Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade
Boczna ulica
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Boczna ulica
Jedna z bocznych uliczek Hogsmeade. Niczym nie wyróżnia się wokół innych ulic w magicznych wioskach: dość szeroka, z charakterystycznymi, nierównymi budynkami. Rzadziej odwiedzana przez uczniów, nie ma tu bowiem dla nich szczególnych atrakcji, raczej domy mieszkalne i kilka zakładów rzemieślniczych: można znaleźć tu krawca, zegarmistrza, czy podobno najlepszego w całej Szkocji kowala.
Nie oszczędził towarzyszowi wymownego spojrzenia oraz wyrazu twarzy, kiedy ten podsumował jego rozważania – nie było to zbyt trafne, jednakże nie zamierzał tak szybko zabierać mu zapewne ogromnej satysfakcji. -Wedle twoich rozważań mi brakuje bliskości, to czego zatem brakuje takim starym zrzędom o wiecznie posępnej minie?- zakpił unosząc kącik ust. Był przekonany, że Goyle doskonale wiedział o kim między wersami mówił szatyn – w końcu niejednokrotnie wypominał mu fakt, iż wygląda na wiecznie znudzonego. Może faktycznie jego towarzystwo było dla żeglarza utrapieniem? Cudownie by się składało – Macnair nie musiałby się nader wysilać, aby grać mu jeszcze bardziej na nerwach.
-Całe szczęście?- ściągnął brwi zastanawiając się nad jego słowami, choć nie dało się ukryć, iż nie szukał w nich nader wielkiego podtekstu. -Czyżby blondynki nadepnęły Ci na odcisk? Może zaś jest jakaś, która spędza Ci sen z powiek?- spytał uszczypliwie, po czym upił trunku z wyraźnym zadowoleniem malującym się na twarzy. Sam nie potrafił odpowiedzieć na pytanie skąd wziął się w nim dzisiejszy entuzjazm, ale nie zamierzał takowego hamować, bowiem finalnie liczył, iż ów wyjazd przyniesie im znacznie więcej jak kaca. Pozbycie się kilku szlam i rodzin ich ukrywających byłoby wymarzonym zwieńczeniem podjętej misji. -Anonimowość ma ogromną wartość, a do tego otwiera nowe możliwości. Będzie zabawnie jak codziennie będziesz pojawiać się z innym facetem na ulicach Hogsmeade – zapewne sporo okolicznych pomyśli, że Twój statek zmienił front.- zaśmiał się pod nosem zerkając kątem oka na ponury wyraz twarzy Caelana. Zastanowił się ile razy żeglarz miał ochotę potraktować go zaklęciem tudzież pięścią, lecz ciężko było mu znaleźć choć zbliżoną prawdzie odpowiedź.
-Dobra panienko.- rzucił klepiąc przyjaciela w ramię. -Czas się zabawić.- dodał poprawiając niedbale zarzucony płaszcz.
Cieszyło go, że Goyle właściwie od razu zrozumiał na czym polegał dość spontaniczny pomysł. Nie omawiali podobnego, szli nieco na żywioł, lecz nie posiadając żadnego punktu zaczepnego irracjonalnym było snucie strategii czy rozległych planów. Musieli wpierw spostrzec odpowiednie osoby, złapać klimat ich dialogu, a następnie zrobić wszystko by wyciągnąć informacje – jeśli będzie trzeba mogli do tego użyć nawet siły. Nie było problemem zaczaić się na czarodzieja i skutecznie zamknąć mu usta, by krzykiem nie wzbudził niczyjej czujności, a następnie zaciągnąć go w oddalone miejsce w jasnym celu. Powierzone zadanie stanowiło dla szatyna priorytet i nawet jeśli miał wyjść ze swojej strefy komfortu, stawiać wolne kroki kompletnie nieadekwatne do wyuczonego stylu, to był na to gotowy. Ponadto miał wyśmienitego kompana; w końcu Drew był od robienia zamieszania, a Caelan od analizowania i podsuwania wniosków.
-Bo co? Poskarżysz się ojczulkowi?- zaśmiał się donośnie czując na sobie wzrok siedzącej w znacznej odległości pary. -Co się patrzysz panienko? Pilnuj lepiej swego chłopca, bo doszły mnie słuchy, że dzisiaj w nocy będą łapać szlamy.- rzucił celowo kładąc nacisk na ostatnie słowo. Oczywiście nie miał zielonego pojęcia kim była spotkana dwójka, jednakże podobny zwrot zawsze w tej żałosnej podgrupie wywoływał złość. To właśnie reakcja osób znajdujących się w Świńskim Łbie ciekawiła go najbardziej – kto się uśmiechnie pod nosem i zakryje usta trunkiem, a kto pośle mu przepełnione pogardą spojrzenie?
-Nie ma odważnych na Ciebie brachu, zmieciesz ich raz dwa pod stół, aż w końcu przegrają tyle, że będą Ci musieli oddać nawet żony.- chwycił szkło upijając znacznej ilości trunku.
Nie musieli długo czekać na reakcję trójki rosłych czarodziejów oraz towarzyszącej im kobiety. Szatyn spostrzegł jak nogą przesunęli dwa puste krzesła, co sugerowało nic innego jak zaproszenie. Zerknąwszy na Goyla skinął mu głową w odpowiednim kierunku z niemym pytaniem, czy uważa za słuszne, aby się do nich dołączyć.
Nim usłyszał odpowiedź ponowił próbę rzucenia niewerbalnego zaklęcia Abspectus.
-Całe szczęście?- ściągnął brwi zastanawiając się nad jego słowami, choć nie dało się ukryć, iż nie szukał w nich nader wielkiego podtekstu. -Czyżby blondynki nadepnęły Ci na odcisk? Może zaś jest jakaś, która spędza Ci sen z powiek?- spytał uszczypliwie, po czym upił trunku z wyraźnym zadowoleniem malującym się na twarzy. Sam nie potrafił odpowiedzieć na pytanie skąd wziął się w nim dzisiejszy entuzjazm, ale nie zamierzał takowego hamować, bowiem finalnie liczył, iż ów wyjazd przyniesie im znacznie więcej jak kaca. Pozbycie się kilku szlam i rodzin ich ukrywających byłoby wymarzonym zwieńczeniem podjętej misji. -Anonimowość ma ogromną wartość, a do tego otwiera nowe możliwości. Będzie zabawnie jak codziennie będziesz pojawiać się z innym facetem na ulicach Hogsmeade – zapewne sporo okolicznych pomyśli, że Twój statek zmienił front.- zaśmiał się pod nosem zerkając kątem oka na ponury wyraz twarzy Caelana. Zastanowił się ile razy żeglarz miał ochotę potraktować go zaklęciem tudzież pięścią, lecz ciężko było mu znaleźć choć zbliżoną prawdzie odpowiedź.
-Dobra panienko.- rzucił klepiąc przyjaciela w ramię. -Czas się zabawić.- dodał poprawiając niedbale zarzucony płaszcz.
Cieszyło go, że Goyle właściwie od razu zrozumiał na czym polegał dość spontaniczny pomysł. Nie omawiali podobnego, szli nieco na żywioł, lecz nie posiadając żadnego punktu zaczepnego irracjonalnym było snucie strategii czy rozległych planów. Musieli wpierw spostrzec odpowiednie osoby, złapać klimat ich dialogu, a następnie zrobić wszystko by wyciągnąć informacje – jeśli będzie trzeba mogli do tego użyć nawet siły. Nie było problemem zaczaić się na czarodzieja i skutecznie zamknąć mu usta, by krzykiem nie wzbudził niczyjej czujności, a następnie zaciągnąć go w oddalone miejsce w jasnym celu. Powierzone zadanie stanowiło dla szatyna priorytet i nawet jeśli miał wyjść ze swojej strefy komfortu, stawiać wolne kroki kompletnie nieadekwatne do wyuczonego stylu, to był na to gotowy. Ponadto miał wyśmienitego kompana; w końcu Drew był od robienia zamieszania, a Caelan od analizowania i podsuwania wniosków.
-Bo co? Poskarżysz się ojczulkowi?- zaśmiał się donośnie czując na sobie wzrok siedzącej w znacznej odległości pary. -Co się patrzysz panienko? Pilnuj lepiej swego chłopca, bo doszły mnie słuchy, że dzisiaj w nocy będą łapać szlamy.- rzucił celowo kładąc nacisk na ostatnie słowo. Oczywiście nie miał zielonego pojęcia kim była spotkana dwójka, jednakże podobny zwrot zawsze w tej żałosnej podgrupie wywoływał złość. To właśnie reakcja osób znajdujących się w Świńskim Łbie ciekawiła go najbardziej – kto się uśmiechnie pod nosem i zakryje usta trunkiem, a kto pośle mu przepełnione pogardą spojrzenie?
-Nie ma odważnych na Ciebie brachu, zmieciesz ich raz dwa pod stół, aż w końcu przegrają tyle, że będą Ci musieli oddać nawet żony.- chwycił szkło upijając znacznej ilości trunku.
Nie musieli długo czekać na reakcję trójki rosłych czarodziejów oraz towarzyszącej im kobiety. Szatyn spostrzegł jak nogą przesunęli dwa puste krzesła, co sugerowało nic innego jak zaproszenie. Zerknąwszy na Goyla skinął mu głową w odpowiednim kierunku z niemym pytaniem, czy uważa za słuszne, aby się do nich dołączyć.
Nim usłyszał odpowiedź ponowił próbę rzucenia niewerbalnego zaklęcia Abspectus.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49
'k100' : 49
- Świętego spokoju - odpowiedział prawie natychmiast, bez problemu podchwytując sugestię przemienionego towarzysza, spoglądając ku niemu z ostrzegawczym błyskiem w oku; zaczepki zaczynały działać mu na nerwy, tak jak Macnair to sobie zaplanował. Nieodmiennie, przy każdej możliwej okazji ścierali się ze sobą w słownych przepychankach, nie szczędząc sobie złośliwości i brutalnej szczerości. Towarzystwo Drew nie było jednak utrapieniem, a formą masochistycznej rozrywki. - Całe szczęście. Nie chciałbym się rozpraszać - uciął temat, nie chcąc kontynuować rozmowy o blondynkach i o tym, czy którakolwiek spędzała mu sen z powiek. Posłał druhowi kwaśny, wymuszony uśmiech, po czym wlepił wzrok w przestrzeń za barem i przyłożył kufel do ust, po stokroć woląc zająć się żłopaniem zimnego piwa niż stąpaniem po grząskim gruncie niedopowiedzeń. Jednak to dopiero kolejna wypowiedź sprawiła, że odstawił trzymane do tej pory naczynie na tyle silnie, że część wprawionego w ruch alkoholu rozlała się na i tak brudny już kontuar. - Powiedziałbym, że to interesujące, skąd biorą się u ciebie takie myśli, lecz nie, nie chcę wiedzieć - odezwał się po krótkiej chwili, niewiele robiąc sobie z rozlanego trunku; nie powinni zapominać, po co tu przyszli, ani Drew, ani on sam. Frywolność i zaskakująco dobry nastrój towarzysza tylko utrudniały zachowanie chłodnej głowy. Mimo to utrzymywał nerwy na wodzy, choć jego wzrok zdradzał odczuwaną w tamtej chwili złość aż za dobrze.
Nie zwlekali z przejściem do kolejnej części przedstawienia. Siedzący po jego lewej stronie, wyglądający w tej chwili jak dobrze zbudowany młodzieniec towarzysz wczuł się w swoją rolę, głośno i wyraźnie rzucając obecnym w karczmie czarodziejom wyzwanie - jak zareagują na uważane za obraźliwe słowo, na szlamę? Goyle niepostrzeżenie wsunął dłoń do kieszeni płaszcza, sprawdzając, czy różdżka nadal spoczywa na swoim miejscu. Wyglądało jednak na to, że nikt nie zamierzał podjąć z nimi dialogu, przynajmniej jeszcze nie teraz; parka, która nagle znalazła się w centrum uwagi, posłała im zirytowane spojrzenia, a następnie zaczęła gorączkowo szeptać między sobą. Niewiele później opuścili lokal - lecz dlaczego? Bo poczuli się zagrożeni? Czy raczej urażeni sugestią jakoby mężczyzna miał nie być czystokrwisty? Marynarz odnotował to w pamięci; powinni mieć ich na oku, spróbować dowiedzieć się, co to za jedni i czy byli mieszkańcami Hogsmeade, czy jedynie turystami. - Teraz drwisz, a zaraz przekonamy się, kto tu kogo pokona. - Uniósł ponownie kufel, niby to wznosząc toast, po czym przeniósł spojrzenie z twarzy młodziana na siedzących dalej, wyraźnie pijanych czarodziejów. Porozumiewawczo skinął Drew głową, a następnie zebrał się z miejsca przy barze i powoli ruszył ku zajmowanemu przez potencjalnych graczy stolikowi. - Rozumiem, że można - stwierdził, po czym zajął jedno z odsuniętych dla nich krzeseł, stawiając przed sobą dzban z zamówionym piwem i używany do tej pory kufel, obok nich położył skręconego papierosa. - W co tu grywacie? W pokera? - dodał, kątem oka upewniając się, że Macnair nie został w tyle i wraz z nim dołączył do grupy stałych bywalców Świńskiego Łba. Powiódł po ich twarzach uważnym spojrzeniem, nie chcąc dać się żadnemu z nich zaskoczyć; dopiero wtedy zorientował się, że jest z nimi kobieta - o męskiej, zaniedbanej twarzy, podkrążonych oczach i chyba zerowym biuście, lecz wciąż kobieta. Próbował na nią nie patrzeć, kiedy lokował papierosa między wargami, po czym nie pytając o pozwolenie odpalił do końcem różdżki i zaciągnął się, czekając aż grubawy rudzielec przetasuje karty i rozda je jak trzeba. - Cieszę się, że nie jesteście takimi, których uraziłby komentarz Tima. Nie chciałbym stracić okazji do gry - rzucił mimochodem, kiedy skończył oceniać swą rękę i wrócił do przyglądania się współgraczom. Wykazywał się niebywałą rozmownością, tego jednak wymagało od nich powierzone im zadanie. Na koniec sięgnął do sakiewki i niedbałym gestem rzucił na blat przymusowy zakład, oczekując przy tym reakcji pozostałych.
Nie zwlekali z przejściem do kolejnej części przedstawienia. Siedzący po jego lewej stronie, wyglądający w tej chwili jak dobrze zbudowany młodzieniec towarzysz wczuł się w swoją rolę, głośno i wyraźnie rzucając obecnym w karczmie czarodziejom wyzwanie - jak zareagują na uważane za obraźliwe słowo, na szlamę? Goyle niepostrzeżenie wsunął dłoń do kieszeni płaszcza, sprawdzając, czy różdżka nadal spoczywa na swoim miejscu. Wyglądało jednak na to, że nikt nie zamierzał podjąć z nimi dialogu, przynajmniej jeszcze nie teraz; parka, która nagle znalazła się w centrum uwagi, posłała im zirytowane spojrzenia, a następnie zaczęła gorączkowo szeptać między sobą. Niewiele później opuścili lokal - lecz dlaczego? Bo poczuli się zagrożeni? Czy raczej urażeni sugestią jakoby mężczyzna miał nie być czystokrwisty? Marynarz odnotował to w pamięci; powinni mieć ich na oku, spróbować dowiedzieć się, co to za jedni i czy byli mieszkańcami Hogsmeade, czy jedynie turystami. - Teraz drwisz, a zaraz przekonamy się, kto tu kogo pokona. - Uniósł ponownie kufel, niby to wznosząc toast, po czym przeniósł spojrzenie z twarzy młodziana na siedzących dalej, wyraźnie pijanych czarodziejów. Porozumiewawczo skinął Drew głową, a następnie zebrał się z miejsca przy barze i powoli ruszył ku zajmowanemu przez potencjalnych graczy stolikowi. - Rozumiem, że można - stwierdził, po czym zajął jedno z odsuniętych dla nich krzeseł, stawiając przed sobą dzban z zamówionym piwem i używany do tej pory kufel, obok nich położył skręconego papierosa. - W co tu grywacie? W pokera? - dodał, kątem oka upewniając się, że Macnair nie został w tyle i wraz z nim dołączył do grupy stałych bywalców Świńskiego Łba. Powiódł po ich twarzach uważnym spojrzeniem, nie chcąc dać się żadnemu z nich zaskoczyć; dopiero wtedy zorientował się, że jest z nimi kobieta - o męskiej, zaniedbanej twarzy, podkrążonych oczach i chyba zerowym biuście, lecz wciąż kobieta. Próbował na nią nie patrzeć, kiedy lokował papierosa między wargami, po czym nie pytając o pozwolenie odpalił do końcem różdżki i zaciągnął się, czekając aż grubawy rudzielec przetasuje karty i rozda je jak trzeba. - Cieszę się, że nie jesteście takimi, których uraziłby komentarz Tima. Nie chciałbym stracić okazji do gry - rzucił mimochodem, kiedy skończył oceniać swą rękę i wrócił do przyglądania się współgraczom. Wykazywał się niebywałą rozmownością, tego jednak wymagało od nich powierzone im zadanie. Na koniec sięgnął do sakiewki i niedbałym gestem rzucił na blat przymusowy zakład, oczekując przy tym reakcji pozostałych.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Nie wiedziałem, że tak Ci śpieszno do grobu. Tam będziesz mieć świętego spokoju, aż nadmiar. Pamiętaj tylko o gorszych stronach medalu – nie zalejesz robaka, nie pomacasz żadnych tyłeczków. Choć w Twoim wieku…- zerknął na niego pobieżnie mając naprawdę niezły ubaw z postawy towarzysza. Był dzisiaj wyjątkowo skupiony i niecierpliwy – z pewnością szatyn działał mu na nerwy. Znał go jednak nie od dzisiaj i podobne sytuacje nieszczególnie powinny go dziwić. Nigdy nie zapomni jak dostał w zęby za jeden ze swoich komentarzy; było to na samym początku znajomości, a właściwie nawet w dniu kiedy się poznali. Niezbadany był los i pisane ścieżki, bowiem wtem nigdy by nie przypuścił, że będą poświęcać się wspólnej, niezwykle istotnej sprawie oraz służbie.
-Coś Cię zatem rusza, jestem wzruszony.- dodał kręcąc głową w rozbawieniu – właściwie jego nastrój znacznie pomagał mu przybrać kreację napitego młodzieńca, który zachowywał się niczym spuszczony ze smyczy. Zapewne wielu zirytowałby fakt jego postępowania, lecz szatyn miał pewien plan i nie zamierzał robić z siebie pośmiewiska, przynajmniej nie w ogólnym założeniu. Caelan musiał mu zaufać, obydwoje przyszli tutaj w jednym celu i nie zamierzał tego w żaden sposób zmieniać, tudzież tym bardziej zepsuć.
Głośny trzask nie umknął jego uwadze. Spoglądnąwszy na rozlany trunek ściągnął brwi w wyraźnym niezadowoleniu, a następnie posłał mordercze spojrzenie przyjacielowi. -Rozumiem, żebyś kurwa talerzem w domu rzucał, ale wylewać alkohol?- pokręcił głową starając się nie uśmiechnąć.
Powędrował wzrokiem za parą, która w żaden sposób nie odpowiedziała na jego zaczepny komentarz. Opuściwszy bar musieli mieć coś do ukrycia albo po prostu chcieli uniknąć awantury – dwie opcje, dwie iście realne, ale wypadało je zbadać. Nie liczył, że miałby aż takie szczęście przy pierwszym typowaniu, jednakże nie mógł zapominać, że w Hogsmeade roiło się od szlam i parszywych mieszańców. Powracając spojrzeniem do Caelana uniósł brew wymownie, widział, że i on nie pozostawał obojętny na zachowanie dwójki czarodziejów.
-To nie była akurat drwina. Znam Twoje możliwości. Tam pogłaszczesz, indziej poliżesz i wyjdziesz z rękami pełnymi galeonów, a konkurenci będą planować na Ciebie zamach. W karty mierzyć się z Tobą nie będę.- wzruszył ramionami upijając z trzymanego przez siebie kielicha w geście toastu. Pamiętał jak Goyle wspominał mu o swych wygranych – był dobry w te klocki, bowiem co miał robić spędzając kilkadziesiąt dni na morzu w dodatku z samymi mężczyznami? Oczywiście pomijając wizyty w porcie…
Podążając za druhem ponownie przyjrzał się grupie czarodziejów. Byli znacznie bliżej więc mógł bez trudu stwierdzić, że towarzysząca im kobieta do najurodziwszych nie należała. Współczułby Goylowi jeśli faktycznie okazałaby się żoną jednego z nich. Chwyciwszy oparcie krzesła odsunął go z impetem, a następnie opadł na siedzisko i uderzył szkłem o blat stołu. Uśmiechnąwszy się do wszystkich z wyraźną kpiną, po czym odwrócił w kierunku barmana. -Te kolego weź tu przynieś coś męskiego, bo tyle panienek przy stole to jak w kuchni. Zdechniesz nim coś dobrego zeżresz.- burknął machając dłonią. Postawił wszystko na jedną kartę, musiał wczuć się w rolę kompletnego kretyna i buca.
-No pewno, że nie są.- rzucił głośno, a następnie wyciągnął nogi przed siebie, aby móc znacznie wygodniej się rozsiąść. -Znacie tu jakiś mieszańców? Wiem, że jestem nowy, ale nie chce mieszkać obok tego robactwa.- rzucił zaraz po tym, gdy jednoznacznie stwierdzili, iż nie żywią żalu wobec jego słów. Dostrzegł nawet przebłysk uśmiechu, więc istniało prawdopodobieństwo, że dzierżą podobne uczucia do szlam co on sam. -Ja nie gram, stary lubi wyrzucać galeony w błoto. Jestem trochę mądrzejszy, jednak z chęcią popatrzę.- zwieńczył nie zamierzając włączać się do gry. Caelan miał zając się rozrywką, zaś on obserwować i narzucać kolejne niewygodne tematy – sprawa była prosta od samego początku.
Abspectus spróbował po raz ostatni zerkając przez ramię w dane miejsce.
-Coś Cię zatem rusza, jestem wzruszony.- dodał kręcąc głową w rozbawieniu – właściwie jego nastrój znacznie pomagał mu przybrać kreację napitego młodzieńca, który zachowywał się niczym spuszczony ze smyczy. Zapewne wielu zirytowałby fakt jego postępowania, lecz szatyn miał pewien plan i nie zamierzał robić z siebie pośmiewiska, przynajmniej nie w ogólnym założeniu. Caelan musiał mu zaufać, obydwoje przyszli tutaj w jednym celu i nie zamierzał tego w żaden sposób zmieniać, tudzież tym bardziej zepsuć.
Głośny trzask nie umknął jego uwadze. Spoglądnąwszy na rozlany trunek ściągnął brwi w wyraźnym niezadowoleniu, a następnie posłał mordercze spojrzenie przyjacielowi. -Rozumiem, żebyś kurwa talerzem w domu rzucał, ale wylewać alkohol?- pokręcił głową starając się nie uśmiechnąć.
Powędrował wzrokiem za parą, która w żaden sposób nie odpowiedziała na jego zaczepny komentarz. Opuściwszy bar musieli mieć coś do ukrycia albo po prostu chcieli uniknąć awantury – dwie opcje, dwie iście realne, ale wypadało je zbadać. Nie liczył, że miałby aż takie szczęście przy pierwszym typowaniu, jednakże nie mógł zapominać, że w Hogsmeade roiło się od szlam i parszywych mieszańców. Powracając spojrzeniem do Caelana uniósł brew wymownie, widział, że i on nie pozostawał obojętny na zachowanie dwójki czarodziejów.
-To nie była akurat drwina. Znam Twoje możliwości. Tam pogłaszczesz, indziej poliżesz i wyjdziesz z rękami pełnymi galeonów, a konkurenci będą planować na Ciebie zamach. W karty mierzyć się z Tobą nie będę.- wzruszył ramionami upijając z trzymanego przez siebie kielicha w geście toastu. Pamiętał jak Goyle wspominał mu o swych wygranych – był dobry w te klocki, bowiem co miał robić spędzając kilkadziesiąt dni na morzu w dodatku z samymi mężczyznami? Oczywiście pomijając wizyty w porcie…
Podążając za druhem ponownie przyjrzał się grupie czarodziejów. Byli znacznie bliżej więc mógł bez trudu stwierdzić, że towarzysząca im kobieta do najurodziwszych nie należała. Współczułby Goylowi jeśli faktycznie okazałaby się żoną jednego z nich. Chwyciwszy oparcie krzesła odsunął go z impetem, a następnie opadł na siedzisko i uderzył szkłem o blat stołu. Uśmiechnąwszy się do wszystkich z wyraźną kpiną, po czym odwrócił w kierunku barmana. -Te kolego weź tu przynieś coś męskiego, bo tyle panienek przy stole to jak w kuchni. Zdechniesz nim coś dobrego zeżresz.- burknął machając dłonią. Postawił wszystko na jedną kartę, musiał wczuć się w rolę kompletnego kretyna i buca.
-No pewno, że nie są.- rzucił głośno, a następnie wyciągnął nogi przed siebie, aby móc znacznie wygodniej się rozsiąść. -Znacie tu jakiś mieszańców? Wiem, że jestem nowy, ale nie chce mieszkać obok tego robactwa.- rzucił zaraz po tym, gdy jednoznacznie stwierdzili, iż nie żywią żalu wobec jego słów. Dostrzegł nawet przebłysk uśmiechu, więc istniało prawdopodobieństwo, że dzierżą podobne uczucia do szlam co on sam. -Ja nie gram, stary lubi wyrzucać galeony w błoto. Jestem trochę mądrzejszy, jednak z chęcią popatrzę.- zwieńczył nie zamierzając włączać się do gry. Caelan miał zając się rozrywką, zaś on obserwować i narzucać kolejne niewygodne tematy – sprawa była prosta od samego początku.
Abspectus spróbował po raz ostatni zerkając przez ramię w dane miejsce.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
Macnair nie dawał za wygraną - żaden z rozpoczętych przez niego tematów nie umierał, na wszystko miał odpowiedź. Czy to właśnie to go wtedy tak zdenerwowało? Jego niewyparzona gęba? Od ich pierwszego spotkania minęło wiele długich lat, mieli ze sobą zbyt wiele wspólnego - wliczając w to Mantykorę - by dawać się ponieść emocjom, choć może gdyby tak czasem dali sobie po razie, nie wyszłoby im to na złe. Mimo to Caelan ograniczył się tylko do posłania mu chłodnego, podszytego niechęcią spojrzenia. Czy naprawdę wylanie tych szczyn go oburzyło...? Uśmiech zniknął z twarzy rozmówcy, żeglarz nie miał więc pewności, czy była to kolejna kpina, czy irracjonalna irytacja. Tak czy inaczej wzajemne tarcia mogły być im teraz na rękę - spoglądający ku nim bywalcy Świńskiego Łba mieli widzieć w nich działających sobie na nerwy przedstawicieli różnych pokoleń; młodego, porywczego, mówiącego zanim pomyśli i starszego, rozsądniejszego, próbującego zapanować nad jego gorącą krwią...
- Wolałbym, żeby obeszło się bez kolejnej próby zamachu - odpowiedział głośno, kiedy już zmierzali ku wybranemu stolikowi; wiele czasu spędził grając w karty, czy to ze swoimi załogantami, czy to w kasynach i portowych tawernach. Jednak wypowiadane ustami młodzika słowa miały w sobie wiele przesady. Owszem, był doświadczony, mógł być uważnym obserwatorem, a mimo to przegrał z Mulciberem, o czym nadal pamiętał. Rozumiał, że te przechwałki również stanowiły część przedstawienia i miał zamiar spróbować dosięgnąć do opiewanego przez Drew poziomu. Nie wierzył jednak, by to jego karciane zdolności były powodem rezygnacji z rywalizacji. Co w tym czasie planował robić jego towarzysz - obserwować wszystkich obecnych w karczmie? Prowokować? A może miał jakiś inny pomysł, o którym nie miał już jak mu wspomnieć...? - Przepraszam za niego, wypadł z kołyski jak był niemowlęciem - skwitował kolejny pokaz Tima, spoglądając ku niemu jedynie kątem oka; próbował właśnie wykalkulować, jakie miał szanse na wygrane tego rozdania i czy powinien podbić stawkę, czy może czekać na odsłonięcie kolejnych kart. Choć nie był pewien swej ręki, to do leżącego na blacie stosiku dorzucił kolejne monety, wodząc po twarzach współgraczy beznamiętnym, badawczym wzrokiem. Wyglądało na to, że żadne z nich nie żywiło miłości względem szlam. A nawet jeśli, to nie zamierzali się do tego przyznawać.
Pozwolił Macnairowi mówić, w międzyczasie lokując skręta między wargami, a następnie odpalając go końcem różdżki. Zaciągnął się nim powoli i z lubością, choć przecież dopiero co palili na zewnątrz. Następnie zamoczył usta w piwie, czekając na decyzje innych biorących udział w partii. Nie musiał czekać długo, by reszta spasowała, tym samym oddając mu pierwszą, niezbyt wysoką wygraną. - Zatrzymaliśmy się pod Trzema Miotłami, jednak, jak mówi Tim, nie chcielibyśmy mieszkać obok brudnokrwistych. Lub, co gorsza, u nich - odezwał się po chwili, niby to przy okazji kolejnego rozdania wyczekując reakcji rozmówców, tak naprawdę badając ich reakcję na poruszany temat. - W takim miejscu trudno uniknąć przebywania wśród szlam i mieszańców, w Hogsmeade ich nie brakuje - burknął pod nosem wysoki, szpakowaty czarodziej o zakrzywionym nosie, po czym podbił stawkę. - Jednak właściciel Trzech Mioteł jest swój, czarodziej z dziada pradziada - dodał jeszcze, nim znów zamilkł. - A ty uważaj, żebym to ciebie nie wyrzucił w błoto - odpowiedział Caelan, podchwytując spojrzenie przemienionego metamorfomaga. - A co z tą rudą barmanką? Bonny? - odezwał się znowu do współgraczy, niby to zainteresowany jej wdziękami, próbując pociągnąć ich za język. Skoro nie chcieli mieszkać koło szlam, tym bardziej nie chcieliby się z nimi gzić.
- Wolałbym, żeby obeszło się bez kolejnej próby zamachu - odpowiedział głośno, kiedy już zmierzali ku wybranemu stolikowi; wiele czasu spędził grając w karty, czy to ze swoimi załogantami, czy to w kasynach i portowych tawernach. Jednak wypowiadane ustami młodzika słowa miały w sobie wiele przesady. Owszem, był doświadczony, mógł być uważnym obserwatorem, a mimo to przegrał z Mulciberem, o czym nadal pamiętał. Rozumiał, że te przechwałki również stanowiły część przedstawienia i miał zamiar spróbować dosięgnąć do opiewanego przez Drew poziomu. Nie wierzył jednak, by to jego karciane zdolności były powodem rezygnacji z rywalizacji. Co w tym czasie planował robić jego towarzysz - obserwować wszystkich obecnych w karczmie? Prowokować? A może miał jakiś inny pomysł, o którym nie miał już jak mu wspomnieć...? - Przepraszam za niego, wypadł z kołyski jak był niemowlęciem - skwitował kolejny pokaz Tima, spoglądając ku niemu jedynie kątem oka; próbował właśnie wykalkulować, jakie miał szanse na wygrane tego rozdania i czy powinien podbić stawkę, czy może czekać na odsłonięcie kolejnych kart. Choć nie był pewien swej ręki, to do leżącego na blacie stosiku dorzucił kolejne monety, wodząc po twarzach współgraczy beznamiętnym, badawczym wzrokiem. Wyglądało na to, że żadne z nich nie żywiło miłości względem szlam. A nawet jeśli, to nie zamierzali się do tego przyznawać.
Pozwolił Macnairowi mówić, w międzyczasie lokując skręta między wargami, a następnie odpalając go końcem różdżki. Zaciągnął się nim powoli i z lubością, choć przecież dopiero co palili na zewnątrz. Następnie zamoczył usta w piwie, czekając na decyzje innych biorących udział w partii. Nie musiał czekać długo, by reszta spasowała, tym samym oddając mu pierwszą, niezbyt wysoką wygraną. - Zatrzymaliśmy się pod Trzema Miotłami, jednak, jak mówi Tim, nie chcielibyśmy mieszkać obok brudnokrwistych. Lub, co gorsza, u nich - odezwał się po chwili, niby to przy okazji kolejnego rozdania wyczekując reakcji rozmówców, tak naprawdę badając ich reakcję na poruszany temat. - W takim miejscu trudno uniknąć przebywania wśród szlam i mieszańców, w Hogsmeade ich nie brakuje - burknął pod nosem wysoki, szpakowaty czarodziej o zakrzywionym nosie, po czym podbił stawkę. - Jednak właściciel Trzech Mioteł jest swój, czarodziej z dziada pradziada - dodał jeszcze, nim znów zamilkł. - A ty uważaj, żebym to ciebie nie wyrzucił w błoto - odpowiedział Caelan, podchwytując spojrzenie przemienionego metamorfomaga. - A co z tą rudą barmanką? Bonny? - odezwał się znowu do współgraczy, niby to zainteresowany jej wdziękami, próbując pociągnąć ich za język. Skoro nie chcieli mieszkać koło szlam, tym bardziej nie chcieliby się z nimi gzić.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Nie martw się będę w gotowości staruszku. Szybciej urwę im nogę nim włos z tego siwego wąsika Ci spadnie. Może i nie przepadam za twoim ryjem, ale w końcu brata mam tylko jednego.- szturchnął go łokciem z szerokim uśmiechem malującym się na młodzieńczej twarzy. Nowe towarzystwo nie było szczytem jego marzeń – właściwie od zawsze powtarzał, iż zdecydowanie lepiej czuł się na deskach własnego mieszkania tudzież w barach na Nokturnie, bowiem tam chociaż każdy zajmował się sobą i nie posyłał ciekawskich spojrzeń. Jednakże dziś właśnie o to im chodziło, pragnęli skupić na sobie uwagę, co faktycznie było dość spontanicznym planem, lecz póki co przynoszącym pozytywne rezultaty. Nie znając nikogo w ów miasteczku musieli otoczyć się ludźmi dzierżącymi podobne poglądy, bowiem to właśnie oni mogli nakierować Rycerzy do źródła robactwa, ich pieprzonego gniazda, które miało wnet spłonąć. Dla przykładu.
-Jakoś ja nie opowiadałem Twoim kumplom, że zamiast matki to mandragora śpiewała Ci do snu.- łupnął na Goyla przepełnionym nonszalancji spojrzeniem, po czym zanurzył wargi w alkoholu.
-Bo jesteśmy kumplami co nie?- skierował swe słowa do mężczyzny znajdującego się tuż obok niego, a następnie zarzucił mu rękę na bark w przyjacielskim geście. -Zdrowie, za piękne kobiety.- dodał i uderzył szkłem w jego kufel, po czym upił trunku do dna.
Poprawiwszy się na krześle ponownie oparł łokcie o blat stołu i z udawanym skupieniem zaczął obserwować grę. Jak widać tutejsi nie stronili od hazardu, bowiem mimo „dobrego wejścia” wciąż dorzucali monet do całkiem niezłej kupki zapewne z nadzieją, iż to właśnie oni zgarną całą nagrodę. Pieniądze były najmniej ważnym aspektem – nawet gdyby Caelan miał przegrać kilka groszy to i tak liczyły się tylko informacje oraz zdobycie sojusznika, który miał ułatwić im kolejne działania. Musieli się kryć, polecenie było jasne i nie zamierzał przekraczać ów granic byle tylko osiągnąć założony rezultat. Oczywiście jeśli wszelkie środki nie zadziałały to nie miałby wyjścia, jednakże początkowo chciał to osiągnąć bez zbędnych wpadek i niebezpieczeństw.
-Mówiłem, że was ogra, paskudny, nietowarzyski bydlak.- rzucił klaszcząc głośno w dłonie.
-Kolejeczka dla wszystkich, nastrój nie pogoda, nie poprawi się sam!- wrzasnął odwracając się do baru i z szerokim uśmiechem wykonał charakterystyczny gest dłonią. Nie umknęło mu zapytanie o rudą barmankę – Goyle obrał dobrą taktykę chcąc wybadać najbliższe otoczenie nim przejdą do działania. Odpowiedź, jeśli faktycznie lolitka wpadła mu w oko, nie mogła go zachwycić, bowiem mężczyzna siedzący tuż obok niego nachylił się i wspomniał coś o ojcu mugolaku, którego dorwali w Londynie. Podobno wciąż była w żałobie – jakie to smutne.
-Kurwa mać.- warknął czując się kompletnie zignorowanym, co akurat zadziałało korzystanie na jego plan. Z impetem wstał z miejsca i celowo kolanem szturchnął blat stołu, który momentalnie runął na ziemię wraz z całą zawartością szkła, a właściwie bardziej jego częścią, bowiem większość wylądowała na szatach zaskoczonych czarodziejów. Wyczekał moment, aż wszyscy skupią na nim spojrzenie, a następnie zajmą się wycieraniem ubrań – wtem przygotowana wcześniej różdżka nie mogła go zawieźć. To była jedyna szansa. -Imperio- wypowiedział w myślach skierowawszy wciąż ukryte wężowe drewno na mężczyznę wcześniej siedzącego obok niego. Był cholernym bucem, więc mała dodatkowo mała nauczka była wskazana.
-No to po imprezie. Spotkajmy się pod Trzema Miotłami o świcie. Postawię wam kufel piwa w ramach zadośćuczynienia. - rzucił ignorując paskudne komentarze nowo poznanych osób, po czym zerknąwszy porozumiewawczo w kierunku Caelana udał się do wyjścia. Był przekonany, że nikt nie zamierzał się tam zjawiać – szczególnie po wschodzie słońca, kiedy będą kompletnie pijani kłaść się spać – jednakże ich cel, który musiał pogodzić się z udanym zaklęciem, będzie musiał się zjawić; wtem zajmą się szczegółami.
/ztx2
-Jakoś ja nie opowiadałem Twoim kumplom, że zamiast matki to mandragora śpiewała Ci do snu.- łupnął na Goyla przepełnionym nonszalancji spojrzeniem, po czym zanurzył wargi w alkoholu.
-Bo jesteśmy kumplami co nie?- skierował swe słowa do mężczyzny znajdującego się tuż obok niego, a następnie zarzucił mu rękę na bark w przyjacielskim geście. -Zdrowie, za piękne kobiety.- dodał i uderzył szkłem w jego kufel, po czym upił trunku do dna.
Poprawiwszy się na krześle ponownie oparł łokcie o blat stołu i z udawanym skupieniem zaczął obserwować grę. Jak widać tutejsi nie stronili od hazardu, bowiem mimo „dobrego wejścia” wciąż dorzucali monet do całkiem niezłej kupki zapewne z nadzieją, iż to właśnie oni zgarną całą nagrodę. Pieniądze były najmniej ważnym aspektem – nawet gdyby Caelan miał przegrać kilka groszy to i tak liczyły się tylko informacje oraz zdobycie sojusznika, który miał ułatwić im kolejne działania. Musieli się kryć, polecenie było jasne i nie zamierzał przekraczać ów granic byle tylko osiągnąć założony rezultat. Oczywiście jeśli wszelkie środki nie zadziałały to nie miałby wyjścia, jednakże początkowo chciał to osiągnąć bez zbędnych wpadek i niebezpieczeństw.
-Mówiłem, że was ogra, paskudny, nietowarzyski bydlak.- rzucił klaszcząc głośno w dłonie.
-Kolejeczka dla wszystkich, nastrój nie pogoda, nie poprawi się sam!- wrzasnął odwracając się do baru i z szerokim uśmiechem wykonał charakterystyczny gest dłonią. Nie umknęło mu zapytanie o rudą barmankę – Goyle obrał dobrą taktykę chcąc wybadać najbliższe otoczenie nim przejdą do działania. Odpowiedź, jeśli faktycznie lolitka wpadła mu w oko, nie mogła go zachwycić, bowiem mężczyzna siedzący tuż obok niego nachylił się i wspomniał coś o ojcu mugolaku, którego dorwali w Londynie. Podobno wciąż była w żałobie – jakie to smutne.
-Kurwa mać.- warknął czując się kompletnie zignorowanym, co akurat zadziałało korzystanie na jego plan. Z impetem wstał z miejsca i celowo kolanem szturchnął blat stołu, który momentalnie runął na ziemię wraz z całą zawartością szkła, a właściwie bardziej jego częścią, bowiem większość wylądowała na szatach zaskoczonych czarodziejów. Wyczekał moment, aż wszyscy skupią na nim spojrzenie, a następnie zajmą się wycieraniem ubrań – wtem przygotowana wcześniej różdżka nie mogła go zawieźć. To była jedyna szansa. -Imperio- wypowiedział w myślach skierowawszy wciąż ukryte wężowe drewno na mężczyznę wcześniej siedzącego obok niego. Był cholernym bucem, więc mała dodatkowo mała nauczka była wskazana.
-No to po imprezie. Spotkajmy się pod Trzema Miotłami o świcie. Postawię wam kufel piwa w ramach zadośćuczynienia. - rzucił ignorując paskudne komentarze nowo poznanych osób, po czym zerknąwszy porozumiewawczo w kierunku Caelana udał się do wyjścia. Był przekonany, że nikt nie zamierzał się tam zjawiać – szczególnie po wschodzie słońca, kiedy będą kompletnie pijani kłaść się spać – jednakże ich cel, który musiał pogodzić się z udanym zaklęciem, będzie musiał się zjawić; wtem zajmą się szczegółami.
/ztx2
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
28. kwiecień
Już od przeszło miesiąca pozostawałem bezrobotny. Biuro Aurorów wciąż działało, lecz nielegalnie, formalnie nie posiadałem zatrudnienia i źródła dochodów, bo przez rząd lorda Cronusa Malfoya zostało rozwiązane. Bezczynny pozostać nie zamierzałem, odpowiedziałem więc na wezwanie swojego szefa i pragnąłem brać czynny udział we wszelkich działaniach Biura Aurorów, dzięki którym mogłoby powrócić legalnie do Londynu, ale w wolnych chwilach szukałem zajęć na których mógłbym zarobić. Zgromadziłem pewne oszczędności, nie byłem rozrzutnym człowiekiem, lecz musiałem mieć na uwadze, że czarna godzina dopiero może nadejść. Właśnie jedno z podobnych zajęć sprowadziło mnie do Hogsmeade jednego z ostatniego dnia kwietnia. Dzięki znajomościom jednego z dawnych przyjaciół otrzymałem zlecenie, by odszukać zaginioną córkę właściciela niewielkiego biznesu, przekonanego, że została porwana. Informacje, które zdążyłem jednak zgromadzić, bardziej wskazywały na to, że nie została uprowadzona, a uciekła, lecz jej ojciec nie przyjmował tego do wiadomości. Wciąż pozostawała nadzieja, nikła, ale jednak, dlatego działałem - i tylko dlatego. Nie zamierzałem żerować na cudzej rozpaczy i wyciągać z niego niepotrzebnie galeony.
Ta sprawa właśnie sprowadziła mnie do Hogsmeade. Teleportowałem się na skraju wioski, zamieszkanej wyłącznie przez czarodziejów; paląc papierosa przemierzałem jej ścieżki, spoglądając w stronę majaczącego we mgle zamku Hogwart. Dzień był ponury i deszczowy, przed mżawką chronił mnie kapelusz i ciemny płaszcz, dzięki czarom nieprzemakalny. Kierowałem się w stronę jednego ze sklepów, w którym pracowała Polly, lecz zatrzymałem się w miejscu słysząc kobiecy krzyk, brzmiący bardzo znajomo. W jednej z uliczek ujrzałem Kaelie Potter, sekretarkę z Biura Aurorów, z którą nie miałem kontaktu od rozwiązania Biura Aurorów przez Cronusa Malfoya. Goniła kogoś, lecz potknęła się i runęła na mokrą ziemię.
Przy znajomej czarownicy znalazłem się tak szybko, jak tylko mogłem.
- Kaelie! W porządku? - zapytałem, przykucnąwszy przy niej i szczerze zmartwiony, że mogła się potłuc. Mój wzrok podążył jednak z jej i dostrzegł uciekającego mężczyznę.
Decyzję podjąłem w mgnieniu oka.
- Arresto Momentum! - zawołałem, natychmiast podrywając swoją różdżkę i próbując wycelować w oddającego się biegiem nieznajomego. Oko miałem niezłe, liczyłem więc, że uda mi się celnie rzucić czar i go spowolnić - kimkolwiek nie był.
Już od przeszło miesiąca pozostawałem bezrobotny. Biuro Aurorów wciąż działało, lecz nielegalnie, formalnie nie posiadałem zatrudnienia i źródła dochodów, bo przez rząd lorda Cronusa Malfoya zostało rozwiązane. Bezczynny pozostać nie zamierzałem, odpowiedziałem więc na wezwanie swojego szefa i pragnąłem brać czynny udział we wszelkich działaniach Biura Aurorów, dzięki którym mogłoby powrócić legalnie do Londynu, ale w wolnych chwilach szukałem zajęć na których mógłbym zarobić. Zgromadziłem pewne oszczędności, nie byłem rozrzutnym człowiekiem, lecz musiałem mieć na uwadze, że czarna godzina dopiero może nadejść. Właśnie jedno z podobnych zajęć sprowadziło mnie do Hogsmeade jednego z ostatniego dnia kwietnia. Dzięki znajomościom jednego z dawnych przyjaciół otrzymałem zlecenie, by odszukać zaginioną córkę właściciela niewielkiego biznesu, przekonanego, że została porwana. Informacje, które zdążyłem jednak zgromadzić, bardziej wskazywały na to, że nie została uprowadzona, a uciekła, lecz jej ojciec nie przyjmował tego do wiadomości. Wciąż pozostawała nadzieja, nikła, ale jednak, dlatego działałem - i tylko dlatego. Nie zamierzałem żerować na cudzej rozpaczy i wyciągać z niego niepotrzebnie galeony.
Ta sprawa właśnie sprowadziła mnie do Hogsmeade. Teleportowałem się na skraju wioski, zamieszkanej wyłącznie przez czarodziejów; paląc papierosa przemierzałem jej ścieżki, spoglądając w stronę majaczącego we mgle zamku Hogwart. Dzień był ponury i deszczowy, przed mżawką chronił mnie kapelusz i ciemny płaszcz, dzięki czarom nieprzemakalny. Kierowałem się w stronę jednego ze sklepów, w którym pracowała Polly, lecz zatrzymałem się w miejscu słysząc kobiecy krzyk, brzmiący bardzo znajomo. W jednej z uliczek ujrzałem Kaelie Potter, sekretarkę z Biura Aurorów, z którą nie miałem kontaktu od rozwiązania Biura Aurorów przez Cronusa Malfoya. Goniła kogoś, lecz potknęła się i runęła na mokrą ziemię.
Przy znajomej czarownicy znalazłem się tak szybko, jak tylko mogłem.
- Kaelie! W porządku? - zapytałem, przykucnąwszy przy niej i szczerze zmartwiony, że mogła się potłuc. Mój wzrok podążył jednak z jej i dostrzegł uciekającego mężczyznę.
Decyzję podjąłem w mgnieniu oka.
- Arresto Momentum! - zawołałem, natychmiast podrywając swoją różdżkę i próbując wycelować w oddającego się biegiem nieznajomego. Oko miałem niezłe, liczyłem więc, że uda mi się celnie rzucić czar i go spowolnić - kimkolwiek nie był.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
Nie przestawaj. Po prostu biegnij. Ciemne pasma przylepiają się do skroni, wpadają w równie ciemne oczy, osiadają na wykrzywionych w grymasie ustach, w których kąciku zastygł gniew. Zimne krople ślizgają się po jasnej skórze, spływają za kołnierz płaszcza, wdzierają się w materiał ubrań, niosąc z sobą dreszcz, kwaśny posmak osiadający na języku, gdy zaczerpnie głębszy wdech i przez ledwie trzy uderzenia serca ma wrażenie, iż świat zwyczajnie stroi sobie zeń żarty, bo to wszystko jest po prostu niedorzeczne. Ten szaleńczy bieg w butach całkowicie do tego niestworzonych, ten urywany oddech odbierający wszelkie siły, ta cała sceneria skąpana w strugach deszczu i rzeczywistość nad wyraz podła, wstrętna, obca. I Kaelie nie rozumie. Nie ma pojęcia, dlaczego pozwala złości płynąć poprzez błękit linii żył, dlaczego ręce drżą, gdy pomyśli o przyszłości i czemu nie może po prostu odpuścić, odwrócić wzroku, zapomnieć. Wrócić do znajomych labiryntów uliczek oraz kamienic, przytulnych sklepów i przyjaznych twarzy, może teraz trochę pustych, może nazbyt zaznajomionych z napięciem znaczonym ciało, jak struna wyprostowane. Ponownie utonąć w ludzkich falach przemieszczających się z miejsca na miejsce, w szarudze istnienia, bezpiecznych ramach urzędniczego bytowania. Londyn nie jest już jednak przystanią dla błędnych decyzji czarownicy, naiwnie wierzącej, że czas zatrze wszelkie porażki, a drobne potknięcia stracą na znaczeniu — to siedlisko żmij i ślepych owiec, głupców wynoszących jedną krew ponad inną, a przecież zarówno ta płynąca z ran, jak i ta ścieląca niezliczone połacie bruku stolicy miały ten sam kolor, ten sam pieprzony odcień. Oczyszczenie, tak to nazwali. Jakby do czynienia mieli z brudem, pyłem, skazą otoczenia, którą spłukać może byle mżawka, a nie z żywą istotą, nie z kimś, kogo serce bije, a dusza każe uciekać, uciekać, uciekać, żeby przetrwać. Nie jest w stanie więc skierować spojrzenia w drugą stronę, uśmiechem odpowiedzieć na uśmiech tego, który jeszcze ledwie kilka godzin temu kierował koniec różdżki ku drugiej, zapewne bezbronnej osobie. Nie może przełknąć dumy, pochylić karku i w imię normalności oddać swych danych, aby tak, chociaż móc postawić krok w mieście uważanym za prawie dom. Jednocześnie nie wie, co robić. Jak ukształtować realia, by wpasować weń swą kanciastą sylwetkę, pełną ostrych końców i krawędzi charakteru. Jak trwać ze świadomością, że wylądowała w punkcie wyjścia, że w zasadzie musi robić to, czego się wyrzekła i generalnie żyć może w miejscu, do którego nie chciała nawet wracać. To żart, cholerna farsa. Nie może być inaczej. I jeszcze to. Ten cały pościg, rozpaczliwa pogoń pchnięta przez bezsilność oraz zaczątki desperacji, zmuszającej szczupłe palce do zaciskania się wokół różdżki, do marnych prób rzucenia głupiego petrificusa i zaznania choć odrobiny satysfakcji, że może zostawiła za sobą szklane oczy oraz nieruchome buzie dzieci, ale wciąż może coś zrobić, naprawić, wprowadzić chociaż drobną zmianę. Znaczyć cokolwiek. Na próżno. Miał nad nią przewagę, oddalał się, a wnętrze panny Potter krzyczało jazgotliwie, żeby się poddać, że boli, że ona się nie nadaje i chyba z tej wściekłości krzyczy jego imię, ostatni żałosny zryw nim ziemia osuwa się spod stóp, a kolana spotykają się z podłożem i amortyzujące uderzenie wyciągnięte dłonie nie pomagają. Jasna skóra zostaje zdarta, szok upadku wyzwala adrenalinę i strach sięga ku szyi, kiedy pierwsze co robi, to sprawdza, czy różdżka jest cała. Nie interesuje jej rozorany nadgarstek od wewnętrznej strony, błoto na nogach i spódnicy, naruszony naskórek ani iście dziecięce łzy zbierające się w pierwszym odruchu, który mija, bo brunetka nie jest cholerną pipą i nie będzie płakać. Nie będzie. Drga zaraz, mrugając z lekka nieprzytomnie, nagle odczuwając chłód, wilgoć wijących się włosów, zażenowanie oraz gniew, gniew, całe pokłady gniewu. Za wszystko. Za nią. Bo nie umie zrobić nawet tej jednej rzeczy.
— Będzie. Jak. Mu. Nogi. Z. Dupy. Powyrywam — syczy, próbując zachować resztki godności — ha! — i jakoś stanąć na własnych, jakże upokarzająco drżących nogach, odsunąć się od obcego ciała, rozemocjonowanie skierować na uciekającą sylwetkę, zanim pogubiony umysł przywróci wszelkie elementy układanki. Gonitwa dobiegła końca. Nie zakończyła się porażką, mężczyzna uciekający przed łanią zatrzymuje się w miejscu, trafiony jednak nie jej zaklęciem. Ego kąsa, przygryza więc wargi — Pieprzony Fletcher — mruczy wreszcie pod nosem, mokrym rękawem próbując zetrzeć z policzka resztki błota i zamiera, kiedy czekoladowe tęczówki zderzają się z tymi orzechowymi, że rysy są znajome nawet pod kapeluszem, że głos też znała, bo przecież jeszcze nawiązując niepowtarzalną więź z glebą, nie gramoliła się w popłochu, tak aby się odsunąć czym prędzej, bo nikomu nie można ufać — Dearborn...? — stwierdza, czy pyta? Czując się dziwnie, z mokrymi włosami, z tą wściekłością wrzącą pod cienką warstwą skóry, z nagłym pozbawieniem ułożenia i miłej, niemal ciepłej otoczki biura, pozwalającej nakładać maskę kompetencji na czas, nim ktokolwiek zdoła dostrzec...cóż, ją. Świat z niej naprawdę drwił, ukazywał wszystko, co w niej najgorsze. Cudownie.
— Będzie. Jak. Mu. Nogi. Z. Dupy. Powyrywam — syczy, próbując zachować resztki godności — ha! — i jakoś stanąć na własnych, jakże upokarzająco drżących nogach, odsunąć się od obcego ciała, rozemocjonowanie skierować na uciekającą sylwetkę, zanim pogubiony umysł przywróci wszelkie elementy układanki. Gonitwa dobiegła końca. Nie zakończyła się porażką, mężczyzna uciekający przed łanią zatrzymuje się w miejscu, trafiony jednak nie jej zaklęciem. Ego kąsa, przygryza więc wargi — Pieprzony Fletcher — mruczy wreszcie pod nosem, mokrym rękawem próbując zetrzeć z policzka resztki błota i zamiera, kiedy czekoladowe tęczówki zderzają się z tymi orzechowymi, że rysy są znajome nawet pod kapeluszem, że głos też znała, bo przecież jeszcze nawiązując niepowtarzalną więź z glebą, nie gramoliła się w popłochu, tak aby się odsunąć czym prędzej, bo nikomu nie można ufać — Dearborn...? — stwierdza, czy pyta? Czując się dziwnie, z mokrymi włosami, z tą wściekłością wrzącą pod cienką warstwą skóry, z nagłym pozbawieniem ułożenia i miłej, niemal ciepłej otoczki biura, pozwalającej nakładać maskę kompetencji na czas, nim ktokolwiek zdoła dostrzec...cóż, ją. Świat z niej naprawdę drwił, ukazywał wszystko, co w niej najgorsze. Cudownie.
I can still breathe,
so I'm fine
so I'm fine
Wiązka czaru zmaterializowała się natychmiast i popędziła ku uciekinierowi, trafiając go prosto w plecy; był silny, lecz nie na tyle, by całkiem go zatrzymać. Jedynie go spowolnił, co i tak prezentowało się dość komicznie, gdy przebierał nogami w ślimaczym tempie.
- Jinx! - powiedziałem jeszcze, szarpiąc lekko różdżką, by urok podciął mu nogi i uniemożliwił dalszą ucieczkę. Trochę to potrwa, zanim dźwignie się do pionu - z taką szybkością ruchów, którą mu zagwarantowałem. Utkwiłem badawcze spojrzenie w pannie Potter, prezentującej się inaczej, niż zwykle. Przywykłem do jej widoku w ciepłym, uporządkowanym biurze. Zazwyczaj schludnej i eleganckiej, za biurkiem, na które zawsze w terminie lądowały moje raporty, by dalej trafić w odpowiednie ręce za sprawą kompetentnej sekretarki.
- Tak, Dearborn - potwierdziłem, kiwając głową. Chyba nie zapomniałaś o mnie tak prędko, co, panno Potter? Sądziłem, że łączyły nas dość dobre relacje w pracy. Więcej niż poprawne. Nigdy z niczym się nie spóźniałem, nie musiała myśleć za mnie, zawsze za to odnosiłem się do niej z szacunkiem i niekiedy zagadywałem, by oderwać myśli nas obojga od ponurej rzeczywistości.
- Cóż takiego ten biedaczyna uczynił, że tak zalazł ci za skórę, Kaelie? - zwróciłem się do niej, na mojej twarzy zaś malowało się współczucie. Zwykle raziło mnie, kiedy kobiety w mojej obecności wyrażały się wulgarnie, lecz każdy ma granice wytrzymałości, a wiedziałem, że ona, podobnie jak i ja, znalazła się w trudnej sytuacji. Rozwiązanie Biura Aurorów nas obojga pozbawiło źródła dochodów, stałego zatrudnienia, poczucia bezpieczeństwa. Kaelie wyglądała tak, jakby ostatniego w tej chwili brakowało jej w szczególności. - Okradł cię? - spytałem. To pierwsze co przychodziło mi do głowy. - Oszukał? - Z jakiej innej przyczyny by przed nią uciekał, a ona rzuciła się za nim w pogoń? Domyślałem się, że miał coś, co należało do niej. Może jakiś przedmiot, może sakiewkę z galeonami. Z kieszeni płaszcza wyciągnąłem chusteczkę, by podać ją Kaelie. Miała brudne ręce, kątem oka dostrzegłem też plamę krwi. Nie znałem się na magii leczniczej, by zaleczyć choćby tak drobne zranienie, ale nie potrafiłem jej tak zostawić. - Chodźmy, zrobisz z nim porządek - zaproponowałem, zapraszając ją gestem, by pierwsza ruszyła w stronę wspomnianego Fletchera. Uniosłem swoją różdżkę, celując w jego plecy, gotów, by znów jej użyć, gdyby zaszła taka potrzeba. - Opowiesz mi, co się stało? - Jak mogę ci pomóc, Kaelie? Pomocy tej wyraźnie potrzebowała, a ja nie mógłbym przejść obok niej obojętnie. Gestem zatrzymałem dwójkę czarodziejów i czarownic, którzy ruszyli w naszą stronę, zaniepokojeni całym zdarzeniem, moja mina mówiła zaś Poradzimy sobie.
- Jinx! - powiedziałem jeszcze, szarpiąc lekko różdżką, by urok podciął mu nogi i uniemożliwił dalszą ucieczkę. Trochę to potrwa, zanim dźwignie się do pionu - z taką szybkością ruchów, którą mu zagwarantowałem. Utkwiłem badawcze spojrzenie w pannie Potter, prezentującej się inaczej, niż zwykle. Przywykłem do jej widoku w ciepłym, uporządkowanym biurze. Zazwyczaj schludnej i eleganckiej, za biurkiem, na które zawsze w terminie lądowały moje raporty, by dalej trafić w odpowiednie ręce za sprawą kompetentnej sekretarki.
- Tak, Dearborn - potwierdziłem, kiwając głową. Chyba nie zapomniałaś o mnie tak prędko, co, panno Potter? Sądziłem, że łączyły nas dość dobre relacje w pracy. Więcej niż poprawne. Nigdy z niczym się nie spóźniałem, nie musiała myśleć za mnie, zawsze za to odnosiłem się do niej z szacunkiem i niekiedy zagadywałem, by oderwać myśli nas obojga od ponurej rzeczywistości.
- Cóż takiego ten biedaczyna uczynił, że tak zalazł ci za skórę, Kaelie? - zwróciłem się do niej, na mojej twarzy zaś malowało się współczucie. Zwykle raziło mnie, kiedy kobiety w mojej obecności wyrażały się wulgarnie, lecz każdy ma granice wytrzymałości, a wiedziałem, że ona, podobnie jak i ja, znalazła się w trudnej sytuacji. Rozwiązanie Biura Aurorów nas obojga pozbawiło źródła dochodów, stałego zatrudnienia, poczucia bezpieczeństwa. Kaelie wyglądała tak, jakby ostatniego w tej chwili brakowało jej w szczególności. - Okradł cię? - spytałem. To pierwsze co przychodziło mi do głowy. - Oszukał? - Z jakiej innej przyczyny by przed nią uciekał, a ona rzuciła się za nim w pogoń? Domyślałem się, że miał coś, co należało do niej. Może jakiś przedmiot, może sakiewkę z galeonami. Z kieszeni płaszcza wyciągnąłem chusteczkę, by podać ją Kaelie. Miała brudne ręce, kątem oka dostrzegłem też plamę krwi. Nie znałem się na magii leczniczej, by zaleczyć choćby tak drobne zranienie, ale nie potrafiłem jej tak zostawić. - Chodźmy, zrobisz z nim porządek - zaproponowałem, zapraszając ją gestem, by pierwsza ruszyła w stronę wspomnianego Fletchera. Uniosłem swoją różdżkę, celując w jego plecy, gotów, by znów jej użyć, gdyby zaszła taka potrzeba. - Opowiesz mi, co się stało? - Jak mogę ci pomóc, Kaelie? Pomocy tej wyraźnie potrzebowała, a ja nie mógłbym przejść obok niej obojętnie. Gestem zatrzymałem dwójkę czarodziejów i czarownic, którzy ruszyli w naszą stronę, zaniepokojeni całym zdarzeniem, moja mina mówiła zaś Poradzimy sobie.
becomes law
resistance
becomes duty
Na kości Merlina!
Przekleństwo było pierwszym, co rozległo się w głowie mężczyzny, gdy mimo wkładanych w ucieczkę sił poczuł, jak spowalnia; jak świat przemieszcza się wolniej, tym samym sprawiając, że kroki ścigających go czarodziejów stawały się coraz głośniejsze. Czy naprawdę los musiał być aż tak nie po jego stronie? W końcu, do momentu wbiegnięcia w tę uliczkę wszystko zdawało się iść całkiem pomyślnie, przynajmniej póki nie minęli kolejnej przybłędy.
I już, już Flecher miał otworzyć usta by odezwać się do tego, niezbyt bystrego czarodzieja który uniemożliwiał mu ucieczkę gdy poczuł, jak jego stopy odrywają się od powietrza, a on ląduje plecami na zimnym bruku. Kurwa. Nic po za przekleństwem nie przemknęło mu przez głowę. Niemal od razu spróbował się poderwać do góry, unieść obolałe plecy by móc przyjrzeć się temu, kto go zaatakował. Ruchy będącego pod wpływem zaklęcia czarodzieja były powolne, wręcz ślimacze, co niezmiernie go irytowało.
- Hej! Rzucanie zaklęć w plecy jest ten, no, niehonorowe! - Zaczął, powoli przekręcając się, aby zobaczyć twarz tych, którzy rzucili się za nim w pościg. Na Merlina, a był już tak blisko celu! Może faktycznie nie powinien zakładać czarnych skarpetek, by nie przyniosły mu pecha? Gruby Joe, mimo bredzenia musiał jednak co nieco o życiu wiedzieć. - Co, już nie można sobie pobiegać wieczorem dla zdrowotności? W ogóle co to za atakowanie! Wiesz, czym jest domniemanie niewinności? - O tym akurat przyszło mu się dowiedzieć. Te dwa, niewielkie słowa nie raz uratowały mu chude cztery litery, pozwalając zgrabnie wywinąć się ze wszelkich problemów, w jakie przyszło mu się wpakować w tym podłym życiu. I miał nadzieję, że tym razem będzie dokładnie tak samo; że kolejny raz wykaraska się z problemów, niczym kuguchar spadając na cztery, poznaczone bliznami i źle zrośniętymi złamaniami łapy.
- Nie słuchaj jej, opowiada bzdury! To było zupełnie inaczej! Jeśli opuścić różdżkę, mogę Ci wszystko opowiedzieć. - A w słowach akurat był dobry. Po za tym, kto by wierzył kobiecie? One miały te swoje fochy i zespoły napięcia sprawiające, że jasność umysłu z pewnością nie była ich mocną stroną.
Przekleństwo było pierwszym, co rozległo się w głowie mężczyzny, gdy mimo wkładanych w ucieczkę sił poczuł, jak spowalnia; jak świat przemieszcza się wolniej, tym samym sprawiając, że kroki ścigających go czarodziejów stawały się coraz głośniejsze. Czy naprawdę los musiał być aż tak nie po jego stronie? W końcu, do momentu wbiegnięcia w tę uliczkę wszystko zdawało się iść całkiem pomyślnie, przynajmniej póki nie minęli kolejnej przybłędy.
I już, już Flecher miał otworzyć usta by odezwać się do tego, niezbyt bystrego czarodzieja który uniemożliwiał mu ucieczkę gdy poczuł, jak jego stopy odrywają się od powietrza, a on ląduje plecami na zimnym bruku. Kurwa. Nic po za przekleństwem nie przemknęło mu przez głowę. Niemal od razu spróbował się poderwać do góry, unieść obolałe plecy by móc przyjrzeć się temu, kto go zaatakował. Ruchy będącego pod wpływem zaklęcia czarodzieja były powolne, wręcz ślimacze, co niezmiernie go irytowało.
- Hej! Rzucanie zaklęć w plecy jest ten, no, niehonorowe! - Zaczął, powoli przekręcając się, aby zobaczyć twarz tych, którzy rzucili się za nim w pościg. Na Merlina, a był już tak blisko celu! Może faktycznie nie powinien zakładać czarnych skarpetek, by nie przyniosły mu pecha? Gruby Joe, mimo bredzenia musiał jednak co nieco o życiu wiedzieć. - Co, już nie można sobie pobiegać wieczorem dla zdrowotności? W ogóle co to za atakowanie! Wiesz, czym jest domniemanie niewinności? - O tym akurat przyszło mu się dowiedzieć. Te dwa, niewielkie słowa nie raz uratowały mu chude cztery litery, pozwalając zgrabnie wywinąć się ze wszelkich problemów, w jakie przyszło mu się wpakować w tym podłym życiu. I miał nadzieję, że tym razem będzie dokładnie tak samo; że kolejny raz wykaraska się z problemów, niczym kuguchar spadając na cztery, poznaczone bliznami i źle zrośniętymi złamaniami łapy.
- Nie słuchaj jej, opowiada bzdury! To było zupełnie inaczej! Jeśli opuścić różdżkę, mogę Ci wszystko opowiedzieć. - A w słowach akurat był dobry. Po za tym, kto by wierzył kobiecie? One miały te swoje fochy i zespoły napięcia sprawiające, że jasność umysłu z pewnością nie była ich mocną stroną.
I show not your face but your heart's desire
Celnie rzucone dwa zaklęcia w kierunku uciekającego, jak się okazało, Fletchera, uniemożliwiły mu zniknięcie nam z oczu. Jedno spowolniło go, czyniąc śmiesznie karykaturalnym, kiedy wszystko inne wokół poruszało się w swoim zwyczajnym tempie; drugie zaś podcięło nogi i powaliło na ziemię, mokrą i błotnistą po deszczu. Akurat zdążyłem do niego podejść żwawym krokiem. Panna Potter ruszyła za mną, trzymając się z tyłu, pozwalając mi zająć się sytuacją. Wymierzyłem różdżkę w nieznajomego mi czarodzieja, patrząc jak bardzo powoli zbiera się z ziemi i patrzy na mnie z wyraźną złością w oczach.
- Oszukiwanie kobiet i ucieczka jest zaś honorowa? - odpowiedziałem kpiąco, ani myśląc opuszczać różdżki. W jego twarzy było coś lisiego, chytrego, coś, co wywoływało pełne pogardy prychnięcie, kiedy mówił o honorze. Nie należało oceniać książki po okładce, to oczywiste, nie znałem go, lecz jeśli wykorzystywał sytuację, aby oszukać Kaelie - to lepiej powinien trzymać gębę na kłódkę, niż w ogóle wspominać o honorze.
- Nie ośmieszaj się.
Mój głos zabrzmiał zimno i stanowczo. Fletcher miał mnie za idiotę? Najpierw wspominał o bieganiu dla zdrowotności, a zaraz po tym mówił już o domniemaniu niewinności. Na samym już początku sam wymierzył sobie zaklęcie w kolano. Jeśli chciał mnie przekonać, że jedynie ćwiczył, to gadkę o domniemaniu niewinności powinien był zostawić sobie na później. Mierzyłem go zimnym, badawczym spojrzeniem, próbując wychwycić kłamstwo.
- Tak? To jak było? Z chęcią posłucham. Jeśli nie oszukałeś panny Potter, a twoje kieszenie nie kryją w sobie nic, co należałoby do niej, to nie masz czego się obawiać z mojej strony - odrzekłem.
Nie opuściłem różdżki. Byłbym głupcem, gdybym zrobił to tak szybko. Gość najpewniej wykorzystałby tę chwilę, aby zwiać, aportować się, użyć Abesio, czy Ascendio, byleby oddalić się jak najdalej. Znałem takie sztuczki. Dopóki mierzyłem w niego różdżką, to marne szanse, aby udało mu się stąd teleportować nie ryzykując jednocześnie rozszczepienia.
- Spróbuj sztuczek, a zapewniam cię, że cię odnajdę - obiecałem mu, a w moim głosie zaś rozbrzmiała dziwna pewność i spokój jednocześnie. Akurat w tym byłem naprawdę dobry.
- Oszukiwanie kobiet i ucieczka jest zaś honorowa? - odpowiedziałem kpiąco, ani myśląc opuszczać różdżki. W jego twarzy było coś lisiego, chytrego, coś, co wywoływało pełne pogardy prychnięcie, kiedy mówił o honorze. Nie należało oceniać książki po okładce, to oczywiste, nie znałem go, lecz jeśli wykorzystywał sytuację, aby oszukać Kaelie - to lepiej powinien trzymać gębę na kłódkę, niż w ogóle wspominać o honorze.
- Nie ośmieszaj się.
Mój głos zabrzmiał zimno i stanowczo. Fletcher miał mnie za idiotę? Najpierw wspominał o bieganiu dla zdrowotności, a zaraz po tym mówił już o domniemaniu niewinności. Na samym już początku sam wymierzył sobie zaklęcie w kolano. Jeśli chciał mnie przekonać, że jedynie ćwiczył, to gadkę o domniemaniu niewinności powinien był zostawić sobie na później. Mierzyłem go zimnym, badawczym spojrzeniem, próbując wychwycić kłamstwo.
- Tak? To jak było? Z chęcią posłucham. Jeśli nie oszukałeś panny Potter, a twoje kieszenie nie kryją w sobie nic, co należałoby do niej, to nie masz czego się obawiać z mojej strony - odrzekłem.
Nie opuściłem różdżki. Byłbym głupcem, gdybym zrobił to tak szybko. Gość najpewniej wykorzystałby tę chwilę, aby zwiać, aportować się, użyć Abesio, czy Ascendio, byleby oddalić się jak najdalej. Znałem takie sztuczki. Dopóki mierzyłem w niego różdżką, to marne szanse, aby udało mu się stąd teleportować nie ryzykując jednocześnie rozszczepienia.
- Spróbuj sztuczek, a zapewniam cię, że cię odnajdę - obiecałem mu, a w moim głosie zaś rozbrzmiała dziwna pewność i spokój jednocześnie. Akurat w tym byłem naprawdę dobry.
becomes law
resistance
becomes duty
Fletcher wywrócił świńskimi oczami, gdy tylko głos mężczyzny dotarł do jego uszu. Inteligent się znalazł, psidwacza mać! Ze wszystkich czarodziejów na tym podłym świecie, najbardziej nie lubił właśnie takich typów - unoszących się nieistniejącym honorem, broniących pięknych dam w opresji i wierzących w te wszystkie, naiwne bajeczki jakie im opowiadano.
- Oszukiwanie? Jakie oszukiwanie! To ta mała próbowała mnie oszukać a później groziła różdżką. To pewnie dlatego, że chłopa jej brak. Weź ją, przetrzep porządnie tak jak chłop powinien ją przetrzepać a na pewno od razu zacznie inaczej śpiewać! - Mruknął, wyraźnie podrytowany oszczerstwami, jakie mknęły w jego kierunku. Mówił na oślep, to co mu ślina na język przyniosła, próbując wykaraskać się z tego podłego zdarzenia. Kto wie, może jeśli będzie wyjątkowo ostrożny uda mu się dotrzeć do schowanego w kieszeni świstoklika? Miał taką wielką nadzieję.
Gardzące mężczyzną prychnięcie wyrwało się z ust Fletchera, gdy kolejne pytanie wyrwało się z jego ust. Nie dość, że głupi i naiwny to jeszcze, na Merlina, ciekawski.
- Nijak, niech ona przyzna się do prawdy. Najpierw mówi, że chce zakupić u mnie pewne przedmioty, później próbuje mi zwinąć różdżkę, a później zaczyna grozić. Mówię Ci, brakuje jej odpowiedniego faceta, który mocną ręką przypomni jej, gdzie jest jej miejsce. - Pokręcił głową, będąc stuprocentowo pewnym swojej diagnozy. No, gdyby nie ten fagas z różdżką dłoni, zapewne zaoferowałby jej swoją pomoc... Bądź zrobił to siłą, ukazując jej kto tu jest ważniejszy. - Zacząłem zwiewać. Ostatnie czego mi trzeba to jakaś nawiedzona kobieta wywijająca mi różdżką przed nosem! A później napatoczyłeś się Ty i tak oto jesteśmy tutaj i wesoło sobie gaworzymy. - Mruknął, unosząc kąciki ust w parszywym uśmiechu. No, całkiem ładna historyjka mu się ułożyła. Z panny Potter zrobił rozhisteryzowaną, szaloną babę samemu stawiając się w pozycji biednego poszkodowanego. I naprawdę liczył, że przygłupi chłoptaś uwierzy w całą historyjkę i da mu święty spokój.
- Skoro wszystko jest już wyjaśnione, proponuje się rozejść. - Dodał, powoli opuszczając ręce. Jeszcze tylko kawałek, niewielki kawałeczek do kieszeni kurtki...
- Oszukiwanie? Jakie oszukiwanie! To ta mała próbowała mnie oszukać a później groziła różdżką. To pewnie dlatego, że chłopa jej brak. Weź ją, przetrzep porządnie tak jak chłop powinien ją przetrzepać a na pewno od razu zacznie inaczej śpiewać! - Mruknął, wyraźnie podrytowany oszczerstwami, jakie mknęły w jego kierunku. Mówił na oślep, to co mu ślina na język przyniosła, próbując wykaraskać się z tego podłego zdarzenia. Kto wie, może jeśli będzie wyjątkowo ostrożny uda mu się dotrzeć do schowanego w kieszeni świstoklika? Miał taką wielką nadzieję.
Gardzące mężczyzną prychnięcie wyrwało się z ust Fletchera, gdy kolejne pytanie wyrwało się z jego ust. Nie dość, że głupi i naiwny to jeszcze, na Merlina, ciekawski.
- Nijak, niech ona przyzna się do prawdy. Najpierw mówi, że chce zakupić u mnie pewne przedmioty, później próbuje mi zwinąć różdżkę, a później zaczyna grozić. Mówię Ci, brakuje jej odpowiedniego faceta, który mocną ręką przypomni jej, gdzie jest jej miejsce. - Pokręcił głową, będąc stuprocentowo pewnym swojej diagnozy. No, gdyby nie ten fagas z różdżką dłoni, zapewne zaoferowałby jej swoją pomoc... Bądź zrobił to siłą, ukazując jej kto tu jest ważniejszy. - Zacząłem zwiewać. Ostatnie czego mi trzeba to jakaś nawiedzona kobieta wywijająca mi różdżką przed nosem! A później napatoczyłeś się Ty i tak oto jesteśmy tutaj i wesoło sobie gaworzymy. - Mruknął, unosząc kąciki ust w parszywym uśmiechu. No, całkiem ładna historyjka mu się ułożyła. Z panny Potter zrobił rozhisteryzowaną, szaloną babę samemu stawiając się w pozycji biednego poszkodowanego. I naprawdę liczył, że przygłupi chłoptaś uwierzy w całą historyjkę i da mu święty spokój.
- Skoro wszystko jest już wyjaśnione, proponuje się rozejść. - Dodał, powoli opuszczając ręce. Jeszcze tylko kawałek, niewielki kawałeczek do kieszeni kurtki...
I show not your face but your heart's desire
To do panny Potter miałem zaufanie, nie wierzyłem, że mogłaby kogoś oszukać i goniła za Fletcherem spragniona łatwego zarobku. Może nie łączyła nas szczególnie bliska przyjaźń, lecz znałem ją już od dłuższego czasu i wiedziałem, że to porządna kobieta. W przeciwieństwie do tego, którego udało mi się zatrzymać. W istocie jednak, istniało domniemanie niewinności, każdy zaś zasługiwał na wysłuchanie. Nie miałem najmniejszego zamiaru wzywać magicznej policji, bo w obecnym stanie na nic by się nie przydali, psom Malfoya nie można było ufać. Zarówno ja, jak i Kaelie, po rozwiązaniu Biura Aurorów i utracie pracy nie zarejestrowaliśmy różdżek, więc mogło się to dla nas źle skończyć. Wierzyłem, że uda nam się sprawę rozwiązać między sobą.
Kiedy jednak zaczął kłapać jęzorem, wulgarnie i na oślep wyrzucając z siebie obraźliwe słowa, pod adresem panny Potter, to twarz mi stężała i napięły się mięśnie ze złości. Tak bezmyślne obrażanie kobiet, nawiązujące do tego, że brak im było mężczyzny, dlatego się kłóciły, nigdy nie spotka się z moją aprobatą - i nie zamierzałem na to pozwolić.
- Ostrzegam cię, byś uważał na słowa - powiedziałem zimno.
Fletcher jednak nie słuchał, dalej kontynuując swoją nieprawdopodobną tyradę pod adresem Kaelie. Wystarczyło, aby pokazał swoje kieszenie i jednocześnie udowodnił własną niewinność. Nie miał takiego zamiaru, w zamian dalej obrażając Kaelie tak bardzo, że nie zamierzałem puścić mu tego płazem. Robiąc krok do przodu zamachnąłem się lewą ręką, dłoń zacisnąłem w pięść i wymierzyłem mu silny cios w szczękę.
- Ostrzegałem.
Obserwowałem go zbyt uważnie, aby mojej uwadze umknęło opuszczenie rąk. Nie miał do czynienia z pierwszym lepszym idiotą, białym rycerzem, któremu umyśliło się ratowanie z dam opresji. Od ponad ośmiu lat pracowałem jako auror, ścigając dużo bardziej niebezpiecznych, sprytnych i przebiegłych skurwysynów. Doskonale wiedziałem co kombinuje, dlatego nie miałem oporów przed rzuceniem zaklęcia.
- Nie możemy jeszcze się rozejść. Regressio - wyrzekłem twardym, zimnym tonem.
Czar nie miał uczynić mu krzywdy, nawet nie powalić na ziemie, a zwyczajnie unieszkodliwić. Nie tylko uciszyć. ale uniemożliwić ucieczkę i dalsze kłapanie jęzorem.
Kiedy jednak zaczął kłapać jęzorem, wulgarnie i na oślep wyrzucając z siebie obraźliwe słowa, pod adresem panny Potter, to twarz mi stężała i napięły się mięśnie ze złości. Tak bezmyślne obrażanie kobiet, nawiązujące do tego, że brak im było mężczyzny, dlatego się kłóciły, nigdy nie spotka się z moją aprobatą - i nie zamierzałem na to pozwolić.
- Ostrzegam cię, byś uważał na słowa - powiedziałem zimno.
Fletcher jednak nie słuchał, dalej kontynuując swoją nieprawdopodobną tyradę pod adresem Kaelie. Wystarczyło, aby pokazał swoje kieszenie i jednocześnie udowodnił własną niewinność. Nie miał takiego zamiaru, w zamian dalej obrażając Kaelie tak bardzo, że nie zamierzałem puścić mu tego płazem. Robiąc krok do przodu zamachnąłem się lewą ręką, dłoń zacisnąłem w pięść i wymierzyłem mu silny cios w szczękę.
- Ostrzegałem.
Obserwowałem go zbyt uważnie, aby mojej uwadze umknęło opuszczenie rąk. Nie miał do czynienia z pierwszym lepszym idiotą, białym rycerzem, któremu umyśliło się ratowanie z dam opresji. Od ponad ośmiu lat pracowałem jako auror, ścigając dużo bardziej niebezpiecznych, sprytnych i przebiegłych skurwysynów. Doskonale wiedziałem co kombinuje, dlatego nie miałem oporów przed rzuceniem zaklęcia.
- Nie możemy jeszcze się rozejść. Regressio - wyrzekłem twardym, zimnym tonem.
Czar nie miał uczynić mu krzywdy, nawet nie powalić na ziemie, a zwyczajnie unieszkodliwić. Nie tylko uciszyć. ale uniemożliwić ucieczkę i dalsze kłapanie jęzorem.
becomes law
resistance
becomes duty
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Boczna ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade