Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire
Pałac zimowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pałac zimowy
Dawna rezydencja królewska, która wieki temu przejęta została przez czarodziejów. Dzięki zaklęciom nałożonym na pałac oraz okolicę, wszędzie panuje wieczna zima. Dzięki temu żyją tu magiczne stworzenia, dla których angielski klimat zwykle jest zbyt ciepły. Podziwiać można je przez okna restauracji lub hotelu, które powstały w pałacu. Wycieczki po ogrodach możliwe są tylko z przewodnikiem, który doskonale wie, którędy chodzić, by nie płoszyć zwierząt. Czasem jednak da się go przekonać, by pozwolił na chwilę swobody wśród zaśnieżonych drzew.
Darcy uśmiechnęła się łagodnie. Chociaż odpowiednio odczytała słowa Morgotha, właściwie do swojego usposobienia i szlacheckich przyzwyczajeń, zignorowała otwartość wypowiedzi, samej udzielając odpowiedzi właściwej, a nie szczerej.
— Nostalgia, oczywiście.
I tylko w kontekście rodziny – nie skłamała. Tęskniła do domu i do bliskich, ale nie zwykła okazywać tej tęsknoty osobom niebędącym w kręgu jej zainteresowania, dlatego nie rozwinęła wcale tej myśli. Ucięła temat w tej formie, zresztą sam lord Yaxley wcale nie próbował go kontynuować. Jak wiele innych podjętych kwestii. Zwykle przez nią i zwykle niezakończonych. Przyzwyczajona już do prowadzenia jednostronnej rozmowy w towarzystwie Morgotha, przestała oczekiwać zagajenia do konwersacji. Cisza też wydawała się odpowiednia. Wyjątkowo sama nie miała dużo do oznajmienia. Miała podobne odczucia co do mężczyzny. Jakiekolwiek informacje, jakimi mogłaby chcieć się z nim podzielić, czy do których mogłaby się odnieść, tyczyły się wydarzeń jakie miały miejsce… jakby całe wieki temu. Odetchnęła, mimo wszystko oczekując jego zdania na temat wspomnianego wieczoru w operze, ale widocznie nie było dane jej go poznać. Nie podjęła tej kwestii ponownie, kiedy pierwszy utwór fortepianistki się zakończył. Zamiast tego ze spokojem przywołała do siebie obsługę rozdającą napoje, w końcu mogąc poprosić o upatrzoną wcześniej lemoniadę. Sączyła ją w ciszy, kiedy Morgoth przeglądał plan koncertu.
— Odnalazłeś tam, lordzie, coś niewątpliwie ciekawego?
Musiał, skoro ignorował towarzystwo damy, woląc skoncentrować się na kartce papieru. Zwróciła twarz na pianistkę, w duchu wzdychając z rezygnacją. Zainteresowanie Morgotha zawsze niezawodne. Ciekawa była, jak czuła się jego narzeczona w jego towarzystwie? Podobnie ignorowana? Czy może nie miała zapisanego w charakterze pragnienia skupiania na sobie aż takiej uwagi, jak Darcy?
— Sądziłam, że zdążył się lord zapoznać z harmonogramu koncertu, wraz z zaproszeniem, które lord otrzymał.
Zabawne, że przeprowadziła z Morgothem tak wiele rozmów, w stosunku do innych przedstawicieli płci męskiej szlachty, a mimo wszystko dalej zwracała się do niego tak oficjalnie. Istniały jednostki, z którymi w tym czasie, w jakim znała się z lordem Yaxleyem, zdążyła nawiązać już przyjaźnie. Cóż... widocznie Morgoth wcale nie szukał sobie w życiu przyjaciół.
— Nostalgia, oczywiście.
I tylko w kontekście rodziny – nie skłamała. Tęskniła do domu i do bliskich, ale nie zwykła okazywać tej tęsknoty osobom niebędącym w kręgu jej zainteresowania, dlatego nie rozwinęła wcale tej myśli. Ucięła temat w tej formie, zresztą sam lord Yaxley wcale nie próbował go kontynuować. Jak wiele innych podjętych kwestii. Zwykle przez nią i zwykle niezakończonych. Przyzwyczajona już do prowadzenia jednostronnej rozmowy w towarzystwie Morgotha, przestała oczekiwać zagajenia do konwersacji. Cisza też wydawała się odpowiednia. Wyjątkowo sama nie miała dużo do oznajmienia. Miała podobne odczucia co do mężczyzny. Jakiekolwiek informacje, jakimi mogłaby chcieć się z nim podzielić, czy do których mogłaby się odnieść, tyczyły się wydarzeń jakie miały miejsce… jakby całe wieki temu. Odetchnęła, mimo wszystko oczekując jego zdania na temat wspomnianego wieczoru w operze, ale widocznie nie było dane jej go poznać. Nie podjęła tej kwestii ponownie, kiedy pierwszy utwór fortepianistki się zakończył. Zamiast tego ze spokojem przywołała do siebie obsługę rozdającą napoje, w końcu mogąc poprosić o upatrzoną wcześniej lemoniadę. Sączyła ją w ciszy, kiedy Morgoth przeglądał plan koncertu.
— Odnalazłeś tam, lordzie, coś niewątpliwie ciekawego?
Musiał, skoro ignorował towarzystwo damy, woląc skoncentrować się na kartce papieru. Zwróciła twarz na pianistkę, w duchu wzdychając z rezygnacją. Zainteresowanie Morgotha zawsze niezawodne. Ciekawa była, jak czuła się jego narzeczona w jego towarzystwie? Podobnie ignorowana? Czy może nie miała zapisanego w charakterze pragnienia skupiania na sobie aż takiej uwagi, jak Darcy?
— Sądziłam, że zdążył się lord zapoznać z harmonogramu koncertu, wraz z zaproszeniem, które lord otrzymał.
Zabawne, że przeprowadziła z Morgothem tak wiele rozmów, w stosunku do innych przedstawicieli płci męskiej szlachty, a mimo wszystko dalej zwracała się do niego tak oficjalnie. Istniały jednostki, z którymi w tym czasie, w jakim znała się z lordem Yaxleyem, zdążyła nawiązać już przyjaźnie. Cóż... widocznie Morgoth wcale nie szukał sobie w życiu przyjaciół.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oboje zdawali sobie sprawę, że ta gra w słowa miała nie mieć końca. Morgoth nigdy nie zamierzał porzucać tytulatury, która chroniła jego zdystansowanie niczym tarcza, od której odbijały się wszelkie argumenty za i przeciw zachowaniu. Ze zwinnością równą bestii kryjącej się w jego wnętrzu, lawirował na podłożu etykiety i moralności, nie przekraczając dozwolonych granic. Oczywiście, że zrobił to w pewnych sytuacjach, lecz były one zgoła odmienne od panujących w Pałacu Zimowym i jego towarzystwem nie była lady Rosier, której zapoznanie się plasował na poprzednie życie. Wspomnienia z tamtych chwil zdawały się oddalone o całe wieki i ukryte za gęstą mgłą zanikających obrazów. Scena w ogrodach na ślubie Rosalie i Cynerica też zdawała się blednąć przy doznaniach spomiędzy żywopłotów labiryntu, którego zieleń komponowała się z padającym wówczas śniegiem. Każde z tych zdarzeń było jego częścią o mniejszym lub większym znaczeniu, jednak wszystkie te zbrodnie popełniał w dalekiej przeszłości. Kim wtedy był? Gdy patrzył wstecz, dostrzegał rozkapryszone dziecko, które pragnęło dobra rodziny. Nie zdawało sobie wtedy jeszcze sprawy z rozwartości możliwości, które stawały przed nim i stanąć miały. Nie było Azkabanu. Nie było Mrocznego Znaku. Nie było wiecznego potępienia. Nie było jego - nie było wilka, który żył we wnętrzu przyszłego nestora i wzmacniał czarodzieja swoją mocą. Morgoth nie wyobrażał sobie już funkcjonowania bez niego. Nie potrafiłby. Nie potrafiłby nie czuć tej wolności w momentach, gdy upadał na cztery łapy i odczuwał świat intensywniej niż kiedykolwiek wcześniej. Wcześniej, przed nim, był niczym. Dopiero wraz ze złamaniem kośćca, gdy zwierzę wyłamywało sobie drogę na zewnątrz przy pierwszej przemianie, Yaxley zdał sobie sprawę, że nigdy nie był kompletny. Czy pozbawiony tej umiejętności czarodziej, mógł nazwać się spełnionym? Nie wiedział, jednak oparcie, które w sobie odnalazł po wewnętrznych bitwach, domknęło całość, którą był. Czy i siedząca obok kobieta była jednym elementem, czy była rozbita na setki kawałków?
