Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade
Boczna ulica
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Boczna ulica
Jedna z bocznych uliczek Hogsmeade. Niczym nie wyróżnia się wokół innych ulic w magicznych wioskach: dość szeroka, z charakterystycznymi, nierównymi budynkami. Rzadziej odwiedzana przez uczniów, nie ma tu bowiem dla nich szczególnych atrakcji, raczej domy mieszkalne i kilka zakładów rzemieślniczych: można znaleźć tu krawca, zegarmistrza, czy podobno najlepszego w całej Szkocji kowala.
Fletcher wywrócił teatralnie oczami na słowa, jakie padły z ust dziwnego typka, kręcącego się koło jeszcze dziwniejszej czarownicy. Jego zachowanie wydawało mu się co najmniej dziwne. Żyli w końcu w latach 50-tych i każdy szanujący się mężczyzna powinien doskonale wiedzieć, gdzie jest miejsce kobiety. A to z pewnością było w kuchni, ewentualnie w sypialni spełniając zachcianki męża. Takie myślenie do tej pory Fletchera nie zawiodło.
- Przecież ja tylko mówię prawdę! - Mruknął, gdzieś między kolejnymi fragmentami swojej opowieści. Byl pewny, że sprzedana historyjka jest dobra i wiarygodna, tym samym nie mając wątpliwości, że pomoże mu się wykaraskać z tej, jakże dziwnej sytuacji.
Nie sądził, że w jego kierunku powędruje cios. Mrugnął świńskimi ślepiami ledwie na jedną, krótką chwilkę, a gdy je otworzył widział już wędrującą w jego kierunku pięść. Przewlekły ból rozlał się po jego szczęce. Mężczyzna zachwiał się, niemal odruchowo unosząc dłoń do miejsca, w którym przed chwilą znalazła się pięść dziwnego jegomościa, by chwilę później splunąć gdzieś w jego kierunku krwią oraz czymś, co zapewne było fragmentem jednego z pożółkłych od papierosów zębów Fletchera.
- Co kurwa?! - Wychrypiał z wyraźnym oburzeniem w głosie. Złość wymalowała się na dwulicowej twarzy opryszka, odczuwającego, co zabawne, dziwnie uczucie niesprawiedliwości. - Znalazł się porządny. Co, jeszcze Ci nie dała, że tak się starasz? A może nie masz czym się za nią zabrać? - Podły uśmiech zagościł na popękanych ustach Fletchera. Zdenerwować przeciwnika, wyprowadzić go z równowagi by móc wywinąć się z tej oślizgłej sytuacji - to było jego planem, przynajmniej w początkowej jego fazie. Szybko jednak odruchy i nawyki wzięły górę. Fletcher rzucił się biegiem w kierunku pokręconej parki, unosząc już brudne łapy by wymierzyć napastnikowi cios, będący odwdzięczeniem się za ukruszonego zęba. Czuł w ustach metaliczny posmak juchy, który jeszcze bardziej go irytował. I już, już był pewien, że go dorwiw gdy czar powędrował w jego kierunku.
Fletcher stanął jak wryty z wyrazem dziecięcej dezorientacji na twarzy. Umysł utracił władzę nad mięśniami sprawiając, że opryszek runął na ziemię, by chwilę później zalać się pełnym rozpaczy płaczem. Brudna dłoń powędrowała do zakrwawionych ust, by mężczyzna mógł wsunąć do niego kciuka, niczym pełne bólu niemowlę.
Fletcher pozostał na łasce oraz niełasce ścigających go czarodziejów.
- Przecież ja tylko mówię prawdę! - Mruknął, gdzieś między kolejnymi fragmentami swojej opowieści. Byl pewny, że sprzedana historyjka jest dobra i wiarygodna, tym samym nie mając wątpliwości, że pomoże mu się wykaraskać z tej, jakże dziwnej sytuacji.
Nie sądził, że w jego kierunku powędruje cios. Mrugnął świńskimi ślepiami ledwie na jedną, krótką chwilkę, a gdy je otworzył widział już wędrującą w jego kierunku pięść. Przewlekły ból rozlał się po jego szczęce. Mężczyzna zachwiał się, niemal odruchowo unosząc dłoń do miejsca, w którym przed chwilą znalazła się pięść dziwnego jegomościa, by chwilę później splunąć gdzieś w jego kierunku krwią oraz czymś, co zapewne było fragmentem jednego z pożółkłych od papierosów zębów Fletchera.
- Co kurwa?! - Wychrypiał z wyraźnym oburzeniem w głosie. Złość wymalowała się na dwulicowej twarzy opryszka, odczuwającego, co zabawne, dziwnie uczucie niesprawiedliwości. - Znalazł się porządny. Co, jeszcze Ci nie dała, że tak się starasz? A może nie masz czym się za nią zabrać? - Podły uśmiech zagościł na popękanych ustach Fletchera. Zdenerwować przeciwnika, wyprowadzić go z równowagi by móc wywinąć się z tej oślizgłej sytuacji - to było jego planem, przynajmniej w początkowej jego fazie. Szybko jednak odruchy i nawyki wzięły górę. Fletcher rzucił się biegiem w kierunku pokręconej parki, unosząc już brudne łapy by wymierzyć napastnikowi cios, będący odwdzięczeniem się za ukruszonego zęba. Czuł w ustach metaliczny posmak juchy, który jeszcze bardziej go irytował. I już, już był pewien, że go dorwiw gdy czar powędrował w jego kierunku.
Fletcher stanął jak wryty z wyrazem dziecięcej dezorientacji na twarzy. Umysł utracił władzę nad mięśniami sprawiając, że opryszek runął na ziemię, by chwilę później zalać się pełnym rozpaczy płaczem. Brudna dłoń powędrowała do zakrwawionych ust, by mężczyzna mógł wsunąć do niego kciuka, niczym pełne bólu niemowlę.
Fletcher pozostał na łasce oraz niełasce ścigających go czarodziejów.
I show not your face but your heart's desire
To nie tak, że straciłem nad sobą panowanie, kiedy zamachnąłem się lewą ręką, aby wymierzyć mu mocny cios pięścią. Uchodziłem za człowieka opanowanego, potrafiłem zachować zimną krew, ciężko było mnie wyprowadzić z równowagi. Nie inaczej było tym razem. Nie zastanawiałem się długo nad tym ruchem, lecz uderzenie to wyprowadziłem z pełną premedytacją, celowo i z satysfakcją. Należało mu się za tak obrzydliwe słowa o pannie Potter. Należałyby mu się za słowa o każdej kobiecie, bo najwyraźniej do żadnej nie miał choćby za grosz szacunku. Zasłużył na to, aby potraktować go jeszcze surowiej. Powinien był wypluć wszystkie zęby, a nie jeden. Błoto pod naszymi stopami zmieszało się wraz z krwią. Nie odpowiadałem na jego zaczepne odzywki, sugerujące, że robię to tylko po to, aby zrobić na stojącej obok czarownicy wrażenie, zaciągnąć ją do łóżka. Wszyscy wiedzieliśmy, że tak nie było, a on, pomimo swej beznadziejnej sytuacji, dalej mnie prowokował. Wymierzyłem mu cios, udzielałem pomocy Kaelie, bo tak zrobić należało, bo tak zostałem wychowany.
- Współczuję każdej kobiecie, której los postawił cię na drodze - powiedziałem, a w moim głosie rozbrzmiała czysta pogarda.
Chciałem dać mu szansę, aby się wytłumaczył i wyjaśnił, jednakże jego prawda była stekiem wyzwisk, obelg i wulgarnych sugestii, na które panna Potter nie zasłużyła. Nie pozostałe zatem nic innego jak dojść do prawdy w inny sposób. Fletcher puścił się biegiem, jednakże nie zdołał czmychnąć przed promieniem mojego zaklęcia. Zatrzymał się w pół kroku, a kiedy dogoniliśmy go z Kaelie, ujrzałem na jego chytrej, świńskiej twarzy wyraz zdezorientowania i przerażenia.
Przeszukałem jego kieszenie i znalazłem w nich podejrzanie wyglądające medaliony i sakiewkę. Pytająco spojrzałem na Kaelie. Miał jej sprzedać talizmany, lecz próbował uciec i z towarem, i ze złotem.
- Nie ufałbym mu jako kupcowi. Odpuść - zasugerowałem. Lepiej, by decydowała się szybko, bo mieliśmy wokół kilkoro gapiów.
Medaliony wsunąłem z powrotem do jego kieszeni, sakiewka zaś powróciła w ręce właścicielki. Pozostawiliśmy Fletchera na ulicy. Lada chwila minie działanie mojego czaru, nie zdecydowałem się go zatem ściągnąć od razu, by uniknąć kolejnych obelg.
Oddaliliśmy się, a Fletcher pozostał jedynie niemiłym wspomnieniem,
zt Cedric i lusterko
- Współczuję każdej kobiecie, której los postawił cię na drodze - powiedziałem, a w moim głosie rozbrzmiała czysta pogarda.
Chciałem dać mu szansę, aby się wytłumaczył i wyjaśnił, jednakże jego prawda była stekiem wyzwisk, obelg i wulgarnych sugestii, na które panna Potter nie zasłużyła. Nie pozostałe zatem nic innego jak dojść do prawdy w inny sposób. Fletcher puścił się biegiem, jednakże nie zdołał czmychnąć przed promieniem mojego zaklęcia. Zatrzymał się w pół kroku, a kiedy dogoniliśmy go z Kaelie, ujrzałem na jego chytrej, świńskiej twarzy wyraz zdezorientowania i przerażenia.
Przeszukałem jego kieszenie i znalazłem w nich podejrzanie wyglądające medaliony i sakiewkę. Pytająco spojrzałem na Kaelie. Miał jej sprzedać talizmany, lecz próbował uciec i z towarem, i ze złotem.
- Nie ufałbym mu jako kupcowi. Odpuść - zasugerowałem. Lepiej, by decydowała się szybko, bo mieliśmy wokół kilkoro gapiów.
Medaliony wsunąłem z powrotem do jego kieszeni, sakiewka zaś powróciła w ręce właścicielki. Pozostawiliśmy Fletchera na ulicy. Lada chwila minie działanie mojego czaru, nie zdecydowałem się go zatem ściągnąć od razu, by uniknąć kolejnych obelg.
Oddaliliśmy się, a Fletcher pozostał jedynie niemiłym wspomnieniem,
zt Cedric i lusterko
becomes law
resistance
becomes duty
|6 sierpnia '57|
Nigdy nie potrafił osiągnąć stanu nirwany, a co dopiero choćby delikatnego spokoju. Jego rzeczywistość od początku pojawienia się w Londynie była nieco rozszarpana na drobniutkie kawałeczki, które przy spotkaniu ze znajomymi twarzami zdawała się nieco reperować, żeby w ciągu kolejnej doby ponownie być rozdartą i rozwianą w różne strony. Od dosyć dawna wszystko przestawało trzymać się całości, a Regi jak to Regi, starał się połapać w rozkręconym kołowrotku różnych, dziwnych zdarzeń, nad którymi nawet nie było jak zapanować. Wiedział, jak mało rozsądnym był powrót do ich skromnego domu, choć pragnienie ujrzenia swoich bliskich zdawało się wypalać jakąś sympatyczną cząstkę jego nieco już zepchniętej na margines postaci. Starając się utrzymać na pewnym poziomie intelektualnym, obrał jeden z najlepiej zapamiętanych celów z lat młodzieńczych — Hogsmeade...a może to tylko jakaś nieodparta chęć zauważenia na ulicy kolejnej znajomej twarzy?
Wciąż jeszcze nieco niepewien wszystkich ze znanych sobie przejść kanałowych, skorzystał po raz kolejny z możliwości ucieczki od portowego zgiełku. Przyzwyczajony do braku stresu w swoim życiu aktualny nadmiar bodźców sprawiał, że powoli wydawał się mieć paranoję, z którą dzielnie walczył. Czasowe osamotnienie zaczynało faktycznie działać na jego psychikę, w szczególności, że wciąż widywał ulotki ze znajomymi twarzami, a nawet własną rodziną, bo przecież od Skamander niedaleko Weasleya pada!
Znajdując się za granicami Londyńskiego zgiełku, praktycznie od razu teleportował się w pobliże Hogsmeade, raz jeszcze sprawdzając swoją twarz jednym prostym wyrzutem włosów do tyłu. Brak charakterystycznego dotyku włosów na karku był dobrym znakiem, który nieco zmotywował go do wyjścia na jedną z głównych ulic. Samo rozglądanie się po szyldach przywodziło masę wspaniałych wspomnień, które być może oddałby za możliwość spotkania się z rodziną, do której tak mu było tęskno. Jego uwagę przyciągnęły jakieś młokosy ganiające się koło Miodowego Królestwa, a może to było polowanie na Czekoladową Żabę? Tylko po co jeść cokolwiek z podłogi. zastanowił się przez chwilę, zaraz łapiąc się na zmugolszczeniu własnych rozważań. Kilkanaście porządnych tygodni w mugolskim świecie faktycznie momentami pokazywało odciśnięte piętno towarzyszki, która cały czas dziwiła się na jego niektóre zachowania. Z drugiej strony, gdyby tak się zastanowić, to w żadnym wypadku Weasley nie był w stanie wyobrazić sobie któregoś ze szlachetnie urodzonych rówieśników, którzy pozwalaliby sobie na taką frywolność jak jedzenie czegoś nieco już ubrudzonego...dobrze, że jego mama oberwała pałką w głowę, kiedy była z nim w ciąży przynajmniej też uchował się normalnym. Choć czy dobrze było nazywać normą osoby, które są zdrajcami i zbiegami? Czy jego dalsza rodzina i przyjaciele rodziny faktycznie mogliby zrobić coś tak strasznego?
Ponownie zmieszany wrócił do zmarkotniałego poczucia humoru, patrząc już bardziej pod nogi niż przed siebie. W ostatnim momencie zorientował się, że w jego polu rażenia, a raczej drogi, pojawiła się drobniutka postać, którą bardzo niefortunnie porządnie pociągnął z barku, a raczej całego swojego boku, zważywszy na różnicę wzrostu oraz masy. Ze względu na swoją Jeremiaszową postać nawet nie miał zamiaru kogokolwiek przepraszać, tym bardziej że przyjazna okolica nie zasługiwała na tak parszywą gębę do psucia nastroju i apetytu z jego strony. Mimo odrzutu, który sam odczuł na własnym, przemienionym ciele, chciał już kontynuować wędrówkę, łapiąc równowagę kolejnym krokiem, kiedy zauważając ją, zamarł.
Stojąc w dosyć mało estetycznym, bardziej akrobatycznym rozkroku powoli obrócił całą twarz w stronę drobnej brązowowłosej, którą przecież tak dobrze znał. Nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa zakleszczony w pełnym paraliżu własnego ciała. Był na granicy przerażenia i euforii, niepewny w jakim kierunku należało skoczyć.
Księgarnia mogła jeszcze poczekać, a wraz z nią każdy jego kolejny plan.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Przez ostatni czas widok Hogwartu wychodzącego zza koron drzew stał się dla niej tak zwyczajny, że nie był już nawet nostalgiczny. Gdy wcześniej odwiedzała Hogsmeade, to był widok prawie zapierający dech w piersiach, pachnący śniegiem (nawet latem), kremowym piwem, pierniczkami. Jej pierwsza wizyta w magicznej wiosce była czasem tylko przed świętami. Mogła samodzielnie kupić całej rodzinie masę słodyczy, mamie, Cedricowi, Allyi, wszystkim! Teraz jednak to było pierwsze miejsce, które widywała po wyjściu z Oazy Harolda. Jej brat jednak czasami nawet rozumiał, że trudno jej było wytrzymać w zamknięciu. Wyspa była dla niej zdecydowanie zbyt mała. Widywała ciągle tych samych ludzi, bardzo często lubianych przez nią, ale brakowało jej wyjścia. Brakowało jej wolności, dawnych przyjaciół, spotkania przy ognisku bez strachu i myślenia, czy osoba, która się napatoczy przypadkiem wyceluje w nich różdżkę i będzie chciała ich skrzywdzić.
Tutaj przychodziła na małe zakupy. Nawet nikt specjalnie nie pytał skąd brała pieniądze - po prostu je miała, a o swoich innych zajęciach nie musiała mówić. Umówiła się z Cedric'iem, że gdy skończy swoje sprawy, wrócą razem do Oazy, a ona w tym czasie zrobi zakupy. Wioska nadal była pełna czarodziejów i raczej nie zachowywali się tak, jak w Londynie, a życie płynęło spokojnie. Piętno wojny jednak odciskało się nawet tutaj, głównie na ludziach. W niektórych sklepach brakowało zasobów przez kontrolowane dostawy, a ludzie wydawali się o wiele mniej radośni. Mogli mieć tyle różnych historii za sobą. Mogli być uciekinierami. Na chwilę nawet zawiesiła wzrok na mężczyźnie z okropną blizną na twarzy - wyglądał, jakby spotkał się z ogromną ilością ostrzy, pewnie z szarpiącą końcówką, które przesunęły się przez jego twarz, a następnie nie zagoiły się dobrze. Zostały czerwone, znaczące jego twarz i gdy człowiek wyłapał spojrzenie brunetki, zawstydzony się odwrócił, przy czym ona zrobiła dokładnie to samo. Nie powinna się gapić.
Może właśnie dlatego, że schowała się trochę we własnych ramionach, trochę odwróciła wzrok, trochę nie skupiła się na drodze, nie zauważyła, kiedy ktoś ją potrącił. Jabłka w siatce, które trzymała w dłoniach z rozprostowanymi ramionami, obiły się o siebie dosyć mocno, co trochę ją zdenerwowało. Syknęła pod nosem. Co za kompletny brak kultury, nawet nie usłyszała żadnego słowa od człowieka, który to zrobił w taki sposób. Ani przepraszam, ani zupełnie nic. Chciała ruszyć dalej, ale... Zatrzymała się. Wzięła głęboki oddech i odwróciła się przez ramię, wypalając z siebie: - Co pan sobie wyobraża? To wysoce niekulturalne, żeby nawet nie przeprosić.
Uniosła spojrzenie czekoladowych oczu na mężczyznę, który wgapił się w nią tak, że prawie znowu go skrzyczała, jednak zanim to się stało, rozpoznała w nim coś znajomego. Wprawdzie nie było ani rudej czupryny ani ciepłego uśmiechu, ale znała go pod tą twarzą. Była zaufaną osobą, już dawno poznała jego wszelkie oblicza, kiedy jeszcze uczył się magii leczniczej pod jej skrzydłami. Jego widok wywołał falę pozytywnych uczuć. Tak dawno nie dawał znaku życia, że naprawdę bała się o jego życie. Teraz tylu ludzi je traciło. Nie miała kontaktu z wieloma osobami, z którymi kiedyś pracowała w jednym dziale, a po ich pochodzeniu można było spodziewać się najgorszego. Dlatego gdy spojrzała w znajome i zupełnie żywe oczy mężczyzny, poczuła ciepło rozchodzące się aż od lewej strony piersi aż do żołądka. Jej twarz przyozdobił cieplutki uśmiech, który rozświetlił oczy, aż w końcu dziewczyna wykonała kilka kroków w jego stronę, aż w końcu objęła go mocno ramionami, a siatka z jabłkami zapewne uderzyła w jego uda lekko. - Reg... - powiedziała to cicho, tak, żeby nikt nie usłyszał kompletnego zdemaskowania mężczyzny i w końcu wypuściła powietrze z płuc. Cieplutkie, miłe powietrze, pełne nostalgii. Poczuła ulgę. Był tutaj i czuła, że jest prawdziwy, że to nie jest tylko zupełnie pusta powłoka dawnego przyjaciela.
Tutaj przychodziła na małe zakupy. Nawet nikt specjalnie nie pytał skąd brała pieniądze - po prostu je miała, a o swoich innych zajęciach nie musiała mówić. Umówiła się z Cedric'iem, że gdy skończy swoje sprawy, wrócą razem do Oazy, a ona w tym czasie zrobi zakupy. Wioska nadal była pełna czarodziejów i raczej nie zachowywali się tak, jak w Londynie, a życie płynęło spokojnie. Piętno wojny jednak odciskało się nawet tutaj, głównie na ludziach. W niektórych sklepach brakowało zasobów przez kontrolowane dostawy, a ludzie wydawali się o wiele mniej radośni. Mogli mieć tyle różnych historii za sobą. Mogli być uciekinierami. Na chwilę nawet zawiesiła wzrok na mężczyźnie z okropną blizną na twarzy - wyglądał, jakby spotkał się z ogromną ilością ostrzy, pewnie z szarpiącą końcówką, które przesunęły się przez jego twarz, a następnie nie zagoiły się dobrze. Zostały czerwone, znaczące jego twarz i gdy człowiek wyłapał spojrzenie brunetki, zawstydzony się odwrócił, przy czym ona zrobiła dokładnie to samo. Nie powinna się gapić.
Może właśnie dlatego, że schowała się trochę we własnych ramionach, trochę odwróciła wzrok, trochę nie skupiła się na drodze, nie zauważyła, kiedy ktoś ją potrącił. Jabłka w siatce, które trzymała w dłoniach z rozprostowanymi ramionami, obiły się o siebie dosyć mocno, co trochę ją zdenerwowało. Syknęła pod nosem. Co za kompletny brak kultury, nawet nie usłyszała żadnego słowa od człowieka, który to zrobił w taki sposób. Ani przepraszam, ani zupełnie nic. Chciała ruszyć dalej, ale... Zatrzymała się. Wzięła głęboki oddech i odwróciła się przez ramię, wypalając z siebie: - Co pan sobie wyobraża? To wysoce niekulturalne, żeby nawet nie przeprosić.
Uniosła spojrzenie czekoladowych oczu na mężczyznę, który wgapił się w nią tak, że prawie znowu go skrzyczała, jednak zanim to się stało, rozpoznała w nim coś znajomego. Wprawdzie nie było ani rudej czupryny ani ciepłego uśmiechu, ale znała go pod tą twarzą. Była zaufaną osobą, już dawno poznała jego wszelkie oblicza, kiedy jeszcze uczył się magii leczniczej pod jej skrzydłami. Jego widok wywołał falę pozytywnych uczuć. Tak dawno nie dawał znaku życia, że naprawdę bała się o jego życie. Teraz tylu ludzi je traciło. Nie miała kontaktu z wieloma osobami, z którymi kiedyś pracowała w jednym dziale, a po ich pochodzeniu można było spodziewać się najgorszego. Dlatego gdy spojrzała w znajome i zupełnie żywe oczy mężczyzny, poczuła ciepło rozchodzące się aż od lewej strony piersi aż do żołądka. Jej twarz przyozdobił cieplutki uśmiech, który rozświetlił oczy, aż w końcu dziewczyna wykonała kilka kroków w jego stronę, aż w końcu objęła go mocno ramionami, a siatka z jabłkami zapewne uderzyła w jego uda lekko. - Reg... - powiedziała to cicho, tak, żeby nikt nie usłyszał kompletnego zdemaskowania mężczyzny i w końcu wypuściła powietrze z płuc. Cieplutkie, miłe powietrze, pełne nostalgii. Poczuła ulgę. Był tutaj i czuła, że jest prawdziwy, że to nie jest tylko zupełnie pusta powłoka dawnego przyjaciela.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Urosła momentalnie wybrzmiało w jego głowie, choć wzrokiem rejestrował o wiele większe detale niż zmniejszoną różnicę pomiędzy ich wzrostem niż ponad dobre pół roku temu. Zanim jednak zdołał nacieszyć się widokiem, poczuł oszałamiający zapach, który zawsze kojarzył z jej osobą i medycznymi naparstkami...czy wrócił już do domu? Oczy momentalnie zaszkliły się na tę wspaniałą myśl. Była to pierwsza osoba, która rozpoznała jego tożsamość i szczerze powiedziawszy, na tę chwilę nie potrzebował nikogo więcej. Nawet nie zawracając sobie głowy żadnymi słowami, po prostu wyciągnął ręce, skracając jeszcze bardziej dystans pomiędzy nimi. Jego nieco bardziej zbudowana postać niemalże schowała całą ciemnowłosą damę pod swoim długim płaszczem, jakby próbując zabrać ją z tej niewdzięcznej ulicy, miasta, kraju, a nawet i planety. Lekko ponad dwudziestocentymetrowa różnica pozwalała mu zatopić swój nos w jej włosach, momentalnie zatracając się całemu w możliwości przebywania przy tak ważnej mu osobie. Wydawało mu się, że wraz z nagłą falą bodźców pojawiły się bardziej jaskrawe kolory, które widział przy każdym mrugnięciu okiem. Widział czubek jej głowy i nawet to wystarczyło mu, żeby zobaczyć, jak różnie układał się każdy z pojedynczych kosmyków z tyłu jej głowy. Wręcz momentalnie jedna z jego dłoni spoczywających na jej plecach przeniosła się na tył głowy, miarowo głaszcząc ją w sposób wręcz uspokajający. Sam Weasley nie wiedział, czy ten gest pomagał jej, czy jemu, ale pewne było, że mógłby się nie kończyć. Było to pierwsze spotkanie kogokolwiek znającego jego imię, kto wymówił jego imię, świadom tego, kim jest. Poczuł ciepło rozprowadzające się od jej przylegającego ciała, aż po same koniuszki placów, jakby przywracając mu poczucie komfortu w byciu sobą przemienionym w inną postać.
- Wiem...Lizz...wiem... - wyszeptał na tyle cicho, żeby usłyszała. Sam niedokładnie wiedział, co dokładnie wiedział, ale wiedział. Wiedział, że tak należało zrobić, pozwalając uldze przelać całą szalę goryczy, złości, odrzucenia i innych mniej ciekawych odczuć, które zaczynały po kilku miesiącach innego życia dominować nad jego niegdyś swobodną głową. Zarówno on, jak i ona przeżyli swoje, choć mimo to pozwolili sobie na zamknięcie w bańce bezpieczeństwa na tę jedną, czy dwie sekundy. - Taki jestem głupi. - przyznał bardziej przed sobą, niż przed nią, pozwalając sobie na zamknięcie oczu i czerpanie z najciekawszego bodźca, którym był węch, co z tego, że jabłka próbowały przypomnieć mu, że są ciekawsze elementy do czerpania przyjemności niż wąchanie dziewczyny, był przecież porządnym gościem i nawet kilka miesięcy życia pod przykrywką tego nie zmieni!
Zaraz jednak zreflektował się, że też wpadł na brunetkę, co po momencie dawki emocjonalnych wrażeń rodem kolejki górskiej, odbiło się na jego twarzy. Ze zmartwionym wyrazem twarzy i nieco błyszczącymi oczami odsunął się od niej na wyciągnięcie ręki, równając przy tym swoją twarz z jej poprzez schylenie.
- Nic Ci się nie stało? Jesteś cała? Wszystko w porządku? - zasypał ją gradem pytań, kompletnie nie zwracając uwagi na to, jak bardzo była to niecodzienna sytuacja. Gdyby nie to poczucie zmartwienia mógłby je przeżywać na nowo milion razy, a może było to jedynie złudne marzenie?
- Wiem...Lizz...wiem... - wyszeptał na tyle cicho, żeby usłyszała. Sam niedokładnie wiedział, co dokładnie wiedział, ale wiedział. Wiedział, że tak należało zrobić, pozwalając uldze przelać całą szalę goryczy, złości, odrzucenia i innych mniej ciekawych odczuć, które zaczynały po kilku miesiącach innego życia dominować nad jego niegdyś swobodną głową. Zarówno on, jak i ona przeżyli swoje, choć mimo to pozwolili sobie na zamknięcie w bańce bezpieczeństwa na tę jedną, czy dwie sekundy. - Taki jestem głupi. - przyznał bardziej przed sobą, niż przed nią, pozwalając sobie na zamknięcie oczu i czerpanie z najciekawszego bodźca, którym był węch, co z tego, że jabłka próbowały przypomnieć mu, że są ciekawsze elementy do czerpania przyjemności niż wąchanie dziewczyny, był przecież porządnym gościem i nawet kilka miesięcy życia pod przykrywką tego nie zmieni!
Zaraz jednak zreflektował się, że też wpadł na brunetkę, co po momencie dawki emocjonalnych wrażeń rodem kolejki górskiej, odbiło się na jego twarzy. Ze zmartwionym wyrazem twarzy i nieco błyszczącymi oczami odsunął się od niej na wyciągnięcie ręki, równając przy tym swoją twarz z jej poprzez schylenie.
- Nic Ci się nie stało? Jesteś cała? Wszystko w porządku? - zasypał ją gradem pytań, kompletnie nie zwracając uwagi na to, jak bardzo była to niecodzienna sytuacja. Gdyby nie to poczucie zmartwienia mógłby je przeżywać na nowo milion razy, a może było to jedynie złudne marzenie?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Ta chwila była znamienna. Nie ma nic lepszego od znalezienia dawnego przyjaciela i doświadczenia tego, że był, że stał tutaj, że nadal pachniał zwietrzałą, tanią wodą kolońską. Nawet metamorfomagia nie była w stanie zmyć tego ciepła, które miał w sobie i nie zmieniała jego oczu, które mieniły się jak whisky w przezroczystej szklance mieniąca się gdy podstawiło się ją pod słońce. Nawet całkowita zamiana ciała nie sprawiała, że czuła się inaczej w jego ramionach niż kiedyś. Mógł próbować zmienić postać, ale pewne rzeczy pozostawały. Jej życie bardzo się zmieniło i każda namiastka tego, co utraciła była dla niej na wagę złota. Była ważna i mocno rozgrzewała jej serce, dokładnie tak jak teraz. Gdy żołądek wypełnił się ciepłem, w ramionach przyjaciela, który był teraz dla niej możliwie najlepszym prezentem jaki kiedykolwiek mogła otrzymać. Był jak światełko nadziei, że ci, których straciła gdzieś jeszcze są. Że żyją, że mają się dobrze. Nie miała wiadomości od tylu przyjaciół, ale nie miała im tego za złe. Czasy były trudne. Ona też nie mogła powiedzieć wszystkim o rzeczach, które były tajemnicami, trzymanymi głęboko dla bezpieczeństwa. - Jesteś, okropnie. - Potwierdziła, ale bez zarzucającego tonu, po prostu był ciepły, był rozczulony, wbiła w niego całą swoją tęsknotę za dobrymi czasami, tymi pełnymi śmiechu i beztroski. Prawie już nie pamiętała jak to jest bez zmartwień i strachu. Prawie czuła jak oczy zaczynają delikatnie piec od słonego płynu, szybko jednak zatrzepotała rzęsami, by ani jedna łza nie uciekła spod powiek. To nie miejsce i nie czas by płakać. - Regi... - Miała ochotę znowu powiedzieć jego imię, by po prostu nie zapomnieć tej chwili. Miała ochotę powtarzać je w nieskończoność. Czuła, że ramiona zaciskają się kurczowo na jej ciele, zupełnie jakby nie chciał jej puścić, ale nie był w tym odosobniony. Ona zacisnęła na jego plecach dłonie ze sobą, by po prostu mieć go przy sobie. Jak najdłużej. Bo tutaj nic mu nie mogło zagrozić i nic nie mogło jej go odebrać. - Oczywiście. Wiesz, że Cedric nigdy nie pozwoliłby, żeby coś mi się stało. - Nie wiedziała czy Weasley dobrze zna jej brata, ale z pewnością kojarzył go chociaż z jej długich opowieści - czasami ogromnych komplementów, a czasami oburzonych narzekań, co nie było niczym dziwnym między bratem i siostrą, zwłaszcza gdy słuchało się tego od tej młodszej osoby z tandemu. Spojrzała wprost w te oczy, miodowe, z przebłyskami małych ogników wyrastających jak małe źdźbła trawy. - Nie martw się o mnie. Co z Tobą? Masz jakieś schronienie? Nic ci się nie stało? - Złapała jego dłoń w swoją, dzieląc się swoim ciepłem. - Musisz mi wszystko opowiedzieć.
Potrzebowała tego. Potrzebowała tych wieczorów, gdy w gronie przyjaciół siedziała gdzieś na starej ławce i popijając chłodne, słabe piwo śmiała się tak głośno, że mogły słyszeć ją odległe gwiazdy na niebie. A Wielka Niedźwiedzica śmiała się razem z nią.
Potrzebowała tego. Potrzebowała tych wieczorów, gdy w gronie przyjaciół siedziała gdzieś na starej ławce i popijając chłodne, słabe piwo śmiała się tak głośno, że mogły słyszeć ją odległe gwiazdy na niebie. A Wielka Niedźwiedzica śmiała się razem z nią.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Starając się przekazać jej całe to rozgoryczenie pomieszane z potworną tęsknotą do przeszłości, był również na tyle samolubnym, żeby zwyczajnie cieszyć się z możliwości spotkania. Nie interesowało go, że jego postać była tą charakterystyczną, obitą przez życie twarzą, gdzie zęby stanowiły pewne trofeum osiągnięć zdobytych na przestrzeni lat. Metamorfomag był zadowolony, że to nie za jego kadencji Jeremiowa twarz nabawiła się szczerbatego uśmiechu.
Cieszył się, że pamiętała o nieużywaniu pierwszego rodowego imienia, nieistotnym było to drugie, bo też nie każdy wiedział, jakie ono było! Czujność stała się pewnego rodzaju podstawą, choć nie było to szczególnie dziwne, kiedy posiada się przeszłość w pracy, gdzie jest się zmuszonym do wykorzystywania takich informacji. Zdecydowanie był to jeden z najbardziej udanych trików, które opanował już na początku swojej kariery i pomimo krwawych sytuacji, które wtenczas miały miejsce, wybawieniem była obecność uzdrowicielki. Po raz kolejny jej osoba jakoś wewnętrznie uspokoiła niedający spokoju huragan szalejący w jego głowie. Wypowiedziane słowa były pewnego rodzaju pomocą w wyłapaniu szczegółów, jak chociażby to, że Cedric wciąż żył, a to oznaczało, że jego współpracownicy musieli również przeżyć! Kilka kamyków ciążących na serduchu skruszyło się, kiedy tylko zrozumiał dobre wiadomości. Nawet na chwilę pozwolił sobie uciec od skierowanych doń pytań. Dopiero chwila ciszy wyrwała go z zamyślenia, zaraz przywołując, o co ciemnowłosa pytała.
- Radzę sobie. Mam dach nad głową i kilka robót przy centrum. - wyjawił cicho, starając się nie mówić nazwy miasta, które było obłożone potężnymi represjami ze strony Ministerstwa. Strach było choćby wyściubić nos, jednak w ten szczególny dzień był gotów nawet krzyczeć o gnidzie zasiadającej na stołku, czyli lordowi Malfoy! Na szczęście dźwięk własnego głosu wybił mu z głowy tak idiotyczny pomysł. Ich obecność poza Londynem nie gwarantowała żadnego bezpieczeństwa. Chłonął jej spojrzenie, choć na kilka sekund przeniósł je ponad jej drobną postać, chcąc zmonitorować część ulicy, którą wcześniej szła. - Najpierw musimy zgubić uwagę. Może pomogę z tymi zakupami? - zaproponował raźno, czując rozgrzewające ciepło, które promieniowało od jej dłoni, aż po końce palców u stóp! Jego ciało zdawało się na nowo poznawać przyjazny dotyk, który przecież niespełna rok temu był codziennością po nieudanych nocnych bijatykach. - To nie jest dobre miejsce... - skinął głową w kierunku wnęki prowadzącej do tyłów jednego z lokali. Znał okolicę na pamięć, jak każdy Hogwardzki absolwent, toteż niczym dziwnym było, że wskazywał za swoje plecy. Mimo wszystko czasem wolał brak słów niż ich nadmiar, dlatego delikatnie ścisnął jej dłoń, zapewniając w ten sposób, że wie, co robi. Być może był to jeden z testów zaufania, na które żadne z nich nie było gotowe, choć kiedy miał być dobry moment na jakąkolwiek rozmowę? Odchodząc do wnęki, mieliby przynajmniej pewność, że zejdą z widoku i tak mało uczęszczanej uliczki, na której jakby złośliwie, pojawiło się kilku przechodniów. Każdy zapragnął dnia z książką? Tak długo, jak mógł cieszyć się promykami w postaci dłoni Elizabeth w swoim chropowatym łapsku, był w stanie stać na ulicy bez typowej, zmarszczonej w złości gębie.
Cieszył się, że pamiętała o nieużywaniu pierwszego rodowego imienia, nieistotnym było to drugie, bo też nie każdy wiedział, jakie ono było! Czujność stała się pewnego rodzaju podstawą, choć nie było to szczególnie dziwne, kiedy posiada się przeszłość w pracy, gdzie jest się zmuszonym do wykorzystywania takich informacji. Zdecydowanie był to jeden z najbardziej udanych trików, które opanował już na początku swojej kariery i pomimo krwawych sytuacji, które wtenczas miały miejsce, wybawieniem była obecność uzdrowicielki. Po raz kolejny jej osoba jakoś wewnętrznie uspokoiła niedający spokoju huragan szalejący w jego głowie. Wypowiedziane słowa były pewnego rodzaju pomocą w wyłapaniu szczegółów, jak chociażby to, że Cedric wciąż żył, a to oznaczało, że jego współpracownicy musieli również przeżyć! Kilka kamyków ciążących na serduchu skruszyło się, kiedy tylko zrozumiał dobre wiadomości. Nawet na chwilę pozwolił sobie uciec od skierowanych doń pytań. Dopiero chwila ciszy wyrwała go z zamyślenia, zaraz przywołując, o co ciemnowłosa pytała.
- Radzę sobie. Mam dach nad głową i kilka robót przy centrum. - wyjawił cicho, starając się nie mówić nazwy miasta, które było obłożone potężnymi represjami ze strony Ministerstwa. Strach było choćby wyściubić nos, jednak w ten szczególny dzień był gotów nawet krzyczeć o gnidzie zasiadającej na stołku, czyli lordowi Malfoy! Na szczęście dźwięk własnego głosu wybił mu z głowy tak idiotyczny pomysł. Ich obecność poza Londynem nie gwarantowała żadnego bezpieczeństwa. Chłonął jej spojrzenie, choć na kilka sekund przeniósł je ponad jej drobną postać, chcąc zmonitorować część ulicy, którą wcześniej szła. - Najpierw musimy zgubić uwagę. Może pomogę z tymi zakupami? - zaproponował raźno, czując rozgrzewające ciepło, które promieniowało od jej dłoni, aż po końce palców u stóp! Jego ciało zdawało się na nowo poznawać przyjazny dotyk, który przecież niespełna rok temu był codziennością po nieudanych nocnych bijatykach. - To nie jest dobre miejsce... - skinął głową w kierunku wnęki prowadzącej do tyłów jednego z lokali. Znał okolicę na pamięć, jak każdy Hogwardzki absolwent, toteż niczym dziwnym było, że wskazywał za swoje plecy. Mimo wszystko czasem wolał brak słów niż ich nadmiar, dlatego delikatnie ścisnął jej dłoń, zapewniając w ten sposób, że wie, co robi. Być może był to jeden z testów zaufania, na które żadne z nich nie było gotowe, choć kiedy miał być dobry moment na jakąkolwiek rozmowę? Odchodząc do wnęki, mieliby przynajmniej pewność, że zejdą z widoku i tak mało uczęszczanej uliczki, na której jakby złośliwie, pojawiło się kilku przechodniów. Każdy zapragnął dnia z książką? Tak długo, jak mógł cieszyć się promykami w postaci dłoni Elizabeth w swoim chropowatym łapsku, był w stanie stać na ulicy bez typowej, zmarszczonej w złości gębie.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Nie powinna z takim entuzjazmem rozgadywać tego, że Cedric wciąż ma się dobrze, ale czy wtedy nie nosiłaby czerni, a nawet obecność bliskiego przyjaciela nie wywoływałaby na jej ustach tak szczerego uśmiechu? Cios straty brata byłby naprawdę ogromny i nie wiedziała czy w ogóle dałaby radę to dobrze znieść. Byłaby jak liść rzucony na wiatr, tylko, że ten chociaż ma wolność. Ona zaś z lwa przeobraziła się w kota domowego, który nigdy nie widział świata poza domem, w którym łapał myszy. Była użyteczna, była potrzebna, ale nie była ani trochę szczęśliwa. Dlatego łapała się maleńkich przyjemności, z których wyciskała wszystko co mogła. Obecność starego druha, nawet jeśli brakowało mu zębów i pachniał jak menel prosto z nokturnowego rynsztoka, wciąż była cudownym przeżyciem, a po twarzy dziewczyny przechodziły miliony emocji, policzki czerwieniły się, mocniej ukazując jej jasne piegi, a usta wykrzywiały w jej typowym uśmiechu. Nawet oczy szkliły się lekko, ale trzepotała rzęsami intensywnie, by powtrzymać łzy od spływania po policzkach.
- Wciąż się tam kręcisz? I nic ci się nie stało? Na Merlina, tamtejsi ludzie muszą przepadać za Twoją czupryną. - Podobno to właśnie rudość to najcharakterystyczniejsza cecha każdego Weasleya, ale ona widziała wielu innych rudych ludzi, którzy Weasleyami nie byli. Może to jak z kwadratami i prostokątami czy czymś podobnym czego uczyła się w szkole na numerologii? Każdy Weasley jest rudy, ale nie każdy rudy to Weasley? Metamorfomagia to ciekawa rzecz i chroniła go przed takimi problemami, ale co jeśli raz by zawiodła. Lizzie czytała kiedyś, że zależy ona od emocji czarodzieja, ale pomimo tego, że właśnie spotkali się po długich (zbyt długich) miesiącach rozłąki, a w jego wyglądzie nie zaszły żadne zmiany poza tym, że w oczach płonęła radość. Podobnie jak u samej Lizzie. - Och, jasne, proszę. - Podała mu swoją siatkę z zakupami. Nie było w niej ani dużo ani nic specjalnie wyszukanego. Trochę śliwek, trochę jabłek, ogólnie sezonowo, ale widać było w tym jakiś motyw przewodni. Chciała zacząć robić przetwory, póki dostępne były świeże owoce. - Nie panikuj tak... Przecież nic się nie dzieje. - Śmiała stwierdzić, że o wiele bardziej dziwne było, gdy mężczyzna bez kilku przednich zębów prowadził za dłoń młodą kobietę w ciemną uliczkę, ale nawet już nic nie mówiła, po prostu się uśmiechała. Trochę jak głupi do sera. Nie miała perfekcyjnie delikatnej skóry na dłoniach, one wielokrotnie były ubrudzone krwią, ale nadal w porównaniu do jego, były naprawdę nieszorskie. Ale duże, męskie dłonie były ciepłe i nie kojarzyły jej się z pracą. Złapała go nawet obiema dłońmi, zupełnie jakby nie chciała go więcej wypuścić i po prostu na dobre przytrzymać obok siebie. - Gdzie idziemy?
- Wciąż się tam kręcisz? I nic ci się nie stało? Na Merlina, tamtejsi ludzie muszą przepadać za Twoją czupryną. - Podobno to właśnie rudość to najcharakterystyczniejsza cecha każdego Weasleya, ale ona widziała wielu innych rudych ludzi, którzy Weasleyami nie byli. Może to jak z kwadratami i prostokątami czy czymś podobnym czego uczyła się w szkole na numerologii? Każdy Weasley jest rudy, ale nie każdy rudy to Weasley? Metamorfomagia to ciekawa rzecz i chroniła go przed takimi problemami, ale co jeśli raz by zawiodła. Lizzie czytała kiedyś, że zależy ona od emocji czarodzieja, ale pomimo tego, że właśnie spotkali się po długich (zbyt długich) miesiącach rozłąki, a w jego wyglądzie nie zaszły żadne zmiany poza tym, że w oczach płonęła radość. Podobnie jak u samej Lizzie. - Och, jasne, proszę. - Podała mu swoją siatkę z zakupami. Nie było w niej ani dużo ani nic specjalnie wyszukanego. Trochę śliwek, trochę jabłek, ogólnie sezonowo, ale widać było w tym jakiś motyw przewodni. Chciała zacząć robić przetwory, póki dostępne były świeże owoce. - Nie panikuj tak... Przecież nic się nie dzieje. - Śmiała stwierdzić, że o wiele bardziej dziwne było, gdy mężczyzna bez kilku przednich zębów prowadził za dłoń młodą kobietę w ciemną uliczkę, ale nawet już nic nie mówiła, po prostu się uśmiechała. Trochę jak głupi do sera. Nie miała perfekcyjnie delikatnej skóry na dłoniach, one wielokrotnie były ubrudzone krwią, ale nadal w porównaniu do jego, były naprawdę nieszorskie. Ale duże, męskie dłonie były ciepłe i nie kojarzyły jej się z pracą. Złapała go nawet obiema dłońmi, zupełnie jakby nie chciała go więcej wypuścić i po prostu na dobre przytrzymać obok siebie. - Gdzie idziemy?
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Smutny uśmiech przebiegł przez jego twarz, bo jak mógł jej powiedzieć, że w Londynie nie istniało nic takiego jak ognista czupryna. Nie był w stanie wytłumaczyć jej, w jaki sposób działał jego świat, wolał pozostawić wszystko w sferze niewiedzy, która pozwalała zapomnieć o pewnych bolących kwestiach. Lizz nie musiała być świadkiem jego upadku, nie ona. Było w tym coś więcej niż pozwalanie katowania się, mowa o moralności, której szczątki sumienia zabijały go po trochu każdego wieczoru i nocy, wtedy kiedy nikt nie był w stanie dojrzeć, jak kafelki na ścianach łazienki opadają w proteście przed kolejnymi obrażeniami. Był głupi, ale nie potrafił przełamać rutyny, która dawała mu gwarancję pozostawienia rodziny i bliskich mu osób w bezpieczeństwie.
- To nie jest do końca tak, że jestem tam…sobą. – odpowiedział cicho, odchrząkując na koniec w geście pewnego zawstydzenia. Nienawidził być oszukiwanym, a tym bardziej oszukiwać, nie potrafił tego robić i nigdy nie chciał, choć czasem profesja wymagała od niego o wiele więcej - szczególnie ta aktualna. Patrząc w jej brązowe tęczówki, wiedział, że tonie, jak zwykle poddawał się jej urokowi, który wydawał się działać na niego ze zdwojoną mocą za każdym razem, kiedy przypominał sobie o wszystkich tych momentach, gdy była jego panią życia. To właśnie jej zdolności pozwalały mu tak długo przetrwać w dwóch światach, które po powrocie z Oslo scaliły się w jeden, teraz już praktycznie zależny od siebie.
Nie miał pojęcia, czy jest ktoś, kto rzeczywiście ich obserwował, jednak ostrożności nigdy nie było zbyt wiele, tym bardziej że widział się z kimś tak ważnym, jak ona. Niewytłumaczalnie przyjemne uczucie ciepła jej dłoni, które wesoło skakało po jego ręku w górę, rozlewając się po klatce piersiowej, a nawet sięgając, aż po koniuszki stóp, zabierało nieco z jego koncentracji na otoczeniu. Wolał patrzeć na jej uśmiechniętą buzię, która dotychczas była tylko mętnym wspomnieniem do rzeczywistości, która już nie istniała.
- Nic nie musi się dziać, żeby później działo się coś złego. – stwierdził prostolinijnie, starając się opanować drżenie na myśl o tym, że fakt trzymania ją za rękę mógł zwracać o wiele większą uwagę, bo jak taki oblech mógł wyciągnąć dziewczynę o tak przemiłej aparycji? Nagły przyrost ciepła związany z dołożeniem drugiej dłoni z jej strony był czymś więcej niż zaskoczeniem. Przez twarz przebiegło wiele emocji i zmian, a najtrwalszą były piegi, które zaraz wysypały się na nie-jego twarzy.
- Tutaj – mruknął tylko w pośpiechu. Bez zawahania się zaprowadził ją do pierwszej z lepszych wnęk pomiędzy budynkami, stawiając zakupy na podłodze. Siatkom i tak nic się nie stanie, a on nie był do końca pewien własnych zdolności samokontroli, które zaczynały zdradzać jego afekty wiążące się z kobietami. Znał Lizz od kilku lat i była jego lekarską anielicą, jak miał jej nie ubóstwiać i dbać o zdrowie? Szczenięcy wzrok powiódł po jej postaci, próbując nacieszyć się pierwszym spotkaniem od tak dawna. Nie był do końca pewien, czy w ogóle powinien to robić, ale jak już raz stwierdzono – był głupi. Cała jego twarz oraz postura w ciągu kilku sekund przeszły znaczne zmiany, kurcząc jego sylwetkę o niemalże dziesięć centymetrów, a w niektórych miejscach wydłużając, jak chociażby nos. Ruda, długa czupryna pojawiła się niemalże od razu, a on nawet nie patrzył więcej na przechodniów, których nie było, bo przecież był pewien, że są całkiem sami w wieczornym cieniu pomiędzy domkami Hogsmeade. Nie był w stanie oderwać od niej oczu z uciechy, pierwotnego szczęścia i czegoś więcej, czego nie był w stanie nawet określić. Chciał ją przytulić, jednak wiedział, że nie powinien pozwalać sobie na tak haniebne zachowanie, przecież nie była jego własnością!
- Opowiedz mi – próbował nakreślić, co w rzeczywistości chciał wiedzieć kilkoma słowami, jednak nic nie przychodziło mu do głowy poza prostym – wszystko.
- To nie jest do końca tak, że jestem tam…sobą. – odpowiedział cicho, odchrząkując na koniec w geście pewnego zawstydzenia. Nienawidził być oszukiwanym, a tym bardziej oszukiwać, nie potrafił tego robić i nigdy nie chciał, choć czasem profesja wymagała od niego o wiele więcej - szczególnie ta aktualna. Patrząc w jej brązowe tęczówki, wiedział, że tonie, jak zwykle poddawał się jej urokowi, który wydawał się działać na niego ze zdwojoną mocą za każdym razem, kiedy przypominał sobie o wszystkich tych momentach, gdy była jego panią życia. To właśnie jej zdolności pozwalały mu tak długo przetrwać w dwóch światach, które po powrocie z Oslo scaliły się w jeden, teraz już praktycznie zależny od siebie.
Nie miał pojęcia, czy jest ktoś, kto rzeczywiście ich obserwował, jednak ostrożności nigdy nie było zbyt wiele, tym bardziej że widział się z kimś tak ważnym, jak ona. Niewytłumaczalnie przyjemne uczucie ciepła jej dłoni, które wesoło skakało po jego ręku w górę, rozlewając się po klatce piersiowej, a nawet sięgając, aż po koniuszki stóp, zabierało nieco z jego koncentracji na otoczeniu. Wolał patrzeć na jej uśmiechniętą buzię, która dotychczas była tylko mętnym wspomnieniem do rzeczywistości, która już nie istniała.
- Nic nie musi się dziać, żeby później działo się coś złego. – stwierdził prostolinijnie, starając się opanować drżenie na myśl o tym, że fakt trzymania ją za rękę mógł zwracać o wiele większą uwagę, bo jak taki oblech mógł wyciągnąć dziewczynę o tak przemiłej aparycji? Nagły przyrost ciepła związany z dołożeniem drugiej dłoni z jej strony był czymś więcej niż zaskoczeniem. Przez twarz przebiegło wiele emocji i zmian, a najtrwalszą były piegi, które zaraz wysypały się na nie-jego twarzy.
- Tutaj – mruknął tylko w pośpiechu. Bez zawahania się zaprowadził ją do pierwszej z lepszych wnęk pomiędzy budynkami, stawiając zakupy na podłodze. Siatkom i tak nic się nie stanie, a on nie był do końca pewien własnych zdolności samokontroli, które zaczynały zdradzać jego afekty wiążące się z kobietami. Znał Lizz od kilku lat i była jego lekarską anielicą, jak miał jej nie ubóstwiać i dbać o zdrowie? Szczenięcy wzrok powiódł po jej postaci, próbując nacieszyć się pierwszym spotkaniem od tak dawna. Nie był do końca pewien, czy w ogóle powinien to robić, ale jak już raz stwierdzono – był głupi. Cała jego twarz oraz postura w ciągu kilku sekund przeszły znaczne zmiany, kurcząc jego sylwetkę o niemalże dziesięć centymetrów, a w niektórych miejscach wydłużając, jak chociażby nos. Ruda, długa czupryna pojawiła się niemalże od razu, a on nawet nie patrzył więcej na przechodniów, których nie było, bo przecież był pewien, że są całkiem sami w wieczornym cieniu pomiędzy domkami Hogsmeade. Nie był w stanie oderwać od niej oczu z uciechy, pierwotnego szczęścia i czegoś więcej, czego nie był w stanie nawet określić. Chciał ją przytulić, jednak wiedział, że nie powinien pozwalać sobie na tak haniebne zachowanie, przecież nie była jego własnością!
- Opowiedz mi – próbował nakreślić, co w rzeczywistości chciał wiedzieć kilkoma słowami, jednak nic nie przychodziło mu do głowy poza prostym – wszystko.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Gdyby tylko wiedziała, co myślał o niej samej i jak widział ją swoimi oczyma, natychmiast dostałby największą złość, jaką kiedykolwiek mógłby zaznać. Liz może miała wielkie oczy, ciepły uśmiech i troskliwe dłonie, ale rozumiała jak okrutny potrafi być świat. Wiedziała jak trudno jest w nim przetrwać i jak wiele potrafi w nim czyhać na nią niebezpieczeństw, ale i tak... I tak chciała być jego częścią. Może choć trochę go poprawi? Da iskrę nadziei? Może chociaż w oczach pewnego rudego chłopaka dzięki niej czasami zatli się współczucie. Może on komuś pomoże?
Czy naprawdę czuła się aż tak naiwna? Jej całe życie wypełniało się niedopowiedzeniami. Nie była ślepa na ludzką krzywdę, ale nie potrafiła uwierzyć, że ludzie w ogóle są zdolni do aż takiej nienawiści i aż takiego zła. Dlaczego ktokolwiek uważał się uprzywilejowany do tego, by sądzić, że może odebrać komuś innemu życie? Że może je odebrać jakiekolwiek istocie? To jak taniec z przeznaczeniem, a ono nigdy nie bierze jeńców. Wszystko to, co zrobiliśmy złego, wróci do nas. Mocniej, silniej i brutalniej. Czy naprawdę nikt już nie martwił się karmą?
- Wiem przecież. Nie byłbyś tak głupi. - Palec dziewczyny lekko tknął opuszkiem nos nie-Regiego, w czasie gdy na twarzy rysowała się ciepła, wykrzywiona smuga pełnych, kobiecych ust. Gesty Dearborn, choć przepełnione pewnym podtekstem, były zupełnie niewymuszone, jakby naturalnie bez problemu przychodził jej słodki uśmiech rozświetlający młodą twarz, a oczy bez problemu zaczynały przypominać ufne i sarnie. Bo przecież miała przy sobie szorstką dłoń zaufanego przyjaciela, którą mocno ściskała szczupłymi palcami, radosna, że w pewnym sensie nagle wstał dla niej z grobu. Wmawiała sobie bowiem, że Ci, których już nie spotkała, odeszli, by jeśli usłyszałaby taką wiadomość, nie rozczarować się. Lub rozczarować się chociaż odrobinę mniej. Dla niej powrót był przez to jeszcze słodszy, miał smak orzechowego ciasta pani Weasley. Tego z budyniowym kremem i odrobiną karmelu na wierzchu, tego, którego mały kawałeczek był idealnym wypełnieniem zadowolonego brzuszka po zjedzeniu całego talerza rosołku. Jedyna osoba, która w tej chwili nie powinna przyłapać ich swoim srogim spojrzeniem to brat Liz, który zapewne od razu wywęszyłby dziesiątki nieistniejących podstępów w sytuacji, w której trzymała chlopaka za rękę... Jakby to był pierwszy raz, kiedy trzymała chłopaka za rękę! Trzymała już nawet więcej niż jednego!
I właśnie tego się obawiała - że mu wystarczy, by jakaś piękna anielica zarzuciła nóżką, pokazując podwiązkę i na ryżej twarzy wychodziły ryże piegi. Dlatego Londyn był tak niebezpieczny, nawet kiedy nie był tam sobą. Ciemna uliczka jednak pozwoliła na odrobinkę prywatności. Czekoladowe oczy wpatrywały się w niego z niekłamaną fascynacją - jako znawczyni ludzkiego ciała byłą przynajmniej zainteresowana tym, w jaki sposób przemienia swoje ciało zupełnie tak, jakby nie potrzebował do tego żadnego wysiłku. Obie damskie dłonie ułożyły się na rudziaśnych policzkach i lekko za nie pociągnęły, przypominając pewnie o jakiejś starej ciotuni, o której każdy już duży kawaler chce zapomnieć. - Niesamowite. - Wypowiedziała, obserwując go zaskoczonymi oczyskami. - Wcześniej musiałabym stać na palcach, żeby Cię poklepać po głowie. I to w ogóle nie boli?
Weszła w delikatny trans, choć doskonale usłyszała jego pytanie. Na to potrzebowali jednak więcej czasu.
- Mieszkam... W bezpiecznym miejscu. Z mamą. Cedric zaraz obok. Mamy się dobrze, ale jest tam bardzo dużo uciekinierów z różnymi problemami, ale dajemy radę. Nie mogę Ci powiedzieć gdzie... - Jej wzrok wyrażał skruchę... Po prostu nie mogła, chociaż mu ufała. To przeważało o większej ilości ludzi niż tylko o niej. - Przeczytałam ostatnio dużo książek. Znajomy przynosi mi tomiki poezji... Lepiej opowiedz co u Ciebie! Tak mało się u mnie ostatnio stało...
Czy naprawdę czuła się aż tak naiwna? Jej całe życie wypełniało się niedopowiedzeniami. Nie była ślepa na ludzką krzywdę, ale nie potrafiła uwierzyć, że ludzie w ogóle są zdolni do aż takiej nienawiści i aż takiego zła. Dlaczego ktokolwiek uważał się uprzywilejowany do tego, by sądzić, że może odebrać komuś innemu życie? Że może je odebrać jakiekolwiek istocie? To jak taniec z przeznaczeniem, a ono nigdy nie bierze jeńców. Wszystko to, co zrobiliśmy złego, wróci do nas. Mocniej, silniej i brutalniej. Czy naprawdę nikt już nie martwił się karmą?
- Wiem przecież. Nie byłbyś tak głupi. - Palec dziewczyny lekko tknął opuszkiem nos nie-Regiego, w czasie gdy na twarzy rysowała się ciepła, wykrzywiona smuga pełnych, kobiecych ust. Gesty Dearborn, choć przepełnione pewnym podtekstem, były zupełnie niewymuszone, jakby naturalnie bez problemu przychodził jej słodki uśmiech rozświetlający młodą twarz, a oczy bez problemu zaczynały przypominać ufne i sarnie. Bo przecież miała przy sobie szorstką dłoń zaufanego przyjaciela, którą mocno ściskała szczupłymi palcami, radosna, że w pewnym sensie nagle wstał dla niej z grobu. Wmawiała sobie bowiem, że Ci, których już nie spotkała, odeszli, by jeśli usłyszałaby taką wiadomość, nie rozczarować się. Lub rozczarować się chociaż odrobinę mniej. Dla niej powrót był przez to jeszcze słodszy, miał smak orzechowego ciasta pani Weasley. Tego z budyniowym kremem i odrobiną karmelu na wierzchu, tego, którego mały kawałeczek był idealnym wypełnieniem zadowolonego brzuszka po zjedzeniu całego talerza rosołku. Jedyna osoba, która w tej chwili nie powinna przyłapać ich swoim srogim spojrzeniem to brat Liz, który zapewne od razu wywęszyłby dziesiątki nieistniejących podstępów w sytuacji, w której trzymała chlopaka za rękę... Jakby to był pierwszy raz, kiedy trzymała chłopaka za rękę! Trzymała już nawet więcej niż jednego!
I właśnie tego się obawiała - że mu wystarczy, by jakaś piękna anielica zarzuciła nóżką, pokazując podwiązkę i na ryżej twarzy wychodziły ryże piegi. Dlatego Londyn był tak niebezpieczny, nawet kiedy nie był tam sobą. Ciemna uliczka jednak pozwoliła na odrobinkę prywatności. Czekoladowe oczy wpatrywały się w niego z niekłamaną fascynacją - jako znawczyni ludzkiego ciała byłą przynajmniej zainteresowana tym, w jaki sposób przemienia swoje ciało zupełnie tak, jakby nie potrzebował do tego żadnego wysiłku. Obie damskie dłonie ułożyły się na rudziaśnych policzkach i lekko za nie pociągnęły, przypominając pewnie o jakiejś starej ciotuni, o której każdy już duży kawaler chce zapomnieć. - Niesamowite. - Wypowiedziała, obserwując go zaskoczonymi oczyskami. - Wcześniej musiałabym stać na palcach, żeby Cię poklepać po głowie. I to w ogóle nie boli?
Weszła w delikatny trans, choć doskonale usłyszała jego pytanie. Na to potrzebowali jednak więcej czasu.
- Mieszkam... W bezpiecznym miejscu. Z mamą. Cedric zaraz obok. Mamy się dobrze, ale jest tam bardzo dużo uciekinierów z różnymi problemami, ale dajemy radę. Nie mogę Ci powiedzieć gdzie... - Jej wzrok wyrażał skruchę... Po prostu nie mogła, chociaż mu ufała. To przeważało o większej ilości ludzi niż tylko o niej. - Przeczytałam ostatnio dużo książek. Znajomy przynosi mi tomiki poezji... Lepiej opowiedz co u Ciebie! Tak mało się u mnie ostatnio stało...
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szczerze wierzył, że miała rację, jednak na każdym kroku potrafił znaleźć powód dla zarzucenia sobie potężnej głupoty. Nie miał pojęcia, dlaczego go nie odrzuciła, skoro była świadoma wszelkich niedoskonałości jego pędzącej w stronę kłopotów persony. Czasem miał nawet dość wstawania o poranku z kolejnymi siniakami, bruzdami, a nawet złamaniami, które leczył ktoś inny niż ona. Zdarzało mu się myśleć, że właśnie dla tego uśmiechu stał się uzależniony od wszelkich bijatyk w przeszłości, kiedy wiedział, w jakim miejscu ją spotka tylko po to, żeby go poskładała...potrzymała za rękę...spojrzała głęboko w oczy...
Nie był w stanie ukryć zażenowania, choć widzieli się pierwszy raz od kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu miesięcy! Żadna dama nie była w stanie mu zapewnić tak wspaniałej opieki, jak ona, jak dziś pamiętał ten pierwszy dzień, kiedy anielica zjawiła się na jego ratunek. Wtedy nie wiedział, że stanie się częścią jego świata, za którym tęsknił za granicami kraju. Chciał ponownie usiąść wspólnie z rodziną i oczywiście Elizabeth, która nie miała pojęcia, jak jej dotyk uspokajał jego umysł, a przyspieszał bicie w klatce piersiowej. Trzymali się za ręce i choć wydawało się to być najnormalniejszą rzeczą na świecie, w jego głowie panował chaos związany z przezornym strachem o jej bezpieczeństwo. Starał się ochronić wszystkich, nie tylko przed swoją destrukcyjną naturą, którą zdołał odkryć już jakiś czas temu, po prostu z daleka od wszelkiej krzywdy i szeroko pojętego zła.
Nie miała pojęcia, jak reagował na tak delikatny dotyk, jakby wszystkie receptory czucia ożywiły się ze wzmożoną uwagą na jakiś konkretny moment, a ona złapała go za poliki. Ogromne brązowe oczy wpatrzyły się, badając jego twarz, a on jak zwykle zawstydzony zaczerwienił się od tej całej uwagi skupionej na jego osobie. - Nie. - odpowiedział krótko, w pełni ucinając temat związany ze swoimi przemianami, jak chłopiec złapany na gorącym uczynku, który do niczego nie chce się przyznać!
Widywał to spojrzenie...znał je. Nie istniało nic takiego jak bezpieczeństwo, cholera jasna, a on się pokazał na chwilę, jak zwykle szczyt głupoty! W trymiga, kiedy zaczęła opowiadać o książkach, przemienił się z powrotem w postać Jeremiego. Nie było to miejsce, a tym bardziej czas, nawet jeśli jej widok rozstroił go do granic możliwości, aż musiał próbować dwa razy, żeby przybrać tę brodatą wersję...siebie?
- Rozumiem...nie martw się... jakaś dobra ta poezja? Może uraczysz mi spaceru w trakcie tej historii? - zaproponował, uciekając wzrokiem gdzieś na bok. Tak bardzo w niego wierzyła, a on nawet teraz i tutaj dawał ciała na pełnej linii. Nie wiedział, czy proponować jej dłoń, czy w ogóle wypadało mu iść za rękę z taką damą, przecież mógł mieć wrogów!
- Chyba wróciłem... - zaczął powoli, zastanawiając się, czy tyle miesięcy z dala od rodziny i wszystkich przyjaciół pozwalało mu już na swobodę. Czasem naiwność była najlepszym, na co można w życiu liczyć, a jednak musiał się jej poddać. Piegowate twarze, za którymi tak okrutnie tęsknił, nie zasługiwały na takie traktowanie...ale co jeśli... - ...możesz opowiedzieć mi co z moją siostrą... - uśmiechnął się smutno, nie pokazując wolnych szpar w szczęce. Elizabeth nie musiała tego widzieć, przecież w jego oczach była najczystszą anielicą, która zdecydowanie była ponad trzymanie go za rękę; jednak przyjazne uczucie wzdłuż całego ramienia nie pozwalało mu tak szybko zrezygnować z ciepła jej dłoni.
| zt.
Nie był w stanie ukryć zażenowania, choć widzieli się pierwszy raz od kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu miesięcy! Żadna dama nie była w stanie mu zapewnić tak wspaniałej opieki, jak ona, jak dziś pamiętał ten pierwszy dzień, kiedy anielica zjawiła się na jego ratunek. Wtedy nie wiedział, że stanie się częścią jego świata, za którym tęsknił za granicami kraju. Chciał ponownie usiąść wspólnie z rodziną i oczywiście Elizabeth, która nie miała pojęcia, jak jej dotyk uspokajał jego umysł, a przyspieszał bicie w klatce piersiowej. Trzymali się za ręce i choć wydawało się to być najnormalniejszą rzeczą na świecie, w jego głowie panował chaos związany z przezornym strachem o jej bezpieczeństwo. Starał się ochronić wszystkich, nie tylko przed swoją destrukcyjną naturą, którą zdołał odkryć już jakiś czas temu, po prostu z daleka od wszelkiej krzywdy i szeroko pojętego zła.
Nie miała pojęcia, jak reagował na tak delikatny dotyk, jakby wszystkie receptory czucia ożywiły się ze wzmożoną uwagą na jakiś konkretny moment, a ona złapała go za poliki. Ogromne brązowe oczy wpatrzyły się, badając jego twarz, a on jak zwykle zawstydzony zaczerwienił się od tej całej uwagi skupionej na jego osobie. - Nie. - odpowiedział krótko, w pełni ucinając temat związany ze swoimi przemianami, jak chłopiec złapany na gorącym uczynku, który do niczego nie chce się przyznać!
Widywał to spojrzenie...znał je. Nie istniało nic takiego jak bezpieczeństwo, cholera jasna, a on się pokazał na chwilę, jak zwykle szczyt głupoty! W trymiga, kiedy zaczęła opowiadać o książkach, przemienił się z powrotem w postać Jeremiego. Nie było to miejsce, a tym bardziej czas, nawet jeśli jej widok rozstroił go do granic możliwości, aż musiał próbować dwa razy, żeby przybrać tę brodatą wersję...siebie?
- Rozumiem...nie martw się... jakaś dobra ta poezja? Może uraczysz mi spaceru w trakcie tej historii? - zaproponował, uciekając wzrokiem gdzieś na bok. Tak bardzo w niego wierzyła, a on nawet teraz i tutaj dawał ciała na pełnej linii. Nie wiedział, czy proponować jej dłoń, czy w ogóle wypadało mu iść za rękę z taką damą, przecież mógł mieć wrogów!
- Chyba wróciłem... - zaczął powoli, zastanawiając się, czy tyle miesięcy z dala od rodziny i wszystkich przyjaciół pozwalało mu już na swobodę. Czasem naiwność była najlepszym, na co można w życiu liczyć, a jednak musiał się jej poddać. Piegowate twarze, za którymi tak okrutnie tęsknił, nie zasługiwały na takie traktowanie...ale co jeśli... - ...możesz opowiedzieć mi co z moją siostrą... - uśmiechnął się smutno, nie pokazując wolnych szpar w szczęce. Elizabeth nie musiała tego widzieć, przecież w jego oczach była najczystszą anielicą, która zdecydowanie była ponad trzymanie go za rękę; jednak przyjazne uczucie wzdłuż całego ramienia nie pozwalało mu tak szybko zrezygnować z ciepła jej dłoni.
| zt.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Kai & Jayden
5 stycznia 1958
« Mało ludzi myśli, ale każdy chce mieć swoje zdanie. »
Jeśli miał być szczery to nie spodziewał się listu od Kaia. Starszy brat Maeve nie odzywał się, odkąd po raz ostatni widzieli się w sierpniu i wymieniali listy tyczące się badań. Żadna sowa — znajoma czy też nie — nie osiadła już na parapecie Vane'a po skończonej części współpracy ani on sam nie wysłał żadnej następnej. Nie miał czasu, ochoty, nie wiedział, co miał tak naprawdę robić, skoro ostatni list pozostał bez odpowiedzi, a narzucać się nie zamierzał. Zresztą to nie była żadna tajemnica, że zaniedbał znajomości nawet te, które trwały w otoczeniu jego domostwa, a co dopiero te, które szalały gdzieś poza tymi granicami. Nowe obowiązki, nowa rzeczywistość, nowe życie nie współgrały z trywialnymi chwilami, jakie jeszcze kiedyś były możliwe. Bo kogo stać było na marnotrawienie cennych momentów? Na przekładanie innych nad własne dzieci? Własną rodzinę? Oczywiście, że czuł się z tym źle, ale nad tym wszystkim jawiła się świadomość, że nieszczęściem było dbanie o wszystkich — wszak wówczas nie dbało się o nikogo. I chociaż Jayden z charakteru był osobą, która troszczyła się o dobro wspólne, z bólem serca dokonywał wyborów. A co za tym szło, jedna część musiała zostać odepchnięta, gdy druga była wybrana. Na tym polegały podejmowane decyzje, na tym opierał się świat. Dlatego nie był w stanie kontynuować wszystkich znajomości. Które niczym na przekór losu zaczęły wypływać na przestrzeni czasu, przypominając o sobie po długim czasie. Eris, Belvina, Luna, Kai, Ronja... Nie miał możliwości ani ochoty z każdym z nich ciągnąć czegoś, co zostało w przeszłości. Znali go takiego, jakim był kiedyś. Nie, jakim był teraz, a tłumaczenie, co się wydarzyło, mijało się z celem. To nie ich żałował. Najbardziej winny poczuwał się wszak w stosunku do Roselyn, która przecież wkładała tak wiele serca, żeby dom działał. Ich dom. Nie było wszak mowy jedynie o jego. Była jego częścią zbyt długo. Była częścią Jaydena zbyt długo...Nie mówił Maeve o spotkaniu z jej bratem i nie tylko dlatego, że dostając list znajdował się w Hogwarcie. Sam chciał wpierw zobaczyć się z Kaiem. Skoro starszy Clearwater prosił go o spotkanie, astronom nie zamierzał odmawiać, lecz nie miał być posłańcem. Uważał, że rodzeństwo musiało samo poradzić sobie z waściami, a słuchając opowieści byłej wiedźmiej strażniczki, nie wiedział już, w co wierzyć. Nieważne jednak kto miał rację — jego rolą nie było naprawianie relacji między wszystkimi ani dbanie o to, by umożliwić im pojednanie. Szedł do miasteczka z myślą, iż to swoich domowników miał chronić, jednak co tak naprawdę miało się wydarzyć, nie wiedział. Rozmowy z Maeve też się nie spodziewał... Niczego już nie pojmował w całości i chyba przestał nawet się temu dziwić. Miał czekać na rozwój sytuacji. Zgodnie ze słowami listu znajdował się u zegarmistrza, odbierając jedno z zamówień. Nie planował zostawać w lokalu i to prawda, że mogli pójść do baru porozmawiać, ale Jayden zdecydowanie bardziej wolał spacer uliczkami Hogsmeade. Być może nawet zatrzymać się przed kamienicą, w której tyle lat mieszkał. W tej samej, do której później wprowadziła się piętro niżej pewna zielarka. Powspominać... Z czułością uśmiechnąć się unosząc głowę ku znajomym oknom. Przypomnieć sobie ciepło bijące od ich ciał. Wrócić wspomnieniami do wszystkich emocji, które przelewały się w tych ścianach — dobrych, złych, wymieszanych. Niestety nie miał zbyt wiele czasu. Wiedział, że w domu czekało na niego jeszcze więcej pracy — udało mu się w końcu zdobyć wołowinę, jagnięcinę i żelatynę, a znając umiejętności kulinarne mieszkających z nim czarownic, wolał im nie zostawiać zaszczytu przetwarzania zdobytego mięsa...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miał najmniejszego powodu by udawać, że wszystko było w porządku. I nie chodziło wcale o jego relację z siostrą. Ta - odcięła się od niego, rezygnując z jakiegokolwiek kontaktu z marnym pocieszeniem, lakonicznego listu, że jest bezpieczna. Nie trudno było mu wziąć pod uwagę przyjaciela. A może znowu - przyjaciela jego zmarłego brata? W dodatku takiego, który miał swój własny stos problemów. Kai nie miał najmniejszych pretensji o brak jakiegokolwiek kontaktu wcześniej. On sam zresztą pogrążył się we własnych planach. Ich finał był gorzej niż daleki od efektu, który chciał osiągnąć.
Z perspektywy krótkiego czasu, czuł po prostu obrzydzenie. Ale był i ogień, który wlał się w miejsce pustki, która początkowo zaległa mu w piersi. Żarząca się, chociaż nie było tam pożogi. Ot - pewność. Nie pamiętał tylko, gdzie miał ulokować jej ścieżkę, wśród ciepłych, zamykanych szczelnie granic popiołów.
Nie chciał niczego oczekiwać, chociaż oczekiwał. Nie chciał winić, chociaż winił. Czy chciał zabić? Przecież zabił. Czy miało to mieć dziś znaczenie?
Miał świadomość, jak wiele mu brakowało. Tych cech dobrych, ale i tego, czego potrzebował. Chciało mu się śmiać - ale w tym nie było nic nadzwyczajnego. Przecież to on zazwyczaj słuchał. On rozbawiał, odciągał do złych myśli, od problemów. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem ktoś chciał go wysłuchać. Wzruszał ramionami na durne żale, które żałosną kawalkadą przesuwały się przez umysł, trącając struny goryczy. Te, wystarczająco silnie motały go przez ostatnie dwa tygodnie, by na samo wspomnienie mieć mdłości. Taplanie się w nawarzonym bagnie trwało zbyt długo.
Podkrążone cieniem oczy, odwrotnie do początków, nie były wynikiem wypiętego alkoholu. Męczyła go bezsenność, jadał kiepsko, znowu odzwyczajony od kuchni, w której ślęczał sam. Część tego, czego nie potrafił przyrządzić, po prostu się zepsuło i korzystał z najprostszych rozwiązań. Ale - nie to było powodem dzisiejszego spotkania. Chciał... czego właściwie chciał? Czy mógł liczyć na profesora? Czy z własnej i nie własnej winy, został odsunięty w cień?
Chłód, który szarpał się z jego kurtką i swetrem podciągniętym pod szyję sprawiały, że czuł swoiste odrętwienie. Pojawił się przed wejściem do zegarmistrza tylko na moment, decydując się na spacer, wiedząc, którędy miał wędrować Jayden. Rześkie powietrze miało tez to do siebie, że wypłukiwało ponure myśli dużo skutecznie, niż mdłe zapachy baru. Ale, odczytywał jako dobry omen fakt, że otrzymał szansę spotkania.
Wrócił niedaleko umówionego miejsce, by dostrzec znajomą sylwetkę. Nie wołał z daleka, nie uśmiechał się też, chociaż był pewien, że dzisiejszy towarzysz także dostrzegł jego obecność - Dobrze cię widzieć - odezwał się na początek, wyciągając dłoń do powitania i sięgając własnym spojrzeniem oczu czarodzieja - Nie zajmę ci dużo czasu, zakładam, że się spieszysz - kroki skierował w stronę uliczki. Nie ustalali spotkania w żadnym pomieszczeniu, nie proponował sam niczego podobnego. Miał zresztą wrażenie, że zamknięte przestrzenie dusiły go ostatnio bardziej i nawet w pustym mieszkaniu nie pojawiał się każdej nocy, częściej sięgając po dłuższe wyprawy i zlecenia. W końcu, na spierzchnięte chłodem wargi, wdarł się bardziej znajomy, krzywy uśmiech - Nie będę kręcił. Nie będę wciągał cię w żaden konflikt, ale jedno chcę wiedzieć - zaczął, gdy kilka dłuższych, skrzypiących od zalegającego śniegu kroków przeszli w milczeniu - Jest u Ciebie Maeve? - nie wahał się z pytaniem, ale nie śledził mimiki towarzysza. Nie musiał.
Z perspektywy krótkiego czasu, czuł po prostu obrzydzenie. Ale był i ogień, który wlał się w miejsce pustki, która początkowo zaległa mu w piersi. Żarząca się, chociaż nie było tam pożogi. Ot - pewność. Nie pamiętał tylko, gdzie miał ulokować jej ścieżkę, wśród ciepłych, zamykanych szczelnie granic popiołów.
Nie chciał niczego oczekiwać, chociaż oczekiwał. Nie chciał winić, chociaż winił. Czy chciał zabić? Przecież zabił. Czy miało to mieć dziś znaczenie?
Miał świadomość, jak wiele mu brakowało. Tych cech dobrych, ale i tego, czego potrzebował. Chciało mu się śmiać - ale w tym nie było nic nadzwyczajnego. Przecież to on zazwyczaj słuchał. On rozbawiał, odciągał do złych myśli, od problemów. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem ktoś chciał go wysłuchać. Wzruszał ramionami na durne żale, które żałosną kawalkadą przesuwały się przez umysł, trącając struny goryczy. Te, wystarczająco silnie motały go przez ostatnie dwa tygodnie, by na samo wspomnienie mieć mdłości. Taplanie się w nawarzonym bagnie trwało zbyt długo.
Podkrążone cieniem oczy, odwrotnie do początków, nie były wynikiem wypiętego alkoholu. Męczyła go bezsenność, jadał kiepsko, znowu odzwyczajony od kuchni, w której ślęczał sam. Część tego, czego nie potrafił przyrządzić, po prostu się zepsuło i korzystał z najprostszych rozwiązań. Ale - nie to było powodem dzisiejszego spotkania. Chciał... czego właściwie chciał? Czy mógł liczyć na profesora? Czy z własnej i nie własnej winy, został odsunięty w cień?
Chłód, który szarpał się z jego kurtką i swetrem podciągniętym pod szyję sprawiały, że czuł swoiste odrętwienie. Pojawił się przed wejściem do zegarmistrza tylko na moment, decydując się na spacer, wiedząc, którędy miał wędrować Jayden. Rześkie powietrze miało tez to do siebie, że wypłukiwało ponure myśli dużo skutecznie, niż mdłe zapachy baru. Ale, odczytywał jako dobry omen fakt, że otrzymał szansę spotkania.
Wrócił niedaleko umówionego miejsce, by dostrzec znajomą sylwetkę. Nie wołał z daleka, nie uśmiechał się też, chociaż był pewien, że dzisiejszy towarzysz także dostrzegł jego obecność - Dobrze cię widzieć - odezwał się na początek, wyciągając dłoń do powitania i sięgając własnym spojrzeniem oczu czarodzieja - Nie zajmę ci dużo czasu, zakładam, że się spieszysz - kroki skierował w stronę uliczki. Nie ustalali spotkania w żadnym pomieszczeniu, nie proponował sam niczego podobnego. Miał zresztą wrażenie, że zamknięte przestrzenie dusiły go ostatnio bardziej i nawet w pustym mieszkaniu nie pojawiał się każdej nocy, częściej sięgając po dłuższe wyprawy i zlecenia. W końcu, na spierzchnięte chłodem wargi, wdarł się bardziej znajomy, krzywy uśmiech - Nie będę kręcił. Nie będę wciągał cię w żaden konflikt, ale jedno chcę wiedzieć - zaczął, gdy kilka dłuższych, skrzypiących od zalegającego śniegu kroków przeszli w milczeniu - Jest u Ciebie Maeve? - nie wahał się z pytaniem, ale nie śledził mimiki towarzysza. Nie musiał.
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
« Mało ludzi myśli, ale każdy chce mieć swoje zdanie. »
Sam nie wiedział, jak naprawdę czuł się w związku z tym spotkaniem. Zmieszany to mało powiedziane, ale na pewno Jayden ponad tym wszystkim zamierzał stać na swoim gruncie i nie dawać się wplątywać w kolejne gierki. Maeve i tak już go wplątała, ujawniając prawdę, jakiej się nie spodziewał, ale nie chciał się jej wypierać. Czarownica była częścią jego życia i chociaż tak bardzo go zawiodła, nie mógł jej zostawić. Porzucić i odtrącić. Nieważne, jak wielkie cierpienie mu przynosiła. Bolesna prawda wbijała astronoma w ziemię i utrudniała oddech. Czy wszystko już miało się sypać doszczętnie? Być może właśnie na tym polegała teraźniejszość — na niszczeniu dawnych, znanych dróg i zmuszaniu do budowania nowych. Było to ciężkie, wymagające, jednak najwidoczniej nie było innego wyjścia, gdy tak wiele osób z dawnych lat nadwyrężyło profesorskiego zaufania. On ich także? Podejrzewał, że tak właśnie mogło być, ale nic nie zdarzało się dwa razy tak samo. A na pewno oni byli inni. Biorąc pod uwagę wszelkich doświadczenia, jakich doświadczyli wspólnie oraz oddzielnie — była to niesamowita mieszanka, jakiej nie życzyło się nikomu. Nikt ich nie pytał o zdanie — los rzucał kości po drewnianym stole i szykował dla każdego czarodzieja, dla każdej czarownicy niespodziankę. Jak wiele jeszcze? Ile miała jeszcze trwać ta chora gra? Vane był już za mocno przesiąknięty realnością oraz brakiem oczekiwań — wiedział więc, iż ta droga dopiero się zaczynała, a oni wjeżdżali na szczyt, by zaraz spaść z niego z impetem. Gdzie i kiedy miało się to wydarzyć, nikt nie mógł wiedzieć. Musieli być jedynie w stanie wyczekiwania i przygotowywania się na najgorsze. Nikły grymas pojawił się na twarzy profesora, gdy zobaczył znajomą sylwetkę. Starszy Clearwater wyglądał źle. Niekoniecznie był zmizerniały, jednak nie posiadał tej iskry co kiedyś. Najwidoczniej zderzył się boleśnie z rzeczywistością, gdzie nie wszystko układało się tak wspaniałomyślnie, jak oczekiwał. - Też będę się streszczał. - Wymiana gestów powitania i porozumiewawczego skinienia głową. Obaj rozumieli, że nie miała to być łatwa rozmowa czy wymiana jedynie paru zdań. Żaden jednak nie zamierzał odpuszczać, mając swoje własne wizje tego spotkania. Jaydenowi nie przeszło przez gardło nic więcej — wciąż wszak wyznanie Maeve było świeże. Zbyt świeże, aby mógł objawić w stronę mężczyzny coś ponad pełne neutralności słowa. Czy się spieszył? Nawet jeżeli nie miałby nic większego do roboty w domu, nie chciałby marnować zbędnej minuty, chcąc jak najszybciej zobaczyć swoich synów. To dla nich robił to wszystko, a nawet więcej, jednak nie zamierzał być nieobecnym rodzicem — nie, gdy i tak mieli jedynie jego. Myśląc o tym w ciszy, która zapadła między nim a Kaiem, zastanawiał się jeszcze, jak miała wyglądać sytuacja w Theach Fáel za kilka tygodni. Miesięcy. Czy wciąż mieli znajdować się w tym samym gronie, czy może kogoś miało zabraknąć? Wyprowadzka czy coś gorszego?
Pytanie towarzysza sprowadziło go jednak na ziemię, lecz nie zaskoczyło. Jego list mówił wyraźnie — jeśli nie w słowach to w przekazie — co miało się wydarzyć podczas spotkania. Na szczęście prędzej, aniżeli dalej od wyjścia od zegarmistrza. - Skoro się wyprowadziła, miała ku temu powód. Jeśli nie napisała ci, gdzie jest, znaczy, że nie chce, żebyś wiedział. - Nie miał mu nic więcej do powiedzenia. Wiedział, że nie grał fair, jednak nie zamierzał być uległy. Nie zamierzał ułatwiać naprawy tego, co rodzeństwo samo między sobą zniszczyło. Mogło się wydawać, że bronił Maeve z powodu brania jej strony — nic bardziej mylnego. Profesor nie zgadzał się ani z siostrą, ani z bratem w ich zwadzie. Czarownica była jednak w jego domu. Gdyby wysłała mu wiadomość o tym, gdzie się znajduje, zapewne postąpiłby tak samo. Musieli dać sobie przestrzeń. I tak jak powiedział Kai — przecząc przy okazji sobie samemu — Jayden jednak nie zamierzał w żaden sposób angażować się w konflikt. Ich konflikt.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmęczenie objawiało się w dziwaczny dla niego sposób. Zazwyczaj, nie miał większego problemu by zasnąć, nawet po dni pełnym nieoczekiwanych wrażeń - tych mniej i bardziej ciężkich. Przez ostatni tydzień czuł się bardziej jak trup, przewracając się na zmiętej pościeli łóżka. Wciąż w kuchniosalonie, nie mogąc przełamać się, by zająć pusty pokój, który do tej pory zajmowała Maeve. Miejsce stało się jeszcze bardziej puste, jak je zastał, gdy pierwszy raz pojawił się w starym mieszkaniu brata. Czuł się zupełnie tak, jakby był tam za karę. Może i tak było. Zanim jednak cokolwiek będzie potrafił z tym zrobić, potrzebował po prostu wiedzieć.
Czuł się zły, zmęczony, winny. Wypełniała go gorycz i wiele kosztowało sił, by wyrwać się z chaotycznej kawalkady myśli, jaka toczyła się w jego głowie. Jakaś cześć wyła mu z tyłu głowy, że to wszystko - było jego winą. Co do joty pokrywając się z oskarżeniami siostry. Z jego własnymi. Niezależnie jednak od ciężaru wydarzeń, nie zgadzał się brać całej winy na siebie. Prawda, jak zwykle trwała niezachwianie po środku, zapewne kpiąc z wysiłków przeciągania granicy na właściwą stronę. Nie było w tym wiele sensu, ale przełykając własną dumę, zwrócił się Jaydena. Chciałby móc poradzić sobie z tym sam. Ale dopóki Maeve nie chciała go widzieć - nie było na to szansy. A jaką w tym rolę grał profesor? I czy miał jakąś zagrać? Wcześniej zdawało się, że złapali i przypomnieli sobie więź, która dawno temu przyjacielsko łączyła go z braćmi. Wydarzyło się jednak wystarczająco złego, by dziś mieć do tego wątpliwości. Clearwater czuł się jak intruz. Możliwe, że tak było. A może obaj najpierw musieli poradzić sobie z problemami, które dręczyły ich serca. Nie miał zamiaru rezygnować, chociaż mówić o tym dziś też nie był w stanie. Potrzebował czasu. Potrzebowali oni wszyscy.
Nie, nie miał też zamiaru czekać bezczynnie. Im dłużej mieszkanie przesiąkało dymem papierosów i jego zaniedbaniem, tym mocniej wariował. Moment marazmu mijał, a w nim samym wzbierała po prostu złość, na której wyładowanie czekał. Doki, i przez jakiś czas odpuszczone walki, miały wrócić do harmonogramu jego zajęć - Hm - przez twarz przemknął mu krzywy grymas. Coś, co kiedyś przerodziłoby się w kpiący uśmiech, a zakończył rozbrajającym niezręczność kurtuazyjnych powitań - żartem. Nic takiego się nie pojawiło, i żaden nie przełamał tańczącego pomiędzy nimi "neutralnego" chłodu - niekoniecznie związanego z pogodą.
Przez kilka chwil tylko trzeszczący pod stopami śnieg odpowiadał na jego myśli. Zanim jednak czas wysłużył się zbyt mocno, stawiając mury dystansu wyżej, zwerbalizował w najprostszej postaci to, co czaiło mu się na języku od początku. I zdecydowanie, nie podobała mu się udzielona wypowiedź, która - odpowiedzią na jego pytanie na pewno nie była. Zmarszczył brwi i wciągnął gwałtowniej powietrz, zaciskając palce w pięść, ale dając sobie moment, zanim w końcu zabrał głos ponownie - Jayden - wymówił imię ostrzej, dlatego uciął na kolejny moment - ...doprawdy? Miała powód? Nigdy bym nie pomyślał, że to dlatego - głos mu zadrżał, gdy gorycz mieszała się z gniewną iskrą serwowanej ironii, którą wciąż hamował - nie szukam u ciebie teraz rady, nie proszę o przekazywanie wiadomości, ani żadnego pośrednictwa - kontynuował, nie zwalniając kroku ani na moment. Odwrócił za to twarz ku mężczyźnie - nie rób ze mnie kretyna, nie traktuj jak dzieciaka, który nie rozumie co się stało - rzucił niemal na wydechu - wystarczy krótka odpowiedź - Maeve - jest u ciebie albo nie. To chyba nie takie trudne? - zamilkł ponownie, dając sobie czas by rozprostować palce. Miał paskudną chęć przyłożyć w twarz Jaydenowi i sprawdzić, czy ta jego maska stoickiego opanowania pęknie. Kiedyś, dawno temu, działało to z jego bratem. Stłukli się, a potem łatwiej było rozmawiać. Ale znów - nie miał przed sobą brata. I niekoniecznie Vane zrozumiałby podobną taktykę rozładowywania atmosfery. I siebie nawzajem - ...albo przynajmniej, że nie odpowiesz na to pytanie - zakończył ciszej, wracając wzrok przed siebie. Jedną z zaciśniętych pięści wcisnął w kieszeń kurtki, drugą szarpnął kołnierz. Było mu duszno. Albo zimno. Albo wszystko mu było teraz. Niekoniecznie jedno.
Czuł się zły, zmęczony, winny. Wypełniała go gorycz i wiele kosztowało sił, by wyrwać się z chaotycznej kawalkady myśli, jaka toczyła się w jego głowie. Jakaś cześć wyła mu z tyłu głowy, że to wszystko - było jego winą. Co do joty pokrywając się z oskarżeniami siostry. Z jego własnymi. Niezależnie jednak od ciężaru wydarzeń, nie zgadzał się brać całej winy na siebie. Prawda, jak zwykle trwała niezachwianie po środku, zapewne kpiąc z wysiłków przeciągania granicy na właściwą stronę. Nie było w tym wiele sensu, ale przełykając własną dumę, zwrócił się Jaydena. Chciałby móc poradzić sobie z tym sam. Ale dopóki Maeve nie chciała go widzieć - nie było na to szansy. A jaką w tym rolę grał profesor? I czy miał jakąś zagrać? Wcześniej zdawało się, że złapali i przypomnieli sobie więź, która dawno temu przyjacielsko łączyła go z braćmi. Wydarzyło się jednak wystarczająco złego, by dziś mieć do tego wątpliwości. Clearwater czuł się jak intruz. Możliwe, że tak było. A może obaj najpierw musieli poradzić sobie z problemami, które dręczyły ich serca. Nie miał zamiaru rezygnować, chociaż mówić o tym dziś też nie był w stanie. Potrzebował czasu. Potrzebowali oni wszyscy.
Nie, nie miał też zamiaru czekać bezczynnie. Im dłużej mieszkanie przesiąkało dymem papierosów i jego zaniedbaniem, tym mocniej wariował. Moment marazmu mijał, a w nim samym wzbierała po prostu złość, na której wyładowanie czekał. Doki, i przez jakiś czas odpuszczone walki, miały wrócić do harmonogramu jego zajęć - Hm - przez twarz przemknął mu krzywy grymas. Coś, co kiedyś przerodziłoby się w kpiący uśmiech, a zakończył rozbrajającym niezręczność kurtuazyjnych powitań - żartem. Nic takiego się nie pojawiło, i żaden nie przełamał tańczącego pomiędzy nimi "neutralnego" chłodu - niekoniecznie związanego z pogodą.
Przez kilka chwil tylko trzeszczący pod stopami śnieg odpowiadał na jego myśli. Zanim jednak czas wysłużył się zbyt mocno, stawiając mury dystansu wyżej, zwerbalizował w najprostszej postaci to, co czaiło mu się na języku od początku. I zdecydowanie, nie podobała mu się udzielona wypowiedź, która - odpowiedzią na jego pytanie na pewno nie była. Zmarszczył brwi i wciągnął gwałtowniej powietrz, zaciskając palce w pięść, ale dając sobie moment, zanim w końcu zabrał głos ponownie - Jayden - wymówił imię ostrzej, dlatego uciął na kolejny moment - ...doprawdy? Miała powód? Nigdy bym nie pomyślał, że to dlatego - głos mu zadrżał, gdy gorycz mieszała się z gniewną iskrą serwowanej ironii, którą wciąż hamował - nie szukam u ciebie teraz rady, nie proszę o przekazywanie wiadomości, ani żadnego pośrednictwa - kontynuował, nie zwalniając kroku ani na moment. Odwrócił za to twarz ku mężczyźnie - nie rób ze mnie kretyna, nie traktuj jak dzieciaka, który nie rozumie co się stało - rzucił niemal na wydechu - wystarczy krótka odpowiedź - Maeve - jest u ciebie albo nie. To chyba nie takie trudne? - zamilkł ponownie, dając sobie czas by rozprostować palce. Miał paskudną chęć przyłożyć w twarz Jaydenowi i sprawdzić, czy ta jego maska stoickiego opanowania pęknie. Kiedyś, dawno temu, działało to z jego bratem. Stłukli się, a potem łatwiej było rozmawiać. Ale znów - nie miał przed sobą brata. I niekoniecznie Vane zrozumiałby podobną taktykę rozładowywania atmosfery. I siebie nawzajem - ...albo przynajmniej, że nie odpowiesz na to pytanie - zakończył ciszej, wracając wzrok przed siebie. Jedną z zaciśniętych pięści wcisnął w kieszeń kurtki, drugą szarpnął kołnierz. Było mu duszno. Albo zimno. Albo wszystko mu było teraz. Niekoniecznie jedno.
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Boczna ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade