Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Zamknięta część portu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zamknięta część portu
Ciężki zaduch mniej lub bardziej stojącej wody, to pierwsze co uderza przechodnia. Trzeszczące deski wysuniętych wgłąb wody kładek, spróchniałe beczki ustawione pod osmolonymi od kilu niegaszonych pożarów - ścianami magazynów i resztki unoszących się na wodzie łódek - niektóre wciąż zdatne, by unieść pasażera czy dwóch. Jeśli poszukujesz szybkiej przeprawy, czy też ukrycia - to miejsce wydaje się idealne. Przynajmniej dla najbardziej zdesperowanych. Kiedyś musiały tu cumować płytsze statki i rybackie łodzie, a pozostałości po dawnej świetności rysują pozostawione w nieładzie przedmioty, nadpalone fragmenty pływających przy brzegu desek.
Ta część portu jest oddzielona nie tylko od strony samych doków. Stojąca woda to efekt kilku krat zatopionych resztek statków, które stworzyły naturalną barykadę. A jednak, wciąż istnieją przejścia, które pozwalają dostać się w tę zapomnianą część doków. Oczywiście, jeśli rzeczywiście tego chcesz. Albo musisz.
Ta część portu jest oddzielona nie tylko od strony samych doków. Stojąca woda to efekt kilku krat zatopionych resztek statków, które stworzyły naturalną barykadę. A jednak, wciąż istnieją przejścia, które pozwalają dostać się w tę zapomnianą część doków. Oczywiście, jeśli rzeczywiście tego chcesz. Albo musisz.
Egzekwowanie długów nie leżało w kręgach jego zainteresowań. Nie robił też tego dla pieniędzy — nie otrzymywał za to ani knuta, choć niewątpliwie mógłby się na tym wzbogacić. Tego typu prośby były przysługami w relacji pełnej zależności. Dawniej, odpłacał się nimi za opiekę i troskę, jaką obdarzała go Cassandra w ciemnych zakamarkach swojej lecznicy. Ale od tamtej pory wiele się zmieniło. To, co ich silne wiązało — wzajemna zależność od siebie, wzajemna pomoc, ścisła współpraca, stało się wzajemnym obowiązkiem wykonywanym mechanicznie. Żałował, że tak było — gdyby od początku ich stosunki wyglądały tak, jak teraz, do wielu scysji by nie doszło. A on byłby wolny. Teraz spętany piekącymi węzłami szukał sposobu, jak odnaleźć w tym uwięzieniu komfort, próby ucieczki okazywały się beznadziejnie nietrafione — na pewno istniał na to sposób, zwyczajnie go nie dostrzegał. Prośba, którą wobec niego skierowała poprzedniego wieczoru była więc czymś innym niż dotąd. Mogła o to poprosić każdego Rycerza, który winien był jej pomagać i dbać o to, by nie brakowało jej środków. Wciągnięcie ją w szeregi Rycerzy Walpurgii było rozsądne, a zawsze się tym w życiu kierował. Ale i odebrało mu coś, czego nie potrafił niczym wypełnić. A przecież kiedy skończył dziewięć lat przysiągł sobie, że nie doświadczy już nigdy poczucia straty.
Odszukanie Jerryego i Paula Kinney'ów nie było trudne. Zgodnie z tym, co powiedziała Cassandra wystarczyło o nich popytać pod Matrykorą. Podobnie było z Matthiasem Verico. Zaczął od tego ostatniego i zgodnie z przypuszczeniami ściągnięcie z niego długu nie było takie trudne. Nie budził grozy swoim wyglądem, a dogadać się z nim było trudno, ale wystarczyła prosta demonstracja umiejętności, by skruszał. Z braćmi było gorzej. Nie chciał ich zabijać - pozbawiłby Vablatsky stałego źródła dochodu. Wyglądali na takich, którzy stosunkowo nierzadko odwiedzali jej progi. Stoczyli pojedynek na końcu Nokturnu, po którym na szyi pozostało mu niezbyt głębokie, lecz długie rozcięcie. Udało mu się w ostatniej chwili uniknąć ataku. Tak jak sądził, byli ze sobą związani — pokiereszowanie jednego z braci wystarczyło, by drugiego namówić do współpracy. Przestrzegł ich, że jeśli nie będą płacić za usługi to kolejne spotkanie zakończy się inaczej. Nie odważyliby się mścić na Cassandrze, była ich jedyną szansą w takich przypadkach. Wiedział, że po tym spotkaniu od razu udadzą się do lecznicy. A on uda się tam za nimi, by w jej pobliżu czekać na rozwój wypadków. Gdyby tylko przyszedł im do głowy idiotyczny pomysł skrzywdzenia uzdrowicielki. Ale tak się nie stało. Co więcej, zapłacili z góry. I tak czasowo jego kieszeń zwiększyła się o siedemnaście galeonów.
Ostatni z nich wydawał mu się problematyczny. Zgrywał cwaniaka, ale był kimś, kto poza głupim zachowaniem charakteryzował się też umiejętnościami, których nie należało lekceważyć. Musiał czekać na niego długo, ale niewiele miał do roboty odkąd Ministerstwo zawiesiło go w służbowych obowiązkach. Czekał więc cierpliwie, paląc papierosa, siedząc na beczce nieopodal wyjścia, w czarnym płaszczu z kapturem naciągniętym na głowę. Co jakiś czas spoglądał w stronę wnętrza Mantrykory, by ocenić ile potrwa jego upijanie się. Ale kiedy wyszedł w końcu wydawał się trzeźwiejszy niż sądził. Szedł za nim przez jakiś czas, tylko początkowo pilnując, by nie zorientował się, że jest śledzony. W końcu, kiedy opuścił Nokturn i skierował się w stronę portu — kolejnej knajpy, łajby lub własnego domu, przyspieszył kroku, z cienia wkroczył w środek mokrej i brudnej alei. Charles Allerton zwolnił zaś, aż w końcu zatrzymał się i odwrócił, wyciągając przed siebie różdżkę. "Kim jesteś i czego chcesz" spytał, a raczej warknął, plując przy tym swoją brodę.
— Ramsey Mulciber — przedstawił mu się. W ręce też trzymał różdżkę, ale jeszcze nie uniósł jej w jego kierunku. — Musimy porozmawiać o twoich niezałatwionych sprawach. Masz długi. Podobno od nich zaczęły rosnąć odsetki. — Spoglądał na niego bez emocji, zachowując czujność. Cassandra uprzedziła go, że nie odda ani grosza, ale mimo wszystko postanowił spróbować. Nie wyglądał na kogoś, kto nie wiedział, o co chodzi. Zmarszczył brwi i warknął, a potem splunął, odwracając się w pełni przodem do Ramseya. Jego różdżka zadrżała, co spowodowało, że i Mulciber uniósł swoją, wstrzymując się na razie z rzuceniem w niego jakiegokolwiek uroku. Pamiętał, że musiał być żywy. I w dostatecznie dobrym stanie, by przeżyć trzy doby w pobliżu anomalii. — Przyszedłem pomóc ci zamknąć otwarty rachunek w lecznicy. — Charlesowi oczy się wpierw zwiększyły, a później prawie zniknęły pod przymrużonymi powiekami. Nie zamierzał współpracować, rzeczywiście. A potem poleciała cała seria soczystych bluzgów w jego kierunku, w stronę lecznicy i Cassandry. Był niezadowolony, bo zdał sobie sprawę, że jego obcowanie w tamtym miejscu na razie dobiegło końca — przynajmniej na jakiś czas, aż nie ureguluje swoich płatności. Nie miał pojęcia, że niedługo tam trafi. W nieco innej roli.
Pomknęło pierwsze zaklęcie i to nie ze strony śmierciożercy, który w odpowiedzi uniknął go zmieniając się w kłęby czarnej mgły. Zmaterializował się zaraz po tym, odpowiadając mu tym samym. — Adolebitque!
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 34
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 34
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Szybko rzucone zaklęcie zadziałało zdecydowanie na jego korzyść. Charles może i znany był z brutalności i niezłej znajomości czarnej magii, ale próba wyczarowania przez niego tarczy okazała się być całkowitym fiaskiem. Uczynił to za wolno i zbyt niechlujnie. Klątwa Mulcibera bez trudu przemknęła przez bladą, błękitnawą poświatę, z której nie zdążyła uformować się odpowiednia ochrona. Palący łańcuch spętał czarnoksiężnika i sprowadził go na kolana. Zawył, a potem zaklął z bólu, a w jego oczach rozszalał się prawdziwy gniew. Ten jednak nie wzruszył Ramseya. Podszedł do niego od razu, marszcząc brwi, przyglądając się zabezpieczeniom. Wiedział, że łańcuch w końcu zniknie, ale do tej pory powinien zaprowadzić go przynajmniej na miejsce.
— To jak będzie z tymi pieniędzmi, hm?— spytał go, pochylając się w bezpiecznej odległości, by spojrzeć na jego twarz. Wciąż pozostawał w dobrej formie, dlatego sięgnął po jego różdżkę, którą zapobiegawczo mu odebrał i schował pod pazuchę. Po dobroci nie udało mu się go przekonać do niczego, ale mieli jeszcze czas. Charles wciąż się czuł zbyt dobrze, by był gotów negocjować. Szarpnął się, wtedy też Mulciber wymierzył w niego różdżką i zimnym spojrzeniem.— Posłuchaj. Z reguły takich rzeczy nie robię. Poświęciłem sporo czasu na to, by do ciebie dotrzeć. Nie chcę żebyś mi teraz powiedział, że go zmarnowałem, bo nie lubię go tracić bez sensu. Masz więc wybór. Możesz współpracować. A jeśli nie to umrzesz.
Spętany mężczyzna najpierw się roześmiał, a gdy już zrozumiał, że sytuacja nie jest wcale zabawna warknął i splunął mu na buty. Oczywiście wiedział, że jeśli umrze długi nie zostaną ściągnięte, ale nie brał pod uwagę, że ktoś miał wobec niego zupełnie inne i równie zadowalające plany. Nie bał się — to sprawiało, że negocjacje były trudniejsze. A może i to miejsce nie wpływało na niego kreatywnie.
Zerknął na oplutego buta i westchnął, prostując się do pionu.
—Ruszaj się — nakazał mu i dźgnął go różdżką, a następnie wskazał mu kierunek, w którym mieli podążać. Wiedział, że w pobliżu portu pasuje nienaprawione siedlisko anomalii. Powinno być dostatecznie silne, by mężczyzna, który spędzi w jej pobliżu pewien czas nabawił się sinicy, ale nie na tyle silne, by jej pobliże wiązało się z nagłą eskalacją mocy i ewentualnym wybuchem. Patrzył też na siebie — Cassandra miała słuszność. Był silny, ale i na niego oddziaływała moc anomalii.
Charles okazał się współpracować przynajmniej w tym aspekcie. Szedł przed siebie, pustymi nocą ulicami, którymi kierował go Mulciber, aż dotarli do portu. Kierowali się w stronę częściowo zatopionej części, aż w końcu dotarli do zalanego kanału. Na drugi brzeg wiodła chwiejna, nadpalona kładka, ale powoli i ją pokonali. To Charles miał problem z utrzymaniem równowagi. Spętany palącym łańcuchem, pod wpływem alkoholu chwiał się, ale wiedział, że jeśli wpadnie do wody — utonie. Trzymając go na muszce, Ramsey szedł zaraz za nim. Odczekał aż przejdzie, świadom, że pod koniec wędrówki może próbować go zrzucić do wody, lecz nic takiego się nie stało.
Dotarli do zamkniętej części portu. I tu już odczuwał moc anomalii. Widział, że w wodzie nieopodal woda się burzyła, wypływające bąbelki pieniły na powierzchni. W pobliżu wiele było starych, porzuconych łodzi.
— Wejdź do środka — nakazał mu, wskazując jedną z nich. Węzły wciąż go paliły, utrzymywały w tej pozycji niezdolnego do walki i podjęcia jakichkolwiek działań. — Możesz czuć się jak u siebie — nonszalanckim ruchem dłoni zaproponował mu, by się rozgościł wygodnie w tym miejscu. —Petrificus totalus— wypowiedział inkantację, celując w mężczyznę.
| Charles Allerton 185/200; [/b][/b]
— To jak będzie z tymi pieniędzmi, hm?— spytał go, pochylając się w bezpiecznej odległości, by spojrzeć na jego twarz. Wciąż pozostawał w dobrej formie, dlatego sięgnął po jego różdżkę, którą zapobiegawczo mu odebrał i schował pod pazuchę. Po dobroci nie udało mu się go przekonać do niczego, ale mieli jeszcze czas. Charles wciąż się czuł zbyt dobrze, by był gotów negocjować. Szarpnął się, wtedy też Mulciber wymierzył w niego różdżką i zimnym spojrzeniem.— Posłuchaj. Z reguły takich rzeczy nie robię. Poświęciłem sporo czasu na to, by do ciebie dotrzeć. Nie chcę żebyś mi teraz powiedział, że go zmarnowałem, bo nie lubię go tracić bez sensu. Masz więc wybór. Możesz współpracować. A jeśli nie to umrzesz.
Spętany mężczyzna najpierw się roześmiał, a gdy już zrozumiał, że sytuacja nie jest wcale zabawna warknął i splunął mu na buty. Oczywiście wiedział, że jeśli umrze długi nie zostaną ściągnięte, ale nie brał pod uwagę, że ktoś miał wobec niego zupełnie inne i równie zadowalające plany. Nie bał się — to sprawiało, że negocjacje były trudniejsze. A może i to miejsce nie wpływało na niego kreatywnie.
Zerknął na oplutego buta i westchnął, prostując się do pionu.
—Ruszaj się — nakazał mu i dźgnął go różdżką, a następnie wskazał mu kierunek, w którym mieli podążać. Wiedział, że w pobliżu portu pasuje nienaprawione siedlisko anomalii. Powinno być dostatecznie silne, by mężczyzna, który spędzi w jej pobliżu pewien czas nabawił się sinicy, ale nie na tyle silne, by jej pobliże wiązało się z nagłą eskalacją mocy i ewentualnym wybuchem. Patrzył też na siebie — Cassandra miała słuszność. Był silny, ale i na niego oddziaływała moc anomalii.
Charles okazał się współpracować przynajmniej w tym aspekcie. Szedł przed siebie, pustymi nocą ulicami, którymi kierował go Mulciber, aż dotarli do portu. Kierowali się w stronę częściowo zatopionej części, aż w końcu dotarli do zalanego kanału. Na drugi brzeg wiodła chwiejna, nadpalona kładka, ale powoli i ją pokonali. To Charles miał problem z utrzymaniem równowagi. Spętany palącym łańcuchem, pod wpływem alkoholu chwiał się, ale wiedział, że jeśli wpadnie do wody — utonie. Trzymając go na muszce, Ramsey szedł zaraz za nim. Odczekał aż przejdzie, świadom, że pod koniec wędrówki może próbować go zrzucić do wody, lecz nic takiego się nie stało.
Dotarli do zamkniętej części portu. I tu już odczuwał moc anomalii. Widział, że w wodzie nieopodal woda się burzyła, wypływające bąbelki pieniły na powierzchni. W pobliżu wiele było starych, porzuconych łodzi.
— Wejdź do środka — nakazał mu, wskazując jedną z nich. Węzły wciąż go paliły, utrzymywały w tej pozycji niezdolnego do walki i podjęcia jakichkolwiek działań. — Możesz czuć się jak u siebie — nonszalanckim ruchem dłoni zaproponował mu, by się rozgościł wygodnie w tym miejscu. —Petrificus totalus— wypowiedział inkantację, celując w mężczyznę.
| Charles Allerton 185/200; [/b][/b]
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 30
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 30
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Allerton nie zamierzał poddawać się tak łatwo. Usłyszawszy inkantację padającą z ust Ramseya, postanowił przewrócić się na plecy. W efekcie zaklęcie minęło go, wpadając do wody, a łódka — zaskrzypiała i zakołysała się na boki. Znajdująca się w pobliżu anomalia wyczuwała magię, której używano w okolicy i zdawała się rosnąć w siłę. Nie miał zbyt wiele czasu, nie zamierzał jej karmić. Woda wzburzyła się, a chybocząca łódka falowała na brudnej tafli. Tu, w zamkniętej części portu zazwyczaj woda stała. Nie miała nigdzie swojego ujścia. Zdawało się, że wszystkie portowe ścieki pływające po powierzchni spychane prądem wpływały właśnie tutaj, a potem osadzały się na zalezionych już od dawna murach i tak pozostawały. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i glonów, które musiały się tu wytworzyć, a może jeszcze innych roślin lub stworzeń, których nie potrafił wymienić. Nie było to zbyt przyjemne miejsce, ale odpowiednie do tego, co należało tu zrobić. Allerton miał spędzić blisko anomalii trzy doby, a w pobliżu nie kręcili się przypadkowi ludzie. Nikt nie uzna dryfującej na zakolu łódki za dziwną, a z powodu zaburzeń magii w tym miejscu nikt nie będzie kręcił się tu bez celu.
Nieudana próba unieruchomienia czarownika spotkała się z westchnięciem Mulcibera. Teraz Allerton leżał na dnie jak żółw, który nie potrafi się przewrócić na drugą stronę i tylko nogi przełożone przez nadpalone drewniane siedzenie pozostawały uniesione wyżej. Było wiele sposób na to, by uśpić mężczyznę. Ale jeśli miał posłużyć jako obiekt badawczy, im w lepszej kondycji było jego ciało tym zapewne lepsze i rzetelniejsze będą próbki, które uzdrowicielka z niego pobierze. Nadmierne krwawienie, obrażenia wewnętrze mogły doprowadzić go do śmierci lub zaburzyć ewentualne wnioski. Dlatego wpierw, nim przystąpią całkowicie do działania musiał upewnić się, że wskazany przez Cassandrę mężczyzna odpowiednio długo pozostanie w tym miejscu.
— Petrificus totalus!— Skierował różdżkę w jego stronę po raz kolejny, licząc na to, że z tej pozycji trudno będzie mu uniknąć zaklęcia. Co prawda łódka wciąż chybotała się niebezpiecznie na boki, ale nie sądził, by był wystarczająco sprytny, by to wykorzystać do uniku.
| Charles Allerton 170/200;
Nieudana próba unieruchomienia czarownika spotkała się z westchnięciem Mulcibera. Teraz Allerton leżał na dnie jak żółw, który nie potrafi się przewrócić na drugą stronę i tylko nogi przełożone przez nadpalone drewniane siedzenie pozostawały uniesione wyżej. Było wiele sposób na to, by uśpić mężczyznę. Ale jeśli miał posłużyć jako obiekt badawczy, im w lepszej kondycji było jego ciało tym zapewne lepsze i rzetelniejsze będą próbki, które uzdrowicielka z niego pobierze. Nadmierne krwawienie, obrażenia wewnętrze mogły doprowadzić go do śmierci lub zaburzyć ewentualne wnioski. Dlatego wpierw, nim przystąpią całkowicie do działania musiał upewnić się, że wskazany przez Cassandrę mężczyzna odpowiednio długo pozostanie w tym miejscu.
— Petrificus totalus!— Skierował różdżkę w jego stronę po raz kolejny, licząc na to, że z tej pozycji trudno będzie mu uniknąć zaklęcia. Co prawda łódka wciąż chybotała się niebezpiecznie na boki, ale nie sądził, by był wystarczająco sprytny, by to wykorzystać do uniku.
| Charles Allerton 170/200;
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Błysk zaklęcia przeszył przestrzeń między nimi. Tym razem urok trafił czarownika w pierś, paraliżując go w chwili, w której piekące łańcuchy zniknęły z jego ciała. Miał szeroko otwarte oczy, wredny, rozzłoszczony wyraz twarzy i patrzył w kierunku podestu, na którym wciąż stał Mulciber. Ale już nie odwróci wzroku, przynajmniej na pewien czas. Spetryfikowany miał taki pozostać, dopóki ktoś nie zdejmie z niego zaklęcia, ale tu nikt się nim nie zainteresuje, nikt go nawet nie dostrzeże.
— I jak ci się tu podoba? Mogłeś podziwiać niebo. A teraz co?— spytał go rozglądając się dookoła. — Obróce cię tak żebyś mógł przynajmniej pooglądać przepływające statki. — I żeby od środka męczyła go świadomość, że gdyby tylko ktoś tam daleko wiedział, że został tu na samotnej łódce spetryfikowany to by go z pewnością uwolnił, ale nikt nie wiedział i nikt się nigdy nie dowie. Uśmiechnął się pod nosem na tą myśl i po raz kolejny skierował w jego stronę różdżkę: — Myocardii dolor.— Psychiczny ból, którego mógł doświadczyć za sprawką czarnej magii mógł być zwielokrotniony przez obecność anomalii. A ta zaś miała silniej wpłynąć na ofiarę. To było możliwe. Wystawienie obiektu na ekspozycję tak silnej magii i to jeszcze w zaburzonej formie mogła wywołać znacznie szybsze zachorowanie niż w normalnych warunkach. Nie wiedział, czy na niego może to wpłynąć w taki sposób. Uważał, że jest silny, wystarczająco, by oprzeć się temu i powstrzymać podobne zaburzenia. W jego żyłach płynęła czarna magia. Był związany z nią ściśle przez Mroczny Znak — a więc był nieustannie z nią związany. I do tej pory czuł się dobrze. Problemy z dziećmi, których magiczne ataki, nagłe i niespodziewane, oddziaływały na niego często i silnie, nie często padał ofiarą czarnej magii. Ciągły kontakt z małymi obiektami badań, według tej teorii mógł nieść dla niego jakieś zagrożenie — Cassandra uważała, że to możliwe, dlatego nie zamierzał lekceważyć jej zaleceń. Wiedziała co mówi, musiał więc być ostrożny. Ale musiał też dopilnować, by Allerton był w bezpośrednim zasięgu działania anomalii przez pewien czas.
Po wszystkim schował różdżkę po prawej stronie i kucnął przy łodzi, schodząc Charlesowi z zasięgu wzroku. Upewnił się, że łódka jest przymocowana do pomostu w sposób w miarę trwały i kiedy przyjdzie odpowiednia pora będzie mógł go przyciągnąć za pomocą linki z powrotem, by Vablatsky mogła go przebadać wstępnie. Kiedy upewnił się, że wszystko jest tak, jak powinno wstał i oparł nogę o dziób chwiejącej się łódki. Odepchnął ją od siebie mocno, w kierunku buzującego źródła na wodzie, samemu zachowując równowagę, by nie wpaść do wody. I tak jak chciał. Drewniana mała łajba, przypominająca raczej rybacką szalupę zatrzymała się blisko źródła. Linka przywiązana do pomostu wpierw napięła się, wyskakując z wody, a następnie opadła nieco znów chowając się w gęstej, zielonkawej toni.
Wyglądało na to, że wszystko lub prawie wszystko — biorąc pod uwagę trudności z zebraniem od niego środków — zakończyło się pomyślnie. Odszedł nieco dalej, a potem wszedł na większą łódź, by usiąść na niej wygodnie i przez pewien czas obserwować Allertona. Musiał mieć pewność, że nie ucieknie. Po jakimś czasie dopiero zniknął w kłębach czarnej mgły, ale powrócił w to miejsce jeszcze kilkukrotnie przed upływem trzeciej doby.
| Charles Allerton 170/200; zt
— I jak ci się tu podoba? Mogłeś podziwiać niebo. A teraz co?— spytał go rozglądając się dookoła. — Obróce cię tak żebyś mógł przynajmniej pooglądać przepływające statki. — I żeby od środka męczyła go świadomość, że gdyby tylko ktoś tam daleko wiedział, że został tu na samotnej łódce spetryfikowany to by go z pewnością uwolnił, ale nikt nie wiedział i nikt się nigdy nie dowie. Uśmiechnął się pod nosem na tą myśl i po raz kolejny skierował w jego stronę różdżkę: — Myocardii dolor.— Psychiczny ból, którego mógł doświadczyć za sprawką czarnej magii mógł być zwielokrotniony przez obecność anomalii. A ta zaś miała silniej wpłynąć na ofiarę. To było możliwe. Wystawienie obiektu na ekspozycję tak silnej magii i to jeszcze w zaburzonej formie mogła wywołać znacznie szybsze zachorowanie niż w normalnych warunkach. Nie wiedział, czy na niego może to wpłynąć w taki sposób. Uważał, że jest silny, wystarczająco, by oprzeć się temu i powstrzymać podobne zaburzenia. W jego żyłach płynęła czarna magia. Był związany z nią ściśle przez Mroczny Znak — a więc był nieustannie z nią związany. I do tej pory czuł się dobrze. Problemy z dziećmi, których magiczne ataki, nagłe i niespodziewane, oddziaływały na niego często i silnie, nie często padał ofiarą czarnej magii. Ciągły kontakt z małymi obiektami badań, według tej teorii mógł nieść dla niego jakieś zagrożenie — Cassandra uważała, że to możliwe, dlatego nie zamierzał lekceważyć jej zaleceń. Wiedziała co mówi, musiał więc być ostrożny. Ale musiał też dopilnować, by Allerton był w bezpośrednim zasięgu działania anomalii przez pewien czas.
Po wszystkim schował różdżkę po prawej stronie i kucnął przy łodzi, schodząc Charlesowi z zasięgu wzroku. Upewnił się, że łódka jest przymocowana do pomostu w sposób w miarę trwały i kiedy przyjdzie odpowiednia pora będzie mógł go przyciągnąć za pomocą linki z powrotem, by Vablatsky mogła go przebadać wstępnie. Kiedy upewnił się, że wszystko jest tak, jak powinno wstał i oparł nogę o dziób chwiejącej się łódki. Odepchnął ją od siebie mocno, w kierunku buzującego źródła na wodzie, samemu zachowując równowagę, by nie wpaść do wody. I tak jak chciał. Drewniana mała łajba, przypominająca raczej rybacką szalupę zatrzymała się blisko źródła. Linka przywiązana do pomostu wpierw napięła się, wyskakując z wody, a następnie opadła nieco znów chowając się w gęstej, zielonkawej toni.
Wyglądało na to, że wszystko lub prawie wszystko — biorąc pod uwagę trudności z zebraniem od niego środków — zakończyło się pomyślnie. Odszedł nieco dalej, a potem wszedł na większą łódź, by usiąść na niej wygodnie i przez pewien czas obserwować Allertona. Musiał mieć pewność, że nie ucieknie. Po jakimś czasie dopiero zniknął w kłębach czarnej mgły, ale powrócił w to miejsce jeszcze kilkukrotnie przed upływem trzeciej doby.
| Charles Allerton 170/200; zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 20
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 20
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Nim udał się się na Nokturn sprawdził jeszcze, czy pozycja Allertona się zmieniła. W przeciągu tych kilku powrotów w to miejsce poprawiał w miarę możliwości pozycję łodzi, by nie oddalała się za bardzo od źródła anomalii, a jednocześnie, żeby nie była narażona na jej ewentualny wybuch. Nie był pewien, czy ten eksperyment mógł odnieść sukces, ale nauka była nieprzewidywalna i fascynująca. W jej przypadku zdawał się być jeszcze bardziej dokładny i skrupulatny niż przy pozostałych rzeczach; wizja badawczego osiągnięcia go satysfakcjonowała, nawet jeśli miał on być zasługą Cassandry.
Pod lecznicą pojawił się bez wcześniejszej zapowiedzi, ale zgodnie z umową — po upływie trzech dób; było przed północą, wieczór był ciepły, dla niego już stanowczo zbyt ciepły, ale dzień obfitował w intensywne gradobicie w tej części Londynu. Na ulicach po wielkich jak piłka lodowych kulach zostały już tylko okruszki, które topniały w zatrważającym tempie. Zapukał — po raz pierwszy od bardzo dawna. Nie planując wchodzić do środka; poczekał na drewnianych stopniach, odwrócony bokiem do drzwi. Przezornie rozglądał się po okolicy. Ostatnio ktoś zwrócił uwagę mu na to, że często go w tym rejonie widuje, a to nie był dobry znak. Jego obecność tutaj nie była niezauważana; nie chciał, by ściśle wiązali ich ze sobą. To zwiększało niepotrzebnie ryzyko. Wokół wydawało się jednak być całkowicie pusto.
— Wszystko gotowe — powitał ją tymi słowami, skory poczekać aż sama przygotuje się do wyjścia. Zapalił papierosa w tym czasie, zaciągnął się dymem. A kiedy wyszła, przytrzymując go między wargami wyciągnął sakiewkę pełną monet. Zgodnie z jej przeczuciem, od trójki dłużników udało mu się zebrać siedemnaście galeonów. Jeden z braci został w tym ranny, wiedział, że stawili się tego samego dnia w lecznicy Cassandry, tym razem płacąc za usługi. Allerton nie zamierzał nic oddać, przy nim też nie znalazł niczego — jeśli cokolwiek ze sobą wtedy miał to pewnie wszystko przepił a może jakiś dobry przyjaciel postawił mu kilka kolejek. Mimo to w sakiewce było znacznie więcej.
— Udało mi się zebrać wszystko — powiedział jej, wręczając mieszek. Wątpił, by zamierzała go przeliczyć przy nim. — Allerton wydawał się skruszony — dodał krótko, wyciągając z ust Stibbonsa i strzepując z niego popiół na ziemię.
Droga do doków nie była długa, wybrał stosunkowo najkrótszą możliwą trasę, choć jedną aleją nadrobili drogi, unikając głównej ulicy. W zamkniętej części portu, od zalanego kanału dało się czuć magiczne zaburzenia. Nie były silniejsze niż trzy dni temu, kiedy zjawił się tu po raz pierwszy, ale równie dobrze wyczuwał je wokół siebie. Po raz ostatni wciągnął nikotynowy dym i wrzucił niedopałek do ślimatej, zielonkawej toni, która unosiła go przez chwilę na powierzchni, by po chwile zwłoki wciągnąć go nagle w głębiny. Musieli pokonać chwiejną kładkę, która prowadziła na drugą stronę, a potem już tylko drewniany pomost dzielił ich od łódki. Przystanął na jego krańcu i sięgnął po linkę, a potem wyprostował się i bez wielkiego wkładu siły zaczął przyciągać ją w stronę pomostu. Wewnątrz niej leżał spetryfikowany mężczyzna, ten sam o którego chodziło Cassadrze. O pomyłce nie było mowy, nim się z nim spotkał zasięgnął wielu informacji na jego temat.
— Chcesz tutaj wszystko sprawdzić?— spytał ją, spoglądając jej w oczy. — Anomalia nie jest bardzo potężna, ale jest dość blisko.— I na tym zakończył wyrażanie swoich obaw względem niej. Skierował wzrok znów na Allertona, który z nogami przełożonymi przez drewniane siedzisko łypał na nich rozgniewanym spojrzeniem.
| przekazuję Cass 50 hajsów ze skrytki
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pukanie do drzwi w pierwszej chwili nie było ani dziwne ani niecodzienne, gości miała zawsze - na okrągło - w czasach anomalii częściej jeszcze, niż wcześniej. Ci, którzy ją znali, po prostu wchodzili do środka, ci, którzy jej nie znali, ale okazjonalnie odwiedzali, zwykle ograniczali się do podchylenia drzwi, za którymi drzemał troll rzeczny, a ci, którzy byli nadto śmiali - potykali się dopiero na nim, więcej zwykle nie zjawiając się u jej progu przedwcześnie. Jednak fakt, który dostrzegła przez kuchenne okno - Ramsey na ganku - zadziwił ją, jakby jednak to pukanie czymś niecodziennym było. Nie zwykł pukać, zwykł przemykać do środka jak wąż; odkąd inni przejęli sobie jego nawyki, traktując ją jak psa skrytego w otwartej budzie, do którego można zajrzeć, kiedy się ma na to ochotę i z podobną częstotliwością rzucić w nią kamieniem - zaczęło jej to bardziej niż przeszkadzać. Powiedziała mu o tym - a on albo zapomniał i przypadkiem stał przed drzwiami albo zdecydował się uszanować jej prośbę. A może - dowiedział się, że zmuszona została ściągnąć swoją sypialnię z piętra, zamienić ją na mniej wygodną izbę sąsiadującą z przepełnionym jękami pacjentów lazaretem tak, by troll w każdej chwili mógł ją ochronić przed wlatującymi przez okno pasożytami. Okna zresztą też przysłoniła siatką wyłapującą owady, przez którą - była pewna - oni nie będą się w stanie przecisnąć. Może to nie efekt dobrej woli - może to efekt przymusu. Nie była pewna, co miało dziś największą wiarygodność. Przelała przez dłonie podwiniętą firanę, by odsunąć się od okna i wyjść mu naprzeciw - po drodze otuliła ramiona fioletową wełnianą chustą. Wiedziała, po co przyszedł - po co przyszedł tak późno - poprosiła go, by wyświadczył jej pewną przysługę, a minęło już znacznie więcej niż trzy dni. Był w samą porę. Przyszedł w samą porę.
- Doskonale - odparła powoli, badając spojrzeniem jego twarz - i odbierając od niego sakiewkę; oplotła ją dłońmi, wyczuła jej ciężar, po czym cisnęła pod stopy trolla, by nie tracić czasu na chowanie pieniędzy do skrytek pod podłogą. Przy Umrze monety były bezpieczne. Jeśli zauważyła, że było ich więcej - to nie dała tego po sobie poznać. - Dziękuję - dodała chwilę później, choć wiedział, że nie wypowiadała tych słów często. Poprawiła chustę, unosząc ją nieco wyżej - tak, by przysłaniała głowę, uszy i skronie, przed nocnym jesiennym wiatrem. Chciała też przykryć twarz - wychodzili poza Nokturn, a tam wolała przemykać nie zostawszy zauważoną, zwłaszcza zajmując się wątpliwymi moralnie zajęciami. - Nie wątpię, że miałeś solidne argumenty, które poruszyły jego wrażliwe serce i czułe sumienie - dodała, już na niego nie patrząc - a wraz z nim ruszając w ciemność spowijającą ulicę; nie bawiło ją jego cierpienie, Allerton był twardym facetem - ale gdyby ci najtwardsi nie trafiali nigdy na twardszych od siebie, cmentarze byłyby puste. Z niechęcią wiodła spojrzeniem za opałkiem papierosa zanurzającym się w wodzie - od tego zapachu znowu ją mdliło - ale nie powiedziała nic, dobrze się dzisiaj spisał.
Po chwiejnej kładce szła powoli, ostrożnie stawiając kroki, ale pokonanie przeszkody nie było dla niej trudne - zmartwienie upadkiem było raczej abstrakcyjne, poczucie równowagi jej nie zawodziło. Na drewniany pomost weszła nieufnie, początkowo nie widząc w okolicy żywej duszy - ostrożnie stawiając kroki za plecami Mulcibera. Przysunęła się lekko, gdy chwycił za linę - dopiero wtedy też zrozumiała; poznałaby gębę Allertona po samym zapachu nawet po ciemku. Ramsey miał rację, nie powinna przebywać w tym miejscu zbyt długo, ale pewne ryzyko musiała podjąć - Allerton musiał być zarażony, a ona musiała mieć pewność, że tak się stało.
- Może się ruszać? - zapytała, wpatrując się w niego uważnym spojrzeniem - nie podejrzliwym, szukała objawów. Lekka bladość skóry dawała podpowiedź, ale najprościej było sprawdzić zęby. - Niech otworzy usta - zwróciła się do Mulcibera, nie do niego samego, dobrze wiedząc, że sam nie przystanie na tę prośbę. - Przyciągnij go nieco bliżej. Nie będę go tutaj badać, weźmiemy go do lecznicy. Ale zanim go stąd zabierzemy, muszę mieć pewność, że choroba wykiełkowała. Zabranie go poza strefę oddziaływania przerwie proces rozwoju sinicy, będzie trzeba zacząć wszystko od nowa. - Ostrożnie osunęła z twarzy chustę, by móc mu się lepiej przyjrzeć. Okolica wydawała się idealna: tak cicha, że nie przemknie się nawet auror z kulawą nogą. Ale mimo to - głupotą byłoby kusić los.
- Doskonale - odparła powoli, badając spojrzeniem jego twarz - i odbierając od niego sakiewkę; oplotła ją dłońmi, wyczuła jej ciężar, po czym cisnęła pod stopy trolla, by nie tracić czasu na chowanie pieniędzy do skrytek pod podłogą. Przy Umrze monety były bezpieczne. Jeśli zauważyła, że było ich więcej - to nie dała tego po sobie poznać. - Dziękuję - dodała chwilę później, choć wiedział, że nie wypowiadała tych słów często. Poprawiła chustę, unosząc ją nieco wyżej - tak, by przysłaniała głowę, uszy i skronie, przed nocnym jesiennym wiatrem. Chciała też przykryć twarz - wychodzili poza Nokturn, a tam wolała przemykać nie zostawszy zauważoną, zwłaszcza zajmując się wątpliwymi moralnie zajęciami. - Nie wątpię, że miałeś solidne argumenty, które poruszyły jego wrażliwe serce i czułe sumienie - dodała, już na niego nie patrząc - a wraz z nim ruszając w ciemność spowijającą ulicę; nie bawiło ją jego cierpienie, Allerton był twardym facetem - ale gdyby ci najtwardsi nie trafiali nigdy na twardszych od siebie, cmentarze byłyby puste. Z niechęcią wiodła spojrzeniem za opałkiem papierosa zanurzającym się w wodzie - od tego zapachu znowu ją mdliło - ale nie powiedziała nic, dobrze się dzisiaj spisał.
Po chwiejnej kładce szła powoli, ostrożnie stawiając kroki, ale pokonanie przeszkody nie było dla niej trudne - zmartwienie upadkiem było raczej abstrakcyjne, poczucie równowagi jej nie zawodziło. Na drewniany pomost weszła nieufnie, początkowo nie widząc w okolicy żywej duszy - ostrożnie stawiając kroki za plecami Mulcibera. Przysunęła się lekko, gdy chwycił za linę - dopiero wtedy też zrozumiała; poznałaby gębę Allertona po samym zapachu nawet po ciemku. Ramsey miał rację, nie powinna przebywać w tym miejscu zbyt długo, ale pewne ryzyko musiała podjąć - Allerton musiał być zarażony, a ona musiała mieć pewność, że tak się stało.
- Może się ruszać? - zapytała, wpatrując się w niego uważnym spojrzeniem - nie podejrzliwym, szukała objawów. Lekka bladość skóry dawała podpowiedź, ale najprościej było sprawdzić zęby. - Niech otworzy usta - zwróciła się do Mulcibera, nie do niego samego, dobrze wiedząc, że sam nie przystanie na tę prośbę. - Przyciągnij go nieco bliżej. Nie będę go tutaj badać, weźmiemy go do lecznicy. Ale zanim go stąd zabierzemy, muszę mieć pewność, że choroba wykiełkowała. Zabranie go poza strefę oddziaływania przerwie proces rozwoju sinicy, będzie trzeba zacząć wszystko od nowa. - Ostrożnie osunęła z twarzy chustę, by móc mu się lepiej przyjrzeć. Okolica wydawała się idealna: tak cicha, że nie przemknie się nawet auror z kulawą nogą. Ale mimo to - głupotą byłoby kusić los.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie przyglądając jej się dłużej skinął głową, przyjmując w ten sposób jej podziękowanie — jak za wykonaną pracę, spełnioną prośbę. Nie musiał już czuć się jej dłużnikiem. Przed próbą odebrania mu życia chroniła go służba u Czarnego Pana, tak samo jak ją zobowiązywała do niesienia pomocy w zamian za bezpieczeństwo. Czasy, w których był jej wdzięczny za wyjątkową opiekę, za to, że wcierała maści w jego rany i poiła eliksirami zamiast trutkami, że mógł jej ufać i ze spokojem zmrużyć oczy w końcu mogły odejść w niepamięć. Ale pamiętał. Wskazał jej kierunek, w którym podążą i ruszył pierwszy, odpowiadając jej jeszcze:
— Odnaleźliśmy wspólny język.— Jego język; język przemocy, brutalnej czarnej magii. Sądził, że Allerton okaże się kimś zabawniejszym, a wieczór który spędzą razem będzie nosił znamiona starej, dobrej rozrywki. Zacięta walka potrafiła podnieść adrenalinę, bliskość śmierci go podniecała, a trzymanie w rękach ludzkiego życia napawało satysfakcją. Ale to przestało go już bawić w takiej formie jak męski wieczór z Charlesem. Zwykłej, prymitywnej, pozbawionej czegoś więcej. Motywu. Nie potraktował go jednak po macoszemu. Badania Rycerzy były sprawą poważną, dla niego jako śmierciożercy i czarodzieja pogrążającego się w naukowych eksperymentach; i jeśli miał w jakikolwiek sposób przyczynić się do zwiększenia ich skuteczności to tylko oddając się temu w pełni.
Allerton nieruchomo spoczywał w łodzi, jak w otwartej trumnie. Był pozbawiony różdżki, ale w każdej chwili mógł spróbować uciec lub podjąć się innej formy ataku. Wyglądał dla Mulcibera tak, jak wcześniej, miał więc pewność, że nie udało mu się wyswobodzić z obezwładniającego zaklęcia. Zmierzył go wzrokiem uważnie, pokręcił głową lekko.
— Nie może. Na razie — odpowiedział jej, przyglądając się jednak mężczyźnie. Zacisnął palce na mokrej lince, która już zdążyła zaleźć jakąś brunatną mazią i jeszcze w dwóch ruchach przyciągnął starą łódkę aż pod sam pomost. Na specyficzne pragnienie Cassandry uniósł brew w lekkim zdumieniu i zerknął na nią; tylko przelotnie. Choć brzmiało to jak fanaberia, z pewnością miała ku temu właściwe powody. Nie pytał, po co chce mu zajrzeć do gęby, pewien, że przedstawienie mu szczegółowych procesów powstawania sinicy i anatomicznych jej objawów nie uczyni go wcale mądrzejszym. Ale nie mógł tego uczynić, gdy był spetryfikowany. Ciało było całkowicie sztywne, nie tylko sparaliżowane. Przez chwilę rozważał wyłamanie mu szczęki — to byłoby prostsze.
— Odsuń się. Będę musiał do tego go wybudzić. — Nie uśmiechała mu się z nim walka w łódce. Chwiejnej, nadpalonej bardzo niepewnej. Obrócił się na Cassandrę; nie żartował. Musiała cofnąć się kilka kroków, zachować bezpieczną odległość — od nich dwóch. Żadne z nich nie mogło przewidzieć skutków anomalii, a gdyby jej się coś przydarzyło nie miałby kto jej udzielić szybkiej pomocy. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, ale powstrzymał się przed wypowiedzeniem powszechnego: gdyby coś poszło nie tak. Wszystko miało iść zgodnie z planem, po prostu. Zwrócił się znów na Allertona. — Nie wygląda na chorego, ale silniejsza anomalia mogłaby go zabić. — Narażenie go na bliską ekspozycję anomalii, która pobudzała do życia przedmioty, wywoływała pożary, powodzie, budziła ze snu potwory nie pozostawiłaby na nim suchej nitki.
— Adolebitque — szepnął, celując w niego różdżką. Prowadzenie lewitującego ciała przez całe miasto nie wchodziło w grę, a żeby go przywrócić po trzech dniach do ruchomości cielesnej musiał mieć pewność, że nie będzie w stanie się im przeciwstawiać. Przynajmniej na razie. Po chwili wykonał kolejny zamach różdżką i machnął nią na podest przed sobą. — Mobilicorpus.
| kości:
1. Adolebitque
2. CM
3. Anomalia ^
4. Mobilicorpus
5. Anomalia ^
— Odnaleźliśmy wspólny język.— Jego język; język przemocy, brutalnej czarnej magii. Sądził, że Allerton okaże się kimś zabawniejszym, a wieczór który spędzą razem będzie nosił znamiona starej, dobrej rozrywki. Zacięta walka potrafiła podnieść adrenalinę, bliskość śmierci go podniecała, a trzymanie w rękach ludzkiego życia napawało satysfakcją. Ale to przestało go już bawić w takiej formie jak męski wieczór z Charlesem. Zwykłej, prymitywnej, pozbawionej czegoś więcej. Motywu. Nie potraktował go jednak po macoszemu. Badania Rycerzy były sprawą poważną, dla niego jako śmierciożercy i czarodzieja pogrążającego się w naukowych eksperymentach; i jeśli miał w jakikolwiek sposób przyczynić się do zwiększenia ich skuteczności to tylko oddając się temu w pełni.
Allerton nieruchomo spoczywał w łodzi, jak w otwartej trumnie. Był pozbawiony różdżki, ale w każdej chwili mógł spróbować uciec lub podjąć się innej formy ataku. Wyglądał dla Mulcibera tak, jak wcześniej, miał więc pewność, że nie udało mu się wyswobodzić z obezwładniającego zaklęcia. Zmierzył go wzrokiem uważnie, pokręcił głową lekko.
— Nie może. Na razie — odpowiedział jej, przyglądając się jednak mężczyźnie. Zacisnął palce na mokrej lince, która już zdążyła zaleźć jakąś brunatną mazią i jeszcze w dwóch ruchach przyciągnął starą łódkę aż pod sam pomost. Na specyficzne pragnienie Cassandry uniósł brew w lekkim zdumieniu i zerknął na nią; tylko przelotnie. Choć brzmiało to jak fanaberia, z pewnością miała ku temu właściwe powody. Nie pytał, po co chce mu zajrzeć do gęby, pewien, że przedstawienie mu szczegółowych procesów powstawania sinicy i anatomicznych jej objawów nie uczyni go wcale mądrzejszym. Ale nie mógł tego uczynić, gdy był spetryfikowany. Ciało było całkowicie sztywne, nie tylko sparaliżowane. Przez chwilę rozważał wyłamanie mu szczęki — to byłoby prostsze.
— Odsuń się. Będę musiał do tego go wybudzić. — Nie uśmiechała mu się z nim walka w łódce. Chwiejnej, nadpalonej bardzo niepewnej. Obrócił się na Cassandrę; nie żartował. Musiała cofnąć się kilka kroków, zachować bezpieczną odległość — od nich dwóch. Żadne z nich nie mogło przewidzieć skutków anomalii, a gdyby jej się coś przydarzyło nie miałby kto jej udzielić szybkiej pomocy. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, ale powstrzymał się przed wypowiedzeniem powszechnego: gdyby coś poszło nie tak. Wszystko miało iść zgodnie z planem, po prostu. Zwrócił się znów na Allertona. — Nie wygląda na chorego, ale silniejsza anomalia mogłaby go zabić. — Narażenie go na bliską ekspozycję anomalii, która pobudzała do życia przedmioty, wywoływała pożary, powodzie, budziła ze snu potwory nie pozostawiłaby na nim suchej nitki.
— Adolebitque — szepnął, celując w niego różdżką. Prowadzenie lewitującego ciała przez całe miasto nie wchodziło w grę, a żeby go przywrócić po trzech dniach do ruchomości cielesnej musiał mieć pewność, że nie będzie w stanie się im przeciwstawiać. Przynajmniej na razie. Po chwili wykonał kolejny zamach różdżką i machnął nią na podest przed sobą. — Mobilicorpus.
| kości:
1. Adolebitque
2. CM
3. Anomalia ^
4. Mobilicorpus
5. Anomalia ^
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 56
--------------------------------
#2 'k10' : 6
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'k100' : 3
--------------------------------
#5 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 56
--------------------------------
#2 'k10' : 6
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'k100' : 3
--------------------------------
#5 'Anomalie - CZ' :
Uniosła spojrzenie na Mulcibera, bez oponowania odsuwając się lekko od obojga; nie zamierzała narażać się niepotrzebnie brawurową głupotą, nigdy taka nie była - wolała zachować ostrożność, wiedziona życiowym doświadczeniem i mądrością uzdrowiciela, doskonale zdając sobie sprawę z możliwych zagrożeń. Anomalie były nieprzewidywalne i taka była równie ich dzisiejsza próba. Allerton zamiast objawów chorobowych mógł objawić się im jako zmutowana mocą dzikiej magii dwugłowa bestia plująca jadem: rycerze nieśli pogłoski o zmutowanych mugolach, dlaczegóż by to samo nie mogło spotkać czarodzieja? I choć wizja taka była wyjątkowo kusząca do ujrzenia dla eksperymentującej z magią wiedźmy, tak dzisiaj - chciała po prostu osiągnąć swój cel. Fakt, że nie mógł się ruszać, niósł raczej ulgę - choć nie potrafiła czytać w myślach, była niemal przekonana, że potrafiła wypowiedzieć na głos jego. Już się raczej nie polubią. Niemniej, potrzebowała od niego przynajmniej kilku ruchów.
- Sinica rozwija się bezobjawowo - odparła, już z dalsza wciąż przyglądając się twarzy bandyty. Miał słuszność, poddanie go silniejszej anomalii mogłoby go zabić, a zbyt długa ekspozycja mogła przedobrzyć; był jak zupa gotowana na słabym ogniu, długo, ale dzięki temu miał szansę przejść aromatem. W całości. - Był blady kiedy go spotkałeś po raz pierwszy? Miał sińce pod oczami? - Zbyt długo go nie widziała, by z daleka mogła ocenić ukrwienie, co gorsza wątpiła, by Ramsey szczególnie przyglądał się jego anatomii podczas ich pierwszego spotkania. Najwięcej miało szansę zadziać się w jego wnętrzu, a to najprościej było ocenić po dziąsłach. Lub reakcji na czarnomagiczne zaklęcie, które właśnie wypowiedział Ramsey. Nie mogła mieć pewności, czy ognisty łańcuch werznął się w jego ciało tak mocno, bo Mulciber był już tak silny, czy dlatego, że ciało Allertona stało się bardziej na czarną magię podatne. - Spójrz - Strużka krwi, która spłynęła z jego nosa, kiedy łańcuchy zacisnęły się na dobre nie była z pewnością wynikiem zaklęcia: zewnętrzne poparzenia nie miały szansy uszkodzić wewnętrznych narządów. Był osłabiony - mógł krwawić z tego powodu. Sinica przeważnie wywoływała podobne krwawienia dopiero po kilku dniach od ekspozycji - ale ta nie była zwykłą sinicą, wiedziała, że wywołana anomalią działała szybciej i intensywniej. Musiała się tylko upewnić, że zdarzenie nie było dziełem przypadku. Jego ciało ani drgnęło - ponowiła inkantację Ramseya:
- Mobilicorpus - zamierzając mu pomóc i wciągnąć ofiarę na pomost, z dalsza, nie podchodząc do nich ani kroku. Bacznie rozejrzała się wokół, upewniając się, że wokół nie było świadków. Ten nawyk zaczynał wchodzić jej w krew, kiedy opuszczała mroczną krainę Nokturnu - tam nie był jej potrzebny. - Mogę spróbować go uśpić, ale wtedy - wtedy będziesz musiał go zanieść aż do lecznicy. - Mniej inwazyjnym działaniem byłoby zmuszenie go do pójścia o własnych siłach. Ale do tego - musieli go jeszcze zakneblować. - Twoje zaklęcie - dodała dopiero teraz - zawsze działa w ten sposób? - Przeniosła spojrzenie ku niemu - na jego twarz - upewniając się, co do jego mocy. Łańcuchy były naprawdę imponujące i nigdy dotąd nie widziała, by pozostawiały po sobie tak mocne obrażenia.
- Sinica rozwija się bezobjawowo - odparła, już z dalsza wciąż przyglądając się twarzy bandyty. Miał słuszność, poddanie go silniejszej anomalii mogłoby go zabić, a zbyt długa ekspozycja mogła przedobrzyć; był jak zupa gotowana na słabym ogniu, długo, ale dzięki temu miał szansę przejść aromatem. W całości. - Był blady kiedy go spotkałeś po raz pierwszy? Miał sińce pod oczami? - Zbyt długo go nie widziała, by z daleka mogła ocenić ukrwienie, co gorsza wątpiła, by Ramsey szczególnie przyglądał się jego anatomii podczas ich pierwszego spotkania. Najwięcej miało szansę zadziać się w jego wnętrzu, a to najprościej było ocenić po dziąsłach. Lub reakcji na czarnomagiczne zaklęcie, które właśnie wypowiedział Ramsey. Nie mogła mieć pewności, czy ognisty łańcuch werznął się w jego ciało tak mocno, bo Mulciber był już tak silny, czy dlatego, że ciało Allertona stało się bardziej na czarną magię podatne. - Spójrz - Strużka krwi, która spłynęła z jego nosa, kiedy łańcuchy zacisnęły się na dobre nie była z pewnością wynikiem zaklęcia: zewnętrzne poparzenia nie miały szansy uszkodzić wewnętrznych narządów. Był osłabiony - mógł krwawić z tego powodu. Sinica przeważnie wywoływała podobne krwawienia dopiero po kilku dniach od ekspozycji - ale ta nie była zwykłą sinicą, wiedziała, że wywołana anomalią działała szybciej i intensywniej. Musiała się tylko upewnić, że zdarzenie nie było dziełem przypadku. Jego ciało ani drgnęło - ponowiła inkantację Ramseya:
- Mobilicorpus - zamierzając mu pomóc i wciągnąć ofiarę na pomost, z dalsza, nie podchodząc do nich ani kroku. Bacznie rozejrzała się wokół, upewniając się, że wokół nie było świadków. Ten nawyk zaczynał wchodzić jej w krew, kiedy opuszczała mroczną krainę Nokturnu - tam nie był jej potrzebny. - Mogę spróbować go uśpić, ale wtedy - wtedy będziesz musiał go zanieść aż do lecznicy. - Mniej inwazyjnym działaniem byłoby zmuszenie go do pójścia o własnych siłach. Ale do tego - musieli go jeszcze zakneblować. - Twoje zaklęcie - dodała dopiero teraz - zawsze działa w ten sposób? - Przeniosła spojrzenie ku niemu - na jego twarz - upewniając się, co do jego mocy. Łańcuchy były naprawdę imponujące i nigdy dotąd nie widziała, by pozostawiały po sobie tak mocne obrażenia.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 54
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 54
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
— Blady?— Uniósł brwi i obrócił głowę w kierunku Cassandry, nieco zaskoczony. Nie musiał mu się wnikliwie przyglądać, by dostrzec typowe objawy upojenia alkoholowego. Dobrze się bawił, wychodząc z karczmy. Do czasu, aż się nie spotkali.— Raczej purpurowy. Miał błyszczące oczy i wybroczyny na nosie. Sądziłem, że po prostu wytrzeźwiał. — Miał trochę czasu na to, by odpocząć i powdychać świeżego powietrza, dojść do siebie. Teraz jego skóra była jasna, ale dziwna. Jednocześnie wyglądała jak półprzezroczysty papier. Papierek, cienki pergamin, który mógł podrzeć się w każdej chwili z byle powodu. Kiedy łańcuchy oplotły się wokół niego głos Cassandry zwrócił uwagę na krew cieknącą spod nosa. Rzeczywiście, wydawało się to być czymś niezwykłym. Nie był uzdrowicielem, nie potrafiłby ocenić jego stanu, ale ona wyglądała na zafrapowaną tym faktem. Zmarszczył więc brwi i również mu się przyjrzał,nie komentując niepowodzenia związanego z różdżką, która odmówiła posłuszeństwa, przez co jego bezwładne ciało spęane czaromagicznymi więzami zostało na swoim miejscu. Ale i ona tego nie uczyniła, zamiast tego sama sprowadziła go na pomost. Uniknął jednak jej spojrzenia; to było proste zadanie.
— Nie, to niedobry pomysł. — Allerton wyglądał na kawał kloca, a bezwładny mógł wydawać się tonowym worem ziemniaków. — Niesione ciało przykuje uwagę innych, nie potrzebujemy wokół niego zamieszania. Musiałabyś go pomniejszyć. — Żeby stał się woreczkiem. Zbliżył się do niego, gdy leżał już tak bezwładnie i machnął różdżka, nie wypowiadając przy tym słów. Mężczyzna odżył gwałtownie, wydał z siebie całą serię nieartykułowanych dźwięków, chrapnięć, skrzeków i przekleństw. Widok Cassandry, którą miał w zasięgu wzroku w pierwszej chwili wcale go nie ucieszył. Próbował splunąć i podnieść się, ale po chwili zawył z bólu, jęknął. Pętające go łańcuchy uniemożliwiały mu obrócenie się na bok, ani podniesienie. krew z nosa spłynęła mu stróżką, barwiąc usta i zęby, a kilka kropel spadło na stare deski. — Pójdzie sam. Prawda? — spytał go, kucając za nim. Posypały się znów obelgi i groźby, ale nie spodziewał się, by zgodnie z jego słowami kamracji Allertona postanowili go szukać. Przynajmniej w tych okolicach. Odpiął z ramion płaszcz, pozostając w ciemnej koszuli, spodniach i wysokich butach i narzucił mu go na ramiona, by ukryć iskrzący, bolesny uwiąz. Zapiął mu go lekko pod szyją, ale zaczął grymasić. Chwycił go za ramiona i spróbował usadzić. Miał rację - kawał kloca z niego był. — Załatwiłem ci dentystę, więc wyszczerz się ładnie do pani, bo chce obejrzeć twoje zęby — poprosił go grzecznie, pozostając w klęku za nim, ale Charles wydawał się być oporny. Gnoje, łajzy, kurwy zawszone, pożałujecie, paplał bez sensu, przedłużając ich spotkanie tutaj. Nie miałby nic przeciwko temu; miał zadziwiająco dziś miłe i piękne towarzystwo, ale smród ścieków pchał go w stronę wyjścia. Wcisnął mu różdżkę w bok, wycelował pomiędzy czarnomagiczne spoiwa, złapał go za włosy i odciągnął jego twarz do tyłu. — Tylko nie próbuj jej ugryźć, bo ja odgryzę ci coś innego– uprzedził go jeszcze, po czym podniósł wzrok na Cassandrę. Na co ona czekała? Aż postanowi resztkami sił sturlać ich wszystkich do wody?— Servio. I milcz.— Zwrócił się do niego, a później do czarownicy.— Popatrz jak się do ciebie uśmiecha. Mógłby być twarzą nowej pasty do zębów. Lepszej szansy na razie nie będzie, Cass. — Wiercił się, a ślina pociekła mu z kącika ust. Opierał się. Trzymanie jego głowy odchylonej tak do tyłu wymagało włożenia w to sporo siły. Jego włosy były śliskie, tłuste i gęste, ale miał wrażenie, że gdyby szarpnął mocniej głową to cały pukiel zostałby w zaciśniętej dłoni. Zatrzymał spojrzenie na Cass, która stała naprzeciw im dwóm.
— Nie zawsze. Tylko jak bardzo tego chcę — odparł, a lewy kącik ust uniósł się wraz z lewą brwią. Wyzywająco.
| Allerton 150/200
— Nie, to niedobry pomysł. — Allerton wyglądał na kawał kloca, a bezwładny mógł wydawać się tonowym worem ziemniaków. — Niesione ciało przykuje uwagę innych, nie potrzebujemy wokół niego zamieszania. Musiałabyś go pomniejszyć. — Żeby stał się woreczkiem. Zbliżył się do niego, gdy leżał już tak bezwładnie i machnął różdżka, nie wypowiadając przy tym słów. Mężczyzna odżył gwałtownie, wydał z siebie całą serię nieartykułowanych dźwięków, chrapnięć, skrzeków i przekleństw. Widok Cassandry, którą miał w zasięgu wzroku w pierwszej chwili wcale go nie ucieszył. Próbował splunąć i podnieść się, ale po chwili zawył z bólu, jęknął. Pętające go łańcuchy uniemożliwiały mu obrócenie się na bok, ani podniesienie. krew z nosa spłynęła mu stróżką, barwiąc usta i zęby, a kilka kropel spadło na stare deski. — Pójdzie sam. Prawda? — spytał go, kucając za nim. Posypały się znów obelgi i groźby, ale nie spodziewał się, by zgodnie z jego słowami kamracji Allertona postanowili go szukać. Przynajmniej w tych okolicach. Odpiął z ramion płaszcz, pozostając w ciemnej koszuli, spodniach i wysokich butach i narzucił mu go na ramiona, by ukryć iskrzący, bolesny uwiąz. Zapiął mu go lekko pod szyją, ale zaczął grymasić. Chwycił go za ramiona i spróbował usadzić. Miał rację - kawał kloca z niego był. — Załatwiłem ci dentystę, więc wyszczerz się ładnie do pani, bo chce obejrzeć twoje zęby — poprosił go grzecznie, pozostając w klęku za nim, ale Charles wydawał się być oporny. Gnoje, łajzy, kurwy zawszone, pożałujecie, paplał bez sensu, przedłużając ich spotkanie tutaj. Nie miałby nic przeciwko temu; miał zadziwiająco dziś miłe i piękne towarzystwo, ale smród ścieków pchał go w stronę wyjścia. Wcisnął mu różdżkę w bok, wycelował pomiędzy czarnomagiczne spoiwa, złapał go za włosy i odciągnął jego twarz do tyłu. — Tylko nie próbuj jej ugryźć, bo ja odgryzę ci coś innego– uprzedził go jeszcze, po czym podniósł wzrok na Cassandrę. Na co ona czekała? Aż postanowi resztkami sił sturlać ich wszystkich do wody?— Servio. I milcz.— Zwrócił się do niego, a później do czarownicy.— Popatrz jak się do ciebie uśmiecha. Mógłby być twarzą nowej pasty do zębów. Lepszej szansy na razie nie będzie, Cass. — Wiercił się, a ślina pociekła mu z kącika ust. Opierał się. Trzymanie jego głowy odchylonej tak do tyłu wymagało włożenia w to sporo siły. Jego włosy były śliskie, tłuste i gęste, ale miał wrażenie, że gdyby szarpnął mocniej głową to cały pukiel zostałby w zaciśniętej dłoni. Zatrzymał spojrzenie na Cass, która stała naprzeciw im dwóm.
— Nie zawsze. Tylko jak bardzo tego chcę — odparł, a lewy kącik ust uniósł się wraz z lewą brwią. Wyzywająco.
| Allerton 150/200
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zamknięta część portu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki