Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire
Pałac zimowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pałac zimowy
Dawna rezydencja królewska, która wieki temu przejęta została przez czarodziejów. Dzięki zaklęciom nałożonym na pałac oraz okolicę, wszędzie panuje wieczna zima. Dzięki temu żyją tu magiczne stworzenia, dla których angielski klimat zwykle jest zbyt ciepły. Podziwiać można je przez okna restauracji lub hotelu, które powstały w pałacu. Wycieczki po ogrodach możliwe są tylko z przewodnikiem, który doskonale wie, którędy chodzić, by nie płoszyć zwierząt. Czasem jednak da się go przekonać, by pozwolił na chwilę swobody wśród zaśnieżonych drzew.
Pergamin chłonął słowa powoli, jakby nie wzruszało go tempo wydarzeń, a presja należała do zupełnie innego świata. Na tę krótką refleksję dłoń zatrzymała się, zwieszając koniuszek pióra nad czystą przestrzenią, brwi zmarszczyły się ledwo widocznie, a spojrzenie uciekło gdzieś w bok, błądząc po teoretycznie znajomym pomieszczeniu - meble były te same, te same przedmioty, ich historia - bez większych zmian, lecz człowiek, będący ich posiadaczem, wyłamywał się z tego schematu. Przemiany mogły być subtelne i niezauważalne na pierwszy rzut oka, czy w codziennym obcowaniu, lecz dostrzegał je, nie wiedząc czemu - właśnie w tej chwili. Może to zapach kopcącej świecy, znajomy, sprawdzony atrament, uwieczniający tyle słów z przeszłości, może specyficzna magia chwili, jakiej nie potrafił nawet wyodrębnić z dosyć prostej - w jego oczach - sytuacji. Ta niestety nie była tak błaha, jak próbował sobie wmawiać, lecz bezsensowne walki zakończył już dawno. Ze sobą, rodziną, przeznaczeniem. Kolejny raz zaciskał szczękę, skrobiąc estetyczne słowa, skierowane do kobiety, która była mu teoretycznie znajoma. Byłby jednak potwornym głupcem, gdyby przed samym sobą próbował udawać, że serce nie drgnęło, pozostawiając Ollivandera w zimnej obojętności. Trudniej było dojść przyczyny, nad tym zaś, póki co, wolał się nie pochylać.
Drewniania śnieżynka - ręcznie rzeźbiona broszka, prosta i niewymyślna - nie spełniła oczekiwań Ollivandera, lecz po chwilowym namyśle machnął na nią ręką. Może problemem był materiał, z jakiego została wykonana, drewno diametralnie różniło się od lodu, ciężko było więc nadać mu magiczny charakter tak ciekawej struktury, a zdolności rzeźbiarskie Ulyssesa nie dorównywały kunsztowi komponowania różdżek. Wciąż jednak pozostawała ładną, zgrabną ozdobą, noszącą znamiona ręcznej roboty. Na polecenie lorda została zaklęta w świstoklik i zapakowana w niewielkie, czarne pudełeczko, przewiązane pomarańczową wstęgą, zaś sam Ollivander dorzucił do pakunku liść paproci, pięknie współgrający z kolorem materiału. Drobne, symboliczne akcenty były czymś, co (zazwyczaj) nieświadomie przemycał do prezentów. Przelewał w nie słowa, wypowiadane przecież tak oszczędnie - nie każdy potrafił je czytać, lecz nie kierował ich także do zbyt wielu osób.
Czujne spojrzenie wyłapało z półmroku znajomą sylwetkę, drzemiącą na żerdzi. Z nią początki także nie były proste.
- Nebula - cichy pomruk wybudził sowę, ociągającą się nieco z przystąpieniem do obowiązków - niesamowite, jak to ptaszysko przechodziło przez skrajne stany energetyczne. Przysypiała jeszcze, gdy Ulysses przywiązywał do wystawionej nóżki zawiniątko z broszką i listem, dopiero smakołyk wybudził ją na tyle, by była gotowa do dosyć długiej podróży. - Nie zaśnij po drodze - cóż, ten list mimo wszystko powinien dotrzeć do lady Prewett. Na czas.
Kilka dni później, kiedy świat mimo wszystko znów nakręcił skrzypiącą sprężynę, puszczając się biegiem przez ludzkie życia, eleganckie buty Ollivandera zetknęły się ze skrzypiącym śniegiem, a śnieżynki - znów powoli, jakby trafił do wymiaru bez pracy i problemów codzienności - usadawiały się na ciemnych włosach, współgrając z pojedynczymi, siwiejącymi refleksami. Na ogół nie przepadał za zimą. Wszechogarniająca senność zamykała go w warsztacie na długie godziny, lasy chowały wiele skarbów, a Ondyna potrzebowała więcej ziółek i uwagi - któż by śmiał o niej zapominać! Skąd pośród innych miejsc do głowy wpadło mu właśnie to - nie wnikał. Może to przesyt Festiwalem Lata.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Doceniała dbałość o detale. Drobiazgi które mówiły, trochę łagodziły jej obawy. Choć nigdy o tym nie rozmawiali, Ulysses przy pomocy symboli powtarzał, że szanuje jej rodzinę - jej pochodzenie i, że cokolwiek by się nie działo wie, że ona pozostanie Prewettem. Z początku zapewne była to kurtuazja, z czasem poznał ją na tyle dobrze, by po prostu wiedzieć, jak cenna jest dla niej właśnie ta rodzina i, że może stać się częścią innej czy stworzyć własną, jednak takie działanie nie umniejszy tego jak istotne jest pochodzenie.
Ulysses szanował wiele rzeczy. Pochodzenie - to coś, czego wręcz powinna się spodziewać, choć niejeden mężczyzna pozostawał na tyle zaborczy by oczekiwać zachowania czy odczuć zgoła innych. W takiej relacji Julia udusiłaby się w ciągu pięciu minut - o ile wcześniej po prostu by nie uciekła. Było jednak wiele innych rzeczy mniej codziennych. Jej nietypowe zainteresowania. Niezbyt szlachecki pociąg do mało szlachetnych istot. Tendencja do przekładania fascynacji nad bezpieczeństwo. Potrzeba pracy. Czy buntownicza, dość wybuchowa natura. Ulysses Ollivander poznał ją na tyle dobrze, by mieć podstawy do szukania ewentualnej narzeczonej w innym miejscu, a jednak po raz kolejny pisał do niej.
Nie można powiedzieć, że nie ucieszył jej list. Może radość to wiele powiedziane - kojarzy się z motylami w brzuchu, mocno bijącym sercem i uśmiechem nad którym dzierlatka nie ma panowania. Poczucie i zachowanie Julii było jednak z goła inne, bliższe zadowoleniu. W jakiś sposób przywykła do tego że od czasu do czasu dzieli z nim czas i to przyzwyczajenie stawało się całkiem miłe.
W pierwszej chwili kusiło ją, by polecić sprawdzenie dokąd zabierze ją światoklik, dość szybko jednak postanowiła, że byłby to głupi ruch. Postanowiła, że da się zaskoczyć. Nie brakowało jej rozrywki co prawda, Festiwal Lata dość mocno skołatał jej dość introwertyczną naturę, wiedziała jednak że i Ollivander na pewno ma już dość tłumów i hałasów. I spojrzeń dosłownie z każdej strony.
Wyznaczonego dnia o podanej porze ubrała się więc jak zwykle na ich spotkania. Nie stroiła się nadmiernie. Nie lubiła tego, w wielkich, ciężkich sukniach czuła się jak w cudzej skórze. Mogła przebrać się od czasu do czasu i cieszyć tym, jakie wrażenie robi ta nagła odskocznia, to jednak wystarczyło. Suknia była jednak ładna, delikatnie zielona, przeszywana błękitnymi nićmi, z długimi rękawami o szerokich zakończeniach. Do tego płaszcz, także jasny, przepadała za jasnymi kolorami zimą, dlatego taka była spora część jej cieplejszej garderoby. Lubiła wtapiać się w śnieg.
Spojrzała w końcu na broszkę. Ręczna robota - ładna, jednak naznaczona pewnym brakiem wprawy co ceniło ją na swój sposób unikalną. Domyślała się też właśnie przez to, czyja jest to ręczna robota. W końcu wzięła w dłoń przedmiot i mocno zamknęła oczy. Strasznie nie lubiła tego poczucia wirowania i zarzucania, braku kontroli nad własnym ciałem i własnymi ruchami.
Stanęła jednak na nogach ciężko, robiąc kilka kroczków dla równowagi. Od razu poczuła charakterystyczny chłód. Dotarła pierwsza, zostało jej więc zaczekać - zaledwie krótką chwilkę, Ollivander wykazywał się punktualnością. W tym czasie przypięła broszkę do swojego płaszcza i poprawiła szalik rozglądając się wokół. Tęskniła za pięknem zimy - czystą, pociągającą bielą.
Ulysses szanował wiele rzeczy. Pochodzenie - to coś, czego wręcz powinna się spodziewać, choć niejeden mężczyzna pozostawał na tyle zaborczy by oczekiwać zachowania czy odczuć zgoła innych. W takiej relacji Julia udusiłaby się w ciągu pięciu minut - o ile wcześniej po prostu by nie uciekła. Było jednak wiele innych rzeczy mniej codziennych. Jej nietypowe zainteresowania. Niezbyt szlachecki pociąg do mało szlachetnych istot. Tendencja do przekładania fascynacji nad bezpieczeństwo. Potrzeba pracy. Czy buntownicza, dość wybuchowa natura. Ulysses Ollivander poznał ją na tyle dobrze, by mieć podstawy do szukania ewentualnej narzeczonej w innym miejscu, a jednak po raz kolejny pisał do niej.
Nie można powiedzieć, że nie ucieszył jej list. Może radość to wiele powiedziane - kojarzy się z motylami w brzuchu, mocno bijącym sercem i uśmiechem nad którym dzierlatka nie ma panowania. Poczucie i zachowanie Julii było jednak z goła inne, bliższe zadowoleniu. W jakiś sposób przywykła do tego że od czasu do czasu dzieli z nim czas i to przyzwyczajenie stawało się całkiem miłe.
W pierwszej chwili kusiło ją, by polecić sprawdzenie dokąd zabierze ją światoklik, dość szybko jednak postanowiła, że byłby to głupi ruch. Postanowiła, że da się zaskoczyć. Nie brakowało jej rozrywki co prawda, Festiwal Lata dość mocno skołatał jej dość introwertyczną naturę, wiedziała jednak że i Ollivander na pewno ma już dość tłumów i hałasów. I spojrzeń dosłownie z każdej strony.
Wyznaczonego dnia o podanej porze ubrała się więc jak zwykle na ich spotkania. Nie stroiła się nadmiernie. Nie lubiła tego, w wielkich, ciężkich sukniach czuła się jak w cudzej skórze. Mogła przebrać się od czasu do czasu i cieszyć tym, jakie wrażenie robi ta nagła odskocznia, to jednak wystarczyło. Suknia była jednak ładna, delikatnie zielona, przeszywana błękitnymi nićmi, z długimi rękawami o szerokich zakończeniach. Do tego płaszcz, także jasny, przepadała za jasnymi kolorami zimą, dlatego taka była spora część jej cieplejszej garderoby. Lubiła wtapiać się w śnieg.
Spojrzała w końcu na broszkę. Ręczna robota - ładna, jednak naznaczona pewnym brakiem wprawy co ceniło ją na swój sposób unikalną. Domyślała się też właśnie przez to, czyja jest to ręczna robota. W końcu wzięła w dłoń przedmiot i mocno zamknęła oczy. Strasznie nie lubiła tego poczucia wirowania i zarzucania, braku kontroli nad własnym ciałem i własnymi ruchami.
Stanęła jednak na nogach ciężko, robiąc kilka kroczków dla równowagi. Od razu poczuła charakterystyczny chłód. Dotarła pierwsza, zostało jej więc zaczekać - zaledwie krótką chwilkę, Ollivander wykazywał się punktualnością. W tym czasie przypięła broszkę do swojego płaszcza i poprawiła szalik rozglądając się wokół. Tęskniła za pięknem zimy - czystą, pociągającą bielą.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Trafili w prawdziwie bajkową scenerię - może nawet zbyt idylliczną, jak na standardy Ulyssesa. W pierwszej chwili, gdy tylko śnieg zaskrzypiał pod butami, zakrył oczy dłonią, stopniowo przyzwyczajając wzrok do nagłego napływu światła. Chłód ledwie musnął skórę, jeszcze nie dając się we znaki, zaś opadające powoli płatki wyłoniły się z białego tła, podobnie jak kontury drzew oraz okazała budowla. Nie miał pojęcia, czy o takich widokach marzyły niewiasty, czy w takich sceneriach ustawiały swych bajkowych książąt, lecz te parę miesięcy - zaledwie tyle - wystarczyło, by wiedział, co w tych terenach najbardziej urzecze Julię. A przynajmniej miał podstawy, by takie wnioski wysuwać, choć zawsze mogło pojawić się coś więcej niż zwykłe domysły i przypuszczenia. Na tym wszak polegało poznawanie się.
Świstoklik wyrzucił Ollivandera w Ludlow jeszcze przed umówionym czasem, przyzwyczajenie i maniery nie pozwalały mu na trzymanie damy w samotnym oczekiwaniu, lecz tym razem postanowiła go ubiec. Na tle bieli odznaczała się lekko, równocześnie wciąż pozostając jasnym akcentem w porównaniu do niego - zaczynając od czarnych butów, poprzez prosty płaszcz i kapelusz w tym samym odcieniu. Na tle śniegu płomienne włosy towarzyszki tym bardziej przypominały lisią kitę, odznaczając się bardziej niż cały strój. Uwadze nie umknęła także broszka, dosyć zgrabnie komponująca się z ubiorem, a przy okazji przypominająca Ulyssesowi, że czas najwyższy zamknąć się na długie godziny w pracowni rzeźbiarskiej. W tym świetle widoczny był każdy mankament i mimo że nie były to błędy marginalne, wciąż drażniące. Jakimś cudem ozdabianie różdżek sprawiało mu o wiele mniej problemu. Westchnął w kumulacji na te nieprawidłowości.
- Nie czekasz długo? - cóż miał poradzić - czujne spojrzenie wyłapało zielone tęczówki mimowolnie, jakby chciało sprawdzić, czy przypadkiem nie będzie kręcić. Pojawił się całe dziesięć minut przed czasem. Pytanie, jak długo węszyła tu Lisica. - Mam nadzieję, że nie szpiegowałaś zawczasu w okolicy, Prewett - zdrada nie do wybaczenia, pod żadnym pozorem. Chwilowa teatralna podejrzliwość rozpłynęła się dosyć szybko, a znajome ramię zaoferowało pomoc w przebrnięciu przez niewysokie zaspy. Na szczęście były zbyt małe, by upychać śnieg do butów i robić z nich miniaturowe kostnice.
- Plany nie należą do najbardziej rozbudowanych. Masz do wyboru spacer i herbatę albo herbatę i spacer. W razie czego, mają też przyjemne menu. Ponoć serwują świetne ciasta, nie miałem okazji sprawdzić - przyznał, choć nie należał do naczelnych fanów słodkości. - Zasada jest prosta - chodzimy z przewodnikiem. Zaleta też jest prosta, przewodnik bardzo lubi mieć wolne - wzruszył ramionami, niemalże beztrosko. Zwłaszcza, gdy miał wolne opłacone.
Świstoklik wyrzucił Ollivandera w Ludlow jeszcze przed umówionym czasem, przyzwyczajenie i maniery nie pozwalały mu na trzymanie damy w samotnym oczekiwaniu, lecz tym razem postanowiła go ubiec. Na tle bieli odznaczała się lekko, równocześnie wciąż pozostając jasnym akcentem w porównaniu do niego - zaczynając od czarnych butów, poprzez prosty płaszcz i kapelusz w tym samym odcieniu. Na tle śniegu płomienne włosy towarzyszki tym bardziej przypominały lisią kitę, odznaczając się bardziej niż cały strój. Uwadze nie umknęła także broszka, dosyć zgrabnie komponująca się z ubiorem, a przy okazji przypominająca Ulyssesowi, że czas najwyższy zamknąć się na długie godziny w pracowni rzeźbiarskiej. W tym świetle widoczny był każdy mankament i mimo że nie były to błędy marginalne, wciąż drażniące. Jakimś cudem ozdabianie różdżek sprawiało mu o wiele mniej problemu. Westchnął w kumulacji na te nieprawidłowości.
- Nie czekasz długo? - cóż miał poradzić - czujne spojrzenie wyłapało zielone tęczówki mimowolnie, jakby chciało sprawdzić, czy przypadkiem nie będzie kręcić. Pojawił się całe dziesięć minut przed czasem. Pytanie, jak długo węszyła tu Lisica. - Mam nadzieję, że nie szpiegowałaś zawczasu w okolicy, Prewett - zdrada nie do wybaczenia, pod żadnym pozorem. Chwilowa teatralna podejrzliwość rozpłynęła się dosyć szybko, a znajome ramię zaoferowało pomoc w przebrnięciu przez niewysokie zaspy. Na szczęście były zbyt małe, by upychać śnieg do butów i robić z nich miniaturowe kostnice.
- Plany nie należą do najbardziej rozbudowanych. Masz do wyboru spacer i herbatę albo herbatę i spacer. W razie czego, mają też przyjemne menu. Ponoć serwują świetne ciasta, nie miałem okazji sprawdzić - przyznał, choć nie należał do naczelnych fanów słodkości. - Zasada jest prosta - chodzimy z przewodnikiem. Zaleta też jest prosta, przewodnik bardzo lubi mieć wolne - wzruszył ramionami, niemalże beztrosko. Zwłaszcza, gdy miał wolne opłacone.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie trudno było przegapić Ulyssesa, prezentującego się właściwie jak zawsze w klasycznie ciemnych barwach. Zaczekała, aż podejdzie bliżej i przyjęła ramię, zdecydowanie woląc mieć podparcie. Choć las był jej miejscem, długa suknia potrafiła utrudniać poruszanie, podobnie jak śliski śnieg zakrywający ewentualne przeszkody - oraz drobne niedogodności płynące z jej wypadku sprzed wielu, wielu lat.
- Minutę, może mniej. - przyznała. Zgrali się właściwie idealnie. Poprawiła szal odrobinę, żeby śnieg nie układał się w zdradliwym miejscu pod samą brodą. Odetchnęła, rozglądając się wciąż po okolicy owszem - urzeczona.
Nawet jeśli Ulysses całym sobą nie wpasowywał się w cały ten nastrój - chyba miał to po prostu w zwyczaju. Posłała w jego stronę krótki, łagodny uśmiech.
- Oczywiście, zdążyłam zapoznać się z topografią terenu oraz charakterystyką tutejszych roślin i zwierząt. Wiem także gdzie rozstawiłeś straże panie lordzie i że nie mam szans na ucieczkę.
Odpowiedziała na jego słowa, a rude brwi zawędrowały lekko ku górze. To był dziwny dzień i cała ta dziwność utrzymywała się od samego rana, kiedy to rodzina przy śniadaniu pozostawała w nietypowo wręcz wspaniałych nastrojach. Kolejne pary oczu zerkały w jej stronę, jednak zapytany nikt nie chciał zdradzić jej powodów tej wesołości. Później po raz pierwszy od bardzo dawna matka przyszła, żeby sprawdzić strój Julii i podsunąć kilka rad - całkowicie ignorując brak większego zainteresowania ze strony córki.
Czy można było się nie domyślać, że cała nietypowość tego dnia to sprawka Ollivandera? Skoro jednak nikt nic nie mówi - przyłączyła się do gry, uparcie całą sobą nie spodziewając się niczego.
- Mam nadzieję, że już to wolne rozpoczął w takim razie. - stwierdziła, kiedy Ulysses zdradził jej plan dnia, który brzmiał... doskonale. - Zaczynamy od spaceru.
Tęskniła za lasem. Za jego spokojem. Sam pałac interesował ją znacznie mniej, głównie dlatego jednak, że nie wiedziała co może się w nim kryć. A ciepły napitek może być później doskonałym zwieńczeniem dnia. Ruszyli razem, pozwoliła się prowadzić, szli w kierunku olbrzymiej budowli. Okolica z resztą okazywała się całkiem żywa, mimo zimna, a wzrok Julii błądził za każdym delikatnym trzepotem skrzydeł, czy każdym ruchem pomiędzy drzewami z pewną ciekawością. Nie narzekała, gdy przekroczyli wrota wysokiej budowli, ta fascynowała ją mniej, jednak także trudno było odmówić jej uroku.
- Udało ci się już wypocząć po Festiwalu?
Spytała, zaraz jednak zatrzymała się w miejscu, kiedy dostrzegła dość charakterystyczny kształt w jednym z korytarzy.
- Minutę, może mniej. - przyznała. Zgrali się właściwie idealnie. Poprawiła szal odrobinę, żeby śnieg nie układał się w zdradliwym miejscu pod samą brodą. Odetchnęła, rozglądając się wciąż po okolicy owszem - urzeczona.
Nawet jeśli Ulysses całym sobą nie wpasowywał się w cały ten nastrój - chyba miał to po prostu w zwyczaju. Posłała w jego stronę krótki, łagodny uśmiech.
- Oczywiście, zdążyłam zapoznać się z topografią terenu oraz charakterystyką tutejszych roślin i zwierząt. Wiem także gdzie rozstawiłeś straże panie lordzie i że nie mam szans na ucieczkę.
Odpowiedziała na jego słowa, a rude brwi zawędrowały lekko ku górze. To był dziwny dzień i cała ta dziwność utrzymywała się od samego rana, kiedy to rodzina przy śniadaniu pozostawała w nietypowo wręcz wspaniałych nastrojach. Kolejne pary oczu zerkały w jej stronę, jednak zapytany nikt nie chciał zdradzić jej powodów tej wesołości. Później po raz pierwszy od bardzo dawna matka przyszła, żeby sprawdzić strój Julii i podsunąć kilka rad - całkowicie ignorując brak większego zainteresowania ze strony córki.
Czy można było się nie domyślać, że cała nietypowość tego dnia to sprawka Ollivandera? Skoro jednak nikt nic nie mówi - przyłączyła się do gry, uparcie całą sobą nie spodziewając się niczego.
- Mam nadzieję, że już to wolne rozpoczął w takim razie. - stwierdziła, kiedy Ulysses zdradził jej plan dnia, który brzmiał... doskonale. - Zaczynamy od spaceru.
Tęskniła za lasem. Za jego spokojem. Sam pałac interesował ją znacznie mniej, głównie dlatego jednak, że nie wiedziała co może się w nim kryć. A ciepły napitek może być później doskonałym zwieńczeniem dnia. Ruszyli razem, pozwoliła się prowadzić, szli w kierunku olbrzymiej budowli. Okolica z resztą okazywała się całkiem żywa, mimo zimna, a wzrok Julii błądził za każdym delikatnym trzepotem skrzydeł, czy każdym ruchem pomiędzy drzewami z pewną ciekawością. Nie narzekała, gdy przekroczyli wrota wysokiej budowli, ta fascynowała ją mniej, jednak także trudno było odmówić jej uroku.
- Udało ci się już wypocząć po Festiwalu?
Spytała, zaraz jednak zatrzymała się w miejscu, kiedy dostrzegła dość charakterystyczny kształt w jednym z korytarzy.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Śnieg, podobnie jak piach, wcale nie ułatwiał pieszych wycieczek, ale wyglądało na to, że Prewett nie zrażała się niedogodnościami. Zaś Ulysses, chcąc czy nie, gdy tylko białe płatki oprószyły ramiona, również zaczynał wpasowywać się w klimat owego miejsca. Tęczówki w zimowym świetle wyglądały na jeszcze jaśniejsze niż zwykle, choć mrużąc oczy delikatnie osnuwał je cieniem.
- Blefujesz. Gdybym rozstawił straże, nie ukazałyby się twoim oczom - zerknął z ukosa na towarzyszkę, zdradzając jej swoje tajemne strategie, które mogłyby mieć miejsce, gdyby tylko planował zamknąć ją w wieży. Może jednak powinien się za jakąś rozejrzeć? - Poza mną żadnych strażników, madame. Nie w zasięgu wzroku - tylko rozkładać ręce, tak czy siak była na Ollivandera skazana. Nawet, a może zwłaszcza, w krainie lodu. - Bardzo dobrze się składa, śmiało możesz prowadzić. Swoją drogą, imponujący wynik jak na minutę. Brzmi wystarczająco tajemniczo, by stawiać cię w świetle podejrzeń - gdyby się uprzeć, zawsze mogła zwiedzać pobliskie tereny z perspektywy wiewiórki, o czym rzecz jasna nie miał pojęcia.
Prawdę mówiąc, nie zależało mu na tajemnicy i zaskoczeniu - było przecież niemalże niemożliwe do uzyskania w sytuacji, gdzie każdy wiedział, dokąd zmierzała ich wspólna historia. Jedynym, czego pragnął w ogólnym zamieszaniu, było zachowanie względnego spokoju, uniknięcie wielkiego poruszenia i utrzymanie pewnej formy dyskrecji, choć podskórnie czuł, że Prewettowie nie stanęli na rzęsach, by ten dzień wyglądał zupełnie przeciętnie. Ulysses za to nie lubił kreować sztucznych sytuacji - humor miał dosyć dobry, planu właściwie żadnego, nawet uciążliwe myśli nie kłębiły się tego popołudnia pod jego chmurnym umysłem. Tylko świadomość, że niewiele brakuje do rozpoczęcia nowego etapu życia, a stąd już niedaleko leżał niepokój. Nie wątpił, że jest uczuciem dzielonym, zwłaszcza iż to jego codzienność miała pozostać wśród dawnych przyzwyczajeń. To nie on miał odnaleźć się w zupełnie innym otoczeniu, wśród nowych bliskich. Oczekiwania wobec niego miały w najbliższym czasie zmaleć, z Julią było wręcz odwrotnie. Rowenie chwała - nie wątpił, że sobie poradzi. Trudno było przeoczyć hart ducha, płonący w tej drobnej kobiecie, nie sposób było odmówić jej oddania rodzinie, nawet jeśli obydwie z tych cech potrafiły wyrosnąć ponad przyzwoitość.
- Powiedzmy - odpowiedział zdawkowo, mając wrażenie, że żaden odpoczynek nie będzie mu dany, dopóki Silverdale nie ozdobią mury odbudowanego domu. Obiegł wzrokiem estetycznie urządzony korytarz, nie mając nawet szans na dodanie czegoś jeszcze, gdy wzrok przyciągnęło dziwne zjawisko, czające się w głębi jednego z rozgałęzień. Pochłonęło większość chwilowej uwagi Ollivandera.
Stworzenie nie było duże, nie dorastało nawet dwóch stóp. Wąskie, podłużne, przypominało przerośniętą gąsienicę, chyboczącą się na boki, choć dostrzegłszy ich zatrzymało się w miejscu, bacznie obserwując. Wokół niego unosiła się mgła, jakby chłód bił na sporą odległość, rozrzedzając się wraz ze wzrostem odległości. Przez tę osłonę ciężko było przyjrzeć się kreaturze dokładniej, aczkolwiek jej ciało wyglądało jakby pokrywały je małe, lodowe igiełki, a cała postać lśniła niemrawym błękitem. Możliwe, że to tylko światło padające pod odpowiednim kątem z wąskiej, acz wysokiej okiennicy, lecz Ollivanderowi wydawało się, że stworzenie naprawdę lekko świeci. A przynajmniej końcówki dziwnej sierści - niby sztywne, a jednak lekko falujące na chłodnym powietrzu wokół.
- Widziałaś kiedyś coś takiego? - on nie. Rozejrzał się powoli po tym cichym pytaniu, ale komnata było opustoszała. Nikogo, nawet przy samym wejściu? Zmarszczył brwi. Chciej tu spokój, chociaż raz!
- Blefujesz. Gdybym rozstawił straże, nie ukazałyby się twoim oczom - zerknął z ukosa na towarzyszkę, zdradzając jej swoje tajemne strategie, które mogłyby mieć miejsce, gdyby tylko planował zamknąć ją w wieży. Może jednak powinien się za jakąś rozejrzeć? - Poza mną żadnych strażników, madame. Nie w zasięgu wzroku - tylko rozkładać ręce, tak czy siak była na Ollivandera skazana. Nawet, a może zwłaszcza, w krainie lodu. - Bardzo dobrze się składa, śmiało możesz prowadzić. Swoją drogą, imponujący wynik jak na minutę. Brzmi wystarczająco tajemniczo, by stawiać cię w świetle podejrzeń - gdyby się uprzeć, zawsze mogła zwiedzać pobliskie tereny z perspektywy wiewiórki, o czym rzecz jasna nie miał pojęcia.
Prawdę mówiąc, nie zależało mu na tajemnicy i zaskoczeniu - było przecież niemalże niemożliwe do uzyskania w sytuacji, gdzie każdy wiedział, dokąd zmierzała ich wspólna historia. Jedynym, czego pragnął w ogólnym zamieszaniu, było zachowanie względnego spokoju, uniknięcie wielkiego poruszenia i utrzymanie pewnej formy dyskrecji, choć podskórnie czuł, że Prewettowie nie stanęli na rzęsach, by ten dzień wyglądał zupełnie przeciętnie. Ulysses za to nie lubił kreować sztucznych sytuacji - humor miał dosyć dobry, planu właściwie żadnego, nawet uciążliwe myśli nie kłębiły się tego popołudnia pod jego chmurnym umysłem. Tylko świadomość, że niewiele brakuje do rozpoczęcia nowego etapu życia, a stąd już niedaleko leżał niepokój. Nie wątpił, że jest uczuciem dzielonym, zwłaszcza iż to jego codzienność miała pozostać wśród dawnych przyzwyczajeń. To nie on miał odnaleźć się w zupełnie innym otoczeniu, wśród nowych bliskich. Oczekiwania wobec niego miały w najbliższym czasie zmaleć, z Julią było wręcz odwrotnie. Rowenie chwała - nie wątpił, że sobie poradzi. Trudno było przeoczyć hart ducha, płonący w tej drobnej kobiecie, nie sposób było odmówić jej oddania rodzinie, nawet jeśli obydwie z tych cech potrafiły wyrosnąć ponad przyzwoitość.
- Powiedzmy - odpowiedział zdawkowo, mając wrażenie, że żaden odpoczynek nie będzie mu dany, dopóki Silverdale nie ozdobią mury odbudowanego domu. Obiegł wzrokiem estetycznie urządzony korytarz, nie mając nawet szans na dodanie czegoś jeszcze, gdy wzrok przyciągnęło dziwne zjawisko, czające się w głębi jednego z rozgałęzień. Pochłonęło większość chwilowej uwagi Ollivandera.
Stworzenie nie było duże, nie dorastało nawet dwóch stóp. Wąskie, podłużne, przypominało przerośniętą gąsienicę, chyboczącą się na boki, choć dostrzegłszy ich zatrzymało się w miejscu, bacznie obserwując. Wokół niego unosiła się mgła, jakby chłód bił na sporą odległość, rozrzedzając się wraz ze wzrostem odległości. Przez tę osłonę ciężko było przyjrzeć się kreaturze dokładniej, aczkolwiek jej ciało wyglądało jakby pokrywały je małe, lodowe igiełki, a cała postać lśniła niemrawym błękitem. Możliwe, że to tylko światło padające pod odpowiednim kątem z wąskiej, acz wysokiej okiennicy, lecz Ollivanderowi wydawało się, że stworzenie naprawdę lekko świeci. A przynajmniej końcówki dziwnej sierści - niby sztywne, a jednak lekko falujące na chłodnym powietrzu wokół.
- Widziałaś kiedyś coś takiego? - on nie. Rozejrzał się powoli po tym cichym pytaniu, ale komnata było opustoszała. Nikogo, nawet przy samym wejściu? Zmarszczył brwi. Chciej tu spokój, chociaż raz!
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Co, jeśli mam talenty o których nie wiesz, które pomogłyby mi owe straże wykryć? - kontynuowała swoje fantazjowanie o rycerzach, tych w czarnych zbrojach, bo to czarni to porywacze, smokach, królewnach i innych bzdurach, pozwalając swojemu umysłowi odpocząć od zgiełku i potrzeby ciągłego pilnowania się. Uważania na każde słowo. Mówienie głupot najwidoczniej odnajdywała od czasu do czasu jako całkiem przyjemne. - Może zmieniam się w jastrzębia, który dostrzegłby wszystko z lotu ptaka? Albo po prostu wykorzystałam swoją minutę by porozmawiać z okolicznymi zwierzętami.
Wiedziała, że o animagii Ulysses nie wie, spodziewała się że latanie potraktuje jako część mrzonek. Nic z resztą nie było niczym więcej, była jednak trochę ciekawa czy o drugim z jej talentów wie. W jakiś sposób wpasował się on w jej pasję i charakter, w jakiś sposób stopił się z nią do tego stopnia, że nikogo absolutnie nie dziwił - dlatego też możliwe, że nikt nigdy o tym przy Ollivanderze nie wspomniał. A może?
Czy to właściwie ma znaczenie we właśnie prowadzonej przez nią grze w której ma tyle talentów ile sobie zażyczy?
- Więc do tej pory nie miałeś wobec mnie żadnych podejrzeń?
Spytała z lekkim rozbawieniem, bo kto jak kto ale Ollivander zdawał się być ostatnią osobą która odpychałaby od siebie jakiekolwiek podejrzenia względem kogokolwiek. To, że głupio się im nie oddawał to już inna sprawa. Na szczęście.
Szli jednak dalej. Posiadłość jaką mieli zwiedzić robiła wrażenie. Niektóre z okien dawno zostały wybite przez wiatr, niewątpliwie ze śniegiem lub wręcz gradem. Gdzieniegdzie pod ścianami spoczywał śnieg, a mury chroniły przed wiatrem jednak na pewno nie przed zimnem. Mury grube i wysokie, budowla przypominała Hogwart, choć bardziej w połączeniu z budynkiem z jakiejś romantycznej powieści.
Było na tyle zimno, że ich oddechy przybierały formę jasnej pary ulatującej wyżej i rozpływającej się w powietrzu. Tym, co zdziwiło Julię na samym początku był jednak brak obrazów - portretów, które przywitałyby ich, czy jakkolwiek skomentowały obecność obcych w tym miejscu. Przynajmniej w holu wejściowym nie było nikogo.
Zamilkła, trochę chyba przyłączając się do ciszy tego budynku, kiedy w jednym z mniejszych korytarzy dostrzegli...
- Tylko w podręcznikach, nigdy na żywo.
Szepnęła, podchodząc jeszcze zaledwie kilka kroków bliżej.
- Jeśli wierzyć opisom, potrafi zamrozić każdą żywą istotę którą dotknie. A cienka warstwa lodu która ciągnie się za nim sprawia iż, wierzę opisom. - dodała, nie wyciągając ręki, jednak przyglądając się z pełnią uwagi, kiedy nad nimi coś zatrzepotało. Z tej odległości nie mogli tego dostrzec, najwidoczniej jednak ptactwo wiło właśnie gniazda wysoko nad ich głowami. - Wygląda na to, że ta posiadłość wcale nie jest aż taki opuszczona.
Dodała z fascynacją delikatnie przebijającą się przez jej głos.
- Gatunki dla których ciągła zamieć była zbyt ciężka postanowiły schronić się w dziele ludzkich rąk.
Wiedziała, że o animagii Ulysses nie wie, spodziewała się że latanie potraktuje jako część mrzonek. Nic z resztą nie było niczym więcej, była jednak trochę ciekawa czy o drugim z jej talentów wie. W jakiś sposób wpasował się on w jej pasję i charakter, w jakiś sposób stopił się z nią do tego stopnia, że nikogo absolutnie nie dziwił - dlatego też możliwe, że nikt nigdy o tym przy Ollivanderze nie wspomniał. A może?
Czy to właściwie ma znaczenie we właśnie prowadzonej przez nią grze w której ma tyle talentów ile sobie zażyczy?
- Więc do tej pory nie miałeś wobec mnie żadnych podejrzeń?
Spytała z lekkim rozbawieniem, bo kto jak kto ale Ollivander zdawał się być ostatnią osobą która odpychałaby od siebie jakiekolwiek podejrzenia względem kogokolwiek. To, że głupio się im nie oddawał to już inna sprawa. Na szczęście.
Szli jednak dalej. Posiadłość jaką mieli zwiedzić robiła wrażenie. Niektóre z okien dawno zostały wybite przez wiatr, niewątpliwie ze śniegiem lub wręcz gradem. Gdzieniegdzie pod ścianami spoczywał śnieg, a mury chroniły przed wiatrem jednak na pewno nie przed zimnem. Mury grube i wysokie, budowla przypominała Hogwart, choć bardziej w połączeniu z budynkiem z jakiejś romantycznej powieści.
Było na tyle zimno, że ich oddechy przybierały formę jasnej pary ulatującej wyżej i rozpływającej się w powietrzu. Tym, co zdziwiło Julię na samym początku był jednak brak obrazów - portretów, które przywitałyby ich, czy jakkolwiek skomentowały obecność obcych w tym miejscu. Przynajmniej w holu wejściowym nie było nikogo.
Zamilkła, trochę chyba przyłączając się do ciszy tego budynku, kiedy w jednym z mniejszych korytarzy dostrzegli...
- Tylko w podręcznikach, nigdy na żywo.
Szepnęła, podchodząc jeszcze zaledwie kilka kroków bliżej.
- Jeśli wierzyć opisom, potrafi zamrozić każdą żywą istotę którą dotknie. A cienka warstwa lodu która ciągnie się za nim sprawia iż, wierzę opisom. - dodała, nie wyciągając ręki, jednak przyglądając się z pełnią uwagi, kiedy nad nimi coś zatrzepotało. Z tej odległości nie mogli tego dostrzec, najwidoczniej jednak ptactwo wiło właśnie gniazda wysoko nad ich głowami. - Wygląda na to, że ta posiadłość wcale nie jest aż taki opuszczona.
Dodała z fascynacją delikatnie przebijającą się przez jej głos.
- Gatunki dla których ciągła zamieć była zbyt ciężka postanowiły schronić się w dziele ludzkich rąk.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wiedział wyjątkowo mało - zwłaszcza o ukrytych talentach - lecz co ciekawsze, doskonale zdawał sobie sprawę z własnej niewiedzy. Nie próbował podejrzewać (albo część podejrzeń zdążył rozwiać, a zawsze zostawała jakaś część), bowiem nie miał do tego większych powodów, raczej przyjmował ewentualność istnienia bliżej nieokreślonych aspektów. Przez myśl nie przeszło mu wyobrażenie Julii w roli animaga bądź zwierzecoustej (chyba miał do zwierzęcoustych wyjątkowe (nie)szczęście), tak samo nie spodziewał się, by Prewett podejrzewała go o zainteresowanie legilimencją albo czarną magią. Trudno było wiedzieć o sobie wiele po zaledwie kilku miesiącach spotkań, dosyć częstych, lecz równocześnie wcale nie tak bardzo. Praca mimo wszystko utrudniała gospodarowanie czasem, zwłaszcza podczas anomalii, teraz narzucających pewien tryb życia. Przed majowym wybuchem nie znali się prawie wcale, ba, znajomość rozpoczęli tuż przed nim.
- Może - odpowiedział krótko, ze szczątkowym zamyśleniem. Może faktycznie tak było i owa ewentualność wprawiła go w rozbawienie. - Może nie w jastrzębia - dodał, obserwując czubki ośnieżonych drzew z uśmiechem igrającym w kącikach ust. Nie, zdecydowanie nie widział Julii w roli drapieżnego ptaka. W roli wiewiórki też nie. Westchnął, kręcąc głową. - Nie zdziwiłby mnie kolejny język, chyba że zdołałaś trafić na trolla - wieść o zwierzęcoustości nie dotarła do niego, zaś myśl o niej tylko mignęła niewyraźnie, wypchnięta przez niedowierzanie. Valerie nadrabiała tę umiejętność za cały świat.
Dobre pytanie - pomyślał, próbując przypomnieć sobie początki znajomości, choć teraz w teorii prowadzili tylko niewinną grę, gdzie głównym bohaterem miały być pozory. Mogli sobie na to pozwolić, zbliżając się do etapu, gdzie miejsce na nie miało się skończyć. Jedyne poważne podejrzenie zostało rozwiane już przy pierwszym spotkaniu. Reszta wydawała się drobna i błaha.
- O dziwo, niewiele - przyznał dosyć poważnie, po krótkiej chwili milczenia, nie kryjąc się z zaskoczeniem - również dla niego ów wniosek był dosyć niespodziewany. - Aczkolwiek możesz nadrobić swoimi, jeśli bardzo ci zależy - dodał, zerkając na rudowłosą krótko, nim przyspieszył nieznacznie przed wejściem do pałacu.
Wyjątkowe stworzenie bardzo szybko zmotywowało różdżkarską część umysłu Ulyssesa do myślenia - czyż te igły nie nadawały się na rdzeń? Z ciekawością przyglądał się budowie i zachowaniu zwierzęcia, próbując określić, jakie właściwości udałoby się wydobyć na korzyść różdżkarstwa? Czyżby pracoholizm dawał się we znaki?
- Nie wiedzą o tym? - zapytał z lekkim zaskoczeniem, przenosząc wzrok na ptactwo. - W innym wypadku na pewno obstawiliby to miejsce, odcinając dostęp postronnym. Nie weszliśmy głównym wejściem - przyznał, bowiem cały pałac być dosyć dobrze zagospodarowany i jeśli jakaś jego część faktycznie została pozostawiona sama sobie - nie była duża. Wskazał stworzenie krótkim ruchem głowy, po czym odnalazł spojrzenie Julii. - Nie wygląda na agresywne, ale dobrze byłoby poinformować zarząd o miejscu, w jakie się przeniosło - dobrze, że trafiło akurat na nich - ktoś inny mógłby podejść do stworzenia mniej rozsądnie. - Ale - skoro już tu weszliśmy, chodźmy na górę - zaproponował, lekko odciągając Julię w stronę starych, kamiennych schodów. Nie były tak wystawne jak w głównej części pałacu, zdecydowanie nie tak odrestaurowane, gdzieniegdzie poobijane, ale wciąż pewne. Nie miał okazji błądzić po tej stronie, był za to prawie pewien, że gdzieś u góry znajdą balkon.
- Oho - skomentował jakże elokwentnie, spostrzegając trochę bardziej okazale schody niż się spodziewał. Przestrzeń była dosyć duża, choć mniejsza niż w Hogwarcie, lecz system wyglądał na podobny. Z pewnością były ruchome. - Labirynty chyba są nam przeznaczone - skoro tak, niech prowadzą ich tam, gdzie tylko mają ochotę.
- Może - odpowiedział krótko, ze szczątkowym zamyśleniem. Może faktycznie tak było i owa ewentualność wprawiła go w rozbawienie. - Może nie w jastrzębia - dodał, obserwując czubki ośnieżonych drzew z uśmiechem igrającym w kącikach ust. Nie, zdecydowanie nie widział Julii w roli drapieżnego ptaka. W roli wiewiórki też nie. Westchnął, kręcąc głową. - Nie zdziwiłby mnie kolejny język, chyba że zdołałaś trafić na trolla - wieść o zwierzęcoustości nie dotarła do niego, zaś myśl o niej tylko mignęła niewyraźnie, wypchnięta przez niedowierzanie. Valerie nadrabiała tę umiejętność za cały świat.
Dobre pytanie - pomyślał, próbując przypomnieć sobie początki znajomości, choć teraz w teorii prowadzili tylko niewinną grę, gdzie głównym bohaterem miały być pozory. Mogli sobie na to pozwolić, zbliżając się do etapu, gdzie miejsce na nie miało się skończyć. Jedyne poważne podejrzenie zostało rozwiane już przy pierwszym spotkaniu. Reszta wydawała się drobna i błaha.
- O dziwo, niewiele - przyznał dosyć poważnie, po krótkiej chwili milczenia, nie kryjąc się z zaskoczeniem - również dla niego ów wniosek był dosyć niespodziewany. - Aczkolwiek możesz nadrobić swoimi, jeśli bardzo ci zależy - dodał, zerkając na rudowłosą krótko, nim przyspieszył nieznacznie przed wejściem do pałacu.
Wyjątkowe stworzenie bardzo szybko zmotywowało różdżkarską część umysłu Ulyssesa do myślenia - czyż te igły nie nadawały się na rdzeń? Z ciekawością przyglądał się budowie i zachowaniu zwierzęcia, próbując określić, jakie właściwości udałoby się wydobyć na korzyść różdżkarstwa? Czyżby pracoholizm dawał się we znaki?
- Nie wiedzą o tym? - zapytał z lekkim zaskoczeniem, przenosząc wzrok na ptactwo. - W innym wypadku na pewno obstawiliby to miejsce, odcinając dostęp postronnym. Nie weszliśmy głównym wejściem - przyznał, bowiem cały pałac być dosyć dobrze zagospodarowany i jeśli jakaś jego część faktycznie została pozostawiona sama sobie - nie była duża. Wskazał stworzenie krótkim ruchem głowy, po czym odnalazł spojrzenie Julii. - Nie wygląda na agresywne, ale dobrze byłoby poinformować zarząd o miejscu, w jakie się przeniosło - dobrze, że trafiło akurat na nich - ktoś inny mógłby podejść do stworzenia mniej rozsądnie. - Ale - skoro już tu weszliśmy, chodźmy na górę - zaproponował, lekko odciągając Julię w stronę starych, kamiennych schodów. Nie były tak wystawne jak w głównej części pałacu, zdecydowanie nie tak odrestaurowane, gdzieniegdzie poobijane, ale wciąż pewne. Nie miał okazji błądzić po tej stronie, był za to prawie pewien, że gdzieś u góry znajdą balkon.
- Oho - skomentował jakże elokwentnie, spostrzegając trochę bardziej okazale schody niż się spodziewał. Przestrzeń była dosyć duża, choć mniejsza niż w Hogwarcie, lecz system wyglądał na podobny. Z pewnością były ruchome. - Labirynty chyba są nam przeznaczone - skoro tak, niech prowadzą ich tam, gdzie tylko mają ochotę.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie zależy.
Myślała dość dużo, w tym temacie więcej niżby chciała, a natłok myśli powodował podejrzenia. Ile ostatecznie wiedziała o Ollivanderze? W swoich rozmowach unikali trudniejszych tematów, żadne z nich nie zadawało pytań które mogłyby nasunąć się każdemu. Dlaczego Ulysses w tym wieku nie miał żony? Jak wyglądały jego wcześniejsze relacje z kobietami? Co skrywa się w człowieku którego poznaje się powoli - teoretycznie jak wszystkich innych, jednak skryta natura Ollivandera kazała jej oczuwać to znacznie silniej. Nie znała go i mimo wielu własnych sekretów czuła, że nie zna go w większym stopniu niż on nie zna jej.
A jednak szła dalej u jego boku i coraz silniej skłaniała się ku myśli, że to może być dobra decyzja.
Że w jakiś dziwny sposób do siebie pasują.
- Być może stąd sugestia by poruszać się tutaj w towarzystwie przewodnika. Dziw bierze, że możemy poruszać się tu na własną rękę. - przyznała, odwracając w końcu spojrzenie w kierunku swojego rozmówcy. Skinęła jednak głową i wraz z nim zmieniła kierunek, uważnie obserwując ruchy kolejnych schodów gdy znaleźli się na jednym stopniu. Nie dziwiło jej to nadmiernie, to miejsce dość jawnie zionęło wręcz magią.
Ponownie przytrzymała się ramienia towarzysza, zerkając w dół. Nie odczuwała lęku względem samej wysokości, prędzej w wątpliwości obrałaby stan schodów w starej, zamieszkanej przez zwierzęta, odwiedzanej głównie przez wiatr posiadłości.
Stopień na którym się znaleźli wyglądał jednak całkiem dobrze i poruszał się płynnie. Mimo to wolną dłoń oparła na kamiennej, ładnie zdobionej poręczy.
Część schodów którą podróżowali okazała się być przewidziana na dość długą trasę. W pierwszej chwili Julia była zdziwiona tym, jak długo się poruszają, mijając kolejne piętra posiadłości. Gdzieniegdzie na posadzce można było dostrzec kolejne okazy lubujących się w zimnie zwierząt, zwykle jednak trzeba było uważnie się przyjrzeć.
- Chyba lubię się gubić. Od czasu do czasu. - zerknęła na swojego rozmówcę, dostrzegając że zaczynają poruszać się coraz wolniej i wolniej - wcześniej rzecz jasna nie osiągali zawrotnych prędkości niewątpliwie z przyczyn bezpieczeństwa, jednak mimo to fakt spowalniania był odczuwalny.
Po chwili dane im było znaleźć się na bardziej stabilnym podłożu. Jedno z najwyższych pięter posiadłości, połączone z wieżą. Ruszyli przed siebie, mijając mały, zapewne prywatny salonik, w tej chwili okraszony śniegiem. Julia przystanęła na zaledwie chwilę, oglądając detale pomieszczenia, eleganckie świeczniki, papierośnice. Ktoś zadbał o to pomieszczenie, a sądząc po wszystkim co do tej pory widziała, posiadłość musiała należeć do kogoś kto może poszczycić się dobrym smakiem.
Pomieszczenie zwieńczone było wyjściem na niewielki balkonik.
- Gotów by przekonać się, jak wysoko zawędrowaliśmy?
Widzieli jak oddalają się od parteru, dopiero na zewnątrz kiedy zobaczą jak małe są drzewa, jak bardzo oddalone są ich korony - dane im będzie odczuć tę wysokość w pełni. - Lubię to uczucie.
Dodała po chwili, kiedy jej dłonie lekko oparły się o balustradę niewielkiego balkoniku. Olbrzymia przestrzeń wydawała jej się w jakiś sposób kojąca, przyjemna.
Myślała dość dużo, w tym temacie więcej niżby chciała, a natłok myśli powodował podejrzenia. Ile ostatecznie wiedziała o Ollivanderze? W swoich rozmowach unikali trudniejszych tematów, żadne z nich nie zadawało pytań które mogłyby nasunąć się każdemu. Dlaczego Ulysses w tym wieku nie miał żony? Jak wyglądały jego wcześniejsze relacje z kobietami? Co skrywa się w człowieku którego poznaje się powoli - teoretycznie jak wszystkich innych, jednak skryta natura Ollivandera kazała jej oczuwać to znacznie silniej. Nie znała go i mimo wielu własnych sekretów czuła, że nie zna go w większym stopniu niż on nie zna jej.
A jednak szła dalej u jego boku i coraz silniej skłaniała się ku myśli, że to może być dobra decyzja.
Że w jakiś dziwny sposób do siebie pasują.
- Być może stąd sugestia by poruszać się tutaj w towarzystwie przewodnika. Dziw bierze, że możemy poruszać się tu na własną rękę. - przyznała, odwracając w końcu spojrzenie w kierunku swojego rozmówcy. Skinęła jednak głową i wraz z nim zmieniła kierunek, uważnie obserwując ruchy kolejnych schodów gdy znaleźli się na jednym stopniu. Nie dziwiło jej to nadmiernie, to miejsce dość jawnie zionęło wręcz magią.
Ponownie przytrzymała się ramienia towarzysza, zerkając w dół. Nie odczuwała lęku względem samej wysokości, prędzej w wątpliwości obrałaby stan schodów w starej, zamieszkanej przez zwierzęta, odwiedzanej głównie przez wiatr posiadłości.
Stopień na którym się znaleźli wyglądał jednak całkiem dobrze i poruszał się płynnie. Mimo to wolną dłoń oparła na kamiennej, ładnie zdobionej poręczy.
Część schodów którą podróżowali okazała się być przewidziana na dość długą trasę. W pierwszej chwili Julia była zdziwiona tym, jak długo się poruszają, mijając kolejne piętra posiadłości. Gdzieniegdzie na posadzce można było dostrzec kolejne okazy lubujących się w zimnie zwierząt, zwykle jednak trzeba było uważnie się przyjrzeć.
- Chyba lubię się gubić. Od czasu do czasu. - zerknęła na swojego rozmówcę, dostrzegając że zaczynają poruszać się coraz wolniej i wolniej - wcześniej rzecz jasna nie osiągali zawrotnych prędkości niewątpliwie z przyczyn bezpieczeństwa, jednak mimo to fakt spowalniania był odczuwalny.
Po chwili dane im było znaleźć się na bardziej stabilnym podłożu. Jedno z najwyższych pięter posiadłości, połączone z wieżą. Ruszyli przed siebie, mijając mały, zapewne prywatny salonik, w tej chwili okraszony śniegiem. Julia przystanęła na zaledwie chwilę, oglądając detale pomieszczenia, eleganckie świeczniki, papierośnice. Ktoś zadbał o to pomieszczenie, a sądząc po wszystkim co do tej pory widziała, posiadłość musiała należeć do kogoś kto może poszczycić się dobrym smakiem.
Pomieszczenie zwieńczone było wyjściem na niewielki balkonik.
- Gotów by przekonać się, jak wysoko zawędrowaliśmy?
Widzieli jak oddalają się od parteru, dopiero na zewnątrz kiedy zobaczą jak małe są drzewa, jak bardzo oddalone są ich korony - dane im będzie odczuć tę wysokość w pełni. - Lubię to uczucie.
Dodała po chwili, kiedy jej dłonie lekko oparły się o balustradę niewielkiego balkoniku. Olbrzymia przestrzeń wydawała jej się w jakiś sposób kojąca, przyjemna.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Na samym początku był zaślepiony - prawdopodobnie własnym egoizmem, trudnością z przyjęciem stanu rzeczy w rzeczywistej postaci. Zdawało się, że każda najmniejsza nadzieja na powrót kobiety, którą darzył szczególnym uczuciem, umarła lub została pogrzebana już dawno, jednak dopiero przy realnych działaniach okazywało się, iż zaakceptowanie prawdy jest jeszcze trudniejsze. Nie żył złudzeniami, po ziemi stąpał twardo, nieraz ściągając na nią innych bezwzględnymi słowami - ile razy wylał kubeł zimnej wody na własnego brata? Tylko ten jeden wyjątek snuł się za nim, jak przekleństwo. Mimo doskonałej znajomości zasad i tradycji, wszelkich od nich uchybień oraz konsekwencji. Dopiero kiedy przychodziło pogodzić się z modyfikacją marzeń - niestety, niemożliwych do spełnienia - okazywało się, jak długo tkwił w miejscu. Pochłonięty tymi wnioskami nie zastanawiał się nad przeszłością Julii, nie brał pod uwagę jej przejść, miłości, rozczarowań lub wręcz aktualnej sytuacji. Oczywiście myśli te przyszły z czasem, budząc płomyk zainteresowania - gdy tylko udało mu się dostrzec, że nie on jeden może mieć swoje przejścia. Nie pytał jednak, nie chcąc być konfrontowany z pytaniami, usilnie unikając świadomości, że temat prędzej czy później wypłynie. Nie potrafił obiektywnie stwierdzić, na ile dał się poznać - z własnego punktu widzenia nie mógł sobie nic zarzucić, uznając, że starał się nawet wyjść ze swojej skorupy bardziej niż w zwyczajnej sytuacji. Trudno było mu dostrzec momenty, w których odbijał rozmowę, nie mówiąc o sobie nic, za to doskonale pamiętał chwile odwrotne, gdy decydował się na wyznanie nawet drobnostki.
Pokręcił głową przecząco.
- Przewodnik zajmuje się ogrodami, tam jest najwięcej stworzeń. Dotychczas pałac - przynajmniej z tego, co mi wiadomo - był poświęcony tylko odwiedzającym. Może schroniły się tu przed anomaliami - zgadywał. Ludzkie oko mogło pominąć przemykające stworzenia, gdy te dobrze się kryły. Podczas podróży - w większości milczącej - przyglądał się kolejnym okazom, mijanym na piętrach. Niemożliwe, by ktokolwiek pominął coś takiego. Może jednak znaleźli się w miejscu, do którego zdecydowanie nie powinni mieć wstępu.
- Od czasu do czasu warto, bez tego ciężko o postęp - przyznał cicho, odwzajemniając spojrzenie, a chwilę później pomagając towarzyszce przestąpić ostatni, większy stopień, łączący schody z piętrem. Zerknął ostatni raz na sporego ptaka, odpoczywającego na krawędzi balustrady i mierzącego ich uważnym spojrzeniem. Minęli salonik, w porównaniu do schodów opustoszały, zatrzymując się dopiero przed wyjściem na balkon. Skinął głową. Jak wysoko, a zwłaszcza jak daleko zawędrowali - był naprawdę bardzo ciekaw. Z początku biel znów oślepiła Ulyssesa, zalewając zbyt dużą ilością światła oczy, przyzwyczajone do ciemności wnętrz, lecz po chwili również opierał się o balustradę, wpatrzony w krajobraz. Jego drobne elementy wydawały się tak nierealne, a lekka, mleczna mgła oddzielała ośnieżone tereny od prawdziwej - letniej - scenerii. Dzięki temu zabiegowi odnosiło się wrażenie, że zima panuje w całej Anglii.
- Nigdy nie sądziłem, że podczas jednego lata dwukrotnie przyjdzie mi oglądać takie masy śniegu - jakiś czas temu anomalie zaskoczyły wszystkich mieszkańców wysp, zasypując je niespodziewanie. Nie milczał długo. - Prawdopodobnie powiem więcej niż się po mnie spodziewasz - ryzykował, używając tego wstępu - nie układał żadnych mów, nie tworzył planów, wiedział tylko mniej więcej, co chce przekazać. - Nasze spojrzenia mogą się różnić, najpewniej będą, lecz naginanie prawdy jest ostatnim, co mogłoby nam sprzyjać - stwierdził, odrywając spojrzenie od rozmytego w mgle horyzontu, by na chwilę spojrzeć na rozmówczynię. - Tutaj, niezależnie od świata, mamy takie same prawa głosu. Moją jedyną prośbą jest wysłuchanie - póki sam wkraczał w monolog, był na niego dosyć otwarty - gdyby postanowiła mu przerwać, mógłby pominąć wiele kwestii. Wiedział, że Julia wie lub spodziewa się, dokąd wywód zmierza. Spokój utrzymywał się w pewnej postawie, nie zdradzając wiele - przyspieszonego tętna i plątaniny myśli. Był wdzięczny, głównie sobie, że nie miała szans na odczytanie tych przeszkód. Trzydzieści dwa lata nie wystarczyły na zapamiętanie, że odczuwanie, nawet lęku i niepewności, nie jest słabością.
- Nie minęło wiele czasu, może było go za mało - nie potrafię stwierdzić. Wydaje mi się, że przedłużanie nie zniweluje niepewności, zawsze pojawią się różnice. Pierwsze konfrontacje mamy za sobą - burzliwe, ale przetrwane. Nie chciałbym wracać do nich teraz, choć w przyszłości wydaje się to nieuniknione i podejrzewam, że masz tego świadomość - mówił wolno, zatrzymując się jednak dopiero w tym momencie, z pewnym zawahaniem podejmując wątek. - Nie zrozum mnie źle, doceniam twoją niezależność i upór, jakkolwiek nieprawdopodobnie to nie brzmi - masz swoje zdanie, nie brak ci bystrości. Nie chciałbym narzucać na ciebie ograniczeń, nie chciałbym też domagać się posłuszeństwa. W przeciwieństwie do przekonań, nie uważam, bym miał do tego prawo - tym bardziej nie absolutne... Nasłuchaliśmy się wystarczająco, by znać swoje obowiązki, dlatego wolałbym skupić się na oczekiwaniach, by nie zgubiły nas niedopowiedzenia - obserwował otoczenie, by uspokoić myśli. To była ta trudna część, poprzedzona dłuższym milczeniem. - Nie powinnaś gubić rozsądku. Nie mógłbym się na to zgodzić znając swoją rodzinę oraz siebie - krótko, lecz konkretnie. Zawierało się w tym wiele kwestii, które mogła rozwinąć sama.
- Mimo wszystko sądzę, że trafiliśmy dobrze. Wzajemnie, obydwoje. Chciałbym spróbować wieść z tobą życie - gubić się także, jeśli zajdzie taka potrzeba - nie był co prawda mistrzem romantyzmu, ale nie zapomniał o pierścionku. Względnie prostym, lecz wykonanym bardzo precyzyjnie, z ozdobami rodowymi, nie pozostawiającymi żadnych wątpliwości. Nie klękał w śniegu, oszczędzając sobie komizmu.
Pokręcił głową przecząco.
- Przewodnik zajmuje się ogrodami, tam jest najwięcej stworzeń. Dotychczas pałac - przynajmniej z tego, co mi wiadomo - był poświęcony tylko odwiedzającym. Może schroniły się tu przed anomaliami - zgadywał. Ludzkie oko mogło pominąć przemykające stworzenia, gdy te dobrze się kryły. Podczas podróży - w większości milczącej - przyglądał się kolejnym okazom, mijanym na piętrach. Niemożliwe, by ktokolwiek pominął coś takiego. Może jednak znaleźli się w miejscu, do którego zdecydowanie nie powinni mieć wstępu.
- Od czasu do czasu warto, bez tego ciężko o postęp - przyznał cicho, odwzajemniając spojrzenie, a chwilę później pomagając towarzyszce przestąpić ostatni, większy stopień, łączący schody z piętrem. Zerknął ostatni raz na sporego ptaka, odpoczywającego na krawędzi balustrady i mierzącego ich uważnym spojrzeniem. Minęli salonik, w porównaniu do schodów opustoszały, zatrzymując się dopiero przed wyjściem na balkon. Skinął głową. Jak wysoko, a zwłaszcza jak daleko zawędrowali - był naprawdę bardzo ciekaw. Z początku biel znów oślepiła Ulyssesa, zalewając zbyt dużą ilością światła oczy, przyzwyczajone do ciemności wnętrz, lecz po chwili również opierał się o balustradę, wpatrzony w krajobraz. Jego drobne elementy wydawały się tak nierealne, a lekka, mleczna mgła oddzielała ośnieżone tereny od prawdziwej - letniej - scenerii. Dzięki temu zabiegowi odnosiło się wrażenie, że zima panuje w całej Anglii.
- Nigdy nie sądziłem, że podczas jednego lata dwukrotnie przyjdzie mi oglądać takie masy śniegu - jakiś czas temu anomalie zaskoczyły wszystkich mieszkańców wysp, zasypując je niespodziewanie. Nie milczał długo. - Prawdopodobnie powiem więcej niż się po mnie spodziewasz - ryzykował, używając tego wstępu - nie układał żadnych mów, nie tworzył planów, wiedział tylko mniej więcej, co chce przekazać. - Nasze spojrzenia mogą się różnić, najpewniej będą, lecz naginanie prawdy jest ostatnim, co mogłoby nam sprzyjać - stwierdził, odrywając spojrzenie od rozmytego w mgle horyzontu, by na chwilę spojrzeć na rozmówczynię. - Tutaj, niezależnie od świata, mamy takie same prawa głosu. Moją jedyną prośbą jest wysłuchanie - póki sam wkraczał w monolog, był na niego dosyć otwarty - gdyby postanowiła mu przerwać, mógłby pominąć wiele kwestii. Wiedział, że Julia wie lub spodziewa się, dokąd wywód zmierza. Spokój utrzymywał się w pewnej postawie, nie zdradzając wiele - przyspieszonego tętna i plątaniny myśli. Był wdzięczny, głównie sobie, że nie miała szans na odczytanie tych przeszkód. Trzydzieści dwa lata nie wystarczyły na zapamiętanie, że odczuwanie, nawet lęku i niepewności, nie jest słabością.
- Nie minęło wiele czasu, może było go za mało - nie potrafię stwierdzić. Wydaje mi się, że przedłużanie nie zniweluje niepewności, zawsze pojawią się różnice. Pierwsze konfrontacje mamy za sobą - burzliwe, ale przetrwane. Nie chciałbym wracać do nich teraz, choć w przyszłości wydaje się to nieuniknione i podejrzewam, że masz tego świadomość - mówił wolno, zatrzymując się jednak dopiero w tym momencie, z pewnym zawahaniem podejmując wątek. - Nie zrozum mnie źle, doceniam twoją niezależność i upór, jakkolwiek nieprawdopodobnie to nie brzmi - masz swoje zdanie, nie brak ci bystrości. Nie chciałbym narzucać na ciebie ograniczeń, nie chciałbym też domagać się posłuszeństwa. W przeciwieństwie do przekonań, nie uważam, bym miał do tego prawo - tym bardziej nie absolutne... Nasłuchaliśmy się wystarczająco, by znać swoje obowiązki, dlatego wolałbym skupić się na oczekiwaniach, by nie zgubiły nas niedopowiedzenia - obserwował otoczenie, by uspokoić myśli. To była ta trudna część, poprzedzona dłuższym milczeniem. - Nie powinnaś gubić rozsądku. Nie mógłbym się na to zgodzić znając swoją rodzinę oraz siebie - krótko, lecz konkretnie. Zawierało się w tym wiele kwestii, które mogła rozwinąć sama.
- Mimo wszystko sądzę, że trafiliśmy dobrze. Wzajemnie, obydwoje. Chciałbym spróbować wieść z tobą życie - gubić się także, jeśli zajdzie taka potrzeba - nie był co prawda mistrzem romantyzmu, ale nie zapomniał o pierścionku. Względnie prostym, lecz wykonanym bardzo precyzyjnie, z ozdobami rodowymi, nie pozostawiającymi żadnych wątpliwości. Nie klękał w śniegu, oszczędzając sobie komizmu.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedziała że ich zdania będą się różnić. Zrozumiała to. Nie musiała wszystkiego w nim lubić, od nikogo tego nie oczekiwała. Być może naiwnie wierzyła na to, iż los nie podsunie im poważnych powodów do kłótni, choć wiedziała także że to niemożliwe. Zakon był jednym z powodów - oni nie mogą sobie pozwolić na naginanie prawdy, ona nie może sobie pozwolić na ujawnienie jej. Skinęła jednak lekko głową, nie byli tutaj z porywu gorącego uczucia. Nawet jeśli coś pomiędzy nimi powstawało, głównym budulcem tego - chyba można już tak to nazywać? - związku był rozsądek. Z obu stron.
Nie przerywała mu gotowa wysłuchać wszystko, co miałby do powiedzenia. Miała dwa podejrzenia na temat tego spotkania. Jedno - dokończenie rozmowy z labiryntu - choć nie wierzyła że będą w stanie porozumieć się pod tym względem. Oboje zawiedli się na sobie tamtego dnia, poznali dość silne cechy swoich charakterów, odbierając je po swojemu. Drugie z podejrzeń po części się z tym wiązało - ponieważ Julia miała wrażenie, że poznawanie drugiej osoby musi wiązać się po części z niezadowoleniem, czy zawodem, inaczej samo poznawanie zakrawałoby o niezdrowy fanatyzm. Są ludźmi, szalenie różnymi ludźmi którzy odnajdują się w tym szalonym świecie każde swoją metodą, inne rzeczy rozumiejąc pod podobnymi hasłami.
Kiedy jej oczom ukazał się pierścionek, przeszły ją lekkie dreszcze, choć przecież wiedziała że ta chwila nastąpi. Rodzina nie pozostawiała jej pola na wątpliwości, sam Ulysses także, a przede wszystkim realia w jakich żyją. I to nie tak, że chciała się buntować, czy wycofywać, bardziej miała ochotę zmienić się w wiewiórkę, przemknąć po balustradzie i uciec między zwierzęta lub do lasu, w tej zwinnej formie może poradziłaby sobie nawet ze schodami które wożą ludzi gdzie mają ochotę.
Wiedziała o wszystkim, lub domyślała się z dużym prawdopodobieństwem, a jednak widok pierścionka widocznie wywarł na niej pewne wrażenie. Milczała przez dłuższą chwilę.
- Możesz chcieć lub nie chcieć, ale zrobisz to co w naszym świecie należy. - odpowiedziała. - A czy tego chcesz czy nie, czy mi się to podoba czy nie, nasz świat poukładany jest w dość konkretny sposób.
Jej rodzina była wygodna. Szalenie wygodna. W swojej rodzinie mogła pozostawać karykaturą szlachcianki i doskonale się przy tym bawić.
Tym razem to ona więcej milczała, choć nie powiedziała jeszcze wszystkiego co chciała. Tutaj, otoczeni śniegiem, daleko od wszelkich zobowiązań mogli rozmawiać, mogli rozmawiać na tyle szczerze na ile sami sobie pozwolą. Odwróciła spojrzenie na las znajdujący się daleko pod nimi.
- Tak, też myślę, że dobrze trafiliśmy. - przyznała. - Gdybym myślała inaczej, nikt nie zmusiłby mnie do przyjścia tutaj.
Prewettowie byli znani z dość dużej tolerancji względem wybryków swoich dzieci. Gdyby jednak przyszło jej decydować, wybrałaby wydziedziczenie przed złym małżeństwem. Tego była pewna i liczyła że Ollivander także o tym wie.
- Pewnie wiesz, że spośród wszystkich zalet jakimi mogę chwalić swoją rodzinę, dyskrecja... powiedzmy że nie zajmuje pomiędzy innymi wielkiego miejsca. - cień uśmiechu przemknął przez jej twarz. Wszyscy się cieszyli. Działo się to, co dziać się powinno. A ona wcale nie chciała się pozbywać Ollivandera ze swojego życia. Przywykła do jego obecności. Tylko ten krok, ta formalność, ta oficjalność - to wszystko było przerażające. - Jeszcze godzinę temu przyjmowałam tę myśl jako coś prostego i oczywistego.
Jej głos może lekko zadrżał pod wpływem emocji, których sama do końca nie rozumiała. Wszystko właśnie miało się zmienić. Właśnie gubiła się sama w sobie. Od samego początku spotykali się w konkretnym celu, cały czas właściwie chodziło o jedno, więc czemu w tej chwili czuje się jakby nic nie było rzeczywiste, dlaczego jest w szoku, dlaczego się boi?
- Radzę mieć zawsze pod ręką prowiant i różdżkę, nigdy nie wiadomo kiedy damy radę zgubić się w jednym pomieszczeniu. - tak. Znów zerknęła na Ollivandera zastanawiając się jaką formę dziś przyjąłby jej bogin.
Nie przerywała mu gotowa wysłuchać wszystko, co miałby do powiedzenia. Miała dwa podejrzenia na temat tego spotkania. Jedno - dokończenie rozmowy z labiryntu - choć nie wierzyła że będą w stanie porozumieć się pod tym względem. Oboje zawiedli się na sobie tamtego dnia, poznali dość silne cechy swoich charakterów, odbierając je po swojemu. Drugie z podejrzeń po części się z tym wiązało - ponieważ Julia miała wrażenie, że poznawanie drugiej osoby musi wiązać się po części z niezadowoleniem, czy zawodem, inaczej samo poznawanie zakrawałoby o niezdrowy fanatyzm. Są ludźmi, szalenie różnymi ludźmi którzy odnajdują się w tym szalonym świecie każde swoją metodą, inne rzeczy rozumiejąc pod podobnymi hasłami.
Kiedy jej oczom ukazał się pierścionek, przeszły ją lekkie dreszcze, choć przecież wiedziała że ta chwila nastąpi. Rodzina nie pozostawiała jej pola na wątpliwości, sam Ulysses także, a przede wszystkim realia w jakich żyją. I to nie tak, że chciała się buntować, czy wycofywać, bardziej miała ochotę zmienić się w wiewiórkę, przemknąć po balustradzie i uciec między zwierzęta lub do lasu, w tej zwinnej formie może poradziłaby sobie nawet ze schodami które wożą ludzi gdzie mają ochotę.
Wiedziała o wszystkim, lub domyślała się z dużym prawdopodobieństwem, a jednak widok pierścionka widocznie wywarł na niej pewne wrażenie. Milczała przez dłuższą chwilę.
- Możesz chcieć lub nie chcieć, ale zrobisz to co w naszym świecie należy. - odpowiedziała. - A czy tego chcesz czy nie, czy mi się to podoba czy nie, nasz świat poukładany jest w dość konkretny sposób.
Jej rodzina była wygodna. Szalenie wygodna. W swojej rodzinie mogła pozostawać karykaturą szlachcianki i doskonale się przy tym bawić.
Tym razem to ona więcej milczała, choć nie powiedziała jeszcze wszystkiego co chciała. Tutaj, otoczeni śniegiem, daleko od wszelkich zobowiązań mogli rozmawiać, mogli rozmawiać na tyle szczerze na ile sami sobie pozwolą. Odwróciła spojrzenie na las znajdujący się daleko pod nimi.
- Tak, też myślę, że dobrze trafiliśmy. - przyznała. - Gdybym myślała inaczej, nikt nie zmusiłby mnie do przyjścia tutaj.
Prewettowie byli znani z dość dużej tolerancji względem wybryków swoich dzieci. Gdyby jednak przyszło jej decydować, wybrałaby wydziedziczenie przed złym małżeństwem. Tego była pewna i liczyła że Ollivander także o tym wie.
- Pewnie wiesz, że spośród wszystkich zalet jakimi mogę chwalić swoją rodzinę, dyskrecja... powiedzmy że nie zajmuje pomiędzy innymi wielkiego miejsca. - cień uśmiechu przemknął przez jej twarz. Wszyscy się cieszyli. Działo się to, co dziać się powinno. A ona wcale nie chciała się pozbywać Ollivandera ze swojego życia. Przywykła do jego obecności. Tylko ten krok, ta formalność, ta oficjalność - to wszystko było przerażające. - Jeszcze godzinę temu przyjmowałam tę myśl jako coś prostego i oczywistego.
Jej głos może lekko zadrżał pod wpływem emocji, których sama do końca nie rozumiała. Wszystko właśnie miało się zmienić. Właśnie gubiła się sama w sobie. Od samego początku spotykali się w konkretnym celu, cały czas właściwie chodziło o jedno, więc czemu w tej chwili czuje się jakby nic nie było rzeczywiste, dlaczego jest w szoku, dlaczego się boi?
- Radzę mieć zawsze pod ręką prowiant i różdżkę, nigdy nie wiadomo kiedy damy radę zgubić się w jednym pomieszczeniu. - tak. Znów zerknęła na Ollivandera zastanawiając się jaką formę dziś przyjąłby jej bogin.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Czarne i białe. Tacy byli, gdyby zestawić ich w porównaniu pod kątem minionej sytuacji, która niepokojąco miała błądzić w pamięci każdego z rzeczonej dwójki - i choć były to pierwsze blizny, nie łudził się nawet odrobinę, że będą one ostatnimi. W skrajności zdań nie było żadnej szarości, a to jej powinni szukać - niezależnie od tego, czy miała skłaniać się ku odcieniom jasnym, czy ciemnym, w którym miejscu przewaga kompromisu osiągnęłaby zadowalający poziom. Nie mógł być pewien, lecz czas na docieranie się znikał, połykając łapczywie ziarenka z klepsydry, jakby na jednym dnie pojawiła się czarna dziura. Podejmując konkretną decyzję wchodzili w rząd zobowiązań na innym poziomie - właściwie nie pozostawiali sobie wyjścia. Po wyborach, mrugnięcie okiem i kilka oficjalnych słów miało dzielić ich od rozbierania barier cegła po cegle, by wreszcie żmudnie i ciężko stawiać z nich azyl. Obydwoje podejmowali ryzyko, na szczęście świadome. Tak przynajmniej sądził, wpuszczając w swoje uporządkowane życie prawdziwą burzę.
Pierwsze ze słów otrzymanych w odpowiedzi skwitował tylko delikatnym uśmiechem, rzuconym gdzieś w przestrzeń - nie z kpiną, bez lekceważącej postawy. Nie czuł się komfortowo w tych opisach, być może zbliżały się do prawdy - rzeczywiście ich świat układał się po odgórnie założonej myśli, niezmiennej od lat - on zaś nie protestował, idąc utartym schematem, lecz zdarzało mu się błądzić gdzieś poza jego granicami, wyrywając oczywistościom, w jakich go postrzegano. Nie poznała go od tej strony, okazji ku temu nie było i być może nie miało być zbyt wiele. Mimo wszystko zostawił odpowiedzi we własnych myślach, uznając to za wyjście zapewniające większy spokój ducha. Kiwnął głową na słowa o dyskrecji - chcąc czy nie, musiała ten drobny szczegół przyswoić i opanować. Wyrzeczenia i trudności już kładły się na ścieżkach - wspólnych, nie tylko pod zgrabnymi stopami przyszłej lady Ollivander.
- Myśl to tylko początek - stwierdził niczym rasowy ponurak, wybierając ku temu niedorzecznie okropny moment. Nie należał do ludzi o największych zapasach szczęścia, w dodatku nie lubił ubierać rzeczywistości w słodkie słowa. Prawdzie bliżej było do ostrza, zwłaszcza w tych czasach nie powinni o tym zapominać, nawet na szczytach śnieżnych pałaców - choć może dzięki tej bajecznej otoczce twarde słowa zabrzmiały wyjątkowo łagodnie - albo posiadały w sobie szczyptę zrozumienia. Zdenerwowanie bowiem wymalowało się na znajomej twarzy bardzo wyraźnie, podczas gdy własne konsekwentnie trzymał wewnątrz, wiedząc doskonale, że odchoruje je później w samotności. Ludzkość, jaką ten zabieg mu odbierał, zwracał więc w drobnych gestach - w tonie głosu, żywym spojrzeniu i pokrzepiającym objęciu dłoni, kiedy zgoda ujęta w niestandardowe słowa pozwoliła na otulenie chłodnym pierścionkiem drobnego palca. Prezentował się idealnie - nieprzesadnie ozdobny (zdaje się, że żadne z nich nie lubiło przepychu), nieprzytłaczającej wielkości, z czarnym onyksem w roli głównej, wspieranym po bokach dwoma drobniejszymi kamieniami księżycowymi i opleciony subtelnym, roślinnym wzorem. Najwyraźniej ozdoba wyjątkowo sprawnie utrzymywała lęk, wciąż przebłyskujący z zielonego spojrzenia, dlatego pozwolił sobie zasłonić podarunek palcami, zamykając go w pewnym uścisku i uniósł drugie ramię, sugerujące postąpienie kroku do przodu - nie zamierzał przyciągać jej ciała na siłę, nie chcąc pogłębiać stresu ani budzić nieprawidłowych wniosków. Pocałunek mógł wydawać się w związku rzeczą błahą i naturalną, lecz ich relacja nie przebiegała z książkowym rozmachem, jakby dopiero uczyli się dreptać po wspólnej ścieżce, dlatego nie porywał się na taką bliskość, zastępując ją zwykłym objęciem. Świat mógł zmuszać ich do biegu, nie miało to znaczenia. - W takim wypadku nie mamy innego wyjścia niż zjeść wspólny obiad - odpowiedział, bo choć przemyśleń i nerwów mogło być mnóstwo, nie trwały więcej niż ulotne sekundy.
| ztx2
Pierwsze ze słów otrzymanych w odpowiedzi skwitował tylko delikatnym uśmiechem, rzuconym gdzieś w przestrzeń - nie z kpiną, bez lekceważącej postawy. Nie czuł się komfortowo w tych opisach, być może zbliżały się do prawdy - rzeczywiście ich świat układał się po odgórnie założonej myśli, niezmiennej od lat - on zaś nie protestował, idąc utartym schematem, lecz zdarzało mu się błądzić gdzieś poza jego granicami, wyrywając oczywistościom, w jakich go postrzegano. Nie poznała go od tej strony, okazji ku temu nie było i być może nie miało być zbyt wiele. Mimo wszystko zostawił odpowiedzi we własnych myślach, uznając to za wyjście zapewniające większy spokój ducha. Kiwnął głową na słowa o dyskrecji - chcąc czy nie, musiała ten drobny szczegół przyswoić i opanować. Wyrzeczenia i trudności już kładły się na ścieżkach - wspólnych, nie tylko pod zgrabnymi stopami przyszłej lady Ollivander.
- Myśl to tylko początek - stwierdził niczym rasowy ponurak, wybierając ku temu niedorzecznie okropny moment. Nie należał do ludzi o największych zapasach szczęścia, w dodatku nie lubił ubierać rzeczywistości w słodkie słowa. Prawdzie bliżej było do ostrza, zwłaszcza w tych czasach nie powinni o tym zapominać, nawet na szczytach śnieżnych pałaców - choć może dzięki tej bajecznej otoczce twarde słowa zabrzmiały wyjątkowo łagodnie - albo posiadały w sobie szczyptę zrozumienia. Zdenerwowanie bowiem wymalowało się na znajomej twarzy bardzo wyraźnie, podczas gdy własne konsekwentnie trzymał wewnątrz, wiedząc doskonale, że odchoruje je później w samotności. Ludzkość, jaką ten zabieg mu odbierał, zwracał więc w drobnych gestach - w tonie głosu, żywym spojrzeniu i pokrzepiającym objęciu dłoni, kiedy zgoda ujęta w niestandardowe słowa pozwoliła na otulenie chłodnym pierścionkiem drobnego palca. Prezentował się idealnie - nieprzesadnie ozdobny (zdaje się, że żadne z nich nie lubiło przepychu), nieprzytłaczającej wielkości, z czarnym onyksem w roli głównej, wspieranym po bokach dwoma drobniejszymi kamieniami księżycowymi i opleciony subtelnym, roślinnym wzorem. Najwyraźniej ozdoba wyjątkowo sprawnie utrzymywała lęk, wciąż przebłyskujący z zielonego spojrzenia, dlatego pozwolił sobie zasłonić podarunek palcami, zamykając go w pewnym uścisku i uniósł drugie ramię, sugerujące postąpienie kroku do przodu - nie zamierzał przyciągać jej ciała na siłę, nie chcąc pogłębiać stresu ani budzić nieprawidłowych wniosków. Pocałunek mógł wydawać się w związku rzeczą błahą i naturalną, lecz ich relacja nie przebiegała z książkowym rozmachem, jakby dopiero uczyli się dreptać po wspólnej ścieżce, dlatego nie porywał się na taką bliskość, zastępując ją zwykłym objęciem. Świat mógł zmuszać ich do biegu, nie miało to znaczenia. - W takim wypadku nie mamy innego wyjścia niż zjeść wspólny obiad - odpowiedział, bo choć przemyśleń i nerwów mogło być mnóstwo, nie trwały więcej niż ulotne sekundy.
| ztx2
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pojawiła się tu sama, bez narzeczonego. Informacja o ich zaręczynach nie była jeszcze oficjalnie ogłoszona. Korzystała z ostatnich dni swobody. Powrót do Angli wiązał się dla niej z intensywnymi zmianami. Przyzwyczajona do elastyczności, sprawiała wrażenie, jakby porządek jej życia nie został w żaden sposób zaburzony. jej nieobecność w kraju przez wielu mogła zostać nawet niezauważona. Nie informowała się ani o wyjeździe, ani nie zapowiadała powrotu, ale jak podejrzewała wieści i tak się rozeszły, choć część szlachty mogła je zlekceważyć. Zwyczajowo. Nie mogło to być określone nawet za nieuprzejmość.
Decyzję o wizycie w Pałacu Zimowym podjęła, co zdarzało jej się rzadko, dość spontanicznie. Ubrana wieczorowo, przygotowana na recital fortepianowy, wkroczyła do pomieszczenia, sprawiając wrażenie, jakby nastawiała się na ten wieczór od tygodnia. Prezentowała nienaganny strój i łagodną twarz, gotowa do podzielenia się uprzejmościowymi uśmiechami i wymiany kilku towarzyskich rozmówek. Nie spodziewała się spotkać w tym miejscu kogoś konkretnego ze swych znajomości, ale nie byłaby też taką ewentualnością zdziwiona. Stając w drzwiach, chwyciła krawędź sukni w jedną dłoń, bystrym spojrzeniem obejmując wnętrze pomieszczenia. Krzesła rozłożone były w trzech szerokich kolumnach po kilka rzędów, a pomiędzy nimi znajdowało się miejsce na przejście. Większość osób zajęła już konkretne siedzisko. Darcy, nie po szlachecku, ale z pełną świadomością swojego spóźnienia, zjawiła się przed samym koncertem. Część oczu podczas jej wejścia skierowała się na nią, odbierając uwagę od właściwej części dokształcenia kulturalnego. Nie można powiedzieć, żeby nie przejęła się tymi spojrzeniami, a zwyczajnie uznając je za oczywistość, postanowiła je zignorować. Wyprostowała się jednak w nautralnym odruchu, wypinając pierś do przodu. Kelner obsługujący gości dzisiejszego wieczoru podszedł do niej z zapytaniem o jej preferencje. Co wybierzesz, lady Rosier? Alkohol, czy coś mniej procentowego?
— Lemoniadę — skinęła meżczyźnie w podziękowaniu i dopiero wtedy dostrzegła znajomą sylwetkę. Siedział sam, co uznała za niecodzienność. Założyła, ze zjawi się tu z narzeczoną. Pewnie ruszyła w jego kierunku, pomimo, że miejsca obok były zajęte. Kiedy jednak lady Rosier znalazła się w pierwszym rzędzie przy jego miejscu, skinając mu głową w powitaniu, z szokującą szybkością, znalazło się wolne krzesło.
— Lordzie Yaxley...
Uśmiechnęła się łagodnie zajmując rozgrzane przez kogoś już siedzisko i poprawiła suknię przysiadając się obok. Nie od razu podjęła się rozmowy, pozwalając Morgothowi najpierw oswoić się z jej towarzystwem. Zakładała, że tradycyjnie może wykazać się niejakim trudem w zrozumieniu uprzejmości i będzie potrzebował czasu żeby przyjąć jej obecność za oczywistość i zagadnąć rozmowę, albo chociaż przyjąć ten jej tor, który ona sama zaproponuje.
— Lady Lestrange nie towarzyszy lordowi w ten uroczy wieczór?
Mogła słyszeć o ich ostatnich wspólnych schadzkach? Miała nadzieję, inaczej zdradziłaby większe zainteresowanie swoimi porzuconymi znajomościami, bardziej niż chciałaby je okazać w socjecie. Bezpiecznie zmieniła temat:
— Mam wrażenie, jakby minęły lata od kiedy się nie widzieliśmy, a to zaledwie cztery miesiące. Cztery intensywne miesiące, jeszcze intensywniejszych zmian.
Zawiesiła głos, bo być może w temacie polityki to lord Morgoth chciałby coś od siebie dodać.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chociaż czuł ciężar zbliżającego się zebrania w Stonehenge, niedawna przeszłość kazała mu rozgonić część z brzmienia, które nosił na barkach od rozpoczęcia września. Nieprzyjemne spotkania zakończone burzliwym rozstaniem oraz wyraźnym rozłamem między bliskimi sobie osobami tylko w części zostały uleczone. I chociaż jego myśli często uciekały ku osobie jednej z córek wyspy, nie potrafił wybaczyć stryjowi, z którym nie odnalazł wspólnego języka i nie spodziewał się, by coś na tej płaszczyźnie się zmieniło. Brat ojca był jednak nieważny. Był jedynie niszczejącym się pionkiem w grze, z której planszy już dawno ktoś go usunął - najwyraźniej jednak nie chciał się pogodzić ze swoją mało znaczącą rolą w tym wszystkim. Czy irytowało go to, że jego młodszy brat został nestorem? A może chodziło o to, że Morgoth obracał się w tym świecie z większą świadomością? Cokolwiek to było, było nieistotne. Stryj nigdy nie był autorytetem, a patrząc po bucie córek, nie liczyły się one z nim nawet w kwestiach wychowawczych. Jeśli był przykładem to jedynie ku przestrodze jak nie być ojcem. Śmierciożerca nie zamierzał poświęcać mężczyźnie zbyt wiele czasu, zdając sobie sprawę, że cokolwiek, by się teraz wydarzyło, nie miałoby już wpływu na jego najintymniejsze pragnienia.
Decyzja o pojawieniu się w pałacu zimowym nie była zaplanowana. Kaprys, pewien zryw chęci wsłuchania się w melodię wydobywającą się spod palców artystki kazały sięgnąć Yaxleyowi ku bardziej współczesnym, idealnie skrojonym garniturom, które sobie upodobał w większym stopniu niż rozlewające się szaty wyjściowe. Czuł się w nich ociężały, a teraz miał ochotę na coś lżejszego, mniej dystyngowanego, mniej przytłaczającego. Crescha Digitova słynęła z wyjątkowej delikatności i hipnotyzujących wręcz dźwięków swojej muzyki, a idealne referencje, które otrzymywała w europejskich środkach kultury przemawiały na jej korzyść. Niosła ze sobą zapomnienie, oderwanie, uniesienie i dozę nostalgii - czego mógł pragnąć bardziej młody szlachcic, gdy dokoła starano się podkręcać napięcie rosnące z politycznych niesnasek najważniejszych z rodów? Pomimo chaosu potrzebował również zatopienia się w muzycznej idylli, która w uwodzący sposób chciała zmanipulować ludzkimi umysłami i zabrać ich świadomość ku podróży tak odmiennej od realności. A słuchacze poddawali się jej chętnie i w pełni zmysłów. Morgoth był jednym z nich, dostrzegając znajome twarze pomiędzy zebranymi i wymieniając ciche, niemal niezauważalne powitania. Chłód metalu towarzyszyły mu na każdym kroku. Już niedługo na jego dłoni miał pojawić się pierścień o wiele okazalszy niż aktualny, niosący równocześnie ze sobą potęgę - sygnet władzy, który pozwalał mu rządzić wszelkim dobytkiem ich rodu, ale również i nakazujący opiekę nad ostałymi. Dbanie o dziedzictwo, rozwijanie go, zapewnienie przyszłości każdej, nawet najmniejszej cząstce ich bytu. Widmo Kamiennego Kręgu i jego następstw rozwiało się jednak wraz z pojawieniem fortepianistyki, która z wyraźną, rosyjską manierą zasznurowanych ust wyłoniła się z mroku, by ukłonić się wyselekcjonowanej publiczności. Nie zważał na przybywających, chcąc skupić się jedynie na dźwiękach z dalekiego wschodu, które niczym melodia z katarynki, przypominały mu o dawno zapomnianym wspomnieniu. Lub śnie. Dopiero ciche wypowiedzenie jego tytułu sprawiło, że przeniósł spojrzenie na postać zasiadającą obok. Nie zdążył wstać i odpowiednio jej przywitać przed rozpoczęciem występu, dlatego trwał na miejscu, nie zapominając jednak oddać szacunku szlachetnie urodzonej.
- Lady - przywitał ją krótko i dyskretnie, by nie przeszkadzać widzom ani samej instrumentalistce. Obecność Darcy Rosier na podobnej uroczystości wcale go nie zaskoczyła, a skierowanie jej kroków ku niemu nie zdawało się równie szokujące co kiedyś. Słyszał od pracowników Kent, że wróciła, lecz nie wyszedł jej na spotkanie. Oboje trwali już w odmiennych światach, w których dla siebie nawzajem nie było miejsca. Lady Lestrange nie towarzyszy lordowi w ten uroczy wieczór? - A ty, pani? Też przybywasz samotnie? - odpowiedział pytaniem na pytanie, dopiero po dłuższej chwili przenosząc spojrzenie z artystki na swoją towarzyszkę. Zielone oczy ogarnęły znajome rysy, okraszając z ciekawością linię żuchwy i wyostrzone kości policzkowe, lecz nie poświęciły jej wiele czasu. Nie zmieniła się. Jeśli cokolwiek słyszała o nim czy jego narzeczonej, to półsłówka o ich obecności na Festiwalu Lata, lecz nic ponad to. Morgoth Yaxley nie stanowił pożywki dla mediów, które preferowały się rozpłaszczać nad znacznie ciekawszymi tematami, co działało jedynie na korzyść opiekuna smoków. Wiedział, że jakakolwiek podróż myślami z daleka od brytyjskich brzegów była niemożliwa z nowym towarzystwem, dlatego został na ziemi, wsłuchując się w dźwięki wydobywane spod skaczących po klawiszach palców i nie chcąc zbytnio zabierać nikomu tej przyjemności. Milczał więc, wiedząc, że to ona pierwsza przerwie trwającą między nimi ciszę. Odczekał stosowny moment, by wbić się w dzieło kompozytorki z odpowiedzią. - Liczyła lady dni? - spytał, tym razem nie odrywając spojrzenia od sceny. Wiedział, co kryło się za słowami Darcy, lecz nie zamierzał kierować się w tamtą stronę. Polityka pozostawała wciąż we władzy patriarchalnej. O sprawach bardziej osobistych nie miał się wypowiadać, chociaż z tonu kobiety dało się wyczuć coś innego niż ostatnio. Czy u niego też to dostrzegała? A ona? Czy Darcy Rosier zmieniła się przez ten okres czasu?
Decyzja o pojawieniu się w pałacu zimowym nie była zaplanowana. Kaprys, pewien zryw chęci wsłuchania się w melodię wydobywającą się spod palców artystki kazały sięgnąć Yaxleyowi ku bardziej współczesnym, idealnie skrojonym garniturom, które sobie upodobał w większym stopniu niż rozlewające się szaty wyjściowe. Czuł się w nich ociężały, a teraz miał ochotę na coś lżejszego, mniej dystyngowanego, mniej przytłaczającego. Crescha Digitova słynęła z wyjątkowej delikatności i hipnotyzujących wręcz dźwięków swojej muzyki, a idealne referencje, które otrzymywała w europejskich środkach kultury przemawiały na jej korzyść. Niosła ze sobą zapomnienie, oderwanie, uniesienie i dozę nostalgii - czego mógł pragnąć bardziej młody szlachcic, gdy dokoła starano się podkręcać napięcie rosnące z politycznych niesnasek najważniejszych z rodów? Pomimo chaosu potrzebował również zatopienia się w muzycznej idylli, która w uwodzący sposób chciała zmanipulować ludzkimi umysłami i zabrać ich świadomość ku podróży tak odmiennej od realności. A słuchacze poddawali się jej chętnie i w pełni zmysłów. Morgoth był jednym z nich, dostrzegając znajome twarze pomiędzy zebranymi i wymieniając ciche, niemal niezauważalne powitania. Chłód metalu towarzyszyły mu na każdym kroku. Już niedługo na jego dłoni miał pojawić się pierścień o wiele okazalszy niż aktualny, niosący równocześnie ze sobą potęgę - sygnet władzy, który pozwalał mu rządzić wszelkim dobytkiem ich rodu, ale również i nakazujący opiekę nad ostałymi. Dbanie o dziedzictwo, rozwijanie go, zapewnienie przyszłości każdej, nawet najmniejszej cząstce ich bytu. Widmo Kamiennego Kręgu i jego następstw rozwiało się jednak wraz z pojawieniem fortepianistyki, która z wyraźną, rosyjską manierą zasznurowanych ust wyłoniła się z mroku, by ukłonić się wyselekcjonowanej publiczności. Nie zważał na przybywających, chcąc skupić się jedynie na dźwiękach z dalekiego wschodu, które niczym melodia z katarynki, przypominały mu o dawno zapomnianym wspomnieniu. Lub śnie. Dopiero ciche wypowiedzenie jego tytułu sprawiło, że przeniósł spojrzenie na postać zasiadającą obok. Nie zdążył wstać i odpowiednio jej przywitać przed rozpoczęciem występu, dlatego trwał na miejscu, nie zapominając jednak oddać szacunku szlachetnie urodzonej.
- Lady - przywitał ją krótko i dyskretnie, by nie przeszkadzać widzom ani samej instrumentalistce. Obecność Darcy Rosier na podobnej uroczystości wcale go nie zaskoczyła, a skierowanie jej kroków ku niemu nie zdawało się równie szokujące co kiedyś. Słyszał od pracowników Kent, że wróciła, lecz nie wyszedł jej na spotkanie. Oboje trwali już w odmiennych światach, w których dla siebie nawzajem nie było miejsca. Lady Lestrange nie towarzyszy lordowi w ten uroczy wieczór? - A ty, pani? Też przybywasz samotnie? - odpowiedział pytaniem na pytanie, dopiero po dłuższej chwili przenosząc spojrzenie z artystki na swoją towarzyszkę. Zielone oczy ogarnęły znajome rysy, okraszając z ciekawością linię żuchwy i wyostrzone kości policzkowe, lecz nie poświęciły jej wiele czasu. Nie zmieniła się. Jeśli cokolwiek słyszała o nim czy jego narzeczonej, to półsłówka o ich obecności na Festiwalu Lata, lecz nic ponad to. Morgoth Yaxley nie stanowił pożywki dla mediów, które preferowały się rozpłaszczać nad znacznie ciekawszymi tematami, co działało jedynie na korzyść opiekuna smoków. Wiedział, że jakakolwiek podróż myślami z daleka od brytyjskich brzegów była niemożliwa z nowym towarzystwem, dlatego został na ziemi, wsłuchując się w dźwięki wydobywane spod skaczących po klawiszach palców i nie chcąc zbytnio zabierać nikomu tej przyjemności. Milczał więc, wiedząc, że to ona pierwsza przerwie trwającą między nimi ciszę. Odczekał stosowny moment, by wbić się w dzieło kompozytorki z odpowiedzią. - Liczyła lady dni? - spytał, tym razem nie odrywając spojrzenia od sceny. Wiedział, co kryło się za słowami Darcy, lecz nie zamierzał kierować się w tamtą stronę. Polityka pozostawała wciąż we władzy patriarchalnej. O sprawach bardziej osobistych nie miał się wypowiadać, chociaż z tonu kobiety dało się wyczuć coś innego niż ostatnio. Czy u niego też to dostrzegała? A ona? Czy Darcy Rosier zmieniła się przez ten okres czasu?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zanim zdążyła jeszcze zasiąść na krześle, na salę weszła fortepianistka. Wysoce niekulturalnym było, że część oczu dalej zwrócona była na lady Rosier, aczkolwiek, wyjątkowo Darcy nie zrobiła tego umyślnie. Odszukała wzrokiem jednocześnie lokaja, u którego wcześniej złożyła zamówienie na lemoniadę. Mężczyzna taktowny, przyzwyczajony do tego rodzaju wystąpień, prawidłowo, zawahał się przed spełnieniem tej prośby. Dopiero wymowne spojrzenie lady i nieznaczne pokręcenie głową w wyrazie zaprzeczenia upewniło go, że po wejściu fortepianistki zamówienie to zostało już wycofane. Darcy nie chciała ściągać na siebie jeszcze większej uwagi, ani okazać nieuprzejmości wobec przybyłego z Rosji gościa. Pomimo, że skradła początkowo uwagę Morgotha swoimi słowami, ograniczyła się jedynie do tych koniecznych, więcej z nich wypowiadając pomiędzy muzyką w sposób możliwie jak najmniej inwazyjny dla jej przekazu. Choć była świadoma, że najlepszą metodą byłoby kompletne milczenie, nie przywykła nigdy do absolutnej ciszy. Zdawkowe, choć jednak obecne odpowiedzi lorda Yaxleya pokrzepiały ją myślą, że podjął się właściwej rozmowy. Gdyby próbowała nadinterpretować jego słowa, z pewnością oceniłaby je jako uszczypliwe, kiedy odpowiedział na jej pytanie tym samym. Zamiast tego jednak uśmiechnęła się zdawkowo, traktując to pytanie w sposób najdogodniejszy dla jej komfortu, nie dając się zagłębić w pułapki stawiane na dojrzalsze arystokratki, wrażliwe na punkcie swojego zamążpójścia i samotności. Darcy nigdy nie czuła się ani samotna, ani tym bardziej nie czuła widma wiszącego nad nią staropanienstwa, pewna, że ten stan zmieni się najpewniej nawet szybciej niż by tego oczekiwała.
— Brat i kuzynowstwo nie mogli mi towarzyszyć — dlatego nie odniosła się do braku narzeczonego, a do swojej rodziny i zaraz potem zamilkła przez dłuższą chwilę wsłuchując się w lekkie nuty wygrywane przez rosyjską kompozytorkę. Swoją uwagę, adekwatnie do tej, jaką poświęcił jej Morgoth, na chwilę zawiesiła na nim. Jego spojrzeniu i koncentracji. On natomiast w jej oczach zmienił się dość istotnie. Zapamiętała jego maniery jako bardziej gruboskórne, a może to francuzi byli mniej taktowni i sztywni Anglicy przy nich wydawali się okazem perfekcji? Na chwilę odrzuciła te myśli, zwracając twarz przed siebie. Kolejne pytanie i kolejne słowa, które mogły, ale nie musiały być podszyte cynizmem, padły pomiędzy nimi ze strony Morgotha. Uśmiechnęła się szerzej, tym razem z widocznym rozbawieniem, choć łatwo je było przegapić kiedy oboje skupiali wzrok na instrumentalistce.
— Niech mnie lord źle zrozumie, ale tak… liczyłam dni powrotu do domu. Przybliżenie z nich czasu naszego ostatniego spotkania do miesięcy było prostym rachunkiem.
Nie popchnęła tego wątku dalej. Wydawał się grząski i nieodpowiedni do poruszania podczas akompaniamentu muzyki w tle, a dla Morgotha z pewnością w motywie przewodnim. Odważyłaby się ryzykować, że dla niego to ona stanowiła tło. Dlatego cierpliwie odczekała do pierwszej przerwy, dopiero wtedy powracając do rozmowy.
— Nie było nam ostatnio dane w spokoju przesłuchać całego harmonogramu opery. Być może lord wraz ze swoją narzeczoną daliby się zaprosić do Fantasmagorii w przyszły weekend?
— Brat i kuzynowstwo nie mogli mi towarzyszyć — dlatego nie odniosła się do braku narzeczonego, a do swojej rodziny i zaraz potem zamilkła przez dłuższą chwilę wsłuchując się w lekkie nuty wygrywane przez rosyjską kompozytorkę. Swoją uwagę, adekwatnie do tej, jaką poświęcił jej Morgoth, na chwilę zawiesiła na nim. Jego spojrzeniu i koncentracji. On natomiast w jej oczach zmienił się dość istotnie. Zapamiętała jego maniery jako bardziej gruboskórne, a może to francuzi byli mniej taktowni i sztywni Anglicy przy nich wydawali się okazem perfekcji? Na chwilę odrzuciła te myśli, zwracając twarz przed siebie. Kolejne pytanie i kolejne słowa, które mogły, ale nie musiały być podszyte cynizmem, padły pomiędzy nimi ze strony Morgotha. Uśmiechnęła się szerzej, tym razem z widocznym rozbawieniem, choć łatwo je było przegapić kiedy oboje skupiali wzrok na instrumentalistce.
— Niech mnie lord źle zrozumie, ale tak… liczyłam dni powrotu do domu. Przybliżenie z nich czasu naszego ostatniego spotkania do miesięcy było prostym rachunkiem.
Nie popchnęła tego wątku dalej. Wydawał się grząski i nieodpowiedni do poruszania podczas akompaniamentu muzyki w tle, a dla Morgotha z pewnością w motywie przewodnim. Odważyłaby się ryzykować, że dla niego to ona stanowiła tło. Dlatego cierpliwie odczekała do pierwszej przerwy, dopiero wtedy powracając do rozmowy.
— Nie było nam ostatnio dane w spokoju przesłuchać całego harmonogramu opery. Być może lord wraz ze swoją narzeczoną daliby się zaprosić do Fantasmagorii w przyszły weekend?
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To właśnie ukojenia szukał aktualnego wieczoru, lecz najwidoczniej nie dane było mu tego doświadczać w świecie otoczonym przez wielu. Poniekąd było to nad wyraz zaskakujące, że szukał doskonałej samotności właśnie wśród takich momentów, chociaż doskonale wiedział, że jej pełnię osiągał podczas nocnych ucieczek z Yaxley's Hall wprost ku bagiennym terenom. Było to niczym rytuał, bez którego nie był w stanie już funkcjonować. Ile to już razy schodził ku podziemiom, by poczuć chłód panujący w niższych partiach starego budynku? Wpierw kluczył między labiryntem marmurowych korytarzy, dając nieść się ciału przed siebie - ku niememu zewowi, który wydobywał się z daleka a jednak z bliska. Głos ten bliższy melodii ciągnął go i wzywał, a on nie chciał wcale mu się opierać. Znał go, ufał mu, oswoił się z nim. Lecz to nie mężczyzna opuszczał wyjście. Nie czarodziej. Nie człowiek. Mięśnie zarysowywały się pod skórą wyraźnie przy każdym jego ruchu, umacniając nocnego wędrowca. Czarna sylwetka zlewała się w jedno z ciemnością nocy i tylko ślady wielkich łap w miękkim gruncie oznaczały, że tą drogą wędrował canis lupus. Pulf. Przecinał torfowiska bez zmęczenia, bez strachu, oddzielony od wszystkich. Samotny. A mimo to wtedy nigdy nie był sam. Otoczony naturą, z księżycem jako towarzyszem wiszącym bez ustanku nad jego głową i prowadzącym go swoim nikłym światłem, biegł przed siebie, czując prawdziwą wolność. Wolność od myśli, decyzji, emocji. Myślał, decydował, czuł tylko jedno na raz i nie potrzebował niczego więcej. Jak wiele stawało się jasne, gdy odszukiwał w swym drugim wcieleniu zbawienia i nigdy się nie zawiódł, wiedząc, że wilk w jego wnętrzu go nie opuszczał. Towarzyszył mu zawsze, uzewnętrzniając się nawet wtedy gdy zwierzęca forma pozostawała uśpiona. Jeszcze nie znał przyczyny, której skutek odbijał się teraz tak często w jego oczach, lecz w przyszłości miał zrozumieć. Póki co samotności doszukiwał się wśród ludzi, pomiędzy przyrodą znajdując kompanię, która mu wystarczała.
Przy dźwiękach enigmatycznych melodii wygrywanych przez Rosjankę czuł pewnie podobieństwo do tak dobrze znanego mu zewu. Nie dorównywały w niczym prawdzie, lecz były jej bliskie i być może tak dobrze poczuł się otoczony etniczną muzyką. Dało się w niej wyczuć tak wiele, gdy tylko rozumiało się jej sens i chociaż nie znał się na tej dziedzinie za dobrze, wiedział, do czego lgnęła jego dusza. Do wolności ukrytej pomiędzy wierszami opowiadanej przez kobietę historii. - Była to nostalgia czy polityka? - zagrał w otwarte karty, nie musząc dodawać nic więcej. Darcy mogła tam wyczytywać dość dokładnie pytanie o powrót i chociaż na pewno miała odpowiedzieć mu coś nad wyraz dla siebie charakterystycznego, prawda nie leżała w jej słowach. Oboje zbyt mocno przesiąknęli środowiskiem, w którym żyli wystarczająco długo, by zlać się z nim w niemalże jedno ciało, które poniekąd mogło funkcjonować bez nich. Lecz oni nie mogli żyć bez niego. Gdy znów napomknęła o narzeczeństwie, od którego najwyraźniej nie miał się odpędzić, nie czuł się absolutnie winny gotowej wypowiedzi. - Nie mogę udzielić skonkretyzowanej odpowiedzi. - Taka była prawda. Przyszły tydzień był najważniejszy. Przyszły tydzień decydował o dalszych losach, a oni nie mogli udawać, że nic się nie zmieni. Jeśli tak właśnie myślała hipnotyzerka, oszukiwała sama siebie. Cokolwiek jednak nie miało się tam wydarzyć, Yaxleyowie znali swoją powinność. Tak jak powinni ją znać wszyscy pozostali. To nie miała być kolejna zachcianka, delikatne wstrzymanie oddechu, lecz łapczywa próba utrzymania się na powierzchni. A największa fala jeszcze nie nadeszła. Lady Rosier przypomniała mu o ich jednym z ostatnich spotkań, które równie dobrze mogłyby wydarzyć się w poprzednim życiu opiekuna smoków. - Tamten moment w operze... - zaczął niespiesznie, przenosząc uwagę na swoją towarzyszkę. Blizna na lewym oku zalśniła w świetle akcentującym wygrywany przez Rosjankę dźwięk. Nie dokończył jednak, słysząc jak muzyka zwalniała i cichła. Fortepianistka dała się porwać ostatnim nutom, przymykając oczy i delikatnie pochylając się nad instrumentem. Jedno uderzenie serca. Drugie. Zawiesiła wszystko w przestrzeni niedopowiedzeń. Pierwszy utwór zakończył się, a wraz z nim Morgoth spojrzał na plan koncertu i uśmiechnął się delikatnie pod nosem, rozumiejąc już wszystko. Ditya Luny.
Przy dźwiękach enigmatycznych melodii wygrywanych przez Rosjankę czuł pewnie podobieństwo do tak dobrze znanego mu zewu. Nie dorównywały w niczym prawdzie, lecz były jej bliskie i być może tak dobrze poczuł się otoczony etniczną muzyką. Dało się w niej wyczuć tak wiele, gdy tylko rozumiało się jej sens i chociaż nie znał się na tej dziedzinie za dobrze, wiedział, do czego lgnęła jego dusza. Do wolności ukrytej pomiędzy wierszami opowiadanej przez kobietę historii. - Była to nostalgia czy polityka? - zagrał w otwarte karty, nie musząc dodawać nic więcej. Darcy mogła tam wyczytywać dość dokładnie pytanie o powrót i chociaż na pewno miała odpowiedzieć mu coś nad wyraz dla siebie charakterystycznego, prawda nie leżała w jej słowach. Oboje zbyt mocno przesiąknęli środowiskiem, w którym żyli wystarczająco długo, by zlać się z nim w niemalże jedno ciało, które poniekąd mogło funkcjonować bez nich. Lecz oni nie mogli żyć bez niego. Gdy znów napomknęła o narzeczeństwie, od którego najwyraźniej nie miał się odpędzić, nie czuł się absolutnie winny gotowej wypowiedzi. - Nie mogę udzielić skonkretyzowanej odpowiedzi. - Taka była prawda. Przyszły tydzień był najważniejszy. Przyszły tydzień decydował o dalszych losach, a oni nie mogli udawać, że nic się nie zmieni. Jeśli tak właśnie myślała hipnotyzerka, oszukiwała sama siebie. Cokolwiek jednak nie miało się tam wydarzyć, Yaxleyowie znali swoją powinność. Tak jak powinni ją znać wszyscy pozostali. To nie miała być kolejna zachcianka, delikatne wstrzymanie oddechu, lecz łapczywa próba utrzymania się na powierzchni. A największa fala jeszcze nie nadeszła. Lady Rosier przypomniała mu o ich jednym z ostatnich spotkań, które równie dobrze mogłyby wydarzyć się w poprzednim życiu opiekuna smoków. - Tamten moment w operze... - zaczął niespiesznie, przenosząc uwagę na swoją towarzyszkę. Blizna na lewym oku zalśniła w świetle akcentującym wygrywany przez Rosjankę dźwięk. Nie dokończył jednak, słysząc jak muzyka zwalniała i cichła. Fortepianistka dała się porwać ostatnim nutom, przymykając oczy i delikatnie pochylając się nad instrumentem. Jedno uderzenie serca. Drugie. Zawiesiła wszystko w przestrzeni niedopowiedzeń. Pierwszy utwór zakończył się, a wraz z nim Morgoth spojrzał na plan koncertu i uśmiechnął się delikatnie pod nosem, rozumiejąc już wszystko. Ditya Luny.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pałac zimowy
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire