Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Droga do Tyneham
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Droga do Tyneham
Tyneham — wieś niegdyś zamieszkiwana zarówno przez czarodziejów, jak i mugoli, od przeszło dziesięciu lat gromadzi jedynie magicznych obywateli, po tym jak ludzi przymusowo wysiedlono, rzekomo z powodówu dziwnej wojny. Tak naprawdę mieszkańcy opuścili wioskę ze względu na uciążliwą dla nich aurę— krucze gromady, stroniące od ludzi, dzikie koty, stale unosząca się mgła, wszechobecne i trudne do wyjaśnienia w lecie zimno i wiecznie zachmurzone niebo, a do tego wszystkiego niewyjaśnione zniknięcia niemagicznych mieszkańców. Mieścina od wieków była szczególnie lubowana przez wiedźmy i pasjonatów czarnej magii, którzy podobno bez skrupułów odbywali swe praktyki na niewinnych mugolach. Droga do miasteczka prowadzi od północy i u jego stóp znajduje się drewniany most, który każdemu, kto na niego wejdzie snuje krótkotrwałe psikusy, mające zniechęcić włóczykijów, lękliwych czarodziejów i mugoli przed wtargnięciem.
Po wejściu na most należy rzucić kością k6.
1 - Most zaczyna się kołysać delikatnie na boki, powoli, coraz mocniej. Woda pod nim zaczyna delikatnie bulgotać i parować. Otaczająca cię aura wzbudza strach, lecz jest niegroźna. Wystarczy przezwyciężyć dziwny, nieuzasadniony lęk i ruszyć dalej.
2 - Liny utrzymujące most przemieniają się w spętane ze sobą węże, które żółtymi ślepiami śledzą każdy twój ruch. Nim zdołasz zejść na drugi brzeg spróbują cię pokąsać.
3 - Deski, po których stąpasz zaczynają się rozpuszczać z każdym twoim krokiem, jakby twoje podeszwy parzyły. Musisz ruszyć szybko przed siebie, aby uniknąć kąpieli w bagnie — ST przedostania się na brzeg wynosi 40 (do rzutu należy doliczyć unik). Jeśli ci się nie powiedzie i wpadniesz, ktoś szybko musi udzielić ci pomocy, inaczej zaczniesz się topić. Na szczęście chroniąca to miejsce magia ma jedynie odstraszyć, nie zabić, więc bagno samoistnie wyrzuci cię na brzeg.
4 - Jedna z desek dosłownie zapadła się pod tobą, na szczęście szczelina była wystarczająco niewielka, by utknęła ci w niej jedynie noga. Nabawiłeś się kilku zadrapań i siniaków, lecz oprócz tego jesteś cały. Jeśli dalej chcesz — możesz przejść na drugi brzeg bezpiecznie.
5 - Most stanął w płomieniach. Musisz szybko zdecydować, co robić — ugasić pożar (obowiązuje ST spisu zaklęć), ruszyć biegiem na któryś brzeg (ST dotarcia wynosi 60, do rzutu należy doliczyć unik) lub zaryzykować teleportacją (ST uniknięcia rozszczepienia wynosi 70). Jeśli nie uda ci się przezwyciężyć ognia zostaniesz poparzony i stracisz 10 PŻ.
6 - Nie wydarzyło się zupełnie nic — najwyraźniej jesteś tu mile widziany.
Lokacja zawiera kości.Po wejściu na most należy rzucić kością k6.
1 - Most zaczyna się kołysać delikatnie na boki, powoli, coraz mocniej. Woda pod nim zaczyna delikatnie bulgotać i parować. Otaczająca cię aura wzbudza strach, lecz jest niegroźna. Wystarczy przezwyciężyć dziwny, nieuzasadniony lęk i ruszyć dalej.
2 - Liny utrzymujące most przemieniają się w spętane ze sobą węże, które żółtymi ślepiami śledzą każdy twój ruch. Nim zdołasz zejść na drugi brzeg spróbują cię pokąsać.
3 - Deski, po których stąpasz zaczynają się rozpuszczać z każdym twoim krokiem, jakby twoje podeszwy parzyły. Musisz ruszyć szybko przed siebie, aby uniknąć kąpieli w bagnie — ST przedostania się na brzeg wynosi 40 (do rzutu należy doliczyć unik). Jeśli ci się nie powiedzie i wpadniesz, ktoś szybko musi udzielić ci pomocy, inaczej zaczniesz się topić. Na szczęście chroniąca to miejsce magia ma jedynie odstraszyć, nie zabić, więc bagno samoistnie wyrzuci cię na brzeg.
4 - Jedna z desek dosłownie zapadła się pod tobą, na szczęście szczelina była wystarczająco niewielka, by utknęła ci w niej jedynie noga. Nabawiłeś się kilku zadrapań i siniaków, lecz oprócz tego jesteś cały. Jeśli dalej chcesz — możesz przejść na drugi brzeg bezpiecznie.
5 - Most stanął w płomieniach. Musisz szybko zdecydować, co robić — ugasić pożar (obowiązuje ST spisu zaklęć), ruszyć biegiem na któryś brzeg (ST dotarcia wynosi 60, do rzutu należy doliczyć unik) lub zaryzykować teleportacją (ST uniknięcia rozszczepienia wynosi 70). Jeśli nie uda ci się przezwyciężyć ognia zostaniesz poparzony i stracisz 10 PŻ.
6 - Nie wydarzyło się zupełnie nic — najwyraźniej jesteś tu mile widziany.
Anthony Macmillan był naiwny. Gorzej, był momentami jak idiota, który nie potrafił czytać znaków na niebie i ziemi. W tym jednym przypadku jego głupota i naiwność wyskoczyły w górę do nieograniczonych rozmiarów. Czy powinien zwrócić uwagę na jej wygląd? Tak. Oczywiście, że tak! Która kobieta nosiłaby ubranie godne mugolskiemu tajnemu agentowi! Coś jednak sprawiło, że uwierzył w to, że kobieta przed nim naprawdę się bała. Być może odgrywała swoją rolę idealnie… albo… albo nie wiadomo co. Może to jej wzrost podpowiadał mu, że była w potrzebie? Owszem, nie było ładnie mówić, że ktoś niższy mógłby być słabszy… ale tak pomyślał (prawdopodobnie) Macmillan.
Wierzył w przykrywkę kobiety do samego końca. Starał się zapewnić jej całkowitą ochronę przed wężami. Musiał, choć nie wiedział dlaczego. Uważnie stąpał naprzód. Krok za krokiem. Nie przejmował się nagłym ugryzieniem. Wszystko, byleby blondynce nic się nie stało.
Jak zeszli z mostu – nie miał pojęcia. Wodził za nią wzrokiem do pieńka. Zanim miał odejść, musiał się upewnić, że wszystko było w porządku. Nie mógł tak po prostu jej zostawić, nie kiedy zdawała się być roztrzęsiona, a teraz i ranna. Kim by był, gdyby tak zrobił?
Oczekiwał, że wyciągnie w jego stronę dłoń. Już miał przygotowaną otwartą piersiówkę. Wystarczyło tylko dla pewności oblać dłoń alkoholem i odkazić ranę. Nic trudniejszego. Czy to miało faktycznie pomóc – nie miał pojęcia. Nie był medykiem, nie znał się na magimedycynie. Chciał po prostu okazać się przydatny. Cierpliwie czekał, mając nadzieję, że jak najszybciej zakończy tę przygodę i ruszy dalej, na pomoc innym.
Nic z tego.
Nie spodziewał się takiego ruchu z jej strony. Odczuł nagły ból w kroczu, który rozlewał się na podbrzusze i nogi. W oczach pojawiły się łzy, bo nie rozumiał co się właśnie stało i dlaczego bolało go tak mocno. Zacisnął zęby i przymknął na chwilę oczy. Potrzebował kilku sekund i jednego zdania, żeby zrozumieć co się stało.
– Jebem ti život… – zaklął w obcym słowiańskim języku, żałując że w ogóle jej pomógł. Dłoń mocniej zacisnęła się na różdżce i piersiówce.
Zerknął jedynie na różdżkę, która pojawiła mu się przed oczami. Nabrał powietrza, wciąż odczuwając okropny ból. Nie wiedział też czy zacząć rzucać zaklęciami… czy spróbować czegokolwiek innego.
– Spróbuj – wycedził przez zęby w odpowiedzi na jej pytanie. Kątem oka zerknął na swoją piersiówkę. Może to było jego rozwiązanie? Nie czekając na kolejny ruch kobiety, natychmiast chlusnął alkoholem w jej oczy.
Być może alkoholizm miał mu dzisiaj uratować życie. Być może…
Wierzył w przykrywkę kobiety do samego końca. Starał się zapewnić jej całkowitą ochronę przed wężami. Musiał, choć nie wiedział dlaczego. Uważnie stąpał naprzód. Krok za krokiem. Nie przejmował się nagłym ugryzieniem. Wszystko, byleby blondynce nic się nie stało.
Jak zeszli z mostu – nie miał pojęcia. Wodził za nią wzrokiem do pieńka. Zanim miał odejść, musiał się upewnić, że wszystko było w porządku. Nie mógł tak po prostu jej zostawić, nie kiedy zdawała się być roztrzęsiona, a teraz i ranna. Kim by był, gdyby tak zrobił?
Oczekiwał, że wyciągnie w jego stronę dłoń. Już miał przygotowaną otwartą piersiówkę. Wystarczyło tylko dla pewności oblać dłoń alkoholem i odkazić ranę. Nic trudniejszego. Czy to miało faktycznie pomóc – nie miał pojęcia. Nie był medykiem, nie znał się na magimedycynie. Chciał po prostu okazać się przydatny. Cierpliwie czekał, mając nadzieję, że jak najszybciej zakończy tę przygodę i ruszy dalej, na pomoc innym.
Nic z tego.
Nie spodziewał się takiego ruchu z jej strony. Odczuł nagły ból w kroczu, który rozlewał się na podbrzusze i nogi. W oczach pojawiły się łzy, bo nie rozumiał co się właśnie stało i dlaczego bolało go tak mocno. Zacisnął zęby i przymknął na chwilę oczy. Potrzebował kilku sekund i jednego zdania, żeby zrozumieć co się stało.
– Jebem ti život… – zaklął w obcym słowiańskim języku, żałując że w ogóle jej pomógł. Dłoń mocniej zacisnęła się na różdżce i piersiówce.
Zerknął jedynie na różdżkę, która pojawiła mu się przed oczami. Nabrał powietrza, wciąż odczuwając okropny ból. Nie wiedział też czy zacząć rzucać zaklęciami… czy spróbować czegokolwiek innego.
– Spróbuj – wycedził przez zęby w odpowiedzi na jej pytanie. Kątem oka zerknął na swoją piersiówkę. Może to było jego rozwiązanie? Nie czekając na kolejny ruch kobiety, natychmiast chlusnął alkoholem w jej oczy.
Być może alkoholizm miał mu dzisiaj uratować życie. Być może…
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdziwiłam się, kiedy usłyszałam znajomy język. Nie był to rosyjski, ale doskonale wiedziałam, co to znaczy. No proszę, pan lord to okazuje się światowym człowiekiem.
-Nieładnie tak się wypowiadać przy damach. - odpowiadam mu po rosyjsku. - Za takie słowa, to jęzor trzeba by Wam mydłem wyszorować. A najlepiej - upierdolić.
O takich rzeczach mogę tylko pomarzyć, bo pewnie za uszkodzonego zdrajcę krwi mi nie zapłacą. Chociaż na plakacie pisali, że może być martwy… Nie. Do kitu. Za żywego na pewno dadzą więcej, ponieważ kiedy już go dostarczę na miejsce, znajdą się osoby, które chciałyby z nim odbyć przyjazną pogawędkę. No, chyba że mu przeczeszą móżdżek legilimencją… Tylko że tamowanie krwi z rany po uciętym języku to dopiero bezsensowna jebanina. Nie mam ochoty tak kombinować.
Cholerna piersiówka za bardzo mnie rozprasza. Wystarczy tylko zmiażdżyć mu butem rękę i będzie moja, i tylko moja. W końcu napije się rozgrzewającej ognistej wody i będzie mi lepiej, spokojniej. Oh, już czuję jej smak na ustach…
Ale zanim zdążyłam rzeczywiście sięgnąć po piersiówkę, czuję na twarzy wilgoć o mocnym znajomym zapachu procentów. Krople alkoholu spływają po twarzy i część z nich udaje mi się zlizać językiem. Oczy szczypią niemiłosiernie, że nic, tylko je sobie wydrapać. Moją twarz wykrzywia straszliwy grymas.
-Ty pierdolona gnido. - głos drży mi ze wściekłości - Jak śmiałeś go wylać…
Świat rozmazuje mi się przed oczami, zupełnie jakbym była pijana. Tylko że nie byłam! Zapach otumaniał, przyprawiał o dreszcze, ale co z tego, jak nie mogłam poczuć na języku upragnionego rozgrzewającego bólu.
Marnotrawstwo alkoholu powinno się karać śmiercią, dlatego z gardłowym, prawie zwierzęcym rykiem po prostu rzucam się na oślep w jego stronę. Nie liczy się już nic, chce tylko rozwalić mu twarz, zatopić zęby w jego wyrwanym, jeszcze bijącym sercu. Nie ma litości dla skurwysynów, którzy nie cenią tego, co mają. Pierdolone jebane szlachciury.
|zt
-Nieładnie tak się wypowiadać przy damach. - odpowiadam mu po rosyjsku. - Za takie słowa, to jęzor trzeba by Wam mydłem wyszorować. A najlepiej - upierdolić.
O takich rzeczach mogę tylko pomarzyć, bo pewnie za uszkodzonego zdrajcę krwi mi nie zapłacą. Chociaż na plakacie pisali, że może być martwy… Nie. Do kitu. Za żywego na pewno dadzą więcej, ponieważ kiedy już go dostarczę na miejsce, znajdą się osoby, które chciałyby z nim odbyć przyjazną pogawędkę. No, chyba że mu przeczeszą móżdżek legilimencją… Tylko że tamowanie krwi z rany po uciętym języku to dopiero bezsensowna jebanina. Nie mam ochoty tak kombinować.
Cholerna piersiówka za bardzo mnie rozprasza. Wystarczy tylko zmiażdżyć mu butem rękę i będzie moja, i tylko moja. W końcu napije się rozgrzewającej ognistej wody i będzie mi lepiej, spokojniej. Oh, już czuję jej smak na ustach…
Ale zanim zdążyłam rzeczywiście sięgnąć po piersiówkę, czuję na twarzy wilgoć o mocnym znajomym zapachu procentów. Krople alkoholu spływają po twarzy i część z nich udaje mi się zlizać językiem. Oczy szczypią niemiłosiernie, że nic, tylko je sobie wydrapać. Moją twarz wykrzywia straszliwy grymas.
-Ty pierdolona gnido. - głos drży mi ze wściekłości - Jak śmiałeś go wylać…
Świat rozmazuje mi się przed oczami, zupełnie jakbym była pijana. Tylko że nie byłam! Zapach otumaniał, przyprawiał o dreszcze, ale co z tego, jak nie mogłam poczuć na języku upragnionego rozgrzewającego bólu.
Marnotrawstwo alkoholu powinno się karać śmiercią, dlatego z gardłowym, prawie zwierzęcym rykiem po prostu rzucam się na oślep w jego stronę. Nie liczy się już nic, chce tylko rozwalić mu twarz, zatopić zęby w jego wyrwanym, jeszcze bijącym sercu. Nie ma litości dla skurwysynów, którzy nie cenią tego, co mają. Pierdolone jebane szlachciury.
|zt
Ostatnio zmieniony przez Zlata Raskolnikova dnia 28.11.21 16:59, w całości zmieniany 1 raz
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
1 II 1958
Nastąpiło oberwanie chmury.
Śnieg nie padał, a sypał. Archibald jeszcze nigdy nie widział tak mroźnej zimy. Klimat Weymouth należał do tych łagodnych – latem słońce mocno nie grzało, a zimą temperatura rzadko spadała poniżej zera. Z podziwem wyglądał przez okno, zastanawiając się, jak w takich warunkach uda mu się porozmawiać z Michaelem. Próbował przypomnieć sobie zaklęcie, które wyczarowałoby coś na kształt szklanej kuli, w której mogliby się schować przed śnieżycą, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Wrócił do stolika, gdzie wcześniej rozłożył sobie mapę Dorset. Wziął łyk ciepłej herbaty i kęs bagietki z pasztetem, wolną ręką strzepując okruszki. Tyneham nie było szczególnie oddzielone od reszty hrabstwa: nie leżało w dolinie, nie otaczały go żadne wzgórza ani serpentyna rzeki. Było zwykłą miejscowością, do której mógł się dostać każdy, jeżeli tylko nie przerażała go tajemnicza aura tego miejsca. Archibald miał zamiar wykorzystać niesławną reputację Tyneham i jeszcze bardziej ją podkręcić, byle mieszkańcy Dorset dalej omijali miasteczko z daleka.
Czuł, że będzie tego żałować. Nie powinien z własnej woli zapraszać wilkołaków do Dorset – to jak proszenie się o kłopoty. A jednak poddał się prośbie Michaela, choć dość mocno się przy tym ociągał. Podjęcie tej decyzji nie było proste.
Skończył drugie śniadanie i ubrał najcieplejszy zimowy płaszcz z futrzanym kołnierzem, a mimo to wzdrygnął się z zimna, kiedy tylko postawił stopę na zewnątrz. Wsiadł do zaczarowanego powozu i ruszył w drogę, nie chciał się spóźnić. Śnieżyca stopniowo zelżała, przykrywszy hrabstwo białym puchem. Był pewny, że Miriam i Edwin zaraz wybiegną do ogrodu, by lepić bałwany i rzucać się w śnieżne zaspy. Przynajmniej dzieci były szczęśliwe z zaistniałej pogody, nie zdawały sobie sprawy, jak wiele problemów mogła przynieść. To była kropka nad i wszystkich problemów, z którymi przyszło im się ostatnio borykać. Nawet spiżarnia Prewettów była uboższa niż zazwyczaj – nawet nie chciał myśleć, z czym przyszło się mierzyć pozostałym czarodziejom.
Po niecałej godzinie dojechał na miejsce. Otworzył drzwiczki od powozu, ale wcale nie zamierzał z niego wychodzić – nie do czasu, kiedy ujrzy Michaela. W środku było wystarczająco ciepło, by móc komfortowo przeczekać te kilka minut.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
1.02
Czekał cierpliwie, aż stracił nadzieję na odzew - prośba na listopadowym spotkaniu Zakonu wybrzmiała klarownie, ale twarze lordów były zatroskane i puste. Nie mógł ich za to winić. Byli potworami. Nawet w oczach kolegów po fachu widział czasem lęk i nieufność, zdawało mu się nawet, że sam prawowity Minister Magii podchodzi do niego z pewną rezerwą. Z perspektywy czasu dostrzeże w skierowaniu na terapię szczerą troskę Harolda Longbottoma, ale na razie trudno było mu oddzielić własną chorobę psychiczną od ciężaru likantropii. Oddzielić ryzyko, że będzie dla kogoś zagrożeniem z powodu napadu agresji, od ryzyka, które istniało podczas każdej pełni. W listopadzie powoli godził się z tym, że trzeba będzie spędzać pełnie na szkockich lub irlandzkich odludziach - będąc potencjalnym zagrożeniem dla cywilnej ludności lub stając się zbyt łatwym celem dla brygadzistów. Mając w pamięci los Justine w Azkabanie nie chciał skończyć jako żywy worek sekretów, pojmany do przesłuchania. Niósł w sobie zbyt wiele tajemnic, od których zależało zbyt wiele ludzkich żyć, by stawiać je ponad ryzyko dla zabłąkanego cywila.
W styczniu, gdy niechcący zerwał się z łańcucha i mimo tego zachował świadomość, podjął trudną decyzję. O ile nie znajdzie stuprocentowo bezpiecznej kryjówki, przestanie przywiązywać się łańcuchami. Nie przyznał się jeszcze nikomu do tej egoistycznej (a może rozsądnej?) myśli, że jego własne życie i wolność są cenniejsze od bezpieczeństwa zbłąkanych wędrowców - że jeśli wyciągną z niego informacje o Oazie, to zginie więcej ludzi niż zdołałby zagryźć. Bał się, że by nie zrozumieli, że wzięliby go za potwora, że nie uwierzyliby, że naprawdę potrafi się już kontrolować. Pamiętał w końcu całe półrocze ostatnich pełni - każdą, bez wyjątku!
Nerwowo odliczał dni do lutowej pełni - pierwszej, na którą nie weźmie srebrnego łańcucha.
I wtedy, jak z nieba, spadło mu zaproszenie na spotkanie od lorda Archibalda Prewetta. Wymienili listy już wczesną zimą, a teraz temat miał ruszyć.
Przyleciał na miejsce na miotle i wylądował nieopodal powozu. Rozejrzał się, ale lorda nestora nigdzie nie było widać.
Przez chwilę był wyraźnie zdezorientowany, ale wreszcie podszedł do drzwi i dojrzał sylwetkę Archibalda.
-Lordzie nestorze, dziękuję za spotkanie. - zwrócił się do niego uprzejmie, być może przesadnie uprzejmie. Nie wiedział, jak powinien się zachowywać ani ubrać. Skóra z czubków butów już dawno się łuszczyła, najlepsze zimowe spodnie miał trochę przetarte, a na pięknym kaftanie od Trixie wczoraj lśniły resztki krwi. Starannie je zmywał zimną wodą, zanim zaschła, chyba nie było ich już widać. A ten metaliczny zapach na rękach - to tylko nadwrażliwy, wilkołaczy nos. Przecież szorował je bardzo, bardzo długo.
-Caelum. - domyślił się, że może lord nestor chroni się w powozie przed śnieżycą, więc odruchowo sięgnął po odpowiednie zaklęcie - które nie mogło nic poradzić na mróz, ale mogło chociaż odgrodzić ich od wirujących płatków śniegu.
-Gdzie jest miejsce, o którym lord wspominał? I... czy ma lord do mnie jakieś pytania, o bezpieczeństwo, o... khm, naturę problemu? - może to głupie pytanie, wszak to Archibald był toksykologiem, a jad wilkołaka... jadem, tak? Mike nie wiedział. Wiedział tylko, jak czuł się co miesiąc (lub częściej), uwięziony w ciele bestii.
Czekał cierpliwie, aż stracił nadzieję na odzew - prośba na listopadowym spotkaniu Zakonu wybrzmiała klarownie, ale twarze lordów były zatroskane i puste. Nie mógł ich za to winić. Byli potworami. Nawet w oczach kolegów po fachu widział czasem lęk i nieufność, zdawało mu się nawet, że sam prawowity Minister Magii podchodzi do niego z pewną rezerwą. Z perspektywy czasu dostrzeże w skierowaniu na terapię szczerą troskę Harolda Longbottoma, ale na razie trudno było mu oddzielić własną chorobę psychiczną od ciężaru likantropii. Oddzielić ryzyko, że będzie dla kogoś zagrożeniem z powodu napadu agresji, od ryzyka, które istniało podczas każdej pełni. W listopadzie powoli godził się z tym, że trzeba będzie spędzać pełnie na szkockich lub irlandzkich odludziach - będąc potencjalnym zagrożeniem dla cywilnej ludności lub stając się zbyt łatwym celem dla brygadzistów. Mając w pamięci los Justine w Azkabanie nie chciał skończyć jako żywy worek sekretów, pojmany do przesłuchania. Niósł w sobie zbyt wiele tajemnic, od których zależało zbyt wiele ludzkich żyć, by stawiać je ponad ryzyko dla zabłąkanego cywila.
W styczniu, gdy niechcący zerwał się z łańcucha i mimo tego zachował świadomość, podjął trudną decyzję. O ile nie znajdzie stuprocentowo bezpiecznej kryjówki, przestanie przywiązywać się łańcuchami. Nie przyznał się jeszcze nikomu do tej egoistycznej (a może rozsądnej?) myśli, że jego własne życie i wolność są cenniejsze od bezpieczeństwa zbłąkanych wędrowców - że jeśli wyciągną z niego informacje o Oazie, to zginie więcej ludzi niż zdołałby zagryźć. Bał się, że by nie zrozumieli, że wzięliby go za potwora, że nie uwierzyliby, że naprawdę potrafi się już kontrolować. Pamiętał w końcu całe półrocze ostatnich pełni - każdą, bez wyjątku!
Nerwowo odliczał dni do lutowej pełni - pierwszej, na którą nie weźmie srebrnego łańcucha.
I wtedy, jak z nieba, spadło mu zaproszenie na spotkanie od lorda Archibalda Prewetta. Wymienili listy już wczesną zimą, a teraz temat miał ruszyć.
Przyleciał na miejsce na miotle i wylądował nieopodal powozu. Rozejrzał się, ale lorda nestora nigdzie nie było widać.
Przez chwilę był wyraźnie zdezorientowany, ale wreszcie podszedł do drzwi i dojrzał sylwetkę Archibalda.
-Lordzie nestorze, dziękuję za spotkanie. - zwrócił się do niego uprzejmie, być może przesadnie uprzejmie. Nie wiedział, jak powinien się zachowywać ani ubrać. Skóra z czubków butów już dawno się łuszczyła, najlepsze zimowe spodnie miał trochę przetarte, a na pięknym kaftanie od Trixie wczoraj lśniły resztki krwi. Starannie je zmywał zimną wodą, zanim zaschła, chyba nie było ich już widać. A ten metaliczny zapach na rękach - to tylko nadwrażliwy, wilkołaczy nos. Przecież szorował je bardzo, bardzo długo.
-Caelum. - domyślił się, że może lord nestor chroni się w powozie przed śnieżycą, więc odruchowo sięgnął po odpowiednie zaklęcie - które nie mogło nic poradzić na mróz, ale mogło chociaż odgrodzić ich od wirujących płatków śniegu.
-Gdzie jest miejsce, o którym lord wspominał? I... czy ma lord do mnie jakieś pytania, o bezpieczeństwo, o... khm, naturę problemu? - może to głupie pytanie, wszak to Archibald był toksykologiem, a jad wilkołaka... jadem, tak? Mike nie wiedział. Wiedział tylko, jak czuł się co miesiąc (lub częściej), uwięziony w ciele bestii.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Im więcej problemów pojawiało się w Dorset, tym bardziej Archibald miał ochotę zamknąć się w pałacu i grać z dziećmi w gargulki. Nigdy nie prosił o nestorski sygnet – marzył o karierze uzdrowiciela i sukcesach na tym polu, natomiast nie widział się w roli polityka. Los postanowił wyśmiać jego życiowe plany i niespodziewanie (a także chamsko, co tu kryć) zrzucić na niego wielką odpowiedzialność. Czuł, że plecy coraz mocniej uginają mu się pod tym ciężarem, a najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mógł tego ciężaru zrzucić, nie mógł też oddać go komuś innemu. Tak naprawdę jedyne co mógł zrobić to spróbować odnaleźć się w tej sytuacji, zagryźć zęby i udawać osobę, którą nie był. Zaradną, kompetentną, pewną swoich słów i czynów, bo to do niego wszyscy zwracali się ze swoimi problemami i to od niego oczekiwali rozwiązań. Tak jak teraz, kiedy czekał w ciepłym powozie na Michaela Tonksa, człowieka, którego... zaczynał lepiej rozumieć. Likantropia musiała spaść na niego równie niespodziewanie, zmieniając całe jego dotychczasowe życie. Była do niego mocniej przywiązana niż nestorski pierścień do palca Archibalda, i z pewnością jeszcze bardziej ciążyła. Pod tym względem Archibald znalazł z Michaelem cienką nić porozumienia, choć nigdy miał tego nie wypowiedzieć na głos.
– Dzień dobry, panie Tonks – przywitał się z mężczyzną, wcale nie zwracając uwagi na jego ubiór. Dobrze jednak, że nie miał tak wyczulonych zmysłów, bo poczułby się niezwykle niekomfortowo, zauważając na jego ubraniach ślady krwi. – Proszę wejść do środka – wskazał mu miejsce naprzeciwko. Ciemnozielone obicie kanap mocno kontrastowało z bielą na zewnątrz. – Jak podróż? Musi być pan przemarznięty – stwierdził, zaczynając rozmowę od standardowego wspomnienia zdrowia i pogody, niemniej naprawdę martwił się stanem Michaela: każda podróż w takich warunkach musiała być męcząca.
– Czyli od razu do sedna – mruknął, zdejmując z szyi granatowy szal, bo zaczynało mu się robić za ciepło. – Niedaleko znajduje się wieś Tyneham. Ma złą reputację, szczególnie wśród mugoli. Większość osób omija to miejsce z daleka, panuje w nim nieprzyjemna... trochę czarnomagiczna aura. Mugole już dawno się stamtąd wyprowadzili, z tego co mi wiadomo, czarodzieje również. Być może zostały tam pojedyncze osoby, prawdopodobnie reprezentujące margines społeczeństwa – przerwał na moment, uświadamiając sobie, jak ta historia brzmi w jego ustach. – Chcę przez to powiedzieć, że Tyneham przez lata obrosło wieloma legendami. Ludzie się tam nie zapuszczają. W dodatku droga do wsi wiedzie przez zaklęty most, który skutecznie utrudnia przejście na drugą stronę – kontynuował, nie spuszczając wzroku z Michaela. – Mógłbym udostępnić wam to miejsce i dać pełną autonomię w wykorzystaniu stojących tam budynków. Dostalibyście tę wieś na wyłączność – wyjaśnił, mając nadzieję, że wyraził się wystarczająco jasno. Mogli zamienić tę podejrzaną miejscowość w miejsce miłe i przytulne, w wilkołaczą oazę, mogli też pójść w drugą stronę i zrobić z niej wilkołaczą spelunę – Archibald naprawdę nie miał zamiaru tam zaglądać dopóty, dopóki żaden wilkołak nie znajdzie się poza granicami Tyneham. – Wydaje mi się, że nie muszę tłumaczyć warunków. Nie chcę narażać mieszkańców Dorset na dodatkowe niebezpieczeństwo. Chcę, żeby Tyneham było odpowiednio zabezpieczone w czasie pełni, żeby uniknąć jakichkolwiek niechcianych... incydentów – dodał, kończąc wreszcie swój wywód. Uważał, że jego cena za Tyneham jest nieduża, wręcz oczywista, taka, jaką spotkaliby w każdym innym miejscu. Byle tylko Michael uważał podobnie.
– Dzień dobry, panie Tonks – przywitał się z mężczyzną, wcale nie zwracając uwagi na jego ubiór. Dobrze jednak, że nie miał tak wyczulonych zmysłów, bo poczułby się niezwykle niekomfortowo, zauważając na jego ubraniach ślady krwi. – Proszę wejść do środka – wskazał mu miejsce naprzeciwko. Ciemnozielone obicie kanap mocno kontrastowało z bielą na zewnątrz. – Jak podróż? Musi być pan przemarznięty – stwierdził, zaczynając rozmowę od standardowego wspomnienia zdrowia i pogody, niemniej naprawdę martwił się stanem Michaela: każda podróż w takich warunkach musiała być męcząca.
– Czyli od razu do sedna – mruknął, zdejmując z szyi granatowy szal, bo zaczynało mu się robić za ciepło. – Niedaleko znajduje się wieś Tyneham. Ma złą reputację, szczególnie wśród mugoli. Większość osób omija to miejsce z daleka, panuje w nim nieprzyjemna... trochę czarnomagiczna aura. Mugole już dawno się stamtąd wyprowadzili, z tego co mi wiadomo, czarodzieje również. Być może zostały tam pojedyncze osoby, prawdopodobnie reprezentujące margines społeczeństwa – przerwał na moment, uświadamiając sobie, jak ta historia brzmi w jego ustach. – Chcę przez to powiedzieć, że Tyneham przez lata obrosło wieloma legendami. Ludzie się tam nie zapuszczają. W dodatku droga do wsi wiedzie przez zaklęty most, który skutecznie utrudnia przejście na drugą stronę – kontynuował, nie spuszczając wzroku z Michaela. – Mógłbym udostępnić wam to miejsce i dać pełną autonomię w wykorzystaniu stojących tam budynków. Dostalibyście tę wieś na wyłączność – wyjaśnił, mając nadzieję, że wyraził się wystarczająco jasno. Mogli zamienić tę podejrzaną miejscowość w miejsce miłe i przytulne, w wilkołaczą oazę, mogli też pójść w drugą stronę i zrobić z niej wilkołaczą spelunę – Archibald naprawdę nie miał zamiaru tam zaglądać dopóty, dopóki żaden wilkołak nie znajdzie się poza granicami Tyneham. – Wydaje mi się, że nie muszę tłumaczyć warunków. Nie chcę narażać mieszkańców Dorset na dodatkowe niebezpieczeństwo. Chcę, żeby Tyneham było odpowiednio zabezpieczone w czasie pełni, żeby uniknąć jakichkolwiek niechcianych... incydentów – dodał, kończąc wreszcie swój wywód. Uważał, że jego cena za Tyneham jest nieduża, wręcz oczywista, taka, jaką spotkaliby w każdym innym miejscu. Byle tylko Michael uważał podobnie.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Spodziewał się, że ruszą w dalszą drogę - zaproszenie do powozu, który uparcie stał w miejscu, odrobinę go zdziwiło. Posłusznie usiadł jednak naprzeciwko arystokraty, wyraźnie czując się nieswojo w tym wnętrzu. Miał wrażenie, że jest na nie zbyt wysoki, zbyt niezdarny, jaśminowy zapach eleganckich kanap (albo wyrafinowanych środków czyszczących?) wdzierał się ostro do nozdrzy. Wziął wdech ustami i uśmiechnął się nieśmiało - nie wiedząc w sumie, czy wypada. Lord Archibald zawsze był taki... rzeczowy i spokojny.
Co prawda, czytał w "Proroku Codziennym" (zastanawiając się, jak bardzo lord Prewett musiał być zdeterminowany, by pozwolić opisać coś tak intymnego jakiemuś dziennikarzowi) o klątwie, która każdego człowieka pozbawiłaby rozsądku i spokoju i kontroli nad sobą - ale nie umiał zupełnie wyobrazić sobie arystokraty w podobnym kontekście. To przecież on był tutaj potworem.
-Tak. - przytaknął niepewnie, bo dokąd mieli zmierzać, jeśli nie do sedna? Był aurorem, komunikował się szybko i konkretnie, niejednokrotnie w ferworze walki. Kurtuazyjne rozmowy były mu raczej obce.
-Dziękuję, przywykłem do podobnych podróży. Wczoraj spędziłem cały dzień na granicach Northumberland, dotarcie do Dorset jest w porównaniu z tym szybkie i przyjemne. - uśmiechnął się blado, choć oczy pozostały poważne. Zorganizował tam zasadzkę dla pięciu ludzi i z zimną krwią ich wyeliminował - jedna noc nie zmyła jeszcze z wilkołaczych nozdrzy odoru ich śmierci i nie sprawi, że Michael będzie dał radę
-Czarnomagiczna? Czy zna lord historię tamtej wsi, szczególnie czy są z nią powiązane jakieś klątwy? Mugoli może odstraszać wiele aspektów, nawet niektóre z naszych zabezpieczeń opartych na białej magii, ale obecności tej czarnej nie powinniśmy bagatelizować. - zauważył, doradzając Archibaldowi nie tyle jako wilkołak potencjalnie zainteresowany tamtą wsią (czuł, że do tego zmierza rozmowa, ale deklaracja jeszcze nie padła), co jako auror zaniepokojony czarną magią w promugolskim hrabstwie.
Rozszerzył lekko oczy, gdy usłyszał o wsi na wyłączność. Pierwszy raz na chłodnej twarzy aurora odmalował się cień ciepłego uśmiechu.
-Ja... naprawdę? Będziemy... zaszczyceni. - wybąkał, spodziewając się raczej szopy lub skrawka lasu, nie wsi. -Dziękuję w imieniu swoim i... innych potrzebujących.
Pokiwał głową, rozumiejąc warunki.
-Bracia Grey mają kilkanaście sadzonek tojadu - ale zanim te zaczną dawać owoce i uwarzymy eliksiry, nawet srebrne łańcuchy - których obowiązku pilnowałbym nawet po eliksirze tojadowym - są dobrym środkiem bezpieczeństwa. By nie kusić losu, prosiłbym jednak o kooperację w kwestii przestrzeżenia mieszkańców Dorset przed zapuszczaniem się do wsi - lord będzie lepiej wiedział, co zadziała skutecznie w kwestii propagandy - plotki, oficjalne komunikaty? - nie chciał, by jakikolwiek nastolatek uznał wyprawę do opuszczonej wsi za zabawną, ale rozumiał też, jeśli lord Prewett pragnie utrzymać pomoc wilkołakom w sekrecie. Pomimo wynalezienia eliksiru tojadowego i wsparcia likantropów dla Zakonu, opinia publiczna wciąż się ich lękała.
-Samemu znam się trochę na magicznych zabezpieczeniach - będą w stanie całkowicie ukryć wieś przed mugolami, odstraszyć część czarodziejów, a także zaalarmować kogoś z Zakonu gdyby ktokolwiek niepowołany zbliżył się do Tyneham. Dopóki wzmacniane są granice hrabstwa, dopóty brygadziści stanowią dla nas zagrożenie - dlatego pułapki i wsparcie Zakonników niedotkniętych klątwą ochroniłoby również... tymczasowych lokatorów wioski.
Co prawda, czytał w "Proroku Codziennym" (zastanawiając się, jak bardzo lord Prewett musiał być zdeterminowany, by pozwolić opisać coś tak intymnego jakiemuś dziennikarzowi) o klątwie, która każdego człowieka pozbawiłaby rozsądku i spokoju i kontroli nad sobą - ale nie umiał zupełnie wyobrazić sobie arystokraty w podobnym kontekście. To przecież on był tutaj potworem.
-Tak. - przytaknął niepewnie, bo dokąd mieli zmierzać, jeśli nie do sedna? Był aurorem, komunikował się szybko i konkretnie, niejednokrotnie w ferworze walki. Kurtuazyjne rozmowy były mu raczej obce.
-Dziękuję, przywykłem do podobnych podróży. Wczoraj spędziłem cały dzień na granicach Northumberland, dotarcie do Dorset jest w porównaniu z tym szybkie i przyjemne. - uśmiechnął się blado, choć oczy pozostały poważne. Zorganizował tam zasadzkę dla pięciu ludzi i z zimną krwią ich wyeliminował - jedna noc nie zmyła jeszcze z wilkołaczych nozdrzy odoru ich śmierci i nie sprawi, że Michael będzie dał radę
-Czarnomagiczna? Czy zna lord historię tamtej wsi, szczególnie czy są z nią powiązane jakieś klątwy? Mugoli może odstraszać wiele aspektów, nawet niektóre z naszych zabezpieczeń opartych na białej magii, ale obecności tej czarnej nie powinniśmy bagatelizować. - zauważył, doradzając Archibaldowi nie tyle jako wilkołak potencjalnie zainteresowany tamtą wsią (czuł, że do tego zmierza rozmowa, ale deklaracja jeszcze nie padła), co jako auror zaniepokojony czarną magią w promugolskim hrabstwie.
Rozszerzył lekko oczy, gdy usłyszał o wsi na wyłączność. Pierwszy raz na chłodnej twarzy aurora odmalował się cień ciepłego uśmiechu.
-Ja... naprawdę? Będziemy... zaszczyceni. - wybąkał, spodziewając się raczej szopy lub skrawka lasu, nie wsi. -Dziękuję w imieniu swoim i... innych potrzebujących.
Pokiwał głową, rozumiejąc warunki.
-Bracia Grey mają kilkanaście sadzonek tojadu - ale zanim te zaczną dawać owoce i uwarzymy eliksiry, nawet srebrne łańcuchy - których obowiązku pilnowałbym nawet po eliksirze tojadowym - są dobrym środkiem bezpieczeństwa. By nie kusić losu, prosiłbym jednak o kooperację w kwestii przestrzeżenia mieszkańców Dorset przed zapuszczaniem się do wsi - lord będzie lepiej wiedział, co zadziała skutecznie w kwestii propagandy - plotki, oficjalne komunikaty? - nie chciał, by jakikolwiek nastolatek uznał wyprawę do opuszczonej wsi za zabawną, ale rozumiał też, jeśli lord Prewett pragnie utrzymać pomoc wilkołakom w sekrecie. Pomimo wynalezienia eliksiru tojadowego i wsparcia likantropów dla Zakonu, opinia publiczna wciąż się ich lękała.
-Samemu znam się trochę na magicznych zabezpieczeniach - będą w stanie całkowicie ukryć wieś przed mugolami, odstraszyć część czarodziejów, a także zaalarmować kogoś z Zakonu gdyby ktokolwiek niepowołany zbliżył się do Tyneham. Dopóki wzmacniane są granice hrabstwa, dopóty brygadziści stanowią dla nas zagrożenie - dlatego pułapki i wsparcie Zakonników niedotkniętych klątwą ochroniłoby również... tymczasowych lokatorów wioski.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Archibald nie uważał się za osobę spokojną. Wydawało mu się, że zbyt często podejmuje decyzje pod wpływem emocji, których później długo żałuje – między innymi dlatego czuł się niekomfortowo w roli jaką przyszło mu odgrywać. Zdarzało mu się w nerwach rzucać słowa, których wcale nie miał na myśli, albo takie, które powinny raczej pozostać w jego głowie; zdecydowane zrywanie tylu sojuszy w Stonehenge niech będzie na to najlepszym przykładem, tamten dzień do tej pory powracał do Archibalda, a wraz z nim mnóstwo wątpliwości. Być może wyrobił się przez ostatni rok, nauczył trochę polityki i dyplomacji, ale i tak czuł się na tej pozycji jak słodkowodna ryba w morzu. Jego spokój czasem był po prostu zmęczeniem.
– Northumberland? – Zdziwił się, drgnąwszy niespokojnie. Longbottomowie znajdowali się w niezwykle niewygodnej sytuacji, uwięzieni pomiędzy dwoma konserwatywnymi hrabstwami bez żadnej pomocy obok. Na razie odpierali ataki z odwagą godną ich przodków, i Archibald miał nadzieję, że tak pozostanie do końca.
– To wszystko co wiem – westchnął, wyglądając na zewnątrz przez nieduże okienko. Śnieg jakby przestał padać, a może to tylko działanie zaklęcia objęło cały powóz. Tak czy inaczej mogli wkrótce stąd wyjść i spojrzeć na Tyneham z nieco bliższej odległości. – Mój wuj nigdy nie interesował się Tyneham. Wydaje mi się, że tak było wygodniej... Zostawić to miejsce w spokoju. Pewnie bał się, że jakakolwiek ingerencja będzie jak włożenie kija w mrowisko – nie oceniał działań wuja Eddarda. Zdawał sobie sprawę, że podjęcie decyzji jest warunkowane wieloma czynnikami, które w tym momencie mogą już być niewidoczne. A w Dorset dobrze się żyło za jego rządów, stabilnie. Wrócił spojrzeniem do Michaela. – Nie wiem na ile te historie są dziełem przestraszonych mugoli, a na ile faktycznie można się tam natknąć na ślady czarnej magii. Trzeba to sprawdzić – odczuwał ulgę na myśl, że przywódcą wilkołaków jest doświadczony auror. Dawało mu to (oby nie złudną) nadzieję, że w Tyneham zostaną zaprowadzone odpowiednie porządki.
Uśmiechnął się nieznacznie w odpowiedzi na podziękowania. Co prawda uważał to za swój obowiązek, ale faktycznie nie musiał spraszać wilkołaków do Dorset – wciąż podskórnie uważał, że nie powinien tego robić. Zaczęli jednak temat, który najbardziej go interesował, i miał rozwiać większość wątpliwości.
– Jak dokładnie działa na was eliksir tojadowy? – Znał jego działanie w teorii, przeczytał na ten temat wiele opracowań naukowych, ale to nigdy nie będzie to samo co opowieść faktycznego użytkownika. – Na chwilę obecną wolałbym nie wydawać oficjalnych komunikatów. Mieszkańcy Dorset raczej nie będą zachwyceni moją decyzją – nie chciał wprowadzać jeszcze większego chaosu, już i tak wiele się działo na tych ziemiach. Mróz, głód, uchodźcy, a teraz jeszcze to, wilkołaki. – Ale nie chcę ich okłamywać w nieskończoność, powiadomię ich w odpowiednim momencie – dodał, chyba bardziej do siebie niż do Michaela. Może kiedy mróz nieco zelżeje i pierwsze rośliny zaczną kiełkować. Na razie musieli wykorzystać plotki i pocztę pantoflową. Archibald jeszcze nie był pewny czy to dobra decyzja, będzie musiał to jeszcze przemyśleć.
– Chcę być na bieżąco z pracami – poinformował Michaela, kiedy wspomniał o rzucaniu zabezpieczeń i zakładaniu pułapek. W przeciwieństwie do swojego wuja chciał wiedzieć co się tam będzie działo i mieć nad tym jakąkolwiek kontrolę.
– Podejdźmy bliżej – zaproponował, ponownie nakładając na siebie szal. Wyszedł z powozu, czując jak nieprzyjemny chłód otula jego rozgrzane ciało. Szedł dość szybko, zatrzymując się dopiero przed mostem. W tym miejscu wyraźnie się czuło specyficzną atmosferę tego miejsca, a sam most też wyglądał dość złowieszczo; unosząca się nad nim chmura skutecznie uniemożliwiała ujrzenie drugiego końca. – To podobno jedyna droga do Tyneham, ale wolałbym zabezpieczyć granice wsi z każdej strony – poinformował Michaela, unosząc nieco głos, by być dobrze słyszanym pomimo wiatru. – Weymouth znajduje się około 20 mil na zachód, około 20 mil na wschód jest granica z Hampshire – wytłumaczył pokrótce, zarysowując mu położenie wsi na mapie hrabstwa. – Od morza dzieli nas dosłownie 20 minutowy spacer – dodał, choć zejście na plaże było utrudnione przez wysokie klify. Archibald zamilkł na moment, wpatrując się w niepokojący most. Było przy nim jakby... chłodniej?
– Ile osób miałoby tu przebywać? – Zdawał sobie sprawę, że oferując im całą wieś, może ich być sporo, ale i tak wolał być świadomy przywołanej liczby.
– Northumberland? – Zdziwił się, drgnąwszy niespokojnie. Longbottomowie znajdowali się w niezwykle niewygodnej sytuacji, uwięzieni pomiędzy dwoma konserwatywnymi hrabstwami bez żadnej pomocy obok. Na razie odpierali ataki z odwagą godną ich przodków, i Archibald miał nadzieję, że tak pozostanie do końca.
– To wszystko co wiem – westchnął, wyglądając na zewnątrz przez nieduże okienko. Śnieg jakby przestał padać, a może to tylko działanie zaklęcia objęło cały powóz. Tak czy inaczej mogli wkrótce stąd wyjść i spojrzeć na Tyneham z nieco bliższej odległości. – Mój wuj nigdy nie interesował się Tyneham. Wydaje mi się, że tak było wygodniej... Zostawić to miejsce w spokoju. Pewnie bał się, że jakakolwiek ingerencja będzie jak włożenie kija w mrowisko – nie oceniał działań wuja Eddarda. Zdawał sobie sprawę, że podjęcie decyzji jest warunkowane wieloma czynnikami, które w tym momencie mogą już być niewidoczne. A w Dorset dobrze się żyło za jego rządów, stabilnie. Wrócił spojrzeniem do Michaela. – Nie wiem na ile te historie są dziełem przestraszonych mugoli, a na ile faktycznie można się tam natknąć na ślady czarnej magii. Trzeba to sprawdzić – odczuwał ulgę na myśl, że przywódcą wilkołaków jest doświadczony auror. Dawało mu to (oby nie złudną) nadzieję, że w Tyneham zostaną zaprowadzone odpowiednie porządki.
Uśmiechnął się nieznacznie w odpowiedzi na podziękowania. Co prawda uważał to za swój obowiązek, ale faktycznie nie musiał spraszać wilkołaków do Dorset – wciąż podskórnie uważał, że nie powinien tego robić. Zaczęli jednak temat, który najbardziej go interesował, i miał rozwiać większość wątpliwości.
– Jak dokładnie działa na was eliksir tojadowy? – Znał jego działanie w teorii, przeczytał na ten temat wiele opracowań naukowych, ale to nigdy nie będzie to samo co opowieść faktycznego użytkownika. – Na chwilę obecną wolałbym nie wydawać oficjalnych komunikatów. Mieszkańcy Dorset raczej nie będą zachwyceni moją decyzją – nie chciał wprowadzać jeszcze większego chaosu, już i tak wiele się działo na tych ziemiach. Mróz, głód, uchodźcy, a teraz jeszcze to, wilkołaki. – Ale nie chcę ich okłamywać w nieskończoność, powiadomię ich w odpowiednim momencie – dodał, chyba bardziej do siebie niż do Michaela. Może kiedy mróz nieco zelżeje i pierwsze rośliny zaczną kiełkować. Na razie musieli wykorzystać plotki i pocztę pantoflową. Archibald jeszcze nie był pewny czy to dobra decyzja, będzie musiał to jeszcze przemyśleć.
– Chcę być na bieżąco z pracami – poinformował Michaela, kiedy wspomniał o rzucaniu zabezpieczeń i zakładaniu pułapek. W przeciwieństwie do swojego wuja chciał wiedzieć co się tam będzie działo i mieć nad tym jakąkolwiek kontrolę.
– Podejdźmy bliżej – zaproponował, ponownie nakładając na siebie szal. Wyszedł z powozu, czując jak nieprzyjemny chłód otula jego rozgrzane ciało. Szedł dość szybko, zatrzymując się dopiero przed mostem. W tym miejscu wyraźnie się czuło specyficzną atmosferę tego miejsca, a sam most też wyglądał dość złowieszczo; unosząca się nad nim chmura skutecznie uniemożliwiała ujrzenie drugiego końca. – To podobno jedyna droga do Tyneham, ale wolałbym zabezpieczyć granice wsi z każdej strony – poinformował Michaela, unosząc nieco głos, by być dobrze słyszanym pomimo wiatru. – Weymouth znajduje się około 20 mil na zachód, około 20 mil na wschód jest granica z Hampshire – wytłumaczył pokrótce, zarysowując mu położenie wsi na mapie hrabstwa. – Od morza dzieli nas dosłownie 20 minutowy spacer – dodał, choć zejście na plaże było utrudnione przez wysokie klify. Archibald zamilkł na moment, wpatrując się w niepokojący most. Było przy nim jakby... chłodniej?
– Ile osób miałoby tu przebywać? – Zdawał sobie sprawę, że oferując im całą wieś, może ich być sporo, ale i tak wolał być świadomy przywołanej liczby.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
-Aurorski patrol. - przyznał skromnie, bez wchodzenia w szczegóły. -Na granicy ukrywali się mugole. - dodał po sekundzie wahania. Nie chciał rozsiewać niepokojących informacji i szerzyć zamętu, ale nestor Prewettów powinien jednak wiedzieć o takich przypadkach - mogły się zdarzać również na jego ziemiach. -Szmalcownicy z Durham przedarli się przez granice i chcieli ich zabić jak kaczki. - dodał bezbarwnie, ale w jasnych oczach rozbłysły iskry sprawiedliwego gniewu.
Pominął dyplomatycznym milczeniem działania (lub raczej ich brak) poprzedniego nestora. Pozostawianie potencjalnie czarnomagicznego miejsca bez sprawdzenia wydawało się nieodpowiedzialne, ale chyba nie wypadało kwestionować decyzji krewnego Archibalda. Szczególnie, że to dzięki tej bezczynności, wioska nadal była omijaną i zapuszczona, a lord Prewett wspaniałomyślnie zdecydował się ją oddać w ręce wilkołaków.
-Zaproszę tam łamacza klątw, a jako auror sprawdzę pozostałości czarnej magii. - zaproponował. Z Zakonem Feniksa współpracowało wielu utalentowanych runistów, ale jako pierwszy przyszedł mu na myśl Vincent. Pamiętał, jak Rineheart opowiadał mu wiosną o komunie wilkołaków, którą widział w Rumunii. Wtedy Michael wziął jego słowa za utopię, a teraz... miał okazję stworzyć coś... podobnego? Niegdyś wilkołaki żyły w całkowitym rozproszeniu, potem połączył ich wspólny cel - a teraz będą miały miejsce do wspólnego spędzania pełni. Co prawda, przeklęci nie łączyli się w watahy, ale cała wioska to chyba wystarczająco dużo miejsca, by nie wchodzili sobie w drogę, by każdy przykuł się łańcuchami w pewnym odosobnieniu.
-Otępia ciało, wyostrza umysł. - przyznał, przypominając sobie własne doświadczenia z eliksirem, do którego stracił dostęp wraz z wybuchem wojny. -Po przemianie pozostaje się sobą i wszystko pamięta, ale zarazem jest się sennym i spokojnym. To chyba najbezpieczniejszy stan, jaki można osiągnąć. - o ile nie poluje na nas żaden brygadzista.
-Oczywiście, rozumiem. - przyznał, gdy Archibald zdradził ostrożność w dzieleniu się informacjami o tej inicjatywie z mieszkańcami Dorset. Zima powodowała głód, na Półwysep i tak nadciągali uchodźcy, wieść o zaproszeniu do wioski wilkołaków mogła nie być... od razu zrozumiana.
Pokiwał głową, obiecując w ten sposób informować lorda Prewetta o postępie prac. Wyszedł za nim z powozu i podążył w stronę mostu, mrużąc oczy. Faktycznie, aura tego miejsca była... osobliwa.
-Możemy dodatkowo zabezpieczyć granicę z Hampshire - jest regularnie patrolowana? - zapytał cicho. Opis położenia wsi wydawał się wręcz urokliwy, ale od pewnego czasu Michael nie był w stanie cieszyć się takimi radościami życia codziennego jak bliskość plaży - myślał raczej praktycznie, analizując wszystkie możliwe zagrożenia.
-Na stałe i w czynnej walce współpracuje z nami około siedmiu, ale możliwe, że zwerbujemy nowych. Proponując wilkołakom oficjalne opowiedzenie się po stronie Zakonu, utrudniliśmy również sytuację tych neutralnych - desperacja może ich w końcu popchnąć w nasze szeregi. Mam nadzieję, że ideały też. - przyznał, myśląc o wilkołakach, które zdeklarowały się do ochrony zabezpieczanych przez Zakon lokacji, o sobie i o Castorze.
Pominął dyplomatycznym milczeniem działania (lub raczej ich brak) poprzedniego nestora. Pozostawianie potencjalnie czarnomagicznego miejsca bez sprawdzenia wydawało się nieodpowiedzialne, ale chyba nie wypadało kwestionować decyzji krewnego Archibalda. Szczególnie, że to dzięki tej bezczynności, wioska nadal była omijaną i zapuszczona, a lord Prewett wspaniałomyślnie zdecydował się ją oddać w ręce wilkołaków.
-Zaproszę tam łamacza klątw, a jako auror sprawdzę pozostałości czarnej magii. - zaproponował. Z Zakonem Feniksa współpracowało wielu utalentowanych runistów, ale jako pierwszy przyszedł mu na myśl Vincent. Pamiętał, jak Rineheart opowiadał mu wiosną o komunie wilkołaków, którą widział w Rumunii. Wtedy Michael wziął jego słowa za utopię, a teraz... miał okazję stworzyć coś... podobnego? Niegdyś wilkołaki żyły w całkowitym rozproszeniu, potem połączył ich wspólny cel - a teraz będą miały miejsce do wspólnego spędzania pełni. Co prawda, przeklęci nie łączyli się w watahy, ale cała wioska to chyba wystarczająco dużo miejsca, by nie wchodzili sobie w drogę, by każdy przykuł się łańcuchami w pewnym odosobnieniu.
-Otępia ciało, wyostrza umysł. - przyznał, przypominając sobie własne doświadczenia z eliksirem, do którego stracił dostęp wraz z wybuchem wojny. -Po przemianie pozostaje się sobą i wszystko pamięta, ale zarazem jest się sennym i spokojnym. To chyba najbezpieczniejszy stan, jaki można osiągnąć. - o ile nie poluje na nas żaden brygadzista.
-Oczywiście, rozumiem. - przyznał, gdy Archibald zdradził ostrożność w dzieleniu się informacjami o tej inicjatywie z mieszkańcami Dorset. Zima powodowała głód, na Półwysep i tak nadciągali uchodźcy, wieść o zaproszeniu do wioski wilkołaków mogła nie być... od razu zrozumiana.
Pokiwał głową, obiecując w ten sposób informować lorda Prewetta o postępie prac. Wyszedł za nim z powozu i podążył w stronę mostu, mrużąc oczy. Faktycznie, aura tego miejsca była... osobliwa.
-Możemy dodatkowo zabezpieczyć granicę z Hampshire - jest regularnie patrolowana? - zapytał cicho. Opis położenia wsi wydawał się wręcz urokliwy, ale od pewnego czasu Michael nie był w stanie cieszyć się takimi radościami życia codziennego jak bliskość plaży - myślał raczej praktycznie, analizując wszystkie możliwe zagrożenia.
-Na stałe i w czynnej walce współpracuje z nami około siedmiu, ale możliwe, że zwerbujemy nowych. Proponując wilkołakom oficjalne opowiedzenie się po stronie Zakonu, utrudniliśmy również sytuację tych neutralnych - desperacja może ich w końcu popchnąć w nasze szeregi. Mam nadzieję, że ideały też. - przyznał, myśląc o wilkołakach, które zdeklarowały się do ochrony zabezpieczanych przez Zakon lokacji, o sobie i o Castorze.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Archibald wstrzymywał oddech za każdym razem, kiedy ktoś próbował mu przekazać wiadomości z zaprzyjaźnionych hrabstw. Doskonale zdawał sobie sprawę, że stan jego sojuszników bezpośrednio wpływa na stan jego hrabstwa – niewiele rodów postanowiło się sprzeciwić polityce antymugolskiej, tym bardziej musieli się wspierać i trzymać stosunkowo blisko. Dotkliwa klęska w Northumberland z pewnością byłaby odczuwana również w Dorset; hrabstwa przypominały naczynia połączone jeszcze bardziej niż zwykle. W odpowiedzi jedynie kiwnął głową, przyjmując jego skromne wytłumaczenie do wiadomości. Podejrzewał, że problem uchodźców będzie tylko narastał.
– Tak będzie najrozsądniej – zgodził się. Sam niewiele wiedział na temat czarnej magii, nie znał się też na sposobach zabezpieczenia takich terenów, dlatego wolał zaufać specjalistom. – Ponownie, proszę o wszystkim mnie informować – przypomniał, bo nie chciał (chciał, ale nie mógł) być nestorem zamkniętym w czterech ścianach, który nie ma pojęcia, co się tak naprawdę dzieje wokół niego. Nie mógł sobie na to pozwolić w tak ciężkich czasach. Niedawna rozmowa z Aleksandrem pomogła mu to sobie uświadomić – jakkolwiek czuł się nieswojo w tej roli, musiał jej sprostać. Po prostu nie miał innego wyjścia. Wolał jednak zbyt często sobie o tym nie przypominać, bo była to myśl niezwykle przytłaczająca.
– Niesamowite – część jego osoby, która wciąż pozostawała ciekawskim uzdrowicielem, najchętniej przebadałaby Michaela wzdłuż i wszerz, a zaraz potem wzięła pod lupę eliksir tojadowy. Z marszu dałby wynalazcom tego specyfiku Order Merlina, bo jeżeli faktycznie działał tak, jak Michael przed chwilą go opisał, rewolucjonizował życie wilkołaków, a tym samym powinien zrewolucjonizować podejście społeczeństwa do tego problemu.
– Nie, w tej chwili nie – przyznał, mając nadzieję, że nie zostanie przez Tonksa zbyt surowo oceniony. Powinien był pomyśleć o tym wcześniej, ale w pierwszej kolejności zawsze myślał o ludziach, do tego przywykł podczas wieloletniej pracy uzdrowiciela. Kryjówka dla wilkołaków, bezpieczne miejsce dla uchodźców – takie potrzeby pojawiały się w jego głowie w pierwszej kolejności, wszelkie inne zabezpieczenia i wojenne strategie raczej zaniedbywał. Pierwszy raz przeszło mu przez myśl, że powinien znaleźć kogoś, kto mądrze i uczciwie mógłby go w tym wspomóc, dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem. – Ale chętnie to zmienię – dodał, dając mu między słowami przyzwolenie na zamianę tych słów w czyny.
– Oby. Sama desperacja może być zwodnicza – westchnął, chociaż domyślał się, że sytuacja życiowa tych ludzi jest dużo bardziej złożona. Szczególnie jeżeli nie byli czystokrwiści. – Ufam, że to miejsce zostanie odpowiednio przygotowane – zaczął po chwili milczenia, wpatrując się w niepokojącą mgłę, unoszącą się nad mostem. – Ale jeżeli pomimo tego coś się stanie, nie będę mógł dłużej akceptować waszej obecności – zwrócił się do Michaela, przypominając o swoim warunku. Nie chciał usłyszeć żadnej wiadomości o pogryzionym dziecku, przestraszonej kobiecie czy zabitym mężczyźnie. Wiele ryzykował, pozwalając na stworzenie społeczności wilkołaków w swoim hrabstwie, choć starał się wybrać miejsce najbardziej odizolowane od reszty mieszkańców. Wielkość wioski miała być swego rodzaju otuliną – domyślał się, że cały jej teren nie zostanie zagospodarowany. – Czy ma pan do mnie jeszcze jakieś pytania? – Zapytał, krzyżując nieco zmarznięte dłonie za plecami.
– Tak będzie najrozsądniej – zgodził się. Sam niewiele wiedział na temat czarnej magii, nie znał się też na sposobach zabezpieczenia takich terenów, dlatego wolał zaufać specjalistom. – Ponownie, proszę o wszystkim mnie informować – przypomniał, bo nie chciał (chciał, ale nie mógł) być nestorem zamkniętym w czterech ścianach, który nie ma pojęcia, co się tak naprawdę dzieje wokół niego. Nie mógł sobie na to pozwolić w tak ciężkich czasach. Niedawna rozmowa z Aleksandrem pomogła mu to sobie uświadomić – jakkolwiek czuł się nieswojo w tej roli, musiał jej sprostać. Po prostu nie miał innego wyjścia. Wolał jednak zbyt często sobie o tym nie przypominać, bo była to myśl niezwykle przytłaczająca.
– Niesamowite – część jego osoby, która wciąż pozostawała ciekawskim uzdrowicielem, najchętniej przebadałaby Michaela wzdłuż i wszerz, a zaraz potem wzięła pod lupę eliksir tojadowy. Z marszu dałby wynalazcom tego specyfiku Order Merlina, bo jeżeli faktycznie działał tak, jak Michael przed chwilą go opisał, rewolucjonizował życie wilkołaków, a tym samym powinien zrewolucjonizować podejście społeczeństwa do tego problemu.
– Nie, w tej chwili nie – przyznał, mając nadzieję, że nie zostanie przez Tonksa zbyt surowo oceniony. Powinien był pomyśleć o tym wcześniej, ale w pierwszej kolejności zawsze myślał o ludziach, do tego przywykł podczas wieloletniej pracy uzdrowiciela. Kryjówka dla wilkołaków, bezpieczne miejsce dla uchodźców – takie potrzeby pojawiały się w jego głowie w pierwszej kolejności, wszelkie inne zabezpieczenia i wojenne strategie raczej zaniedbywał. Pierwszy raz przeszło mu przez myśl, że powinien znaleźć kogoś, kto mądrze i uczciwie mógłby go w tym wspomóc, dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem. – Ale chętnie to zmienię – dodał, dając mu między słowami przyzwolenie na zamianę tych słów w czyny.
– Oby. Sama desperacja może być zwodnicza – westchnął, chociaż domyślał się, że sytuacja życiowa tych ludzi jest dużo bardziej złożona. Szczególnie jeżeli nie byli czystokrwiści. – Ufam, że to miejsce zostanie odpowiednio przygotowane – zaczął po chwili milczenia, wpatrując się w niepokojącą mgłę, unoszącą się nad mostem. – Ale jeżeli pomimo tego coś się stanie, nie będę mógł dłużej akceptować waszej obecności – zwrócił się do Michaela, przypominając o swoim warunku. Nie chciał usłyszeć żadnej wiadomości o pogryzionym dziecku, przestraszonej kobiecie czy zabitym mężczyźnie. Wiele ryzykował, pozwalając na stworzenie społeczności wilkołaków w swoim hrabstwie, choć starał się wybrać miejsce najbardziej odizolowane od reszty mieszkańców. Wielkość wioski miała być swego rodzaju otuliną – domyślał się, że cały jej teren nie zostanie zagospodarowany. – Czy ma pan do mnie jeszcze jakieś pytania? – Zapytał, krzyżując nieco zmarznięte dłonie za plecami.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
-Dobrze. - potwierdził konkretnie, w odpowiedzi na kolejną już prośbę o informowanie o postępach. Nie postąpiłby inaczej, szanował hierarchię i autorytety - klarowny łańcuch komend był w Biurze Aurorów podstawą.
Uśmiechnął się blado, wyczuwając w Archibaldzie naukową fascynację.
-Niestety, tojad pozostaje trudno dostępny, ale gdy w przyszłości eliksir stanie się dostępny dla wszystkich... naprawdę zrewolucjonizuje kwestie bezpieczeństwa. - przytaknął z bladym uśmiechem. Ten spełzł z twarzy dopiero, gdy lord Prewett przyznał się do braku regularnych patroli na granicy.
-Nie muszą być codzienne, nawet kilka pokazowych skutecznie przepłoszy... intruzów. Biuro Aurorów sporo pracowało ostatnio w Staffordshire - ledwo wyczuwalna odrobina przekąsu wskazywała na to, co dzieje się z hrabstwami bez dostatecznie mocno zabezpieczonych granic -Zaproponuję Biuru, by sprawdziło granice w ciągu kolejnego tygodnia. Potem moglibyśmy podszkolić ludzi z Dorset. - zaproponował ostrożnie, mając nadzieję, że nie urazi w ten sposób dumy lorda nestora. -Grunt, żeby sprawić wrażenie, że granice są patrolowane przez aurorów lub wojsko. Może nawet pokazowo zabić kilku szmalcowników, jeśli natkniemy się na nich zbyt blisko ziem Dorset. Potem, gdy już sprawimy odpowiednie wrażenie, wystarczą zwiadowcy. Z militarnego punktu widzenia, oczywiście. - dodał skromnie, nie chcąc nadmiernie wchodzić w kompetencje lorda nestora i dzieląc się jedynie aurorskim doświadczeniem.
-Tak, to będzie miejsce jedynie dla zaufanych sojuszników Zakonu. - przytaknął, zdając sobie sprawę, że nie każdemu wilkołakowi w potrzebie powinni ufać. -Wszyscy podzielamy te same wartości. - dodał, w odpowiedzi na obawy, że "coś się stanie." O wilkołakach krążyły różne plotki, podobno niektórzy z biegiem czasu stawali się bestiami nawet w ludzkim ciele (czasem Tonks obawiał się tego wobec siebie...), ale wszyscy zdeklarowani sojusznicy Zakonu chcieli walczyć o dobro cywili. Nie zagryźliby nikogo, nie świadomie.
Tyle, że podczas pełni nie byli do końca świadomi.
-Na razie nie. Zastanawiam się, czy naprawić ten most... ale może lepiej zostawić go w obecnym stanie, a wilkołaki niech teleportują się bezpośrednio do wioski? - w obecnym stanie most odstraszał, ale wystarczy, że pokonają go raz. Może powinien zresztą odstraszać wszystkich, którzy się tu zbliżą - im mniej ludzi się tu kręci, tym lepiej.
Uśmiechnął się blado, wyczuwając w Archibaldzie naukową fascynację.
-Niestety, tojad pozostaje trudno dostępny, ale gdy w przyszłości eliksir stanie się dostępny dla wszystkich... naprawdę zrewolucjonizuje kwestie bezpieczeństwa. - przytaknął z bladym uśmiechem. Ten spełzł z twarzy dopiero, gdy lord Prewett przyznał się do braku regularnych patroli na granicy.
-Nie muszą być codzienne, nawet kilka pokazowych skutecznie przepłoszy... intruzów. Biuro Aurorów sporo pracowało ostatnio w Staffordshire - ledwo wyczuwalna odrobina przekąsu wskazywała na to, co dzieje się z hrabstwami bez dostatecznie mocno zabezpieczonych granic -Zaproponuję Biuru, by sprawdziło granice w ciągu kolejnego tygodnia. Potem moglibyśmy podszkolić ludzi z Dorset. - zaproponował ostrożnie, mając nadzieję, że nie urazi w ten sposób dumy lorda nestora. -Grunt, żeby sprawić wrażenie, że granice są patrolowane przez aurorów lub wojsko. Może nawet pokazowo zabić kilku szmalcowników, jeśli natkniemy się na nich zbyt blisko ziem Dorset. Potem, gdy już sprawimy odpowiednie wrażenie, wystarczą zwiadowcy. Z militarnego punktu widzenia, oczywiście. - dodał skromnie, nie chcąc nadmiernie wchodzić w kompetencje lorda nestora i dzieląc się jedynie aurorskim doświadczeniem.
-Tak, to będzie miejsce jedynie dla zaufanych sojuszników Zakonu. - przytaknął, zdając sobie sprawę, że nie każdemu wilkołakowi w potrzebie powinni ufać. -Wszyscy podzielamy te same wartości. - dodał, w odpowiedzi na obawy, że "coś się stanie." O wilkołakach krążyły różne plotki, podobno niektórzy z biegiem czasu stawali się bestiami nawet w ludzkim ciele (czasem Tonks obawiał się tego wobec siebie...), ale wszyscy zdeklarowani sojusznicy Zakonu chcieli walczyć o dobro cywili. Nie zagryźliby nikogo, nie świadomie.
Tyle, że podczas pełni nie byli do końca świadomi.
-Na razie nie. Zastanawiam się, czy naprawić ten most... ale może lepiej zostawić go w obecnym stanie, a wilkołaki niech teleportują się bezpośrednio do wioski? - w obecnym stanie most odstraszał, ale wystarczy, że pokonają go raz. Może powinien zresztą odstraszać wszystkich, którzy się tu zbliżą - im mniej ludzi się tu kręci, tym lepiej.
Can I not save one
from the pitiless wave?
– Jeżeli eliksir faktycznie działa tak, jak pan to opisuje, z pewnością będzie się stawał coraz łatwiej dostępny – co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Jeżeli jego wiedza była aktualna, nie istniał żaden inny sposób na okiełznanie wilkołaków, a był to problem ważny i palący. Wojna z pewnością nie pomagała w transportach i dostępie do leków, niemniej kiedy to wszystko w końcu się uspokoi... Archibald był pewny, że eliksir tojadowy stanie się stałym towarzyszem wilkołaków podczas pełni. – Gdyby był problem z tojadem, proszę się do mnie odezwać. Postaram się pomóc – dodał po chwili. Jeżeli ten specyfik miał zagwarantować bezpieczeństwo mieszkańcom okolicznych miejscowości, był w stanie wspomóc wilkołaków w dostępie do tojadu. Nie był pewny czy ma zapasy w szklarni, obawiał się, że w międzyczasie zrezygnowali z hodowli tej konkretnej rośliny, ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby zacząć.
Drgnął lekko na wzmiankę o Staffordshire – to hrabstwo szczególnie go interesowało przez wzgląd na siostrę. Wiedział, że Greengrassowie łatwo się nie poddadzą naporowi z zewnątrz, ale nie dało się ukryć, że ich sytuacja była problematyczna. Wsłuchał się w słowa Michaela, chcąc jak najwięcej z nich wyciągnąć – w końcu miał przed sobą specjalistę od takich akcji, wiedział o nich o wiele więcej niż Archibald, dlatego nie miał zamiaru szczególnie się sprzeciwiać. – Oczywiście, to brzmi jak dobry plan – zgodził się z mężczyzną. – Róbcie co... uważacie za stosowne – dodał nieco zachrypniętym głosem, dając mu do zrozumienia, że zgadza się również na pokazowe zabicie szmalcowników. Przytknął pięść do ust, kaszląc. Kiedyś ta decyzja nie przyszłaby mu z taką łatwością, ale w tej chwili rozumiał, że musieli chwytać się różnych rozwiązań. Oni albo my. Wciąż niełatwo było mu zaakceptować tę bardziej bezwzględną część siebie, ale nie miał innego wyjścia.
– To dobrze – odpowiedział z nutką ulgi słyszalną w głosie, przynajmniej o tyle mogli wyeliminować ewentualne zagrożenie.
– Na razie zostawiłbym go w takim stanie, dotychczas skutecznie odstraszał ciekawskich – odparł, spoglądając na zamglony most. Cóż, chyba podzielił się z Michaelem wszystkim co chciał, przynajmniej na tę chwilę.
– W takim razie to tyle. Gdyby pojawiły się jeszcze jakieś pytania, wie pan, gdzie mnie znaleźć – skinął mu głową, po czym zdjął skórzaną rękawiczkę i wyciągnął nieco zziębniętą dłoń w stronę Michaela. – Do widzenia, panie Tonks – pożegnał się z mężczyzną i ruszył w stronę powozu.
Drgnął lekko na wzmiankę o Staffordshire – to hrabstwo szczególnie go interesowało przez wzgląd na siostrę. Wiedział, że Greengrassowie łatwo się nie poddadzą naporowi z zewnątrz, ale nie dało się ukryć, że ich sytuacja była problematyczna. Wsłuchał się w słowa Michaela, chcąc jak najwięcej z nich wyciągnąć – w końcu miał przed sobą specjalistę od takich akcji, wiedział o nich o wiele więcej niż Archibald, dlatego nie miał zamiaru szczególnie się sprzeciwiać. – Oczywiście, to brzmi jak dobry plan – zgodził się z mężczyzną. – Róbcie co... uważacie za stosowne – dodał nieco zachrypniętym głosem, dając mu do zrozumienia, że zgadza się również na pokazowe zabicie szmalcowników. Przytknął pięść do ust, kaszląc. Kiedyś ta decyzja nie przyszłaby mu z taką łatwością, ale w tej chwili rozumiał, że musieli chwytać się różnych rozwiązań. Oni albo my. Wciąż niełatwo było mu zaakceptować tę bardziej bezwzględną część siebie, ale nie miał innego wyjścia.
– To dobrze – odpowiedział z nutką ulgi słyszalną w głosie, przynajmniej o tyle mogli wyeliminować ewentualne zagrożenie.
– Na razie zostawiłbym go w takim stanie, dotychczas skutecznie odstraszał ciekawskich – odparł, spoglądając na zamglony most. Cóż, chyba podzielił się z Michaelem wszystkim co chciał, przynajmniej na tę chwilę.
– W takim razie to tyle. Gdyby pojawiły się jeszcze jakieś pytania, wie pan, gdzie mnie znaleźć – skinął mu głową, po czym zdjął skórzaną rękawiczkę i wyciągnął nieco zziębniętą dłoń w stronę Michaela. – Do widzenia, panie Tonks – pożegnał się z mężczyzną i ruszył w stronę powozu.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
-Też tak myślałem. Zanim wybuchła wojna. - przyznał, nie kryjąc rozgoryczenia w swoim głosie. -Wie lord nestor, wtedy eliksirem dysponowało Ministerstwo, dla zarejestrowanych. Byłem wśród nich, myślałem, że ta biurokracja naprawdę pomaga nam wszystkim - wilkołakom, obywatelom, badaczom. A potem... - odchrząknął, ciaśniej splatając ręce na ramionach. -...te dokumenty, status krwi, miejsce pobytu, to wszystko wpadło w ręce Ministerstwa. Nie minął miesiąc, a pod pretekstem rejestru wysłali brygadzistę pod mój dawny adres. Łudzi się lord nestor, że przyszedł do wilkołaka, a nie aurora o mugolskiej krwi? - parsknął cicho. -Niektórzy sojusznicy wsparli nas właśnie dlatego, że już nie mają dokąd wracać. A ci, którzy nigdy nie zdecydowali się na rejestrację, lękając się Ministerstwa... wtedy ich nie rozumiałem, a teraz już tak. - dodał cicho, zerkając na lorda Prewetta z ukosa. Nie wiedział, czy znał jakiegoś wilkołaka poza nim i czy też wychował się na stereotypach, jak Michael. Nie rejestrują się tylko potwory, nieufność wynika z bestialstwa - powtarzano, a on, choć niegdyś tak usilnie starał się być praworządny, nie dostrzegał różnicy między sobą, a nowymi sojusznikami Zakonu, którzy latami żyli "na dziko." W dodatku nie był nawet pewien, czy zarejestrowałby się i upublicznił informację o własnej likantropii, gdyby tragedia nie spotkała go na służbie, wśród służbistów. Chyba mówił to wszystko Archibaldowi właśnie dlatego - że nie chciał, by (już i tak wykazwszy się wielką tolerancją i szczodrością) lord oceniał nowych lokatorów Tyneham pochopnie. Lata w wilczej skórze potrafiły zmienić perspektywę na wiele spraw. Wliczając w to konieczność przemienienia się poza pełnią - do niedawna nie mieszczącą się Tonksowi w głowie, a okazjonalnie użyteczną.
Uśmiechnął się blado, gdy dostał cichą zgodę na rozprawienie się ze szmalcownikami na granicach. Skinął głową, szkoda strzępić języka na te ludzkie śmieci. Wolał zachować słowa i energię na plan przystosowania Tyneham do potrzeb likantropów.
-Dobrze. Za kilka dni przejdę przez most z łamaczem klątw i zobaczymy, co kryje ta opuszczona wieś. Jeszcze raz dziękuję. - uścisnął mocno rękę arystokraty. -Jeśli potrzebował by lord czegokolwiek, ma lord we mnie dłużnika. - dodał. Kilka lat temu nie uwierzyłby, że będzie dobijał interesów z lordem nestorem, zwłaszcza w kwestii wilkołaczego azylu.
Jasne oczy błysnęły złoto - obydwaj pamiętali ludzi, którym byli coś dłużni i byli w stanie zrobić dla nich wszystko.
Choćby zabijać.
Jutro sprawdzi tą granicę.
/zt x 2
Uśmiechnął się blado, gdy dostał cichą zgodę na rozprawienie się ze szmalcownikami na granicach. Skinął głową, szkoda strzępić języka na te ludzkie śmieci. Wolał zachować słowa i energię na plan przystosowania Tyneham do potrzeb likantropów.
-Dobrze. Za kilka dni przejdę przez most z łamaczem klątw i zobaczymy, co kryje ta opuszczona wieś. Jeszcze raz dziękuję. - uścisnął mocno rękę arystokraty. -Jeśli potrzebował by lord czegokolwiek, ma lord we mnie dłużnika. - dodał. Kilka lat temu nie uwierzyłby, że będzie dobijał interesów z lordem nestorem, zwłaszcza w kwestii wilkołaczego azylu.
Jasne oczy błysnęły złoto - obydwaj pamiętali ludzi, którym byli coś dłużni i byli w stanie zrobić dla nich wszystko.
Choćby zabijać.
Jutro sprawdzi tą granicę.
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
1 maja
Wciąż rozpamiętywał zimowe spotkanie z lordem Prewettem - obietnicę bezpieczeństwa dla sprzymierzonych z Zakonem wilkołaków, potencjalne ryzyko, wciąż niezbadaną sprawę rzekomej (lub prawdziwej?) klątwy unoszącej się nad Tyneham. Zimą prace nad projektem trochę zamarły, Tonks nie miał zresztą śmiałości dopytywać, świadom innych kryzysów dotykających Dorset - ale teraz, wiosną, miały znów ruszyć.
Nie spodziewał się, że akurat lord Prewett zatroszczy się o los likantropów - był inny od Elroya i Percivala, bardziej dystyngowany, zdawał się prawdziwym lordem z książek i prawdę mówiąc, trochę Michaela onieśmielał. Pomysł oddania im wsi, do której i tak nikt się nie zbliżał, był genialny w swojej prostocie. Nikt nie znał tego miejsca, na pewno nie brygadziści - mając dawniej dostęp do rejestru wilkołaków i rekomendowanych miejsc na spędzenie pełni, Michael jak ognia unikał tych, które patrolowali. Każda pełnia w szkockich lub irlandzkich lasach wiązała się jednak z ryzykiem - dla siebie, dla osób postronnych, a wojskowy sojusz na Półwyspie Kornwalijskim gwarantował względne (choć nie całkowite, o to zadbają pułapki) bezpieczeństwo od sił Ministerstwa. Mieli dużo do przemyślenia i zaplanowania, lord Prewett musiał rozważyć ryzyko dla swoich poddanych, a Michael - z własnego doświadczenia - szczerze zastanowić się nad tym, na ile ryzykowne są same wilkołaki. Od zaginięcia Asbjorna i wycofania się Charlene nie mieli dostępu do nikogo, kto byłby zdolny zaopatrywać ich w eliksir tojadowy, będą musieli polegać na łańcuchach i zabezpieczeniach - ale do tego jeszcze daleka droga. Jeśli to miejsce okaże się zdatne do użytku, i tak minie kilka miesięcy zanim je do tego dostosują. A najpierw, zanim podejmą inne kroki, musiał zbadać je pod kątem pogłosek o klątwach i wpływie czarnej magii. Ślady tej drugiej wykryje, był do tego szkolony, ale potrzebował profesjonalnego łamacza klątw.
Z Lucindą współpracował jeszcze w Ministerstwie, w innym życiu - wspomnienie kawiarni "Zapisane w Gwiazdach" wydawało się teraz równie odległe jak własna młodość i beztroskie czasy sprzed ugryzienia wilkołaka. W 1956 roku sądził, że życie już nigdy nie będzie takie, jak przed wypadkiem w Norwegii. Teraz wiele by dał, by wrócić choćby do zimy 1956ego, do czasów sprzed Bezksiężycowej Nocy, sprzed listów gończych, sprzed otwartej wojny.
Nie rozmawiał od tamtej pory z Lucindą, nie sam na sam. Jak ona sobie radziła? Wiedział, że straciła nazwisko, wiedział, że i ją uśmiercili za życia. Dwukrotnie, prawie jak jego - słyszał, że dla szlachty wydziedziczenie równało się społecznej śmierci (a on sam skazał się na coś w tym rodzaju po ugryzieniu wilkołaka); teraz "Walczący Mag" uśmiercił ich obojga.
Przyleciał pod Tyneham na miotle i czekał w bezpiecznej odległości od spowitego mgłą mostu. Uśmiechnął się blado na widok Hensley. Przy kimś innym od razu przeszedłby do meritum sprawy, ostatnio nie miał cierpliwości do pogaduszek, ale ona była kobietą, byłą szlachcianką, ekspertem, którego umiejętności cenił, i w dodatku chyba czuł do niej szczerą sympatię. (Nawet na pewno, ale gdy jego życie kręciło się wokół cyklu złości, strachu, i spychaniu uczuć na bok w pracy, coraz trudniej było mu nazwać te pozytywne emocje).
-Dziękuję za twój czas - szczególnie, że nie wiem, czego się tam spodziewać. - wskazał głową na most, prowadzący do wioski. Choć droga nie wyglądała już równie posępnie jak zimą, to nad mostem nadal unosiła się złowieszcza mgła. -Jak... jak się masz? - zapytał, niezręcznie, niezgrabnie, nie był dobry w okazywaniu troski. -To już prawie miesiąc, od wydania "Maga". - dodał dla uściślenia. Sam wciąż nie wiedział, czy czuć ulgę, czy niepokój. Wygodnie było być martwym za życia, ale już i tak został raz rozpoznany przez cywila, widok jego twarzy nie zatrze się tak po prostu w cudzej pamięci - może za kilka miesięcy, ale minęło dopiero kilka tygodni.
-Słyszałaś wcześniej o Tyneham? - zapytał, ona w przeciwieństwie do niego interesowała się pewnie takimi legendami. -Sam nigdy nie wgłębiałem się w opowieści o tym miejscu, ale lord Prewett twierdzi, że skutecznie odstraszyły stąd i mugoli i czarodziejów. Prosił, żebyśmy sprawdzili tą wieś pod kątem klątw albo innego wpływu czarnej magii, przekonali się czy można tu bezpiecznie wejść... choćby na jedną pełnię w miesiącu. - zniżył głos, ku własnej irytacji czując na policzkach gorąco. Powinien się przyzwyczaić, powiedział wszystkim, że jest wilkołakiem na spotkaniu Zakonu, a wcześniej żył z piętnem zarejestrowanego wilkołaka - ale i tak bezpośrednie mówienie o własnej klątwie wciąż wywoływało w nim wstyd i zakłopotanie.
ekwipunek we wsiąkiewce
Wciąż rozpamiętywał zimowe spotkanie z lordem Prewettem - obietnicę bezpieczeństwa dla sprzymierzonych z Zakonem wilkołaków, potencjalne ryzyko, wciąż niezbadaną sprawę rzekomej (lub prawdziwej?) klątwy unoszącej się nad Tyneham. Zimą prace nad projektem trochę zamarły, Tonks nie miał zresztą śmiałości dopytywać, świadom innych kryzysów dotykających Dorset - ale teraz, wiosną, miały znów ruszyć.
Nie spodziewał się, że akurat lord Prewett zatroszczy się o los likantropów - był inny od Elroya i Percivala, bardziej dystyngowany, zdawał się prawdziwym lordem z książek i prawdę mówiąc, trochę Michaela onieśmielał. Pomysł oddania im wsi, do której i tak nikt się nie zbliżał, był genialny w swojej prostocie. Nikt nie znał tego miejsca, na pewno nie brygadziści - mając dawniej dostęp do rejestru wilkołaków i rekomendowanych miejsc na spędzenie pełni, Michael jak ognia unikał tych, które patrolowali. Każda pełnia w szkockich lub irlandzkich lasach wiązała się jednak z ryzykiem - dla siebie, dla osób postronnych, a wojskowy sojusz na Półwyspie Kornwalijskim gwarantował względne (choć nie całkowite, o to zadbają pułapki) bezpieczeństwo od sił Ministerstwa. Mieli dużo do przemyślenia i zaplanowania, lord Prewett musiał rozważyć ryzyko dla swoich poddanych, a Michael - z własnego doświadczenia - szczerze zastanowić się nad tym, na ile ryzykowne są same wilkołaki. Od zaginięcia Asbjorna i wycofania się Charlene nie mieli dostępu do nikogo, kto byłby zdolny zaopatrywać ich w eliksir tojadowy, będą musieli polegać na łańcuchach i zabezpieczeniach - ale do tego jeszcze daleka droga. Jeśli to miejsce okaże się zdatne do użytku, i tak minie kilka miesięcy zanim je do tego dostosują. A najpierw, zanim podejmą inne kroki, musiał zbadać je pod kątem pogłosek o klątwach i wpływie czarnej magii. Ślady tej drugiej wykryje, był do tego szkolony, ale potrzebował profesjonalnego łamacza klątw.
Z Lucindą współpracował jeszcze w Ministerstwie, w innym życiu - wspomnienie kawiarni "Zapisane w Gwiazdach" wydawało się teraz równie odległe jak własna młodość i beztroskie czasy sprzed ugryzienia wilkołaka. W 1956 roku sądził, że życie już nigdy nie będzie takie, jak przed wypadkiem w Norwegii. Teraz wiele by dał, by wrócić choćby do zimy 1956ego, do czasów sprzed Bezksiężycowej Nocy, sprzed listów gończych, sprzed otwartej wojny.
Nie rozmawiał od tamtej pory z Lucindą, nie sam na sam. Jak ona sobie radziła? Wiedział, że straciła nazwisko, wiedział, że i ją uśmiercili za życia. Dwukrotnie, prawie jak jego - słyszał, że dla szlachty wydziedziczenie równało się społecznej śmierci (a on sam skazał się na coś w tym rodzaju po ugryzieniu wilkołaka); teraz "Walczący Mag" uśmiercił ich obojga.
Przyleciał pod Tyneham na miotle i czekał w bezpiecznej odległości od spowitego mgłą mostu. Uśmiechnął się blado na widok Hensley. Przy kimś innym od razu przeszedłby do meritum sprawy, ostatnio nie miał cierpliwości do pogaduszek, ale ona była kobietą, byłą szlachcianką, ekspertem, którego umiejętności cenił, i w dodatku chyba czuł do niej szczerą sympatię. (Nawet na pewno, ale gdy jego życie kręciło się wokół cyklu złości, strachu, i spychaniu uczuć na bok w pracy, coraz trudniej było mu nazwać te pozytywne emocje).
-Dziękuję za twój czas - szczególnie, że nie wiem, czego się tam spodziewać. - wskazał głową na most, prowadzący do wioski. Choć droga nie wyglądała już równie posępnie jak zimą, to nad mostem nadal unosiła się złowieszcza mgła. -Jak... jak się masz? - zapytał, niezręcznie, niezgrabnie, nie był dobry w okazywaniu troski. -To już prawie miesiąc, od wydania "Maga". - dodał dla uściślenia. Sam wciąż nie wiedział, czy czuć ulgę, czy niepokój. Wygodnie było być martwym za życia, ale już i tak został raz rozpoznany przez cywila, widok jego twarzy nie zatrze się tak po prostu w cudzej pamięci - może za kilka miesięcy, ale minęło dopiero kilka tygodni.
-Słyszałaś wcześniej o Tyneham? - zapytał, ona w przeciwieństwie do niego interesowała się pewnie takimi legendami. -Sam nigdy nie wgłębiałem się w opowieści o tym miejscu, ale lord Prewett twierdzi, że skutecznie odstraszyły stąd i mugoli i czarodziejów. Prosił, żebyśmy sprawdzili tą wieś pod kątem klątw albo innego wpływu czarnej magii, przekonali się czy można tu bezpiecznie wejść... choćby na jedną pełnię w miesiącu. - zniżył głos, ku własnej irytacji czując na policzkach gorąco. Powinien się przyzwyczaić, powiedział wszystkim, że jest wilkołakiem na spotkaniu Zakonu, a wcześniej żył z piętnem zarejestrowanego wilkołaka - ale i tak bezpośrednie mówienie o własnej klątwie wciąż wywoływało w nim wstyd i zakłopotanie.
ekwipunek we wsiąkiewce
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 08.11.22 23:24, w całości zmieniany 1 raz
Lucinda cieszyła się, że pomimo tego wszystkiego co działo się w ich świecie wciąż byli ludzie, którym mogła ufać. Ludzie, którzy ufali jej. Gdyby ta niepewność, ciągła kontrola i strach przed zawierzeniem komukolwiek wdarła się w ich szeregi to byliby już na straconej pozycji. Czarownica chciała pomagać na wszelkie możliwe sposoby. Nienawidziła bezczynności. Ta cecha towarzyszyła jej od zawsze. Była w ciągłym ruchu, nie potrafiła usiedzieć w jednym miejscu zbyt długo, ale dawniej dotykało to jedynie jej egoistycznych pobudek. Jej marzeń, jej pasji, jej pracy. Od wybuchu wojny czuła się nieswojo siedząc w czterech ścianach, nie znosiła ciszy. Było tak jakby ciągle robiła zbyt mało, bo gdy ona siedziała w wygodnym fotelu ludzie opuszczali swoje domy, uciekali przed widmem śmierci, szukali schronienia w lasach. Wiedziała, że jej myślenie jest toksyczne. Wiedziała, że ma prawo do odpoczynku, że nie jest z kamienia. Tym bardziej, że przecież nie była zdrowa. Szybciej się męczyła, a choroba mogła ją zaatakować w każdym momencie. Nigdy jednak nie przejmowała się swoim zdrowiem, walczyła o innych i to ich miała w swoich myślach i sercach. Dlatego nawet przez chwilę nie zawahała się, gdy usłyszała, że Tonks potrzebuje pomocy. Tym bardziej, że znała się na powierzonym jej zadaniu i naprawdę mogła pomóc.
Dowiedziała się, że chodzi o bezpieczną przestrzeń dla wilkołaków i tym bardziej się ucieszyła. To była szlachetna idea. Klątwa Księżyca była jedną z tych, które w większości osób wywoływały negatywne emocje. Jeszcze długo przed wybuchem wojny ci byli prześladowani, skazani na wieczną tułaczkę, szukanie bezpiecznego miejsca na jedną noc w miesiącu. Skazani na samotność, ból i wyrzuty sumienia. Nie próbowała nawet postawić się w ich sytuacji. W czasie wojny ludzie zapomnieli o mniejszościach. To było przykre lecz prawdziwe.
Lucinda dotarła na miejsce o czasie. Już z daleka rozpoznała znajomą postać. Byli w Zakonie Feniksa długo, niewiele osób pozostawało w szeregach ich organizacji tak długo. Niektórzy opuszczali Anglię, inni przestawali się angażować. Nikogo nie winiła, każdy podejmował swoje decyzje i miał do tego prawo. Na szczęście pojawiali się inni, ich szeregi wzmacniały się. Blondynka odpowiedziała uśmiechem na uśmiech Zakonnika. Machnęła ręką gdy podziękował za czas, który poświęcała. – Cieszę się, że tu jestem – zaczęła spoglądając w stronę mostu. – Że jestem tego częścią – dodała przenosząc spojrzenie na mężczyznę. Dobrze wspominała ich ostatnią współpracę. Prawdą jednak jest, że wtedy wszystko było łatwiejsze, spokojniejsze. Pozytywne emocje nie przychodziły łatwo w końcu tak wiele złego działo się dookoła ich. Ona sama czasem miała wyrzuty sumienia za szczęście, które odczuwa.
Westchnęła cicho na wspomnienie Walczącego Maga. – Sama nie wiem. Z jednej strony czuje się spokojniejsza wychodząc na ulice, ale z drugiej… wiem, że to osłabi naszą pozycje w tej wojnie. Nie mamy jednak na to żadnego wpływu. – odparła i spojrzała na niego pytającym spojrzeniem. – Poza tym chyba nie mogę narzekać. Żyję, na głowę mi nie kapie i do gara też mam co włożyć. Wszyscy staramy się jakoś funkcjonować. A Ty? Jak sobie radzisz w tej całej sytuacji? – zapytała. Nie chodziło jej jedynie o Walczącego Maga, ale też o sytuację z wilkołakami. Wiedziała, że podchodzi do tego personalnie, wcale mu się nie dziwiła. Była to dla niego ważna kwestia, swego rodzaju priorytet. Miała nadzieje, że będzie w stanie mu w tym pomóc.
- Kiedyś słyszałam… nigdy jednak tu nie dotarłam. Zresztą to miejsce chyba przez wielu zostało już zapominane. – w końcu Archie był jej kuzynem i gdyby tylko wcześniej potrzebował jej pomocy w tym zakresie na pewno by się do niej z tym zgłosił. Z drugiej strony jego nestorowanie zaczęło się wraz z wojną i wątpiła by wtedy o tym myślał. – Jeżeli jest tu jakaś klątwa to postaramy się ją zdjąć. Może to trochę potrwać, ale będziemy próbować do skutku – dodała zdradzając tym samym swoją determinacje. To również było dla niej ważne.
Dowiedziała się, że chodzi o bezpieczną przestrzeń dla wilkołaków i tym bardziej się ucieszyła. To była szlachetna idea. Klątwa Księżyca była jedną z tych, które w większości osób wywoływały negatywne emocje. Jeszcze długo przed wybuchem wojny ci byli prześladowani, skazani na wieczną tułaczkę, szukanie bezpiecznego miejsca na jedną noc w miesiącu. Skazani na samotność, ból i wyrzuty sumienia. Nie próbowała nawet postawić się w ich sytuacji. W czasie wojny ludzie zapomnieli o mniejszościach. To było przykre lecz prawdziwe.
Lucinda dotarła na miejsce o czasie. Już z daleka rozpoznała znajomą postać. Byli w Zakonie Feniksa długo, niewiele osób pozostawało w szeregach ich organizacji tak długo. Niektórzy opuszczali Anglię, inni przestawali się angażować. Nikogo nie winiła, każdy podejmował swoje decyzje i miał do tego prawo. Na szczęście pojawiali się inni, ich szeregi wzmacniały się. Blondynka odpowiedziała uśmiechem na uśmiech Zakonnika. Machnęła ręką gdy podziękował za czas, który poświęcała. – Cieszę się, że tu jestem – zaczęła spoglądając w stronę mostu. – Że jestem tego częścią – dodała przenosząc spojrzenie na mężczyznę. Dobrze wspominała ich ostatnią współpracę. Prawdą jednak jest, że wtedy wszystko było łatwiejsze, spokojniejsze. Pozytywne emocje nie przychodziły łatwo w końcu tak wiele złego działo się dookoła ich. Ona sama czasem miała wyrzuty sumienia za szczęście, które odczuwa.
Westchnęła cicho na wspomnienie Walczącego Maga. – Sama nie wiem. Z jednej strony czuje się spokojniejsza wychodząc na ulice, ale z drugiej… wiem, że to osłabi naszą pozycje w tej wojnie. Nie mamy jednak na to żadnego wpływu. – odparła i spojrzała na niego pytającym spojrzeniem. – Poza tym chyba nie mogę narzekać. Żyję, na głowę mi nie kapie i do gara też mam co włożyć. Wszyscy staramy się jakoś funkcjonować. A Ty? Jak sobie radzisz w tej całej sytuacji? – zapytała. Nie chodziło jej jedynie o Walczącego Maga, ale też o sytuację z wilkołakami. Wiedziała, że podchodzi do tego personalnie, wcale mu się nie dziwiła. Była to dla niego ważna kwestia, swego rodzaju priorytet. Miała nadzieje, że będzie w stanie mu w tym pomóc.
- Kiedyś słyszałam… nigdy jednak tu nie dotarłam. Zresztą to miejsce chyba przez wielu zostało już zapominane. – w końcu Archie był jej kuzynem i gdyby tylko wcześniej potrzebował jej pomocy w tym zakresie na pewno by się do niej z tym zgłosił. Z drugiej strony jego nestorowanie zaczęło się wraz z wojną i wątpiła by wtedy o tym myślał. – Jeżeli jest tu jakaś klątwa to postaramy się ją zdjąć. Może to trochę potrwać, ale będziemy próbować do skutku – dodała zdradzając tym samym swoją determinacje. To również było dla niej ważne.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Droga do Tyneham
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset