Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Fontanna Życia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Fontanna Życia
Jej historia jest równie zawiła, co baśniowa - ciężko stwierdzić, ile w niej prawdy. Niektórzy nazywają ją bliźniaczką Fontanny Szczęśliwego Losu, inni mówią, że stworzył ją szarlatan, który chciał wzbogacić się na legendzie. Jedno jest pewne: od niepamiętnych czasów mówi się, że czarna woda Fontanny Życia posiada lecznicze właściwości. Postawiona jest ona na niewielkim, okrągłym placyku w Dolinie Godryka, który został ukryty przed wzrokiem mugoli. Cały skwer jest jasny, wyzbyty roślinności, wyłożony piaskowcem - z niego też zbudowana jest fontanna. Zawsze roi się tu od ptaków. Niektórzy uzdrowiciele wysyłają tu pacjentów cierpiących na choroby genetyczne, wierząc, że magiczna, ciemna woda złagodzi ich objawy. Często to działa, choć prawdopodobnie to tylko efekt placebo; woda jednak uspokaja, zatrzymuje ataki chorób. Mimo to nie jest w stanie ich wyleczyć. Na fontannę został rzucony urok - można pić z niej tylko tworząc koszyczek z dłoni, woda natychmiast wyparowuje bowiem ze wszystkich naczyń.
Celine delikatnie wydęła policzki.
- Bonbąbatons nawet nie stało obok Beauxbatons - oświadczyła, marszcząc nos i celowo wymawiając nazwę francuskiej akademii jeszcze wolniej, cierpliwiej, jakby mówiła do dziecka krnąbrnie powtarzającego zasłyszane zgłoski. Przeinaczającego je dla samej zabawy przeinaczania. Wbrew pozorom słowo nie było trudne, ba, mogłaby naprędce podać osiemnaście trudniejszych frazesów wywodzących się z języka miłości, których Steffen nie byłby w stanie odpowiednio zaintonować... Ale krok po kroku, fragment po fragmencie, tyle mogła dla niego zrobić. Powoli otworzyć go na świat, na który zamykał się złamaną gramatyką i skrytym jeszcze poczuciem hogwarckiej wyższości. Pewnego dnia, gdy o poranku Cattermole uniesie powieki i poczuje na sobie rześki dotyk promieni słońca, zrozumie, że jest pełniejszy; nie jednak ze względu na sowitą kolację poprzedniego wieczora, a wiedzę, której go nauczyła. Dostrzeże piękno tam, gdzie w ich świecie faktycznie znalazło własny kąt, pośród białych i błękitnych marmurów, polerowanego drewna i eleganckich złoceń, na alpejskich wzgórzach. - Dokładnie tak. U nas nauka wygląda trochę inaczej. Kładziemy nacisk na sztukę i magię, one nie są jak woda i olej. Są jednym. I dlatego wymagają od nas więcej czasu - objaśniła mu z uśmiechem, bo zamiast czuć się gorszą względem uczniów Hogwartu, czuła się wrażliwszą, uformowaną z innej gliny.
A ta wrażliwość poprowadziła ją na szubienicę płonącego rumieńca wstydu, gdy Steff wytknął, że w szkockiej szkole nie było czegoś takiego jak Hiffledim. Los zaśmiał się jej w twarz, przewrotnie i głośno. Oto pouczali siebie nawzajem, a żadne z nich nie opanowało wymagań drugiego, beznadziejnie pogrążywszy się w moczarach językowych potknięć.
- No tak - bąknęła, karcąc się w myślach za głupotę, za pamięć złotej rybki, za nieuwagę na to, co było ważne dla otaczających ją ludzi. Bo to było dla nich ważne, przeszłość, wciąż świeża młodość, jej zakamarki i budujące ją fundamenty. - Mój przyjaciel był w tym domu - uzmysłowiła sobie nagle na głos, olśniona. Marcel jej o tym wspominał, kiedy rozmawiali o Hogwarcie; pochodził z domu lwa, nosił karmazyn i złoto, a jego dormitorium znajdowało się wysoko na wieży. Może właśnie dlatego wybrał później życie na linach cyrkowego namiotu, by dalej być bliżej nieba.
Kiwnęła głową na znak zrozumienia, a następnie pokręciła nią, zagryzłszy zęby. Stolica niegdyś była piękna, lecz dziś stała się siedliskiem zarazy, wężowiskiem pełnym głodnych gadów, z których kłów skapywała trucizna naszpikowana życzeniem śmierci.
- Kiedyś bywałam, teraz już nie - odparła cicho. Celine z plakatów już tam nie wędrowała. Celine z plakatów została w Tower, z którego wyprowadzono ducha w obcych, przydużych ubraniach, dziewczynę bez imienia, przyszłości i cienia nadziei. Celine z plakatów została tam, gdzie zostały owe plakaty. - Ale coś wymyślę - dodała, zmusiwszy twarz do stworzenia pogodnego uśmiechu. Marcel lub Jim wciąż chyba bywali w mieście, mogłaby poprosić ich o pomoc, gdyby na Półwyspie Kornwalijskim zabrakło podobnych sklepów.
Odjąwszy aparat od twarzy - z poczuciem kolejnego osiągnięcia, bo kliknął tak, jak powinien, a ona pozostała przy tym bez ruchu -, dopiero teraz jej uśmiech nabrał szczerości. Steff był zabawny, poprawiał humor, choć chyba nawet nie usiłował tego dokonać, a tacy ludzie przypominali chodzące skarby. Magnesy, do których lgnęli inni. Sąsiadka miała rację, twierdząc, że nie powinna się go bać; na dnie świadomości półwili rodziło się skojarzenie go z psidwakiem, psotnym, wesołym i odważnym jak lew, prawdziwy Gryfon.
- Dziękuję. A czy... No wiesz. Pomógłbyś mi z wywołaniem tych zdjęć? Jak już aparat pstryknie i zapełnię cały film? - poprosiła z nadzieją tańczącą we włóknach różnokolorowych tęczówek. Wcześniej twierdził, że to dopiero przerobią i choć dziś pewnie nie zapamiętałaby wiele więcej, mogłaby nauczyć się w trakcie samego procesu! Empirycznie. Tak jak lubiła.
zt x2?
- Bonbąbatons nawet nie stało obok Beauxbatons - oświadczyła, marszcząc nos i celowo wymawiając nazwę francuskiej akademii jeszcze wolniej, cierpliwiej, jakby mówiła do dziecka krnąbrnie powtarzającego zasłyszane zgłoski. Przeinaczającego je dla samej zabawy przeinaczania. Wbrew pozorom słowo nie było trudne, ba, mogłaby naprędce podać osiemnaście trudniejszych frazesów wywodzących się z języka miłości, których Steffen nie byłby w stanie odpowiednio zaintonować... Ale krok po kroku, fragment po fragmencie, tyle mogła dla niego zrobić. Powoli otworzyć go na świat, na który zamykał się złamaną gramatyką i skrytym jeszcze poczuciem hogwarckiej wyższości. Pewnego dnia, gdy o poranku Cattermole uniesie powieki i poczuje na sobie rześki dotyk promieni słońca, zrozumie, że jest pełniejszy; nie jednak ze względu na sowitą kolację poprzedniego wieczora, a wiedzę, której go nauczyła. Dostrzeże piękno tam, gdzie w ich świecie faktycznie znalazło własny kąt, pośród białych i błękitnych marmurów, polerowanego drewna i eleganckich złoceń, na alpejskich wzgórzach. - Dokładnie tak. U nas nauka wygląda trochę inaczej. Kładziemy nacisk na sztukę i magię, one nie są jak woda i olej. Są jednym. I dlatego wymagają od nas więcej czasu - objaśniła mu z uśmiechem, bo zamiast czuć się gorszą względem uczniów Hogwartu, czuła się wrażliwszą, uformowaną z innej gliny.
A ta wrażliwość poprowadziła ją na szubienicę płonącego rumieńca wstydu, gdy Steff wytknął, że w szkockiej szkole nie było czegoś takiego jak Hiffledim. Los zaśmiał się jej w twarz, przewrotnie i głośno. Oto pouczali siebie nawzajem, a żadne z nich nie opanowało wymagań drugiego, beznadziejnie pogrążywszy się w moczarach językowych potknięć.
- No tak - bąknęła, karcąc się w myślach za głupotę, za pamięć złotej rybki, za nieuwagę na to, co było ważne dla otaczających ją ludzi. Bo to było dla nich ważne, przeszłość, wciąż świeża młodość, jej zakamarki i budujące ją fundamenty. - Mój przyjaciel był w tym domu - uzmysłowiła sobie nagle na głos, olśniona. Marcel jej o tym wspominał, kiedy rozmawiali o Hogwarcie; pochodził z domu lwa, nosił karmazyn i złoto, a jego dormitorium znajdowało się wysoko na wieży. Może właśnie dlatego wybrał później życie na linach cyrkowego namiotu, by dalej być bliżej nieba.
Kiwnęła głową na znak zrozumienia, a następnie pokręciła nią, zagryzłszy zęby. Stolica niegdyś była piękna, lecz dziś stała się siedliskiem zarazy, wężowiskiem pełnym głodnych gadów, z których kłów skapywała trucizna naszpikowana życzeniem śmierci.
- Kiedyś bywałam, teraz już nie - odparła cicho. Celine z plakatów już tam nie wędrowała. Celine z plakatów została w Tower, z którego wyprowadzono ducha w obcych, przydużych ubraniach, dziewczynę bez imienia, przyszłości i cienia nadziei. Celine z plakatów została tam, gdzie zostały owe plakaty. - Ale coś wymyślę - dodała, zmusiwszy twarz do stworzenia pogodnego uśmiechu. Marcel lub Jim wciąż chyba bywali w mieście, mogłaby poprosić ich o pomoc, gdyby na Półwyspie Kornwalijskim zabrakło podobnych sklepów.
Odjąwszy aparat od twarzy - z poczuciem kolejnego osiągnięcia, bo kliknął tak, jak powinien, a ona pozostała przy tym bez ruchu -, dopiero teraz jej uśmiech nabrał szczerości. Steff był zabawny, poprawiał humor, choć chyba nawet nie usiłował tego dokonać, a tacy ludzie przypominali chodzące skarby. Magnesy, do których lgnęli inni. Sąsiadka miała rację, twierdząc, że nie powinna się go bać; na dnie świadomości półwili rodziło się skojarzenie go z psidwakiem, psotnym, wesołym i odważnym jak lew, prawdziwy Gryfon.
- Dziękuję. A czy... No wiesz. Pomógłbyś mi z wywołaniem tych zdjęć? Jak już aparat pstryknie i zapełnię cały film? - poprosiła z nadzieją tańczącą we włóknach różnokolorowych tęczówek. Wcześniej twierdził, że to dopiero przerobią i choć dziś pewnie nie zapamiętałaby wiele więcej, mogłaby nauczyć się w trakcie samego procesu! Empirycznie. Tak jak lubiła.
zt x2?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Noc była pełna strachów. Zbudzone nad ranem oczy łaknęły dalszego snu, ale ten napawał niepokojem. Niejasne wspomnienia przywoływały czerwone światło, czy było postrzępionym fragmentem snu, czy rzeczywiście dobiegało zza okna? Niewypoczęte ciało wydawało się spięte, lekki ból głowy subtelnie stukał w czaszkę ze wszystkich stron. Każda napotkana od rana twarz wydawała się równie zmęczona. Mogły dotrzeć do ciebie pogłoski o krwawym księżycu, który nocą pokazał się na niebie, barwiąc gęste obłoki szkarłatem. Zawieszenie działań wojennych winno przynieść chwilowy oddech, a jednak...
Milicenta: Noc była pełna koszmarów, które nie opuszczały cię od pamiętnej wizyty na bagnach. Obudziłaś się przerażona i obolała – rana po rozszczepieniu wciąż ci doskwierała, a dziś blizna wydawała się wyjątkowo wrażliwa. Zmusiłaś się do wstania z łóżka, nawet jeśli bardzo chciałabyś odpocząć. Pani Gidderoy z Doliny Godryka miała dziś otrzymać dostawę świeżych ziół, których potrzebowałaś do wytwarzania kadzideł. Nawet jeśli nie byłaś jeszcze na siłach by podjąć się wszystkich obowiązków związanych z twoją klientelą, zioła były w tych czasach zbyt rzadkie i cenne abyś mogła czekać. Po ciężkiej zimie przyszła zbyt deszczowa wiosna, utrudniając wegetację roślin. Plony, zarówno zbóż, jak i ziół, były skąpe, a transport w kraju utrudniony. Wiadomość o tym, że twoja znajoma spodziewa się dostawy, była na wagę złota – jeśli będziesz zwlekać, ingrediencje mogą trafić w ręce innych chętnych.
Choć dziś potrzebowałaś szczęścia by znaleźć w sklepiku upragnione rośliny, od rana towarzyszyły ci złe wróżby, zwiastujące pecha. Od rana towarzyszyły ci złe wróżby. Znałaś je wszystkie i potrafiłabyś odgadnąć znaki wkoło siebie (rysę na lustrze, trzynaście kruków kraczących za oknem), ale musiałabyś się skupić.
A skupienie utrudniał ci ogromny, czarny pies o złotych ślepiach, który zdawał się podążać twoim śladem gdy tylko wyszłaś z domu. Możliwe, że widywałaś tego ponuraka już wcześniej, że towarzyszył ci od powrotu z Bagien Brenyn. Jeśli dziś dostrzegałaś go pierwszy raz, mogłaś się zorientować, że jest widoczny tylko dla ciebie. Przechodnie zupełnie go ignorowali i nie widzieliby go nawet, gdybyś im go pokazała albo poprosiła o pomoc.
Zły omen trzymał się na dystans, nie podchodząc na tyle blisko by uniemożliwić ci normalne funkcjonowanie – ale nie pozwalał zapomnieć o swojej obecności. Ilekroć spoglądałaś w jego stronę, ogarniał cię strach, ale zdołałaś dotrzeć do sklepiku zielarki i – szczęśliwie – znalazłaś tam większość potrzebnych ci ziół!
W drodze powrotnej do domu minęłaś placyk z Fontanną Życia, zwaną również Fontanną Szczęśliwego Losu. Mieszkając w Dolinie Godryka, znałaś jej historię i wiedziałaś o wierze mieszkańców w lecznicze właściwości wody, której można było nabrać tylko w tym miejscu i osobiście. Woda w fontannie wylewała się ze wszystkich naczyń, ale pozwalała zaczerpnąć się w dłonie. Słyszałaś, że zdaje się naprawdę uspokajać i łagodzić ataki chorób. Nie musiałaś nadrabiać drogi, by podejść bliżej. Rozszczepiony bok nadal cię bolał, podążające za tobą widmo ponuraka nie dawało ci spokoju. Może mogłabyś zaczerpnąć łyk wody by dodać sobie sił i otuchy…
Niezależnie od tego, czy się na to zdecydowałaś, twoją uwagę przykuło posępne krakanie kruków. Pamiętałaś, że przy fontannie zwykle siedziały ptaki – ale wróble, a wiosną nawet słowiki. Nigdy czarne kruki. Ptaszyska krążyły kilka metrów nad głową jasnowłosej dziewczyny, która nachylała się nad fontanną, niosąc ze sobą zły omen.
Melpomene: Nie wyspałaś się i wstałaś dziwnie osłabiona, trochę jak w czasach niedawno przebytej choroby. Nawet jeśli upierałaś się, że dobrze się czujesz, trudno było ci zwieść swoją rodzinę. Miałaś bladą cerę i podkrążone oczy, wyjątkowo ciężko było ci utrzymać na twarzy radosny uśmiech, a odkąd zachorowałaś i doszłaś do siebie, wszyscy martwili się o twoje zdrowie. Przy śniadaniu matka spoglądała na ciebie uważnie, z niepokojem, ale ostatecznie nie zmieniła twoich planów: mogłaś wybrać się do Doliny Godryka pod opieką służącej. Mieszkańcy cię rozpoznawali i domyślałaś się, że nie spacerujesz tylko dla przyjemności, że masz się im po prostu pokazać – obecność lordów i dam w Dolinie niosła pokrzepienie. Gdy przechodziłaś obok fontanny, przystanęłaś aby porozmawiać ze starszą kobietą, która pracowała kiedyś dla Twojej rodziny. Pamiętałaś ją z dzieciństwa, a i ona chyba nadal miała cię za dziecko – pozwoliła sobie z troską zauważyć, że wyglądasz bardzo blado i doradzić, byś napiła się wody z zaklętej fontanny. Można to było zrobić tylko na miejscu - woda w fontannie uparcie wylewała się ze wszystkich naczyń, ale pozwalała zaczerpnąć się w dłonie. Staruszka opowiadała o wierze, że woda leczy wszelkie choroby i zmęczenie bardzo przekonująco, a ty wciąż czułaś się trochę senna i byłaś zwyczajnie ciekawa.
Służąca kulturalnie trzymała się z boku, gdy podeszłaś by zaczerpnąć wody w dłonie. Na plac weszła jeszcze nieznajoma, ciemnowłosa kobieta, niosąca naręcze ziół. Poza wami skwerek był pusty.
Nabrana przez ciebie woda wydawała się być chłodniejsza niż zwykle. Zanim zbliżyłaś do niej usta, kątem oka dostrzegłaś coś niepokojącego.
Woda w fontannie zaczęła barwić się na szkarłatny kolor. Przeźroczysta ciecz w twoich rękach również się zmieniała, czerwieniejąc na twoich oczach. Gdzieś nad twoją głową złowieszczo krakały kruki.
Po kilku sekundach woda w fontannie była już szkarłatna, co obydwie widziałyście bardzo wyraźnie. Ohydne, nienaturalne zjawisko dostrzegła również służąca – jej krzyk przerażenia rozbrzmiał gdzieś za plecami Melpomene.
Milicenta odruchowo zmarszczyła nos, czując zapach zgnilizny. Jeszcze przed chwilą wdychała mocną, ale przyjemną woń zakupionych ziół – ale gdy zerknęła w dół, zobaczyła, że rośliny (nawet te suszone) gniją na jej oczach. Po chwili miała w dłoniach jedynie ciemną breję, lepiącą się do palców. Doświadczenie podpowiadało jej, że złe omeny i nienaturalne znaki splatają się zarówno z tym miejscem, z nią samą, jak i z postacią jasnowłosej dziewczyny.
Melpomene z łatwością mogła cofnąć się od fontanny, ale nagle zobaczyła coś, co nie pozwoliło jej od razu uciec. Złoty błysk przeciął niebo, pikując – a raczej spadając – w dół. Pod nogi arystokratki upadł znikacz, bezradnie strzygąc skrzydełkami. Jedno poruszało się wolniej, jakby było ranne. Zanim Melpomene zdążyła nachylić się nad maleństwem, na ziemi wylądowały trzy kruki – złowieszczo łypiąc na rannego ptaka i złowieszczo kierując w jego stronę wielkie dzioby. Ewidentnie chciały zaatakować, rozszarpać znikacza. Wydawało się, że miałaś ułamek sekundy na reakcję zanim się na niego rzucą – ale czarne ptaszyska nagle podniosły głowy, jakby coś na niebie przyciągnęło ich uwagę.
Na niebie rozgorzała kometa, za którą ciągnął się złocisty warkocz. Przyciągała wzrok w przedziwny sposób, jakby hipnotyzowała samą swoją obecnością na niebie. Jaśniała jak drugie słońce, trwała nieruchomo, a im dłużej oko spoglądało w jej światło, tym większy budziła niepokój. Jakby to światło wnikało gdzieś w umysł, w serce, pozostawiając po sobie trwogę i przerażającą pustkę, której nie sposób było zrozumieć.
Noc wysysała z niej energię. W ostatnich dniach niemal każdego rana budziła się przerażona i zlana potem, jeśli akurat udało jej się na chwilę zdrzemnąć, ale dziś było chyba najgorzej; nie zmrużyła oczu na dłużej niż trzydzieści minut, nawiedzana przez cienie a rana po rozszczepieniu była szczególnie tkliwa i nieznośna. Postanowiła jednak wstać z łóżka, nie odnajdując sensu w leżeniu, który nie niósł za sobą ani żadnego pożytku ani wypoczynku. Musiała odwiedzić panią Gidderoy, z nadzieją, że załapie się na ingrediencje do kadzideł; pomimo tego że jeszcze nie czuła się gotowa, by całkowicie poświęcić się obowiązkom związanym z klientami, zioła były zbyt cenne, by zwlekać a ona nie mogła sobie pozwolić na całkowity brak zarobku. Jej egzystencja, według matki, skończy się właśnie tak – jako bezdzietna stara panna, i to zdanie dzisiaj wydawało się o wiele prawdziwsze, biorąc pod uwagę ostatnie nieudane próby radzenia sobie zarówno z życiem, jak i ze sobą samą.
Niestety spóźniła się, jedynie dzięki odrobinie szczęścia znajdując kilka potrzebnych roślin, ale nie dziwiło jej to, zważywszy na to, że ostatnio nie tylko miała pecha, ale stała się niezwykle wyczulona na znaki i złe omeny. Dzisiaj od samego rana je widziała; znała je wszystkie i potrafiła odczytać a ponurak, który mimo wciąż wywołującego dreszcz strachu, nie przerażał już tak bardzo, jak za pierwszym razem, znów podążał za nią od chwili, gdy opuściła dom i wybiegła ze sklepu zielarskiego. W drodze powrotnej minęła plac z fontanną, której historię już opowiadano dzieciom na dobranoc. Poniekąd wierząc, jak reszta mieszkańców, w uzdrawiające właściwości wody, uznała, że ma teraz wprost idealną okazję do sprawdzenia miejscowej legendy. Zbliżyła się i już pochyliwszy nad taflą wody, uwagę wróżbitki niespodziewanie zwróciły kruki. Zdziwiła się, nawet nie próbując ukrywać grymasu na twarzy. Było to przecież o tyle zaskakujące, że dotychczas nie widziała przy fontannie czarnych jak smoła ptaszysk, a tym bardziej nie widziała, by te krążyły nad czyjąś głową jak nad padliną. Sam zresztą kruk w symbolice łączył się ze wszystkim co złe; śmiercią, wojną, zarazą, choć mawiali, że mógł symbolizować także oczyszczenie, czy przemianę życiową. Nie odezwała się, choć przeczucie podpowiadało, że coś jest nie tak i nie pomyliła się, bo wkrótce potem woda w fontannie stała się szkarłatna a zioła, które jeszcze przed momentem cieszyły nos przyjemną wonią, zgniły w mgnieniu oka. Ktoś krzyknął, jej palce z kolei oblepiła lepka breja i nigdy tak bardzo nie pragnęła znaleźć się w domu. Doświadczenie podpowiadało, że złowrogie wróżby i niestandardowe znaki przeplatały się zarówno z tym miejscem, nią samą, jak i postacią tej istoty, nad którą krążyły ptaki i kto wie, może ponurakiem łypiącym na nią spomiędzy krzaków. Podejrzewając, że każda normalna osoba w obecnej sytuacji oddaliłaby się spod fontanny jak najdalej, zwróciła się w stronę najszybszej drogi do domu, ale nagle zobaczyła jeszcze coś, co zatrzymało ją w miejscu. Złoty blask przebił niebo, padając ku ziemi. Przed obcą dziewczyną wylądował niewielki znikacz, bezradnie machający swoimi skrzydełkami – nim ta zdążyła zareagować, czarne ptaszyska zerwały się i w przerażający sposób wetknęły drapieżne dzioby w stronę rannego ptaka. Bez namysłu podeszła do niej i chwytając ją za przedramię, spróbowała odciągnąć na bok.
– To nie jest normalne, musimy stąd odejść – zdołała powiedzieć, gdy nad ich głowami rozjaśniało światło.
Niestety spóźniła się, jedynie dzięki odrobinie szczęścia znajdując kilka potrzebnych roślin, ale nie dziwiło jej to, zważywszy na to, że ostatnio nie tylko miała pecha, ale stała się niezwykle wyczulona na znaki i złe omeny. Dzisiaj od samego rana je widziała; znała je wszystkie i potrafiła odczytać a ponurak, który mimo wciąż wywołującego dreszcz strachu, nie przerażał już tak bardzo, jak za pierwszym razem, znów podążał za nią od chwili, gdy opuściła dom i wybiegła ze sklepu zielarskiego. W drodze powrotnej minęła plac z fontanną, której historię już opowiadano dzieciom na dobranoc. Poniekąd wierząc, jak reszta mieszkańców, w uzdrawiające właściwości wody, uznała, że ma teraz wprost idealną okazję do sprawdzenia miejscowej legendy. Zbliżyła się i już pochyliwszy nad taflą wody, uwagę wróżbitki niespodziewanie zwróciły kruki. Zdziwiła się, nawet nie próbując ukrywać grymasu na twarzy. Było to przecież o tyle zaskakujące, że dotychczas nie widziała przy fontannie czarnych jak smoła ptaszysk, a tym bardziej nie widziała, by te krążyły nad czyjąś głową jak nad padliną. Sam zresztą kruk w symbolice łączył się ze wszystkim co złe; śmiercią, wojną, zarazą, choć mawiali, że mógł symbolizować także oczyszczenie, czy przemianę życiową. Nie odezwała się, choć przeczucie podpowiadało, że coś jest nie tak i nie pomyliła się, bo wkrótce potem woda w fontannie stała się szkarłatna a zioła, które jeszcze przed momentem cieszyły nos przyjemną wonią, zgniły w mgnieniu oka. Ktoś krzyknął, jej palce z kolei oblepiła lepka breja i nigdy tak bardzo nie pragnęła znaleźć się w domu. Doświadczenie podpowiadało, że złowrogie wróżby i niestandardowe znaki przeplatały się zarówno z tym miejscem, nią samą, jak i postacią tej istoty, nad którą krążyły ptaki i kto wie, może ponurakiem łypiącym na nią spomiędzy krzaków. Podejrzewając, że każda normalna osoba w obecnej sytuacji oddaliłaby się spod fontanny jak najdalej, zwróciła się w stronę najszybszej drogi do domu, ale nagle zobaczyła jeszcze coś, co zatrzymało ją w miejscu. Złoty blask przebił niebo, padając ku ziemi. Przed obcą dziewczyną wylądował niewielki znikacz, bezradnie machający swoimi skrzydełkami – nim ta zdążyła zareagować, czarne ptaszyska zerwały się i w przerażający sposób wetknęły drapieżne dzioby w stronę rannego ptaka. Bez namysłu podeszła do niej i chwytając ją za przedramię, spróbowała odciągnąć na bok.
– To nie jest normalne, musimy stąd odejść – zdołała powiedzieć, gdy nad ich głowami rozjaśniało światło.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kubek na szafce nocnej ma dwanaście rzędów wzorzystych trójkątów. Zielonych i złotych, przeplatanych brązowymi kołami i maleńkimi, nakrapianymi punktami – mam to prześledzone od A do Z, każdy wzorek na każdą nieprzespaną minutę, każdy kolor na każdy objaw bólu w skroni.
O poranku nie pamiętam już o ornamentach na glinianym naczyniu – długa noc sukcesywnie ogranicza zdolność podzielnej uwagi, na tyle, że kiedy wychodzę z mieszkania, pierw zapominam zakluczyć drzwi, a później, w drugiej próbie codzienności zapominam za ów drzwiami torby.
Fakt, że znajduję się w końcu w Dolinie Godryka jest pewnie cudem.
W dusznym powietrzu i przypadkowo mijanych przechodniach, którzy tak samo jak ja wydają się być w jakiś sposób strudzeni dniem, dopatruję się dziwnego zbiegu przypadków – gdybym była choć mniej zmęczona i skupiona na spełnianiu listy zadań, być może zapytałabym kogoś – starszej pani na ławce, lub ekspedientki w aptece, czy też tak paskudnie spała tego dnia.
Niepodobnie do siebie jestem jednak milcząca, ograniczając interakcje z innymi do kilku zdań przy pakowaniu zakupionych ziół, później podobnej życzliwości na sowiej poczcie – w końcu umiem sobie pozwolić tylko na słaby uśmiech, kiedy w drodze na plac z fontanną mijam ramię w ramię jakąś staruszkę i młodą dziewczynę. Woda w fontannie na środku jest pewnym marzeniem o uldze, więc moje buty prędko szurają na piaskowym podłożu, kiedy idę przez rozświetlony punkt centralny, dłonią przytrzymując kapelusz z szerokim rondem na głowie.
Nieopodal stóp małe stadko ptaków urządza sobie pogawędkę – lub zwyczajnie poluje na resztki jedzenia, próbując wydziobać marne okruchy spomiędzy żwirowej nawierzchni – w wędrówce po namiastkę wytchnienia patrzę na nie zaledwie przez moment, bardziej skupiona na codzienności małych, prostych stworzeń, niźli kilku osób na placu – w końcu zostaje na nim sama z inną, pozornie obcą sylwetką, ale nim przyjdzie mi zdać sobie z tego faktu sprawę, opuszki moich palców wreszcie spotykają się z chłodną taflą wody.
Niemal elektryzuje, wysyłając impulsy przez ciało – i kiedy już drga mi kącik ust, jestem niemal zadowolona i chętna zanurzyć ręce aż po łokcie, wtedy widzę czerwień.
Dostrzegam głęboki szkarłat, który momentalnie sączy się ze środka fontanny i wypełnia całą przestrzeń, a ja odsuwam się niemal jak oparzona, kiedy przed oczami błyska mi surrealistyczna wizja zakrwawionych rąk.
To nie może być krew.
Kiedy niesie się czyjś krzyk, gwałtownie odwracam spojrzenie; ptactwo znów zyskuje moją uwagę, ale teraz to nie ta sama gromada – złoty, mały punkcik otaczają pulchne kruki, a mnie – mnie chyba podchodzi serce do gardła.
Krok w przód i jestem gotowa nogą odgonić ciemne stworzenia, ale wtedy ktoś sięga po moje ramię.
– Przecież go zadziobią – syczę, nie zerkając nawet za siebie, po całą moją uwagę kradnie to małe, złote stworzenie. Znikacz.
Ugięte kolana i wyciągnięta dłoń, przejęte spojrzenie i dziwna determinacja; zanim odgonię drapieżników od małej istotki, coś mknie ponad moją głową i przez kilka sekund nie potrafię dostrzec niczego poza ostrym światłem. Kruki uciekają, a mnie wydaje się, że ślepnę.
O poranku nie pamiętam już o ornamentach na glinianym naczyniu – długa noc sukcesywnie ogranicza zdolność podzielnej uwagi, na tyle, że kiedy wychodzę z mieszkania, pierw zapominam zakluczyć drzwi, a później, w drugiej próbie codzienności zapominam za ów drzwiami torby.
Fakt, że znajduję się w końcu w Dolinie Godryka jest pewnie cudem.
W dusznym powietrzu i przypadkowo mijanych przechodniach, którzy tak samo jak ja wydają się być w jakiś sposób strudzeni dniem, dopatruję się dziwnego zbiegu przypadków – gdybym była choć mniej zmęczona i skupiona na spełnianiu listy zadań, być może zapytałabym kogoś – starszej pani na ławce, lub ekspedientki w aptece, czy też tak paskudnie spała tego dnia.
Niepodobnie do siebie jestem jednak milcząca, ograniczając interakcje z innymi do kilku zdań przy pakowaniu zakupionych ziół, później podobnej życzliwości na sowiej poczcie – w końcu umiem sobie pozwolić tylko na słaby uśmiech, kiedy w drodze na plac z fontanną mijam ramię w ramię jakąś staruszkę i młodą dziewczynę. Woda w fontannie na środku jest pewnym marzeniem o uldze, więc moje buty prędko szurają na piaskowym podłożu, kiedy idę przez rozświetlony punkt centralny, dłonią przytrzymując kapelusz z szerokim rondem na głowie.
Nieopodal stóp małe stadko ptaków urządza sobie pogawędkę – lub zwyczajnie poluje na resztki jedzenia, próbując wydziobać marne okruchy spomiędzy żwirowej nawierzchni – w wędrówce po namiastkę wytchnienia patrzę na nie zaledwie przez moment, bardziej skupiona na codzienności małych, prostych stworzeń, niźli kilku osób na placu – w końcu zostaje na nim sama z inną, pozornie obcą sylwetką, ale nim przyjdzie mi zdać sobie z tego faktu sprawę, opuszki moich palców wreszcie spotykają się z chłodną taflą wody.
Niemal elektryzuje, wysyłając impulsy przez ciało – i kiedy już drga mi kącik ust, jestem niemal zadowolona i chętna zanurzyć ręce aż po łokcie, wtedy widzę czerwień.
Dostrzegam głęboki szkarłat, który momentalnie sączy się ze środka fontanny i wypełnia całą przestrzeń, a ja odsuwam się niemal jak oparzona, kiedy przed oczami błyska mi surrealistyczna wizja zakrwawionych rąk.
To nie może być krew.
Kiedy niesie się czyjś krzyk, gwałtownie odwracam spojrzenie; ptactwo znów zyskuje moją uwagę, ale teraz to nie ta sama gromada – złoty, mały punkcik otaczają pulchne kruki, a mnie – mnie chyba podchodzi serce do gardła.
Krok w przód i jestem gotowa nogą odgonić ciemne stworzenia, ale wtedy ktoś sięga po moje ramię.
– Przecież go zadziobią – syczę, nie zerkając nawet za siebie, po całą moją uwagę kradnie to małe, złote stworzenie. Znikacz.
Ugięte kolana i wyciągnięta dłoń, przejęte spojrzenie i dziwna determinacja; zanim odgonię drapieżników od małej istotki, coś mknie ponad moją głową i przez kilka sekund nie potrafię dostrzec niczego poza ostrym światłem. Kruki uciekają, a mnie wydaje się, że ślepnę.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Taki to już był ten świat natury. Okrutny, choć przewidywalny. Silniejszy zabijał słabszego, zachowując ciągłość łańcucha pokarmowego, który zaburzony mógł mieć niezbyt przyjemne konsekwencje, jak teraz, gdy wyraźnie widziała, że obecność ich dwóch przy znikaczu przeszkadzała dziobatym harpaganom wyczekującym dobrego momentu do pastwienia się. Osobiście wolała nie spotkać się z ich ostrymi dziobami i pazurskami, ale poniekąd rozumiała dziewczynę i jej chęć niesienia pomocy, wszak sama miała zazwyczaj więcej empatii wobec zwierząt, niż ludzi, co dla wielu osób było wprost nie do przyjęcia. Pewnie w innych okolicznościach nawet zareagowałaby podobnie, próbując uratować słabszego, ale odkąd wróciła z bagna, wyraźnie zgorzkniała, egoistycznie myśląc tylko o sobie; swoim tyłku, zdrowiu i pokiereszowanej psychice. Gdyby ktoś spytał, powiedziałaby z przekonaniem, że nie ma w takim zachowaniu nic złego: każdy miał w sobie coś z egoisty, tylko nie każdy potrafił to z siebie wykrzesać, oddając się czasem wbrew sobie dla sprawy i ludzi. Kierując się dewizą nie mój problem, postanowiła, że zostawi dziewczynę tutaj samą sobie. Skoro nie chciała iść, droga wolna, nie widziała powodu, żeby ją na siłę namawiać, dopóki nie przypatrzyła się uważnie jej twarzy, rozpoznając znajomą Nenę. Najlepsze jagodzianki w całym Londynie.
– Widziałaś kiedyś, żeby kruki krążyły nad czyjąś głową? Ja tak, przed chwilą nad twoją – odparła w odpowiedzi, przez moment zastanawiając się, czy rzeczywiście byłyby skłonne ją zaatakować. Wtedy może nie, teraz już nie była do tego przekonana. Ptaszyska uciekły, gdy złoty blask oślepił je obie, pozostawiając po sobie nicość a im dłużej czarownica patrzyła za niknącym światłem, tym bardziej czuła jak zapada się w sobie jak przekłuty balon. Nawet nie próbowała nazwać tego uczucia; tak nierzeczywistego zjawiska jak kometa, która wysysała z człowieka resztki szczęścia i emocji. Wprost przekonana, że to nietypowe zjawisko nie tyle łączyło się ze szkarłatem w fontannie, zgnilizną, krukami, a w jakiś sposób je wywołało, chociaż nie potrafiła jednoznacznie zinterpretować o co chodziło i co się mogło się jeszcze wydarzyć. Przeczuwała tylko, że nic dobrego, ale nie była najlepszą osobą do wypowiadania się na ten temat; znana z upatrywania fatalizmu wszędzie, teraz dostrzegała wszystko, co złe, dwa razy częściej. Może księgi z mapami gwiazd zawierały wydarzenia z przeszłości, które opisywały tę anomalię?
Na razie o tym nie myślała. Ślad po komecie zniknął, niebo wróciło do normalności, a one dwie stały tutaj gapiąc się do góry w ogromnej konsternacji, którą w końcu postanowiła przerwać.
– Poczułam... pustkę; to było bardzo dziwne – niepewnie wyartykułowała to, co poczuła, zastanawiając się, czy tylko na nią tak wpłynął ten widok. – Dalej chcesz ratować znikacza? To chyba ostatni dobry moment – zreflektowała się, wnet dostrzegając jak trzy kruki z powrotem skierowały się w ich stronę. Altruizm kiedyś wszystkich wykończy.
– Widziałaś kiedyś, żeby kruki krążyły nad czyjąś głową? Ja tak, przed chwilą nad twoją – odparła w odpowiedzi, przez moment zastanawiając się, czy rzeczywiście byłyby skłonne ją zaatakować. Wtedy może nie, teraz już nie była do tego przekonana. Ptaszyska uciekły, gdy złoty blask oślepił je obie, pozostawiając po sobie nicość a im dłużej czarownica patrzyła za niknącym światłem, tym bardziej czuła jak zapada się w sobie jak przekłuty balon. Nawet nie próbowała nazwać tego uczucia; tak nierzeczywistego zjawiska jak kometa, która wysysała z człowieka resztki szczęścia i emocji. Wprost przekonana, że to nietypowe zjawisko nie tyle łączyło się ze szkarłatem w fontannie, zgnilizną, krukami, a w jakiś sposób je wywołało, chociaż nie potrafiła jednoznacznie zinterpretować o co chodziło i co się mogło się jeszcze wydarzyć. Przeczuwała tylko, że nic dobrego, ale nie była najlepszą osobą do wypowiadania się na ten temat; znana z upatrywania fatalizmu wszędzie, teraz dostrzegała wszystko, co złe, dwa razy częściej. Może księgi z mapami gwiazd zawierały wydarzenia z przeszłości, które opisywały tę anomalię?
Na razie o tym nie myślała. Ślad po komecie zniknął, niebo wróciło do normalności, a one dwie stały tutaj gapiąc się do góry w ogromnej konsternacji, którą w końcu postanowiła przerwać.
– Poczułam... pustkę; to było bardzo dziwne – niepewnie wyartykułowała to, co poczuła, zastanawiając się, czy tylko na nią tak wpłynął ten widok. – Dalej chcesz ratować znikacza? To chyba ostatni dobry moment – zreflektowała się, wnet dostrzegając jak trzy kruki z powrotem skierowały się w ich stronę. Altruizm kiedyś wszystkich wykończy.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ciemny trzepot przez moment jest jedynym elementem, który widzę. Później wszystkie zlewają się w całość – czerń, złoto, szkarłat – ulica zalana krwią, złoto zalane krwią, wrzask kruczych dziobów – to tylko twoja głowa, Nena.
Mrugam raz, mrugam drugi, mrugam jak otępiała przez kilka następnych sekund, próbując powrócić do normalności i wzroku, który momentalnie znika, jakbym oberwała jakimś zaklęciem. Dłoń wędruje w górę, wtóruje jej druga, a później trę oczy z czystym przerażeniem, wyłapując pojedyncze słowa, a przede wszystkim własny oddech. Dudniący, szybki, przerażony.
– Co to do cholery jest… – jękliwe słowa opuszczają zaciśniętą krtań, bo potrzebuję jeszcze chwili by być w stanie otworzyć oczy i faktycznie coś zobaczyć; zobaczyć świetlisty warkocz na dziennym niebie, chwilę temu błękitnym, teraz biało-szarym, nienaturalnym, emitującym światłem, które nie ma niczego wspólnego z normalnością.
Czarne skrzydła nadal trzepoczą przy moich nogach, ostre dzioby nadal kłapią, znikacz nadal piszczy cicho, a ja czuję się tak, jakby miało mi stanąć serce.
– Głupi omen – rzucam mamrotliwie w odpowiedzi na kobiecy głos, potencjalnej nieznajomej, bo zajęta schyleniem się w dół nie mam sposobności sprawdzić jego właścicielki; dopiero kiedy jeden z ptaków interesuje się moją stopą, i kracząc przeraźliwie próbuje chyba dziobnąć kostkę, zaaferowana nerwowością macham nogą, jednocześnie odwracając się przez ramię.
– Powinny odlecieć. To…. Światło…. – to światło nie jest normalne. To światło nie jest normalne. To światło nie jest normalne.
– Myślałam, że wypali mi oczy, co to jest – szepczę, wędrując spojrzeniem po twarzy dziewczyny; znanej, na pewno, choć w chwili kiedy krew w głowie szumi zbyt donośnie, nie potrafię połączyć punktów i odnaleźć w pamięci jej imienia.
A kiedy wspomina o znikaczu, z głośnym westchnięciem wracam do prób ratunku. Dłonią staram się odgonić kruki, choć te wydają z siebie dziwaczne i głośne odgłosy, a później wydaje mi się, że złota plamka… znika.
Ot tak.
Tracę głowę?
– Idźmy stąd – chrapliwy szept poprzedza wyrzuty sumienia, które za moment uderzą ze zdwojoną siłą. To kara? Klęska? Czarna magia?
Zadzieram spojrzenie w górę, na nienaturalnie rozświetlone niebo, na brak chmur, na brak odpowiedzi.
– Prędko, schowajmy się gdzieś.
Brak pomysłów, czysta desperacja.
Mrugam raz, mrugam drugi, mrugam jak otępiała przez kilka następnych sekund, próbując powrócić do normalności i wzroku, który momentalnie znika, jakbym oberwała jakimś zaklęciem. Dłoń wędruje w górę, wtóruje jej druga, a później trę oczy z czystym przerażeniem, wyłapując pojedyncze słowa, a przede wszystkim własny oddech. Dudniący, szybki, przerażony.
– Co to do cholery jest… – jękliwe słowa opuszczają zaciśniętą krtań, bo potrzebuję jeszcze chwili by być w stanie otworzyć oczy i faktycznie coś zobaczyć; zobaczyć świetlisty warkocz na dziennym niebie, chwilę temu błękitnym, teraz biało-szarym, nienaturalnym, emitującym światłem, które nie ma niczego wspólnego z normalnością.
Czarne skrzydła nadal trzepoczą przy moich nogach, ostre dzioby nadal kłapią, znikacz nadal piszczy cicho, a ja czuję się tak, jakby miało mi stanąć serce.
– Głupi omen – rzucam mamrotliwie w odpowiedzi na kobiecy głos, potencjalnej nieznajomej, bo zajęta schyleniem się w dół nie mam sposobności sprawdzić jego właścicielki; dopiero kiedy jeden z ptaków interesuje się moją stopą, i kracząc przeraźliwie próbuje chyba dziobnąć kostkę, zaaferowana nerwowością macham nogą, jednocześnie odwracając się przez ramię.
– Powinny odlecieć. To…. Światło…. – to światło nie jest normalne. To światło nie jest normalne. To światło nie jest normalne.
– Myślałam, że wypali mi oczy, co to jest – szepczę, wędrując spojrzeniem po twarzy dziewczyny; znanej, na pewno, choć w chwili kiedy krew w głowie szumi zbyt donośnie, nie potrafię połączyć punktów i odnaleźć w pamięci jej imienia.
A kiedy wspomina o znikaczu, z głośnym westchnięciem wracam do prób ratunku. Dłonią staram się odgonić kruki, choć te wydają z siebie dziwaczne i głośne odgłosy, a później wydaje mi się, że złota plamka… znika.
Ot tak.
Tracę głowę?
– Idźmy stąd – chrapliwy szept poprzedza wyrzuty sumienia, które za moment uderzą ze zdwojoną siłą. To kara? Klęska? Czarna magia?
Zadzieram spojrzenie w górę, na nienaturalnie rozświetlone niebo, na brak chmur, na brak odpowiedzi.
– Prędko, schowajmy się gdzieś.
Brak pomysłów, czysta desperacja.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Głupi omen i aż omen. Omen, który był nad wyraz rzeczywisty i mogący zrobić im krzywdę. Ale kim ona była, żeby się znać i tłumaczyć? Na szczęście dziewczyna sięgnęła po rozum wraz z nadejściem komety, choć szybko zweryfikowała swoje słowa. Nena spanikowała, w czym nie było nic dziwnego, bo sama jeszcze przed chwilą chciała stąd odejść jak najszybciej. Tymczasem stała nad fontanną, wpatrując się to w szkarłat, to w resztki mazi na swojej dłoni. To niesamowite zjawisko było tak samo ciekawe, jak i przerażające, i odnosiła wrażenie, że kryła się za tym kolejna siła, której jeszcze nie poznali.
– Nic dobrego – odparła na pytanie, po czym dodała: – to była spadająca gwiazda z warkoczem, która zakończyła swój żywot, po prostu wygasła lub w najgorszym przypadku uderzyła gdzieś w ziemię, ale... ta była inna, dziwna, bardzo dziwna – uspokoiła ją, a przynajmniej taki miała zamiar. Pamiętała, gdy jeszcze z babką wypatrywała w bezchmurne noce spadających gwiazd, wymyślając przy tym życzenia i opowiadając sobie o zawiłościach astronomicznych, ale nie przypominała sobie, by kiedykolwiek widziała tak silną, tak wielką i jasną gwiazdę. W dodatku wysysającą resztki energii, uczuć i dosłownie powodującą, że świeże, wyrośnięte zioła gniły w mgnieniu oka. – Jest przesąd o wypowiadaniu życzenia, gdy widzi się spadającą gwiazdę, bo jest to dość rzadkie zjawisko, ale tutaj chyba żadne życzenia nie pomogą – stwierdziła wkrótce – raczej bym sobie nic nie życzyła, na Merlina, nie wiadomo czy nie wydarzy się na opak – myślenie życzeniowe, wymyślanie życzeń, manifestowanie rzeczywistości... wierzyła w to, wkładała ludziom do głów, ale bywały czynniki, które mogły zaburzyć ten proces a tu nawet nie mieli pojęcia z czym się mierzą. Była jednak przekonana, że nie tylko one dwie widziały ów zjawisko, spotkały po drodze złe znaki i ujrzały jednocześnie coś dziwnego, jak krwista woda w fontannie, w związku z czym za jakiś czas przeczytają o tym w gazecie.
– Znając nasze środowisko prędzej czy później porobi się kilka jednostek badawczych, próbujących odgadnąć co to jest i jaki ma wpływ na nas – nie ukrywała, sama była ciekawa czy w starych księgach astronomicznych cokolwiek odnotowano, widziano, czy może byli pierwszym pokoleniem, które miało zapisać kolejną, nieodgadnioną dotąd ciekawostkę, ale zamierzała cierpliwie poczekać. Na ziemię ściągnęły ją kolejne słowa Neny. Prędko, schowajmy się gdzieś. Nawet nie zauważyła, gdy znikacz rozpłynął się w powietrzu.
– Mieszkam niedaleko, chodź – zasugerowała, lecz jej wzrok powrócił do wody w fontannie. Musiała sprawdzić, czy rzeczywiście miały do czynienia z krwią. Bez namysłu wsadziła więc dłoń do wody, mącąc gładką taflę a po chwili wyjęła ją z powrotem. Ku jej zaskoczeniu, dłoń była tylko mokra, z kolei w głowie zaświtała jej myśl: kolejny zwiastun zapowiadający tragedię. Jakby mieli w ostatnim czasie za dużo spokoju.
możemy się przenieść tutaj lub pisać dalej na placu
– Nic dobrego – odparła na pytanie, po czym dodała: – to była spadająca gwiazda z warkoczem, która zakończyła swój żywot, po prostu wygasła lub w najgorszym przypadku uderzyła gdzieś w ziemię, ale... ta była inna, dziwna, bardzo dziwna – uspokoiła ją, a przynajmniej taki miała zamiar. Pamiętała, gdy jeszcze z babką wypatrywała w bezchmurne noce spadających gwiazd, wymyślając przy tym życzenia i opowiadając sobie o zawiłościach astronomicznych, ale nie przypominała sobie, by kiedykolwiek widziała tak silną, tak wielką i jasną gwiazdę. W dodatku wysysającą resztki energii, uczuć i dosłownie powodującą, że świeże, wyrośnięte zioła gniły w mgnieniu oka. – Jest przesąd o wypowiadaniu życzenia, gdy widzi się spadającą gwiazdę, bo jest to dość rzadkie zjawisko, ale tutaj chyba żadne życzenia nie pomogą – stwierdziła wkrótce – raczej bym sobie nic nie życzyła, na Merlina, nie wiadomo czy nie wydarzy się na opak – myślenie życzeniowe, wymyślanie życzeń, manifestowanie rzeczywistości... wierzyła w to, wkładała ludziom do głów, ale bywały czynniki, które mogły zaburzyć ten proces a tu nawet nie mieli pojęcia z czym się mierzą. Była jednak przekonana, że nie tylko one dwie widziały ów zjawisko, spotkały po drodze złe znaki i ujrzały jednocześnie coś dziwnego, jak krwista woda w fontannie, w związku z czym za jakiś czas przeczytają o tym w gazecie.
– Znając nasze środowisko prędzej czy później porobi się kilka jednostek badawczych, próbujących odgadnąć co to jest i jaki ma wpływ na nas – nie ukrywała, sama była ciekawa czy w starych księgach astronomicznych cokolwiek odnotowano, widziano, czy może byli pierwszym pokoleniem, które miało zapisać kolejną, nieodgadnioną dotąd ciekawostkę, ale zamierzała cierpliwie poczekać. Na ziemię ściągnęły ją kolejne słowa Neny. Prędko, schowajmy się gdzieś. Nawet nie zauważyła, gdy znikacz rozpłynął się w powietrzu.
– Mieszkam niedaleko, chodź – zasugerowała, lecz jej wzrok powrócił do wody w fontannie. Musiała sprawdzić, czy rzeczywiście miały do czynienia z krwią. Bez namysłu wsadziła więc dłoń do wody, mącąc gładką taflę a po chwili wyjęła ją z powrotem. Ku jej zaskoczeniu, dłoń była tylko mokra, z kolei w głowie zaświtała jej myśl: kolejny zwiastun zapowiadający tragedię. Jakby mieli w ostatnim czasie za dużo spokoju.
możemy się przenieść tutaj lub pisać dalej na placu
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie znam się na astronomii. Astrologii. Gwiazdach, księżycach i kometach.
Wiem tylko tyle, kiedy powinien być dzień, a kiedy nadchodzi czas na noc – wiem, że gwiazdy czasem spadają, że dzieci z utęsknieniem spoglądają wtedy w niebo i marzą o najszybszej miotle wyścigowej na świecie, błyszczącej szacie lub domku dla lalek i całej grupie tych porcelanowych do kompletu. Wiem, że czasem spadają.
Nie spadają w dzień.
Nie spadają, kiedy woda zmienia się w krew, ptactwo staje się drapieżnikiem, roślinność obumiera, a w sercu gości tylko i wyłącznie strach; kiedy zasłaniam oczy, a później pocieram ich kąciki, w których zdążyły zebrać się łzy, czuję przerażenie. Nienaturalne, dojmujące, niezwiązane z ludźmi, z wojną, z odkopaną desperacko traumą. To coś z gatunku tych fundamentalnych, zahaczających o istotę człowieczeństwa i praw natury tego świata.
Ona nie wydaje się aż tak poruszona – wie, co to oznacza, lub po prostu jest od ciebie mądrzejsza, panikaro – nie znam odpowiedzi.
Dyszę za to przez kilkanaście kolejnych sekund, złota plamka w otoczeniu złowieszczej czerni znika, a ja napotykam ze plecami fragment kamiennej fontanny, który sprowadza mnie znów na ziemię, do rzeczywistości, do strzępków racjonalności, których pragnę się trzymać. Szkarłat w zbiorniku sprawnie odciąga mnie od czegoś, co mogłoby choćby udawać spokój.
– To krew? – mamroczę, patrząc na dziewczynę, której imię mam na końcu języka, na końcu spojrzenia jedynie zaskoczenie, zwłaszcza kiedy wyciąga dłoń w kierunku czerwonej tafli. Nie rejestruję słów, w których mówi o wypowiadaniu życzeń, zupełnie jakby było to dla mnie tak nierealistycznie abstrakcyjne, jakbym nie potrafiła zrozumieć sensu.
– To nie jest nic dobrego – dodaję cicho, kiedy mówi o badaniach, o pochylaniu się nad wpływem; chcę tylko, żeby to coś się skończyło. Zniknęło. Zostawiło nas w spokoju.
I w całej desperacji, wciąż rozglądając się po okolicy, z łzawiącymi od nadmiaru światła oczyma prawie za nią idę; robię krok, drugi i kolejny, gotowa podążyć w kierunku, który wskazuje.
To nieodpowiedzialne.
Nieodpowiedzialne w czasie, w którym panuje wojna; w którym codziennie widzę twarze na plakatach powieszonych na ścianach ministerialnych korytarzy, choć pozornie panuje zawieszenie i nie powinnam spodziewać się ataku.
Kilka kolejnych wdechów, imitacja kalkulacji, w końcu wyciągnięta dłoń w stronę budynku sowiej poczty.
– Chodźmy tam – proponuję, przyglądając się znajomej-nieznajomej – Znasz się na tym? Na gwiazdach, omenach i… i w ogóle?
Wiem tylko tyle, kiedy powinien być dzień, a kiedy nadchodzi czas na noc – wiem, że gwiazdy czasem spadają, że dzieci z utęsknieniem spoglądają wtedy w niebo i marzą o najszybszej miotle wyścigowej na świecie, błyszczącej szacie lub domku dla lalek i całej grupie tych porcelanowych do kompletu. Wiem, że czasem spadają.
Nie spadają w dzień.
Nie spadają, kiedy woda zmienia się w krew, ptactwo staje się drapieżnikiem, roślinność obumiera, a w sercu gości tylko i wyłącznie strach; kiedy zasłaniam oczy, a później pocieram ich kąciki, w których zdążyły zebrać się łzy, czuję przerażenie. Nienaturalne, dojmujące, niezwiązane z ludźmi, z wojną, z odkopaną desperacko traumą. To coś z gatunku tych fundamentalnych, zahaczających o istotę człowieczeństwa i praw natury tego świata.
Ona nie wydaje się aż tak poruszona – wie, co to oznacza, lub po prostu jest od ciebie mądrzejsza, panikaro – nie znam odpowiedzi.
Dyszę za to przez kilkanaście kolejnych sekund, złota plamka w otoczeniu złowieszczej czerni znika, a ja napotykam ze plecami fragment kamiennej fontanny, który sprowadza mnie znów na ziemię, do rzeczywistości, do strzępków racjonalności, których pragnę się trzymać. Szkarłat w zbiorniku sprawnie odciąga mnie od czegoś, co mogłoby choćby udawać spokój.
– To krew? – mamroczę, patrząc na dziewczynę, której imię mam na końcu języka, na końcu spojrzenia jedynie zaskoczenie, zwłaszcza kiedy wyciąga dłoń w kierunku czerwonej tafli. Nie rejestruję słów, w których mówi o wypowiadaniu życzeń, zupełnie jakby było to dla mnie tak nierealistycznie abstrakcyjne, jakbym nie potrafiła zrozumieć sensu.
– To nie jest nic dobrego – dodaję cicho, kiedy mówi o badaniach, o pochylaniu się nad wpływem; chcę tylko, żeby to coś się skończyło. Zniknęło. Zostawiło nas w spokoju.
I w całej desperacji, wciąż rozglądając się po okolicy, z łzawiącymi od nadmiaru światła oczyma prawie za nią idę; robię krok, drugi i kolejny, gotowa podążyć w kierunku, który wskazuje.
To nieodpowiedzialne.
Nieodpowiedzialne w czasie, w którym panuje wojna; w którym codziennie widzę twarze na plakatach powieszonych na ścianach ministerialnych korytarzy, choć pozornie panuje zawieszenie i nie powinnam spodziewać się ataku.
Kilka kolejnych wdechów, imitacja kalkulacji, w końcu wyciągnięta dłoń w stronę budynku sowiej poczty.
– Chodźmy tam – proponuję, przyglądając się znajomej-nieznajomej – Znasz się na tym? Na gwiazdach, omenach i… i w ogóle?
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie była poruszona; już nie. Po bagnie, na którym widziała i przeszła piekło, po ponuraku, który krążył za nią niemal codziennie od początku miesiąca i sprawiał, że pomału traciła rozum, chyba nie czuła już nic. Nic, poza fizycznym bólem blizny po nieudanej, desperackiej teleportacji z macek potwora. Wyzuta z emocji z początku poczuła bliżej nieokreślony smutek, gorycz, ale równie szybko jej mózg wkroczył w reakcję ucieczki, potem walki. Zupełnie jak na bagnie Brenyn.
– Nie – potrząsnęła mokrą dłonią. – Raczej ostrzeżenie lub zapowiedź – nie wiedziała jednak przed kim lub czym i nie była nawet przekonana, czy chce się dowiedzieć, ledwo dochodząc do siebie po starciu z nadludzką siłą. Uniosła wreszcie wzrok na McKinnon. Miała wrażenie, że dziewczyna dalej była w szoku, a w odpowiedzi łagodny uśmiech rozjaśnił umęczoną twarz czarownicy. Problemem Millicenty było to, że nie potrafiła pocieszać, przynajmniej nie tak, jak tego oczekiwano; wychodziła bowiem z założenia, że skoro obracała się pośród dorosłych to każdy z nich potrafił na tyle zarządzać swoimi emocjami, by nie wymagało to interwencji osób trzecich. Czysta hipokryzja, z której doskonale sobie zdawała sprawę.
– Nena, jesteśmy bezpieczne – skłamała połowicznie, bo w tym danym momencie tak, może były bezpieczne, ale w dłuższej perspektywie szczerze wątpiła. Nie zamierzała martwić się na zapas, choć w gruncie rzeczy powinna. Ponurak zwiastował śmierć, której nie tak dawno uciekła, kruki i krew ostrzeżenie, a kometa wydawała się kumulacją wszystkiego na raz. Nie miała więc żadnej pewności, że dożyje jutra, ale z drugiej strony nie miała też na to wpływu. Jej linia życia wprawdzie była długa, nie urywała się nagle, co mogłoby zwiastować rychłą śmierć, czy problemy, ale kto wie? Może kometa była zwrotem przekreślającym ich dotychczasową wiedzę i doświadczenia? – Pamiętasz jak mierzyliśmy się z anomaliami i niestabilną magią? Wtedy sobie poradziliśmy, z tym też nam się uda – ze wszystkiego wychodzili, prędzej czy później, obronną ręką, poświęcając masę ludzkich istnień, nerwów i przypłacając to życiem w niezbyt satysfakcjonujących warunkach, ale żyli. Tym razem przecież nie mogło być inaczej, świat nie kończył się tak po prostu. – Kiedyś wspomnisz na starość, że byłaś świadkiem wielu dziwnych rzeczy, które zapiszą się w historii – zerknęła w stronę budynku. Zrozumiała, że dom okazał się zbyt zuchwałą propozycją, ale w jej myśleniu: jedyną rozsądną.
– Znam się – kolejne połowiczne kłamstwo wypłynęło z jej ust; astronomię znała podstawowo, dopiero teraz zamierzając wrócić do nauki układów gwiazd i wpływu ciał niebieskich na ich życie. – Na omenach i wróżbach nawet aż za bardzo, z tego żyję – wzruszyła ramionami, czując po ledwie sekundzie, że nie był to dobry pomysł. Rana zapiekła, przypominając o sobie. W końcu ruszyły w stronę sowiej poczty, obchodząc kruki łukiem. – Nie każdy wierzy i to jest w porządku, ale nigdy wcześniej nie widziałam tutaj kruków; tym bardziej nad czyjąś głową, na twoim miejscu bym po prostu uważała na siebie – w ich świecie tylko ponurak tak jednoznacznie i dobitnie zwiastował śmierć. I szedł za nią w bezpiecznej odległości odkąd wyszła dzisiaj z domu.
– Nie – potrząsnęła mokrą dłonią. – Raczej ostrzeżenie lub zapowiedź – nie wiedziała jednak przed kim lub czym i nie była nawet przekonana, czy chce się dowiedzieć, ledwo dochodząc do siebie po starciu z nadludzką siłą. Uniosła wreszcie wzrok na McKinnon. Miała wrażenie, że dziewczyna dalej była w szoku, a w odpowiedzi łagodny uśmiech rozjaśnił umęczoną twarz czarownicy. Problemem Millicenty było to, że nie potrafiła pocieszać, przynajmniej nie tak, jak tego oczekiwano; wychodziła bowiem z założenia, że skoro obracała się pośród dorosłych to każdy z nich potrafił na tyle zarządzać swoimi emocjami, by nie wymagało to interwencji osób trzecich. Czysta hipokryzja, z której doskonale sobie zdawała sprawę.
– Nena, jesteśmy bezpieczne – skłamała połowicznie, bo w tym danym momencie tak, może były bezpieczne, ale w dłuższej perspektywie szczerze wątpiła. Nie zamierzała martwić się na zapas, choć w gruncie rzeczy powinna. Ponurak zwiastował śmierć, której nie tak dawno uciekła, kruki i krew ostrzeżenie, a kometa wydawała się kumulacją wszystkiego na raz. Nie miała więc żadnej pewności, że dożyje jutra, ale z drugiej strony nie miała też na to wpływu. Jej linia życia wprawdzie była długa, nie urywała się nagle, co mogłoby zwiastować rychłą śmierć, czy problemy, ale kto wie? Może kometa była zwrotem przekreślającym ich dotychczasową wiedzę i doświadczenia? – Pamiętasz jak mierzyliśmy się z anomaliami i niestabilną magią? Wtedy sobie poradziliśmy, z tym też nam się uda – ze wszystkiego wychodzili, prędzej czy później, obronną ręką, poświęcając masę ludzkich istnień, nerwów i przypłacając to życiem w niezbyt satysfakcjonujących warunkach, ale żyli. Tym razem przecież nie mogło być inaczej, świat nie kończył się tak po prostu. – Kiedyś wspomnisz na starość, że byłaś świadkiem wielu dziwnych rzeczy, które zapiszą się w historii – zerknęła w stronę budynku. Zrozumiała, że dom okazał się zbyt zuchwałą propozycją, ale w jej myśleniu: jedyną rozsądną.
– Znam się – kolejne połowiczne kłamstwo wypłynęło z jej ust; astronomię znała podstawowo, dopiero teraz zamierzając wrócić do nauki układów gwiazd i wpływu ciał niebieskich na ich życie. – Na omenach i wróżbach nawet aż za bardzo, z tego żyję – wzruszyła ramionami, czując po ledwie sekundzie, że nie był to dobry pomysł. Rana zapiekła, przypominając o sobie. W końcu ruszyły w stronę sowiej poczty, obchodząc kruki łukiem. – Nie każdy wierzy i to jest w porządku, ale nigdy wcześniej nie widziałam tutaj kruków; tym bardziej nad czyjąś głową, na twoim miejscu bym po prostu uważała na siebie – w ich świecie tylko ponurak tak jednoznacznie i dobitnie zwiastował śmierć. I szedł za nią w bezpiecznej odległości odkąd wyszła dzisiaj z domu.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Rozprawianie nad istotą życia - nad tym, kiedy faktycznie się zaczynało i kiedy miało skończyć - zawsze sprawiało mi pewien dyskomfort. Nad tym dokąd zmierzamy, gdzie powinniśmy iść, w jakim miejscu tkwił sens tego wszystkiego; tkwiąc uparcie w grupie tych bardziej przytłoczonych wystrzegałam się filozofowania, szukania znaków na ziemi czy niebie, czy dobitnych dowodów na obecność wyższych bytów.
Los płatał figla - ale coś, co ludzie nazywali przeznaczeniem, istniało poza słownikiem mojej codzienności.
Nauczyłam się żyć z perspektywą śmierci siadającą lekko na ramieniu, jak wytresowany kanarek pokonujący trasę od klatki do człowieka i z powrotem; oswajałam, podawałam sobie rękę z jej wątłym widmem, nigdy jednak nie dywagując nad czymś więcej. Bardziej. Mocniej.
Gapię się na to, jak dziewczyna sięga dłonią pod taflę czerwonej wody; mętnej, gęstej mazi, w której blada skóra znika jak w farbie - później wraca, brudna i szkarłatna, ale ona nie wydaje się nadto poruszona - ja natomiast, ja przyłapuję się na tym, że wstrzymuję oddech.
Uspokój się.
Liczę do kilku, albo kilkunastu, wreszcie, po bataliach toczonych w sprzeczności z rozbieganymi myślami, puszczając się murka fontanny, który do tej pory przytrzymywałam kurczowo, niemal boleśnie.
Świetlisty warkocz zniknął, choć niebo nadal jest nienaturalnie rozświetlone; ptaki zniknęły, choć krew-nie-krew nadal pływa w zbiorniku. Zgniła roślinność nie wraca do życia.
- Zapowiedź przed czym? - pytam, gwałtownie zerkając znów na towarzyszkę mojej niedoli. Kiedy wypowiada moje imię, nieco marszczę brwi, choć to tylko dobitne potwierdzenie, że wcale mi się nie przyśniło i faktycznie ją kojarzę. Ze szkoły, z Londynu, z domu - dużo możliwości, których nie mam możliwości teraz poruszyć.
- Skoro tak mówisz.... - mówię zaraz potem, kiedy próbuje mnie uspokoić. Wytłumaczyć, opowiedzieć, logicznie wyjaśnić to, co nielogiczne, a właśnie przeleciało nam nad głowami. Ciche westchnięcie, nim przyciągnę do siebie ręce, jakbym uporczywie bała się dotknąć czegokolwiek skażonego tą dziwną magią. Później podchodzę bliżej dziewczyny i znowu kiwam głową.
- Nie stawiałaś mi kiedyś tarota? - punkciki łączą się powoli, kropki znaczą trasę dawnych znajomości, a kiedy ona mówi o omenach i wróżbach, widzę jej twarz w naszej piekarni, przy stoliku pod oknem - Mhm.... - tarot przestaje być istotny, kiedy mówi o krukach. O krukach nad moją głową.
Czy to moment, w którym godzę się ze śmiercią?
To idiotyczne.
Ciche chrząknięcie ucieka ze strun głosowych, kiedy próbuję otrząsnąć się z panicznych myśli i wrócić do racjonalnej rzeczywistości. Przyspieszonym krokiem.
Los płatał figla - ale coś, co ludzie nazywali przeznaczeniem, istniało poza słownikiem mojej codzienności.
Nauczyłam się żyć z perspektywą śmierci siadającą lekko na ramieniu, jak wytresowany kanarek pokonujący trasę od klatki do człowieka i z powrotem; oswajałam, podawałam sobie rękę z jej wątłym widmem, nigdy jednak nie dywagując nad czymś więcej. Bardziej. Mocniej.
Gapię się na to, jak dziewczyna sięga dłonią pod taflę czerwonej wody; mętnej, gęstej mazi, w której blada skóra znika jak w farbie - później wraca, brudna i szkarłatna, ale ona nie wydaje się nadto poruszona - ja natomiast, ja przyłapuję się na tym, że wstrzymuję oddech.
Uspokój się.
Liczę do kilku, albo kilkunastu, wreszcie, po bataliach toczonych w sprzeczności z rozbieganymi myślami, puszczając się murka fontanny, który do tej pory przytrzymywałam kurczowo, niemal boleśnie.
Świetlisty warkocz zniknął, choć niebo nadal jest nienaturalnie rozświetlone; ptaki zniknęły, choć krew-nie-krew nadal pływa w zbiorniku. Zgniła roślinność nie wraca do życia.
- Zapowiedź przed czym? - pytam, gwałtownie zerkając znów na towarzyszkę mojej niedoli. Kiedy wypowiada moje imię, nieco marszczę brwi, choć to tylko dobitne potwierdzenie, że wcale mi się nie przyśniło i faktycznie ją kojarzę. Ze szkoły, z Londynu, z domu - dużo możliwości, których nie mam możliwości teraz poruszyć.
- Skoro tak mówisz.... - mówię zaraz potem, kiedy próbuje mnie uspokoić. Wytłumaczyć, opowiedzieć, logicznie wyjaśnić to, co nielogiczne, a właśnie przeleciało nam nad głowami. Ciche westchnięcie, nim przyciągnę do siebie ręce, jakbym uporczywie bała się dotknąć czegokolwiek skażonego tą dziwną magią. Później podchodzę bliżej dziewczyny i znowu kiwam głową.
- Nie stawiałaś mi kiedyś tarota? - punkciki łączą się powoli, kropki znaczą trasę dawnych znajomości, a kiedy ona mówi o omenach i wróżbach, widzę jej twarz w naszej piekarni, przy stoliku pod oknem - Mhm.... - tarot przestaje być istotny, kiedy mówi o krukach. O krukach nad moją głową.
Czy to moment, w którym godzę się ze śmiercią?
To idiotyczne.
Ciche chrząknięcie ucieka ze strun głosowych, kiedy próbuję otrząsnąć się z panicznych myśli i wrócić do racjonalnej rzeczywistości. Przyspieszonym krokiem.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wzruszyła ramionami, aż nazbyt frywolnie, ale choćby chciała, to nie potrafiła inaczej odpowiedzieć.
– Tego pewnie będziemy próbowali się teraz dowiedzieć – stwierdziła, zakładając, że ów dziwne zjawisko zostało zauważone, wzbudziło niepokój i zapewne już pierwsze sowy ruszyły w ruch, powoli tworzyły się grupy obeznane w różnych dziedzinach.. a przynajmniej taką miała nadzieję. – Widzisz, moim zdaniem ta kometa była dość niezwykła i powinni pochylić się nad nią ludzie wykształceni z różnych dziedzin, z astronomii, zielarstwa... – tu zrobiła krótką pauzę, przypominając sobie, że sama przecież bardzo dobrze była obeznana w zielarstwie; jednak to co stało się z ziołami nie przypominało niczego, co do tej pory widziała i nic, z czym do tej pory się spotkała. – To może być zjawisko niosące konsekwencje podobne do wybuchu anomalii i niestabilnej magii albo kto wie, może wszystko będzie normalnie i tylko niepotrzebnie się zestresowałyśmy – ciężko było wyciągać jakiekolwiek dalekosiężne wnioski, skoro nie wiedziała nawet co wydarzyło się innym osobom, które w tym momencie obserwowały to samo, dlatego liczyła, że chociaż trochę uspokoiła Nenę. Miała dobre intencje; nie chciała jej niepotrzebnie straszyć, ale nie potrafiła też kłamać dziewczynie w twarz, mówiąc, że wszystko będzie dobrze. W ostatnich miesiącach nic nie było dobrze, nawet teraz, przy tymczasowym zawieszeniu broni, czego najlepszym przykładem była ona sama i jej wycieczka pod koniec czerwca na bagno.
– Myślę też, że nie ma się na razie czym zamartwiać; ostatecznie nic złego nam się nie stało – powiedziała spokojnie, jednocześnie nie do końca wierząc we własne słowa. Na karku wciąż czuła oddech ponuraka, kruki, w nosie utrzymywała się woń zgnilizny. Jedynym o czym teraz marzyła był powrót do domu, do kota.
Widać nie tylko one pomyślały o skryciu się w bezpiecznym miejscu. Widząc ludzi zmierzających ku budynkowi sowiej poczty skrzywiła się nieco, tym bardziej chcąc zawrócić, ruszyć z powrotem pod skraj lasu. Dopiero pytanie McKinnon ściągnęło ją z powrotem na ziemię.
– Możliwe – przyznała, nie pamiętając już wszystkich osób, którym wróżyła. Najczęściej zapamiętywała charakterystyczne przypadki, te beznadziejne i te wyjątkowo szczęśliwe, wyjątkowe, a trochę ich na przestrzeni lat miała. – Często bywałam w piekarni na jagodziankach, brakuje mi tego smaku szczęścia zamkniętego w kawałku ciasta drożdżowego; dalej je wypiekasz? – spytała wprost, powoli przypominając sobie, że przepowiedziała jej niegdyś dużą zmianę. Nie uściśliła wtedy jaką, nie wypadało też pytać, czy tarot pokrył się z rzeczywistością, dopóki sama nie zechciałaby poruszyć tej kwestii.
– Tego pewnie będziemy próbowali się teraz dowiedzieć – stwierdziła, zakładając, że ów dziwne zjawisko zostało zauważone, wzbudziło niepokój i zapewne już pierwsze sowy ruszyły w ruch, powoli tworzyły się grupy obeznane w różnych dziedzinach.. a przynajmniej taką miała nadzieję. – Widzisz, moim zdaniem ta kometa była dość niezwykła i powinni pochylić się nad nią ludzie wykształceni z różnych dziedzin, z astronomii, zielarstwa... – tu zrobiła krótką pauzę, przypominając sobie, że sama przecież bardzo dobrze była obeznana w zielarstwie; jednak to co stało się z ziołami nie przypominało niczego, co do tej pory widziała i nic, z czym do tej pory się spotkała. – To może być zjawisko niosące konsekwencje podobne do wybuchu anomalii i niestabilnej magii albo kto wie, może wszystko będzie normalnie i tylko niepotrzebnie się zestresowałyśmy – ciężko było wyciągać jakiekolwiek dalekosiężne wnioski, skoro nie wiedziała nawet co wydarzyło się innym osobom, które w tym momencie obserwowały to samo, dlatego liczyła, że chociaż trochę uspokoiła Nenę. Miała dobre intencje; nie chciała jej niepotrzebnie straszyć, ale nie potrafiła też kłamać dziewczynie w twarz, mówiąc, że wszystko będzie dobrze. W ostatnich miesiącach nic nie było dobrze, nawet teraz, przy tymczasowym zawieszeniu broni, czego najlepszym przykładem była ona sama i jej wycieczka pod koniec czerwca na bagno.
– Myślę też, że nie ma się na razie czym zamartwiać; ostatecznie nic złego nam się nie stało – powiedziała spokojnie, jednocześnie nie do końca wierząc we własne słowa. Na karku wciąż czuła oddech ponuraka, kruki, w nosie utrzymywała się woń zgnilizny. Jedynym o czym teraz marzyła był powrót do domu, do kota.
Widać nie tylko one pomyślały o skryciu się w bezpiecznym miejscu. Widząc ludzi zmierzających ku budynkowi sowiej poczty skrzywiła się nieco, tym bardziej chcąc zawrócić, ruszyć z powrotem pod skraj lasu. Dopiero pytanie McKinnon ściągnęło ją z powrotem na ziemię.
– Możliwe – przyznała, nie pamiętając już wszystkich osób, którym wróżyła. Najczęściej zapamiętywała charakterystyczne przypadki, te beznadziejne i te wyjątkowo szczęśliwe, wyjątkowe, a trochę ich na przestrzeni lat miała. – Często bywałam w piekarni na jagodziankach, brakuje mi tego smaku szczęścia zamkniętego w kawałku ciasta drożdżowego; dalej je wypiekasz? – spytała wprost, powoli przypominając sobie, że przepowiedziała jej niegdyś dużą zmianę. Nie uściśliła wtedy jaką, nie wypadało też pytać, czy tarot pokrył się z rzeczywistością, dopóki sama nie zechciałaby poruszyć tej kwestii.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Patrzę na nią odrobinę za długo, grzebiąc w dawnych wspomnieniach i zaglądając do szuflad z nazwiskami; próbuję przypomnieć sobie, czy faktycznie znałam jakiegoś naukowca, czy stała się nim dopiero później – astronomia i zielarstwo to dość skomplikowana sprawa.
Podobnie jak to, co dzieje się wśród nas, a ona nazywa omenem – próbuję wyrzucić z głowy wszystkie ciemne barwy malkotentctwa, udawać, że wcale nie wierzę w najgorsze, co może się stać, że to tylko i aż kilka splotów przypadków.
Wdech i wydech.
– Masz rację. Ktoś na pewno to sprawdzi… – musi, czyż nie? Coś takiego nie dzieje się samoistnie, nie jest zwyczajnym przypadkiem jak silny grad czy wyjątkowo ciemna burza; chcę wierzyć w to, co mówi, zakorzenić się w przekonaniu, że są gdzieś ludzie – wiedzący więcej, mądrzejsi, którzy doskonale wiedzą co oznacza krew, co kruki, i co świetlisty warkocz nad naszą głową.
Kiwam głową, nieco zbyt energicznie i kilka razy, chcąc samą siebie przekonać do tego, co logiczne; jednocześnie próbuję od siebie odsunąć chęć odwrócenia się na pięcie i pognania do domu – teleportowania się do mieszkania w kamienicy za pierwszym rogiem budynku, co samo w sobie jest idiotycznym pomysłem zważywszy na nerwy i rozchwianą magię wokół.
Kroczę zatem z Milicentą w kierunku poczty, zdecydowanie szybciej niż zwykle, ściskając dłoń na pasku torby i raz po raz zerkając w jej kierunku; zupełnie jakbym w rysach twarzy i pasmach włosów starała się odnaleźć ślady dawnego życia, zarejestrować elementy, które połączą mnie z przeszłością i rozjaśnią mgliste wspomnienia – dopiero kiedy tarot pojawia się w moich ustach, a ona poniekąd to potwierdza, i ja kiwam głową, wizualizując sobie charakterystyczne karty w jej dłoniach i siebie samą po przeciwległej stronie drewnianego stoliczka.
– Och, no taaaak – bingo. Kiwam głową po raz kolejny, bo wszystkie punkciki łączą się ze sobą i jej sylwetka wreszcie pojawia się w scenerii mojej piekarni. Karty, stolik w kącie, kilka słów i kilka uśmiechów; w końcu jeden pojawia się na moich ustach, dużo skromniejszy niż kiedyś.
– Już pamiętam – dodaję i próbuję unieść kącik ust wyżej, kiedy docieramy do budynku poczty – Ja? Nie, już nie piekę. W zasadzie… piekarnia już nie funkcjonuje – mówię, bez smętności, której wyzbywałam się z męką przez ostatnie miesiące – Sama wiesz jak jest – mówię, w formie krótkiego wyjaśnienia – przed nią lub samą sobą – wchodząc w międzyczasie do środka.
– Stare czasy – dorzucam, z cichym chrząknięciem wciskając się w kąt budynku, w którym powoli robi się tłoczno – Powinnyśmy się teleportować. Dasz sobie radę? – dopytuję, unosząc brew, zaraz potem rozglądając wokół w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca.
– Przyjdź kiedyś. Do piekarni, może kupimy jagodzianki w… innym miejscu.
Kiedyś coś takiego nie przeszłoby mi przez usta. Teraz – teraz cieszę się z tego, co mam.
zt x2 <3
Podobnie jak to, co dzieje się wśród nas, a ona nazywa omenem – próbuję wyrzucić z głowy wszystkie ciemne barwy malkotentctwa, udawać, że wcale nie wierzę w najgorsze, co może się stać, że to tylko i aż kilka splotów przypadków.
Wdech i wydech.
– Masz rację. Ktoś na pewno to sprawdzi… – musi, czyż nie? Coś takiego nie dzieje się samoistnie, nie jest zwyczajnym przypadkiem jak silny grad czy wyjątkowo ciemna burza; chcę wierzyć w to, co mówi, zakorzenić się w przekonaniu, że są gdzieś ludzie – wiedzący więcej, mądrzejsi, którzy doskonale wiedzą co oznacza krew, co kruki, i co świetlisty warkocz nad naszą głową.
Kiwam głową, nieco zbyt energicznie i kilka razy, chcąc samą siebie przekonać do tego, co logiczne; jednocześnie próbuję od siebie odsunąć chęć odwrócenia się na pięcie i pognania do domu – teleportowania się do mieszkania w kamienicy za pierwszym rogiem budynku, co samo w sobie jest idiotycznym pomysłem zważywszy na nerwy i rozchwianą magię wokół.
Kroczę zatem z Milicentą w kierunku poczty, zdecydowanie szybciej niż zwykle, ściskając dłoń na pasku torby i raz po raz zerkając w jej kierunku; zupełnie jakbym w rysach twarzy i pasmach włosów starała się odnaleźć ślady dawnego życia, zarejestrować elementy, które połączą mnie z przeszłością i rozjaśnią mgliste wspomnienia – dopiero kiedy tarot pojawia się w moich ustach, a ona poniekąd to potwierdza, i ja kiwam głową, wizualizując sobie charakterystyczne karty w jej dłoniach i siebie samą po przeciwległej stronie drewnianego stoliczka.
– Och, no taaaak – bingo. Kiwam głową po raz kolejny, bo wszystkie punkciki łączą się ze sobą i jej sylwetka wreszcie pojawia się w scenerii mojej piekarni. Karty, stolik w kącie, kilka słów i kilka uśmiechów; w końcu jeden pojawia się na moich ustach, dużo skromniejszy niż kiedyś.
– Już pamiętam – dodaję i próbuję unieść kącik ust wyżej, kiedy docieramy do budynku poczty – Ja? Nie, już nie piekę. W zasadzie… piekarnia już nie funkcjonuje – mówię, bez smętności, której wyzbywałam się z męką przez ostatnie miesiące – Sama wiesz jak jest – mówię, w formie krótkiego wyjaśnienia – przed nią lub samą sobą – wchodząc w międzyczasie do środka.
– Stare czasy – dorzucam, z cichym chrząknięciem wciskając się w kąt budynku, w którym powoli robi się tłoczno – Powinnyśmy się teleportować. Dasz sobie radę? – dopytuję, unosząc brew, zaraz potem rozglądając wokół w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca.
– Przyjdź kiedyś. Do piekarni, może kupimy jagodzianki w… innym miejscu.
Kiedyś coś takiego nie przeszłoby mi przez usta. Teraz – teraz cieszę się z tego, co mam.
zt x2 <3
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Fontanna Życia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka