Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Szarodrzewo z Nuneaton
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szarodrzewo z Nuneaton
Szarodrzewo z głębi lasów pod Nuneaton to jedno z najstarszych magicznych drzew w Anglii, a może i całej Europy: ponoć zawsze, gdy zbliżali się do niego drwale lub myśliwi, jego gałęzie ożywały i straszyły mugoli, którzy chcieli się do niego dostać – w ten sposób przetrwało już ponad 1600 lat. Ma sześć metrów średnicy i jest wysoki na czterdzieści, a jego kora przypomina kolorem angielską szarugę. W dotyku wydaje się szorstka, a przyłożona do niej dłoń delikatnie piecze. Sękate gałęzie rozchodzą się na wszystkie strony, niepostrzeżenie zamieniając się ze sobą miejscami, kiedy wiatr delikatnie kołysze wiecznie zaschniętymi burymi liśćmi. Dawno temu angielscy druidzi wsłuchiwali się w ten szelest, odnajdując w jego dźwiękach odpowiedzi na dręczące ich problemy.
Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
Lokacja zawiera kości.Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
Rozłąka wycinała przed nimi coraz to nowsze koncepcje wspólnego bytowania; rozkoszowania się chwilami dzielonymi na dwoje; bo choć kuzyn ominął dwa lata jej wkraczania w dorosłość malowaną barwami ognistymi i żywotnymi, wiedziała, że to w nim odnajdzie opokę pewnego szarego, listopadowego dnia, w którym uśmiech bezwiednie wkroczy na oblicze pokryte siateczką piegów. Marszczyła nos w sposób zabawny, acz idealnie przystający jej zadziornej uwerturze, a wargi ściągała zupełnie jakby chciała naprostować ku rogom prześcieradło; bo było w niej coś, co nakazywało niemym gestem oddanie; może był to niepokalany błękit jej oczu, które barwą przypominały pianę morską, z której wyłaniała się sama bogini piękna, słynny obraz Botticelliego? A rodzina była dlań nader ważna, gotowa wskoczyć w niszczycielskie języki ognia za każdym z nich. Budowało to oddanie malujące się pośród miriad myśli, któremu nic nie było w stanie zaprzeczyć.
Melodyczne brzmienie głosu, zupełnie jak jej imię, przecięło przestrzeń.
– Ach, już się wystraszyłam, że moje spóźnialstwo – z którym, musisz wiedzieć, walczę wyjątkowo mocno! – dało o sobie znać. – W jego ramionach odnalazła się nader miękko, nader właściwie, czując uścisk, który niósł za sobą piękno oddania.
Bo była nader wysoka jak na kobietę swoich czasów; uśmiech tańczący na ustach, przechodzący od chłodu lichwiarki do ciepła tancerki budował obraz kobiety o umyśle kalanym przez ambiwalencję. Szukała siebie pośród barwnych metafor, potwornych jak orchidee i równie okrutnych w kolorycie. Bo każdy dzień ostatnio umykał jej niezamieszkany; każda godzina przelatywała jej przez palce. Może dlatego z tak wielką gorliwością szukała siebie?
– Na pewno? Nie chciałabym, abyś mówił to z grzeczności! Z drugiej strony, nigdy nie podejrzewałabym cię o puste słowa! – rzekła pogodnie, krzyżując ręce na falującej w rytm oddechu piersi.
– Mam nadzieję, że jednak częściej jest „na wozie”. Ja sama ostatnimi czasy walczę z samą sobą, wiesz jak jest, trochę brakowało mi świeżego powietrza i… – urwała, wiodąc wzrokiem za nim, moszcząc go ostatecznie na nader wysokim, rozłożystym drzewie. – Oho! Czy to wyzwanie? Nie podpuszczaj mnie, jestem gotowa wspiąć się na sam czubek. Jeśli jednak się połamię, obiecaj, że mnie poskładasz – rzekła entuzjastycznie.
W akwenie milczenia patrzyła na niego spod welonu jasnych rzęs, aby po urwanej chwili bezsłownej zacząć wspinać się na konar. Chwyciło ją jednak coś w trzepoczącym w klatce płuc sercu; może to te chwile beztroski, które nasuwały się na samotne myśli?
Ciężko było nie odczuwać braterstwa, które niosła również główna myśl ich rodziny, bo tam, gdzie zgoda, tam zwycięstwo, a to było mocno wyczuwalne pomimo lat rozłąki i braku jakiegokolwiek kontaktu. Jako jedyna nie próbowała drążyć, jakby to, co się wydarzyło, nie miało w rzeczywistości tak ważnego znaczenia teraz, kiedy mogli razem uczyć się siebie na nowo i odnajdywać tę stałość w pokrzepiającym, ciepłym, rodzinnym uścisku, gdzie chciał ją schować od wszystkich tych okropności świata. Każdy z nich zasługiwał na lepszy świat, którego sam nie był w stanie zbudować, a tym bardziej odnaleźć do niego drogę i chyba tylko w tych krótkich momentach, kiedy znajdowali się tuż obok jako jedność, ta wspólnie zbita pięść, mogli próbować przebić całą ciemność oplatającą z każdej strony. Powracały dobre wspomnienia, powracała ta pewność trwałości, powracało wszystko, co Devon i rodzina znaczyło dla tego młodego chłopaka, jako który wyjechał z rodzimego kraju. Teraz było jakoś inaczej, choć nie był w stanie powiedzieć co. Nieuchwytna cząstka, jakby pewna niedoskonałość, która pogłębiała się na tyle, by zostać dziurą bez dna, gdzie każdy był w stanie coś wypatrzyć na siebie. Cały dom wiedział, że coś się zmieniło, on sam miał o tym doskonałą świadomość, a jednak nadal starał się to skrzętnie ukrywać, bo przecież jak mógłby im powiedzieć, że mieszka w Londynie? Że zamiast jednoczyć się ze swoimi on... no właśnie, co? Szuka własnej ścieżki? Do czego? Szybkiego pochówku? Był przekonany, że oni by nie zrozumieli, skoro sam gubił się w tych własnych tłumaczeniach, lepiej było milczeć. Wypuścił ją z uścisku, stając w odległości na tyle przyzwoitej, żeby móc patrzeć na jej całą twarz, tak bardzo brakowało mu obrazu rudości i piegów, bo przecież sam w lustro nie patrzył, już dawno było tylko siecią pajęczyn po jego wyrzuconej frustracji przez własną pięść. Przed spotkaniem nasmarował ręce maścią, czego oczy nie widziały, temu serce nie żałowało.
- Przecież wiesz, że poczekałbym nawet do jutra. - zaśmiał się z przebłyskiem czułości w oczach, bo wspaniale było słyszeć, jak pewne rzeczy się nie zmieniają. Brakowało tej szczerości, bo gdzież w porcie zdołałby wymienić się tak prostymi, choć ważnymi komunikatami? Tam wydawało się, że każdy kłamie, on sam przecież nosił całkiem inną twarz!
- Melodyyyyyy - jęknął przeciągle, jak to nieco bezradny gość - przecież wiesz, że dla mnie nawet jako potworzyca wyglądałabyś dobrze. Jesteś moją kuzynką w końcu! - stwierdził zwyczajnie, przewracając do tego oczami, bo przecież to niemożliwe, żeby miał jej tłumaczyć takie oczywistości, jako kuzynka musiała przecież być piękna, mama go uczyła, że każda kobieta była ładna, a te z rodziny, to najbardziej. Pewnie już wtedy powinien wyczuć w tym jakiś haczyk, ale po dziś dzień wierzył w te słowa całym sobą, a że był człowiekiem wielkiej wiary i małego rozumu nawet nie przykuł uwagi do tego, że jego słowa brzmiały dość... kontrowersyjnie. Potworzyca i Melody w jednym zdaniu? Chyba powinien już brać nogi za pas, matka by mu tego nie przepuściła.
- Melodyyyyyy - jęknął przeciągle, jak to nieco bezradny gość - przecież wiesz, że dla mnie nawet jako potworzyca wyglądałabyś dobrze. Jesteś moją kuzynką w końcu! - stwierdził zwyczajnie, przewracając do tego oczami, bo przecież to niemożliwe, żeby miał jej tłumaczyć takie oczywistości, jako kuzynka musiała przecież być piękna, mama go uczyła, że każda kobieta była ładna, a te z rodziny, to najbardziej. Pewnie już wtedy powinien wyczuć w tym jakiś haczyk, ale po dziś dzień wierzył w te słowa całym sobą, a że był człowiekiem wielkiej wiary i małego rozumu nawet nie przykuł uwagi do tego, że jego słowa brzmiały dość... kontrowersyjnie. Potworzyca i Melody w jednym zdaniu? Chyba powinien już brać nogi za pas, matka by mu tego nie przepuściła.
Chyba trochę zrozumiał, nie była zbyt w dobrym stanie, a to wymagało naprawy! Jeden z niewielu sposobów, jakie znał, to rozbawianie i wprowadzanie nieco akcji, wydawało się dość roztropnym, żeby wykorzystać to ponownie w tej małej propozycji, a może nawet wyzwaniu. - Jasne, że poskładam, o ile sam się nie połamię! - stwierdził szczerze z słodko-gorzko miną, bo przecież jego znajomość w spinaczce była co najmniej zerowa w teorii, a co dopiero w praktyce! Coś tam chyba było z tymi grubymi gałęziami, tak? Idąc jej krokiem, zbliżył się do drzewa i ustawił się po drugiej stronie, dając jej możliwość wystartowania jako pierwszej. Wydawało się, że czeka na znak. - No to start! Kto pierwszy na górze ten... pomaga gotować w niedzielę! - zawołał do niej całkiem donośnie, aż palce mu płonęły, kiedy myślał o tym, że zaraz będzie miał okazję wesprzeć się po drzewie, ależ mu tego brakowało, trochę szczeniackiej rywalizacji i mnóstwo ryzyka, jedyne, o co faktycznie się martwił, to jej zdrowie, dlatego niby będąc po drugiej stronie, starał się iść tak, by mieć ją na oku, tak w razie czegokolwiek.
| 14+k100
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 61
'k100' : 61
Uśmiech, przykrywający każdą spośród trosk kłębiących się na proscenium myśli, rozciągnął jej wargi w geście urokliwym ponad wszelką miarę. Istotnie, rodzina znaczyła dlań nader wiele, rozpościerając przed nią drogę gładką jak niepokalany pas startowy, beztroskę lat dziecięcych, gdy zbierała stokrotki wraz z matką, obecnie moszczącą swoją niszę tam, gdzie wzrok istnień żywych nie sięgał. Rozbrajająca wręcz szczerość, zakomponowana subtelnie z poczuciem jedności niewątpliwie budowała; ukazywała miriady nieodkrytych możliwości; drgała jej sercem niejednokrotnie, bo familia stanowiła dla niej wartości nadrzędną i niekrycie najważniejszą. Kuzyna darzyła miłością nieposkromioną, złączoną ze szczyptą troski o jego nieprzemyślane wybryki – nigdy jednak otwarcie go nie krytykowała, uznając każdy z jego figlarnych pomysłów za nieodłączny obraz rudego psotnika.
– O! Zatem następnym razem spóźnię się o równą dobę. Wiem, że nie kłamiesz, więc nawet nie silę się na nazywanie cię kłamcą! – rzekła radośnie, uśmiech rozciągając na barwionych – w akcie dorosłości – karminem wargach. – Reggie, jesteś dla mnie ważny – rzekła poważniej, uginając kąciki pod ciężkością, prawdą wypowiedzianych słów. Prędko jednak jej wargi ponownie rozpięły się w uśmiechu, a w błękicie ocząt zabłyszczały ogniki.
– Potworzyca, mówisz? – zabrzmiała retoryką, aby po chwili zanurzyć się w akwenie lichych, nienachalnych przemyśleń. – To następnym razem nie uczeszę włosów. I ubiorę się jak wariatka. Jak mnie zobaczysz, to od razu będziesz chciał mnie holować do lecznicy dusz! – Zaśmiała się perliście, puentując nagły paroksyzm śmiechu cichym westchnięciem. – To bardzo ładnie z twojej strony, że tak bronisz urody panien z rodziny.
Kolejny uśmiech umościł się łagodnie na jej nieprzejednanych wargach, gdy topiła spojrzenie w jego tęczówkach, tak doskonale znanych – każdą plamkę barwiącą je umiałaby wymalować bez zbytku spojrzenia; każdy szkopuł zapisał się lata temu dokładnie w pamięci, gdy kładła się na soczyście zielonej trawie przy domostwie Ottery, a ten broił, jak na niepokorne dziecko przystało. Tak sobie odlegli, a tak bliscy zarazem.
– Zatem jedno z nas będzie składało drugie! Ostrzegam, moje zdolności lecznicze są żałosne, mogę zrobić większą szkodę, niż pożytek. – Nie była nader wysportowana, a jej sylwetka, daleka od kobiecej, bardziej przywodząca na myśl dorastającego chłopca, niepozbawiona kantów, podkreślała wielokroć brakiem mięśni, iż w spinaczce nie przodowała. Czy jednak mogła się poddać, nie spróbowawszy sięgnąć celu? Naturalnie, że nie. Jej lekkomyślność łączyła się w iście diabelskim tańcu z jego pochopnością, co mogło mieć opłakane skutki.
- O nie, nienawidzę gotować! – jęknęła, podejmując rzuconą w jej kierunku rękawicę, aby po chwili zacząć wspinać się ku czubku drzewa.
(4+k100)
The member 'Melody Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
Mina mu zrzedła, choć starał się to ukryć nagłym poprawieniem włosów, po których przemknęła jego dłoń przykryta różnymi maściami. Na polikach pojawił się delikatny róż bardzo prawdopodobne, że była to jedna z oznak tego cholernego zakłopotania na jej kolejne słowa. Głupio żyło się z oszustwami, nie potrafił nawet odpowiednio dobrać tych wszystkich wyrazów, gubił się, zwyczajnie tracił poczucie jakiejś rzeczywistości. Jednorazowe wizyty ze wszystkimi postaciami z przeszłości dawały pewne poczucie komfortu i powrotu, jednak nic już nie było takie samo, a jednak się starał, żeby zapomnieli, i ona i on, niezależnie co wydarzyło się w przeszłości. Jako rodzina powinni poznać się na nowo, prawda? Też mu zależało, tylko jakoś tak nie był w stanie wyjaśnić tego wszystkiego co było i jest.
- Jesteśmy rodziną. - przytaknął na jej słowa z jakąś taką mocą, a może i nawet silnym poczuciem przynależności? Nie było to zbyt częste, niełatwo było mówić tak proste, choć wartościowe komunikaty z byle kim, dotychczas jeszcze nie wyciągał tego argumentu, jakby kompletnie nie docierało do niego, że faktycznie pomimo wszystko byli razem. O dziwo to właśnie Melody dawała to poczucie wspólnoty. Nigdy przecież nie mieli specjalnie bliskich stosunków. Może jako jedyna była w stanie zrozumieć, że nawet pewna odległość i inność od normalności ustawionej przez rudzielców jest też tym, co można zaakceptować? Przy jej boku nie miał problemu z nazywaniem się Weasleyem. Neala potrafiła suszyć uszy prawie tak dobrze, jak kiedyś matka! Ria była w tym mistrzynią, a Melody była tą, która nie naciskała. Nigdy nie spodziewał się, że to właśnie ona spowoduje tę chwilę pełnej wiary w to, co dotychczas tylko śnił. Był w stanie przez kilka minut wyrzucić z głowy te wszystkie zdarzenia i zwyczajnie być.
- Ja.... ej! - momentalnie próbował zaprzeczyć, poddając się tej próbie wyjaśnienia na rzecz śmiechu, który wydobył się z jego piersi. Wtórował jej, zaraz cichnąc, kiedy wyraziła aprobatę. Nie potrafił zrozumieć sarkazmu, a może zwyczajnie nie chciał, żeby te słowa były nim przesiąknięte, w końcu to prawda! Każda rudowłosa Weasley'ówna była pięknością! - Oczywiście, że tak! - przytaknął gorliwie, wypowiadając swoje czyste myśli, bo przecież mówili o kanonach piękna, to poważna sprawa. Jemu wystarczyła największa z możliwych kobiecych prostot, czyli to ciepło, którym potrafiły otulić zwyczajnym spojrzeniem, rodzina na szczęście nie wzbudzała tak żywych sensacji jego organizmu, pewnie dlatego był w stanie je komplementować!
Przytaknął jedynie głową, potwierdzając jedynie jej słowa, że się wzajemnie poskładają. W oczach wciąż tliła się ta niepewność i obawa, ale nie mógł jej zbyt rozwijać na rzecz nagłej wspinaczki, w której faktycznie uczestniczyła! Cały czas starając się ją asekurować, całkowicie zapomniał o duchu rywalizacji, a może zwyczajnie był zbyt ciężki lub źle stawiał stopy? Wytłumaczeń mogłoby być wiele, jednak żadne z nich nie było w stanie przekreślić jej zwycięstwa! Wynurzył głowę nad gałęzie potężnego drzewa, uczepiając się jednej z nich, blisko kuzynki. Zaczerwieniona twarz miała już wyrazić sprzeciw, kiedy zorientował się, jak wspaniały widok ma przed oczami. Z otwartą buzią zaczął rozglądać się ujawnionemu horyzontowi, który sięgał o wiele dalej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.
- Łał! - wydusił z siebie w końcu, obracając się do niej bokiem w miarę możliwości. Niesamowite. Kto by pomyślał, że natura tak potrafiła zaskoczyć? - Ale widok! - mruknął do niej, choć nie śmiał nawet na chwilę oderwać wzroku od malowniczego obrazu przed oczyma. Nawet przestała się liczyć ta kuchnia i zakład.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Topniejąca rozłąka, przelewająca się przez biel ich smukłych palców, paliła w serce gwałtownie trzepoczące w klatce żeber. Rozumiała go na każdej płaszczyźnie nieomal; gotowa skoczyć zań w ogień i utopić w łyżce wody każdego, kto zechciałby sprawić, że zawadiacki uśmiech opuści jego wargi, tak podobne kształtem i pełnią do jej. Miękli w meandrach niewyjaśnionych, igrając z czasem, który przesypywał się przez dłonie. Wojna odciskała piętno solidności na ich życiorysach przędzonych przez okrutne Mojry; każdy dzień mógł odciskać się miarą ostateczności. Dlatego musieli się trzymać razem; dlatego musieli splatać palce, wypowiadając niemą obietnicę oddania. Może było to pompatyczne, może przesadzone – w jej lotnym umyśle jednak przybierało barwę naturalnej kolei rzeczy i właściwości. Każdy jego oddech zamierał w pamięci, czerpała pełnię kalejdoskopu kosmosu będąc w jego towarzystwie, mogąc wreszcie wydusić z siebie zastygłe westchnienie, bo czuła się bezpieczna.
Bo gotowa była skoczyć za nim w ogień.
Tam gdzie płomienne języki smagałyby jej wątłe ciało; tam gdzie doświadczyłaby bólu okrutnego w swej arii, a jednak wartego poświęcenia. Niewiele rzeczy było dlań istotnych poza rysami rodziny, ich rudymi, tożsamymi włosami, siateczką piegów zdobiących lico i lwiej dumie przemawiającej przez rodzinny schemat, tak dokładnie pielęgnowany na rozciągłości mętnych lat. Rozumiała go na każdej płaszczyźnie, stanowiąc wzajemną opokę wobec okrucieństwa wszechrzeczy.
– Jesteśmy rodziną – powtórzyła po nim jak mantrę, aby po chwili unieść palec do góry. – Obiecaj, że już nigdy mnie nie zostawisz. Na mały paluszek. – Zmarszczyła brwi, lecz na jej wargi wstąpił urokliwy uśmiech.
Mogli dzielić sny, dzielić ambicje, dzielić wątłe chęci wyrwania się z padołu ziemskiego na rzecz migotliwych gwiazd. Kimże byliby w masie kosmosu? Czy nadal trzymaliby się za dłonie, na jednym wdechu szepcząc mistyczne jesteśmy rodziną? Bo nigdy nie naciskała; nigdy nie dusiła go własną ciekawością, pozwalając potokowi słów płynąć wartko i miękko. Mówił jej to, co chciał rzec, a ona nie oponowała.
Piękno rozpościerające się przed nimi, znajdującymi się w koronie drzewa, kreśliło malowniczy krajobraz, który zapewne niejeden zechciałby przelać na ramy płótna. Ciche westchnięcie opuściło różane wargi, gdy odwracała spojrzenie na jego oblicze. Mimowolny uśmiech zakwitł na jej ustach, a roziskrzone oczy wróciły do jesiennego piękna, rysowanego wyłącznie dla nich.
– Nawet się nie połamaliśmy, co przy mojej wątpliwej gracji ruchów jest niemałym sukcesem – rzekła, a po chwili jej wargi zadrżały. – Chciałabym tu zostać na zawsze. Nie schodzić na dół, nie wracać do problemów, po prostu zastygnąć przy tym widoku.
Ciężko było spojrzeć nań z naganą, bo przecież był w stanie wybaczyć wszystko, a przynajmniej takie miał wrażenie. Nie wyobrażał sobie, cóż takiego musiałaby zrobić, aby przekreślić całą wierność i ufność, jaką obdarzał jej postać i pewnie dlatego wyciągnął dłoń w jej kierunku, obiecując na ten mały, śmieszny paluszek. Przyrzeczenie nie potrzebowało żadnego czarodziejskiego zaklęcia, bo przecież promyk, który rozprowadził się po ciele, mówił sam za siebie. Po wsze czasy i jeszcze dłużej innych obietnic nie znał. Oznaczało to tylko jedno - wieczną zgodę, że nigdy jej nie zostawi. Obiecywał to zarówno jej, jak i całej rodzinie, którą tak wręcz barbarzyńsko pozostawił bez żadnych słów wytłumaczenia. Niektórzy rozumieli, znając zasady Drugiego Piętra w Ministerstwie Magii, jednak damska część rodziny zwykła przeżywać wszystkie te decyzje w sposób nadzwyczaj szczególny. Nigdy nie sądził, aby Melody przejęła się równie mocno, jak jego siostra, czy też matka. Ta świadomość dobijała jeszcze bardziej, niż powinna, szczególnie kiedy mógł oddawać się przyjemności zwykłego bycia, jakby nic się nie zmieniło, może poza wszystkim.
- Obiecuję - potwierdził, jakby sam ruch nie był wystarczający, bo przecież to jedno słowo musiało zostać wypowiedziane. Pokwitowanie, które miało go ścigać na każdym kroku, a on nie bał się kroczyć przed siebie. - Postaram się zawsze być. - przytaknął, szczerze wierząc w to, że faktycznie zdoła dopełnić tych słów, jakby miał na to wpływ. Często wydawało mu się, że wszystko zostało już wcześniej spisane, a on jedynie podąża za tymi ścieżkami, jak ten głupiec. Tylko nikt nigdy nie mówił, że był mądry. Wolał mieć trylion wiary i naiwności niż te tony marudności i niezadowolenia, choć słów starał się nie rzucać pusto, bo przecież znaczyły wiele.
Zapierający dech w piersi widok faktycznie pozwalał oderwać się od ziemi i to w sensie dosłownym. Uważność w trzymaniu się gałęzi i odpowiednim rozkładaniu ciała na nogach zakleszczonych w gałęziach pozwalał na chwilę tego niesamowitego oderwania. Londyn był daleki i nawet przez chwilę w jego myślach nie pojawiła się wizja brudnych kamienic i śmierdzących ulic. Tutaj oddychało się pełną piersią, dlatego ciężko było utrzymać usta w zastygnięciu. Rozciągał je w uśmiechu, odbijając zadowolenie widoczne również na jej twarzy.
- Chyba radzisz sobie coraz lepiej - zauważył sympatycznie, bo przecież nie przegoniłaby go, gdyby nie te pełne gracji ruchy! - Ja też - dodał krótko, wracając oczami do dalekiego horyzontu, który krył w sobie nie tylko wiele natury, ale również magii. Jakieś ptaszyska w oddali zaczęły tworzyć klucz, wydawało się nawet, że nie są tak wysoko, jak zwykle miało to miejsce, czyżby nadchodziła ulewa?
- Szkoda, że nie może być taki spokój już zawsze. - stwierdził dość swobodnie, zachwycając się nad ciepłem barw zimnego, jesiennego okresu, może w rzeczywistości miał nieco przekrzywiony widok? Był przecież typowym facetem o dosyć wątłym pojęciu na temat kolorów.
- Myślisz, że zdołalibyśmy wytrzymać bez konfliktów? - spytał nieco rozmarzony wizją jakiegoś większego pokoju. Nie zamierzał przerywać ich sielanki, a jednak pewne kwestie nieubłaganie wracały do jego głowy, bo nawet teraz musieli być przygotowani na wszystko.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Nie patrzyła nań z naganą, nie ubierała jego poczynań w smukły, definiujący welon hańby, porzucenia, miski pełnej goryczy. Bo choć tęsknota za nim rozdzierała jej serce na drobne kawałki, gdy każdego ranka podziwiała zieleń trawy w Ottery, na której mościli się jako raptem dzieci, gdy wszystko było łagodne, bezbłędne, wycinało przed nimi otwarty pas startowy. Wojna brutalnie pokryła ich całunem przerażenia i niezaprzeczalnej troski o bliskich. Jego zaś nadal nie było, ona jednak nie porzuciła okrutnej, dojmującej pewności, że przecież wróci; że nie mógł odlecieć jak te sójki krążące nad soczystą zielenią murawy. Każdy dzień jednak zasiewał ziarno wątpliwości w drżącym sercu, obijającego się o klatkę żeber. Nie winiła go, nie potrafiła.
Może dlatego, że sama snuła mrzonki o dalekich wybrzeżach, palących promieniach słońca, złocie piasku przesypującego się przez palce i wzburzonych falach można, tak doskonale odbijających się w tafli jej błękitnych tęczówek. Czy gdyby mogła, to sama nie uleciałaby na skrzydłach fantazji, szukając miejsca, w którym mogłaby rozciągnąć swoją niszę, dożyć znaczącej zmarszczkami starości na piegowatym obliczu? Jakże w takich okolicznościach mogła piętnować jego wybory, podrygiwania jego serca?
– Jeśli gdziekolwiek przede mną uciekniesz, ostrzegam, poruszę niebo i ziemię aby cię znaleźć – rzekła, grożąc palcem. Kąciki ust jednak zadrżały w niewypowiedzianym, rozważając uchylenie różanych warg. – Jeśli jednak kiedykolwiek zechcesz… – urwała, przełykając ciężko ślinę – …ucieknij ze mną – dokończyła niepewnym tonem.
Widok zapierający ostatnie tchnienie w piersi, ostatni głębszy wydech ocieplający chłodnawą jesienną aurę. Zmrużyła oczy, spoglądając na świat topiący się pod czujnym okiem wschodzącego słońca, topiącego wszechrzecz, błyszczącego blichtrem rdzawych liści drzew. Czy tak wyglądała beztroska?
Jego słowa zapłonęły w umyśle, czyniąc płomienny bałagan. Czy istotnie byli w stanie zachować idyllę spokoju, nieskalania wojną, śmiercią i lękiem? Jedno było pewne, ogień goszczący w ich sercach, przelewany na pomarańczową toń upadających liści, był zdolny do wszystkiego; a nic nie stanowiło dla niej wartości równej rodzinie.
– Zawsze są konflikty – westchnęła lekko, na żołądku zaś poczuła kulę skłębionych nerwów. – Chciałabym… Chciałabym zostać tutaj już na zawsze. Nie schodzić z konaru drzewa, przyglądać się wszystkim porom roku. Uśmiechać się szczerze i nie być krzywdzoną. Och, Reggie, dlaczego przyszło nam żyć w tych czasach?
Weasleye przeżyli wiele strat. Począwszy od Garretta, zniknięcia Brendana, aż po przejście Samanthy na drugą stronę. Śmierć, zaginięcie oraz zdrada. Rodzina wojowników stała się mieszanką trudną do wychwycenia, ponieważ każde indywiduum kierowało się w inną stronę, choć przecież wychowywani byli tak samo – w zgodzie z naturą i ludźmi, niezależnie od ich stanu sakiewki oraz czystości krwi. Zwykle to właśnie oni byli szkalowani za ten brak reguł, dlatego nikt nie zamierzał przyjaźnić się z tymi, którzy nie spoglądali zbyt przychylnie, mąciło to jedynie krew. Pamiętał, jak wiele razy stawał naprzeciw głupot, które wypowiadali Ślizgoni i zmuszony był do bronienia niczym lew, choć wciąż nie uznawał się za jednego z odważniejszych członków rodziny, wręcz przeciwnie! W porównaniu do postaci, które były aurorami, zdawał się niczym więcej jak śmiesznym gościem o nieszczęściu godnym swoich włosów. Zdarzało się, że przychodziła do niego zabawne refleksja, którą tłumaczył swojego pecha zebraniem wszystkich niefartów krewniaków na siebie.
– Wiesz, że nie ucieknę. Nigdy nie uciekam, a wtedy… – zawahał się na chwilę, bo wciąż tajemnica zawodowa ciążyła na jego piersi, choć niemal dwa lata nieobecności nie powinny przejść bez echa, coś w końcu im się należało. Mówił to już nie raz i nie dwa, a jednak żal pozwalał na wspominanie bez liku – wtedy tego nie chciałem… – wciąż nie chciał, tylko bieg historii nie mógł się odwrócić. Już nie. Dopiero po chwili dotarło do niego, co proponowała. Raptownie spojrzał na nią z niemałą mieszanką zdziwienia i zmartwienia wypisanym na twarzy. – Melody… co się dzieje? – spytał praktycznie szeptem, bo nie potrafił uwierzyć, że mówi do niego w ten sposób, jakby faktycznie myślała o takich kwestiach. Od czego chciała uciec? Gdzie? Po co? Dlaczego? Milion pytań przeleciało przez jego głowę. – Przecież masz wszystko. – nie mając nic, a jednak rodzina całą swoją siłę czerpała z bycia razem. Chciała się od tego odciąć? Nie rozumiał, nie on, ten, który tak usilnie próbował przełamać własne bariery, by w pełni powrócić do łask krewniaków, bo czuł, że swoim zniknięciem zrobił im wielką krzywdę. Ona planowała to zrobić umyślnie? Zagubiony szukał w jej twarzy odpowiedzi. – Ja… ja… chciałbym wrócić. – nie uciekać, przyznał się w końcu, tęsknym spojrzeniem odnajdując jej błękitne tęczówki. W obliczu jej słów widok nie był tak ważny, wolał obserwować ją i te niedorzeczeństwa, które wypowiadała.
Widocznie świeżość powietrza na szczycie drzewa ułatwiała wypowiedzenie niektórych słów.
– Tak… – przytaknął zamyślony, już nawet nie łudził się, że zdoła ponapawać się widokiem horyzontów, kiedy mówiła coś ważnego. – Pozostawanie obojętnym… uciekanie… to nie jest droga. – stwierdził dość śmiało, stając niczym protoplaści Weasleyów w pełnej krasie. Wojownicze serce równało się ognistym włosom, które posiadali oboje. Nie był to obowiązek, a spuścizna, która być może jeszcze w niej jeszcze się nie obudziła. Widocznie zbyt mało krewniaków zginęło lub zaginęło dla polepszenia tej sytuacji w rodzimym kraju.
– Jesteśmy wojownikami, niezależnie od tego, co mówią. Dlatego, że musimy dbać o ludzi, o których inni zapominają. Dlatego, że jest w tym jakiś cel, do którego musimy dotrzeć… troszcząc się o siebie wzajemnie i patrząc na bliźniego. Zbyt wiele ludzi cierpi… szczególnie teraz. Pomóżmy im... – nie było to lisie serce z herbu Weasleyów, bardziej włócznia, która po raz pierwszy od dłuższego czasu nakreśliła niewypowiadane dotychczas słowa precyzyjne niczym ostrze. Przeżyte wiosny odcisnęły na nim swoje piętno, choć sam nie spodziewał się tak rozsądnych słów po sobie, tym który przecież nie potrafił samemu wziąć się w garść. On chciał pomagać innym, bo któż inny spróbowałby tego wysiłku? Pomogłaby mu? Błyszczące się od emocji oczy łapały błękit jej tęczówek, szukając szczerej odpowiedzi, na którą mogła się wysilić, pytanie tylko, czy faktycznie równie czyste i ogniste było jej serce? Czy nie chciała zatopić się we własnych sidłach i granicy, którą odgradzało się od problemów innych?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
15 / 05
Dziwnie było znowu być w tym miejscu. Ziemie Warwickshire pachniały znajomo, nawet las wygrywał melodie znane z dzieciństwa. I ściółka skrzypiąca pod jego stopami. Dosłownie wszystko mówiło mu witaj w domu.
W domu, pomyślał gorzko z trudem powstrzymując skrzywienie. W domu, który mu odebrano. W domu, który trawiła ta ideologiczna zaraza, pożerająca ludzką radość i szczęście.
Nie zastanawiał się jednak jakie konsekwencje będzie miała ta wyprawa, bo chociaż sam z siebie nie planował powrotu w rodzinne strony to gdy tylko usłyszał od Castora o jego chęci zapuszczenia się w te okolice Alfred niemalże w odruchu bezwarunkowym zaproponował swoje towarzystwo wraz z usługami przewodnika. Na plecach przewieszony miał karabin, nie ruszał się bez broni praktycznie poza Dolinę Godryka, a w kieszeni spoczywała rożdżka.
Polubił Castora - trudno powiedzieć, czy to przez trochę znajome zabarwienie w spojrzeniu, jego zaradność, a może faktycznie, że od kiedy w zeszłym miesiącu matka w gorączce błagała go.o odnalezienie jej Olliego, to trochę widział w nim młodego mężczyznę, którym Oliver mógłby być. Dlatego nie umiałby go puścić samego w miejsce, gdzie roiło się od przedstawicieli antymugolskiej opcji politycznej. Może i był czarodziejem, ale wydawało mu się, że serce miał po dobrej stronie.
- To już będzie to?- zagadnął spoglądając na wielkie drzewo, wznoszące się przed nimi. Alfie kompletnie nie znał się na zielarstwie, chociaż kiedyś, jeszcze w czasie Hogwartu, całkiem lubił brudzić ręce w ziemi podczas długich godzin spędzonych w szklarniach. - Z zielarstwa to ja pamiętam jedynie tyle, że miałem od niego brudne łapy- rzucił, jednocześnie poprawiając pas od karabinu. Zmierzył wzrokiem wysokość drzewa, jakby chciał ocenić swoje szanse na wdrapanie się na nie z sukcesem. - I co? Trzeba tam wleźć? - zastanowił się głośno. - W sumie kiedyś pamiętam z bratem i sąsiadem próbowaliśmy się wspiąć na lampę przy drodze. Młody gruchnął plecami o chodnik, a wtedy mnie ojciec za uszy wytargał - czasem mu się zbierało na takie opowieści prosto z ulic Birmingham. Chociaż Alfie i jego rodzina żyli biednie i skromnie to z całą pewnością szczęśliwie.
Dziwnie było znowu być w tym miejscu. Ziemie Warwickshire pachniały znajomo, nawet las wygrywał melodie znane z dzieciństwa. I ściółka skrzypiąca pod jego stopami. Dosłownie wszystko mówiło mu witaj w domu.
W domu, pomyślał gorzko z trudem powstrzymując skrzywienie. W domu, który mu odebrano. W domu, który trawiła ta ideologiczna zaraza, pożerająca ludzką radość i szczęście.
Nie zastanawiał się jednak jakie konsekwencje będzie miała ta wyprawa, bo chociaż sam z siebie nie planował powrotu w rodzinne strony to gdy tylko usłyszał od Castora o jego chęci zapuszczenia się w te okolice Alfred niemalże w odruchu bezwarunkowym zaproponował swoje towarzystwo wraz z usługami przewodnika. Na plecach przewieszony miał karabin, nie ruszał się bez broni praktycznie poza Dolinę Godryka, a w kieszeni spoczywała rożdżka.
Polubił Castora - trudno powiedzieć, czy to przez trochę znajome zabarwienie w spojrzeniu, jego zaradność, a może faktycznie, że od kiedy w zeszłym miesiącu matka w gorączce błagała go.o odnalezienie jej Olliego, to trochę widział w nim młodego mężczyznę, którym Oliver mógłby być. Dlatego nie umiałby go puścić samego w miejsce, gdzie roiło się od przedstawicieli antymugolskiej opcji politycznej. Może i był czarodziejem, ale wydawało mu się, że serce miał po dobrej stronie.
- To już będzie to?- zagadnął spoglądając na wielkie drzewo, wznoszące się przed nimi. Alfie kompletnie nie znał się na zielarstwie, chociaż kiedyś, jeszcze w czasie Hogwartu, całkiem lubił brudzić ręce w ziemi podczas długich godzin spędzonych w szklarniach. - Z zielarstwa to ja pamiętam jedynie tyle, że miałem od niego brudne łapy- rzucił, jednocześnie poprawiając pas od karabinu. Zmierzył wzrokiem wysokość drzewa, jakby chciał ocenić swoje szanse na wdrapanie się na nie z sukcesem. - I co? Trzeba tam wleźć? - zastanowił się głośno. - W sumie kiedyś pamiętam z bratem i sąsiadem próbowaliśmy się wspiąć na lampę przy drodze. Młody gruchnął plecami o chodnik, a wtedy mnie ojciec za uszy wytargał - czasem mu się zbierało na takie opowieści prosto z ulic Birmingham. Chociaż Alfie i jego rodzina żyli biednie i skromnie to z całą pewnością szczęśliwie.
Ostatnio zmieniony przez Alfie Summers dnia 17.04.22 20:50, w całości zmieniany 1 raz
Alfred był jednym z jego ciekawszych klientów. Castorowi ciężko było wskazać, co właściwie sprawiło, że odrobinę wbrew logice wyczekiwał jego powrotu. Może to, że był synem, który pomagał matce w gorączce — blondyn był przecież równie mocno związany z własną matką, poproszony przez ojca o zebranie ziół w pełnię nie pomyślał, że wystawia się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie wiedział wiele o samym Summersie, nie znał nawet jego nazwiska, ale zawsze czuł, że większość osób odwiedzających "Bursztynowy Świerzop" była dobrymi ludźmi. Dolina Godryka bardzo prędko weryfikowała zamiary przybyłych, a Castor, jej wierny mieszkaniec, znał wszystkich swych sąsiadów i tych mugolskich, i tych władających magią. W pewnym sensie myślał więc, że Alfred musiał ryzykować, skoro wybierał akurat jego sklep. Mógł przecież kupić leki w którejś ze sławnych aptek w Londynie, prawda? Ale zdecydowana większość Anglii była pod kontrolą czarodziejów prorządowych, którym widok płynące po ulicach krwi przestawał już przeszkadzać. W Somerset nie było na coś takiego miejsca. Rozumiał, że nikt poważny nie będzie zapuszczał się w niebezpieczeństwo. Sam nie był w stolicy od czasu przestrogi usłyszanej przez lorda Ollivandera. Nie mógł tylko pozwolić, by strach zupełnie go sparaliżował. Miał przecież tyle rzeczy do zrobienia, tyle miejsc do zobaczenia, tyle osób, którym miał pomóc.
Gdzieś z tyłu głowy zawsze dźwięczały mu słowa Michaela, który usilnie starał się mu wsadzić do głowy, że nigdy nie powinien wystawiać swego bezpieczeństwa na próbę. Choć co do zasady lubił samotność, tak wychodzenie w teren w pojedynkę, na tym etapie wojennego konfliktu, było oznaką nie odwagi, a zupełnej głupoty. Ucieszył się więc, że pomimo wyjątkowo głupiego, ale pchanego przede wszystkim własną ekscytacją wypaplania się ze swymi planami odwiedzenia Szarodrzewa w Nuneaton, w Warwickshire, odbierający kolejne partie wywaru wzmacniającego Alfred nie uznał, że to absolutnie durny pomysł, ale zaproponował, że pomoże mu dotrzeć na miejsce. Przyjął ofertę z wdzięcznością — dopiero ostatnimi czasy zaczął chadzać w rejony, których nie miał okazji odwiedzić wcześniej. Nawet gdyby próbował, mógł przecież zgubić się po drodze i natknąć na szmalcownika. Po ostatniej utarczce z dementorami i prośbami szeptanymi przy trzęsących się rzęsach Hectora wiedział, że nie mógł, naprawdę nie mógł pozwolić sobie na błąd. Gdy teraz obserwował mugolską pukawkę zawieszoną na plecach swego przewodnika miał wrażenie, że dobrze zrobił. Asekuracyjnie zacisnął palce na drewnie agarowej różdżki.
Wdech i wydech. Nic się nie stanie.
— Na to wygląda — odpowiedział, wreszcie zrównując się z Alfredem. Byli tego samego wzrostu, jednak różnica wagi i budowy robiła swoje. Zaskakująco podobni jak na przypadkowo spotkanych mężczyzn, ale przecież świat widział już większe niespodzianki. Jak na przykład drzewo w kolorze typowej angielskiej szarugi, którą mieli właśnie przed sobą. — To jedno z najstarszych drzew w całym kraju, może i w Europie. Jest tutaj już... Szesnaście wieków, o ile dobrze pamiętam — przybliżył na szybko historię drzewa, odwołując się do wiedzy z szeregu książek zielarskich, które zabrał z Wrzosowiska, a teraz ulokował w swoim gabinecie na tyłach sklepu. Uśmiechnął się tylko lekko, gdy Alfred podzielił się z nim krótkim skrótem z własnej wiedzy o roślinach. — Trzeba. Żeby sięgnąć do kwitnących gałęzi — zadarł głowę wysoko i zmrużył skryte za szkłami okularów oczy, próbując dojrzeć bladoniebieskie, spowite legendą kwiaty — Ale nie widać ich stąd. Też podobno jak się dotknie tej kory, to szczypie albo parzy w ręce? Ale chyba warto spróbować, prawda? Z tych kwiatów, po ususzeniu, robi się takie specjalne perfumy. Działają trochę jak amortencja, znaczy... No może nie trochę, ale na podobnej zasadzie? Każdy czuje inny zapach, taki, który kojarzy się z najlepszymi wspomnieniami i budzi pragnienia.
Westchnął krótko, lewą ręką przeczesując długie, miodowe loki, które przez wiatr zaczęły włazić mu na twarz. Czasami zapominał, że w toku swych myśli potrafił przeskakiwać między tematami bez wcześniejszego ostrzeżenia.
— Jeju, przeżył? — spytał naprawdę zaniepokojony, szarobłękitne oczy otworzyły się szerzej i wbiły nieco przerażone spojrzenie w te zaskakująco podobne, należące do starszego z mężczyzn. — Ja to tylko się rzucałem pomidorami z córką naszego sąsiada... — szepnął, odruchowo sięgając palcami do kołnierza płaszcza, tego samego, który otrzymał z końcem stycznia od Trixie. Gdzie się teraz podziewała? Musiał do niej napisać. Spojrzenie zsunęło się jednak ponownie na plecy Summersa, pchane typową dla niego ciekawością. — Co to? — spytał, wskazując brodą na karabin. — Nie będzie ci przeszkadzać we wspinaniu?
| ekwipunek we wsiąkiewce
Gdzieś z tyłu głowy zawsze dźwięczały mu słowa Michaela, który usilnie starał się mu wsadzić do głowy, że nigdy nie powinien wystawiać swego bezpieczeństwa na próbę. Choć co do zasady lubił samotność, tak wychodzenie w teren w pojedynkę, na tym etapie wojennego konfliktu, było oznaką nie odwagi, a zupełnej głupoty. Ucieszył się więc, że pomimo wyjątkowo głupiego, ale pchanego przede wszystkim własną ekscytacją wypaplania się ze swymi planami odwiedzenia Szarodrzewa w Nuneaton, w Warwickshire, odbierający kolejne partie wywaru wzmacniającego Alfred nie uznał, że to absolutnie durny pomysł, ale zaproponował, że pomoże mu dotrzeć na miejsce. Przyjął ofertę z wdzięcznością — dopiero ostatnimi czasy zaczął chadzać w rejony, których nie miał okazji odwiedzić wcześniej. Nawet gdyby próbował, mógł przecież zgubić się po drodze i natknąć na szmalcownika. Po ostatniej utarczce z dementorami i prośbami szeptanymi przy trzęsących się rzęsach Hectora wiedział, że nie mógł, naprawdę nie mógł pozwolić sobie na błąd. Gdy teraz obserwował mugolską pukawkę zawieszoną na plecach swego przewodnika miał wrażenie, że dobrze zrobił. Asekuracyjnie zacisnął palce na drewnie agarowej różdżki.
Wdech i wydech. Nic się nie stanie.
— Na to wygląda — odpowiedział, wreszcie zrównując się z Alfredem. Byli tego samego wzrostu, jednak różnica wagi i budowy robiła swoje. Zaskakująco podobni jak na przypadkowo spotkanych mężczyzn, ale przecież świat widział już większe niespodzianki. Jak na przykład drzewo w kolorze typowej angielskiej szarugi, którą mieli właśnie przed sobą. — To jedno z najstarszych drzew w całym kraju, może i w Europie. Jest tutaj już... Szesnaście wieków, o ile dobrze pamiętam — przybliżył na szybko historię drzewa, odwołując się do wiedzy z szeregu książek zielarskich, które zabrał z Wrzosowiska, a teraz ulokował w swoim gabinecie na tyłach sklepu. Uśmiechnął się tylko lekko, gdy Alfred podzielił się z nim krótkim skrótem z własnej wiedzy o roślinach. — Trzeba. Żeby sięgnąć do kwitnących gałęzi — zadarł głowę wysoko i zmrużył skryte za szkłami okularów oczy, próbując dojrzeć bladoniebieskie, spowite legendą kwiaty — Ale nie widać ich stąd. Też podobno jak się dotknie tej kory, to szczypie albo parzy w ręce? Ale chyba warto spróbować, prawda? Z tych kwiatów, po ususzeniu, robi się takie specjalne perfumy. Działają trochę jak amortencja, znaczy... No może nie trochę, ale na podobnej zasadzie? Każdy czuje inny zapach, taki, który kojarzy się z najlepszymi wspomnieniami i budzi pragnienia.
Westchnął krótko, lewą ręką przeczesując długie, miodowe loki, które przez wiatr zaczęły włazić mu na twarz. Czasami zapominał, że w toku swych myśli potrafił przeskakiwać między tematami bez wcześniejszego ostrzeżenia.
— Jeju, przeżył? — spytał naprawdę zaniepokojony, szarobłękitne oczy otworzyły się szerzej i wbiły nieco przerażone spojrzenie w te zaskakująco podobne, należące do starszego z mężczyzn. — Ja to tylko się rzucałem pomidorami z córką naszego sąsiada... — szepnął, odruchowo sięgając palcami do kołnierza płaszcza, tego samego, który otrzymał z końcem stycznia od Trixie. Gdzie się teraz podziewała? Musiał do niej napisać. Spojrzenie zsunęło się jednak ponownie na plecy Summersa, pchane typową dla niego ciekawością. — Co to? — spytał, wskazując brodą na karabin. — Nie będzie ci przeszkadzać we wspinaniu?
| ekwipunek we wsiąkiewce
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Warwickshire nie było bezpieczne; hrabstwo, które niemal od samego początku wojny stanowiło pogrążoną w chaosie ziemię niczyją, kilka tygodni temu ostatecznie znalazło się pod kontrolą Rycerzy Walpurgii. Od tej pory po okolicznych terenach zaczęły krążyć słuchy o krwawych czystkach przeprowadzanych przez zwolenników Czarnego Pana, oddziały Magicznej Policji oraz próbujących zarobić na wojnie szmalcowników, którzy otrzymywali od Ministerstwa Magii sowitą zapłatę za każdego schwytanego mugola lub członka magicznego podziemia. Podobno w pogrążonych we mgle lasach można było spotkać wałęsające się inferiusy oraz dementorów, a w powietrze nierzadko wznosiły się czarno-szare snopy dymu z płonących domów niegdyś należących do niemagicznych rodzin.
Tego dnia okolica wydawała wam się jednak spokojna – w drodze do drzewa nie spotkaliście żywego ducha, wokół panowała też cisza, choć gdy już znaleźliście się pod rozłożystymi gałęziami, nie mogliście oprzeć się wrażeniu, że w szeleście burych liści było coś złowieszczego; wasze głosy, mimo że ich nie podnosiliście, wydawały się rozbrzmiewać nienaturalnie wręcz głośno, a jednocześnie: cichły nagle, zbyt szybko, jak gdyby gęste powietrze zatrzymywało dźwięki. Po plecach przebiegł wam dreszcz, skóra na karkach mrowiła; czuliście się tak, jak gdyby ktoś was obserwował – a kiedy obejrzeliście się w poszukiwaniu źródła nieprzyjemnego wrażenia, to kilka metrów dalej, tuż przed ścianą otaczającego was lasu, dostrzegliście potężną sylwetkę jelenia.
Stworzenie pojawiło się znikąd; nie słyszeliście jego nadejścia, chociaż było tak wielkie, że z całą pewnością nie mogłoby poruszać się bezszelestnie; wyglądało też upiornie – z ciałem pokrytym sierścią tak ciemną, że niemal czarną, połyskliwą, zdającą się pochłaniać światło z otoczenia; z rozłożystym porożem w kolorze kości, z którego zwisały strzępy czegoś, co w jakiś niepokojący sposób kojarzyło wam się z fragmentami ludzkiej skóry, strzępkami mięśni; z oczami mieniącymi się czerwienią, utkwionymi w waszych twarzach – spoglądającymi w waszym kierunku z taką intensywnością, że nie mieliście żadnych wątpliwości co do tego, że staliście się celem istoty. Przerażającej, niezwykłej, nierzeczywistej; mającej w sobie coś złowrogiego i groźnego, co sprawiło, że w miejscu zatrzymał was strach, że ogarnęło was poczucie zagrożenia – serca zaczęły bić wam szybciej, dudniąc w klatce piersiowej. Skóra zaczęła was swędzieć – najpierw na wysokości palców, później nadgarstków, kolan i łokci, tułowia i szyi; świąd stawał się nie do zniesienia, mieliście ochotę się podrapać – i drapać się tak długo, aż paznokciami dotarlibyście do mięśni; wszystko, byle pozbyć się tego paskudnego, nieznośnego uczucia.
Uczucia, które ustało tak nagle, jak nagle się pojawiło; nie mieliście pojęcia, ile minęło czasu – mogła to być równie dobrze minuta, co kilka długich godzin – ale jeleń wreszcie odwrócił się, uwalniając was spod paraliżującego spojrzenia i znikając pośród pni – zbyt szybko, byście mieli szansę za nim podążyć. Uderzenie chłodnego wiatru ostudziło skórę, szelest ucichł – pozostawiając po sobie tylko charakterystyczne trzeszczenie gałęzi starego drzewa. Na jednej z nich coś zatrzepotało; niewielki ptaszek, przypominający wyglądem wróbla, przysiadł na najniższym z konarów, szybko poruszając główką na boki i nieruchomiejąc dopiero, gdy was zauważył. Wydawało wam się, że przyglądał się wam z zainteresowaniem, choć mogło to być wrażenie pozostawione przez jelenia.
Mistrz gry wita Was serdecznie.
Z uwagi na Święta Wielkanocne, czas na odpis w tej turze mija w środę, 20 kwietnia, o godz. 23:59 - później każda kolejna tura będzie trwała 48 godzin. Jeśli odpiszecie szybciej, mistrz gry również postara się napisać wcześniej.
Od tej pory, w obrębie jednej tury możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące. Jeśli akcja wymaga rzutu kością, to możecie go wykonać zarówno w tym temacie, jak i w szafce - jak Wam wygodniej.
Mistrz gry prosi, żebyście przed napisaniem kolejnego posta w turze upewnili się, że macie uzupełniony ekwipunek we wsiąkiewkach oraz zaktualizowaną tabelę z żywotnością. Alfiego proszę o uzupełnienie linków w profilu.
Od tego momentu wątek otrzymuje rangę zagrażającego życiu i zdrowiu postaci, jeśli w związku z tym będziecie chcieli zmienić jego fabularną datę - mistrz gry prosi o kontakt.
Mistrzem gry w wątku jest William, w razie pytań - zapraszam.
Tego dnia okolica wydawała wam się jednak spokojna – w drodze do drzewa nie spotkaliście żywego ducha, wokół panowała też cisza, choć gdy już znaleźliście się pod rozłożystymi gałęziami, nie mogliście oprzeć się wrażeniu, że w szeleście burych liści było coś złowieszczego; wasze głosy, mimo że ich nie podnosiliście, wydawały się rozbrzmiewać nienaturalnie wręcz głośno, a jednocześnie: cichły nagle, zbyt szybko, jak gdyby gęste powietrze zatrzymywało dźwięki. Po plecach przebiegł wam dreszcz, skóra na karkach mrowiła; czuliście się tak, jak gdyby ktoś was obserwował – a kiedy obejrzeliście się w poszukiwaniu źródła nieprzyjemnego wrażenia, to kilka metrów dalej, tuż przed ścianą otaczającego was lasu, dostrzegliście potężną sylwetkę jelenia.
Stworzenie pojawiło się znikąd; nie słyszeliście jego nadejścia, chociaż było tak wielkie, że z całą pewnością nie mogłoby poruszać się bezszelestnie; wyglądało też upiornie – z ciałem pokrytym sierścią tak ciemną, że niemal czarną, połyskliwą, zdającą się pochłaniać światło z otoczenia; z rozłożystym porożem w kolorze kości, z którego zwisały strzępy czegoś, co w jakiś niepokojący sposób kojarzyło wam się z fragmentami ludzkiej skóry, strzępkami mięśni; z oczami mieniącymi się czerwienią, utkwionymi w waszych twarzach – spoglądającymi w waszym kierunku z taką intensywnością, że nie mieliście żadnych wątpliwości co do tego, że staliście się celem istoty. Przerażającej, niezwykłej, nierzeczywistej; mającej w sobie coś złowrogiego i groźnego, co sprawiło, że w miejscu zatrzymał was strach, że ogarnęło was poczucie zagrożenia – serca zaczęły bić wam szybciej, dudniąc w klatce piersiowej. Skóra zaczęła was swędzieć – najpierw na wysokości palców, później nadgarstków, kolan i łokci, tułowia i szyi; świąd stawał się nie do zniesienia, mieliście ochotę się podrapać – i drapać się tak długo, aż paznokciami dotarlibyście do mięśni; wszystko, byle pozbyć się tego paskudnego, nieznośnego uczucia.
Uczucia, które ustało tak nagle, jak nagle się pojawiło; nie mieliście pojęcia, ile minęło czasu – mogła to być równie dobrze minuta, co kilka długich godzin – ale jeleń wreszcie odwrócił się, uwalniając was spod paraliżującego spojrzenia i znikając pośród pni – zbyt szybko, byście mieli szansę za nim podążyć. Uderzenie chłodnego wiatru ostudziło skórę, szelest ucichł – pozostawiając po sobie tylko charakterystyczne trzeszczenie gałęzi starego drzewa. Na jednej z nich coś zatrzepotało; niewielki ptaszek, przypominający wyglądem wróbla, przysiadł na najniższym z konarów, szybko poruszając główką na boki i nieruchomiejąc dopiero, gdy was zauważył. Wydawało wam się, że przyglądał się wam z zainteresowaniem, choć mogło to być wrażenie pozostawione przez jelenia.
Z uwagi na Święta Wielkanocne, czas na odpis w tej turze mija w środę, 20 kwietnia, o godz. 23:59 - później każda kolejna tura będzie trwała 48 godzin. Jeśli odpiszecie szybciej, mistrz gry również postara się napisać wcześniej.
Od tej pory, w obrębie jednej tury możecie wykonać maksymalnie dwie akcje angażujące. Jeśli akcja wymaga rzutu kością, to możecie go wykonać zarówno w tym temacie, jak i w szafce - jak Wam wygodniej.
Mistrz gry prosi, żebyście przed napisaniem kolejnego posta w turze upewnili się, że macie uzupełniony ekwipunek we wsiąkiewkach oraz zaktualizowaną tabelę z żywotnością. Alfiego proszę o uzupełnienie linków w profilu.
Od tego momentu wątek otrzymuje rangę zagrażającego życiu i zdrowiu postaci, jeśli w związku z tym będziecie chcieli zmienić jego fabularną datę - mistrz gry prosi o kontakt.
Mistrzem gry w wątku jest William, w razie pytań - zapraszam.
To właśnie perspektywa bezpieczeństwa skłoniła Alfreda do porzucenia znajomych ziem Warwickshire, które pachniały domem i szukania schronienia właśnie w Dolinie Godryka, która jak czarodziej, po którym została nazwana zdawała się jednoczyć ludzi o dobrych i czystych sercach. Nie martwił się o siebie - siebie pochował już dawno w żołnierskich okopach. Jego zmartwione, oprawione zmarszczonymi brwiami spojrzenie kierowało się w stronę rodziców; schorowanej matki, trwającej w chorobie i poczuciu winy oraz ojca, który okropieństw wojny doświadczał już po raz trzeci w swoim nie tak znowu długim życiu. Im należał się spokój, którego dla siebie nie szukał.
Co zaś tyczyło się durnych pomysłów to chociaż Alfred nie był często ich prowodyrem to nierzadko stawał się ich częścią ze względu na głupie poczucie obowiązku wobec bardziej kreatywnego kolegi bądź lojalności wobec nadpobudliwego przyjaciela. Teraz? Widział zapał młodego zielarza i przepuszczał, że jeżeli nie uda się z nim na tereny Warwickshire to uczyni to samotnie, co nie należało do pomysłów mądrych. A może chciał chociaż na chwilę wrócić w okolice, które w jakikolwiek sposób kojarzyły mu się z rodzinnym bezpieczeństwem, chociaż teraz nie miały z nim już nic wspólnego? Z szczerym zainteresowaniem wysłuchał historii Castora, a raczej drzewa stojącego przed nimi, którą mu przybliżył. Spojrzał na swoje dłonie - twarde i szorstkie, noszące ślady ciężkiej pracy, broni i tygodni spędzonych w niesprzyjających warunkach klimatycznych. - Myślę, że jakoś sobie poradzimy, ale koniecznie będę chciał jedną porcję tej miksturki - rzucił dosyć optymistycznie jak na niego i posłał coś w rodzaju półuśmiechu w jego stronę. Widać jednak było, że mięśnie twarzy blondyna nie nawykł do tejże konfiguracji. Na zmartwienie Casa machnął jedynie ręką. - No oczywiście, trochę się jedynie poobijał, ale darł się tak głośno, że słyszało go pół Birmingham - zapewnił szybko. - To widzę, że też się nie nudziliście. Dzieciakom często wpadają głupie pomysły do głowy - wychowałem się z czwórką młodszego rodzeństwa i mieszkaliśmy na jednym pokoju, w takiej ciasnocie łatwo o ciekawe pomysły, które pomogły rodzicom osiwieć - mimo, że wspominał o biedzie to uśmiechnął się pod nosem do własnych wspomnień. Również wspominał o wychowaniu się z czwórką rodzeństwa, mając w głowie wciąż myśl o najmłodszym, tym przez niektórych zapomnianym, tym, który miał mieć lepsze życie od nich. -To? A to karabin Lee-Enfield, mugolska broń palna - zaczął objaśniać, zsuwając ją z pleców do swoich dłoni. Sprawne ruchy odblokowały broń i pokazały magazynek. - Używaliśmy go w mugolskiej Armii Brytyjskiej, podczas Drugiej Wielkiej Wojny Mugoli, widzisz to? To są naboje, za pomocą spustu wypuszczam je z karabinu i jak mam szczęście to dosięgną celu - w trakcie krótkiego objaśnienia palcem pokazywał mu poszczególne elementy broni. - Jeszcze mnie nie zawiodło, chociaż się czasem cholerstwo za... - cina miał powiedzieć, ale wtedy ich uszu dobiegł szelest. Mięśnie działały automatycznie, wykonując serię ruchów ćwiczonych miliony razy. Wsunął magazynek, odbezpieczył i skierował w stronę źródła szelestu. A potem zamarł. Widok wielkiego zwierzęcia o wzroku, który zdawał się przewiercać przez jego duszę sprawił, że ciało sparaliżował strach. Chociaż bał się wiele razy, teraz czuł się inaczej, a w ślad za dreszczem szło niemożliwe do wytrzymania swędzenie. Nauczony jednak doświadczeniem zaciskał zęby, pozwolił łzom napłynął do oczu, chociaż nie tracił jelenia z oczu. I za wszelką cenę nie wypuścił zza ściany wspomnień nasuwanych przez zwisającą na porożu skórę. Nie miał pojęcia ile tak trwali, ale kiedy w końcu zwierzę ich opuściło, strach pozwolił mu na odzyskanie władzy w kończynach. Próby zwalczenia uporczywego swędzenia zaowocowały purpurą na bladych policzkach. - Nic ci nie jest? - rzucił niemalże od razu w stronę Castora. Zabezpieczył broń i z powrotem narzucił ją sobie na plecy. - Co to do cholery było? - rzucił po chwili, krzywiąc się i oglądając swoje dłonie, które jeszcze niedawno płonęły od nieznośnego uczucia swędzenia. Rozejrzał się czujnym spojrzeniem dookoła. I może gdyby nie spędzał kilku godzin dziennie wśród leśnej fauny to nie zwróciłby uwagi na dziwnego ptaka siedzącego na gałęzi. Coś w jego spojrzeniu wydawało mu się niepokojącego. - Spójrz - mruknął znacznie ciszej, niemalże pod oddechem, wskazując spojrzeniem na wróbla, który tym razem świdrował ich wzrokiem. Wyciągnął z kieszeni różdżkę, na której zacisnął pewniej palce. -Vigilia - mruknął inkantację, rozglądając się wokół. Niezależnie jednak od powodzenia zaklęcia, od razu rzucił drugie.- Homenum revelio - wypowiedział zaklęcie, chcąc ujawnić przed nimi ewentualnych obserwatorów. W Warwickshire nie było już bezpiecznie.
//
witam serdecznie mistrza! data została zmieniona w poście na 15/05, a pola w profilu zostały uzupełnione, tu podrzucam tabelę żywotnościklik
pierwszy wynik na Vigilia, drugi na Homenum a trzeci proszę zignorować bo jestem ciamajdą i zrobiłam missclick <3
Co zaś tyczyło się durnych pomysłów to chociaż Alfred nie był często ich prowodyrem to nierzadko stawał się ich częścią ze względu na głupie poczucie obowiązku wobec bardziej kreatywnego kolegi bądź lojalności wobec nadpobudliwego przyjaciela. Teraz? Widział zapał młodego zielarza i przepuszczał, że jeżeli nie uda się z nim na tereny Warwickshire to uczyni to samotnie, co nie należało do pomysłów mądrych. A może chciał chociaż na chwilę wrócić w okolice, które w jakikolwiek sposób kojarzyły mu się z rodzinnym bezpieczeństwem, chociaż teraz nie miały z nim już nic wspólnego? Z szczerym zainteresowaniem wysłuchał historii Castora, a raczej drzewa stojącego przed nimi, którą mu przybliżył. Spojrzał na swoje dłonie - twarde i szorstkie, noszące ślady ciężkiej pracy, broni i tygodni spędzonych w niesprzyjających warunkach klimatycznych. - Myślę, że jakoś sobie poradzimy, ale koniecznie będę chciał jedną porcję tej miksturki - rzucił dosyć optymistycznie jak na niego i posłał coś w rodzaju półuśmiechu w jego stronę. Widać jednak było, że mięśnie twarzy blondyna nie nawykł do tejże konfiguracji. Na zmartwienie Casa machnął jedynie ręką. - No oczywiście, trochę się jedynie poobijał, ale darł się tak głośno, że słyszało go pół Birmingham - zapewnił szybko. - To widzę, że też się nie nudziliście. Dzieciakom często wpadają głupie pomysły do głowy - wychowałem się z czwórką młodszego rodzeństwa i mieszkaliśmy na jednym pokoju, w takiej ciasnocie łatwo o ciekawe pomysły, które pomogły rodzicom osiwieć - mimo, że wspominał o biedzie to uśmiechnął się pod nosem do własnych wspomnień. Również wspominał o wychowaniu się z czwórką rodzeństwa, mając w głowie wciąż myśl o najmłodszym, tym przez niektórych zapomnianym, tym, który miał mieć lepsze życie od nich. -To? A to karabin Lee-Enfield, mugolska broń palna - zaczął objaśniać, zsuwając ją z pleców do swoich dłoni. Sprawne ruchy odblokowały broń i pokazały magazynek. - Używaliśmy go w mugolskiej Armii Brytyjskiej, podczas Drugiej Wielkiej Wojny Mugoli, widzisz to? To są naboje, za pomocą spustu wypuszczam je z karabinu i jak mam szczęście to dosięgną celu - w trakcie krótkiego objaśnienia palcem pokazywał mu poszczególne elementy broni. - Jeszcze mnie nie zawiodło, chociaż się czasem cholerstwo za... - cina miał powiedzieć, ale wtedy ich uszu dobiegł szelest. Mięśnie działały automatycznie, wykonując serię ruchów ćwiczonych miliony razy. Wsunął magazynek, odbezpieczył i skierował w stronę źródła szelestu. A potem zamarł. Widok wielkiego zwierzęcia o wzroku, który zdawał się przewiercać przez jego duszę sprawił, że ciało sparaliżował strach. Chociaż bał się wiele razy, teraz czuł się inaczej, a w ślad za dreszczem szło niemożliwe do wytrzymania swędzenie. Nauczony jednak doświadczeniem zaciskał zęby, pozwolił łzom napłynął do oczu, chociaż nie tracił jelenia z oczu. I za wszelką cenę nie wypuścił zza ściany wspomnień nasuwanych przez zwisającą na porożu skórę. Nie miał pojęcia ile tak trwali, ale kiedy w końcu zwierzę ich opuściło, strach pozwolił mu na odzyskanie władzy w kończynach. Próby zwalczenia uporczywego swędzenia zaowocowały purpurą na bladych policzkach. - Nic ci nie jest? - rzucił niemalże od razu w stronę Castora. Zabezpieczył broń i z powrotem narzucił ją sobie na plecy. - Co to do cholery było? - rzucił po chwili, krzywiąc się i oglądając swoje dłonie, które jeszcze niedawno płonęły od nieznośnego uczucia swędzenia. Rozejrzał się czujnym spojrzeniem dookoła. I może gdyby nie spędzał kilku godzin dziennie wśród leśnej fauny to nie zwróciłby uwagi na dziwnego ptaka siedzącego na gałęzi. Coś w jego spojrzeniu wydawało mu się niepokojącego. - Spójrz - mruknął znacznie ciszej, niemalże pod oddechem, wskazując spojrzeniem na wróbla, który tym razem świdrował ich wzrokiem. Wyciągnął z kieszeni różdżkę, na której zacisnął pewniej palce. -Vigilia - mruknął inkantację, rozglądając się wokół. Niezależnie jednak od powodzenia zaklęcia, od razu rzucił drugie.- Homenum revelio - wypowiedział zaklęcie, chcąc ujawnić przed nimi ewentualnych obserwatorów. W Warwickshire nie było już bezpiecznie.
//
witam serdecznie mistrza! data została zmieniona w poście na 15/05, a pola w profilu zostały uzupełnione, tu podrzucam tabelę żywotnościklik
pierwszy wynik na Vigilia, drugi na Homenum a trzeci proszę zignorować bo jestem ciamajdą i zrobiłam missclick <3
Ostatnio zmieniony przez Alfie Summers dnia 17.04.22 21:27, w całości zmieniany 2 razy
Szarodrzewo z Nuneaton
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire