Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Szarodrzewo z Nuneaton
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szarodrzewo z Nuneaton
Szarodrzewo z głębi lasów pod Nuneaton to jedno z najstarszych magicznych drzew w Anglii, a może i całej Europy: ponoć zawsze, gdy zbliżali się do niego drwale lub myśliwi, jego gałęzie ożywały i straszyły mugoli, którzy chcieli się do niego dostać – w ten sposób przetrwało już ponad 1600 lat. Ma sześć metrów średnicy i jest wysoki na czterdzieści, a jego kora przypomina kolorem angielską szarugę. W dotyku wydaje się szorstka, a przyłożona do niej dłoń delikatnie piecze. Sękate gałęzie rozchodzą się na wszystkie strony, niepostrzeżenie zamieniając się ze sobą miejscami, kiedy wiatr delikatnie kołysze wiecznie zaschniętymi burymi liśćmi. Dawno temu angielscy druidzi wsłuchiwali się w ten szelest, odnajdując w jego dźwiękach odpowiedzi na dręczące ich problemy.
Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
Lokacja zawiera kości.Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
| 27 maja
Czereśnie smakowały latem.
Skwarem, rozlewającym się gwałtownie tuż po koszmarnej burzy. Wilgocią przesiąkającą przez materiał ubrań, wplatującą się we włosy perlistym welonem kropel. Ciężarem rozgrzanego ciała, skropionego świeżą ulewą. Wszystkim, co syte, dosadne, słodkie, w pewien sposób proste i ostateczne, groźne i przyjemne. Deirdre obróciła w ustach kilka czereśni, wypełniały jej usta, ale nie była przecież wstrzemięźliwa, czerpała z życia pełnymi garściami - choć tylko w chwilach nieoficjalnych, a odwiedziny starego przyjaciela wymykały się przecież protokołom i obowiązkom namiestniczki Londynu.
Zjawiła się przy wiekowym szarodrzewie późnym popołudniem, zachodzące słońce oblewało ją krwistą łuną, poprzetykaną cieniem gałęzi; opierała się o imponujące drzewo plecami, ignorując szorstką korę oraz fakt, że do umówionego nadejścia Ramseya miało minąć jeszcze sporo czasu. Potrzebowała chwili wytchnienia, wyrwania się z gorsetu obowiązków, zrzucenia z siebie drogich sukni, rozpuszczenia włosów i rozsmakowania w zapachu krwi. W doborowym towarzystwie przyjaciela, którego finalnie ujrzała; zbliżająca się sylwetka, wydłużony cień, dumna postura i - finalnie, gdy znalazł się już bliżej - znajoma twarz, ostre rysy i uśmiech, na wpół ironiczny, na wpół obojętny.
Odwzajemniła grymas, lecz uśmiechnęła się znacznie szerzej, ujmująco, tak, jakby spotkanie drogiego przyjaciela, ba, brata, było niesamowitą przyjemnością. Może naprawdę tak czuła? Nieistotne. Wyjęła z ust szypułkę czereśni zawiązaną w kokardkę i obróciła ją w palcach, zanim schowała ją do kieszeni sukni, letniej, lekkiej, w kolorze ciemnej czerwieni. Zrzuciła żałobną czerń, nie wypadało jej nosić namiestniczce, musiała opiewać swym wyglądem Londyn, a wyrzucanie za siebie gałązki czereśni pasowało do prymitywnych mugoli, nie do niej, dbającej o to, w jakim stanie pozostawi otoczenie. Przekrzywiła głowę i spojrzała prosto w jasne oczy nadchodzącrgo Ramseya, z nieco teatralnym, choć odegranym z całą wiarygodnością, przejęciem przyłapania na gorącym uczynku. Paczuszka dołączona do ostatniego listu Śmierciożercy miała dotrzeć do bliźniąt, a tymczasem to jej usta zaciskały się na jędrnych, soczystych owocach. - Widać, że nie przebywasz za często z dziećmi. Mogłyby się twoim podarunkiem zakrztusić - wyjaśniła swobodnie niewypowiedzianą wątpliwość, sięgając po kolejne owoce, skryte w w woreczku wpiętym do pasa pończoch. Poły sukni, drogiej, ale skromnej, szybko zakryły praktyczne wcięcie, a Deirdre wysunęła dłoń przed siebie, częstując Ramseya owocami własnego prezentu. Być może zachowywała się mało elegancko, ale nie zamierzała rozsmakowywać się w lecie samotnie.
- Imponujące włości, namiestniku Warwickshire. Naprawdę zebrałeś te słodkości własnymi rękami? Nie zleciłeś tego tej uroczej pannie, która towarzyszyła ci podczas rozdania orderów? - uniosła w zdziwieniu brwi, tak naprawdę niezbyt ją to obchodziło; szczera czy nie, historia mile łechtała ego. Odepchnęła się od pnia drzewa i wyprostowała, połykając kolejną pestkę. Nie zwykła wypluwać. - Opowiedz mi więcej o tej twojej krainie - poleciła raczej niż poprosiła, ciekawa, na co Mulciber zwróci największą uwagę; czym się pochwali i co pominie. Zrównała się z nim, przez moment stali ramię w ramię, cal od siebie, choć odwróceni w różnych kierunkach: czuła ciepło buchające z jego ciała.- Wiedziałeś? - rzuciła krótko, ciszej, zerkając na Ramseya z ukosa. Nie musiała uściślać, na pewno zdawał sobie sprawę, o co pytała. Czy otrzymał wieści o ich społecznym awansie z Ministerstwa - lub wprost od Czarnego Pana? - wcześniej? Czy spodziewał się wyniesienia na piedestał i otrzymania tak hojnego podarunku? Włości i tytułu, każdego z nich równie płodnego i żyznego, gotowego do wykorzystania? Czy wiedział, że to dla niej, dla kobiety, przewidziano Londyn? Dla Deirdre było to szokiem i choć od uroczystości minęły już prawie dwa miesiące, nie mogła otrząsnąć się ze zdumienia. Przejęcia. Lęku. - Co wiesz o tych naiwnych wielbicielach Longbottoma? Ilu szaleńców możemy się spodziewać? Z czym możemy mieć do czynienia? - zagadnęła po dłuższej chwili już swobodniej, głośniej, gotowa ruszyć dalej, wgłąb lasu lub w zupełnie inną stronę, poprowadzona instrukcjami - rozkazami? - Śmierciożercy. Pojawiła się tu przecież nie z towarzyską wizytą, by wznosić toasty za wspaniałe życie protektora Warwickshire, a po to, by mu pomóc. A raczej zabawić się tak, jak lubiła, i jak od dawna nie miała okazji. Ostatnie konfrontacje z rebeliantami przebiegały żałośnie, nie zamierzała jednak o tym wspominać, nie przy Ramseyu, jednym z niewielu ludzi, na których opinii szczerze jej zależało. Wierzyła, że pechowe czasy ma za sobą, że przerwie złą passę, że już nigdy więcej mroczny cień nie zada jej głębokich ran: gdyby nie była tego pewna, nie wystawiłaby się na pośmiewisko Mulcibera i odmówiłaby wspólnego spaceru.
| locus nihil?
Czereśnie smakowały latem.
Skwarem, rozlewającym się gwałtownie tuż po koszmarnej burzy. Wilgocią przesiąkającą przez materiał ubrań, wplatującą się we włosy perlistym welonem kropel. Ciężarem rozgrzanego ciała, skropionego świeżą ulewą. Wszystkim, co syte, dosadne, słodkie, w pewien sposób proste i ostateczne, groźne i przyjemne. Deirdre obróciła w ustach kilka czereśni, wypełniały jej usta, ale nie była przecież wstrzemięźliwa, czerpała z życia pełnymi garściami - choć tylko w chwilach nieoficjalnych, a odwiedziny starego przyjaciela wymykały się przecież protokołom i obowiązkom namiestniczki Londynu.
Zjawiła się przy wiekowym szarodrzewie późnym popołudniem, zachodzące słońce oblewało ją krwistą łuną, poprzetykaną cieniem gałęzi; opierała się o imponujące drzewo plecami, ignorując szorstką korę oraz fakt, że do umówionego nadejścia Ramseya miało minąć jeszcze sporo czasu. Potrzebowała chwili wytchnienia, wyrwania się z gorsetu obowiązków, zrzucenia z siebie drogich sukni, rozpuszczenia włosów i rozsmakowania w zapachu krwi. W doborowym towarzystwie przyjaciela, którego finalnie ujrzała; zbliżająca się sylwetka, wydłużony cień, dumna postura i - finalnie, gdy znalazł się już bliżej - znajoma twarz, ostre rysy i uśmiech, na wpół ironiczny, na wpół obojętny.
Odwzajemniła grymas, lecz uśmiechnęła się znacznie szerzej, ujmująco, tak, jakby spotkanie drogiego przyjaciela, ba, brata, było niesamowitą przyjemnością. Może naprawdę tak czuła? Nieistotne. Wyjęła z ust szypułkę czereśni zawiązaną w kokardkę i obróciła ją w palcach, zanim schowała ją do kieszeni sukni, letniej, lekkiej, w kolorze ciemnej czerwieni. Zrzuciła żałobną czerń, nie wypadało jej nosić namiestniczce, musiała opiewać swym wyglądem Londyn, a wyrzucanie za siebie gałązki czereśni pasowało do prymitywnych mugoli, nie do niej, dbającej o to, w jakim stanie pozostawi otoczenie. Przekrzywiła głowę i spojrzała prosto w jasne oczy nadchodzącrgo Ramseya, z nieco teatralnym, choć odegranym z całą wiarygodnością, przejęciem przyłapania na gorącym uczynku. Paczuszka dołączona do ostatniego listu Śmierciożercy miała dotrzeć do bliźniąt, a tymczasem to jej usta zaciskały się na jędrnych, soczystych owocach. - Widać, że nie przebywasz za często z dziećmi. Mogłyby się twoim podarunkiem zakrztusić - wyjaśniła swobodnie niewypowiedzianą wątpliwość, sięgając po kolejne owoce, skryte w w woreczku wpiętym do pasa pończoch. Poły sukni, drogiej, ale skromnej, szybko zakryły praktyczne wcięcie, a Deirdre wysunęła dłoń przed siebie, częstując Ramseya owocami własnego prezentu. Być może zachowywała się mało elegancko, ale nie zamierzała rozsmakowywać się w lecie samotnie.
- Imponujące włości, namiestniku Warwickshire. Naprawdę zebrałeś te słodkości własnymi rękami? Nie zleciłeś tego tej uroczej pannie, która towarzyszyła ci podczas rozdania orderów? - uniosła w zdziwieniu brwi, tak naprawdę niezbyt ją to obchodziło; szczera czy nie, historia mile łechtała ego. Odepchnęła się od pnia drzewa i wyprostowała, połykając kolejną pestkę. Nie zwykła wypluwać. - Opowiedz mi więcej o tej twojej krainie - poleciła raczej niż poprosiła, ciekawa, na co Mulciber zwróci największą uwagę; czym się pochwali i co pominie. Zrównała się z nim, przez moment stali ramię w ramię, cal od siebie, choć odwróceni w różnych kierunkach: czuła ciepło buchające z jego ciała.- Wiedziałeś? - rzuciła krótko, ciszej, zerkając na Ramseya z ukosa. Nie musiała uściślać, na pewno zdawał sobie sprawę, o co pytała. Czy otrzymał wieści o ich społecznym awansie z Ministerstwa - lub wprost od Czarnego Pana? - wcześniej? Czy spodziewał się wyniesienia na piedestał i otrzymania tak hojnego podarunku? Włości i tytułu, każdego z nich równie płodnego i żyznego, gotowego do wykorzystania? Czy wiedział, że to dla niej, dla kobiety, przewidziano Londyn? Dla Deirdre było to szokiem i choć od uroczystości minęły już prawie dwa miesiące, nie mogła otrząsnąć się ze zdumienia. Przejęcia. Lęku. - Co wiesz o tych naiwnych wielbicielach Longbottoma? Ilu szaleńców możemy się spodziewać? Z czym możemy mieć do czynienia? - zagadnęła po dłuższej chwili już swobodniej, głośniej, gotowa ruszyć dalej, wgłąb lasu lub w zupełnie inną stronę, poprowadzona instrukcjami - rozkazami? - Śmierciożercy. Pojawiła się tu przecież nie z towarzyską wizytą, by wznosić toasty za wspaniałe życie protektora Warwickshire, a po to, by mu pomóc. A raczej zabawić się tak, jak lubiła, i jak od dawna nie miała okazji. Ostatnie konfrontacje z rebeliantami przebiegały żałośnie, nie zamierzała jednak o tym wspominać, nie przy Ramseyu, jednym z niewielu ludzi, na których opinii szczerze jej zależało. Wierzyła, że pechowe czasy ma za sobą, że przerwie złą passę, że już nigdy więcej mroczny cień nie zada jej głębokich ran: gdyby nie była tego pewna, nie wystawiłaby się na pośmiewisko Mulcibera i odmówiłaby wspólnego spaceru.
| locus nihil?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 61
'k100' : 61
Czy dostrzegła tę zabawną analogię, którą i on widział w czereśniach, kiedy wiązał papierową torebkę wielkiej sowie do nogi? Były zmianą, nadchodzącą nową porą roku — przez niego nie darzoną szczególną sympatią, tęsknił za zimą, śniegiem, chłodem i ciemnością. Były słodyczą z nutą kwasowości, która rozpływała się w ustach. Pełną, satysfakcjonującą z gorzkawą pestką w środku. Kiedy gryzło się ją zbyt łapczywie można było złamać zęba, naiwnie nadziać się na obiecają na zewnątrz miękkość. Ugryziona rozbryzgiwała się, jak krew i jak krew sok z czereśni trudno było zmyć z ubrania. Miał nadzieję, że jej smakowały; wysyłając drobny podarunek przed oczami żegnał obraz jej warg obejmujących krągłe owoce, połykające je gardło, lepki sok spływający od kącika, aż na brodę.
Ale powód dzisiejszego spotkania był nie mniej słodki i soczysty od czereśni. Wokół grasowali ludzie, których musiał się jak najszybciej pozbyć, zanim postanowią wykorzystać opustoszałe miasto do swoich niecnych celów. Chciał, by Warwick pozostało miastem równie bezpiecznym i czarodziejskim, co Londyn, choć nie mógł mu dorównywać. Ujrzał ją dziwnie wyzwoloną, frywolną zanim dostrzegła go zbliżającego się do wiekowego drzewa. Jej widok takiej także był słodki, jak słodka była prawda, którą skrywała w sobie pod maską obojętności i nieustraszenia. Rozpuszczone włosy, których dawno nie widział wydawały się naprawdę długie. W jej dzisiejszym wyglądzie nie było dystyngowanej, ułożonej wdowy, pani, madame Mericourt. Była tamta dawna Deirdre Tsagairt, która kąpała się w gorącej wodzie o zapachu jaśminu, z palącym się papierosem w dłoni. To, co ujrzał go zaskoczyło, nie przyznałby jednak otwarcie, że zbity z pantałyku wzmógł czujność, by nie błądzić ślepo we mgle. Drzemiący w nim pasożyt drwił czasem z niego, odbierając wspomnienia. Czy odebrał mu także coś, co rozwikłałoby dzisiejszą niepewność? Uśmiechnął się w ten sam sposób, co zawsze, witając ją tak, jakby nic się nie zmieniło; jak kiedyś w jednej z restauracji, kiedy dzielili się rozterkami jak prawdziwi przyjaciele, drażniąc bolesnymi wspomnieniami, bolączkami i słabościami. Przypomniawszy sobie przeszłość był gotów zaryzykować stwierdzeniem, że brakowało mu tamtych soydko-gorzkich rozmów. Połykanych czereśni i przygryzanych pestek.
— Całe szczęście, że czuwasz nad ich dobrem i nie dopuściłaś do takiego zamachu — odpowiedział z ironią, przechylając głowę. Podszedł bliżej, przyglądając jej się z należytą uwagą. — Wyglądasz pięknie — przyznał szczerze. — Ale wciąż nie do twarzy ci w skromności — dodał zaraz. Nie umknęła mu ta zmiana. Długo nosiła się w czerni, długo nosiła się skromnie. Za długo. Proste suknie, wysokie kołnierzyki mające na celu zmyć wspomnienie o Miu nadało jej wizerunkowi chłodu i wrażenia niedostępności. Chciała być profesjonalna, być traktowana poważnie, ale tamten strój był tylko przykrywką. Nieudaną. — Porzuciłaś tamto śmieszne przebranie. I dobrze. — Stać ją było na więcej. Na to, by swoimi atutami władać tak, jak jej się podobało. Przeszłości nie ukryje pod ciemną szatą, zniszczy ją depcząc głowy i wyrywając języki tym, którzy wciąż do niej wracali. Zerknął na jej dłoń, sięgającą pończoch i powoli, leniwie wrócił spojrzeniem do jej twarzy, jakby podążał za dłonią sięgającą po owoc. To była Deirdre, którą pamiętał. Pewna siebie, prawdziwa. Pochylił się, by od razu ustami objąć owoc, nie zamierzając sobie brudzić rąk; poczęstował czereśnią, która mu zaoferowała, choć mimo to, wciąż preferował kwaskowatość cytryn. Uśmiechnął się, prostując, a szypułkę w przeciwieństwie do niej wyciągnął palcami i odrzucił w mech. Zaplótł dłonie za sobą.
— Nie powierzyłbym zebrania prezentów dla twych szanownych pociech nawet najbardziej czarującej kobiecie. Bywają zazdrosne. I zdradliwe. A ja nie chciałbym, by pośród nich znalazł się niedojrzały owoc, lub co gorsza, zepsuty— przechwalał się, kiedy już poradził sobie z owocem. Gorzka pestka pozostała w ustach. Podążył za nią spojrzeniem, spoglądając jej głęboko w oczy, gdy zatrzymała się ramię w ramię. Nie odpowiedział od razu, przeciągając tę chwilę. Jej twarz była jasna, pełna czegoś, czego dawno nie widział, więc obserwował ją z zaintrygowaniem. Co się zmieniło?
— Spodziewałem — odpowiedział po chwili, próżno i dumnie. Wiedział, że nagrody pojawią się prędzej lub później, nie wiedział, że zostanie mu przyznany order największej wagi. Jej także. — Będą kolejne — wyróżnienia, był tego pewien Ministerstwo zaczynało szastać tytułami i odznaczeniami, to był dopiero przedsmak, który ma podsycić apetyt innych. — Londyn w końcu jest w dobrych rękach — szepnął, nie mrugnąwszy ani razu, aż nie ruszyła. Wtedy obrócił się za nią. Uśmiechnął, bawiąc pestką w ustach. Nie wierzył, by naprawdę chciała wiedzieć. To pytanie było jak gra wstępna, musiała umierać z pragnienia rozlania krwi. Obrócił się i dłonią wskazał kierunek.
— Ciekawią cię kopalnie, fabryki, miejsca kultu? Słyszałem, że jedno z nich doszczętnie spaliłaś. Jak było? To prawda, że grasują tam mugolskie widma i bogowie?— spytał z kpiną, schodząc w stronę traktu. Spojrzał przed siebie, droga, której pobocza pokrywała już świeża trawa i zieleniące się krzaki leśnych dobroci lekko skręcała, na jej końcu zdawał się błyskać prześwit. — Na skraju tego lasu znajduje się zrujnowany budynek. Dawniej służył myśliwym, ale i miłośnikom przyrody. Rośnie tu jedno z najstarszych drzew w całej Anglii, chronione magią odstraszającą mugoli, którzy pragnęli jego ścięcia. W środku tego budynku koczują zwolennicy Longbottoma, najczęściej dzieci. — Mieli może po kilkanaście lat, może przeszło dwadzieścia. — Takie doszły mnie wieści. Zmieniają się, przekazują informacje. Pomagają w transporcie żywności do innych miast, do których uciekli mugole. Trwają tu by wydostać z Warwick resztki mieszkańców, którzy chowają się po piwnicach jak szczury. Zakładam, że mogłoby ich być... pięciu, może sześciu. Większość niedoświadczona. Wspomnienia Stafford mnie natchnęły. Ci, którzy będą mieć dziś więcej szczęścia powinni wiedzieć, że nie mają tu po co wracać.
Ale powód dzisiejszego spotkania był nie mniej słodki i soczysty od czereśni. Wokół grasowali ludzie, których musiał się jak najszybciej pozbyć, zanim postanowią wykorzystać opustoszałe miasto do swoich niecnych celów. Chciał, by Warwick pozostało miastem równie bezpiecznym i czarodziejskim, co Londyn, choć nie mógł mu dorównywać. Ujrzał ją dziwnie wyzwoloną, frywolną zanim dostrzegła go zbliżającego się do wiekowego drzewa. Jej widok takiej także był słodki, jak słodka była prawda, którą skrywała w sobie pod maską obojętności i nieustraszenia. Rozpuszczone włosy, których dawno nie widział wydawały się naprawdę długie. W jej dzisiejszym wyglądzie nie było dystyngowanej, ułożonej wdowy, pani, madame Mericourt. Była tamta dawna Deirdre Tsagairt, która kąpała się w gorącej wodzie o zapachu jaśminu, z palącym się papierosem w dłoni. To, co ujrzał go zaskoczyło, nie przyznałby jednak otwarcie, że zbity z pantałyku wzmógł czujność, by nie błądzić ślepo we mgle. Drzemiący w nim pasożyt drwił czasem z niego, odbierając wspomnienia. Czy odebrał mu także coś, co rozwikłałoby dzisiejszą niepewność? Uśmiechnął się w ten sam sposób, co zawsze, witając ją tak, jakby nic się nie zmieniło; jak kiedyś w jednej z restauracji, kiedy dzielili się rozterkami jak prawdziwi przyjaciele, drażniąc bolesnymi wspomnieniami, bolączkami i słabościami. Przypomniawszy sobie przeszłość był gotów zaryzykować stwierdzeniem, że brakowało mu tamtych soydko-gorzkich rozmów. Połykanych czereśni i przygryzanych pestek.
— Całe szczęście, że czuwasz nad ich dobrem i nie dopuściłaś do takiego zamachu — odpowiedział z ironią, przechylając głowę. Podszedł bliżej, przyglądając jej się z należytą uwagą. — Wyglądasz pięknie — przyznał szczerze. — Ale wciąż nie do twarzy ci w skromności — dodał zaraz. Nie umknęła mu ta zmiana. Długo nosiła się w czerni, długo nosiła się skromnie. Za długo. Proste suknie, wysokie kołnierzyki mające na celu zmyć wspomnienie o Miu nadało jej wizerunkowi chłodu i wrażenia niedostępności. Chciała być profesjonalna, być traktowana poważnie, ale tamten strój był tylko przykrywką. Nieudaną. — Porzuciłaś tamto śmieszne przebranie. I dobrze. — Stać ją było na więcej. Na to, by swoimi atutami władać tak, jak jej się podobało. Przeszłości nie ukryje pod ciemną szatą, zniszczy ją depcząc głowy i wyrywając języki tym, którzy wciąż do niej wracali. Zerknął na jej dłoń, sięgającą pończoch i powoli, leniwie wrócił spojrzeniem do jej twarzy, jakby podążał za dłonią sięgającą po owoc. To była Deirdre, którą pamiętał. Pewna siebie, prawdziwa. Pochylił się, by od razu ustami objąć owoc, nie zamierzając sobie brudzić rąk; poczęstował czereśnią, która mu zaoferowała, choć mimo to, wciąż preferował kwaskowatość cytryn. Uśmiechnął się, prostując, a szypułkę w przeciwieństwie do niej wyciągnął palcami i odrzucił w mech. Zaplótł dłonie za sobą.
— Nie powierzyłbym zebrania prezentów dla twych szanownych pociech nawet najbardziej czarującej kobiecie. Bywają zazdrosne. I zdradliwe. A ja nie chciałbym, by pośród nich znalazł się niedojrzały owoc, lub co gorsza, zepsuty— przechwalał się, kiedy już poradził sobie z owocem. Gorzka pestka pozostała w ustach. Podążył za nią spojrzeniem, spoglądając jej głęboko w oczy, gdy zatrzymała się ramię w ramię. Nie odpowiedział od razu, przeciągając tę chwilę. Jej twarz była jasna, pełna czegoś, czego dawno nie widział, więc obserwował ją z zaintrygowaniem. Co się zmieniło?
— Spodziewałem — odpowiedział po chwili, próżno i dumnie. Wiedział, że nagrody pojawią się prędzej lub później, nie wiedział, że zostanie mu przyznany order największej wagi. Jej także. — Będą kolejne — wyróżnienia, był tego pewien Ministerstwo zaczynało szastać tytułami i odznaczeniami, to był dopiero przedsmak, który ma podsycić apetyt innych. — Londyn w końcu jest w dobrych rękach — szepnął, nie mrugnąwszy ani razu, aż nie ruszyła. Wtedy obrócił się za nią. Uśmiechnął, bawiąc pestką w ustach. Nie wierzył, by naprawdę chciała wiedzieć. To pytanie było jak gra wstępna, musiała umierać z pragnienia rozlania krwi. Obrócił się i dłonią wskazał kierunek.
— Ciekawią cię kopalnie, fabryki, miejsca kultu? Słyszałem, że jedno z nich doszczętnie spaliłaś. Jak było? To prawda, że grasują tam mugolskie widma i bogowie?— spytał z kpiną, schodząc w stronę traktu. Spojrzał przed siebie, droga, której pobocza pokrywała już świeża trawa i zieleniące się krzaki leśnych dobroci lekko skręcała, na jej końcu zdawał się błyskać prześwit. — Na skraju tego lasu znajduje się zrujnowany budynek. Dawniej służył myśliwym, ale i miłośnikom przyrody. Rośnie tu jedno z najstarszych drzew w całej Anglii, chronione magią odstraszającą mugoli, którzy pragnęli jego ścięcia. W środku tego budynku koczują zwolennicy Longbottoma, najczęściej dzieci. — Mieli może po kilkanaście lat, może przeszło dwadzieścia. — Takie doszły mnie wieści. Zmieniają się, przekazują informacje. Pomagają w transporcie żywności do innych miast, do których uciekli mugole. Trwają tu by wydostać z Warwick resztki mieszkańców, którzy chowają się po piwnicach jak szczury. Zakładam, że mogłoby ich być... pięciu, może sześciu. Większość niedoświadczona. Wspomnienia Stafford mnie natchnęły. Ci, którzy będą mieć dziś więcej szczęścia powinni wiedzieć, że nie mają tu po co wracać.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
- Troska o dobro potomstwa to przecież moje główne zadanie jako czarownicy, czyż nie? - odparła natychmiast na ironiczny komentarz, lecz jej głos pozostawał swobodny, nonszalancki, prawie przyjacielski; trudno było wyczytać z niego ewentualny wyrzut, przytyk czy kpinę. Artykuł pióra Ramseya był...problematyczny. W pierwszej chwili wręcz ją rozwścieczył, najchętniej podarłaby pergamin na kawałki; dopiero, gdy początkowe emocje nieco opadły, mogła przyznać się przed samą sobą, że przecież zgadza się z poglądami Mulcibera; że zależy jej na silnym, konserwatywnym społeczeństwie - sama uważała się jednak za wyjątek, za kogoś, kto łamie schematy. Wyniesienie na piedestał namiestniczki Londynu tylko to potwierdzało, nie wiedziała jednak, jak zbalansować własną wojenną niemal siłę z naturalnymi obowiązkami wiedźmy. Żoną nigdy się nie stała, macierzyństwa dopiero zaczynała się uczyć, traktując bliźnięta raczej jako zwierzęta z potencjałem, młode bestie, muszące przetrwać okres inkubacji, by rzucić się z kłami na wrogów czystości krwi. Kochała je, na swój sposób, głównie dlatego, że w barwie ich oczu widziała kolor oczu Tristana, a w ich żyłach płynęła krew dwójki śmierciożerców; wyjątkowa mieszanka, pierwsza taka, niemożliwa, niepokojąca i zarazem fascynująca. Dziś jednak nie myślała zbyt wiele o bliźniętach, dziś miało należeć w końcu do niej. Nie do oficjalnych obowiązków opiekunki Londynu i tych nieoficjalnych, poświęconych zadowoleniu Tristana - lub jego żony? - nie do kulturalnych spotkań śmietanki towarzyskiej w La Fantasmagorii, nie do przyglądania się zabawom Myssleine i Marcusa w Białej Willi. Potrzebowała chwili, godziny, wieczoru, nocy tylko dla siebie, relaksującej kąpieli w krwi, słodkiego wyzwania. I braterskiego towarzystwa Mulcibera, jak zwykle niezbyt przejmującego się konwenansami, choć komplementy wprawił wręcz ujmująco. - Ty także wyglądasz pięknie, Mulciber - odparła pogodnie, z promiennym uśmiechem, nieco łagodzącym pusty wyraz oczu. Nie lubiła tego typu komentarzy, zbyt kojarzyły się jej z przeszłością. - A w czym według ciebie jest mi do twarzy? - spytała po chwili, nie odejmując trudnego do zdefinowania spojrzenia od jego oczu. Miała nadzieję, że zapomniał także o tym, co ich dawniej, na krótko, połączyło. Wolałaby, by to się nie wydarzyło; nie chciała mieć nad sobą w hierarchii kolejnego mężczyzny, który widział ją nago. Pogrzebała przeszłość, a każdy taki komentarz, nawet pozbawiony drugiego dnia, naruszał płytę nagrobną z nieprzyjemnym zgrzytem. - Eleganckie i drogie szaty powszechnie szanowanej czarownicy nazywasz śmiesznymi? - uniosła lekko brwi, nieco urażona - lub doskonale to urażenie udawała. Ubierała się tak, jak powinna to robić madame Mericourt; matka, wdowa, niedostępna choć troskliwa czarownica, dla której troska o czarodziejską kulturę stanowiła najbliższy sercu priorytet. Jeśli chciał widzieć ją w koronkowych peniuarach - wolałaby o tym nie wiedzieć. Zwłaszcza, że uważała Mulcibera za wyjątek potwierdzający regułę; za mężczyznę potrafiającego władać swymi prymitywnymi pragnieniami, posiadającego całkowitą kontrolę nad instynktami. Także tymi bardziej emocjonalnymi, które tak gładko przypisywał płci pięknej. - Mężczyźni również bywają zdradliwi i zazdrośni - skontrowała miękko, nie lubiła generalizacji, lepiej też znała się na zwyczajach płci brzydkiej, zaborczej, aroganckiej, myślącej tylko o własnej korzyści. W niektórych przypadkach, tu śmierciożerca także był wyjątkiem potwierdzającym regułę. Śmiały i pewny siebie, ale nie narcystyczny - a przynajmniej takim go widziała, być może złudnie.
Zamilkła na chwilę, kiwając tylko raz głową w odpowiedzi na dumną odpowiedź Ramseya. A więc wiedział. Przekonany męską miłością własną czy innymi przewidywaniami? Nie dopytała o to. - To duża odpowiedzialność - powiedziała tylko cicho, jakby do siebie. Nie chciała przyznawać się przed Ramseyem do wątpliwości, wiedziała przecież, że podoła, że zrobi wszystko, by stolica stała się bijącym głośno sercem magicznej kultury, ale mimo to - bała się, że nie stanie na wysokości zadania. Że Londyn w jej rękach stanie się kruchy, że diamenty powsadzane w jego koronę przyciągną głupców, że zawiedzie. Tym także nie dzieliła się z nikim, woląc grać w męską grę polityki, przywdziewając maskę śmiałości. Ramsey nie wydawał się zbyt przejęty swym hrabstwem.
Zerknęła na niego z ukosa, gdy ruszyli wśród traw Warwickshire. - Miejsca kultury - odparła beztrosko tuż po jego wyliczeniu, posyłając krótki, uroczy uśmiech; mogła przecież współpracować z tutejszą śmietanką towarzyską. - Warte obejrzenia galerie sztuki, bogate w zachwycającą twórczość? Tajemnicze miejsca, w których znaleźć można pradawne artefakty i cenne relikty przeszłości? - to interesowało ją najbardziej, zamierzała gromadzić w muzeach najcenniejsze przedmioty, a londyńskie galerie obwiesić magicznymi dziełami autorstwa najwybitniejszych artystów, także tych wschodzących. - Gorąco - odpowiedziała na pytanie o spalenie katedry; uważała tamtą przygodę za połowicznie udaną, mogła dać z siebie więcej, mogła - Wolę namacalny świat żywych niż ten ułudny, widm i duchów - dodała jeszcze powoli, w zamyśleniu; zawsze stąpała twardo po ziemi, woląc to, co można było dotknąć; polizać, posmakować, zbadać niecierpliwymi palcami; zachłysnąć się doświadczeniem, nawet jeśli miało przynieść ból. Tego popołudnia nie przewidywała cierpienia, mimo to podążała za Mulciberem uważnie, wsłuchując się w każde jego słowo, próbując jak najlepiej przygotować się na stojące przed nimi wyzwanie.
Pojawiające się w końcu w zasięgu wzroku, wśród drzew i krzewów. Półcień, półbudynek, zaniedbany, po części zrujnowany, niepozorny - a mogący skrywać wiele przyjemności. Gdy znaleźli się w jego pobliżu, kryjąc się na krawędzi bujnej zieleni, wyciągnęła przed siebie różdżkę, chcąc objąć zaklęciem cały dom. - Homenum revelio - skierowała różdżkę w stronę zrujnowanego budynku, starej leśniczówki, pięknie podkreślonej ostatnimi promieniami słońca. Jaśniej od jego promieni lśniły jednak sylwetki pięciorga osób, Deirdre widziała je dokładnie, trzy z nich znajdowały się jakby pod ziemią, dwie - na górze, tuż za widocznymi z linii lasu drzwiami. - Trójka chowa się w piwnicy, dwóch wartowników krąży po piętrze - potwiedziła jego przypuszczenia, wpatrując się uważnie w gasnące już powoli płomyki, znaczące aury przeciwników. - Miałeś rację. Jesteś jasnowidzem? - zapytała ze śmiertelną powagą obracając pomiędzy palcami zitanową różdzkę, wpatrzona uparcie w półcienie budynku. - Młodzi, naiwni, żywiołowi. Smakowicie - podsumowała w rozmarzeniu, powstrzymując chęć oblizania warg. Pragnęła przełamać złą passę, zatopić się w doznaniu, rozsmakować w zadawaniu bólu. - À propos dzieci: jak mają się nasi podopieczni w Gwiezdnym Proroku? - zagadnęła, wolną dłonią przerzucając włosy przed jedno ramię, nie chciała, by plątały się niepotrzebnie w czasie walki. Później zaś pełnym ironicznego szacunku gestem wskazała Mulciberowi świeżo wydeptaną wśród traw ścieżkę ku bocznemu wejściu do dawnej leśniczówki. - Panowie przodem - szepnęła, lecz dalsze pozorne uprzejmości przerwał świergot...dzwonka? Odwróciła się szybko, kierowana instynktem - na drzewie tuż obok kołysał się dzwoneczek, część ubranka...lalki? Deirdre wstrzymała oddech, nasłuchując, lecz nie dotarły do niej żadne głosy, a zaklęcie nie wykryło dodatkowej obecności. Zrobiła kilka kroków w przód, dostrzegając walizkę kryjącą się w wysokiej trawie; z zieleni wychylały się inne dziecięce zabawki i przedmioty codziennego użytku. Należały do grupy ukrywającej się w chacie? Do przypadkowego wędrowca? Mericourt nie wzruszył ani widok piłeczki ani ostry zapach gnijącego ciała, zmrużyła tylko oczy, próbując dostrzec ewentualną pułapkę. - Carpiene - wychrypiała znów, dla pewności, lecz nic nie rozbłysło ostrzegawczym światłem. Wiedziała, że i Ramsey zauważył dodatkową atrakcję, nie przywoływała więc jego uwagi - mogło nie być to nic interesującego dla dwójki Śmierciożerców; mieli poważniejsze zadanie na dziś.
Zamilkła na chwilę, kiwając tylko raz głową w odpowiedzi na dumną odpowiedź Ramseya. A więc wiedział. Przekonany męską miłością własną czy innymi przewidywaniami? Nie dopytała o to. - To duża odpowiedzialność - powiedziała tylko cicho, jakby do siebie. Nie chciała przyznawać się przed Ramseyem do wątpliwości, wiedziała przecież, że podoła, że zrobi wszystko, by stolica stała się bijącym głośno sercem magicznej kultury, ale mimo to - bała się, że nie stanie na wysokości zadania. Że Londyn w jej rękach stanie się kruchy, że diamenty powsadzane w jego koronę przyciągną głupców, że zawiedzie. Tym także nie dzieliła się z nikim, woląc grać w męską grę polityki, przywdziewając maskę śmiałości. Ramsey nie wydawał się zbyt przejęty swym hrabstwem.
Zerknęła na niego z ukosa, gdy ruszyli wśród traw Warwickshire. - Miejsca kultury - odparła beztrosko tuż po jego wyliczeniu, posyłając krótki, uroczy uśmiech; mogła przecież współpracować z tutejszą śmietanką towarzyską. - Warte obejrzenia galerie sztuki, bogate w zachwycającą twórczość? Tajemnicze miejsca, w których znaleźć można pradawne artefakty i cenne relikty przeszłości? - to interesowało ją najbardziej, zamierzała gromadzić w muzeach najcenniejsze przedmioty, a londyńskie galerie obwiesić magicznymi dziełami autorstwa najwybitniejszych artystów, także tych wschodzących. - Gorąco - odpowiedziała na pytanie o spalenie katedry; uważała tamtą przygodę za połowicznie udaną, mogła dać z siebie więcej, mogła - Wolę namacalny świat żywych niż ten ułudny, widm i duchów - dodała jeszcze powoli, w zamyśleniu; zawsze stąpała twardo po ziemi, woląc to, co można było dotknąć; polizać, posmakować, zbadać niecierpliwymi palcami; zachłysnąć się doświadczeniem, nawet jeśli miało przynieść ból. Tego popołudnia nie przewidywała cierpienia, mimo to podążała za Mulciberem uważnie, wsłuchując się w każde jego słowo, próbując jak najlepiej przygotować się na stojące przed nimi wyzwanie.
Pojawiające się w końcu w zasięgu wzroku, wśród drzew i krzewów. Półcień, półbudynek, zaniedbany, po części zrujnowany, niepozorny - a mogący skrywać wiele przyjemności. Gdy znaleźli się w jego pobliżu, kryjąc się na krawędzi bujnej zieleni, wyciągnęła przed siebie różdżkę, chcąc objąć zaklęciem cały dom. - Homenum revelio - skierowała różdżkę w stronę zrujnowanego budynku, starej leśniczówki, pięknie podkreślonej ostatnimi promieniami słońca. Jaśniej od jego promieni lśniły jednak sylwetki pięciorga osób, Deirdre widziała je dokładnie, trzy z nich znajdowały się jakby pod ziemią, dwie - na górze, tuż za widocznymi z linii lasu drzwiami. - Trójka chowa się w piwnicy, dwóch wartowników krąży po piętrze - potwiedziła jego przypuszczenia, wpatrując się uważnie w gasnące już powoli płomyki, znaczące aury przeciwników. - Miałeś rację. Jesteś jasnowidzem? - zapytała ze śmiertelną powagą obracając pomiędzy palcami zitanową różdzkę, wpatrzona uparcie w półcienie budynku. - Młodzi, naiwni, żywiołowi. Smakowicie - podsumowała w rozmarzeniu, powstrzymując chęć oblizania warg. Pragnęła przełamać złą passę, zatopić się w doznaniu, rozsmakować w zadawaniu bólu. - À propos dzieci: jak mają się nasi podopieczni w Gwiezdnym Proroku? - zagadnęła, wolną dłonią przerzucając włosy przed jedno ramię, nie chciała, by plątały się niepotrzebnie w czasie walki. Później zaś pełnym ironicznego szacunku gestem wskazała Mulciberowi świeżo wydeptaną wśród traw ścieżkę ku bocznemu wejściu do dawnej leśniczówki. - Panowie przodem - szepnęła, lecz dalsze pozorne uprzejmości przerwał świergot...dzwonka? Odwróciła się szybko, kierowana instynktem - na drzewie tuż obok kołysał się dzwoneczek, część ubranka...lalki? Deirdre wstrzymała oddech, nasłuchując, lecz nie dotarły do niej żadne głosy, a zaklęcie nie wykryło dodatkowej obecności. Zrobiła kilka kroków w przód, dostrzegając walizkę kryjącą się w wysokiej trawie; z zieleni wychylały się inne dziecięce zabawki i przedmioty codziennego użytku. Należały do grupy ukrywającej się w chacie? Do przypadkowego wędrowca? Mericourt nie wzruszył ani widok piłeczki ani ostry zapach gnijącego ciała, zmrużyła tylko oczy, próbując dostrzec ewentualną pułapkę. - Carpiene - wychrypiała znów, dla pewności, lecz nic nie rozbłysło ostrzegawczym światłem. Wiedziała, że i Ramsey zauważył dodatkową atrakcję, nie przywoływała więc jego uwagi - mogło nie być to nic interesującego dla dwójki Śmierciożerców; mieli poważniejsze zadanie na dziś.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Tęczówki chmurne, jak niebo przed deszczem skierowały się na nią, a wargi drgnęły w uśmiechu. Tak subtelnym, że tylko uniesione kąciki ust były tego prawdziwym dowodem. Rozjaśniał tę kwestię Primrose, wierząc, że Deirdre nie musiał tego tłumaczyć — i kierując się własnym przekonaniem wierzył, że jej uszczypliwości są zwykłym żartem. Walczyła o ten świat razem z nim, ramię w ramię. Walczyła o świat, w którym jej pozycja była określona, a przyszłość miała wyrysowane ramy, których nie mogła przekroczyć. Walczyła o surowe tradycje, sprytniej niż inne kobiety znajdując w nim swoje zasłużone miejsce. Nie uczyniła tego ani butą ani pogardą, arogancją, czy głoszeniem bzdurnych teorii. Zajęła je, bo doskonale wiedziała, co robić, więc obdarzono ją łaską i wynagrodzono trudy.
— Szkoda, że nie wszystkie czarownice podzielają twoje zdanie — wyznał podobnym tonem, lekkim, pozbawionym kąśliwości. Deirdre była mądra, nie wątpił, że doskonale rozumiała przesłanie tego artykułu. Była matką. Wydała na świat dwójkę dzieci, które musiały znajdować się pod bardzo dobrą opieką, by mogła opuścić mury i doprowadzać do rozlewu krwi. — Twoje potomstwo będzie władać kiedyś tym krajem. Ogromną tragedią byłoby, gdyby coś się stało — gdyby ktoś zabił te dzieci. Z zemsty na matce; gdyby ktoś nie dopilnował ich bezpieczeństwa. Mogła ich nie lubić, mogła nie znosić tej roli i nierozważnie bulwersować się na myśl, że ta rola pozostaje najważniejszą. Może w czasach pokoju nie tak istotną, ale kiedy przelewali czarodziejską krew, która była tak cenna i rzadka, zapewnienie im gwarancji przetrwania było priorytetem.
— Dziękuję — odparł z poszerzającym się uśmiechem podszytym próżnością. — Czerwieni i złocie... być może? — zaryzykował prowokacyjnie, unosząc jedną brew. Wspomnienia Miu były bardzo odlegle, niemalże rozmyte. Zawsze będą odbijać się na niej cieniem, ale także frustracją, a ta nie była potrzebna. Nie skierowana na pobratymców, sojuszników. Dziś była kobietą, która wiele osiągnęła, zajęła godne miejsce, wyróżniona i szanowana. Nie wracał wspomnieniami o jej ciała, którego kolor przywodził na myśl samo mleko, bielejące kości. Niemalże zapomniał o tym, że zwierzęca przewaga i siła potrafiły dać czysta, ludzką przyjemność. — Były drogie? — spytał ze szczerym zdziwieniem; na materiałach się nie znał, a trudno było mu ocenić jakość jej strojów, kiedy były takie zwyczajne. — Twoja skromność niewątpliwie jest wzorem dla wielu czarownic — przyznał po chwili, w lekkiej zadumie. — Obleczona nią przypominasz cień, złego ducha. — Gdyby nie egzotyczna uroda nie wyróżniałaby się z tłumu, ginęła w nim niezauważalna. Dlatego sam nosił je najczęściej takie, ale ona chciała robić karierę w Ministerstwie Magii. Dawniej chciała być zauważona. — To prawda — przyznał, zastanawiając się nad czymś, kiedy chwilę kroczyli przed siebie. — Lubisz to? — spytał wprost, przekraczając niemalże intymną sferę własnych, szczerych preferencji w świecie, w którym takie sprawy nikogo już nie obchodziły. Jego wzrok zatrzymał się na dziecięcej piłce gdzieś w krzakach, dłoń powędrowała w stronę różdżki. Palcami musnął z oddaniem wężowe drewno. — Owszem — przyznał, gdy wspomniała o odpowiedzialności. Londyn był całkowicie magiczny, był też miejscem, w którym porządek już zaprowadzono. To tam znajdowały się najważniejsze siedziby — Pokątna z Bankiem Gringotta, Ministerstwo Magii, szpital Munga. Stolica. Musiała o nią zadbać, tak, jak kobieta potrafiła najlepiej zadbać o domowe zacisze. Nie musiała podejmować walki ani dokonywać rewolucji — a zarówno Warwickshire jak i Suffolk takie czekały. Przed nim i Macnairem było mnóstwo pracy, ale wiedział, że te hrabstwa staną się wzorem dla innych. Dopilnuje tego. — Ale Londyn nie mógł znaleźć się w lepszych dłoniach — dodał zaraz, spoglądając na nią. Wyciągnął różdżkę, słuchając cichego dźwięku dzwonka. Spojrzał na nią, gdy sprecyzowała. Miejsca kultury. Tym się zajmowała; kulturą. Z Londynu miała stworzyć jej centrum. Ale kultura Warwickshire miała pozostać na tych ziemiach, nie chciał i nie planował się nią dzielić. — Pytasz o to najmniej zainteresowaną tym tematem osobę — przyznał, uśmiechając się przepraszająco. Nie kłamał, nie obchodziła go sztuka, tak długo, póki jego własna nie stanowiła przedmiotu czyjegoś zainteresowania. — Ale jeśli dowiem się o czymś wartym uwagi niezwłocznie cię powiadomię, prosząc o szczerą, konstruktywną ocenę — obiecał, obracając różdżkę w dłoni. Opuścił rękę wzdłuż ciała, zbliżając się powoli do majaczącego między drzewami budynku. Zatrzymał się, w chwili, w której czarownica rzucała zaklęcie. Trójka pod ziemią, ukrywających się, uciekających. Dwóch na górze. — Mhm — mruknął, obracając głowę jednak w druga stronę; szukał źródła smrodu, który rozlegał się wokół. Zapachu śmierci, gnijącego ciała nie dało si pomylić z niczym innym. — Zgadywałem — zaprzeczył, powracając do niej spojrzeniem. Powoli ruszył w stronę chaty, zatrzymując się na chwilę, kiedy na jednym z drzew, pomiędzy gęstymi gałęziami i świeżym liśćmi dostrzegł ludzkie szczątki. Siła zaklęcia — bombarda prawdopodobnie, musiała odrzucić ciało aż tam. Zatrzymał wzrok; ciało było suche, wisiało tam już więcej niż kilka dni najprawdopodobniej, choć nie potrafił tego rzetelnie ocenić. Zaraz potem wrócił do marszu w kierunku chatki. — Młodzi buntownicy. Być może będą mieć jakieś informacje, choć zakładam, że umrą mając się za bohaterów. — Jak większość z nich, nic nie zdradzą, myśląc, że gdy naplują im prosto w twarz świat zapamięta ich jako opierających się złu. Ale ten świat o nich nawet nie usłyszy w taki sposób. Świat zobaczy tylko ich ciała nabite na pale ku przestrodze. Świeżo wydeptaną ścieżką ruszył ze swobodą właściciela tych włości prosto do budynku.
— Wspaniale. Pomimo zamknięcia wciąż nie przypominają zwierząt. — Musiał dbać o obiekty badań, chcąc nie chcąc, musiały pozostawać ludźmi. — Dostają pożywienie regularnie, mają też od czasu do czasu światło, by ich oczy nie przyzwyczaiły się na stałe do ciemności. Być może będą musiały kiedyś wyjść na powierzchnię znów. Tęsknią za tobą. Może nas odwiedzisz znów w najbliższych tygodniach. Utniemy sobie pogawędkę — zaproponował z uśmiechem.
Podchodząc bliżej ucichł, nie chcąc z taką arogancją wchodzić do środka. Jeśli ich usłyszą, będą lepiej przygotowani, zdążą się zorganizować, być może powiadomić kogoś. Wolał tego uniknąć. Podszedł do drzwi i zerknął na Deirdre. Nie minęli żadnych okien, nie powinni byli ich dostrzec, jeśli nie spodziewali się ich obecności — o ile teren nie był w żaden sposób zabezpieczony, ale Mericourt musiała nic nie wyczuć, rzuciwszy zaklęcie. Uniósł lewą dłoń, prawą chwycił za klamkę i pchnął drzwi.
— Serpensortia — rzucił przed siebie, wchodząc do środka; zrobił miejsce Deirdre, wąż miał odwrócić na chwilę uwagę. Pod podłogą mieli jeszcze trzech, najprawdopodobniej młodych buntowników. Jeden z czarodziejów poderwał się szybko z drewnianego krzesła; to z hukiem uderzyło o deski, z pewnością skutecznie alarmując pozostałych na dole. Drugi obrócił się, w panice łapiąc za różdżkę, która leżała na blacie pod oknem. Postanowił wykorzystać tę okazję, nie chcąc mu dać szansy na atak.— Decollatio— wycelował w niego, zaciskając mocno palce na różdżce. Zdawało mu się, że go kojarzył. Mogli być równolatkami, mógł go pamiętać jeszcze ze szkoły. Miał jasne włosy, choć był pewien, że w blasku ostatnich promieni zachodzącego słońca, które docierały do środka, błyszczały rdzą. Jego jasne oczy były pełne szoku i dezorientacji, ale prędko złapał za własną różdżkę. Pierwszy z mężczyzn, ten, który poderwał się z krzesła, skierował różdżkę w stronę pojawiającej się w progu czarownicy.
— Petrificus Totalus! — krzyknął głośno. Był starszy, znacznie starszy od nich, ale nie był jeszcze sędziwego wieku. Długa broda nie była całkiem siwa, wciąż połyskiwała gdzieniegdzie czernią. Szpakowate, lekko falujące włosy opadły mu na twarz, kiedy rzucał zaklęcie.
| Serpensortia + cm;
decollatio + cm + cienie
petryficus npc
opcm (25)
— Szkoda, że nie wszystkie czarownice podzielają twoje zdanie — wyznał podobnym tonem, lekkim, pozbawionym kąśliwości. Deirdre była mądra, nie wątpił, że doskonale rozumiała przesłanie tego artykułu. Była matką. Wydała na świat dwójkę dzieci, które musiały znajdować się pod bardzo dobrą opieką, by mogła opuścić mury i doprowadzać do rozlewu krwi. — Twoje potomstwo będzie władać kiedyś tym krajem. Ogromną tragedią byłoby, gdyby coś się stało — gdyby ktoś zabił te dzieci. Z zemsty na matce; gdyby ktoś nie dopilnował ich bezpieczeństwa. Mogła ich nie lubić, mogła nie znosić tej roli i nierozważnie bulwersować się na myśl, że ta rola pozostaje najważniejszą. Może w czasach pokoju nie tak istotną, ale kiedy przelewali czarodziejską krew, która była tak cenna i rzadka, zapewnienie im gwarancji przetrwania było priorytetem.
— Dziękuję — odparł z poszerzającym się uśmiechem podszytym próżnością. — Czerwieni i złocie... być może? — zaryzykował prowokacyjnie, unosząc jedną brew. Wspomnienia Miu były bardzo odlegle, niemalże rozmyte. Zawsze będą odbijać się na niej cieniem, ale także frustracją, a ta nie była potrzebna. Nie skierowana na pobratymców, sojuszników. Dziś była kobietą, która wiele osiągnęła, zajęła godne miejsce, wyróżniona i szanowana. Nie wracał wspomnieniami o jej ciała, którego kolor przywodził na myśl samo mleko, bielejące kości. Niemalże zapomniał o tym, że zwierzęca przewaga i siła potrafiły dać czysta, ludzką przyjemność. — Były drogie? — spytał ze szczerym zdziwieniem; na materiałach się nie znał, a trudno było mu ocenić jakość jej strojów, kiedy były takie zwyczajne. — Twoja skromność niewątpliwie jest wzorem dla wielu czarownic — przyznał po chwili, w lekkiej zadumie. — Obleczona nią przypominasz cień, złego ducha. — Gdyby nie egzotyczna uroda nie wyróżniałaby się z tłumu, ginęła w nim niezauważalna. Dlatego sam nosił je najczęściej takie, ale ona chciała robić karierę w Ministerstwie Magii. Dawniej chciała być zauważona. — To prawda — przyznał, zastanawiając się nad czymś, kiedy chwilę kroczyli przed siebie. — Lubisz to? — spytał wprost, przekraczając niemalże intymną sferę własnych, szczerych preferencji w świecie, w którym takie sprawy nikogo już nie obchodziły. Jego wzrok zatrzymał się na dziecięcej piłce gdzieś w krzakach, dłoń powędrowała w stronę różdżki. Palcami musnął z oddaniem wężowe drewno. — Owszem — przyznał, gdy wspomniała o odpowiedzialności. Londyn był całkowicie magiczny, był też miejscem, w którym porządek już zaprowadzono. To tam znajdowały się najważniejsze siedziby — Pokątna z Bankiem Gringotta, Ministerstwo Magii, szpital Munga. Stolica. Musiała o nią zadbać, tak, jak kobieta potrafiła najlepiej zadbać o domowe zacisze. Nie musiała podejmować walki ani dokonywać rewolucji — a zarówno Warwickshire jak i Suffolk takie czekały. Przed nim i Macnairem było mnóstwo pracy, ale wiedział, że te hrabstwa staną się wzorem dla innych. Dopilnuje tego. — Ale Londyn nie mógł znaleźć się w lepszych dłoniach — dodał zaraz, spoglądając na nią. Wyciągnął różdżkę, słuchając cichego dźwięku dzwonka. Spojrzał na nią, gdy sprecyzowała. Miejsca kultury. Tym się zajmowała; kulturą. Z Londynu miała stworzyć jej centrum. Ale kultura Warwickshire miała pozostać na tych ziemiach, nie chciał i nie planował się nią dzielić. — Pytasz o to najmniej zainteresowaną tym tematem osobę — przyznał, uśmiechając się przepraszająco. Nie kłamał, nie obchodziła go sztuka, tak długo, póki jego własna nie stanowiła przedmiotu czyjegoś zainteresowania. — Ale jeśli dowiem się o czymś wartym uwagi niezwłocznie cię powiadomię, prosząc o szczerą, konstruktywną ocenę — obiecał, obracając różdżkę w dłoni. Opuścił rękę wzdłuż ciała, zbliżając się powoli do majaczącego między drzewami budynku. Zatrzymał się, w chwili, w której czarownica rzucała zaklęcie. Trójka pod ziemią, ukrywających się, uciekających. Dwóch na górze. — Mhm — mruknął, obracając głowę jednak w druga stronę; szukał źródła smrodu, który rozlegał się wokół. Zapachu śmierci, gnijącego ciała nie dało si pomylić z niczym innym. — Zgadywałem — zaprzeczył, powracając do niej spojrzeniem. Powoli ruszył w stronę chaty, zatrzymując się na chwilę, kiedy na jednym z drzew, pomiędzy gęstymi gałęziami i świeżym liśćmi dostrzegł ludzkie szczątki. Siła zaklęcia — bombarda prawdopodobnie, musiała odrzucić ciało aż tam. Zatrzymał wzrok; ciało było suche, wisiało tam już więcej niż kilka dni najprawdopodobniej, choć nie potrafił tego rzetelnie ocenić. Zaraz potem wrócił do marszu w kierunku chatki. — Młodzi buntownicy. Być może będą mieć jakieś informacje, choć zakładam, że umrą mając się za bohaterów. — Jak większość z nich, nic nie zdradzą, myśląc, że gdy naplują im prosto w twarz świat zapamięta ich jako opierających się złu. Ale ten świat o nich nawet nie usłyszy w taki sposób. Świat zobaczy tylko ich ciała nabite na pale ku przestrodze. Świeżo wydeptaną ścieżką ruszył ze swobodą właściciela tych włości prosto do budynku.
— Wspaniale. Pomimo zamknięcia wciąż nie przypominają zwierząt. — Musiał dbać o obiekty badań, chcąc nie chcąc, musiały pozostawać ludźmi. — Dostają pożywienie regularnie, mają też od czasu do czasu światło, by ich oczy nie przyzwyczaiły się na stałe do ciemności. Być może będą musiały kiedyś wyjść na powierzchnię znów. Tęsknią za tobą. Może nas odwiedzisz znów w najbliższych tygodniach. Utniemy sobie pogawędkę — zaproponował z uśmiechem.
Podchodząc bliżej ucichł, nie chcąc z taką arogancją wchodzić do środka. Jeśli ich usłyszą, będą lepiej przygotowani, zdążą się zorganizować, być może powiadomić kogoś. Wolał tego uniknąć. Podszedł do drzwi i zerknął na Deirdre. Nie minęli żadnych okien, nie powinni byli ich dostrzec, jeśli nie spodziewali się ich obecności — o ile teren nie był w żaden sposób zabezpieczony, ale Mericourt musiała nic nie wyczuć, rzuciwszy zaklęcie. Uniósł lewą dłoń, prawą chwycił za klamkę i pchnął drzwi.
— Serpensortia — rzucił przed siebie, wchodząc do środka; zrobił miejsce Deirdre, wąż miał odwrócić na chwilę uwagę. Pod podłogą mieli jeszcze trzech, najprawdopodobniej młodych buntowników. Jeden z czarodziejów poderwał się szybko z drewnianego krzesła; to z hukiem uderzyło o deski, z pewnością skutecznie alarmując pozostałych na dole. Drugi obrócił się, w panice łapiąc za różdżkę, która leżała na blacie pod oknem. Postanowił wykorzystać tę okazję, nie chcąc mu dać szansy na atak.— Decollatio— wycelował w niego, zaciskając mocno palce na różdżce. Zdawało mu się, że go kojarzył. Mogli być równolatkami, mógł go pamiętać jeszcze ze szkoły. Miał jasne włosy, choć był pewien, że w blasku ostatnich promieni zachodzącego słońca, które docierały do środka, błyszczały rdzą. Jego jasne oczy były pełne szoku i dezorientacji, ale prędko złapał za własną różdżkę. Pierwszy z mężczyzn, ten, który poderwał się z krzesła, skierował różdżkę w stronę pojawiającej się w progu czarownicy.
— Petrificus Totalus! — krzyknął głośno. Był starszy, znacznie starszy od nich, ale nie był jeszcze sędziwego wieku. Długa broda nie była całkiem siwa, wciąż połyskiwała gdzieniegdzie czernią. Szpakowate, lekko falujące włosy opadły mu na twarz, kiedy rzucał zaklęcie.
| Serpensortia + cm;
decollatio + cm + cienie
petryficus npc
opcm (25)
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 5, 3, 4, 7, 7, 3, 2, 2, 6, 2
--------------------------------
#3 'k100' : 75
--------------------------------
#4 'k8' : 7, 5, 2, 8, 6, 8, 1, 6, 7, 8, 8
--------------------------------
#5 'Cienie' :
--------------------------------
#6 'k100' : 36
--------------------------------
#7 'k8' : 7, 3, 4, 7, 6
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 5, 3, 4, 7, 7, 3, 2, 2, 6, 2
--------------------------------
#3 'k100' : 75
--------------------------------
#4 'k8' : 7, 5, 2, 8, 6, 8, 1, 6, 7, 8, 8
--------------------------------
#5 'Cienie' :
--------------------------------
#6 'k100' : 36
--------------------------------
#7 'k8' : 7, 3, 4, 7, 6
- Chyba nie spodziewałeś się, że ten artykuł zachwyci miłujące nowoczesność wiedźmy. Jeśli jednak zależało ci na poparciu konserwatywnych magów, to z pewnością osiągnąłeś absolutny sukces - skomentowała ze spokojem, wiedziała, że zdawał sobie sprawę z konsekwencji artykułu. Niegroźnych, irytujące komentarze co bardziej butnowniczych czarownic nie znaczyły w męskim świecie nic. Ciekawa była tylko, co na temat eseju Mulcibera sądzi Cassandra - nie dopytała o to jednak, nauczyła się omijać napięte prywatne relacje, jakie łączyły jej przyjaciół. Zbyt wiele tliło się tam niedopowiedzeń i wymykających się społecznym rutynom zachowań. - Nie sądzisz jednak, że nie stanowisz zbyt dobrego przykładu moralności? Gdzie twoja żona lub narzeczona, Ramseyu? Jako władający hrabstwem powinieneś chwalić się rodziną - zagadnęła swobodnie, pozwalając sobie tylko na lekko drwiący uśmiech. Mężczyznom wybaczano wiele, ciągle krzywo patrząc na starych kawalerów. Ci spoza arystokracji mogli dłużej cieszyć się wolnością, lecz obecna pozycja Mulcibera stawiała go w ostrzejszym świetle dociekań. Te same oczekiwania spoczywały na jej barkach, czuła je, pytające spojrzenia, czujna obserwacja wdowy po Bastienie Mericourt, zrzucającej żałobę, by godnie wychować dzieci nieodżałowanego małżonka. Pokładała w nich wiele nadziei, nie zdziwiła się więc komentarzowi Ramseya. Spojrzała na niego z ukosa, szybko; nie zdawał się kpić. - Są i będą bezpieczne. O ile nie zabije ich to, kim są - wypowiedziała z całkowitą pewnością. Mało kto wiedział o ich istnieniu, prawie nikt - o prawdziwym pochodzeniu. Dorastały pod kloszem Białej Willi, lecz w ich żyłach buzowała plugawa krew, mroczna magia, klątwy Azkabanu, oddziałujące na ich matkę, gdy była brzemienna. Coraz częściej zastanawiała się nad tym, jaki wpływ miał na bliźnięta Mroczny Znak ich rodziców i okrucieństwa, jakich doświadczały nieświadomie skryte pod napiętą skórą jej łona. - Zaczęły mówić. To znaczy, Myssleine. Jej pierwsze słowo to smok. Lubi obserwować szybujące nad horyzontem albiony - kontynuowała miękko, w zamyśleniu, nie czując potrzeby, by potwierdzać ani zaprzeczać przypuszczeniom Mulcibera. Chciała, by jej potomstwo otrzymało władzę, by dorastało silne i niewzruszone, by kontynuowało proczarodziejską politykę - ciągle jednak widziała w nich bezbronne stworzenia. Pochodzące jednak z najwybitniejszej linii krwi, pierwszej takiej, naznaczonej czarnomagiczną potęgą. Z spowitej tajemnicą arystokratycznej odnogi. - To barwy Rosierów, nie moje - skwitowała krótko, lubiła intensywną czerwień, pławiła się w złotych ozdobach, ale kolorystyka rodu z Kent nie należały do niej. Nie łudziła się już, a choć otrzymana rola mierziła ją tym bardziej, im większych zaszczytów sięgała, nie zamierzała żalić się na ten temat Mulciberowi. Ufała mu, była gotowa powierzyć mu swoje życie, lecz pozostawał mężczyzną - do tego mężczyzną znanym jej z okresu, o jakim chciała bezpowrotnie zapomnieć. Być może dlatego grzebała Miu pod czernią, skromnością i żałobą, co tak nie podobało się nowemu namiestnikowi Warwickshire.
- Może jestem złym duchem. Nie przynoszę już przyjemności i dobrych nowin - wzruszyła lekko ramionami, nie chciała się podobać - nawet Ramseyowi. W La Fantasmagorii skrzyła się elegancją, przywdziewała drogie kreacje, lecz i tak wolała działać zakulisowo, niczym szara eminencja, na tyle piękna, by budzić szacunek i ciekawość, i na tyle skromna, by uniemożliwić powiązanie z inną wiedźmą o skośnych oczach i pełnych ustach. - Drogie szaty czy zazdrosnych mężczyzn? - dopytała melodyjnie, nieco grając na czas, a nieco nie chcąc odpowiadać wprost na zadane pytanie. - Jedno zaczęłam doceniać dopiero niedawno, drugie przestało aż tak mi odpowiadać - ciągnęła, nie uściślając, co ma na myśli. Mężczyźni i ubrania, czyż nie to było dla kobiet najważniejsze - także według artykułu Mulcibera? Mogłaby podroczyć się z nim dalej, nie odczuwała jednak aż takiej potrzeby, zwłaszcza, gdy bez ironii wspominał o Londynie, znajdującym się pod jej pieczą. Znów zerknęła na niego z ukosa, zmrużywszy nieco oczy. Nie próbował jej sprowokować, stanowiło to miłą odmianę. - Wierzę, że nie zawiodę - odparła tylko cicho, bez cienia wątpliwości, choć te pojawiały się w jej myślach. Wolałaby roztoczyć opiekę nad mniejszym hrabstwem, nie mogła jednak przyznać się do wątpliwości. Zasłużyła na Londyn i tylko to się liczyło.
Kiwnęła głową, słysząc o ograniczonej wiedzy Ramseya na temat kultury; na co właściwie liczyła? Pytała o sztukę kogoś, kto oddał swe życie lodowatemu rozsądkowi. Pomocnemu zarówno w tej krótkiej wyprawie w nieznane, jak i w skomplikowanym zarządzaniu wybuchową magią dzieci, skumulowaną w pewnej zapomnianej przez Merlina i ludzi piwnicy. - Odwiedzę nasze pociechy. Czy mam zadbać o nie w jakiś szczególny sposób? - zawiesiła głos, czekając na odpowiedź Mulcibera. Ojcowskiej figury, to on w większości sprowadził do Gwiezdnego Proroka gromadę dzieci, to on przewodził badaniami, była więc mu podległa, cierpliwie oczekując dalszych wytycznych. Mieli sięgnąć po to, co tajemne, co ukryte przed normalnymi czarodziejami, nie mogła więc doczekać się efektów ich pracy - i tego, co uczyni z nimi Czarny Pan, wykorzystując badania Mulcibera do własnych celów, których nie byliby w stanie sobie nawet wyobrazić. Do tego czasu mieli jednak wiele innych zadań, w tym tak przyjemnych i przyjacielskich jak odwiedziny w zapomnianej chacie, stającej się dla młodych terrorystów tymczasowym domem.
Inkantacje Ramseya rozjaśniły półmrok pomieszczenia, do którego Deirdre weszła tuż za nim, wysoko unosząc różdżkę. Miała niewiele czasu, by rozejrzeć się po wnętrzu, w środku rozbłysły promienie zaklęć, a dwójka wartowników zareagowała na ich pojawienie się zaskakująco szybko. Krzyk młodszego czarodzieja rozniósł się echem, potworna klątwa Mulcibera musiała go trafić, lecz Mericourt nie mogła przyjrzeć się przedstawieniu. W jej stronę pomknął Petryficus siwowłosego mężczyzny, był jednak zbyt słaby - albo ona za szybka, umknęła przed promieniem zaklęcia, szybko wyprowadzając kontratak. - Igne Inferiori - wychrypiała, przesuwając się w bok, by móc bez zakłóceń posłać w kierunku seniora czarnomagiczną klątwę. - Sectusempra - padło z jej ust w kolejnej sekundzie, chciała zadać mu ból, rozciąć szyję, zobaczyć wypadającą aortę; chciała go unieszkodliwić; nie tylko dlatego, że wycelował w nią różdżkę. Był starszy a więc bardziej doświadczony, mógł sprawić więcej problemów niż młodszy towarzysz. - Lamino - krzyknął tamten głosem osłabionym, przerażonym - kątem oka widziała, że celuje w Mulcibera.
1. igne, k10, obrażenia
2. sectusempra, k10, obrażenia
3. lamino npc młodszy (25 uroków)
+ cienie za igne
- Może jestem złym duchem. Nie przynoszę już przyjemności i dobrych nowin - wzruszyła lekko ramionami, nie chciała się podobać - nawet Ramseyowi. W La Fantasmagorii skrzyła się elegancją, przywdziewała drogie kreacje, lecz i tak wolała działać zakulisowo, niczym szara eminencja, na tyle piękna, by budzić szacunek i ciekawość, i na tyle skromna, by uniemożliwić powiązanie z inną wiedźmą o skośnych oczach i pełnych ustach. - Drogie szaty czy zazdrosnych mężczyzn? - dopytała melodyjnie, nieco grając na czas, a nieco nie chcąc odpowiadać wprost na zadane pytanie. - Jedno zaczęłam doceniać dopiero niedawno, drugie przestało aż tak mi odpowiadać - ciągnęła, nie uściślając, co ma na myśli. Mężczyźni i ubrania, czyż nie to było dla kobiet najważniejsze - także według artykułu Mulcibera? Mogłaby podroczyć się z nim dalej, nie odczuwała jednak aż takiej potrzeby, zwłaszcza, gdy bez ironii wspominał o Londynie, znajdującym się pod jej pieczą. Znów zerknęła na niego z ukosa, zmrużywszy nieco oczy. Nie próbował jej sprowokować, stanowiło to miłą odmianę. - Wierzę, że nie zawiodę - odparła tylko cicho, bez cienia wątpliwości, choć te pojawiały się w jej myślach. Wolałaby roztoczyć opiekę nad mniejszym hrabstwem, nie mogła jednak przyznać się do wątpliwości. Zasłużyła na Londyn i tylko to się liczyło.
Kiwnęła głową, słysząc o ograniczonej wiedzy Ramseya na temat kultury; na co właściwie liczyła? Pytała o sztukę kogoś, kto oddał swe życie lodowatemu rozsądkowi. Pomocnemu zarówno w tej krótkiej wyprawie w nieznane, jak i w skomplikowanym zarządzaniu wybuchową magią dzieci, skumulowaną w pewnej zapomnianej przez Merlina i ludzi piwnicy. - Odwiedzę nasze pociechy. Czy mam zadbać o nie w jakiś szczególny sposób? - zawiesiła głos, czekając na odpowiedź Mulcibera. Ojcowskiej figury, to on w większości sprowadził do Gwiezdnego Proroka gromadę dzieci, to on przewodził badaniami, była więc mu podległa, cierpliwie oczekując dalszych wytycznych. Mieli sięgnąć po to, co tajemne, co ukryte przed normalnymi czarodziejami, nie mogła więc doczekać się efektów ich pracy - i tego, co uczyni z nimi Czarny Pan, wykorzystując badania Mulcibera do własnych celów, których nie byliby w stanie sobie nawet wyobrazić. Do tego czasu mieli jednak wiele innych zadań, w tym tak przyjemnych i przyjacielskich jak odwiedziny w zapomnianej chacie, stającej się dla młodych terrorystów tymczasowym domem.
Inkantacje Ramseya rozjaśniły półmrok pomieszczenia, do którego Deirdre weszła tuż za nim, wysoko unosząc różdżkę. Miała niewiele czasu, by rozejrzeć się po wnętrzu, w środku rozbłysły promienie zaklęć, a dwójka wartowników zareagowała na ich pojawienie się zaskakująco szybko. Krzyk młodszego czarodzieja rozniósł się echem, potworna klątwa Mulcibera musiała go trafić, lecz Mericourt nie mogła przyjrzeć się przedstawieniu. W jej stronę pomknął Petryficus siwowłosego mężczyzny, był jednak zbyt słaby - albo ona za szybka, umknęła przed promieniem zaklęcia, szybko wyprowadzając kontratak. - Igne Inferiori - wychrypiała, przesuwając się w bok, by móc bez zakłóceń posłać w kierunku seniora czarnomagiczną klątwę. - Sectusempra - padło z jej ust w kolejnej sekundzie, chciała zadać mu ból, rozciąć szyję, zobaczyć wypadającą aortę; chciała go unieszkodliwić; nie tylko dlatego, że wycelował w nią różdżkę. Był starszy a więc bardziej doświadczony, mógł sprawić więcej problemów niż młodszy towarzysz. - Lamino - krzyknął tamten głosem osłabionym, przerażonym - kątem oka widziała, że celuje w Mulcibera.
1. igne, k10, obrażenia
2. sectusempra, k10, obrażenia
3. lamino npc młodszy (25 uroków)
+ cienie za igne
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'k10' : 8
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 7, 5, 2, 7, 5, 6, 8, 3, 3, 7
--------------------------------
#4 'k100' : 12
--------------------------------
#5 'k10' : 3
--------------------------------
#6 'k8' : 1, 2, 4, 2, 4, 6, 2, 4, 5, 2, 4
--------------------------------
#7 'k100' : 95
--------------------------------
#8 'k8' : 1, 1, 2, 6, 3
--------------------------------
#9 'Cienie' :
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'k10' : 8
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 7, 5, 2, 7, 5, 6, 8, 3, 3, 7
--------------------------------
#4 'k100' : 12
--------------------------------
#5 'k10' : 3
--------------------------------
#6 'k8' : 1, 2, 4, 2, 4, 6, 2, 4, 5, 2, 4
--------------------------------
#7 'k100' : 95
--------------------------------
#8 'k8' : 1, 1, 2, 6, 3
--------------------------------
#9 'Cienie' :
Spojrzał na nią ostrożnie i bardzo poważnie.
— Takie nie są potrzebne — odparł z dziecinną szczerością, nie kryjąc zaskoczenia, że w ogóle poruszała tę kwestię. Nie krył także tego, że kobiety liczące na przewrót w tej materii były dla niego całkowicie zbędną grupą, której pozbyłby się bez mrugnięcia okiem. Nie były potrzebne im, mężczyznom. Nie były potrzebne także tym kobietom, które dbały o pielęgnowane przez nich i wyznawane wartości — urażane ich arogancją i nadmierną swawolą budziły poczucie niesprawiedliwości, a więc stwarzały istotny argument do tego, by się ich pozbyć. Kobiety mogły znacznie więcej. Były mądre, przebiegłe. Potrafiły sprawiać pozory. I mogły wieść szczęśliwe życie i dzierżyć berło, nawet jeśli nikt nie zamierzał przyozdabiać ich głowy złotą koroną. Deirdre to rozumiała, nawet jeśli jego proste słowa dotknęły jej kobiecą, wrażliwą stronę, ale Deirdre była inna — tak sądził. Nie małostkowa, prymitywna. — Ożenię się — zapowiedział, choć nie z potrzeby wyrażenia własnych intencji. hipokryzja nie była mu obca, nie był także człowiekiem honoru, ale równie mocno, co Deirdre, podchodził do zadań i obowiązków. Wiedział więc, że ta deklaracja zostanie odebrana poważnie, a fakt, że ją podjął podkreśli, że samą śmierciożerczynię w tej kwestii traktował jak równą sobie. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że teraz, znalazłszy się na świeczniku musiał świecić przykładem. I zamierzał spełnić swój obowiązek. — Zanim nadejdzie letnie przesilenie.— Opuścił wzrok na jej usta, nie utrzymał go na oczach, zamiast tego spoglądając na wykrzywione w kpinie wargi. — Masz przesłanki do tego, że jest to prawdopodobne? — Ta dziedzina nauki była mu zupełnie obca. O wpływie czarnej magii na człowieka wiedział wiele, ale o jej wpływie na rozwój tak młodych czarodziejów zupełnie nic. Korzystanie z niej wyniszczało, rozbijało duszę. Jej otoczenie potrafiło wywołać upiorną chorobę, udrękę czarnoksiężników. Czy potomstwo Deirdre, spłodzone przez dwóch potężnych czarodziejów, w których żyłach może i płynęła sama czarna magia, będzie inne? Będzie rozwijać się tak samo jak rówieśnicy? Wierzył, że uczyni ich silniejszymi magicznie, a fizycznie? Uśmiechnął się, kiedy podzieliła się z nim tak intymną wiadomością. Gratulacje zabrzmiałyby jak drwina, pozwolił sobie więc wyłącznie na skąpy wyraz niemej życzliwości. — A czerń twoja? Moja? Nasza? Jak wiele to oznacza? — spytał, ciągnąć temat, kiedy kroczyli ku leśniczówce. Ton głosu zdradził lekkie rozbawienie, rodowe barwy nie były bez znaczenia, a gdyby je przywdziała prędzej niż oboje mogliby sądzić wzbudziłaby sensacje i zainteresowanie, pojawiwszy się w nich u boku Tristana. Nie wspominając o upokorzeniu dla jego żony. Sam nosił się w czerni. Głębokiej, a jednocześnie tak nijakiej, że dotąd nie wyróżniała go z tłumu. Na tle ich wszystkich zdawali się być w tej czerni niczyi. Swoi.
— To nieprawda. Oboje o tym wiemy — odpowiedział, spoglądając na nią od razu. — Jesteś dobrą nowiną. Dla tego świata, dla czarodziejów uwolnionych z rąk wywrotowców. I może dla tych nieszczęsnych, nowoczesnych kobiet — dodał jeszcze, choć ostatnie zdanie wypowiadając bez uprzedniej powagi. Jej pozycja była symbolem. Te miały do siebie jednak to, że dla różnych środowisk mogły znaczyć coś zupełnie innego. Inną niosła wartość dla Tristana, inną dla niego i pozostałych rycerzy, a jeszcze odmienną mogły nadać jej czarownice pokroju Primrose. — Ich zainteresowanie i błaganie o atencję przestały cię bawić? — spytał podążając za jej kapryśną odpowiedzią. Uśmiechnął się szerzej, odwracając powoli wzrok. — Świat pełen obłudy traci na wartości, kiedy zazna się szczerej i dogłębnej przyjemności. jest kompletnie bez smaku — zawyrokował, choć więcej w jego słowach było przypuszczenia i prognozy dotyczącej jej samej niż jego wewnętrznych i osobistych odczuć. O własnych żądzach — tych, których nienawidził i tych, których wstydził się przed samym sobą, nie pamiętał. I brak tej wiedzy czynił go tak samo pustym, beznamiętnym jak i wolnym.
Rozmowa, którą toczyli musiała zostać przerwana. Wzywało ich ważniejsze zadanie. Błyski świateł rozjaśniły chatę. Wąż pojawił się przed jednym z mężczyzn, druga wiązka światła ugodziła tego, który chciał zareagować. Krew trysnęła na podłogę, krzyknął z bólu. Zawył, jak kojot na pustyni. Podcięta ręka zadrżała, a on mimo wszystko wyciągnął dłoń z różdżką, celując w śmierciożercę. Zaklęcie pomknęło w jego stronę, rzucone ostatkiem sił, zaskakująco celne.
Wypowiedziana w porę inkantacja wzmocnionej tarczy się nie powiodła. Światło przeistaczające się w noże trafiło go, przenikając przez szaty, którą rozdarły. Czerń ukryła krwiste ślady, które się pojawiły na ciele. Materiał wsiąknął sączącą się posokę. Zaklęcie rzucone w ostatniej chwili, resztkami sił i ostatnim tchnieniem, jak się okazało, osłabiło go dość mocno. Chłopak padł jednak na ziemię, krwotok był tak intensywny, że nie miał z nim szans. Wiedział, że Deirdre poradzi sobie ze swoim przeciwnikiem równie prędko i równie łatwo. Szczęśliwie dla niej, bez niepotrzebnych ran. Jego własne pozostały ukryte pod szatą, rozdartą, wilgotną na brzegach i błyszczącą w ostatnich promieniach słońca, dopóki nie podszedł do pledu niedbale rzuconego na ziemi.
— Daj mi jeszcze chwilę. Chciałbym być była obecna w trakcie finału.— dodał, wracając do ich wcześniejszej rozmowy. Jej magia i moc przydadzą mu się w trakcie prób obudzenia pasożytniczej energii. Wyrwania jej z dzieci siłą, gwałtem. Czarne strzępy dymu nie przykuły w pierwszej chwili jego uwagi. Czarna magia im towarzyszyła od dawna, jej opary, kłęby okiełznali. Uznał to za siłę czarownicy, dopóki nie usłyszał ryku, który rozległ się wokół, dochodził zewsząd. Prędko podniósł głowę, odszukał spojrzenie Deirdre, dostrzegł także bezgrzywe lwy zrodzone z cienia, zdając sobie sprawę, że nie utkała ich świadomie czarna magia Deirdre. Szybkim ruchem odsunął pled, chwycił za mosiężny uchwyt klapy w podłodze i pociągnął otwierając zejście na dół. Nim jednak zaryzykował zejściem, sięgnął do kieszeni szaty. Czując ukłucie niepewności obecnością niechcianych istot, czym prędzej otworzył filakterium, przyzywając spętaną duszę.
| protego
Moje zaklęcie zadało 126 ob. NPC 1 is dead.
-48 obrażeń za lamino
— Takie nie są potrzebne — odparł z dziecinną szczerością, nie kryjąc zaskoczenia, że w ogóle poruszała tę kwestię. Nie krył także tego, że kobiety liczące na przewrót w tej materii były dla niego całkowicie zbędną grupą, której pozbyłby się bez mrugnięcia okiem. Nie były potrzebne im, mężczyznom. Nie były potrzebne także tym kobietom, które dbały o pielęgnowane przez nich i wyznawane wartości — urażane ich arogancją i nadmierną swawolą budziły poczucie niesprawiedliwości, a więc stwarzały istotny argument do tego, by się ich pozbyć. Kobiety mogły znacznie więcej. Były mądre, przebiegłe. Potrafiły sprawiać pozory. I mogły wieść szczęśliwe życie i dzierżyć berło, nawet jeśli nikt nie zamierzał przyozdabiać ich głowy złotą koroną. Deirdre to rozumiała, nawet jeśli jego proste słowa dotknęły jej kobiecą, wrażliwą stronę, ale Deirdre była inna — tak sądził. Nie małostkowa, prymitywna. — Ożenię się — zapowiedział, choć nie z potrzeby wyrażenia własnych intencji. hipokryzja nie była mu obca, nie był także człowiekiem honoru, ale równie mocno, co Deirdre, podchodził do zadań i obowiązków. Wiedział więc, że ta deklaracja zostanie odebrana poważnie, a fakt, że ją podjął podkreśli, że samą śmierciożerczynię w tej kwestii traktował jak równą sobie. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że teraz, znalazłszy się na świeczniku musiał świecić przykładem. I zamierzał spełnić swój obowiązek. — Zanim nadejdzie letnie przesilenie.— Opuścił wzrok na jej usta, nie utrzymał go na oczach, zamiast tego spoglądając na wykrzywione w kpinie wargi. — Masz przesłanki do tego, że jest to prawdopodobne? — Ta dziedzina nauki była mu zupełnie obca. O wpływie czarnej magii na człowieka wiedział wiele, ale o jej wpływie na rozwój tak młodych czarodziejów zupełnie nic. Korzystanie z niej wyniszczało, rozbijało duszę. Jej otoczenie potrafiło wywołać upiorną chorobę, udrękę czarnoksiężników. Czy potomstwo Deirdre, spłodzone przez dwóch potężnych czarodziejów, w których żyłach może i płynęła sama czarna magia, będzie inne? Będzie rozwijać się tak samo jak rówieśnicy? Wierzył, że uczyni ich silniejszymi magicznie, a fizycznie? Uśmiechnął się, kiedy podzieliła się z nim tak intymną wiadomością. Gratulacje zabrzmiałyby jak drwina, pozwolił sobie więc wyłącznie na skąpy wyraz niemej życzliwości. — A czerń twoja? Moja? Nasza? Jak wiele to oznacza? — spytał, ciągnąć temat, kiedy kroczyli ku leśniczówce. Ton głosu zdradził lekkie rozbawienie, rodowe barwy nie były bez znaczenia, a gdyby je przywdziała prędzej niż oboje mogliby sądzić wzbudziłaby sensacje i zainteresowanie, pojawiwszy się w nich u boku Tristana. Nie wspominając o upokorzeniu dla jego żony. Sam nosił się w czerni. Głębokiej, a jednocześnie tak nijakiej, że dotąd nie wyróżniała go z tłumu. Na tle ich wszystkich zdawali się być w tej czerni niczyi. Swoi.
— To nieprawda. Oboje o tym wiemy — odpowiedział, spoglądając na nią od razu. — Jesteś dobrą nowiną. Dla tego świata, dla czarodziejów uwolnionych z rąk wywrotowców. I może dla tych nieszczęsnych, nowoczesnych kobiet — dodał jeszcze, choć ostatnie zdanie wypowiadając bez uprzedniej powagi. Jej pozycja była symbolem. Te miały do siebie jednak to, że dla różnych środowisk mogły znaczyć coś zupełnie innego. Inną niosła wartość dla Tristana, inną dla niego i pozostałych rycerzy, a jeszcze odmienną mogły nadać jej czarownice pokroju Primrose. — Ich zainteresowanie i błaganie o atencję przestały cię bawić? — spytał podążając za jej kapryśną odpowiedzią. Uśmiechnął się szerzej, odwracając powoli wzrok. — Świat pełen obłudy traci na wartości, kiedy zazna się szczerej i dogłębnej przyjemności. jest kompletnie bez smaku — zawyrokował, choć więcej w jego słowach było przypuszczenia i prognozy dotyczącej jej samej niż jego wewnętrznych i osobistych odczuć. O własnych żądzach — tych, których nienawidził i tych, których wstydził się przed samym sobą, nie pamiętał. I brak tej wiedzy czynił go tak samo pustym, beznamiętnym jak i wolnym.
Rozmowa, którą toczyli musiała zostać przerwana. Wzywało ich ważniejsze zadanie. Błyski świateł rozjaśniły chatę. Wąż pojawił się przed jednym z mężczyzn, druga wiązka światła ugodziła tego, który chciał zareagować. Krew trysnęła na podłogę, krzyknął z bólu. Zawył, jak kojot na pustyni. Podcięta ręka zadrżała, a on mimo wszystko wyciągnął dłoń z różdżką, celując w śmierciożercę. Zaklęcie pomknęło w jego stronę, rzucone ostatkiem sił, zaskakująco celne.
Wypowiedziana w porę inkantacja wzmocnionej tarczy się nie powiodła. Światło przeistaczające się w noże trafiło go, przenikając przez szaty, którą rozdarły. Czerń ukryła krwiste ślady, które się pojawiły na ciele. Materiał wsiąknął sączącą się posokę. Zaklęcie rzucone w ostatniej chwili, resztkami sił i ostatnim tchnieniem, jak się okazało, osłabiło go dość mocno. Chłopak padł jednak na ziemię, krwotok był tak intensywny, że nie miał z nim szans. Wiedział, że Deirdre poradzi sobie ze swoim przeciwnikiem równie prędko i równie łatwo. Szczęśliwie dla niej, bez niepotrzebnych ran. Jego własne pozostały ukryte pod szatą, rozdartą, wilgotną na brzegach i błyszczącą w ostatnich promieniach słońca, dopóki nie podszedł do pledu niedbale rzuconego na ziemi.
— Daj mi jeszcze chwilę. Chciałbym być była obecna w trakcie finału.— dodał, wracając do ich wcześniejszej rozmowy. Jej magia i moc przydadzą mu się w trakcie prób obudzenia pasożytniczej energii. Wyrwania jej z dzieci siłą, gwałtem. Czarne strzępy dymu nie przykuły w pierwszej chwili jego uwagi. Czarna magia im towarzyszyła od dawna, jej opary, kłęby okiełznali. Uznał to za siłę czarownicy, dopóki nie usłyszał ryku, który rozległ się wokół, dochodził zewsząd. Prędko podniósł głowę, odszukał spojrzenie Deirdre, dostrzegł także bezgrzywe lwy zrodzone z cienia, zdając sobie sprawę, że nie utkała ich świadomie czarna magia Deirdre. Szybkim ruchem odsunął pled, chwycił za mosiężny uchwyt klapy w podłodze i pociągnął otwierając zejście na dół. Nim jednak zaryzykował zejściem, sięgnął do kieszeni szaty. Czując ukłucie niepewności obecnością niechcianych istot, czym prędzej otworzył filakterium, przyzywając spętaną duszę.
| protego
Moje zaklęcie zadało 126 ob. NPC 1 is dead.
-48 obrażeń za lamino
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
Deklaracja zaślubin Ramseya, do tego tak rychłych, nieco ją zdziwiła, nie okazała jednak tego uczucia - dobrze było słyszeć podobne plany, potrzebowali, jako czarodzieje i jako Rycerze Walpurgii, męskich wzorców, zwłaszcza tych wykraczających poza ramy arystokracji. Społeczeństwo szanowało błękitną krew, śledziło jej poczynania i plotkowało o niej, lecz utożsamiało się z magami nieco niższego pochodzenia, to w nich odnajdując wzór do naśladowania. Ożenek Mulcibera, otrzymującego we władanie własne hrabstwo, na pewno wpłynąłby odświeżająco na morale wątpiących czy zagubionych czarodziejów, szukających inspiracji do ułożenia swego życia w sposób przysługujący się nowemu ładowi.
- Z kim? - spytała wprost, bez kozery, rzeczowo, choć kierowała nią i ciekawość. Czy zamierzał stanąć na ślubnym kobiercu z tą oszałamiającą półwilą, która towarzyszyła mu podczas ceremonii odznaczeń, czy też z ciemnowłosą uzdrowicielką, tak bliską sercu ich obojga? Wolałaby tą drugą opcję, nie wypowiadała jednakże na głos nic, co mogłoby zasugerować Ramseyowi poprawną odpowiedź. Ta kryła się tylko w jego sercu. Lub raczej w rozumie; to rozsądkiem najczęściej kierował się Mulciber, to jemu był wierny, niezależnie od wszystkich zewnętrznych wydarzeń. Co jednak logika podszeptywała mu w tej sytuacji? Niezależnie od wyboru i słabości, jaką sama miewała wobec Cassandry, Deirdre zamierzała stać po jego stronie. Po stronie Śmierciożercy, który spełniał kolejny obowiązek wobec magicznej Wielkiej Brytanii. Przypuszczała, zapewne zbyt śmiało, że założenie rodziny było trudniejszym wyzwaniem od sprostania najpotworniejszym, czarnomagicznym kreaturom. Dla niej - takie było. - Mam nadzieję, że zaprosisz mnie na ceremonię? Odważnie przypuszczam, iż nie masz bliższej przyjaciółki ode mnie- zawiesiła głos, znów lekko mrużąc oczy. Zaprzeczy? Potwierdzi? Która z tych opcji bardziej by ją rozczuliła, a która rozbawiła? - Pojawię się bez dzieci - dodała jeszcze lżej, tak jakby miało to pomóc Mulciberowi w podjęciu decyzji o wystosowaniu zaproszenia. - Nie wiem. Czasem mam wrażenie, że jest w nich coś złego i... - zawiesiła głos na wspomnienie bliźniąt, ucięła jednak, nie chciała marnować wspólnie spędzonego, cennego czasu na snucie kobiecych domysłów dotyczących trudności macierzyństwa i potencjalnego tragicznego końca bliźniąt. - Nieistotne - ucięła, woląc wymknąć się także z grząskiego tematu kolorystycznej zależności od pewnego arystokraty. Coraz częściej zastanawiała się, czy utrata pamięci nie była zbawieniem. Szansą na uwolnienie się z kajdan, na całkowite, ostateczne zerwanie z przeszłością. Bywały momenty, że zazdrościła Ramseyowi - uczucie to towarzyszyło jej jednak od dawna, zmieniło tylko swą barwę, kąt padania, uwypuklający kolejny element życia przyjaciela, który pozwalał spoglądać na niego z kwaśnym poczuciem niesprawiedliwości.
- Czerń jest bezpieczna. Egalitarna. Nasza, jak to ująłeś. Pozwala mi też zachować szacunek do mego zmarłego męża - odpowiedziała po chwili ciszy, kładąc nacisk na ostatnie zdanie, tak, jakby wyjątkowo mocno chciała przypomnieć Mulciberowi, że pozostaje wdową, tęskniącą za swym odebranym zbyt wcześnie ukochanym. Ramsey powinien brać udział w tej farsie, uwiarygodnić ją. Bastien przyjaźnił się przecież z Tristanem, powinien więc i kojarzyć Mulcibera; Deirdre nigdy jednak nie dopytywała Rosiera o szczegóły fałszywego drzewa powiązań, do tej pory było zakorzenione na tyle głęboko, by ułuda dotychczasowego życia madame Mericourt pozostała niezachwiana. Wolała nieść dobrą czy złą nowinę? I czy w ogóle mogła znaleźć swoje stałe miejsce na wadze moralności? Zaśmiała się cicho słysząc pociechę Mulcibera, jak zwykle potrafił celnie skomentować nawet najtrudniejsze problemy, sprowadzając je do prostego równania. Konkretnego. I docierającego do sedna. Rozbawił ją również komentarz o niechęci wobec zainteresowania, nie musiała mówić wprost, by zrozumiał. - Jak wiesz, wolę pozostawać w cieniu. Było tam przyjemniej. Nastrojowo. W półszarościach mogłam więcej - zdradziła z skrytym, choć przez przyjaciela na pewno wyczuwalnym żalem, nie narzekała na swą pozycję, ale spełnienie marzeń niosło ze sobą wiele nieprzewidzianych ograniczeń.
Chociażby rzadsze przebywanie w rozkosznych okolicznościach krwawej przyrody. I przygody, jaką przeżywała ponownie z Mulciberem, rada, że konfrontacja z przeciwnikami urwała ich rozmowę w dość trudnym dla niej momencie. Zdecydowanie wolała obserwować skrajny ból i niewyobrażalne cierpienie niż dokonywać wiwisekcji własnych uczuć. Nawet dławiące poczucie porażki, wywołane nieudanymi zaklęciami było w pewien sposób lepsze. Niewystarczająco silne promienie mocnych klątw zaskoczyły ją, tak samo jak udany, przedśmiertny atak jednego z terrorystów. Poczuła rdzawy zapach krwi, unoszący się znad Mulcibera, spojrzała na niego szybko, upewniając się, że to tylko drobna przeszkoda, lecz później jej wzrok przykuło coś jeszcze. Rozlewający się mrok, rozpleniające sie cienie, które gęstniejąc formowały się w zwierzęce sylwetki, wrogie i pragnące krwi. Innej, lepszej, pozbawionej plugastwa krwi, wyczuwała ich intencje, nie mogła być ich pewna, ale skoro do tej pory nie zatopiły widmowych kłów w krwawiącym Mulciberze ani w niej, to mogli skupić się na dalszym czyszczeniu wnętrza niepozornej chaty. - Nie mogę się go doczekać - powiedziała tylko cicho, przyglądając się pochylonemu nad wejściem do piwnicy Ramseya. Materiał jego ubrania przesiąkał krwią, ale Deirdre nie dopytywała o to, czy da radę kontynuować walkę, byłoby to oznaką braku zaufania. Wiedziała, że byle urok nie zdoła zatrzymać Śmierciożercy.
Gdy klapa odsłonięta przez Mulcibera otworzyła się z cichym trzaskiem, ryczące wokół nich cienie zeskoczyły - spłynęły - na dół, gotowe do ataku, do rzucenia się do gardła tym, którzy kryli się na dole. Mericourt przystanęła nad ciemnym otworem, celując w dół różdżką, tam, gdzie z półmroku wyłaniały się chwiejne cienie, ludzkie, potwierdzające umiejscowienie reszty grupy. - Serpensortia - wychrypiała, chcąc zesłać na dół węża, zwiastun dobrej nowiny. Przerażenie zwierzęcym powitaniem mogło pozwolić ich dwójce na spokojne zejście na dół.
1. cienie atakują pierwszego NPC (rudy) na dole
2. Serpensortia na dół
- Z kim? - spytała wprost, bez kozery, rzeczowo, choć kierowała nią i ciekawość. Czy zamierzał stanąć na ślubnym kobiercu z tą oszałamiającą półwilą, która towarzyszyła mu podczas ceremonii odznaczeń, czy też z ciemnowłosą uzdrowicielką, tak bliską sercu ich obojga? Wolałaby tą drugą opcję, nie wypowiadała jednakże na głos nic, co mogłoby zasugerować Ramseyowi poprawną odpowiedź. Ta kryła się tylko w jego sercu. Lub raczej w rozumie; to rozsądkiem najczęściej kierował się Mulciber, to jemu był wierny, niezależnie od wszystkich zewnętrznych wydarzeń. Co jednak logika podszeptywała mu w tej sytuacji? Niezależnie od wyboru i słabości, jaką sama miewała wobec Cassandry, Deirdre zamierzała stać po jego stronie. Po stronie Śmierciożercy, który spełniał kolejny obowiązek wobec magicznej Wielkiej Brytanii. Przypuszczała, zapewne zbyt śmiało, że założenie rodziny było trudniejszym wyzwaniem od sprostania najpotworniejszym, czarnomagicznym kreaturom. Dla niej - takie było. - Mam nadzieję, że zaprosisz mnie na ceremonię? Odważnie przypuszczam, iż nie masz bliższej przyjaciółki ode mnie- zawiesiła głos, znów lekko mrużąc oczy. Zaprzeczy? Potwierdzi? Która z tych opcji bardziej by ją rozczuliła, a która rozbawiła? - Pojawię się bez dzieci - dodała jeszcze lżej, tak jakby miało to pomóc Mulciberowi w podjęciu decyzji o wystosowaniu zaproszenia. - Nie wiem. Czasem mam wrażenie, że jest w nich coś złego i... - zawiesiła głos na wspomnienie bliźniąt, ucięła jednak, nie chciała marnować wspólnie spędzonego, cennego czasu na snucie kobiecych domysłów dotyczących trudności macierzyństwa i potencjalnego tragicznego końca bliźniąt. - Nieistotne - ucięła, woląc wymknąć się także z grząskiego tematu kolorystycznej zależności od pewnego arystokraty. Coraz częściej zastanawiała się, czy utrata pamięci nie była zbawieniem. Szansą na uwolnienie się z kajdan, na całkowite, ostateczne zerwanie z przeszłością. Bywały momenty, że zazdrościła Ramseyowi - uczucie to towarzyszyło jej jednak od dawna, zmieniło tylko swą barwę, kąt padania, uwypuklający kolejny element życia przyjaciela, który pozwalał spoglądać na niego z kwaśnym poczuciem niesprawiedliwości.
- Czerń jest bezpieczna. Egalitarna. Nasza, jak to ująłeś. Pozwala mi też zachować szacunek do mego zmarłego męża - odpowiedziała po chwili ciszy, kładąc nacisk na ostatnie zdanie, tak, jakby wyjątkowo mocno chciała przypomnieć Mulciberowi, że pozostaje wdową, tęskniącą za swym odebranym zbyt wcześnie ukochanym. Ramsey powinien brać udział w tej farsie, uwiarygodnić ją. Bastien przyjaźnił się przecież z Tristanem, powinien więc i kojarzyć Mulcibera; Deirdre nigdy jednak nie dopytywała Rosiera o szczegóły fałszywego drzewa powiązań, do tej pory było zakorzenione na tyle głęboko, by ułuda dotychczasowego życia madame Mericourt pozostała niezachwiana. Wolała nieść dobrą czy złą nowinę? I czy w ogóle mogła znaleźć swoje stałe miejsce na wadze moralności? Zaśmiała się cicho słysząc pociechę Mulcibera, jak zwykle potrafił celnie skomentować nawet najtrudniejsze problemy, sprowadzając je do prostego równania. Konkretnego. I docierającego do sedna. Rozbawił ją również komentarz o niechęci wobec zainteresowania, nie musiała mówić wprost, by zrozumiał. - Jak wiesz, wolę pozostawać w cieniu. Było tam przyjemniej. Nastrojowo. W półszarościach mogłam więcej - zdradziła z skrytym, choć przez przyjaciela na pewno wyczuwalnym żalem, nie narzekała na swą pozycję, ale spełnienie marzeń niosło ze sobą wiele nieprzewidzianych ograniczeń.
Chociażby rzadsze przebywanie w rozkosznych okolicznościach krwawej przyrody. I przygody, jaką przeżywała ponownie z Mulciberem, rada, że konfrontacja z przeciwnikami urwała ich rozmowę w dość trudnym dla niej momencie. Zdecydowanie wolała obserwować skrajny ból i niewyobrażalne cierpienie niż dokonywać wiwisekcji własnych uczuć. Nawet dławiące poczucie porażki, wywołane nieudanymi zaklęciami było w pewien sposób lepsze. Niewystarczająco silne promienie mocnych klątw zaskoczyły ją, tak samo jak udany, przedśmiertny atak jednego z terrorystów. Poczuła rdzawy zapach krwi, unoszący się znad Mulcibera, spojrzała na niego szybko, upewniając się, że to tylko drobna przeszkoda, lecz później jej wzrok przykuło coś jeszcze. Rozlewający się mrok, rozpleniające sie cienie, które gęstniejąc formowały się w zwierzęce sylwetki, wrogie i pragnące krwi. Innej, lepszej, pozbawionej plugastwa krwi, wyczuwała ich intencje, nie mogła być ich pewna, ale skoro do tej pory nie zatopiły widmowych kłów w krwawiącym Mulciberze ani w niej, to mogli skupić się na dalszym czyszczeniu wnętrza niepozornej chaty. - Nie mogę się go doczekać - powiedziała tylko cicho, przyglądając się pochylonemu nad wejściem do piwnicy Ramseya. Materiał jego ubrania przesiąkał krwią, ale Deirdre nie dopytywała o to, czy da radę kontynuować walkę, byłoby to oznaką braku zaufania. Wiedziała, że byle urok nie zdoła zatrzymać Śmierciożercy.
Gdy klapa odsłonięta przez Mulcibera otworzyła się z cichym trzaskiem, ryczące wokół nich cienie zeskoczyły - spłynęły - na dół, gotowe do ataku, do rzucenia się do gardła tym, którzy kryli się na dole. Mericourt przystanęła nad ciemnym otworem, celując w dół różdżką, tam, gdzie z półmroku wyłaniały się chwiejne cienie, ludzkie, potwierdzające umiejscowienie reszty grupy. - Serpensortia - wychrypiała, chcąc zesłać na dół węża, zwiastun dobrej nowiny. Przerażenie zwierzęcym powitaniem mogło pozwolić ich dwójce na spokojne zejście na dół.
1. cienie atakują pierwszego NPC (rudy) na dole
2. Serpensortia na dół
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'k100' : 39
--------------------------------
#3 'k10' : 3
--------------------------------
#4 'k8' : 4, 6, 7, 8, 3, 5, 4, 6, 7, 4, 8
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'k100' : 39
--------------------------------
#3 'k10' : 3
--------------------------------
#4 'k8' : 4, 6, 7, 8, 3, 5, 4, 6, 7, 4, 8
Przeczuwał, że to nadejdzie. Prędzej czy później. Ta kwestia przykładu, który miał potwierdzić wartości, o które walczyli, dawno przestał z tym walczyć, doskonale rozumiejąc, jakie obowiązki zostały automatycznie dodane do jego roli. Jej pytania nie odczytał jako wyraz nieeleganckiego wścibstwa. Poniekąd był nawet rad, że padło. Nie należał do osób szczególnie wylewnych, a ta informacja nie powinna być szokująca. Wolał, by przetoczyła się przez najbliższe środowisko naturalnie. Zerknął na Deirdre, równie ciekawy jej oczekiwań względem odpowiedzi. Miała swoje typy? Przypuszczenia, prognozy?
— A jak sądzisz?— spytał, spoglądając na nią. — Musimy o tym pomówić, ale nie tutaj. I nie teraz.— spoważniał na moment, ale zaraz po tym wzruszył ramionami.— Jesteś moją najbliższą przyjaciółką, Deirdre. Kto wie, może nawet jedyną.— Osobliwego pojęcia przyjaźni nauczył się od kogoś już w szkole. Chłopca, który w dzisiejszym świecie nie istniał. Chłopca, który zrzeszał takich przyjaciół wokół siebie. Dziś po nim nie było już nawet śladu, ale wiele się od niego nauczył. I wciąż uczył. Dei była szczególną kobietą. Jej żarty były zabawne, zamiłowanie do rozlewu krwi i walki równie mocne, a wiara w Czarnego Pana silna i najważniejsza. W rozumieniu definicji całego świata nie był najlepszym przyjacielem, może nie był żadnym. W jego własnej, chorej i pokrętnej — ona mogła nim być dla niego.— Płynie w nich czysta krew. Płynie w nich czarna magia. Co może być w nich złego? — spytał szczerze zdumiony. Nigdy nie uważał ani jednego ani drugiego za złe. Praktykowanie mrocznej mocy było wyniszczające, ale każda władza miała swoją cenę. Każda wielkość i potęga. Była zła? Nie. Po prostu nie każdy był w stanie temu podołać. — Nie mogą być złe. Już teraz. Formujesz je z własnej gliny w kształcie, który ci odpowiada. To od ciebie zależy moment, w którym będą wystarczające czy godne zaakceptowania. — Nie miał pojęcia o wychowywaniu dzieci, ale wierzył, że każdy charakter można było utemperować lub wykrzesać, wartości, świata, tradycji wykrzesać, a odpowiednią wiedzę przekazać. Z temperamentem będą walczyć same, mając lub nie określone narzędzia. Czyżby oddawała ich przyszłość i istnienie przeznaczeniu? Czyżby zakładała, że jakaś cząstka w nich uniemożliwi jej osiągnięcie tego, co chciała?
Krew zalała drewniane deski, w powietrzu unosił się metaliczny zapach, a cenie, które się pojawiły nie wydawały się dla nich niebezpieczne. Śledził je uważnie, gotów podjąć obronę, ale te łaknęły innej krwi. Jeśli ich nie atakowały — czy mogły być im posłuszne? Czy mogły poddać się ich woli? Skoncentrował się na tej myśli, skupił uwagę na tym — na mrocznej mocy, która ich otaczała, chcąc ją sobie przywłaszczyć. Przejście do piwnicy zostało otwarte, z doły wpierw słychać było ruch, a potem wszystko zamilkło. Spojrzał na Mericourt.
Zaśmiał się krótko, sam do siebie, gdy wspomniała o żałobie. Pokiwał głową, nie ciągnąć już tematu, nie drażniąc pantery, która wciąż miała ostre pazury.
— Oczywiście — przytaknął, zgodnie z jej życzeniem na wspomnienie o cieniu. Lubił to życie. Anonimowość. Potrafił odnaleźć przyjemność w niedocenieniu, bawiło go zaskakiwanie zdumionych własną potęgą. Dziś sytuacja diametralnie się zmieniła. Oczekiwano od niego wielkości i jeszcze większej siły niż miał na dzień dzisiejszy. Spoczęcie na laurach nie leżało w jego naturze, było ciągłe samodoskonalenie. Oczy zwrócone w tę stronę, bacznie śledziło jego kroki, należało być uważniejszym, stale czujnym. Ta przyjemność, o której wspomniała przeistaczała się w nieustanną walkę. Regeneracja możliwa była już tylko zdała od innych, w zaciszu, domu. To dlatego potrzebował tam kogoś, kto nie będzie tego zakłócał.
Spojrzał na nią znów, kiedy celowała różdżką w ciemność pod podłogą, a kiedy promień zaklęcia spłynął na dół, a stamtąd dotarły do nich krzyki, głównie paniki i przerażenia, zszedł tam. Oczy szybko przywykły do niewielkiej ilości światła wpadającego teraz razem z krwią, przez szczeliny w podłodze. Dostrzegł cienie ludzkich sylwetek, upiorne, mroczne lwy zniknęły w mroku. Podał dłoń Deirdre, ale nie odwrócił się, mając przed sobą pojawiającego się węża, który już szykował się do ataku. Krzyk rudego chłopaka poniósł się po piwnicy, zapach krwi stał się intensywniejszy.
— Malesuritio Maxima— wyrecytował, kierując różdżkę w stronę mężczyzny, w chaosie odsuwającego się w tył za Rudym. Nie widział dobrze tego aktu; żałował. Te istoty, które pojawiły się niespodziewanie w trakcie walki budziły jego zainteresowanie, fascynację. Nie był to jednak czas by zgłębiać ich naturę, analizować. Za rudym, prócz niego stał jeszcze jeden, nie widział jego twarzy za dobrze. Byli słabi, nie mieli szans. Skryci w ciemności mieli zostać ochronieni przed tymi wyżej, ale los nie zesłał im szczęścia. Obaj leżeli już martwi. Kiedy z różdżki Mulcibera błysnęło światło, jeden z nich zareagował intuicyjnie.
| próbuję przejąć kontrolę nad cieniem; zaklęcie, cm, k10, cienie; obrona NPC przed cieniem, jeśli trzeba to obrona przede mną
— A jak sądzisz?— spytał, spoglądając na nią. — Musimy o tym pomówić, ale nie tutaj. I nie teraz.— spoważniał na moment, ale zaraz po tym wzruszył ramionami.— Jesteś moją najbliższą przyjaciółką, Deirdre. Kto wie, może nawet jedyną.— Osobliwego pojęcia przyjaźni nauczył się od kogoś już w szkole. Chłopca, który w dzisiejszym świecie nie istniał. Chłopca, który zrzeszał takich przyjaciół wokół siebie. Dziś po nim nie było już nawet śladu, ale wiele się od niego nauczył. I wciąż uczył. Dei była szczególną kobietą. Jej żarty były zabawne, zamiłowanie do rozlewu krwi i walki równie mocne, a wiara w Czarnego Pana silna i najważniejsza. W rozumieniu definicji całego świata nie był najlepszym przyjacielem, może nie był żadnym. W jego własnej, chorej i pokrętnej — ona mogła nim być dla niego.— Płynie w nich czysta krew. Płynie w nich czarna magia. Co może być w nich złego? — spytał szczerze zdumiony. Nigdy nie uważał ani jednego ani drugiego za złe. Praktykowanie mrocznej mocy było wyniszczające, ale każda władza miała swoją cenę. Każda wielkość i potęga. Była zła? Nie. Po prostu nie każdy był w stanie temu podołać. — Nie mogą być złe. Już teraz. Formujesz je z własnej gliny w kształcie, który ci odpowiada. To od ciebie zależy moment, w którym będą wystarczające czy godne zaakceptowania. — Nie miał pojęcia o wychowywaniu dzieci, ale wierzył, że każdy charakter można było utemperować lub wykrzesać, wartości, świata, tradycji wykrzesać, a odpowiednią wiedzę przekazać. Z temperamentem będą walczyć same, mając lub nie określone narzędzia. Czyżby oddawała ich przyszłość i istnienie przeznaczeniu? Czyżby zakładała, że jakaś cząstka w nich uniemożliwi jej osiągnięcie tego, co chciała?
Krew zalała drewniane deski, w powietrzu unosił się metaliczny zapach, a cenie, które się pojawiły nie wydawały się dla nich niebezpieczne. Śledził je uważnie, gotów podjąć obronę, ale te łaknęły innej krwi. Jeśli ich nie atakowały — czy mogły być im posłuszne? Czy mogły poddać się ich woli? Skoncentrował się na tej myśli, skupił uwagę na tym — na mrocznej mocy, która ich otaczała, chcąc ją sobie przywłaszczyć. Przejście do piwnicy zostało otwarte, z doły wpierw słychać było ruch, a potem wszystko zamilkło. Spojrzał na Mericourt.
Zaśmiał się krótko, sam do siebie, gdy wspomniała o żałobie. Pokiwał głową, nie ciągnąć już tematu, nie drażniąc pantery, która wciąż miała ostre pazury.
— Oczywiście — przytaknął, zgodnie z jej życzeniem na wspomnienie o cieniu. Lubił to życie. Anonimowość. Potrafił odnaleźć przyjemność w niedocenieniu, bawiło go zaskakiwanie zdumionych własną potęgą. Dziś sytuacja diametralnie się zmieniła. Oczekiwano od niego wielkości i jeszcze większej siły niż miał na dzień dzisiejszy. Spoczęcie na laurach nie leżało w jego naturze, było ciągłe samodoskonalenie. Oczy zwrócone w tę stronę, bacznie śledziło jego kroki, należało być uważniejszym, stale czujnym. Ta przyjemność, o której wspomniała przeistaczała się w nieustanną walkę. Regeneracja możliwa była już tylko zdała od innych, w zaciszu, domu. To dlatego potrzebował tam kogoś, kto nie będzie tego zakłócał.
Spojrzał na nią znów, kiedy celowała różdżką w ciemność pod podłogą, a kiedy promień zaklęcia spłynął na dół, a stamtąd dotarły do nich krzyki, głównie paniki i przerażenia, zszedł tam. Oczy szybko przywykły do niewielkiej ilości światła wpadającego teraz razem z krwią, przez szczeliny w podłodze. Dostrzegł cienie ludzkich sylwetek, upiorne, mroczne lwy zniknęły w mroku. Podał dłoń Deirdre, ale nie odwrócił się, mając przed sobą pojawiającego się węża, który już szykował się do ataku. Krzyk rudego chłopaka poniósł się po piwnicy, zapach krwi stał się intensywniejszy.
— Malesuritio Maxima— wyrecytował, kierując różdżkę w stronę mężczyzny, w chaosie odsuwającego się w tył za Rudym. Nie widział dobrze tego aktu; żałował. Te istoty, które pojawiły się niespodziewanie w trakcie walki budziły jego zainteresowanie, fascynację. Nie był to jednak czas by zgłębiać ich naturę, analizować. Za rudym, prócz niego stał jeszcze jeden, nie widział jego twarzy za dobrze. Byli słabi, nie mieli szans. Skryci w ciemności mieli zostać ochronieni przed tymi wyżej, ale los nie zesłał im szczęścia. Obaj leżeli już martwi. Kiedy z różdżki Mulcibera błysnęło światło, jeden z nich zareagował intuicyjnie.
| próbuję przejąć kontrolę nad cieniem; zaklęcie, cm, k10, cienie; obrona NPC przed cieniem, jeśli trzeba to obrona przede mną
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 2, 1, 3
--------------------------------
#2 'k100' : 92
--------------------------------
#3 'k10' : 6
--------------------------------
#4 'Cienie' :
--------------------------------
#5 'k100' : 69
--------------------------------
#6 'k100' : 9
#1 'k3' : 2, 1, 3
--------------------------------
#2 'k100' : 92
--------------------------------
#3 'k10' : 6
--------------------------------
#4 'Cienie' :
--------------------------------
#5 'k100' : 69
--------------------------------
#6 'k100' : 9
Szarodrzewo z Nuneaton
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire