Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Szarodrzewo z Nuneaton
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szarodrzewo z Nuneaton
Szarodrzewo z głębi lasów pod Nuneaton to jedno z najstarszych magicznych drzew w Anglii, a może i całej Europy: ponoć zawsze, gdy zbliżali się do niego drwale lub myśliwi, jego gałęzie ożywały i straszyły mugoli, którzy chcieli się do niego dostać – w ten sposób przetrwało już ponad 1600 lat. Ma sześć metrów średnicy i jest wysoki na czterdzieści, a jego kora przypomina kolorem angielską szarugę. W dotyku wydaje się szorstka, a przyłożona do niej dłoń delikatnie piecze. Sękate gałęzie rozchodzą się na wszystkie strony, niepostrzeżenie zamieniając się ze sobą miejscami, kiedy wiatr delikatnie kołysze wiecznie zaschniętymi burymi liśćmi. Dawno temu angielscy druidzi wsłuchiwali się w ten szelest, odnajdując w jego dźwiękach odpowiedzi na dręczące ich problemy.
Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
Lokacja zawiera kości.Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
Nie mogłem mieć do Gwendolyn żalu za jej zachowanie. Była zaledwie sojuszniczką Zakonu, jeszcze nie zdążyła nabrać doświadczenia. Ja też na początku popełniałem błędy, czasem sam się dziwię, że wyszedłem z nich bez szwanku. - Rozumiem, chciałaś być ostrożna - odparłem, nie chowając żadnej urazy. Sam zazwyczaj wykazywałem się dużą ostrożnością, ale pomału zaczynało brakować mi na to cierpliwości. Czy Rycerze Walpurgii byli ostrożni? Z tego co zauważyłem, nie. Byli przeciwieństwem ostrożności. Byli też wszystkim tym, czym nigdy nie chciałbym być.
Za to byłem pewny, że dobrze rozwikłałem zagadkę tajemniczego chłodu. Może nie pracowałem w Wydziale Duchów zbyt długo, ale wystarczająco, żeby zapamiętać to specyficzne uczucie. To nie był chłód, którego doświadcza się zimą. Nie dało się go ogrzać, nie wystarczyło cieplej się ubrać ani rozpalić w kominku. Można było się go pozbyć tylko razem z duchem.
Prawie wskoczyłem do jego domu, kiedy dał nam to niemrawe pozwolenie, obawiając się, że zaraz zmieni zdanie. Zatrzymałem się na chwilę przy zdjęciu. Było stare, może trochę wyblakłe, ale przedstawiało te same osoby, które widziałem u tamtej kobiety. Chyba byliśmy coraz bliżej rozwikłania zagadki! Mimo rosnącej ekscytacji, starałem się zachowywać spokojnie, jakbym nie miał do czynienia z dorosłym mężczyzną, tylko dzikim zwierzęciem. Bałem się, że jeden nieostrożny krok sprawi, że Stainwright wygoni nas ze swojego domu i zarygluje za nami drzwi. Wiedziałem, że tak czy siak próbowalibyśmy tutaj wejść, ale zdecydowanie wolę to zrobić w miarę legalnie, tak jak teraz.
...chociaż czy jedno włamanie więcej zrobi jakąś różnicę?
Schowałem tę myśl gdzieś głęboko w zakamarki pamięci. - O tak, będzie możliwy - przytaknąłem Gwendolyn, dotykając dłonią chłodnej ściany. Cholera, jednak tęskniłem za tą pracą. Niby sam z niej zrezygnowałem przed laty, ale gdybym mógł, chyba bym tam wrócił. Wytrzymałbym jakoś z tą biurokracją dla takich momentów jak ten. Powiodłem dłonią po ścianie, idąc dalej wgłąb domu. Próbowałem zrozumieć, gdzie dokładnie ukrywa się zbłąkana dusza, której szukamy. Każdy specjalista miał na to swój sposób; niby były jakieś odgórne wytyczne, ale wszystko i tak sprowadzało się do subiektywnych ocen. Ja skupiałem się przede wszystkim na tym chłodzie, to on wydawał mi się najbardziej charakterystyczną cechą ducha. To była jedyna rzecz, jaką wpływały na żywy świat, co wydawało mi się fascynujące. Wreszcie zatrzymałem się przed drzwiami do (jak wywnioskowałem po krótkim spojrzeniu przez szparę) salonu. W normalnej sytuacji na pewno poprosiłbym o pozwolenie na wejście, ale teraz chciałem skorzystać z okazji, że jeszcze nas nie wygonił, i wszedłem zanim zdążył zaoponować. - Panno Gwen, proszę tutaj zostać z naszym klientem - poprosiłem, wierząc, że uda jej się przeprowadzić z nim owocną rozmowę, a przynajmniej sprawić, żeby pozwolił nam tu jeszcze przez chwilę zostać. Sam zamknąłem drzwi, żeby nic nas nie rozpraszało. Duchy bywały różne. Niektóre były wstydliwe i nie chciały się pokazywać. Inne były aż nader chętne do spotkania. Usiadłem w fotelu, starym i niezbyt wygodnym, rozglądając się uważnie po pomieszczeniu. Zazwyczaj w tej pracy nie ograniczał nas czas. Pamiętam przypadek mojego bardziej doświadczonego kolegi, który siedział w mieszkaniu swojego klienta chyba dwa tygodnie, bo duch ciągle płatał mu figle. Zresztą, czemu szukam tak daleko, sam specjalnie opanowałem podstawy goblideguckiego, żeby móc porozmawiać ze zmarłym. Teraz tego czasu nie miałem. Noga nerwowo mi podskakiwała, kiedy próbowałem znaleźć sposób na szybkie przywołanie ducha. Powiedzieć coś kontrowersyjnego? A może tylko poprosić? Czasem wystarczyło zwykłe okazanie szacunku, żeby się objawił.
W końcu podniosłem się z fotela i stanąłem na zakurzonym dywanie pośrodku salonu. - Halo? Wiem, że tutaj jesteś - zacząłem niepewnie; chyba wyszedłem z wprawy. - Podobno jesteś tutaj już bardzo długo - kontynuowałem spokojnie, wcale nie mając pewności, że ten prosty monolog zadziała. Zauważyłem jednak lekki ruch firanki, który równie dobrze mógł być spowodowany wiatrem, ale podniósł mnie na duchu (sic!). - Nie wiem co cię tutaj trzyma, ale mogę ci pomóc odejść - dodałem, szukając w pomieszczeniu jakiegokolwiek dowodu na to, że duch gdzieś tu krąży i słucha. Zamilkłem na dłuższą chwilę. W pomieszczeniu zapanowała cisza, przerywana wyłącznie stłumionym głosem Gwendolyn zza ściany.
Nie wiem ile minęło czasu zanim usłyszałem brzdęk kryształów ze zniszczonego żyrandola. Na moim ciele pojawiła się wyraźna gęsia skórka, ale rosnąca we mnie ekscytacja zdawała się tuszować to rosnące uczucie chłodu. Wreszcie duch wyłonił się gdzieś zza ściany – naprawdę musiał długo tutaj tkwić, zdawał się być bledszy niż normalnie, ale może to tylko moja wyobraźnia. – Możesz mi pomóc? – Zapytała, obracając się wokół mnie, przyglądając się mi jak pszczoła. Rozpoznałem tę kobietę ze zdjęć. Susanne. – Tak. Pomogłem już wielu duchom. Mogę również pomóc tobie, tylko muszę wiedzieć, czego potrzebujesz - wytłumaczyłem, w żaden sposób jej nie ponaglając, chociaż czas nie stał po naszej stronie. Mój zegarek niedawno przestał działać, teraz był jedynie ozdobą, noszonym na nadgarstku sentymentem. Nie mogłem sprawdzić jak długo tu siedzę, ile minut Susanne próbuje się do mnie przekonać. Kwadrans? Pół godziny? Ciężko stwierdzić. A ja nie traciłem cierpliwości, wyjątkowo, bo ostatnio z tego niewyspania raczej potrafiłem zachować się nieprzewidywalnie.
Moja cierpliwość wreszcie się opłaciła. Susanne podfrunęła do okna i zaczęła opowiadać historię Warricka. Cicho, musiałem wytężyć słuch, żeby dobrze ją zrozumieć. Powiedziała, że Warrick musi zostać uwolniony z Szarodrzewa, żeby ona wreszcie mogła zaznać spokoju.
To nie brzmiało na proste zadanie. - Panno Gwen? Proszę tutaj wejść na moment. Panie Stainwright, niech pan jeszcze chwilę zostanie na korytarzu - poprosiłem, nie ruszając się z miejsca. Miałem nadzieję, że Stainwright mnie posłucha - jego obecność tutaj mogła wszystko zepsuć, za bardzo przejmie się widokiem matki. - Gwen - wytłumaczyłem jej szeptem na czym polega problem. To była długa i skomplikowana siatka powiązań. Żeby Susanne mogła odejść, Warrick musiał odejść. A żeby Warrick mógł odejść, musiał się spotkać z matką. - Ale nie uda mi się jej przywołać tak jak... - zerknąłem w stronę Susanne, która wciąż bez ruchu wyglądała przez okno. - ...jak ją. Za długo nie żyje - w zasadzie nie żyła krócej od Susanne, ale to była bardziej skomplikowana sprawa, a to nie był czas na wykład o duchach. Gwen musiała mi zaufać. - Spaliliśmy to, Gwen. Nie uda nam się - westchnąłem, przecierając zmęczoną twarz dłonią. Tyle pracy, żeby ostatecznie odbić się od ściany. W zasadzie nie powinno mnie to dziwić, ostatnio wiele rzeczy nie szło po mojej myśli.
Za to byłem pewny, że dobrze rozwikłałem zagadkę tajemniczego chłodu. Może nie pracowałem w Wydziale Duchów zbyt długo, ale wystarczająco, żeby zapamiętać to specyficzne uczucie. To nie był chłód, którego doświadcza się zimą. Nie dało się go ogrzać, nie wystarczyło cieplej się ubrać ani rozpalić w kominku. Można było się go pozbyć tylko razem z duchem.
Prawie wskoczyłem do jego domu, kiedy dał nam to niemrawe pozwolenie, obawiając się, że zaraz zmieni zdanie. Zatrzymałem się na chwilę przy zdjęciu. Było stare, może trochę wyblakłe, ale przedstawiało te same osoby, które widziałem u tamtej kobiety. Chyba byliśmy coraz bliżej rozwikłania zagadki! Mimo rosnącej ekscytacji, starałem się zachowywać spokojnie, jakbym nie miał do czynienia z dorosłym mężczyzną, tylko dzikim zwierzęciem. Bałem się, że jeden nieostrożny krok sprawi, że Stainwright wygoni nas ze swojego domu i zarygluje za nami drzwi. Wiedziałem, że tak czy siak próbowalibyśmy tutaj wejść, ale zdecydowanie wolę to zrobić w miarę legalnie, tak jak teraz.
...chociaż czy jedno włamanie więcej zrobi jakąś różnicę?
Schowałem tę myśl gdzieś głęboko w zakamarki pamięci. - O tak, będzie możliwy - przytaknąłem Gwendolyn, dotykając dłonią chłodnej ściany. Cholera, jednak tęskniłem za tą pracą. Niby sam z niej zrezygnowałem przed laty, ale gdybym mógł, chyba bym tam wrócił. Wytrzymałbym jakoś z tą biurokracją dla takich momentów jak ten. Powiodłem dłonią po ścianie, idąc dalej wgłąb domu. Próbowałem zrozumieć, gdzie dokładnie ukrywa się zbłąkana dusza, której szukamy. Każdy specjalista miał na to swój sposób; niby były jakieś odgórne wytyczne, ale wszystko i tak sprowadzało się do subiektywnych ocen. Ja skupiałem się przede wszystkim na tym chłodzie, to on wydawał mi się najbardziej charakterystyczną cechą ducha. To była jedyna rzecz, jaką wpływały na żywy świat, co wydawało mi się fascynujące. Wreszcie zatrzymałem się przed drzwiami do (jak wywnioskowałem po krótkim spojrzeniu przez szparę) salonu. W normalnej sytuacji na pewno poprosiłbym o pozwolenie na wejście, ale teraz chciałem skorzystać z okazji, że jeszcze nas nie wygonił, i wszedłem zanim zdążył zaoponować. - Panno Gwen, proszę tutaj zostać z naszym klientem - poprosiłem, wierząc, że uda jej się przeprowadzić z nim owocną rozmowę, a przynajmniej sprawić, żeby pozwolił nam tu jeszcze przez chwilę zostać. Sam zamknąłem drzwi, żeby nic nas nie rozpraszało. Duchy bywały różne. Niektóre były wstydliwe i nie chciały się pokazywać. Inne były aż nader chętne do spotkania. Usiadłem w fotelu, starym i niezbyt wygodnym, rozglądając się uważnie po pomieszczeniu. Zazwyczaj w tej pracy nie ograniczał nas czas. Pamiętam przypadek mojego bardziej doświadczonego kolegi, który siedział w mieszkaniu swojego klienta chyba dwa tygodnie, bo duch ciągle płatał mu figle. Zresztą, czemu szukam tak daleko, sam specjalnie opanowałem podstawy goblideguckiego, żeby móc porozmawiać ze zmarłym. Teraz tego czasu nie miałem. Noga nerwowo mi podskakiwała, kiedy próbowałem znaleźć sposób na szybkie przywołanie ducha. Powiedzieć coś kontrowersyjnego? A może tylko poprosić? Czasem wystarczyło zwykłe okazanie szacunku, żeby się objawił.
W końcu podniosłem się z fotela i stanąłem na zakurzonym dywanie pośrodku salonu. - Halo? Wiem, że tutaj jesteś - zacząłem niepewnie; chyba wyszedłem z wprawy. - Podobno jesteś tutaj już bardzo długo - kontynuowałem spokojnie, wcale nie mając pewności, że ten prosty monolog zadziała. Zauważyłem jednak lekki ruch firanki, który równie dobrze mógł być spowodowany wiatrem, ale podniósł mnie na duchu (sic!). - Nie wiem co cię tutaj trzyma, ale mogę ci pomóc odejść - dodałem, szukając w pomieszczeniu jakiegokolwiek dowodu na to, że duch gdzieś tu krąży i słucha. Zamilkłem na dłuższą chwilę. W pomieszczeniu zapanowała cisza, przerywana wyłącznie stłumionym głosem Gwendolyn zza ściany.
Nie wiem ile minęło czasu zanim usłyszałem brzdęk kryształów ze zniszczonego żyrandola. Na moim ciele pojawiła się wyraźna gęsia skórka, ale rosnąca we mnie ekscytacja zdawała się tuszować to rosnące uczucie chłodu. Wreszcie duch wyłonił się gdzieś zza ściany – naprawdę musiał długo tutaj tkwić, zdawał się być bledszy niż normalnie, ale może to tylko moja wyobraźnia. – Możesz mi pomóc? – Zapytała, obracając się wokół mnie, przyglądając się mi jak pszczoła. Rozpoznałem tę kobietę ze zdjęć. Susanne. – Tak. Pomogłem już wielu duchom. Mogę również pomóc tobie, tylko muszę wiedzieć, czego potrzebujesz - wytłumaczyłem, w żaden sposób jej nie ponaglając, chociaż czas nie stał po naszej stronie. Mój zegarek niedawno przestał działać, teraz był jedynie ozdobą, noszonym na nadgarstku sentymentem. Nie mogłem sprawdzić jak długo tu siedzę, ile minut Susanne próbuje się do mnie przekonać. Kwadrans? Pół godziny? Ciężko stwierdzić. A ja nie traciłem cierpliwości, wyjątkowo, bo ostatnio z tego niewyspania raczej potrafiłem zachować się nieprzewidywalnie.
Moja cierpliwość wreszcie się opłaciła. Susanne podfrunęła do okna i zaczęła opowiadać historię Warricka. Cicho, musiałem wytężyć słuch, żeby dobrze ją zrozumieć. Powiedziała, że Warrick musi zostać uwolniony z Szarodrzewa, żeby ona wreszcie mogła zaznać spokoju.
To nie brzmiało na proste zadanie. - Panno Gwen? Proszę tutaj wejść na moment. Panie Stainwright, niech pan jeszcze chwilę zostanie na korytarzu - poprosiłem, nie ruszając się z miejsca. Miałem nadzieję, że Stainwright mnie posłucha - jego obecność tutaj mogła wszystko zepsuć, za bardzo przejmie się widokiem matki. - Gwen - wytłumaczyłem jej szeptem na czym polega problem. To była długa i skomplikowana siatka powiązań. Żeby Susanne mogła odejść, Warrick musiał odejść. A żeby Warrick mógł odejść, musiał się spotkać z matką. - Ale nie uda mi się jej przywołać tak jak... - zerknąłem w stronę Susanne, która wciąż bez ruchu wyglądała przez okno. - ...jak ją. Za długo nie żyje - w zasadzie nie żyła krócej od Susanne, ale to była bardziej skomplikowana sprawa, a to nie był czas na wykład o duchach. Gwen musiała mi zaufać. - Spaliliśmy to, Gwen. Nie uda nam się - westchnąłem, przecierając zmęczoną twarz dłonią. Tyle pracy, żeby ostatecznie odbić się od ściany. W zasadzie nie powinno mnie to dziwić, ostatnio wiele rzeczy nie szło po mojej myśli.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciała być tylko sojuszniczką. Nie chciała być nową, której trzeba wybaczać potknięcia. Nie było nic gorszego od bycia ciężarem dla innych, zwłaszcza w tak trudnych czasach. Gwen miała wrażenie, że nie ma jak odpłacać innym, a jednocześnie często nie była w stanie odmówić cudzej pomocy. Czasem należało mieć w sobie nieco egoizmu, choć przynajmniej na razie nie potrafiła się w tym pogodzić. Nie w chwili, gdy niemal każdy miał gorzej, niż ona.
Teraz jednak należało skupić się na zadaniu, a nie wewnętrznych rozważaniach. Zwłaszcza, ze jej rola wcale nie była mniej ważna, niż ta należąca do Floreana. Bo może i to on miał ducha wywołać, ale to ONA miała przypilnować, by gospodarz się nie irytował i pozwolił mu pracować. Bez jej wsparcia ich misja może okazać się fiaskiem, jako że Stainwright wcale nie był szczególnie chętny na w miarę obiektywne opowiedzenie historii Susanne i kobieta musiała zrobić to samodzielnie.
– To dobrze, proszę pana. Zostanę, oczywiście. Panie Stainwright, nie ma pan nic przeciwko? Niczego nie mam zamiaru od pana wymagać, ale lepiej pozostać tutaj, aby nie przeszkadzać specjaliście przy pracy. Przywoływanie duchów to delikatna materia, sam pan rozumie – tłumaczyła, dając zakonnikowi czas na rozpoczęcie jego części pracy: – I lepiej do niego nie wchodzić, przerwanie seansu może być niebezpieczne. Nie, nie, nie musi się pan obawiać! To duch, on nie może niczego zniszczyć, pana dom będzie w nienaruszonym stanie. Ale chyba zgodzi się pan, ze po śmierci lepiej zaznać spokój, prawda? Właściwie może mi pan cos o niej opowiedzieć? O swojej matce? Co lubiła robić? Kiedy się uśmiechała? Rozumie pan… wspomnienia bliskich pomagają zjawie w materializacji…
Plotła trzy po trzy, starając się, aby Stainwright nie miał już ochoty, aby ich wypraszać. Na szczęście jej pytania przyniosły odpowiedni efekt, bo mężczyzna faktycznie zaczął mówić o swojej matce. Najpierw ostrożnie i niepewnie, ale prędko zaczął zdobywać swobodę, opowiadając o detalach z jej życia. O jej pięknych włosach, o talencie do gry na flecie, o nadzwyczajnej wrażliwości i otwartej głowie. W jego opowieści nie było jednak miejsca na Warricka, którego tematu Stainwright skutecznie unikał. Gwen nie miała zamiaru jednak naciskać, ponieważ naprawdę liczyła, że Susanne poda Floreanowi wszystkie konieczne informacje do tego, aby zdobyć zaufanie wilkołaka. Czy jednak na pewno mu się to uda? Naprawdę liczyła na to, ze tak, ale nie znała się przecież na duchach.
Gdy w końcu Florean wyjrzał zza drzwi, Gwen zerknęła zaniepokojona na gospodarza. Czy on aby na pewno nie będzie miał nic przeciwko? Na szczęście w nieszczęściu, zagadany Stainwright zanurzył się w opowieści o matce na tyle mocno, ze jego oczy jedynie błysnęły ciekawsko, jakby chciał iść razem z nimi. Dlatego tez Gwen odezwała się prędko, chcąc ten pomysł jak najprędzej uciąć:
– Już idę! Zapewne trzeba usunąć pozostałości innych dusz z przestrzeni? Nie ma problemu, zajmę się tym. – Ruszyła w stronę mężczyzny niemal w podskokach, katem oka widząc, jak gospodarzowi rzednie mina i słysząc, jak proponuje, że w takim razie zaparzy herbatkę.
Drgnęła na widok ducha w pomieszczeniu. Susanne, choć odwrócona do niej tyłem, miała przepiękne proporcje i naprawdę niezwykle włosy; Gwen wnioskowała wiec, że kobieta była naprawdę niezwykłej urody. Nie dziwiła się, że ktokolwiek mógł się w niej zakochać. Wysłuchała wypowiadanych szeptem przez Floreana słów, a następnie westchnęła przeciągle, marszcząc brwi. To było martwiące.
– Ale… na pewno nie ma innego sposobu? Nie można jej jakoś… pokazać w magicznym zwierciadle, czy… czy coś? – spytała, również szepcząc, jednak bez szczególnej nadziei w glosie. Gdyby Florean widział jakieś wyjście przecież by jej o nim powiedział, prawda?
Gwen zacisnęła usta w wąską kreskę, spoglądając na ducha Susanne. Męczy się i biedna dusza, i jej biedny kochanek, który nie mógł znieść myśli o tym, ze jego matka nie znalazła ukojenia przed swoim odejściem… i…
– Pani Susanne? – Gwen zrobiła krok w stronę ducha: – Czy… czy matka Warricka brała udział kiedyś w… w zdjęciach dla „Czarownicy”?
Wtedy znów odwróciła się w stronę Floreana:
– Przeglądałam archiwalne numery i… i ona tam była! Pamiętam, bo długo analizowałam ten numer, do ilustracji o dawnych czasach, rozumiesz. I tak, tam było coś o tym, że ona miała syna Warricka. Florean, a co jeśli ja ją… narysuje? Nie znajdziemy raczej teraz tego magazynu, ale mogłabym ten szkic zaczarować tak, aby się ruszał i mówił… Mogę tez zrobić pełny obraz, ale to tygodnie pracy. Szkic by wystarczył? Jak myślisz? – spytała. – Ale to chyba musielibyśmy stad pójść. To może nie zadziałać, ale… nie mam innego pomysłu. – Załamała ręce.
Stainwright i tak był już zmęczony ich obecnością. Jeśli będą chcieli od niego czegokolwiek więcej na pewno wyrzuci ich za drzwi. Ale na pewno w okolicznym sklepie znajdą jakiś szkicownik i ołówki, a potem – być może – uda im się zaszyć w jakiejś kawiarni, aby cos naprędce zjeść i namalować obraz. Nałożyć na niego zaklęcia (choć to może lepiej poza spojrzeniami przechodniów), a następnie spróbować znaleźć zranionego przez los wilkołaka, ulżyć mu w niedoli i spróbować zdobyć jego zaufanie na tyle, aby pojął, że trwająca obecnie wojna dotyczy wszystkich, z nim włącznie. Chociaż czy to nie było zbyt okrutnie myślenie? Człowiek, który przez pięćdziesiąt lat tkwił przywiązany do drzewa na pewno teraz przede wszystkim marzył o chwili wytchnienia.
Poza tym pojawiała się kolejna kwestia: bezpieczeństwo. Czy powinni mu w razie czego proponować pobyt w Oazie? W końcu w trakcie pełni mogło być niebezpiecznie. Co prawda, Michael na pewno pomógłby Warrickowi załatwić środki bezpieczeństwa, ale na pewno wszyscy w Zakonie musieliby spróbować zapewnić mu przyjemne, ale bezpieczne lokum. Nie będzie to zaś proste na przepełnionej uciekinierami wyspie.
Teraz jednak należało skupić się na zadaniu, a nie wewnętrznych rozważaniach. Zwłaszcza, ze jej rola wcale nie była mniej ważna, niż ta należąca do Floreana. Bo może i to on miał ducha wywołać, ale to ONA miała przypilnować, by gospodarz się nie irytował i pozwolił mu pracować. Bez jej wsparcia ich misja może okazać się fiaskiem, jako że Stainwright wcale nie był szczególnie chętny na w miarę obiektywne opowiedzenie historii Susanne i kobieta musiała zrobić to samodzielnie.
– To dobrze, proszę pana. Zostanę, oczywiście. Panie Stainwright, nie ma pan nic przeciwko? Niczego nie mam zamiaru od pana wymagać, ale lepiej pozostać tutaj, aby nie przeszkadzać specjaliście przy pracy. Przywoływanie duchów to delikatna materia, sam pan rozumie – tłumaczyła, dając zakonnikowi czas na rozpoczęcie jego części pracy: – I lepiej do niego nie wchodzić, przerwanie seansu może być niebezpieczne. Nie, nie, nie musi się pan obawiać! To duch, on nie może niczego zniszczyć, pana dom będzie w nienaruszonym stanie. Ale chyba zgodzi się pan, ze po śmierci lepiej zaznać spokój, prawda? Właściwie może mi pan cos o niej opowiedzieć? O swojej matce? Co lubiła robić? Kiedy się uśmiechała? Rozumie pan… wspomnienia bliskich pomagają zjawie w materializacji…
Plotła trzy po trzy, starając się, aby Stainwright nie miał już ochoty, aby ich wypraszać. Na szczęście jej pytania przyniosły odpowiedni efekt, bo mężczyzna faktycznie zaczął mówić o swojej matce. Najpierw ostrożnie i niepewnie, ale prędko zaczął zdobywać swobodę, opowiadając o detalach z jej życia. O jej pięknych włosach, o talencie do gry na flecie, o nadzwyczajnej wrażliwości i otwartej głowie. W jego opowieści nie było jednak miejsca na Warricka, którego tematu Stainwright skutecznie unikał. Gwen nie miała zamiaru jednak naciskać, ponieważ naprawdę liczyła, że Susanne poda Floreanowi wszystkie konieczne informacje do tego, aby zdobyć zaufanie wilkołaka. Czy jednak na pewno mu się to uda? Naprawdę liczyła na to, ze tak, ale nie znała się przecież na duchach.
Gdy w końcu Florean wyjrzał zza drzwi, Gwen zerknęła zaniepokojona na gospodarza. Czy on aby na pewno nie będzie miał nic przeciwko? Na szczęście w nieszczęściu, zagadany Stainwright zanurzył się w opowieści o matce na tyle mocno, ze jego oczy jedynie błysnęły ciekawsko, jakby chciał iść razem z nimi. Dlatego tez Gwen odezwała się prędko, chcąc ten pomysł jak najprędzej uciąć:
– Już idę! Zapewne trzeba usunąć pozostałości innych dusz z przestrzeni? Nie ma problemu, zajmę się tym. – Ruszyła w stronę mężczyzny niemal w podskokach, katem oka widząc, jak gospodarzowi rzednie mina i słysząc, jak proponuje, że w takim razie zaparzy herbatkę.
Drgnęła na widok ducha w pomieszczeniu. Susanne, choć odwrócona do niej tyłem, miała przepiękne proporcje i naprawdę niezwykle włosy; Gwen wnioskowała wiec, że kobieta była naprawdę niezwykłej urody. Nie dziwiła się, że ktokolwiek mógł się w niej zakochać. Wysłuchała wypowiadanych szeptem przez Floreana słów, a następnie westchnęła przeciągle, marszcząc brwi. To było martwiące.
– Ale… na pewno nie ma innego sposobu? Nie można jej jakoś… pokazać w magicznym zwierciadle, czy… czy coś? – spytała, również szepcząc, jednak bez szczególnej nadziei w glosie. Gdyby Florean widział jakieś wyjście przecież by jej o nim powiedział, prawda?
Gwen zacisnęła usta w wąską kreskę, spoglądając na ducha Susanne. Męczy się i biedna dusza, i jej biedny kochanek, który nie mógł znieść myśli o tym, ze jego matka nie znalazła ukojenia przed swoim odejściem… i…
– Pani Susanne? – Gwen zrobiła krok w stronę ducha: – Czy… czy matka Warricka brała udział kiedyś w… w zdjęciach dla „Czarownicy”?
Wtedy znów odwróciła się w stronę Floreana:
– Przeglądałam archiwalne numery i… i ona tam była! Pamiętam, bo długo analizowałam ten numer, do ilustracji o dawnych czasach, rozumiesz. I tak, tam było coś o tym, że ona miała syna Warricka. Florean, a co jeśli ja ją… narysuje? Nie znajdziemy raczej teraz tego magazynu, ale mogłabym ten szkic zaczarować tak, aby się ruszał i mówił… Mogę tez zrobić pełny obraz, ale to tygodnie pracy. Szkic by wystarczył? Jak myślisz? – spytała. – Ale to chyba musielibyśmy stad pójść. To może nie zadziałać, ale… nie mam innego pomysłu. – Załamała ręce.
Stainwright i tak był już zmęczony ich obecnością. Jeśli będą chcieli od niego czegokolwiek więcej na pewno wyrzuci ich za drzwi. Ale na pewno w okolicznym sklepie znajdą jakiś szkicownik i ołówki, a potem – być może – uda im się zaszyć w jakiejś kawiarni, aby cos naprędce zjeść i namalować obraz. Nałożyć na niego zaklęcia (choć to może lepiej poza spojrzeniami przechodniów), a następnie spróbować znaleźć zranionego przez los wilkołaka, ulżyć mu w niedoli i spróbować zdobyć jego zaufanie na tyle, aby pojął, że trwająca obecnie wojna dotyczy wszystkich, z nim włącznie. Chociaż czy to nie było zbyt okrutnie myślenie? Człowiek, który przez pięćdziesiąt lat tkwił przywiązany do drzewa na pewno teraz przede wszystkim marzył o chwili wytchnienia.
Poza tym pojawiała się kolejna kwestia: bezpieczeństwo. Czy powinni mu w razie czego proponować pobyt w Oazie? W końcu w trakcie pełni mogło być niebezpiecznie. Co prawda, Michael na pewno pomógłby Warrickowi załatwić środki bezpieczeństwa, ale na pewno wszyscy w Zakonie musieliby spróbować zapewnić mu przyjemne, ale bezpieczne lokum. Nie będzie to zaś proste na przepełnionej uciekinierami wyspie.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Gdybyśmy nie byli w środku ważnej misji, zaśmiałbym się głośno z tych prób udawania urzędniczki Wydziału Duchów. Ja od razu zauważyłem różnice. Przede wszystkim jej słowa mijały się z prawdą, ale najwidoczniej pan Stainwright nie miał zielonego pojęcia o duchach, bo nie poddawał ich w wątpliwość. Poza tym nie emanowała charakterystyczną pewnością siebie, nie miała też w sobie specyficznego znudzenia robotą w biurze, tego znowu jakiś upierdliwy duch. Ja w zasadzie też nigdy tego nie miałem, ale byłem wyjątkiem, wesołym i (za bardzo) podekscytowanym młodym czarodziejem, wyróżniającym się na tle szarego biura, swoją energią przypominającego właśnie istoty z zaświatów. - Tak, DOKŁADNIE O TO mi chodziło! - Odpowiedziałem, choć usuwanie dusz z przestrzeni brzmiało co najmniej komicznie. Ale to nieważne, mieliśmy inny poważny problem, na który nie widziałem żadnego rozwiązania.
- Teoretycznie tak, nie musi zobaczyć ducha. Wystarczy, że porozmawiałby ze zdjęciem, tak mi się wydaje, ale skąd my teraz weźmiemy odpowiednie zdjęcie... - Pożaliłem się swojej towarzyszce, poczym zawiesiłem wzrok na duchu, który wciąż bezruchu lewitował przy oknie. Zrobiło mi się przykro. Tak daleko zaszliśmy, rozwiązaliśmy skomplikowaną zagadkę, a teraz musimy zrezygnować przez taki drobiazg?
Chyba nie muszę podkreślać jak bardzo się ucieszyłem, kiedy Gwen wpadła na pomysł, który miał nas dzisiaj uratować. - Tak! - Odpowiedziałem, może trochę zbyt entuzjastycznie, ale już zacząłem tracić nadzieję. - Gwen, wspaniale, jak wspaniale, że czytasz Czarownicę! - A do tego potrafiła rysować! Okazało się, że nie mogłem dzisiaj trafić na lepszego pomocnika. - Oczywiście, szkic powinien wystarczyć - kiwam entuzjastycznie głową, ale po chwili poważnieję, bo nie mogę wyjść taki radosny do pana Stainwrighta. - W takim razie chodźmy znaleźć sklep. Do zobaczenia, Suzanne. Dziękuję za rozmowę, niedługo wrócimy - powiedziałem jeszcze duchowi, ale w ogóle nie zareagował na moje słowa. - Panie Stainwright - zacząłem, kiedy wyszliśmy z pokoju. - Udało mi się porozmawiać z pana matką, wspaniała kobieta. Wiem też jak jej pomóc, ale to skomplikowany proces, do którego musimy się przygotować. Pan może w tym czasie porozmawiać ze swoją matką, ale proszę pamiętać, że... nie jest już człowiekiem - tłumaczę mu spokojnie, chociaż mam ochotę stąd wybiec, żeby jak najszybciej udać się do Warricka. Uśmiecham się pocieszająco, poczym wymijam go i wychodzę na zewnątrz.
- Sklep, sklep, sklep... Gdzieś tu widziałem jakiś sklep, chyba tam - wskazuję dłonią na jeden z budynków, choć bez większego przekonania. Teraz wiedziałem, że nie odejdę od drzewa Warricka, choćbym miał tam spędzić najbliższy miesiąc.
- Teoretycznie tak, nie musi zobaczyć ducha. Wystarczy, że porozmawiałby ze zdjęciem, tak mi się wydaje, ale skąd my teraz weźmiemy odpowiednie zdjęcie... - Pożaliłem się swojej towarzyszce, poczym zawiesiłem wzrok na duchu, który wciąż bezruchu lewitował przy oknie. Zrobiło mi się przykro. Tak daleko zaszliśmy, rozwiązaliśmy skomplikowaną zagadkę, a teraz musimy zrezygnować przez taki drobiazg?
Chyba nie muszę podkreślać jak bardzo się ucieszyłem, kiedy Gwen wpadła na pomysł, który miał nas dzisiaj uratować. - Tak! - Odpowiedziałem, może trochę zbyt entuzjastycznie, ale już zacząłem tracić nadzieję. - Gwen, wspaniale, jak wspaniale, że czytasz Czarownicę! - A do tego potrafiła rysować! Okazało się, że nie mogłem dzisiaj trafić na lepszego pomocnika. - Oczywiście, szkic powinien wystarczyć - kiwam entuzjastycznie głową, ale po chwili poważnieję, bo nie mogę wyjść taki radosny do pana Stainwrighta. - W takim razie chodźmy znaleźć sklep. Do zobaczenia, Suzanne. Dziękuję za rozmowę, niedługo wrócimy - powiedziałem jeszcze duchowi, ale w ogóle nie zareagował na moje słowa. - Panie Stainwright - zacząłem, kiedy wyszliśmy z pokoju. - Udało mi się porozmawiać z pana matką, wspaniała kobieta. Wiem też jak jej pomóc, ale to skomplikowany proces, do którego musimy się przygotować. Pan może w tym czasie porozmawiać ze swoją matką, ale proszę pamiętać, że... nie jest już człowiekiem - tłumaczę mu spokojnie, chociaż mam ochotę stąd wybiec, żeby jak najszybciej udać się do Warricka. Uśmiecham się pocieszająco, poczym wymijam go i wychodzę na zewnątrz.
- Sklep, sklep, sklep... Gdzieś tu widziałem jakiś sklep, chyba tam - wskazuję dłonią na jeden z budynków, choć bez większego przekonania. Teraz wiedziałem, że nie odejdę od drzewa Warricka, choćbym miał tam spędzić najbliższy miesiąc.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gwen właściwie nigdy nie była najlepszym kłamcą. To, że ostatnio nauczyła się nie mówić całej prawdy, nie czerwieniejąc przy tym, nie oznaczało, że była wybitną aktorką. Być może kiedyś nuczy się lepiej panować nad własnym ciałem, ale na razie daleko jej było do mistrzowskiego poziomu. Poza tym malarka nie mająca ani większej wiedzy o duchach, ani o urzędniczej pracy nie miała wystarczającej wiedzy, aby wiarygodnie odegrać swoją rolę. Stainwright jednak wiedzę miał najwyraźniej jeszcze mniejszą, bo jakimś cudem jej uwierzył. A przynajmniej uwierzył na tyle, aby nie kwestionować dalej jej słów.
Na stwierdzenie Floreana co do wspaniałości jej wiedzy na temat prasy, wzruszyła ramionami:
– Od lutego dla nich rysuję. Muszę – stwierdziła po prostu, choć fakt faktem, że i wcześniej sięgała po to czasopismo.
Te kilka miesięcy temu, gdy świat był spokojniejszy, lubiła szukać w kobiecej prasie ciekawych inspiracji. Ciekawe zdjęcia, nowe kroje ubrań, intrygujące połączenia barw… Zbierała to wszystko w pamięci, aby potem wykorzystywać w swoich pracach. Teraz jednak jej związek z „Czarownicą” wynikał raczej z obowiązku, niż z pasji. Wojna odbierała chęć do tworzenia lekkich i radosnych prac.
Może im się jednak uda! Starając się jednak przybrać spokojną i stonowaną minę ruszyła za swoim szefem, znów krocząc za nim niczym cień i pozwalając mu się pożegnać z gospodarzem. Lepiej było, gdy to on mówił, chyba jednak więcej wiedział na temat duchów od niej. Ruszyli do miasta, szukając sklepu, w którym Gwen mogłaby znaleźć odpowiednie przybory. Zdobycie ołówków i kilku kartek nie powinno być chyba problemem, prawda?
I nie było, bo bystre oko Floreana bez problemu wypatrzyło odpowiednie miejsce. Już po chwili rudowłosa wyposażona w ołówki, plik kartek oraz gumki zaciągnęła lodziarza do pobliskiej kawiarni, zamawiając latte oraz czekoladowe ciasteczko i zabrała się do pracy.
– Florean, a właściwie skąd ty tyle wiesz o tych duchach? – zapytała, zaczynając stawiać na kartce pierwsze linie. – Bo wyglądałeś tam całkiem hmm…. Swobodnie. A w szkole nas o tym nie uczyli – zauważyła przytomnie, zerkając na mężczyznę znad swojej pracy i sięgając po kawę. Gorącą, zbyt gorącą jak na ten dzień, ale mrożonej chyba nie mieli.
Stworzyła kilka szkiców, przedstawiających matkę Warricka w różnych pozycjach. To były dopiero wstępne prace, ale Gwen musiała najpierw wydobyć z otchłani pamięci szczegółowe rysy twarzy kobiety i z każdą kolejną próbą kobieta coraz bardziej przypominała samą siebie. A przynajmniej taką nadzieję miała malarka. Przecież pamięć mogła ją zawodzić. W końcu odwróciła kartkę w stronę Floreana:
– Która? Lepszy byłby taki portret? Czy może lepiej od profilu? – spytała. – To dopiero jest na brudno, będę musiała to przerysować – dodała. Kartka była poplamiona grafitem i przepełniona skreśleniami oraz niepotrzebnymi kreskami. Ciemnowłosy nie musiał się jednak obawiać, to był jedynie wynik twórczego szaleństwa panny Grey. Kolejna wersja będzie o wiele schludniejsza.
Na stwierdzenie Floreana co do wspaniałości jej wiedzy na temat prasy, wzruszyła ramionami:
– Od lutego dla nich rysuję. Muszę – stwierdziła po prostu, choć fakt faktem, że i wcześniej sięgała po to czasopismo.
Te kilka miesięcy temu, gdy świat był spokojniejszy, lubiła szukać w kobiecej prasie ciekawych inspiracji. Ciekawe zdjęcia, nowe kroje ubrań, intrygujące połączenia barw… Zbierała to wszystko w pamięci, aby potem wykorzystywać w swoich pracach. Teraz jednak jej związek z „Czarownicą” wynikał raczej z obowiązku, niż z pasji. Wojna odbierała chęć do tworzenia lekkich i radosnych prac.
Może im się jednak uda! Starając się jednak przybrać spokojną i stonowaną minę ruszyła za swoim szefem, znów krocząc za nim niczym cień i pozwalając mu się pożegnać z gospodarzem. Lepiej było, gdy to on mówił, chyba jednak więcej wiedział na temat duchów od niej. Ruszyli do miasta, szukając sklepu, w którym Gwen mogłaby znaleźć odpowiednie przybory. Zdobycie ołówków i kilku kartek nie powinno być chyba problemem, prawda?
I nie było, bo bystre oko Floreana bez problemu wypatrzyło odpowiednie miejsce. Już po chwili rudowłosa wyposażona w ołówki, plik kartek oraz gumki zaciągnęła lodziarza do pobliskiej kawiarni, zamawiając latte oraz czekoladowe ciasteczko i zabrała się do pracy.
– Florean, a właściwie skąd ty tyle wiesz o tych duchach? – zapytała, zaczynając stawiać na kartce pierwsze linie. – Bo wyglądałeś tam całkiem hmm…. Swobodnie. A w szkole nas o tym nie uczyli – zauważyła przytomnie, zerkając na mężczyznę znad swojej pracy i sięgając po kawę. Gorącą, zbyt gorącą jak na ten dzień, ale mrożonej chyba nie mieli.
Stworzyła kilka szkiców, przedstawiających matkę Warricka w różnych pozycjach. To były dopiero wstępne prace, ale Gwen musiała najpierw wydobyć z otchłani pamięci szczegółowe rysy twarzy kobiety i z każdą kolejną próbą kobieta coraz bardziej przypominała samą siebie. A przynajmniej taką nadzieję miała malarka. Przecież pamięć mogła ją zawodzić. W końcu odwróciła kartkę w stronę Floreana:
– Która? Lepszy byłby taki portret? Czy może lepiej od profilu? – spytała. – To dopiero jest na brudno, będę musiała to przerysować – dodała. Kartka była poplamiona grafitem i przepełniona skreśleniami oraz niepotrzebnymi kreskami. Ciemnowłosy nie musiał się jednak obawiać, to był jedynie wynik twórczego szaleństwa panny Grey. Kolejna wersja będzie o wiele schludniejsza.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Trochę mi ulżyło, kiedy wyszliśmy z tego starego domu pana Stainwrighta, w którym panował specyficzny zaduch (zaduch, nigdy nie przestanie mnie to bawić) i jednocześnie przejmujący chłód. Na zewnątrz było o wiele przyjemniej, chociaż czułem się niepewnie: przecież byłem niebezpiecznym czarodziejem poszukiwanym przez Ministerstwo Magii listem gończym. Teoretycznie w każdej chwili ktoś mógł się na mnie rzucić – dlaczego nie pomyślałem o jakimś zaklęciu kamuflującym? Byłem nieostrożny, w dodatku już nie pierwszy raz. Pozostawało mi nie rzucać się w oczy; na szczęście z natury nie byłem szczególnie wysoki ani w ogóle oryginalny, ubrałem się też przeciętnie, starałem się nie mówić za głośno ani nie zachowywać podejrzanie. Nie mogłem zrobić nic więcej.
– Rysujesz dla nich! Nie miałem pojęcia – przyznałem, trochę się przy tym dziwiąc, bo Czarownica nie miała najlepszej renomy wśród czarodziejów niższego urodzenia, ale jak to się mówi: żadna praca nie hańbi, zresztą teraz (jak widać) mogło to być dobre źródło informacji.
Nie wchodziłem do sklepu, żeby nie robić tłumu. I tak nie miałem pojęcia co kupić do takiego rysunku. Oparłem się o chłodną kamienną ścianę, krzyżując dłonie na piersi. Spoglądałem na przechodniów, przez chwilę czując się tak normalnie. To złudne uczucie, niby byłem tego świadomy, ale i tak miło było na chwilę zapomnieć. Z przyjemnością poszedłem też do kawiarni (po raz pierwszy od dawna), choć wybrałem stolik na uboczu i poprosiłem Gwen, żeby zamówiła mi czarną kawę z cukrem.
– Pracowałem kiedyś w Wydziale Duchów – odparłem, oplatając dłońmi gorący kubek. W zasadzie na tym mógłbym skończyć swoją historię, ale nastała chwila ciszy, przerywana tylko skrobaniem ołówka. Nie lubiłem ciszy. – Świeżo po Hogwarcie. Minęło już trochę czasu odkąd zrezygnowałem, ale... najwidoczniej takich rzeczy się nie zapomina – dodałem po chwili, upijając łyk kawy, ale była jeszcze tak gorąca, że poparzyłem sobie język. – Poza tym duchy są fascynujące. Kryją w sobie tyle ciekawych historii... – westchnąłem cicho. Niewiele osób podzielało moją opinię.
Patrzyłem z niemałą fascynacją jak Gwendolyn sprawnie maluje matkę Warricka. To niesamowite, że można kilka kresek ułożyć w taki sposób, że zaczną przypominać czyjąś twarz. – Myślę, że lepszy byłby portret – nie do końca potrafię sobie wyobrazić efekt końcowy, ale raczej łatwiej będzie rozmawiać z taką wersją matki Warricka.
Czekałem cierpliwie aż Gwen namaluje portret już na czysto. – Teraz będziemy musieli znaleźć Szarodzewo, pokazać mu portret i liczyć na to, że się dogadają... – brzmiało niesamowicie, ale jeżeli to nie zadziała, to już zupełnie nie wiem co robić.
Kiedy oboje wypiliśmy swoje kawy, a portret był gotowy (piękny!), ruszyliśmy w stronę Szarodrzewa, chociaż chyba powinienem powiedzieć, że w stronę Warricka. Trochę się stresowałem, bo tak się dzisiaj napracowaliśmy, że nie mogliśmy teraz ponieść porażki. Znałem się na duchach, ale nie znałem się na... drzewach, ani tym bardziej na istotach, dlatego obszedłem drzewo dookoła, ale nie zauważyłem nic szczególnego. Ostrożnie podniosłem portret, zastanawiając się co dalej. – Warricku? – Zapytałem głośno, choć bez przekonania. – Poczekamy chwilę i zobaczymy co dalej – stwierdziłem, spoglądając na Gwen, bo na razie nie miałem lepszego pomysłu.
– Rysujesz dla nich! Nie miałem pojęcia – przyznałem, trochę się przy tym dziwiąc, bo Czarownica nie miała najlepszej renomy wśród czarodziejów niższego urodzenia, ale jak to się mówi: żadna praca nie hańbi, zresztą teraz (jak widać) mogło to być dobre źródło informacji.
Nie wchodziłem do sklepu, żeby nie robić tłumu. I tak nie miałem pojęcia co kupić do takiego rysunku. Oparłem się o chłodną kamienną ścianę, krzyżując dłonie na piersi. Spoglądałem na przechodniów, przez chwilę czując się tak normalnie. To złudne uczucie, niby byłem tego świadomy, ale i tak miło było na chwilę zapomnieć. Z przyjemnością poszedłem też do kawiarni (po raz pierwszy od dawna), choć wybrałem stolik na uboczu i poprosiłem Gwen, żeby zamówiła mi czarną kawę z cukrem.
– Pracowałem kiedyś w Wydziale Duchów – odparłem, oplatając dłońmi gorący kubek. W zasadzie na tym mógłbym skończyć swoją historię, ale nastała chwila ciszy, przerywana tylko skrobaniem ołówka. Nie lubiłem ciszy. – Świeżo po Hogwarcie. Minęło już trochę czasu odkąd zrezygnowałem, ale... najwidoczniej takich rzeczy się nie zapomina – dodałem po chwili, upijając łyk kawy, ale była jeszcze tak gorąca, że poparzyłem sobie język. – Poza tym duchy są fascynujące. Kryją w sobie tyle ciekawych historii... – westchnąłem cicho. Niewiele osób podzielało moją opinię.
Patrzyłem z niemałą fascynacją jak Gwendolyn sprawnie maluje matkę Warricka. To niesamowite, że można kilka kresek ułożyć w taki sposób, że zaczną przypominać czyjąś twarz. – Myślę, że lepszy byłby portret – nie do końca potrafię sobie wyobrazić efekt końcowy, ale raczej łatwiej będzie rozmawiać z taką wersją matki Warricka.
Czekałem cierpliwie aż Gwen namaluje portret już na czysto. – Teraz będziemy musieli znaleźć Szarodzewo, pokazać mu portret i liczyć na to, że się dogadają... – brzmiało niesamowicie, ale jeżeli to nie zadziała, to już zupełnie nie wiem co robić.
Kiedy oboje wypiliśmy swoje kawy, a portret był gotowy (piękny!), ruszyliśmy w stronę Szarodrzewa, chociaż chyba powinienem powiedzieć, że w stronę Warricka. Trochę się stresowałem, bo tak się dzisiaj napracowaliśmy, że nie mogliśmy teraz ponieść porażki. Znałem się na duchach, ale nie znałem się na... drzewach, ani tym bardziej na istotach, dlatego obszedłem drzewo dookoła, ale nie zauważyłem nic szczególnego. Ostrożnie podniosłem portret, zastanawiając się co dalej. – Warricku? – Zapytałem głośno, choć bez przekonania. – Poczekamy chwilę i zobaczymy co dalej – stwierdziłem, spoglądając na Gwen, bo na razie nie miałem lepszego pomysłu.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gwen wcale nie przeszło przez myśl, że towarzyszący jej mężczyzna był człowiekiem poszukiwanym przez rząd. Na Merlina, Florean był lodziarzem. Lodziarzem! Jak ktokolwiek mógł uznać go za niebezpiecznego… czy coś? Poza tym była po prostu zbyt zaaferowana całą sprawą, by oceniać ogół sytuacji. To były pracownik Ministerstwa Magii był tym starszym i bardziej doświadczonym Zakonnikiem. Mężczyzną, a była przecież nauczona, aby w kluczowych kwestiach za takowymi podążać. Po prostu ufała, że przy nim nic nie może pójść jakoś bardzo nie tak. Wiedział lepiej.
Pokiwała głową.
– Tak – potwierdziła. – Od lutego. Steffen… znasz Steffena, prawda? On mi pomógł się tam wkręcić i jakoś tak… Może powinnam zrezygnować… teraz. Skoro jest taka sytuacja… ale teraz trudno o zlecenia, a czasem lepiej mieć wiesz, no… wtyki. – Wzruszyła ramionami. – Choć jak mam w takiej sytuacji rysować kolejne kapelusze modne w tym sezonie... – Pokręciła głową. To wydawało jej się tak irracjonalne!
Przekrzywiła głowę.
– To taki wydział istnieje? – spytała. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, jak wygląda prawna sytuacja duchów w magicznym świecie, uznając, że po prostu… są i tyle. Ale właściwie skoro Ministerstwo miało wydział związany ze sportem, magicznymi stworzeniami czy absurdalnymi patentami to czemu miałoby nie zajmować się duchami? – Najwyraźniej. Co tam robiłeś? – spytała z ciekawością w głosie, wciąż pracując nad ilustracjami.
Florean miał rację. Portret był w tym przypadku lepszym wyborem. Gwen zamilkła więc na dłuższą chwilę, starając się stworzyć pracę tak dokładnie, jak tylko mogła. Czas był jej przeciwnikiem: miała zwyczaj pracować szybko, ale nie aż tak! I nie w polowych warunkach. Wiedziała jednak, że umiejętności nie wyparowują ot tak, bo zamiast cichej polany i sztalugi leżała przed nią kartka na ubrudzonym, kawiarnianym stoliku. Musiała tylko się skupić. Jeśli lodziarz cokolwiek mówił, słuchała go jednym uchem, nie potrafiąc w tym przypadku dobrze podzielić uwagi.
Na koniec wyciągnęła ukradkiem różdżkę i krótkim zaklęciem zmusiła szkic, aby zaczął się ruszać. Pokazała pracę swojemu towarzyszowi.
– Tak. Chodźmy. Myślisz, że jest wystarczająco dobry?
Ruszyła za Floreanem w stronę starodrzewa, przekazując mężczyźnie portret. Im bliżej celu byli, tym bardziej spięta się czuła. Trzymała się blisko lodziarza, zaczynając irracjonalnie bać się wilkołaka. Co, jeśli nagle wyskoczy i ich zaatakuje? Niby nie było pełni i teoretycznie Warrick nie powinien być groźny, ale mrok lasu i zmęczenie robiło swoje. Nie znała go, a mężczyzna wcale nie był przecież młody, prawda? Za to na pewno był rozgoryczony i samotny, co zaś mogło go popchnąć do czynów, z których w innych sytuacjach niekoniecznie byłby dumny.
– Panie Warricku? – spytała niepewnym tonem, powstrzymując się przed złapaniem Floreana za rękę, aby dodać sobie otuchy. – Panie Warricku! – dodała głośniej, gdy dojrzała zmęczonego, starszego mężczyznę zmierzającego w ich stronę. Jego ubrania przypominały łachmany, twarz była posiwiała i zarośnięta, a srebrne włosy sięgały kilka centymetrów za ramiona.
– Czego? – warknął. Gwen dojrzała, że mężczyzna musiał wyjść ze zbudowanej z gałęzi chaty, ukrytej w gąszczu lasu.
– My… panie Warricku, my przyszliśmy… bo widzi pan, pana ukochana się martwi. To znaczy… jej dusza. Powiedziała nam o panu i poprosiła, byśmy pozwolili panu zobaczyć się… ostatni raz z matką. Ona na pewno chciałaby z panem zamienić kilka słów… – powiedziała, zerkając na Floreana, który trzymał szkic. – Nie udało nam się wezwać jej ducha namacalnie, ale eee… jest zaklęty na chwilę w tym szkicu. Pan Florean wie co robi, jest, jakby to ująć, specjalistą w tym temacie. – W końcu pracował z duchami. Mogło upłynąć trochę lat, ale na pewno znał się na tym bardziej, niż przeciętny człowiek. A to, że w szkicu wcale nie było żadnej duszy… Liczyła, że jej słowa i sama wiara Warricka wystarczą.
Pokiwała głową.
– Tak – potwierdziła. – Od lutego. Steffen… znasz Steffena, prawda? On mi pomógł się tam wkręcić i jakoś tak… Może powinnam zrezygnować… teraz. Skoro jest taka sytuacja… ale teraz trudno o zlecenia, a czasem lepiej mieć wiesz, no… wtyki. – Wzruszyła ramionami. – Choć jak mam w takiej sytuacji rysować kolejne kapelusze modne w tym sezonie... – Pokręciła głową. To wydawało jej się tak irracjonalne!
Przekrzywiła głowę.
– To taki wydział istnieje? – spytała. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, jak wygląda prawna sytuacja duchów w magicznym świecie, uznając, że po prostu… są i tyle. Ale właściwie skoro Ministerstwo miało wydział związany ze sportem, magicznymi stworzeniami czy absurdalnymi patentami to czemu miałoby nie zajmować się duchami? – Najwyraźniej. Co tam robiłeś? – spytała z ciekawością w głosie, wciąż pracując nad ilustracjami.
Florean miał rację. Portret był w tym przypadku lepszym wyborem. Gwen zamilkła więc na dłuższą chwilę, starając się stworzyć pracę tak dokładnie, jak tylko mogła. Czas był jej przeciwnikiem: miała zwyczaj pracować szybko, ale nie aż tak! I nie w polowych warunkach. Wiedziała jednak, że umiejętności nie wyparowują ot tak, bo zamiast cichej polany i sztalugi leżała przed nią kartka na ubrudzonym, kawiarnianym stoliku. Musiała tylko się skupić. Jeśli lodziarz cokolwiek mówił, słuchała go jednym uchem, nie potrafiąc w tym przypadku dobrze podzielić uwagi.
Na koniec wyciągnęła ukradkiem różdżkę i krótkim zaklęciem zmusiła szkic, aby zaczął się ruszać. Pokazała pracę swojemu towarzyszowi.
– Tak. Chodźmy. Myślisz, że jest wystarczająco dobry?
Ruszyła za Floreanem w stronę starodrzewa, przekazując mężczyźnie portret. Im bliżej celu byli, tym bardziej spięta się czuła. Trzymała się blisko lodziarza, zaczynając irracjonalnie bać się wilkołaka. Co, jeśli nagle wyskoczy i ich zaatakuje? Niby nie było pełni i teoretycznie Warrick nie powinien być groźny, ale mrok lasu i zmęczenie robiło swoje. Nie znała go, a mężczyzna wcale nie był przecież młody, prawda? Za to na pewno był rozgoryczony i samotny, co zaś mogło go popchnąć do czynów, z których w innych sytuacjach niekoniecznie byłby dumny.
– Panie Warricku? – spytała niepewnym tonem, powstrzymując się przed złapaniem Floreana za rękę, aby dodać sobie otuchy. – Panie Warricku! – dodała głośniej, gdy dojrzała zmęczonego, starszego mężczyznę zmierzającego w ich stronę. Jego ubrania przypominały łachmany, twarz była posiwiała i zarośnięta, a srebrne włosy sięgały kilka centymetrów za ramiona.
– Czego? – warknął. Gwen dojrzała, że mężczyzna musiał wyjść ze zbudowanej z gałęzi chaty, ukrytej w gąszczu lasu.
– My… panie Warricku, my przyszliśmy… bo widzi pan, pana ukochana się martwi. To znaczy… jej dusza. Powiedziała nam o panu i poprosiła, byśmy pozwolili panu zobaczyć się… ostatni raz z matką. Ona na pewno chciałaby z panem zamienić kilka słów… – powiedziała, zerkając na Floreana, który trzymał szkic. – Nie udało nam się wezwać jej ducha namacalnie, ale eee… jest zaklęty na chwilę w tym szkicu. Pan Florean wie co robi, jest, jakby to ująć, specjalistą w tym temacie. – W końcu pracował z duchami. Mogło upłynąć trochę lat, ale na pewno znał się na tym bardziej, niż przeciętny człowiek. A to, że w szkicu wcale nie było żadnej duszy… Liczyła, że jej słowa i sama wiara Warricka wystarczą.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Znam Steffena, mieliśmy okazję... wiele razem przeżyć - odpowiedziałem wymijająco, chociaż wspomnienia z włamania do Banku Gringotta wciąż były we mnie żywe. Umówmy się, takich rzeczy raczej się nie robi, więc mogłem do tego podejść na dwa sposoby: zamartwiać się, że nagminnie łamię prawo (co robię często) lub być z siebie dumnym, że udało mi się niemożliwe i okradłem Gringotta (o czym myślę zbyt rzadko). - Och, nie uważam, żebyś musiała rezygnować. Praca jak każda inna, ważne, że w ogóle ją masz - w przeciwieństwie do mnie. - Poza tym przydadzą nam się każde wtyki - dodałem, celowo akcentując słowo, które sama przed chwilą użyła. Absolutnie nie uważałem pracy dla Czarownicy jako powodu do wstydu, nawet jeżeli prezentowane tam treści pozostawiały wiele do życzenia. Nigdy do końca nie rozumiałem arystokratów i prawdopodobnie już nigdy nie zrozumiem.
Za to prawie się zakrztusiłem kawą, kiedy usłyszałem jej pytanie. - [b]Oczywiście! - Ożywiłem się na moment, bo jak można nie wiedzieć o istnieniu tego wydziału? Jak można sobie nie uświadamiać wagi tych wspaniałych istot, jakimi są duchy? - Przede wszystkim przerzucaniem papierków - odparłem zgodnie z prawdą, niestety nie miałem okazji często brać udziału w prawdziwych akcjach, a już na pewno nie jako główny specjalista, a co najwyżej pomocnik. - Ale też pomagałem pozbywać się duchów, które nawiedzały cudze domy - takie akcje zawsze wzbudzały we mnie ogromną ekscytację, to było to coś na co czekałem i dlaczego w ogóle starałem się dostać tę pracę. - Lepiej nie zaczynaj ze mną tego tematu, bo jak zacznę to potem nie mogę skończyć - zaśmiałem się, ale potem starałem się już nie odzywać, żeby nie przeszkadzać Gwen w pracy.
- Jest świetny - wyraziłem swoją opinię laika, kiedy już opuszczaliśmy kawiarnię. Odniosłem wrażenie, że ekspedientka się na mnie dziwnie spojrzała, ale może to tylko moja paranoja.
Teraz mogliśmy wyruszyć do celu, słynnego Szarodrzewa z Nuneaton, prywatnie Warricka. Droga nie była trudna, choć dość długa – całe szczęście, że ubrałem stare wygodne buty. Stanąłem niedaleko pnia, mocno trzymając portret, bo był naszym bardzo ważnym atrybutem. Kiwnąłem głową Gwen, kiedy zaczęła nawoływać Warricka, dodając jej tym gestem otuchy. Już tak niewiele nam brakowało...
Wyrwało się ze mnie ciche hyy! kiedy zza drzewa wyszedł starszy mężczyzna. To on.
- Tak, dzień dobry - przywitałem się uprzejmie, bo praca z duchami nauczyła mnie, że należy do każdej istoty odnosić się z szacunkiem, żywej czy też nie. Samo to potrafiło wiele zdziałać. - Duch pana matki niestety okazał się zbyt słaby, żeby go wezwać, ale gwarantuję, że w tym portrecie też jest zaklęta jej cząstka - dodałem do słów Gwen, chociaż sama mu dużo wyjaśniła. - Przepraszamy, że tak pana nachodzimy, ale to bardzo ważna sprawa. Będziemy wdzięczni, jeżeli porozmawia pan z matką - jak na zawołanie poczułem poruszenie na kartce papieru. - Warrick? - Zapytał dojrzały kobiecy głos, na co rysy mężczyzny nieco zelżały. Poczułem, że na razie wszystko idzie w dobrym kierunku. - Proszę - podałem mu szkic; bez sensu, żebyśmy z Gwen uczestniczyli w tej rozmowie. - Chodźmy, zostawmy ich na chwilę - położyłem dłoń na jej plecach, kierując się z nią gdzieś w bok, nie za daleko, ale wystarczająco, żeby im nie przeszkadzać. - Bez względu na to jak to się skończy, to był przynajmniej bardzo ciekawy dzień - podobało mi się, po raz pierwszy od dawna poczułem, że robię coś, co faktycznie mi wychodzi.
Za to prawie się zakrztusiłem kawą, kiedy usłyszałem jej pytanie. - [b]Oczywiście! - Ożywiłem się na moment, bo jak można nie wiedzieć o istnieniu tego wydziału? Jak można sobie nie uświadamiać wagi tych wspaniałych istot, jakimi są duchy? - Przede wszystkim przerzucaniem papierków - odparłem zgodnie z prawdą, niestety nie miałem okazji często brać udziału w prawdziwych akcjach, a już na pewno nie jako główny specjalista, a co najwyżej pomocnik. - Ale też pomagałem pozbywać się duchów, które nawiedzały cudze domy - takie akcje zawsze wzbudzały we mnie ogromną ekscytację, to było to coś na co czekałem i dlaczego w ogóle starałem się dostać tę pracę. - Lepiej nie zaczynaj ze mną tego tematu, bo jak zacznę to potem nie mogę skończyć - zaśmiałem się, ale potem starałem się już nie odzywać, żeby nie przeszkadzać Gwen w pracy.
- Jest świetny - wyraziłem swoją opinię laika, kiedy już opuszczaliśmy kawiarnię. Odniosłem wrażenie, że ekspedientka się na mnie dziwnie spojrzała, ale może to tylko moja paranoja.
Teraz mogliśmy wyruszyć do celu, słynnego Szarodrzewa z Nuneaton, prywatnie Warricka. Droga nie była trudna, choć dość długa – całe szczęście, że ubrałem stare wygodne buty. Stanąłem niedaleko pnia, mocno trzymając portret, bo był naszym bardzo ważnym atrybutem. Kiwnąłem głową Gwen, kiedy zaczęła nawoływać Warricka, dodając jej tym gestem otuchy. Już tak niewiele nam brakowało...
Wyrwało się ze mnie ciche hyy! kiedy zza drzewa wyszedł starszy mężczyzna. To on.
- Tak, dzień dobry - przywitałem się uprzejmie, bo praca z duchami nauczyła mnie, że należy do każdej istoty odnosić się z szacunkiem, żywej czy też nie. Samo to potrafiło wiele zdziałać. - Duch pana matki niestety okazał się zbyt słaby, żeby go wezwać, ale gwarantuję, że w tym portrecie też jest zaklęta jej cząstka - dodałem do słów Gwen, chociaż sama mu dużo wyjaśniła. - Przepraszamy, że tak pana nachodzimy, ale to bardzo ważna sprawa. Będziemy wdzięczni, jeżeli porozmawia pan z matką - jak na zawołanie poczułem poruszenie na kartce papieru. - Warrick? - Zapytał dojrzały kobiecy głos, na co rysy mężczyzny nieco zelżały. Poczułem, że na razie wszystko idzie w dobrym kierunku. - Proszę - podałem mu szkic; bez sensu, żebyśmy z Gwen uczestniczyli w tej rozmowie. - Chodźmy, zostawmy ich na chwilę - położyłem dłoń na jej plecach, kierując się z nią gdzieś w bok, nie za daleko, ale wystarczająco, żeby im nie przeszkadzać. - Bez względu na to jak to się skończy, to był przynajmniej bardzo ciekawy dzień - podobało mi się, po raz pierwszy od dawna poczułem, że robię coś, co faktycznie mi wychodzi.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Warrick nie pamiętał już, jak długo był w tym lesie. Czasami nie pamiętał nawet, jak miał na imię, ani że jego matka już nie żyła. Pamiętał tylko, że ją zostawił. Że czasem stawał się potworem - a może był nim od zawsze? I że honor - albo coś więcej - nie pozwalało mu stąd odejść. Musiał pokutować, choć nie zawsze pamiętał za co. Musiał trwać w samotności i izolacji, bo zostawił swoją mamę, bo był zagrożeniem dla innych. Zwykle, gdy ktokolwiek pojawiał się przy drzewie, Warrick znikał w krzakach. Czasem z nostalgią obserwował młodzików, którzy za punkt honoru obierali sobie wspięcie się na koronę szarodrzewa - wesołych, ambitnych, otoczonych gromadą kolegów. Im przynajmniej czasem udawało się wyzwanie, które sami przed sobą stawiali. Jemu nie. Przynajmniej zapomniano już chyba o jego dawnym upokorzeniu. Nikt nigdy o nim nie pamiętał, nikt nigdy go nie wołał, młodzież zbierała się tutaj tylko dla sławy drzewa. Zapomniano o przeklętym wilkołaku, o jego zbrodniczo zamordowanej ukochanej, o jego samotnej matce. Tak przynajmniej sądził.
Kryjąc się wśród gęstwiny, dostrzegł orlonosego młodziana i rudowłosą niewiastę. Hm, zwykle to było miejsce wyzwań, a nie randek. Para przypomniała mu o jego Suzanne, coś smutno ścisnęło mu się w sercu. Jeśli miał jeszcze serce? Nie do końca pamiętał, co zrobił Suzanne, ale wiedział, że coś niewybaczalnego. Że spotkało ją coś strasznego i to jego wina. Mama mówiła, że nie powinien porzucać rodziny dla byle dziewuch i miała rację. Spuścił głowę, odwracając wzrok od pary młodych ludzi. Czasem wspomnienia za bardzo bolały, czasem lepiej było nie pamiętać. Da tym gołąbkom prywatność, odejdzie, spróbuje zapomnieć - postanowił.
I wtedy wydarzyło się coś niebywałego. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, ktoś zawołał go po imieniu. Zamarł i w odpowiedzi na narastające wołanie wyjrzał w końcu zza krzaków, zbliżył się do drzewa, obrzucił intruzów ostrożnym spojrzeniem. Czego oni od niego chcieli, skąd o nim wiedzieli...?
I wtedy stało się coś strasznego. Nieznajomy powołał się na jego... mamę!
-...N...nie! - wydusił, przerażony. Cofnął się o krok. Wszystko zepsuł, zranił swoją mamę, to było niewybaczalne, nie mógł o niej myśleć, nie mógł z nią rozmawiać, lepiej zapomnieć... Już, już miał rzucić się w las i uciec, ale nagle portret odezwał się głosem jego matuli. Warrick?
W jej tonie nie było gniewu. Zamarł, stężałe rysy jego twarzy powoli zelżały. Wiedziała, że tu jest. I nie krzyczała, jeszcze. Jak... jak mógłby znów ją porzucić? Odejść, wiedząc, że mama chce z nim porozmawiać, że na niego czeka? Czekała też wtedy, gdy poszedł walczyć o serce Suzanne, i to czekanie ją zabiło.
Wziął głęboki wdech.
-N..no...dobrze... - wymamrotał, choć serce biło mu jak oszalałe. Lękał się ogromnie, ale honor wymagał, by porozmawiał z mamą. Wysłuchał jej zbesztania, jeśli tego potrzebowała. Portret, duch, prawdziwa mama... wszystko mieszało mu się w głowie, klątwa i lata życia w zwierzęcej postaci (przemieniał się nie tylko w pełnie księżyca, ale czasem z bólu i żałości) oduczyły go niuansów. Portret brzmiał jak mama, więc to była mama.
Niepewnie odebrał od nieznajomych portret i zniknął w gęstwinie, rozmowa wymagała w końcu prywatności. Zbyt wiele żalu było między nimi, zbyt wiele mieli sobie do powiedzenia, przeprosiny były zbyt trudne. Widząc podobiznę mamy, słysząc jej głos, pamiętał coraz więcej. Pamiętał, za co powinien przeprosić.
Wrócił pod drzewo po dobrej pół godzinie - tylko ciche szepty zza krzaków dawały Floreanowi do zrozumienia, że wilkołak jeszcze nie odszedł. Wilkołak? Rysy twarzy starca wygładziły się, spojrzenie było mniej rozbiegane, ze źrenic zniknął jakiś dziki płomień.
-Skąd wy...? - wyszeptał, ściskając w dłoniach portret. Czy powinien go oddać? -Skąd o mnie wiedzieliście? O klątwie... - pokręcił głową, z niedowierzaniem. Uśmiechnął się blado - wreszcie wolny. -Jak mogę się wam odwdzięczyć? - był honorowym człowiekiem, a ta dwójka nieznajomych zapewniła mu dziś spokój sumienia. Po raz pierwszy od lat, wiedział kim jest. Przestał nienawidzić samego siebie, odnalazł spokój. Nie zazna tego spokoju na długo, jeśli tak po prostu ich zostawi - miał wobec nich dług wdzięczności.
Kryjąc się wśród gęstwiny, dostrzegł orlonosego młodziana i rudowłosą niewiastę. Hm, zwykle to było miejsce wyzwań, a nie randek. Para przypomniała mu o jego Suzanne, coś smutno ścisnęło mu się w sercu. Jeśli miał jeszcze serce? Nie do końca pamiętał, co zrobił Suzanne, ale wiedział, że coś niewybaczalnego. Że spotkało ją coś strasznego i to jego wina. Mama mówiła, że nie powinien porzucać rodziny dla byle dziewuch i miała rację. Spuścił głowę, odwracając wzrok od pary młodych ludzi. Czasem wspomnienia za bardzo bolały, czasem lepiej było nie pamiętać. Da tym gołąbkom prywatność, odejdzie, spróbuje zapomnieć - postanowił.
I wtedy wydarzyło się coś niebywałego. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, ktoś zawołał go po imieniu. Zamarł i w odpowiedzi na narastające wołanie wyjrzał w końcu zza krzaków, zbliżył się do drzewa, obrzucił intruzów ostrożnym spojrzeniem. Czego oni od niego chcieli, skąd o nim wiedzieli...?
I wtedy stało się coś strasznego. Nieznajomy powołał się na jego... mamę!
-...N...nie! - wydusił, przerażony. Cofnął się o krok. Wszystko zepsuł, zranił swoją mamę, to było niewybaczalne, nie mógł o niej myśleć, nie mógł z nią rozmawiać, lepiej zapomnieć... Już, już miał rzucić się w las i uciec, ale nagle portret odezwał się głosem jego matuli. Warrick?
W jej tonie nie było gniewu. Zamarł, stężałe rysy jego twarzy powoli zelżały. Wiedziała, że tu jest. I nie krzyczała, jeszcze. Jak... jak mógłby znów ją porzucić? Odejść, wiedząc, że mama chce z nim porozmawiać, że na niego czeka? Czekała też wtedy, gdy poszedł walczyć o serce Suzanne, i to czekanie ją zabiło.
Wziął głęboki wdech.
-N..no...dobrze... - wymamrotał, choć serce biło mu jak oszalałe. Lękał się ogromnie, ale honor wymagał, by porozmawiał z mamą. Wysłuchał jej zbesztania, jeśli tego potrzebowała. Portret, duch, prawdziwa mama... wszystko mieszało mu się w głowie, klątwa i lata życia w zwierzęcej postaci (przemieniał się nie tylko w pełnie księżyca, ale czasem z bólu i żałości) oduczyły go niuansów. Portret brzmiał jak mama, więc to była mama.
Niepewnie odebrał od nieznajomych portret i zniknął w gęstwinie, rozmowa wymagała w końcu prywatności. Zbyt wiele żalu było między nimi, zbyt wiele mieli sobie do powiedzenia, przeprosiny były zbyt trudne. Widząc podobiznę mamy, słysząc jej głos, pamiętał coraz więcej. Pamiętał, za co powinien przeprosić.
Wrócił pod drzewo po dobrej pół godzinie - tylko ciche szepty zza krzaków dawały Floreanowi do zrozumienia, że wilkołak jeszcze nie odszedł. Wilkołak? Rysy twarzy starca wygładziły się, spojrzenie było mniej rozbiegane, ze źrenic zniknął jakiś dziki płomień.
-Skąd wy...? - wyszeptał, ściskając w dłoniach portret. Czy powinien go oddać? -Skąd o mnie wiedzieliście? O klątwie... - pokręcił głową, z niedowierzaniem. Uśmiechnął się blado - wreszcie wolny. -Jak mogę się wam odwdzięczyć? - był honorowym człowiekiem, a ta dwójka nieznajomych zapewniła mu dziś spokój sumienia. Po raz pierwszy od lat, wiedział kim jest. Przestał nienawidzić samego siebie, odnalazł spokój. Nie zazna tego spokoju na długo, jeśli tak po prostu ich zostawi - miał wobec nich dług wdzięczności.
I show not your face but your heart's desire
Florean, oczywiście, miał rację. Gwen starała się myśleć rozsądnie, choć czasem naprawdę miała tego wszystkiego dosyć i niemal wysyłała już list do „Czarownicy”, informując o swojej rezygnacji, a potem... potem... potem wracał jej rozum. I tego nie robiła. Może i była przepełnioną emocjami artystką, ale na Merlina, umiała przecież myśleć. A przynajmniej miewała przebłyski... prawda?
– To chyba dotyczy nas wszystkich – zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się tak, jakby właściwie chciała Floreana trochę przeprosić. A właściwie nie Floreana, a wszystkich, którzy musieli kaleczyć wzrok często niepoprawnie napisanymi artykułami i tworzonymi na szybko oraz bez serca szkicami. Czasem Gwen po prostu nie potrafiła inaczej.
Nie spodziewała się aż tak gwałtownej reakcji ze strony lodziarza, ale właściwie przyjęła ją z uśmiechem. Jego reakcja była jak powiew dawnych, miłych czasów. Wsłuchała się w jego słowa na temat wydziału, aby w końcu rzec:
– Och, nie martw się, teraz nie mamy czasu. Ale kiedyś będziesz musiał mi opowiedzieć. To naprawdę ciekawe – przyznała, nie chcąc się jedna rozwodzić. Byli w tym miejscu przecież w nieco innym celu.
Gdy znaleźli się pod drzewem, Florean wspomógł ją w rozmowie. Warrick wydawał się przestraszony i zdumiony, ale naprawdę wcale nie wyglądał na złego, choć Gwen co chwilę spoglądała na znającego się na duchach lodziarza, woląc polegać na jego doświadczeniu. Nie oponowała, gdy ten zaproponował, aby nieco się wycofali. To wydawało się z resztą jak najbardziej słuszne.
Po dłuższym czasie wilkołak ponownie ukazał się jedna ich oczom. Jako dość spostrzegawcza, Gwen chyba spostrzegła go pierwsza, choć nie mogła mieć tej pewności. Nie chcąc burzyć nastroju, nie odzywała się bowiem do Floreana, wbijając wzrok w otaczającą ich roślinność i modląc się w duchu o to, aby ich plan – klejony, co tu kryć, na ślinę – się powiódł. Panna Grey spojrzała się na wilkołaka miękkim wzrokiem, podchodząc ostrożnie w jego stronę:
– Panie Warricku – powiedziała robiąc krok w jego stronę z otwartymi dłońmi. Nie jestem zagrożeniem. Nie musiał jej atakować, mógł jej przecież zaufać, prawda? Drżała delikatnie, zerkając na Floreana, jednak starała się pilnować oddechu. Musiała nauczyć się panować nad nerwami: – Ja... my... to znaczy, pan Florean – wskazała na lodziarza – jest historykiem i niezmiernie pasjonują go takie historie, jak pana. My... po prostu chcieliśmy pomóc – wyjaśniła. Bo o to przecież przede wszystkim chodziło prawda? Jako Zakonnicy mieli przede wszystkm pomagać. – Choć pana wdzięczność... przyznaję, byłaby nam bardzo pomocna. Nie pan jeden jest obecnie w trudnej sytuacji i... pana talenty... my... myślimy, że możemy sobie dalej nawzajem pomagać. Dla dobra nas wszystkich. Prawda, Florean?
W końcu obecność w Zakonie polegała na wzajemnej i nieustannej pomocy sobie nawzajem. Nie zostawią przecież Warricka samego w lesie i na pewno pomogą wrócić mu do normalności. Na ile to oczywiście było możliwe. W ich obecnej sytuacji jednak każda różdżka, każda łapa, ba! Nawet każde słowo było konieczne, aby mogli przetrwać.
– To chyba dotyczy nas wszystkich – zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się tak, jakby właściwie chciała Floreana trochę przeprosić. A właściwie nie Floreana, a wszystkich, którzy musieli kaleczyć wzrok często niepoprawnie napisanymi artykułami i tworzonymi na szybko oraz bez serca szkicami. Czasem Gwen po prostu nie potrafiła inaczej.
Nie spodziewała się aż tak gwałtownej reakcji ze strony lodziarza, ale właściwie przyjęła ją z uśmiechem. Jego reakcja była jak powiew dawnych, miłych czasów. Wsłuchała się w jego słowa na temat wydziału, aby w końcu rzec:
– Och, nie martw się, teraz nie mamy czasu. Ale kiedyś będziesz musiał mi opowiedzieć. To naprawdę ciekawe – przyznała, nie chcąc się jedna rozwodzić. Byli w tym miejscu przecież w nieco innym celu.
Gdy znaleźli się pod drzewem, Florean wspomógł ją w rozmowie. Warrick wydawał się przestraszony i zdumiony, ale naprawdę wcale nie wyglądał na złego, choć Gwen co chwilę spoglądała na znającego się na duchach lodziarza, woląc polegać na jego doświadczeniu. Nie oponowała, gdy ten zaproponował, aby nieco się wycofali. To wydawało się z resztą jak najbardziej słuszne.
Po dłuższym czasie wilkołak ponownie ukazał się jedna ich oczom. Jako dość spostrzegawcza, Gwen chyba spostrzegła go pierwsza, choć nie mogła mieć tej pewności. Nie chcąc burzyć nastroju, nie odzywała się bowiem do Floreana, wbijając wzrok w otaczającą ich roślinność i modląc się w duchu o to, aby ich plan – klejony, co tu kryć, na ślinę – się powiódł. Panna Grey spojrzała się na wilkołaka miękkim wzrokiem, podchodząc ostrożnie w jego stronę:
– Panie Warricku – powiedziała robiąc krok w jego stronę z otwartymi dłońmi. Nie jestem zagrożeniem. Nie musiał jej atakować, mógł jej przecież zaufać, prawda? Drżała delikatnie, zerkając na Floreana, jednak starała się pilnować oddechu. Musiała nauczyć się panować nad nerwami: – Ja... my... to znaczy, pan Florean – wskazała na lodziarza – jest historykiem i niezmiernie pasjonują go takie historie, jak pana. My... po prostu chcieliśmy pomóc – wyjaśniła. Bo o to przecież przede wszystkim chodziło prawda? Jako Zakonnicy mieli przede wszystkm pomagać. – Choć pana wdzięczność... przyznaję, byłaby nam bardzo pomocna. Nie pan jeden jest obecnie w trudnej sytuacji i... pana talenty... my... myślimy, że możemy sobie dalej nawzajem pomagać. Dla dobra nas wszystkich. Prawda, Florean?
W końcu obecność w Zakonie polegała na wzajemnej i nieustannej pomocy sobie nawzajem. Nie zostawią przecież Warricka samego w lesie i na pewno pomogą wrócić mu do normalności. Na ile to oczywiście było możliwe. W ich obecnej sytuacji jednak każda różdżka, każda łapa, ba! Nawet każde słowo było konieczne, aby mogli przetrwać.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Długo czekaliśmy. Sam zaproponowałem Gwen, żebyśmy się odsunęli od Warricka i dali mu trochę prywatności, ale i tak co i rusz zerkałem w jego stronę. A raczej w stronę miejsca, w którym przed chwilą stał, bo zabrał obraz i gdzieś poszedł. Noga nerwowo mi podskakiwała, kiedy tak staliśmy i czekaliśmy nie wiadomo na co. Zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy. Staraliśmy się. Tylko czy to wystarczy? Czy Warrick zabrał obraz i gdzieś uciekł? Czy on w ogóle cokolwiek pamięta, rozumie? Zadawałem sobie setki takich pytań, co jakiś czas sprawdzając godzinę, ale wskazówki mojego wysłużonego zegarka zdawały się stanąć w miejscu. Co prawda wydawało mi się, że słyszę jakieś urwane słowa zza krzaków, ale już sam nie miałem pewności czy to wciąż Warrick, czy może jednak moja wyobraźnia.
Wreszcie coś się zadziało. Momentalnie się wyprostowałem i nabrałem czujności, spoglądając na Warricka. Posłałem Gwen porozumiewawcze spojrzenie, teraz albo nigdy, i podszedłem bliżej. Byłem gotowy dalej walczyć o jego akceptację, postanowiłem jeszcze się nie poddawać, już na wszelki wypadek układałem sobie w głowie, co mógłbym jeszcze powiedzieć, jak go przekonać, ale... chyba nie będę musiał tego robić? Pozwoliłem Gwen pierwszej zabrać głos, kiwając lekko głową, żeby potwierdzić jej słowa, choć moim zdaniem niepotrzebnie tak unikała tematu Zakonu. – Panie Warricku, działamy dla Zakonu Feniksa, organizacji, która sprzeciwia się obecnemu porządkowi... a raczej jego braku – westchnąłem cicho, nie potrafiąc pohamować frustracji. – Zależy nam na dobru każdego czarodzieja, bez względu na jego pochodzenie, status krwi, czy jest wilkołakiem czy nie... To nie tylko pięknie brzmi, to jest faktycznie możliwe do wywalczenia – zerknąłem na Gwen, szukając w niej potwierdzenia swoich słów. – Wśród nas są też inni wilkołacy, alchemicy, ludzie, którzy mogą pomóc – dodałem, ale nie chciałem więcej mówić o wilkołakach, nie byłem jednym z nich, nie do końca rozumiałem co mają do zaoferowania. – Tak jak wspomniała Gwen, możemy sobie pomóc nawzajem. Rozumiem, że dzisiaj... wiele się wydarzyło, dlatego proszę przemyśleć moje słowa. Możemy też pomóc ze schronieniem – dodałem i zamilkłem na chwilę, pozwalając Warrickowi odetchnąć. – Proszę nam wysłać list, sowa pocztowa powinna kogoś z nas odnaleźć... Albo mogę tutaj wrócić. Jutro, pojutrze? – Pytanie zawisło w powietrzu, ale tak czy inaczej miałem zamiar tutaj przyjść za jakiś czas. Pożegnaliśmy się z Warrickiem i odeszliśmy, pozostawiając mu obraz, nam nie był potrzebny. W drodze powrotnej zaszliśmy jeszcze do domu pana Stainwrighta, bo nie mogłem tak po prostu zlekceważyć jego problemu z duchem, skoro już raz zaprzątnęliśmy mu głowę. I jakoś tak poczułem, że zrobiłem dzisiaj wiele dobrych uczynków. Byle tylko coś z nich wynikło. Karma wraca?
zt x2
Wreszcie coś się zadziało. Momentalnie się wyprostowałem i nabrałem czujności, spoglądając na Warricka. Posłałem Gwen porozumiewawcze spojrzenie, teraz albo nigdy, i podszedłem bliżej. Byłem gotowy dalej walczyć o jego akceptację, postanowiłem jeszcze się nie poddawać, już na wszelki wypadek układałem sobie w głowie, co mógłbym jeszcze powiedzieć, jak go przekonać, ale... chyba nie będę musiał tego robić? Pozwoliłem Gwen pierwszej zabrać głos, kiwając lekko głową, żeby potwierdzić jej słowa, choć moim zdaniem niepotrzebnie tak unikała tematu Zakonu. – Panie Warricku, działamy dla Zakonu Feniksa, organizacji, która sprzeciwia się obecnemu porządkowi... a raczej jego braku – westchnąłem cicho, nie potrafiąc pohamować frustracji. – Zależy nam na dobru każdego czarodzieja, bez względu na jego pochodzenie, status krwi, czy jest wilkołakiem czy nie... To nie tylko pięknie brzmi, to jest faktycznie możliwe do wywalczenia – zerknąłem na Gwen, szukając w niej potwierdzenia swoich słów. – Wśród nas są też inni wilkołacy, alchemicy, ludzie, którzy mogą pomóc – dodałem, ale nie chciałem więcej mówić o wilkołakach, nie byłem jednym z nich, nie do końca rozumiałem co mają do zaoferowania. – Tak jak wspomniała Gwen, możemy sobie pomóc nawzajem. Rozumiem, że dzisiaj... wiele się wydarzyło, dlatego proszę przemyśleć moje słowa. Możemy też pomóc ze schronieniem – dodałem i zamilkłem na chwilę, pozwalając Warrickowi odetchnąć. – Proszę nam wysłać list, sowa pocztowa powinna kogoś z nas odnaleźć... Albo mogę tutaj wrócić. Jutro, pojutrze? – Pytanie zawisło w powietrzu, ale tak czy inaczej miałem zamiar tutaj przyjść za jakiś czas. Pożegnaliśmy się z Warrickiem i odeszliśmy, pozostawiając mu obraz, nam nie był potrzebny. W drodze powrotnej zaszliśmy jeszcze do domu pana Stainwrighta, bo nie mogłem tak po prostu zlekceważyć jego problemu z duchem, skoro już raz zaprzątnęliśmy mu głowę. I jakoś tak poczułem, że zrobiłem dzisiaj wiele dobrych uczynków. Byle tylko coś z nich wynikło. Karma wraca?
zt x2
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
30 października '57
Kilkadziesiąt mil w oddali od szarodrzewa roznosił się przyjemny zapach mandarynek. Dusząco słodki aromat zderzał się tu z czymś słonym, czymś, co nosiło na sobie znamiona potu i strachu. W niewielkiej chatce zamieszkiwanej dawnymi czasy przez okolicznych myśliwych w sezonie łowieckim już od dawna nie słychać było odgłosów polerowania kuszy i ostrzenia bełtów, te tradycje, przynajmniej w tym małym miejscu na ziemi, zatarły się lata temu, teraz służąc potrzebom nowego pokroju. Nowego świata. Małe dłonie skrupulatnie obierały pomarańczowy owoc ze skórki, którą następnie odkładały na pobliski półmisek, chętne później wyrzucić je do śmieci, ale nie teraz, jeszcze nie. Czekało na nią zadanie, a raczej - wisiało w powietrzu, tak jak wisiała młoda, złotowłosa dziewczyna niewidzialną siłą podtrzymywana przez levicorpus za kostkę. Jasne pukle przysłaniały część jej czerwonej twarzy, z oczu sączyły się łzy, a usta miała zaciśnięte w wąską linię, podobnie jak dłonie w pięści. Była przerażona, ale i rozgoryczona i gniewna, miła odmiana. Zazwyczaj zarzynane przez nią jagnięcia kryły się za woalką strachu i panicznego błagania, ale daleko im było do złości. Być może dlatego Wren obserwowała ją tego wieczoru z należytą uwagą, jak widzowie spoglądali na kuriozalne spektakle wystawiane na awangardowych scenach. Słodka, zbuntowana.
Bez zbędnego pośpiechu Azjatka uniosła do ust obraną cząstkę mandarynki i przeżuła dokładnie, połykając owoc z charakterystycznym dla tego dźwiękiem, który po niewielkiej, drewnianej izbie poniósł się dziwnie nieprzyjemnym echem. Tkwiąca naprzeciwko niej młódka nie mogła tego znieść. Zadrżała, jakby próbowała siłować się z czarem przytrzymującym ją w powietrzu, choć po kilku minutach coraz to słabszych prób powinna już wiedzieć, że to daremne starania. Ta, która była jej przyjaciółką, powierniczką i zbawicielką okazała się katem, ale, co interesujące, i ta blondwłosa istota miała swoje grzechy za uszami. Wren odchyliła głowę do boku w ptasim geście i zamruczała pod nosem. Nóż w jej dłoni, ubarwiony kwaśnawym sokiem owoców, zalśnił w blasku kilku świec rozświetlających mrok późno październikowego wieczoru.
- Libby, Libby... - westchnęła nagle Chang z matczyną pobłażliwością, jakby zwracała się do dziecka. Mugolka znów szarpnęła się pod sufitem, na próżno, a spomiędzy zagryzionych zębów wyrwało się gniewne sapnięcie. - Nie myśl o mnie źle, to twoja wina. Doprowadziły nas tu twoje działania. Co, na Salazara, pchnęło cię do zepchnięcia Elspeth ze schodów? - zadając pytanie Azjatka oblizała dwa palce, po czym sięgnęła po spoczywającą na blacie stołu połówkę mandarynki, której jeszcze nie zdążyła zjeść. Te niesforne owce nie mogły przeszkodzić w jej spokojnym podwieczorku.
Wspomnienie współlokatorki, z którą rzeczona Libby dzieliła niedolę mistyfikowaną na bezpieczeństwo azylu wyrwało spomiędzy jej warg kolejne sapnięcie, warknięcie, zupełnie jakby okoliczności przyrównały ją zaledwie do roli rozedrganego zwierzęcia niepotrafiącego kontrolować swoich odruchów. Prawdę mówiąc, jej istnienie miało w sobie niewiele ponad to. Wstrętne, pozbawione magii społeczeństwo miało ledwie kilka przydatnych aspektów, które ktoś obrotny był w stanie przekuć w galeony, podczas gdy większa część biedoty, cóż, nadal biedowała. Chang zacmokała z niezadowoleniem.
- Byłam przekonana, że przyjaźń dla was obu była... uspokajająca. Czy nie zabrałam was z jednego sierocińca, nie pokazałam, że tu możecie odnaleźć dawny spokój? Tymczasem ty tak mi się odpłacasz - westchnęła z niezadowoleniem, którego nawet nie starała się już maskować. Libby okazała się rozczarowaniem, powinna więc o tym wiedzieć. - Czym ci zawiniła? Była ładniejsza, zebrała w lesie lepsze grzyby? - z politowaniem spojrzała na szkarłatnie rumiane lico niemagicznej dziewczyny, która krwawić pierwszy raz w swoim życiu miała właśnie tego wieczoru. Była zaledwie dzieckiem, ale im młodsze, tym pewniejsza była inwestycja Wren. Rzadziej okazywały się splamione dotykiem brudnych łapsk mugolskich małpiszonów.
- Nic nie wiesz! - żachnęła się nagle Libby. Jej głos brzmiał miałko, świat niechybnie wirował jej przed oczyma, przez co nie była nawet pewna gdzie dokładnie przed nią znajdowała się nieoczekiwana oprawczyni. - Ona z-zabrała mi...
- Nieistotne - przerwała jej jednak Wren, unosząc ku górze wolną od mandarynki dłoń. Tak naprawdę wcale nie domagała się wyjaśnień, nic nie było w stanie zwrócić Elspeth bezwartościowego życia, a na jej krew i tak piętrzyły się zamówienia. Żywa mogła jednak posłużyć jej dłużej. Nienawidziła marnotrawstwa. - Mam inne kandydatki do zamieszkania w tej ruderze, pokazałaś mi tylko, że warto was rozdzielać. Nie jesteście zdolne do życia obok siebie. Jak sępy wydzieracie sobie padlinę, myśląc, że przeżyje i naje się najsilniejszy. I dokąd cię to doprowadziło, Libby? - Wren przełknęła ostatnią ćwiartkę mandarynki i powoli, niemal ospale podniosła się z krzesła, ocierając nóż o kawałek materiału. Mugolka nie miała nawet siły dostrzec, że ta jasnoniebieska szmatka była w rzeczywistości jej rozerwaną sukienką. Z fałszywie pocieszającym uśmiechem ruszyła w stronę magicznie obezwładnionej dziewczyny. - Nie martw się, nie zmarnuję cię - obiecała miękko. - Już jutrzejszego poranka trafisz do bogatych dam, które słono zapłaciły za to, by wcierać w siebie krew z twoich żył. Powinnaś być im wdzięczna, mi też. Taka szansa... Przysłużyć się lepszym od siebie - Wren poklepała ją po policzku, zanosząc się salwą przyjemnego śmiechu, kiedy młódka spróbowała dosięgnąć zębami jej palce. Bała się, ale była skłonna walczyć o swoje życie do ostatniego tchu, wspaniale!
Azjatka wydobyła z kieszeni szaty różdżkę i niewerbalnym zaklęciem przywołała do siebie metalową wannę, którą umiejscowiła tuż pod wiszącą Libby. Jej powierzchnię dodatkowo zdezynfekowała odpowiednim czarem, po czym zwróciła spojrzenie na gładkie, pozbawione skaz ciało nastolatki. Nie można było odmówić jej piękna, a ono stało się jej przekleństwem. Lepiej by było dla niej, gdyby zginęła pod gruzami jakiegoś walącego się budynku podczas londyńskich czystek. Dla Wren natomiast - żeby zginęła wykrwawiając się do naczynia. Czarownica bez większego problemu odnalazła na niej siatkę błękitnych żył; nacinała je powoli, metodycznie, głębiej w strategicznych punktach sięgając tętnic, aż na sam koniec pochyliła się i poderżnęła gardło bezbronnej mugolce, z uwagą obserwując rozszerzające się w ostatniej panice oczy. Libby w końcu spróbowała błagać, ale z jej ust nie dobiegł żaden konkretny dźwięk, tylko bulgotanie krwi podchodzącej do przełyku, zalewającej śliczną twarz.
- Gdybyś nie zepchnęła Elspeth ze schodów, nie musiałabym tego robić tak szybko - wytłumaczyła duszącej się w agonii niemagicznej z obojętnym westchnieniem. Libby okazała się nieprzewidywalna, trudna do kontrolowania i o ile Wren nie pragnęła niczego bardziej jak zagłębić się w jej umysł i odnaleźć wspomnienie ze słodkiego momentu zbrodni niechybnie popełnionej w afekcie, nie miała jak tego uczynić. Cornelius nie kwapił się do sprostania ich umowie z ostatnich miesięcy, ale czy można było się temu dziwić? Ministerstwo prężnie działało w trudach poczynienia z Londynu odpowiedniego miejsca dla czarodziejskiego społeczeństwa, niekiedy niewdzięcznego za opiekę Ministra i jego ludzi. - To była twoja wina, Libby - podkreśliła jeszcze raz, tuż zanim złotowłosa ślicznota straciła przytomność, a potem wyszła z małego saloniku zdobionego myśliwskimi akcentami, żeby udać się do łazienki, gdzie resztka krwi spływała właśnie ze świeżo zamordowanej Elspeth. Na szczęście do wypadku doszło tuż zanim Wren pojawiła się w chatce, dzięki temu ani kropla nie poszła na zmarnowanie, choć nie można było ukryć, że krew z nieszczęśnie zmarłej miała trafić do niższej klasy społecznej niż arystokracja. To posoka Libby, świeża, gorąca, odebrana jeszcze za życia posłużyć miała szlachciankom. Ich gusta były najbardziej wymagające, oczekiwały produktów najwyższej klasy, a Wren - ona nigdy nie zawodziła.
Gdy do wanienki spłynęła ostatnia kropla, Chang zaczęła porcjować pozyskany szkarłat w szklane butelki jeszcze w chatce; miały trafić do skrzyni wykonanej z hebanowego drewna, którą od obrzeży Londynu Azjatka zamierzała lewitować z powrotem na ulicę Pokątną. Była przykładną obywatelką, skąpaną także pod osłoną nocy, robiła to nie raz - i wiedziała jakimi uliczkami udać się do domu, by przypadkiem nie wpaść na nieoczekiwany patrol. To ułatwiało przetransportowanie posoki do pracowni, gdzie mogła przechować ją w zimnie i porcjować dalej, tym razem już na fiolki. Tak też się stało - zarówno z Elspeth, jak i Libby, których truchła wcześniej wywlekła zaklęciem z chatki.
Na niebie widniał ładny księżyc, gdy znów wymierzyła różdżką w ciała i zaintonowała w myślach zaklęcie adiposio, które ziemię pod truchłem, jak i jego skórę pokryło lepkim tłuszczem. Incendio, pomyślała następnie, jeden, drugi raz, aż wyzute z krwi trupy zajęły się ogniem, a ten strawił je na węgiel; Azjatka ugasiła płomienie, kryjąc swój dzisiejszy występek niewerbalnym orcumiano i aerisem, które najpierw pochłonęły ciała w wydrążonym dole, by potem z powrotem przykryć je ziemią.
Nikt nie będzie szukać sierot, nawet tak ślicznych. Z ich posoką wróciła do Londynu, jeszcze przed ułożeniem się do snu wysyłając kilka listów z zamówieniami; piękno nie mogło przecież czekać zbyt długo.
zt
opowiadanie prackowe, ponad 1300 słów
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
| 2 października '57 |
Dobrze wiedział, że rodzina była jednym z priorytetów, przecież nie bez powodu bywał w Ottery niemalże co tydzień! Wciąż pozostawał w pewien sposób zdystansowany, choć nikt w żaden sposób nie dawał mu powodów do zmartwień, a tym bardziej strachu o brak akceptacji, przecież rudzielce wspierały się wzajemnie w każdym znoju, bez względu na wszystko wspólnymi siłami potrafili to pokonać! Problem polegał tylko na jednym, on już jakiś czas temu się odłączył, odnalazł własną ścieżkę, której wyboje odciągnęły go od dawnej bliskości, którą mógł się pochwalić w Oslo. Ten pamiętny wyjazd pozostawił po sobie szramę nie do zalepienia, dlatego niczym dziwnym zdawało się to, że nie był w stanie dobrze wytłumaczyć swoich zniknięć i życia gdzieś tam z daleka od gniazda Ottery. Myśli kotłowały się zgodnie z różnorodnościami przeżytymi w ciągu ostatnich dni. Dzień za dniem stawał się coraz bardziej zaskakujący i intensywny, więc z przyjemnością przyjął wiadomość od Melody odnośnie wypadu do Szarodrzewa. Nie pamiętał już jakie historie kryły się za mistycznym miejscem Nuneaton, ale był przekonany, że odsapnięcie od wyziewów Tamizy, które łączyły się z obrzydliwościami portowych ulic będzie dobrym pomysłem, szczególnie że w głowie układał mu się plan. Poszukiwał miejsca, a to oznaczało przytłoczenie myśli do tematu spędzającego mu sen z powiek, jednak nie w ten sposób chciał spędzić czas z dość osobliwą kuzynką, która zdawała się zawsze odnajdywać siebie nieco inaczej, choć wciąż pośród reszty rudych czupryn.
Umówili się na miejscu, bo przecież tak było łatwiej, potem czekał ich tylko wspólny obiad, a to oznaczało napakowanie sobie ciepłych ziemniaków do buzi i... oparzenie polików, niezbyt rozsądne, ale tak smakowało najlepiej, prawie jak za dawnych czasów! Brakowało mu tylko włosów, długich, kręconych pasm, które tak wesoło podskakiwały na wietrze. Pojawiwszy się pierwszym na miejscu, stanął obok potężnego drzewa, obserwując jego pnącza i korzenie. Było majestatyczne i wydawało się również dość niebezpieczne. Ciekawiło wiele aspektów z nim związanych, ale nie miał kogo spytać o szczegóły dotyczące jego wyjątkowości, więc czekał dalej, był chyba trochę przed czasem. Miał nadzieję, że kuzynce nic się nie stało.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Ostatnio zmieniony przez Reggie Weasley dnia 26.06.21 17:33, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Głęboki wdech i jeden z uśmiechów lawirujących niebezpiecznie na barwionych delikatnością karminu wargach – zaczęła go używać, aby czuć się doroślejszą; swobodny wydech i powietrze ulatujące z tychże ust, kładąc się akwarelą w eterze.
Czerwień barwiąca jej wargi stanowiła jedna z subtelności zmian rozkosznie układających się na proscenium myśli. Zaskoczona własną rzutkością, z którą podchodziła do przeistoczeń w życiu, bo choć te nie były jej obce, a ognisty temperament lgnął do wszelkich nowości, nigdy nie zechciała zmienić się w sposób rzeczywisty. Niejednokrotnie wspominała westchnięcie czasu, w którym kładła się na soczyście zielonej trawie w Ottery, gdy młodość wycinała przed nią przesiekę, otwarty pas startowy. Dlaczego było prościej? Dlaczego było inaczej?
Bo obrzydła jej ludzka krzątanina, więc ostatni czas spędzała w samotności; może było to zgubną racją bytowania, jednak praca pochłaniała ją bez reszty, a ona sama – cóż – nie narzekała z powodu ubytków w towarzystwie. A była to kantyczka przeklęta, wobec której nigdy nie odnalazła właściwego dictum. Może to te uśmiechy, które wstępowały na jej wargi z gracją wschodu księżyca, gdy tylko widziała lukratywne efekty swej pracy, pozwalały na odrobinę zatracenia? Dosłownie odrobinkę.
Szła krokiem niejako pewnym, naturalnie wpisującym się w jej uwerturę; zaschnięte padoły myśli nieprzychylnej zostawiła daleko za sobą, pozwalając odpłynąć im na wzór wianków świętojańskich, aby widząc Reggiego pomachać mu z daleka dłonią.
Ojej! Nie mów mi, że się spóźniłam! – rzuciła na powitanie, pozwalając sobie zarzucić ręce na jego szyję i na ułamek sekundy wtulić się w kuzynowskie ramiona. – Jak wyglądam? Zaczęłam używać czerwonej szminki, podobno pasuje mi do koloru włosów. Dobrze to wygląda? Głupio? Może lepiej ją zetrę… – zalała go prędko potokiem słów, aby po chwili odgarnąć niesforny kosmyk, kładący się na jej policzku.
– Co u Ciebie, Reggie? To moja obecność wywołuje ten uśmiech? – spytała zaczepnie, uśmiechając się szeroko, ukazując rząd białych, perłowych zębów.
Wydawało się, że znał choć trochę każdego charakter i styl bycia, byli różni, począwszy od tych najmłodszych, aż po tych z siwizną na twarzy, wciąż się dziwił, jak wytrzymywali razem. Rodzinne motto ewidentnie nie miało w sobie czczych słów, a jakąś głębszą prawdę, która wydawała się zbyt wzniosła, żeby mógł to zrozumieć, wystarczyła przecież akceptacja takiego stanu, nic więcej, nie każdy mógł poszczycić się sprawnym umysłem! W rodzince każdy znajdował swój kąt. Młodszą kuzynkę kojarzył głównie z pewnego odstępstwa od normy nazywanej Weasley'ami, bo któż inny pałał tak głęboką fascynację do run i patrzenia gdzieś w przestworza? Bardzo możliwe, że w młodzieńczych latach, kiedy natłok własnych spraw przytłoczył do konkretów, nie był w stanie zauważyć, jak faktycznie dorasta i przeradza się w kogoś innego, a może po prostu nieco starszą wersję siebie? Przecież każde z nich było tym właśnie rudym ognikiem dorzucającym swoje knuty. Nagła refleksja przebiegła przez jego umysł, kiedy zorientował się, że faktycznie spędził 2 lata jej dojrzewania poza wszelakim kontaktem! Oczywiście, przeprowadzali rozmowy w domu i wydawała się nieco doroślejsza, ale... dopiero teraz dotarło do niego, jak dużo przegapił nie tylko w koneksjach z rodzicami. Na szczęście pojawiła się z odsieczą. Jej imię i brzmienie głosu było bardzo melodyczne, którego słuchało się z przyjemnością, więc nic dziwnego, że jego twarz momentalnie ozdobił uśmiech.
- To ja przyszedłem za wcześnie. - odpowiedział pogodnym tonem, nawet nie próbując silić się na nieszczerość, bo przecież taka była prawda, próbował trochę odetchnąć, nawet w tych mniejszych ramionach, które przyjął z równym entuzjazmem, oddając uścisk. W zeszłych miesiącach zapomniał już, jak to było, kiedy spotykało się z kimś bliskim, jednak pewne mechanizmy nie miały nigdy się zmienić, nie te, które tak silnie jednoczyły. Nie musiał się nachylać, pomimo wieku sięgała tego samego wzrostu, bo gdzie oko wyłapie ten jeden centymetr różnicy! - Pewnie, że pasuje. - odpowiedział niemal z marszu, ani się na tym znał, ani specjalnie przyglądał, bo przecież była jego kuzynką, nie jedną z barmańskich dam, które tak żywo obserwowało się wieczorami, chociaż wydawała się do tego nawet pasować. - Nawet nie musisz się przejmować, że ktoś zobaczy, może poza tym fikuśnym drzewem. - zaśmiał się pod nosem, bo przecież któż inny mógłby ich tu spotkać? Nie było potrzeby martwić się o żadne niedoskonałości, ona nie miała przecież żadnych.
- Wiesz jak jest Melody, raz na wozie, raz pod wozem. Dobrze, że napisałaś, świetne powietrze tuta... - zatrzymał na chwilę swoją myśl, łapiąc kątem oka potężne drzewo, bo gdyby tak... - w jego miodowych oczach zapaliły się psotliwe ogniki, a dlaczegóż nie spróbować przypomnieć sobie te dawne lata? - może zaczerpniemy nieco powietrza z góry? - zaproponował w iście diabelskim pomyśle. Nawet nie sądził, że była to jakaś tradycja, a tym bardziej zawody, ale jakoś łatwiej było zapomnieć o tym, co trapi duszę, kiedy miało się towarzystwo skore do utrzymywania tejże lekkości. - Chyba drzewo się nie zdenerwuje, co myślisz? - zarzucił z lekkim zmartwieniem, bo przecież to ona tutaj była mózgiem operacji, on był tylko gościem do tych badań, o których mówiła, ale jakoś chyba nikt już o tym nie chciał pamiętać, bo po co, kiedy mogli oddać się chwili beztroski.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Szarodrzewo z Nuneaton
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire