanawiałem, gdzie znajdę jakieś ciuchy. Biegając nocą tylko w portkach na pewno zwracałbym niepotrzebną uwagę. I wtedy wszystko poszło się jebać. Jankes dogonił mnie, właściwie wyrósł niewiadomo skąd, złapał. Próbowałem się wyrwać, lecz zaskoczony zareagowałem zbyt instynktownie. Kurwa mać. Przygwoździł mnie, a na moje nadgarstki już po chwili były ozdobione magicznymi kajdankami. Przekląłem siarczyście pod nosem czując jak rozlewa się po mnie wkurwiająca mnie bezradność, a w myślach przewijała mi się najpierw zmartwiona twarz Lily, a zaraz potem ciotki. Czemu jak trzeba to nie mogę mieć tej pieprzonej różdżki przy sobie...?!
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Korzystając z jego dekoncentracji, złapał go w pół i powalił na ziemię, wbijając mu kolano w plecy. No, to po robocie. Gdy Raiden unieszkodliwiał uciekiniera, kilku pracowników Ministerstwa zdążyło zauważyć, że starszy stopniem funkcjonariusz wybiegł za jednym z zawodników. Oczywiście zareagowaliby za późno, ale po chwili jakiś chłopak pojawił się koło Cartera. Raiden gwizdnął na niego, a tamten szybko podał mu jego różdżkę. Czując pod palcami znajome drewno, rzucił odpowiednie zaklęcie.
- Masz prawo do zachowania milczenia, Stalowa Szczeno - mruknął, wyczarowując na nadgarstkach swojego przeciwnika kajdanki. Przejechał dłonią po zakrwawionej twarzy i usiadł na ziemi koło leżącego mężczyzny. Odetchnął ciężko, obserwując jak jego koledzy z pracy zajmowali się wyłapywaniem przypadkowych widzów. - No, kolego. Wspomogłeś prawą sprawę - rzucił jeszcze. Ciekawe czy mury Tower miały zmieścić tylu przypadkowych gapiów? Cóż. Musieli się przekonać.
|zt x2
- Masz prawo do zachowania milczenia, Stalowa Szczeno - mruknął, wyczarowując na nadgarstkach swojego przeciwnika kajdanki. Przejechał dłonią po zakrwawionej twarzy i usiadł na ziemi koło leżącego mężczyzny. Odetchnął ciężko, obserwując jak jego koledzy z pracy zajmowali się wyłapywaniem przypadkowych widzów. - No, kolego. Wspomogłeś prawą sprawę - rzucił jeszcze. Ciekawe czy mury Tower miały zmieścić tylu przypadkowych gapiów? Cóż. Musieli się przekonać.
|zt x2
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
12.05 | zużywam eliksir kociego kroku i eliksir kociego wzroku, łącznie bonus z eliksirów i biegłości + 62
Nadszedł ten dzień, podczas którego miało się rozstrzygnąć czy Cyneric poradzi sobie z pierwszym poważniejszym zdaniem w imię Czarnego Pana. Podczas najazdu na Białą Wywernę nie zrobił absolutnie niczego, co mogłoby pomóc im wygrać tamtą batalię. Wręcz delikatnie rzecz ujmując zawalił na całej linii. Tym razem wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, nieskalane żadnym błędem. Nawet jeśli sam mężczyzna nie był całkowicie przekonany o rychłym sukcesie realizacji powierzonej mu misji, to zamierzał uczynić wszystko, co w jego mocy, żeby doprowadzić sprawę szczęśliwie do końca. Wszystko sobie wcześniej obmyślił, rozrysowując nawet swój plan na pergaminie każdego wolnego wieczora. Aż od szóstego maja. Do dziś, dnia sądnego.
Tym więcej musiał włożyć w przygotowania uwagi oraz wysiłku, im mniej znał się na mugolach oraz ich obyczajach. Szczęśliwie nie został zmuszony do rozpracowywania niemagicznych zabezpieczeń, takiemu zadaniu mógłby faktycznie nie podołać pomimo ogromnej determinacji drzemiącej w człowieku czynów. Pozornie ukrywanie się wraz z uważnym wypatrywaniem luk czy cennych informacji wydawało się proste do realizacji, lecz Yaxley nie popadał w żaden samozachwyt ani tym bardziej w buńczuczne przekonanie o własnej nieomylności. Był ostrożny, brał pod uwagę możliwość całkowitej klęski, lecz jednocześnie prosił wszystkich bogów świata o pomyślność. Źle czułby się ze świadomością zniweczenia nie tylko nadziei całej grupy, a przede wszystkim zawiedzenia lidera, czarodzieja, przed którym zadrży świat. Już zresztą drżał, widział na własne oczy w Wywernie, czytał też artykuły w Proroku i nade wszystko rozmawiał z kuzynem. Strach jednocześnie palił trzewia jak i motywował do skrupulatnych działań mających na celu zdobycie cennych wieści oraz rozpracowanie wroga od środka, uzyskując najtajniejsze informacje.
Oczywistym wyborem była późna pora, mająca za zadanie skryć go w objęciach mroku. Niebo, wyjątkowo zachmurzone, zdawało się być po stronie czarodzieja. Porywisty wiatr oraz rzęsisty deszcz utrudniało zadanie skazując Cynerica na szybkie wyziębienie. Ubrał się solidnie, w ciemne, możliwie najbardziej maskujące barwy. Na ten czas za pomocą zaklęcia transmutacyjnego pozbył się jasnego koloru z włosów, żeby ten nie rzucał się w oczy. Spiął je również bardzo skrupulatnie, nie było mowy o żadnej możliwości przeszkadzania podczas inwigilacji. Musiał uważać na wiele innych rzeczy, nie potrzebował jeszcze problemów z fryzurą do tego całego chaosu. Chaos głównie emocjonalny, wszakże cały plan był gruntownie przemyślany. Prawdopodobnie.
Tuż przed samą teleportacją wypił eliksir kociego kroku oraz eliksir kociego wzroku. W dłoni trzymał mocno różdżkę mając nadzieję, że oprócz funkcji przedostania się do dzielnicy portowej, nie będzie musiał jej w ogóle użyć. Jego scenariusz zakładał zwyczajne przedostanie się pod elektrownię, wypatrzenie wszystkich wejść do budynków, zmian warty, strażników strzegących wszystkich wejść oraz innych możliwych rozwiązań wtargnięcia do środka, następnie oddalenie się stamtąd i teleportacja do bezpiecznego Fenland gdzie zamierzał wszystko spisać oraz rozrysować. Ostatecznie w kryjówce będzie zbyt ciemno na notowanie, lepiej też nie drażnić wartowników.
Z duszą na ramieniu aportował się w magicznej części portu. Dopiero stamtąd przemknął w stronę okupowaną przez szlamy. Wzdrygnął się na samą myśl, że zmuszony został do tak bliskiego kontaktu z tymi kreaturami, lecz nie mógł się wycofać. Rozkaz to rozkaz, zamierzał go spełnić chociażby miało go to kosztować zbyt wiele. W tym komfort psychiczny.
Wiatr spowodowany niedawną nawałnicą oraz deszcz miały swoje plusy. Skutecznie zagłuszały wszelakie kroki czy szelesty. To potęgowało jednakże zdradzieckie poczucie pozornego bezpieczeństwa. Pomimo tak absurdalnych odczuć arystokrata postanowił nie ryzykować. Uważnie stawiał każdy krok, bacznie obserwował poruszających się przy elektrowni mężczyzn. Chował się gdziekolwiek się dało, aż wreszcie przycupnął przy jednym z dorodnych krzewów nieopodal wejścia.
Rozchylił delikatnie poły liściastych gałązek, intensywnie wpatrując się w budynek. Wpierw przyglądał się samym wartownikom, dziwiąc się ich ubiorowi. Nigdy nie widział podobnych strojów, wzbudziło w nim to zniesmaczenie i strach jednocześnie. Wreszcie skoncentrował się na samych mężczyznach, długo obserwując ich zachowanie, zwyczaje. Dopiero później wyszukiwał samych wejść. Sądził, że musi być tam coś poza głównymi drzwiami, lecz tak naprawdę mógł się mylić. Czas uciekał mu między palcami, kończyny zaczynały drętwieć, nie poddał się jednak.
Nadszedł ten dzień, podczas którego miało się rozstrzygnąć czy Cyneric poradzi sobie z pierwszym poważniejszym zdaniem w imię Czarnego Pana. Podczas najazdu na Białą Wywernę nie zrobił absolutnie niczego, co mogłoby pomóc im wygrać tamtą batalię. Wręcz delikatnie rzecz ujmując zawalił na całej linii. Tym razem wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, nieskalane żadnym błędem. Nawet jeśli sam mężczyzna nie był całkowicie przekonany o rychłym sukcesie realizacji powierzonej mu misji, to zamierzał uczynić wszystko, co w jego mocy, żeby doprowadzić sprawę szczęśliwie do końca. Wszystko sobie wcześniej obmyślił, rozrysowując nawet swój plan na pergaminie każdego wolnego wieczora. Aż od szóstego maja. Do dziś, dnia sądnego.
Tym więcej musiał włożyć w przygotowania uwagi oraz wysiłku, im mniej znał się na mugolach oraz ich obyczajach. Szczęśliwie nie został zmuszony do rozpracowywania niemagicznych zabezpieczeń, takiemu zadaniu mógłby faktycznie nie podołać pomimo ogromnej determinacji drzemiącej w człowieku czynów. Pozornie ukrywanie się wraz z uważnym wypatrywaniem luk czy cennych informacji wydawało się proste do realizacji, lecz Yaxley nie popadał w żaden samozachwyt ani tym bardziej w buńczuczne przekonanie o własnej nieomylności. Był ostrożny, brał pod uwagę możliwość całkowitej klęski, lecz jednocześnie prosił wszystkich bogów świata o pomyślność. Źle czułby się ze świadomością zniweczenia nie tylko nadziei całej grupy, a przede wszystkim zawiedzenia lidera, czarodzieja, przed którym zadrży świat. Już zresztą drżał, widział na własne oczy w Wywernie, czytał też artykuły w Proroku i nade wszystko rozmawiał z kuzynem. Strach jednocześnie palił trzewia jak i motywował do skrupulatnych działań mających na celu zdobycie cennych wieści oraz rozpracowanie wroga od środka, uzyskując najtajniejsze informacje.
Oczywistym wyborem była późna pora, mająca za zadanie skryć go w objęciach mroku. Niebo, wyjątkowo zachmurzone, zdawało się być po stronie czarodzieja. Porywisty wiatr oraz rzęsisty deszcz utrudniało zadanie skazując Cynerica na szybkie wyziębienie. Ubrał się solidnie, w ciemne, możliwie najbardziej maskujące barwy. Na ten czas za pomocą zaklęcia transmutacyjnego pozbył się jasnego koloru z włosów, żeby ten nie rzucał się w oczy. Spiął je również bardzo skrupulatnie, nie było mowy o żadnej możliwości przeszkadzania podczas inwigilacji. Musiał uważać na wiele innych rzeczy, nie potrzebował jeszcze problemów z fryzurą do tego całego chaosu. Chaos głównie emocjonalny, wszakże cały plan był gruntownie przemyślany. Prawdopodobnie.
Tuż przed samą teleportacją wypił eliksir kociego kroku oraz eliksir kociego wzroku. W dłoni trzymał mocno różdżkę mając nadzieję, że oprócz funkcji przedostania się do dzielnicy portowej, nie będzie musiał jej w ogóle użyć. Jego scenariusz zakładał zwyczajne przedostanie się pod elektrownię, wypatrzenie wszystkich wejść do budynków, zmian warty, strażników strzegących wszystkich wejść oraz innych możliwych rozwiązań wtargnięcia do środka, następnie oddalenie się stamtąd i teleportacja do bezpiecznego Fenland gdzie zamierzał wszystko spisać oraz rozrysować. Ostatecznie w kryjówce będzie zbyt ciemno na notowanie, lepiej też nie drażnić wartowników.
Z duszą na ramieniu aportował się w magicznej części portu. Dopiero stamtąd przemknął w stronę okupowaną przez szlamy. Wzdrygnął się na samą myśl, że zmuszony został do tak bliskiego kontaktu z tymi kreaturami, lecz nie mógł się wycofać. Rozkaz to rozkaz, zamierzał go spełnić chociażby miało go to kosztować zbyt wiele. W tym komfort psychiczny.
Wiatr spowodowany niedawną nawałnicą oraz deszcz miały swoje plusy. Skutecznie zagłuszały wszelakie kroki czy szelesty. To potęgowało jednakże zdradzieckie poczucie pozornego bezpieczeństwa. Pomimo tak absurdalnych odczuć arystokrata postanowił nie ryzykować. Uważnie stawiał każdy krok, bacznie obserwował poruszających się przy elektrowni mężczyzn. Chował się gdziekolwiek się dało, aż wreszcie przycupnął przy jednym z dorodnych krzewów nieopodal wejścia.
Rozchylił delikatnie poły liściastych gałązek, intensywnie wpatrując się w budynek. Wpierw przyglądał się samym wartownikom, dziwiąc się ich ubiorowi. Nigdy nie widział podobnych strojów, wzbudziło w nim to zniesmaczenie i strach jednocześnie. Wreszcie skoncentrował się na samych mężczyznach, długo obserwując ich zachowanie, zwyczaje. Dopiero później wyszukiwał samych wejść. Sądził, że musi być tam coś poza głównymi drzwiami, lecz tak naprawdę mógł się mylić. Czas uciekał mu między palcami, kończyny zaczynały drętwieć, nie poddał się jednak.
Sanguinem et ferrum potentia immitis.
The member 'Cyneric Yaxley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Wiatr wzmagał się, deszcz zacinał coraz mocniej. Obserwacja była coraz trudniejsza wraz z każdą mijającą minutą. Wreszcie Cyneric uznał, że niczego więcej już nie wskóra. Powoli zaczęło się rozjaśniać, to mogło spowodować wystawienia się na widoczność. Teren wokół z pewnością wyglądał inaczej nocą niż za dnia. Nie mógł ryzykować demaskacji. Szczęśliwie udało mu się zobaczyć wszystko, co miał, przynajmniej w takim żył przekonaniu. Gdyby nie eliksiry od Valerija z pewnością nie dokonałby tego samego lub przynajmniej musiałby poświęcić na to więcej czasu. Ten uciekał nieubłaganie. Yaxley'a ciekawiło czy innym również misje się powiodły. Nie zastanawiał się nad tym w tamtych krzakach, wycofał się ostrożnie, następnie zwinnym, lecz szybkim krokiem skierował się na nowo w objęcia magicznego portu. Dopiero dopadając jakiś zaułek teleportował się ponownie do Fenland, a stamtąd do Yaxley's Hall. Cicho zakradł się do swojej sypialni, w której jeszcze przez prawie cały poranek spisywał na rolkach pergaminu swoje spostrzeżenia, nanosił istotne rysunki. Ukończywszy swoje dzieło, zamknął je w szufladzie biurka, którą zabezpieczył zaklęciami. Dopiero wtedy mógł spokojne udać się na spoczynek. Trolle i tak się do niczego nie nadawały, anomalie dały się we znaki wszystkim. Na pewno nikt nie zauważył jego nieobecności przy śniadaniu.
Na pewno.
zt
Na pewno.
zt
Sanguinem et ferrum potentia immitis.
Zmiany, które nadeszły, a którym nie mogła zapobiec przerażały ją coraz bardziej. Świat się zmienił nie do poznania, wszystko szło ku gorszemu. Zakon Feniksa, który objawił jej się pod postacią Fredericka i przemówił do niej jego ustami otworzył jej oczy, przeczyścił uszy. Dzięki niemu była uważniejsza, lecz przede wszystkim bardziej wytrwała i dzielna. Teraz posiadała narzędzia, którymi miała szansę rozpocząć wspólnie z bratem i innymi członkami organizacji odbudowę świata, naprawę. Działo się coraz gorzej, a ona coraz łapczywiej i tęskniej nabierała świeżego powietrza w płuca. Lecz nie powietrzem żyła i do funkcjonowania potrzebowała pieniędzy, a sklep coraz bardziej podupadał. Sytuacja ekonomiczna w kraju, odkąd wstrząsnęły nim anomalie, zniknął Gellert, a władzę przejął syn Wilhelminy była bardzo niestabilna i to z wyraźną tendencją schyłkową. Ludzie mieli inne priorytety, przestali przychodzić do jej sklepu po nowe miotły. Jeśli musieli, naprawiali stare, jeśli te, które posiadali były niezdolne do użytku, przychodzili kupować najtańsze. Na tych, którzy potrzebowali mioteł do codziennej pracy nie mogła liczyć, na rynku było mnóstwo doskonałych renomowanych sklepów miotlarskich, które oferowały wysokiej klasy miotły sportowe o wyjątkowej zwrotności i dobrym utrzymaniu trzonu. Nawet Billy ostatnio przestał ją odwiedzać, choć wątpiła, że wici jego sprzętu nie potrzebowały naprostowania i nasmarowania, każdej jednej, wszystkich po kolei. Nastał kiepski czas dla sprzedawcy takiego jak ona, zaangażowanego w sklep, który należał do jej rodziny od pokoleń, pragnącego zmieniać świat, pomagać innym i walczyć ze złem. Nie miała na to wszystko czasu, ani środków. Sprzedała prawie wszystko, co miała, jej wielkie mieszkanie na Baker Street stało prawie puste.
Zdała sobie sprawę, że jedyną szansą na odbicie się od dna, na które nieuchronnie spadała od pewnego czasu była kolejna inwestycja. Pożyczyła kolejne mieszki galeonów, by tym razem odpowiednio je wykorzystać. Jeszcze w sklepie, w którym po magicznych zaburzeniach panował istny rozgardiasz, odnalazła w dokumentach kontakt do czarodzieja, z którym kiedyś współpracowała. Był handlarzem, żeglarzem, który importował drewno dębowe ze wschodu, z Ukrainy. Było dobrej jakości, a miotły, które robiła z tego drewna były o wiele twardsze i elastyczniejsze niż drewno sosnowe, czy brzozowe. Eksperymentowała ostatnio z innymi rodzajami drewna, próbowała ściągać na próbę egzotyczne bale, ale trudno się je obrabiało, jeszcze trudniej profilowało, a efekt końcowy nie był wart nakładu włożonej pracy. Palisander wyglądał wyjątkowo, po wygładzeniu krawędzi i starciu ostrych elementów, naoliwieniu i namaszczeniu pastą prezentował się zjawiskowo. Nieregularne słoje były pięknie uwidocznione, lecz miotła była sama w sobie dość twarda i niewygodna, nawet przy użyciu zaklęć, mających na celu umilenie komfortu. Postawiła więc na klasyczny dąb, z którego produkowane były Zmiatacze. Drewno nie było zbyt tłuste, choć miało swoją oleistość, dzięki czemu nie kruszyło się przy obróbce, było dość giętkie i swobodne w użyciu. Skontaktowała się z czarodziejem, zamówiła pół tony tarcicy. To nie dużo, zważywszy na dawne zamówienia, na to jak wiele drewna zamawiała w imieniu dziadka w latach świetności sklepu. Lecz tylko na tyle wystarczyło jej monet, a musiała jeszcze uzupełnić w sklepie zapasy past i ostrych narzędzi, które podczas burzliwych miesięcy nieco zmieniły swe zastosowanie.
Pojawiła się w porcie o umówionej godzinie, lecz czarodzieja nie było wciąż na horyzoncie. Nie czuła się tu bezpiecznie. Ubrana w długą, powłóczystą granatową spódnicę i cienką, dopasowaną koszulę z obcisłą kamizelką wyróżniała się na tle pijaków, włóczęgów i szukających wrażeń żeglarzy. Początkowo zatrzymała się na uboczu, lecz stojąc w cieniu nie gwarantowała sobie bezpieczeństwa, nie zamierzała jednak wszczynać awantur — starała się myśleć racjonalnie, przybyła by sfinalizować transakcję, a nie wdawać się w bójki z dorosłymi mężczyznami, z którymi — przy nierównym rozłożeniu sił, nawet jeśli była Wrightem — mogła nie mieć szans. W końcu zdecydowała się ruszyć wzdłuż brzegu, przy którym zacumowane były statki handlowe. Ściągnęła głębiej na oczy kapelusz, tiarę, której szerokie rondo okrywało cieniem blade policzki i pełne, różowe usta. Różdżkę trzymała w pogotowiu, w kieszeni spódnicy. Nie była potrzebna.
Znajomą twarz ujrzała pomiędzy kłębami gęstego, drażniącego dymu i pyłu wznoszącego się przy rozładowywaniu ciężkich skrzyń i kufrów. Zasłoniła usta dłonią i odkaszlnęła, lecz nie zwolniła kroku.
— Panie Brown — przywitała się, spoglądając na zaniedbanego, starszego czarodzieja z fajką w spierzchniętych ustach. Wyglądało na to, ze rozpoznał ją od razu, uśmiechnął się krzywo, odsłaniając czarnego jak smoła zęba. Nie chciała z nim dokonywać transakcji na słowo. Zawsze przybywała do portu, by obejrzeć drewno, które przypływało na wielkich okrętach. Tak i teraz, gdy tylko kapitan zaprosił ją na okręt, ruszyła za nim, by dotrzeć do bel dębowego drewna, splątanych ze sobą grubymi sznurami. Kucnęła przed nimi, odsuwając tiarę w górę, odsłaniając oczy i część czoła. Przyjrzała się przekrojowi — ciemniejsze słoje schodziły ku środkowi, po dotknięciu faktura była nieco chropowata, lecz ani nie wilgotna, ani całkiem sucha. Drewno było świeże, poznała to od razu. Zachowywało wciąż właściwości żywego drzewa, wyraźnie niepozbawione wilgoci, nie wysuszone, całkiem dobrej jakości. Koloryt wydawał się równy na pierwszy rzut oka, lecz będzie mogła to dokładniej ocenić, kiedy rozwali bale i zacznie formować z nich odpowiednie kształty. Okrążyła cały ładunek, chwytając do ręki spódnice, by nie zaplątać w nią nóg. Przejechała też drugą dłonią wzdłuż powierzchni, która była śliska, choć jeszcze nie wyheblowana. Drewno było przygotowane do transportu, wartościowe i dość okazałe. — Zgodnie z umową, mam dla pana połowę kwoty — powiedziała, powracając do kapitana. — Jak zwykle, trzeba będzie je przetransportować na Pokątną, wtedy otrzyma pan drugą połowę. Wygląda na to, że jak zwykle, drewno jest bardzo dobre. Kiedy było ścięte? Jaka pogoda jest teraz na Ukrainie?— spytała, chwytając brzeg ronda kapelusza i ściągając go w dół. Jeśli we wschodniej Europie pogoda jest dobra i taka, jak powinna być o tej porze roku i tamtego obszaru nie dotknęły takie anomalie, powinna stworzyć z tego dobrej jakości miotły. Była zadowolona z tego, na samą myśl o pracy cieszyła się, póki nie usłyszała odpowiedzi kapitana.
— Podwyżka? Na jakiej podstawie?— spytała zdezorientowana. Nie wydarzyło się nic w czarodziejskim świecie, by cena drewna poszła w górę tak drastycznie. Nie miała tyle przygotowanych monet, jego żądania były wyssane z palca, a ona na gwałt potrzebowała materiału, by zacząć wytwórstwo nowych mioteł. Potrzebowała tego drewna. — Chyba pan żartuje, panie Brown. Kiedy się z panem kontaktowałam listownie, nie wspominał pan o żadnych podwyżkach. Na moje oko chce mnie pan po prostu wyssać ze wszystkiego, co mam. Umówiliśmy się na inną kwotę i tylko taką jestem zdolna zapłacić za ten towar. To prawda, drewno jest dobre, lecz nie za taką cenę — Nie była dobrym kłamcą, nie potrafiła oszukiwać i handlować tak, jak niektórzy. Nie przychodziło jej to łatwo, wymagało od niej wyjątkowego skupienia i zaangażowania, ale wszystko zawsze robiła uczciwie. — Panie Brown, mogę teraz odejść i znaleźć sobie innego dostawcę, a panu zostawić na głowie problem sprzedaży tego drewna. Ale chyba nie o to chodzi, prawda? Współpracujemy tyle lat, zawsze wszystko układało się w porządku, nigdy nie byłam niezadowolona, ale nie mogę się na to zgodzić. Nie zapłacę za to tyle. Jeśli przy następnym transporcie ceny będą inne, będę o tym uprzedzona, wtedy możemy negocjować, ale proszę się teraz nie zachowywać niehonorowo, stawki były inne — powiedziała w końcu, wyraźnie poirytowana zaistniałą sytuacją. Ceny zawsze uzgadniali listownie, nie przypuszczała nawet, by po dobiciu okrętu do portu cokolwiek mogło się zmienić. Zaskoczył ją — jakikolwiek miał powód, czuła się wykorzystywana i oszukana. Wyciągnęła od niego ostatni list, w którym dogadali szczegóły — wiedziała, że jeśli się uprze to nie spuści ceny, ale nie przestawała gadać i tłumaczyć mu jak wygląda ich wspólna sytuacja. Korzystali na niej oboje — gdy ona weźmie od niego drewno dzisiaj, będzie mogła wyprodukować miotły, a za to, co zarobi będzie miała szanse pozyskać więcej droższego materiału, on zaś zachowa klienta. Jeśli nie kupi dziś nic, nic nie zarobi, a oni nie spotkają się już nigdy. Nauczyła się tego przy dziadku - w biznesie ręka rękę myła, wspólny obrót pieniędzmi, wzajemne korzyści, to było wszystko, co pozwalało na odpowiednie prosperowanie firmy.
Zgodził się. Niechętnie, lecz zgodził się na umówioną cenę — co dla niej wydawało się oczywiste, nie czuła się, jakby cokolwiek wynegocjowała. Przekonała go do pozostania przy ustaleniach, a i tak myślami była już w domu. Wciągnęła sakwę z galeonami i przekazała mężczyźnie, po chwili opuszczając pełen ładunków statek. Nim teleportowała się do sklepu, by przygotować na zapleczu miejsce na pomniejszone i odpowiednio przygotowane do przechowywania drewno, odwróciła się jeszcze za siebie, na okręt i na wystające zza burty drewno, które miało zwiastować początek końca jej kłopotów finansowych w sklepie.
| zt
Pomimo że od powrotu minął krótko ponad tydzień, czuł ponowne wołanie, które wzywało go na wodę - tam, gdzie jego miejsce. Nie mógł się jednak oddalić, nie skończywszy raz na zawsze swoich porachunków na brytyjskiej ziemi. Nie zamierzał odpływać na stałe, póki nie będzie pewien tego, że miała to być jego ostatnia wizyta na wyspach. Wszystko podpowiadało mu, że właśnie tak będzie. Nie po to oddawał się rękom chaosu i starych bogów, by nie dostać tego, czego pragnął. Nie szukał przebaczenia za każde kolejne odebrane życie, którego pragnęła dla niego siostra. Nie chciał uznania ze strony rodziny, od której odciął się już tak dawno temu. Gdyby nie ona, nie miałby po co wracać. Mówiła mu, że się zmienił, jednak sama nie dostrzegała własnej hipokryzji bycia zaszczutą żoną, której wizja kiedyś przyprawiłaby ją o postawę godną pożałowania w stosunku do takiej kobiety. Sama przyczyniła się do tego kim się oboje stali, jednak Cal nie żałował. Bez tego co się wydarzyło, nie miałby statku, załogi. Być może nigdy nie byłby tam, gdzie zdążył zacumować. Ale teraz był właśnie tutaj. I zamierzał wykorzystać ten czas najowocniej jak potrafił. Zdawał sobie sprawę z podwyższonego stanu gotowości i z naszpikowanych chorym poczuciem praworządności stróżów prawa, którzy szli za głosem wołającego na pustyni Ministra Magii. Ale bez nich zabawa straciłaby swój posmak - im więcej ich było, tym Calhoun dostrzegał okazję do wyjścia im naprzeciw. Już dawno wyzbył się strachów i obaw przed konsekwencjami, a być może ów deficyt lęku zawsze w nim istniał. Oznaczało to jedynie, że nie zamierzał się cofnąć przed niczym, co sprawiało mu przyjemność.
Zaczesał ruchem ręki włosy, czując napięcie przy każdym mocniejszym złapaniu i rozpamiętując to zupełnie jakby było to niezwykle istotne. Od jakiegoś już czasu wił się pomiędzy labiryntem uliczek w okolicy portu bez większego celu. Załoga ruszyła na łowy, zatapiając się tym razem nie wśród fal, a wśród bladych ud kobiet wszelkiego rodzaju i gatunku. Półwile również kończyły jako urocze dziweczki, mimo że mało kto chciał mieć je w swoim asortymencie. Prostytutki potrafiły manipulować klientelą bez genetycznej sposobności, a jeśli blondwłosa potomkini szmatławej wróżki parała się tym zawodem - każdy kto z niej korzystał mógł być pewien, że oszukiwała podwójnie. Calhoun nie byłby jednak sobą, gdyby nie skorzystał z okazji, by przejechać się na tym wyjątkowym koniu w jednej ze stajni na francuskim wybrzeżu. Oczekiwał wrażeń, a znudził się jeszcze bardziej niż jakby oglądał polityczne rozruchy. Dość dziwek jak na ostatni czas. Chciał poczuć nocne życie Londynu, jednak nie spacerując po najlepszych dzielnicach i obserwując najbogatszych. Nie. Wielkimi krokami zbliżał się dzień sądu, a kto jeśli nie on miał się teraz tym zająć? Ponad pół miesiąca to odpowiedni okres i na tyle porządny, by dało się zdobyć przydatne informacje od ostatniego razu. Znalezienie dziwki nie było trudne. Informatorki już tak. W taką porę jak ta Goyle bardzo powątpiewał w to, by Rain czaiła się w swoich czterech ścianach i czekała na klienta, który spadnie prosto z nieba. Żerowała na małych rybkach, które wpadły do jej stawu i dawały się połknąć starej wyjadaczce. Wystarczyło więc ruszyć za nikłą ścieżką jej perfum, by trafić na właściwy trop i niczym po sznurku dojść do celu. Gdyby śledzić sam siebie, zapewne zacząłby od strużki krwi. Gdy tylko o tym pomyślał, zdał sobie sprawę jak dawno nie czuł jej smaku w ustach. Metalicznie orzeźwiającej; sprawiającej, że czuło się prawdziwe życie w całym ciele. Jak wtedy gdy zarżnął tamtą dziewczynę, by zobaczyć przerażenie na twarzy siostry. Na to wspomnienie uśmiechnął się pod nosem i odpalił papierosa, zaciągając się dymem. Czuł chłód i rześkość nocnego powietrza, ale również i charakterystyczny smród nieskończonych, ciemnych uliczek, w których jedynie mieszkańcy potrafili się odnaleźć. Idealne miejsce do przestępstw, ucieczek, rozpłynięcia się w mroku... Ona tu była. Wiedział to i już wkrótce miał się z nią spotkać. Wystarczyło wsłuchać się w rytm odgłosów uderzanych obcasów o bruk stawianych twardo, pewnie, lecz równocześnie wybrzmiewających kobieco. Zupełnie jakby port nie miał kapitana, a królową. Oparty o kamienną ścianę jednego z budynków, wpatrywał się w zasnute chmurami czarne niebo, odejmując co moment od ust papierosa i czekając na to aż znajoma sylwetka mignie mu między budynkami, by mógł za nią podążyć. Wkrótce potem podążał jej śladem, nie spiesząc się i charakterystycznie lekko przygarbiony obserwował oddaloną za mlekiem miejskiej mgły Rain. I nie była sama. Ale czy powinien się dziwić? Bardziej poczuł chęć dowiedzenia się kim był towarzysz kobiety, bo jeśli szukał u niej czegokolwiek, musieli zmienić swoje plany. Dzisiejszej nocy Huxley miała komu innemu poświęcić czas.
Zachodni Port
Szybka odpowiedź