- A co ze strachem? - spytał, gdy powiedziała o nostalgii. Co z nim, Darcy? Jeśli go nie odczuwała, była bezmyślna. A szlachcianka u jego boku nie chciała za taką uchodzić i Morgoth nie wątpił, że wcale taka nie była. Chyba że miesiące spędzone za granicą ukształtowały jej pogląd na rzeczywistość w zupełnie inny sposób, niż było naprawdę. W końcu tak wiele się zmieniło od tamtego czasu. Sojusze rodziły się i upadały. Ministerstwa stawały w płomieniach, a głowy rządu toczyły się jak po cięciu gilotyny. Anomalie zapanowały nad czarodziejami, poskramiając ich jak Egipcjanie swych niewolników. Podziemne siły zmagały się ze sobą i zderzały nieustannie niczym wody mórz o klify. Szlachta rozłamywała się na dwoje, dewastując wieloletnie tradycje jednym słowem. Nikt nie mógł być w pełni bezpieczny. Tylko głupiec nie odczuwałby strachu i niepokoju. Tylko głupiec uznałby, że był w stanie przejść dolinę śmierci bez drgnięcia powieką. Bo właśnie tym była aktualnie Wielka Brytania — ciemnym jarem, do którego wpadali zagubieni w tańcu cieni i nie mogli się z niego wydostać. A Darcy właśnie dołączyła do ich groteskowego przedstawienia.
Tak naprawdę nie oczekiwał od niej odpowiedzi. Wątpił, żeby przyznała się przy nim do jakiejkolwiek słabości. Nawet jeśli jak najbardziej rozsądnej. Przemilczał jej dalsze słowa, zatrzymując sekrety i ich znaczenie dla siebie. I tak by nie zrozumiała. Darcy Rosier była jedynie fragmentem w jego przeszłości, który nie miał większego znaczenia dla całokształtu i formułowania osobowości, którą teraz był. Oboje posiadali odmienne życia, a ich spotkanie na przedstawieniu było jedynie przypadkiem i przypomnieniem o tym, że świat szlachecki wciąż był jedynie drobną kroplą w pełnym morzu goryczy. Nie zapominał. I nie dał o sobie zapomnieć.
- A co ze strachem? - spytał, gdy powiedziała o nostalgii. Co z nim, Darcy? Jeśli go nie odczuwała, była bezmyślna. A szlachcianka u jego boku nie chciała za taką uchodzić i Morgoth nie wątpił, że wcale taka nie była. Chyba że miesiące spędzone za granicą ukształtowały jej pogląd na rzeczywistość w zupełnie inny sposób, niż było naprawdę. W końcu tak wiele się zmieniło od tamtego czasu. Sojusze rodziły się i upadały. Ministerstwa stawały w płomieniach, a głowy rządu toczyły się jak po cięciu gilotyny. Anomalie zapanowały nad czarodziejami, poskramiając ich jak Egipcjanie swych niewolników. Podziemne siły zmagały się ze sobą i zderzały nieustannie niczym wody mórz o klify. Szlachta rozłamywała się na dwoje, dewastując wieloletnie tradycje jednym słowem. Nikt nie mógł być w pełni bezpieczny. Tylko głupiec nie odczuwałby strachu i niepokoju. Tylko głupiec uznałby, że był w stanie przejść dolinę śmierci bez drgnięcia powieką. Bo właśnie tym była aktualnie Wielka Brytania — ciemnym jarem, do którego wpadali zagubieni w tańcu cieni i nie mogli się z niego wydostać. A Darcy właśnie dołączyła do ich groteskowego przedstawienia.
Tak naprawdę nie oczekiwał od niej odpowiedzi. Wątpił, żeby przyznała się przy nim do jakiejkolwiek słabości. Nawet jeśli jak najbardziej rozsądnej. Przemilczał jej dalsze słowa, zatrzymując sekrety i ich znaczenie dla siebie. I tak by nie zrozumiała. Darcy Rosier była jedynie fragmentem w jego przeszłości, który nie miał większego znaczenia dla całokształtu i formułowania osobowości, którą teraz był. Oboje posiadali odmienne życia, a ich spotkanie na przedstawieniu było jedynie przypadkiem i przypomnieniem o tym, że świat szlachecki wciąż był jedynie drobną kroplą w pełnym morzu goryczy. Nie zapominał. I nie dał o sobie zapomnieć.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
15 kwietnia 1957 roku
Wiosna napełniała serce panny Burroughs radością. Ciepłe powiewy wiatru, promienie słońca które można było coraz częściej zauważyć, nawet w pochmurnym Londynie czy coraz bardziej zazielenione parki i kwitnące kwiaty w doniczkach działały na dziewczynę kojąco. Frances od dawna posiadała umiejętność ignorowania tego, co działo się na świecie. Nie interesowała się wydarzeniami politycznymi, nie słuchała informacji oraz nie czytała gazet, mających straszliwe nagłówki. Niewinna i wrażliwa nie potrafiłaby żyć normalnie pod stałą presją złych wydarzeń, nie była również na tyle odważna by chociażby rozmawiać o tym, co obecnie się działo. Zamykała się w swojej bańce, odwracając wzrok. Pozostając pod swoją maską perfekcji i dobrych manier zdawała się prowadzić całkiem normalne życie. Zarejestrowała różdżkę, jak się okazało bez żadnych, większych problemów, co pozwalało jej swobodnie poruszać się po mieście. Chodzić do pracy, wykonywać ukochany zawód... Los zdawał się w tych ciężkich czasach, być dla niej łagodnym.
Na ten dzień, czekała od dawna.
O zaplanowanej konferencji astronomicznej usłyszała jeszcze na początku roku, siedząc w szpitalnej kantynie, ukradkiem słysząc rozmowę swojego przełożonego z jednym z ordynatorów. Ach, nie mogła odpuścić takiej szansy! Potrzebowała kilku dni, aby przemóc się, udać do przełożonego i podpytać o wydarzenie; wdać się w ciut przydługą dyskusję dotyczącą gwiazd i ich wpływu na warzenie magicznych mikstur, by w końcu poprosić starszego mężczyznę o możliwość towarzyszenia mu podczas wydarzenia. Nie było dla nikogo tajemnicą, że panna Burroughs chciała rozwijać się w swojej dziedzinie. Zdobywać wiedzę by z czasem rozpocząć własny dorobek naukowy. Wynaleźć nowe eliksiry (nawet jeśli jej największym zainteresowaniem do tej pory cieszyły się mikstury bojowe i te, szkodzące człowiekowi) być może pójść w ślady swojego idola, Nicolasa Flamela. Dokonać czego, co sprawi, że cały naukowy świat ją zapamięta.
Niestety, jej przełożony rozchorował się sprawiając, że Frances musiała pojechać na konferencję sama. Ubrana w granatową szatę, haftowaną w gwieździste konstelacje, z imiennym zaproszeniem nie miała problemu, aby opuścić mury Londynu. W końcu, każdy potrzebował chętnych wiedzy naukowców, czyż nie? W zasadzie cieszyła się nawet, że jej przełożony nie będzie mógł się pojawić. Widziała na zaproszeniu nazwisko, jednego z wykładowców. Nazwisko doskonale jej znane, śmiałaby nawet stwierdzić, że kiedyś, to nazwisko było jej bliskie... Teraz jednak, od dłuższego czasu, nie miała pojęcia co dzieje się z sympatycznym profesorem astronomii. Postanowiła więc upiec dwie pieczenie, na jednym ogniu.
Wykłady były zachwycające!
Frances przede wszystkim pochłonął wykład, traktujący o wpływie astronomii na procedury warzenia zaawansowanych eliksirów. Tych których tajniki tak bardzo chciała posiąść, by móc dalej wspinać się po szczeblach alchemicznej kariery. Kto wie, może i ona któregoś dnia będzie mogła wygłosić jakiś wykład, dotyczący swoich odkryć w alchemicznej dziedzinie? Siedziała w pierwszym rzędzie. Z piórem i niewielką rolką pergaminu notowała wszelkie informacje, które mogły przydać się jej w późniejszym pogłębianiu wiedzy. Miała również zamiar przekazać notatki przełożonemu, by nie czuł się poszkodowany nieobecnością na tym wydarzeniu. W końcu nadszedł i wykład jej dawnego nauczyciela astronomii, jeszcze z czasów gdy mury Hogwartu zdawały się być jej głównym domem. Spijała słowa jakie padały z jego ust, nawet jeśli nie dotyczyły jej głównego tematu zainteresowań. Zawsze lubiła jego lekcje, nawet jeśli po ich pierwszym, przypadkowym zapoznaniu wydawały się one dość niezręczne. Podobał jej się sposób, w jaki opowiadał o gwiazdach i konstelacjach oraz pasję, jaką dało się zauważyć w jego oczach. I podczas tego wykładu notowała. Mniej jednak, częściej zerkając w kierunku profesora, czasem delikatnie unosząc kąciki ust w delikatnym uśmiechu.
W końcu nadszedł czas przerwy między wykładami, dającej możliwość porozmawiania ze znanymi osobami. Panna Burroughs nie znała wielu osób, wymieniła kilka uprzejmych słów z osobami, które kojarzyła ze szpitalnych korytarzy bądź biblioteki w wieży astronomicznej by w końcu skierować swoje kroki w kierunku znajomego profesora.
- Dobry wieczór, profesorze Vane. - Powiedziała miękko, delikatnie układając dłoń na jego ramieniu, by zwrócić na siebie jego uwagę. Ach, czy w ogóle dobrze robiła? Od pewnego czasu miała wrażenie, że były nauczyciel nie ma ochoty na utrzymanie z nią kontaktu. - Doprawdy fascynujący wykład. - Dodała, upijając łyk musującego szampana, jaki trzymała w dłoni.
Wiosna napełniała serce panny Burroughs radością. Ciepłe powiewy wiatru, promienie słońca które można było coraz częściej zauważyć, nawet w pochmurnym Londynie czy coraz bardziej zazielenione parki i kwitnące kwiaty w doniczkach działały na dziewczynę kojąco. Frances od dawna posiadała umiejętność ignorowania tego, co działo się na świecie. Nie interesowała się wydarzeniami politycznymi, nie słuchała informacji oraz nie czytała gazet, mających straszliwe nagłówki. Niewinna i wrażliwa nie potrafiłaby żyć normalnie pod stałą presją złych wydarzeń, nie była również na tyle odważna by chociażby rozmawiać o tym, co obecnie się działo. Zamykała się w swojej bańce, odwracając wzrok. Pozostając pod swoją maską perfekcji i dobrych manier zdawała się prowadzić całkiem normalne życie. Zarejestrowała różdżkę, jak się okazało bez żadnych, większych problemów, co pozwalało jej swobodnie poruszać się po mieście. Chodzić do pracy, wykonywać ukochany zawód... Los zdawał się w tych ciężkich czasach, być dla niej łagodnym.
Na ten dzień, czekała od dawna.
O zaplanowanej konferencji astronomicznej usłyszała jeszcze na początku roku, siedząc w szpitalnej kantynie, ukradkiem słysząc rozmowę swojego przełożonego z jednym z ordynatorów. Ach, nie mogła odpuścić takiej szansy! Potrzebowała kilku dni, aby przemóc się, udać do przełożonego i podpytać o wydarzenie; wdać się w ciut przydługą dyskusję dotyczącą gwiazd i ich wpływu na warzenie magicznych mikstur, by w końcu poprosić starszego mężczyznę o możliwość towarzyszenia mu podczas wydarzenia. Nie było dla nikogo tajemnicą, że panna Burroughs chciała rozwijać się w swojej dziedzinie. Zdobywać wiedzę by z czasem rozpocząć własny dorobek naukowy. Wynaleźć nowe eliksiry (nawet jeśli jej największym zainteresowaniem do tej pory cieszyły się mikstury bojowe i te, szkodzące człowiekowi) być może pójść w ślady swojego idola, Nicolasa Flamela. Dokonać czego, co sprawi, że cały naukowy świat ją zapamięta.
Niestety, jej przełożony rozchorował się sprawiając, że Frances musiała pojechać na konferencję sama. Ubrana w granatową szatę, haftowaną w gwieździste konstelacje, z imiennym zaproszeniem nie miała problemu, aby opuścić mury Londynu. W końcu, każdy potrzebował chętnych wiedzy naukowców, czyż nie? W zasadzie cieszyła się nawet, że jej przełożony nie będzie mógł się pojawić. Widziała na zaproszeniu nazwisko, jednego z wykładowców. Nazwisko doskonale jej znane, śmiałaby nawet stwierdzić, że kiedyś, to nazwisko było jej bliskie... Teraz jednak, od dłuższego czasu, nie miała pojęcia co dzieje się z sympatycznym profesorem astronomii. Postanowiła więc upiec dwie pieczenie, na jednym ogniu.
Wykłady były zachwycające!
Frances przede wszystkim pochłonął wykład, traktujący o wpływie astronomii na procedury warzenia zaawansowanych eliksirów. Tych których tajniki tak bardzo chciała posiąść, by móc dalej wspinać się po szczeblach alchemicznej kariery. Kto wie, może i ona któregoś dnia będzie mogła wygłosić jakiś wykład, dotyczący swoich odkryć w alchemicznej dziedzinie? Siedziała w pierwszym rzędzie. Z piórem i niewielką rolką pergaminu notowała wszelkie informacje, które mogły przydać się jej w późniejszym pogłębianiu wiedzy. Miała również zamiar przekazać notatki przełożonemu, by nie czuł się poszkodowany nieobecnością na tym wydarzeniu. W końcu nadszedł i wykład jej dawnego nauczyciela astronomii, jeszcze z czasów gdy mury Hogwartu zdawały się być jej głównym domem. Spijała słowa jakie padały z jego ust, nawet jeśli nie dotyczyły jej głównego tematu zainteresowań. Zawsze lubiła jego lekcje, nawet jeśli po ich pierwszym, przypadkowym zapoznaniu wydawały się one dość niezręczne. Podobał jej się sposób, w jaki opowiadał o gwiazdach i konstelacjach oraz pasję, jaką dało się zauważyć w jego oczach. I podczas tego wykładu notowała. Mniej jednak, częściej zerkając w kierunku profesora, czasem delikatnie unosząc kąciki ust w delikatnym uśmiechu.
W końcu nadszedł czas przerwy między wykładami, dającej możliwość porozmawiania ze znanymi osobami. Panna Burroughs nie znała wielu osób, wymieniła kilka uprzejmych słów z osobami, które kojarzyła ze szpitalnych korytarzy bądź biblioteki w wieży astronomicznej by w końcu skierować swoje kroki w kierunku znajomego profesora.
- Dobry wieczór, profesorze Vane. - Powiedziała miękko, delikatnie układając dłoń na jego ramieniu, by zwrócić na siebie jego uwagę. Ach, czy w ogóle dobrze robiła? Od pewnego czasu miała wrażenie, że były nauczyciel nie ma ochoty na utrzymanie z nią kontaktu. - Doprawdy fascynujący wykład. - Dodała, upijając łyk musującego szampana, jaki trzymała w dłoni.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie mógł powiedzieć, że wszystko zdążało ku dobremu, bo chociaż wiosna trwała od dnia, gdy na jego palcu pojawiła się obrączka, za polepszeniem pogody nie szło nic innego. Nie czuł przepełniającej go radości, bo chociaż posiadał najbliższych blisko siebie, wspólnie uważnie wpatrywali się w niebo. Doceniał czas spędzony z żoną, nie zapominając, że zło czaiło się na granicy lasu i tylko czekało na odpowiednią okazję, by rzucić się im do gardeł. Nocami nie spał, nasłuchując i zerkając co jakiś czas na śpiącą Pomonę, po tysiące razy obiecując niewerbalnie jej i sobie, że nie zamierzał dopuścić do tragedii. Że nieważne co by się miało dziać, miała być bezpieczna, a ich dziecko wraz z nią. Dawna panna Sprout nie była jednak jego jedyną jednostką do opieki — odkąd odebrano czarownicom azyle, w jego domu przebywały jeszcze Maeve i Roselyn wraz z córką. Były dla niego rodziną, dlatego odpowiedzialność astronoma jedynie wzrastała, a świadomość nadchodzenia fali ciemności motywowała go do dalszej pracy. Do przykładania się do poszerzania wiedzy z zakresu oklumencjij, obrony przed czarną magią, lecz również i pracy nad samym zaufaniem we własną fizyczność. Jako mężczyzna zdawał sobie sprawę, że nie mógł pokładać całej swojej siły jedynie w różdżce czy umyśle, bo te zawsze mogły zostać zagłuszone lub odebrane. Nie. Teraz wszystko się zmieniało, a Jayden przestał już pojmować rzeczywistość przez różowe okulary, jak działo się to jeszcze niecały rok wstecz. Oczywiście, że nie panował w jego sercu mrok, bo został odepchnięty na dalszy plan, a w mężczyźnie tliła się iskra szczęścia spowodowana nadchodzącymi zmianami, które rozwijały się pod materiałem zielarskiej sukni. Miał, za co i dla kogo walczyć z coraz bardziej szaloną rzeczywistością. Dokoła wciąż panował chaos i mimo że niektórym wydawało się, że konflikt przycichł, nie było wcale lepiej. Wciąż ścigano mugoli oraz mugolaków, a obawa przed interwencją w Hogwart przejmowała większą część personelu. Co prawda nie mógł powiedzieć, że wszystko chyliło się ku upadkowi, bo wcale tak nie było. Pomimo że rodzice pozostali w Londynie, Maeve zdołała ocaleć, a z jej pomocą odnalazł Roselyn. To było niecodzienne, że mieszkali wspólnie, lecz niecodzienna rzeczywistość wymagała niecodziennych środków.
Vane nie zamierzał jednak porzucać swojej pracy ani odwoływać wystąpienia na zjazdach naukowych. Właśnie w ten sposób znalazł się w Pałacu Zimowym, pamiętając to miejsce dość dobrze. I chociaż echo wypadku z przeszłości poruszało się w jego umyśle, było niczym nie jego wspomnienia — oddalone, wygłuszone i blade. Był wtedy dzieckiem zamkniętym w ciele dorosłego i potrzebował tragedii, żeby się wybudzić z letargu. Pomimo ciężkiego przeżywania straty najbliższych, Jayden znajdował się w tym aktualnym miejscu — z żoną u boku, z dzieckiem w drodze, z silną wolą przetrwania i obrony. Widział świat tak, jak powinien był od zawsze — przez najbliższych. Nic nie było tak istotne jak właśnie oni, dlatego też reszta świata musiała na niego czekać. Frances również do niego należała. Nie wiedziała, jak wiele się zmieniło, odkąd ostatni raz wymieniali się korespondencją. Odkąd w sierpniu profesor zaprzestał jakiegokolwiek kontaktu z kimkolwiek. Pomona zajęła się nim w tym ciężkim czasie, dając mu dom oraz poświęcając mu swój czas, chociaż nie musiała. Vane zamknął się w sobie, niszcząc osobowość, którą był i w nowe realia wszedł ktoś nowy. Ktoś, kto przeszedł całkowitą transformację z nieświadomego wielu aspektów życia chłopca do silnie protektywnego mężczyzny. Czy wciąż z taką samą ochotą wyszłaby mu naprzeciw, szukając znanego sobie towarzystwa?
Czując ciężar dłoni na ramieniu, zmarszczył brwi, ale odwracając się do ów osoby, jego twarz złagodniała i można było powiedzieć, że wydatne kości policzkowe wyostrzyły się w lekkim grymasie uśmiechu. - Panno Burroughs - wypowiedział jej nazwisko na powitanie, jednak zanim cokolwiek dodał, skinął głową czarodziejom, z którymi do tej pory konwersował. - Znajdę panów później - dodał, a gdy tamci przyjęli ów zapewnienie z niemałym zadowoleniem, znów powrócił uwagą do czarownicy. Rozpoznał tę znajomą twarz, chociaż nie widział jej już długie lata — wszak ich relacja opierała się głównie na korespondencji, ale ciężko było zapomnieć kogoś tak ambitnego. - Nie powiedziałbym. Teraz większość słuchaczy zajętych była czymś zupełnie innym, ale nie mogę ich za to winić. Mimo wszystko doceniam słowa - odpowiedział w końcu na jej komplement i chociaż słowa mogły brzmieć poważnie, nie były rzucone z podobną manierą. Była to raczej przykra uwaga — wszak większość czarodziejów i czarownic martwiła się o swoje rodziny czy utracone domy. Lub po prostu żyła w strachu. - Nauka w tych czasach powinna pomagać. - A oni co robili? Prowadzili dysputy czy astrologie jednak nie mieli racji? Śmieszne.
Vane nie zamierzał jednak porzucać swojej pracy ani odwoływać wystąpienia na zjazdach naukowych. Właśnie w ten sposób znalazł się w Pałacu Zimowym, pamiętając to miejsce dość dobrze. I chociaż echo wypadku z przeszłości poruszało się w jego umyśle, było niczym nie jego wspomnienia — oddalone, wygłuszone i blade. Był wtedy dzieckiem zamkniętym w ciele dorosłego i potrzebował tragedii, żeby się wybudzić z letargu. Pomimo ciężkiego przeżywania straty najbliższych, Jayden znajdował się w tym aktualnym miejscu — z żoną u boku, z dzieckiem w drodze, z silną wolą przetrwania i obrony. Widział świat tak, jak powinien był od zawsze — przez najbliższych. Nic nie było tak istotne jak właśnie oni, dlatego też reszta świata musiała na niego czekać. Frances również do niego należała. Nie wiedziała, jak wiele się zmieniło, odkąd ostatni raz wymieniali się korespondencją. Odkąd w sierpniu profesor zaprzestał jakiegokolwiek kontaktu z kimkolwiek. Pomona zajęła się nim w tym ciężkim czasie, dając mu dom oraz poświęcając mu swój czas, chociaż nie musiała. Vane zamknął się w sobie, niszcząc osobowość, którą był i w nowe realia wszedł ktoś nowy. Ktoś, kto przeszedł całkowitą transformację z nieświadomego wielu aspektów życia chłopca do silnie protektywnego mężczyzny. Czy wciąż z taką samą ochotą wyszłaby mu naprzeciw, szukając znanego sobie towarzystwa?
Czując ciężar dłoni na ramieniu, zmarszczył brwi, ale odwracając się do ów osoby, jego twarz złagodniała i można było powiedzieć, że wydatne kości policzkowe wyostrzyły się w lekkim grymasie uśmiechu. - Panno Burroughs - wypowiedział jej nazwisko na powitanie, jednak zanim cokolwiek dodał, skinął głową czarodziejom, z którymi do tej pory konwersował. - Znajdę panów później - dodał, a gdy tamci przyjęli ów zapewnienie z niemałym zadowoleniem, znów powrócił uwagą do czarownicy. Rozpoznał tę znajomą twarz, chociaż nie widział jej już długie lata — wszak ich relacja opierała się głównie na korespondencji, ale ciężko było zapomnieć kogoś tak ambitnego. - Nie powiedziałbym. Teraz większość słuchaczy zajętych była czymś zupełnie innym, ale nie mogę ich za to winić. Mimo wszystko doceniam słowa - odpowiedział w końcu na jej komplement i chociaż słowa mogły brzmieć poważnie, nie były rzucone z podobną manierą. Była to raczej przykra uwaga — wszak większość czarodziejów i czarownic martwiła się o swoje rodziny czy utracone domy. Lub po prostu żyła w strachu. - Nauka w tych czasach powinna pomagać. - A oni co robili? Prowadzili dysputy czy astrologie jednak nie mieli racji? Śmieszne.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Panna Burroughs należała do niewielkiego grona czarodziejów, którzy nie obawiali się o swoją przyszłość. I to nie przez fakt czystej krwi, gdyż tej nie posiadała bądź silnych powiązań ze zwolennikami Ministerstwa. Najzwyczajniej w świecie starała się nie zauważać tego, co działo się w mieście. Nigdy nie interesowała się polityką, wolała spędzać czas w nosem w książkach poświęconych astronomii oraz eliksirom niż czytając gazety, pełne przekłamanych ifnormacji. Dodatkowo, dorastała w porcie, pełnym przemocy oraz dziwnych przypadków co jedynie znieczuliło ją na pewne wydarzenia. Ignorując działania Ministerstwa mogła spokojnie prowadzić w miarę spokojne życie, czasem przerywane przez jakiś patrol czy kolejne, prywatne zlecenie o wątpliwej moralności. Starała się radzić sobie na tyle, na ile potrafiła, mając z tyłu głowy fakt, że musiała mieć możliwość pomocy swojej matce oraz młodszemu rodzeństwu, zwłaszcza gdy jej starszy brat ponownie zniknął, pozostawiając ich samych sobie. Nie mogła poddać się panice, bądź pozwolić aby strach ją paraliżował, chowała się więc w swojej bańce, zapewniającej jej spokój oraz bezpieczeństwo, odwracając głowę za każdym razem, gdy działo się coś, co mogłoby tę bańkę zburzyć.
Eteryczna blondynka uśmiechnęła się delikatnie, gdy ujrzała twarz profesora. Wiele się zmieniło od czasu, gdy ostatni raz wysłała do niego list. W zasadzie panna Burroughs nie była pewna, czy mężczyzna nadal był tym samym nauczycielem, którego tak bardzo polubiła. Czy ona sama, mogła o sobie powiedzieć, że jest tę samą osobą, co w tamtym roku? Miała wrażenie, że od dłuższego czasu stała w bezpiecznym miejscu, ze stabilną pracą powoli, stawiając niewielkie kroczki w kierunku spełnienia płonnych marzeń by w końcu odważyć się wykonać ten największy krok i sięgnąć po swoje pełnymi garściami.
Z kieliszkiem w dłoni czekała, aż profesor pożegna się z czarodziejami, z którymi do tej pory rozmawiał, do tej pory nie będąc pewną, czy dawny nauczyciel zechce poświęcić jej odrobinę swojego, zapewne cennego czasu. A gdy przemówił, blondynka uśmiechnęła się ciepło, niewinnie wręcz zerkając na mężczyznę z czymś, na wzór pobłażania w szroniebieskich tęczówkach.
- Większość, lecz nie wszyscy. Nie powinno mierzyć się wszystkich jedną miarą. - Stwierdziła, unosząc do góry niewielki notes, wypełniony zgrabnym i eleganckim pismem dziewczyny. Dla niej, możliwość uczestniczenia w takim wydarzeniu była czymś wielkim, umożliwiającym podniesienie tak pożądanych w tych czasach kwalifikacji. Kobieta upiła kolejny łyk lekkiego, jedynie lekko zaprawionego alkoholem szampana.
- A nie pomaga? - Zapytała unosząc delikatnie brew, jej buzia nie wyrażała jednak większego zaskoczenia bądź zaciekawienia. - Osobiście uważam, że nawet proste rozważania naukowe potrafią pomóc, zależnie od materii, na którą chcemy mieć wpływ. - Zaczęła, przerywając jedynie na chwilę, aby umoczyć pomalowane na czerwono usta w kieliszku z szampanem. - Chociażby w takim szpitalu im lepiej wykształceni są pracownicy, tym lepiej potrafią pomóc pacjentom. I nie chodzi tu jedynie o uzdrowicieli, co było dla mnie zaskoczeniem, gdy pierwszy raz uzdrowiciel zjawił się w mojej pracowni, aby skonsultować kwestie, dotyczące eliksirów. - Panna Burroughs wzruszyła ramionami, jakby nie było to niczym wielkim. Czy w ogóle miała okazję pochwalić się dawnemu nauczycielowi posadą, jaką udało się jej uzyskać? Nie była pewna, nie pamiętając już treści ostatnich listów, jakie ze sobą wymieniali. Zgrabnie jednak omijała temat przerwy w wymianie listów, niepewna czy można było zaufać otoczeniu, w jakim się znajdowali. - To z resztą jest powodem mojej wizyty, profesorze. Mój przełożony twierdzi, że mam potencjał oraz chce mi pomóc rozwijać umiejętności. Ja z kolei chcę rozpocząć działania w kierunku własnego dorobku naukowego, a alchemia zawsze szła w parze z astronomią. - Dodała jeszcze. Nigdy nie było tajemnicą, że marzą jej się wielkie osiągnięcia naukowe, nie powinno więc być dziwnym, że uparcie dążyła do osiągnięcia celu, nawet jeśli na jej drodze pojawiały się przeszkody.
Eteryczna blondynka uśmiechnęła się delikatnie, gdy ujrzała twarz profesora. Wiele się zmieniło od czasu, gdy ostatni raz wysłała do niego list. W zasadzie panna Burroughs nie była pewna, czy mężczyzna nadal był tym samym nauczycielem, którego tak bardzo polubiła. Czy ona sama, mogła o sobie powiedzieć, że jest tę samą osobą, co w tamtym roku? Miała wrażenie, że od dłuższego czasu stała w bezpiecznym miejscu, ze stabilną pracą powoli, stawiając niewielkie kroczki w kierunku spełnienia płonnych marzeń by w końcu odważyć się wykonać ten największy krok i sięgnąć po swoje pełnymi garściami.
Z kieliszkiem w dłoni czekała, aż profesor pożegna się z czarodziejami, z którymi do tej pory rozmawiał, do tej pory nie będąc pewną, czy dawny nauczyciel zechce poświęcić jej odrobinę swojego, zapewne cennego czasu. A gdy przemówił, blondynka uśmiechnęła się ciepło, niewinnie wręcz zerkając na mężczyznę z czymś, na wzór pobłażania w szroniebieskich tęczówkach.
- Większość, lecz nie wszyscy. Nie powinno mierzyć się wszystkich jedną miarą. - Stwierdziła, unosząc do góry niewielki notes, wypełniony zgrabnym i eleganckim pismem dziewczyny. Dla niej, możliwość uczestniczenia w takim wydarzeniu była czymś wielkim, umożliwiającym podniesienie tak pożądanych w tych czasach kwalifikacji. Kobieta upiła kolejny łyk lekkiego, jedynie lekko zaprawionego alkoholem szampana.
- A nie pomaga? - Zapytała unosząc delikatnie brew, jej buzia nie wyrażała jednak większego zaskoczenia bądź zaciekawienia. - Osobiście uważam, że nawet proste rozważania naukowe potrafią pomóc, zależnie od materii, na którą chcemy mieć wpływ. - Zaczęła, przerywając jedynie na chwilę, aby umoczyć pomalowane na czerwono usta w kieliszku z szampanem. - Chociażby w takim szpitalu im lepiej wykształceni są pracownicy, tym lepiej potrafią pomóc pacjentom. I nie chodzi tu jedynie o uzdrowicieli, co było dla mnie zaskoczeniem, gdy pierwszy raz uzdrowiciel zjawił się w mojej pracowni, aby skonsultować kwestie, dotyczące eliksirów. - Panna Burroughs wzruszyła ramionami, jakby nie było to niczym wielkim. Czy w ogóle miała okazję pochwalić się dawnemu nauczycielowi posadą, jaką udało się jej uzyskać? Nie była pewna, nie pamiętając już treści ostatnich listów, jakie ze sobą wymieniali. Zgrabnie jednak omijała temat przerwy w wymianie listów, niepewna czy można było zaufać otoczeniu, w jakim się znajdowali. - To z resztą jest powodem mojej wizyty, profesorze. Mój przełożony twierdzi, że mam potencjał oraz chce mi pomóc rozwijać umiejętności. Ja z kolei chcę rozpocząć działania w kierunku własnego dorobku naukowego, a alchemia zawsze szła w parze z astronomią. - Dodała jeszcze. Nigdy nie było tajemnicą, że marzą jej się wielkie osiągnięcia naukowe, nie powinno więc być dziwnym, że uparcie dążyła do osiągnięcia celu, nawet jeśli na jej drodze pojawiały się przeszkody.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Męskie priorytety uległy zmianie, a zamiast chłopięcej naiwności do głosu doszedł dojrzały pragmatyzm i troska o to, co znalazło się pod jego opieką. O to, co nie było własnym dorobkiem naukowym, a dorobkiem wiążącym. Emocjonalnie skutym z jego osobowością oraz ciałem. W tym przypadku była to właśnie żona oraz rozwijające się pod jej sercem dziecko. Astronomia choć wciąż pozostawała lwią częścią profesorskiej egzystencji, nie stała na szczycie, lecz nie żałował. Nie był to błąd czy odsuwanie się od nauki — wręcz przeciwnie. Pozwoliło to na spojrzenie z dystansu oraz z trzeźwością umysłu, której niegdyś tak bardzo mu brakowało oraz pojęcie tego, co wcześniej pozostawało nieuchwytne. Niestety ale Jayden dopiero z czasem zaczął zauważać swoje braki, a przecież to wszechstronność czyniła człowieka wartościowym i godnym wszelkiego zaufania czy poważania. Bycie kompetentnym nie oznaczało liczby przeczytanych w danej dziedzinie książek, wysokich statystyk wśród znanych badaczy, lecz samoświadomość własnych braków oraz możliwości poprawy, wypełniania luk wiedzy oraz dążenia do rozumienia holistycznego całego wszechświata. Bo tylko pełnia mogła pozwolić na szczegółowość oraz wyspecjalizowanie się. Bez znania całości nie można było mówić o jakimkolwiek pojęciu. Wszak jak można było zrozumieć kosmos, skupiając się tylko na Słońcu? Jak można było zwać się botanikiem, rozumiejąc tylko naturę dębu? Jak można było myśleć o sobie jako o człowieku oświeconym, niknąc w mrokach średniowiecza? Nie. Człowieka wykształconego poznawało się tylko po tym, że rozumiał na czym polegało życie, które badał i którego zasady chciał wytłumaczyć. Dlatego też żaden obywatel, żaden uczeń czy, szczególnie, naukowiec, nie powinien był odsuwać od siebie polityki. Wszak niepełna wiedza była rzeczą niebezpieczną, ale jednak nie tak złą, jak całkowita ignorancja.
Nie był już tym samym naiwnym dzieckiem, którego słuchała z taką pasją Frances. Wciąż oddany astronomii mężczyzna zhardział i nie był tak samo zagubiony w realiach co niegdyś. Nawet rysy jego twarzy uległy zmianie, gdy tak wiele smutku i bólu, odcisnęło na nim piętno. Jego uśmiech nie był tak szeroki i pełen chłopięcego uroku jak niegdyś — stonowany, delikatny nie ogarniał poważnej twarzy, ale oczy wciąż pozostawały takie same. Ciekawe, przenikliwe i błyszczące rządzą poznania. Odbita w nich wdzięczność oraz duma, zrozumienie przewinęły się przez niebieskie tęczówki, gdy pełen rozepchanych notatek zeszyt został mu przekazany i równocześnie został przedmiotem pokrzepienia. - Właśnie dlatego nikt nikogo nie mierzy - odparł spokojnie, a gdy umilkł, zasłuchał się w słowa swojej młodej towarzyszki. Pewien blady uśmiech błąkał się po jego ustach, bo czy nie słyszał podobnych już słów? Z własnych ust? Zanim jeszcze zdołał przejrzeć? Zanim w ogóle dojrzał i przestał być wyjątkowo naiwny? Wciąż było widać we Frances to oderwanie się od rzeczywistości i szybowanie ponad innymi. I chociaż życzył jej tego, by nie opadała na ziemię, kiedyś mogła boleśnie zetknąć się z gruntem, podobnie jak on sam doświadczył ów opadnięcia. - To brzmi utopijnie. Gdyby każdy tak postępował, mógłbym przyznać ci rację. Lecz tutaj liczy się wyniesienie swojego nazwiska ponad innymi. To własna duma pcha ich do pracy, która równocześnie staje się bezwartościowa. Nauka dla nauki, nie zaś dla budowania własnego ego. - Od zawsze uczył swoich podopiecznych, że to służenie było istotą wtajemniczenia w każdą sferę życia. Nie liczyły się wielkie odkrycia, jeśli nie można było tego przełożyć na codzienne funkcjonowanie najzwyklejszych z ludzi. Cechą naukowca był wszak wieczny sceptycyzm — szczególnie w siebie samego. Nie należało twardo wierzyć w swoje własne możliwości, jeśli chciało się coś odkryć. Inaczej popadało się w pychę i stawało się kimś odwrotnym od niosącego oświecenie sługi. Wartość nauki polegała na szczęściu, które przynosiła ludziom. Odkrycia naukowe same w sobie były najwyższą wartością — nie zaś wynoszenie się ponad innych. Słuchał więc młodej czarownicy, widząc balansowanie na granicy zbytniej pewności siebie oraz zawierzenia w posiadane umiejętności. Robił to uważnie i z otwartym umysłem, nie opuszczając ani jednego z padających słów na ziemię. - Nie słyszę pytania, panno Burroughs - powiedział spokojnie, gdy zamilkła, niejako zmuszając ją do uwypuklenia swoich celów. Do czego dążyła? Dlaczego do niego podeszła?
Nie był już tym samym naiwnym dzieckiem, którego słuchała z taką pasją Frances. Wciąż oddany astronomii mężczyzna zhardział i nie był tak samo zagubiony w realiach co niegdyś. Nawet rysy jego twarzy uległy zmianie, gdy tak wiele smutku i bólu, odcisnęło na nim piętno. Jego uśmiech nie był tak szeroki i pełen chłopięcego uroku jak niegdyś — stonowany, delikatny nie ogarniał poważnej twarzy, ale oczy wciąż pozostawały takie same. Ciekawe, przenikliwe i błyszczące rządzą poznania. Odbita w nich wdzięczność oraz duma, zrozumienie przewinęły się przez niebieskie tęczówki, gdy pełen rozepchanych notatek zeszyt został mu przekazany i równocześnie został przedmiotem pokrzepienia. - Właśnie dlatego nikt nikogo nie mierzy - odparł spokojnie, a gdy umilkł, zasłuchał się w słowa swojej młodej towarzyszki. Pewien blady uśmiech błąkał się po jego ustach, bo czy nie słyszał podobnych już słów? Z własnych ust? Zanim jeszcze zdołał przejrzeć? Zanim w ogóle dojrzał i przestał być wyjątkowo naiwny? Wciąż było widać we Frances to oderwanie się od rzeczywistości i szybowanie ponad innymi. I chociaż życzył jej tego, by nie opadała na ziemię, kiedyś mogła boleśnie zetknąć się z gruntem, podobnie jak on sam doświadczył ów opadnięcia. - To brzmi utopijnie. Gdyby każdy tak postępował, mógłbym przyznać ci rację. Lecz tutaj liczy się wyniesienie swojego nazwiska ponad innymi. To własna duma pcha ich do pracy, która równocześnie staje się bezwartościowa. Nauka dla nauki, nie zaś dla budowania własnego ego. - Od zawsze uczył swoich podopiecznych, że to służenie było istotą wtajemniczenia w każdą sferę życia. Nie liczyły się wielkie odkrycia, jeśli nie można było tego przełożyć na codzienne funkcjonowanie najzwyklejszych z ludzi. Cechą naukowca był wszak wieczny sceptycyzm — szczególnie w siebie samego. Nie należało twardo wierzyć w swoje własne możliwości, jeśli chciało się coś odkryć. Inaczej popadało się w pychę i stawało się kimś odwrotnym od niosącego oświecenie sługi. Wartość nauki polegała na szczęściu, które przynosiła ludziom. Odkrycia naukowe same w sobie były najwyższą wartością — nie zaś wynoszenie się ponad innych. Słuchał więc młodej czarownicy, widząc balansowanie na granicy zbytniej pewności siebie oraz zawierzenia w posiadane umiejętności. Robił to uważnie i z otwartym umysłem, nie opuszczając ani jednego z padających słów na ziemię. - Nie słyszę pytania, panno Burroughs - powiedział spokojnie, gdy zamilkła, niejako zmuszając ją do uwypuklenia swoich celów. Do czego dążyła? Dlaczego do niego podeszła?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ale czy zmiany w osobowości nie były domeną ludzi rozwijających się? Panna Burroughs była przekonana, że w życiu każdego nadchodzi czas, gdy jego charakter ulega zmianom pod wpływem doświadczeń oraz zwykłego upływu czasu. Sama była w stanie wskazać kilka punktów w swoim życiu, które zaważyły o tym, kim teraz jest. Wydarzeń które sprawiły, że chowała się teraz w bezpiecznej bańce ignorowania pewnych faktów oraz odwiecznej gry pozorów, którą uskuteczniała jeszcze w szkole. Tak było łatwiej. Odcinać się od niektórych wspomnień. Nie ukazywać tego, co mogło zostać wykorzystane przeciwko niej oraz ignorować to, co mogłoby ją zranić bądź wpłynąć na nią w negatywny sposób. Stopniowo, od śmierci ojca, przez wszystkie lata wypracowała sobie właśnie taki system obrony, byleby podołać temu, co rodzina zrzucała na jej barki. A było tego naprawdę wiele.
Dziewczę uśmiechnęło się jedynie, słysząc odpowiedź profesora na jej notes. Frances nigdy nie należała do osób, które ignorowały możliwość poszerzenia swojej wiedzy. Od zawsze była ambitną czarownicą, mającą wielkie plany na przyszłość wymagające jeszcze więcej pracy, samozaparcia oraz swego rodzaju poświęceń. W czasie gdy jej rówieśniczki chodziły na randki, pozwalając skradać sobie słodkie całusy, zakładały rodziny bądź spędzały czas na sielskich zakupach pana Burroughs pracowała na pełen etat by zarobić na kurs alchemiczny, w późniejszym czasie musząc łączyć pracę, opiekę nad chorą matką oraz kurs, który miał przybliżyć ją do stanowiska, mającego być jednym z przystanków ku temu, co faktycznie chciała robić. I nawet jeśli nie sądziła, aby spełnienie zawodowe przychodziło ze szpitalnych korytarzy lubiła tę pracę i cudownie zaopatrzone pracownie.
- Wydaje mi się, że podchodzi Pan do tego zbyt… sztywno. Mogę się mylić, lecz są pewne przypadki w których nawet nauka poświęcona budowaniu własnego ego, potrafi przysłużyć się społeczeństwu. - Frances była przekonana, że choćby alchemia należała do dziedzin z tego szarego spektrum. Nie wchodziła jednak w dalszą dyskusję dotyczącą tego tematu, uważając ją za dyskusję przeznaczoną na inny dzień oraz inne spotkanie. Ilu badaczy, naukowców i pasjonatów, tyle było spojrzeń dotyczących spojrzenia na tę kwestię.
Szaroniebieskie spojrzenie prześlizgnęło się po buzi profesora gdy kolejne słowa opuściły jego usta. Słowa, które zdawały się jej być naznaczone odrobiną dziwnej wrogości, nawet jeśli wrogiem profesora z pewnością nigdy nie była. I zapewne nigdy nie będzie.
- Mogłabym zadać wiele pytań, nie wszystkie jednak powinny paść w tym otoczeniu. - Zaczęła, subtelnie nawiązując do niespodziewanego urwania kontaktu. Dziewczyna nie miała zamiaru zmuszać do niego profesora, oczekiwała jednak po kimś na tyle obytym, chociażby prostej, kilku zdaniowej informacji i zaprzestaniu znajomości. -Zechciałby pan wyjaśnić mi jedną kwestię, która padła na jednym z dzisiejszych wykładów? - Zapytała, posyłając mężczyźnie delikatny, uprzejmy i doskonale wyuczony uśmiech. - Profesor, który go wygłaszał stanowczo przesadził z szampanem, a ta kwestia niezmiernie mnie ciekawi. Chodzi mi o możliwy wpływ komet, supernowych oraz wiatrów słonecznych na czynniki magicznie. - Wyjaśniła, czemu zwróciła się z tym właśnie do niego. Co prawda na początku nie sądziła, że o cokolwiek go zapyta, chcąc jedynie przywitać się ze starym nauczycielem i zamienić kilka słów. Zawsze lubiła jednak, gdy profesor Vane opowiadał o gwiazdach, uznała więc, że może wykorzystać okazję, aby dowiedzieć się czegoś, co z pewnością przyda jej się w praktyce swojego zawodu.
Dziewczę uśmiechnęło się jedynie, słysząc odpowiedź profesora na jej notes. Frances nigdy nie należała do osób, które ignorowały możliwość poszerzenia swojej wiedzy. Od zawsze była ambitną czarownicą, mającą wielkie plany na przyszłość wymagające jeszcze więcej pracy, samozaparcia oraz swego rodzaju poświęceń. W czasie gdy jej rówieśniczki chodziły na randki, pozwalając skradać sobie słodkie całusy, zakładały rodziny bądź spędzały czas na sielskich zakupach pana Burroughs pracowała na pełen etat by zarobić na kurs alchemiczny, w późniejszym czasie musząc łączyć pracę, opiekę nad chorą matką oraz kurs, który miał przybliżyć ją do stanowiska, mającego być jednym z przystanków ku temu, co faktycznie chciała robić. I nawet jeśli nie sądziła, aby spełnienie zawodowe przychodziło ze szpitalnych korytarzy lubiła tę pracę i cudownie zaopatrzone pracownie.
- Wydaje mi się, że podchodzi Pan do tego zbyt… sztywno. Mogę się mylić, lecz są pewne przypadki w których nawet nauka poświęcona budowaniu własnego ego, potrafi przysłużyć się społeczeństwu. - Frances była przekonana, że choćby alchemia należała do dziedzin z tego szarego spektrum. Nie wchodziła jednak w dalszą dyskusję dotyczącą tego tematu, uważając ją za dyskusję przeznaczoną na inny dzień oraz inne spotkanie. Ilu badaczy, naukowców i pasjonatów, tyle było spojrzeń dotyczących spojrzenia na tę kwestię.
Szaroniebieskie spojrzenie prześlizgnęło się po buzi profesora gdy kolejne słowa opuściły jego usta. Słowa, które zdawały się jej być naznaczone odrobiną dziwnej wrogości, nawet jeśli wrogiem profesora z pewnością nigdy nie była. I zapewne nigdy nie będzie.
- Mogłabym zadać wiele pytań, nie wszystkie jednak powinny paść w tym otoczeniu. - Zaczęła, subtelnie nawiązując do niespodziewanego urwania kontaktu. Dziewczyna nie miała zamiaru zmuszać do niego profesora, oczekiwała jednak po kimś na tyle obytym, chociażby prostej, kilku zdaniowej informacji i zaprzestaniu znajomości. -Zechciałby pan wyjaśnić mi jedną kwestię, która padła na jednym z dzisiejszych wykładów? - Zapytała, posyłając mężczyźnie delikatny, uprzejmy i doskonale wyuczony uśmiech. - Profesor, który go wygłaszał stanowczo przesadził z szampanem, a ta kwestia niezmiernie mnie ciekawi. Chodzi mi o możliwy wpływ komet, supernowych oraz wiatrów słonecznych na czynniki magicznie. - Wyjaśniła, czemu zwróciła się z tym właśnie do niego. Co prawda na początku nie sądziła, że o cokolwiek go zapyta, chcąc jedynie przywitać się ze starym nauczycielem i zamienić kilka słów. Zawsze lubiła jednak, gdy profesor Vane opowiadał o gwiazdach, uznała więc, że może wykorzystać okazję, aby dowiedzieć się czegoś, co z pewnością przyda jej się w praktyce swojego zawodu.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Był zmęczony. Krótkowzrocznością tego, z czym przyszło mu się stykać oraz ignorancją rozlewającą się po części społeczeństwa. Nic dziwnego, że w ostatnim czasie bywał na niewielu sympozjach, nie mogąc słuchać tego, co tak naprawdę przewodziło myślom słynnych badaczy — zupełnie jakby wraz z otaczającym ich chaosem potracili wszelkie zmysły, nauczając archaicznych, kompletnie błędnych idei. Części z nich nie dało się zwyczajnie zrozumieć, gdyż byli tak mocno oderwani od panujących realiów, że ich słowa były jednym wielkim bełkotem. A nie było nic gorszego od naukowej paplaniny, w której nawet i doświadczeni naukowcy mogli złapać się na haczyk autorytetów. Co dopiero było mówić o młodych, chłonnych umysłach, które widziały w gigantach nauki swoje zbawienie. Dostrzeganie gaśnięcia tak słynnych nazwisk bolało. Podobnie zresztą jak dostrzeganie własnych błędów, które odbijały się Jaydenowi czkawką po czasie.
- Przepraszam, panno Burroughs, ale podeszła panna o coś spytać, czy kwestionować moje poglądy? - spytał wprost, zastanawiając się, jaki był cel w tej dziwnie nieprzychylnej wymianie słów. Nie kojarzył, żeby Frances wcześniej była silnie bezpośrednia. A może zwyczajnie nie pamiętał? Utrzymywanie niekiedy relacji z dawnymi uczniami kończyło się na wiele sposobów — zapominanie o granicy wieku oraz szacunku nie zdarzało się często, lecz i ono było ów możliwością. Czasami bardzo nieprzyjemną do ponownego wyznaczania. - Jesteś jeszcze za młoda, żeby zrozumieć, o czym mówię i zbyt krótko stoisz o własnych nogach. Przyjdź do mnie za dziesięć lat i wtedy porozmawiamy. - Jak równy z równym można było powiedzieć, ale Vane wcale nie miał tego na myśli. Doświadczenie uczyło najwięcej i sam się o tym przekonał na własnym przykładzie. Zresztą trwająca wojna nakreśliła mu dość silny kierunek, co do tego co naprawdę się liczyło. Dorośnięcie zajęło mu naprawdę wiele czasu, ale gdy już to zrobił, nie marnował czasu na zbędne przepychanki czy czynności, które nie miały mu się przydać w rozwoju osobistym czy rodzinnym. - Myślę, że powinnaś o to dokładnie spytać samego profesora, który to powiedział. W tych kręgach nie podkopujemy swojej wiedzy bez naukowego umotywowania. - Zmarszczył brwi ukazując swoje wyraźne niezadowolenie. Nie podobało mu się też to, że jednego z jego kolegów po fachu nazwała w ten sposób. Jej młody wiek i brak doświadczenia wcale nie tłumaczyły jej ignorancji i braku szacunku. - Co dokładnie masz na myśli z czynnikami magicznymi? - spytał, przejeżdżając dłonią przez zarost i próbując wyłapać z odpowiedzi dziewczęcia znaczenie ów słów. Brał udział w wielu badaniach, gdzie wyrażenie, którego użyła, miało różne znaczenia. Jak chociażby w numerologii, obronie przed czarną magią, alchemii czy koniec końców również i w jego ukochanej astronomii. - Chodzi o słupy magii, które sprawiają, że w którymś miejscu czary są potężniejsze czy mówimy tutaj wciąż o wpływie na eliksiry, wzmacnianie odczynników? W jednym i drugim przypadku wiatry słoneczne nie są w żaden sposób brane pod uwagę. A przynajmniej nie w ogólnej nauce — atmosfera ziemska jest zbyt silna, by pozostałości Słońca przedostawały się przez eter. A przynajmniej nie w znaczący sposób, bo to oczywiste, że posiadają mały procent wpływu, lecz jest to wliczane w rachunek prawdopodobieństwa oraz odchylenia. Zajmują się tym specjaliści. Co do komet i supernowych, nie wiem, co usłyszałaś i co mogę ci wyjaśnić dokładniej.
- Przepraszam, panno Burroughs, ale podeszła panna o coś spytać, czy kwestionować moje poglądy? - spytał wprost, zastanawiając się, jaki był cel w tej dziwnie nieprzychylnej wymianie słów. Nie kojarzył, żeby Frances wcześniej była silnie bezpośrednia. A może zwyczajnie nie pamiętał? Utrzymywanie niekiedy relacji z dawnymi uczniami kończyło się na wiele sposobów — zapominanie o granicy wieku oraz szacunku nie zdarzało się często, lecz i ono było ów możliwością. Czasami bardzo nieprzyjemną do ponownego wyznaczania. - Jesteś jeszcze za młoda, żeby zrozumieć, o czym mówię i zbyt krótko stoisz o własnych nogach. Przyjdź do mnie za dziesięć lat i wtedy porozmawiamy. - Jak równy z równym można było powiedzieć, ale Vane wcale nie miał tego na myśli. Doświadczenie uczyło najwięcej i sam się o tym przekonał na własnym przykładzie. Zresztą trwająca wojna nakreśliła mu dość silny kierunek, co do tego co naprawdę się liczyło. Dorośnięcie zajęło mu naprawdę wiele czasu, ale gdy już to zrobił, nie marnował czasu na zbędne przepychanki czy czynności, które nie miały mu się przydać w rozwoju osobistym czy rodzinnym. - Myślę, że powinnaś o to dokładnie spytać samego profesora, który to powiedział. W tych kręgach nie podkopujemy swojej wiedzy bez naukowego umotywowania. - Zmarszczył brwi ukazując swoje wyraźne niezadowolenie. Nie podobało mu się też to, że jednego z jego kolegów po fachu nazwała w ten sposób. Jej młody wiek i brak doświadczenia wcale nie tłumaczyły jej ignorancji i braku szacunku. - Co dokładnie masz na myśli z czynnikami magicznymi? - spytał, przejeżdżając dłonią przez zarost i próbując wyłapać z odpowiedzi dziewczęcia znaczenie ów słów. Brał udział w wielu badaniach, gdzie wyrażenie, którego użyła, miało różne znaczenia. Jak chociażby w numerologii, obronie przed czarną magią, alchemii czy koniec końców również i w jego ukochanej astronomii. - Chodzi o słupy magii, które sprawiają, że w którymś miejscu czary są potężniejsze czy mówimy tutaj wciąż o wpływie na eliksiry, wzmacnianie odczynników? W jednym i drugim przypadku wiatry słoneczne nie są w żaden sposób brane pod uwagę. A przynajmniej nie w ogólnej nauce — atmosfera ziemska jest zbyt silna, by pozostałości Słońca przedostawały się przez eter. A przynajmniej nie w znaczący sposób, bo to oczywiste, że posiadają mały procent wpływu, lecz jest to wliczane w rachunek prawdopodobieństwa oraz odchylenia. Zajmują się tym specjaliści. Co do komet i supernowych, nie wiem, co usłyszałaś i co mogę ci wyjaśnić dokładniej.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kobieta uniosła brew z zaciekawieniem.
-Nie kwestionuję niczyich poglądów, panie Vane. - Odpowiedziała, może ze zbyt silną dawką stanowczości w przyciszonym głosie. Wszak rozpoczęła swoją wypowiedź od słów wydaje mi się które w jej pojęciu jasno wskazywały na zwykłe snucie domysłów dotyczących tematu, jaki wywiązał się podczas ich rozmowy. Nie oceniała ani nie kwestionowała poglądów profesora, zwyczajnie uważając, że nie posiada odpowiedniej wiedzy na ten temat. Wyrażała jedynie swoje zdanie, co z pewnością nie powinno zostać odebrane w taki sposób. Już w szkolnych czasach, Frances chowała się przed wszystkim, co mogło jeszcze bardziej zaburzyć jej życie. Nauczyła się udawać, że wszystko jest w porządku; że problemy omijają ją łukiem, a nic złego się nie dzieje. I tak było teraz, gdy ulice płonęły a ona udawała, że codzienność pozostała taka sama, by być w stanie normalnie funkcjonować.
Kolejne słowa były dla panny Burroughs swoistym wybudowaniem wysokiego muru między nią, a niegdyś ulubionym profesorem. Muru, który zdawał się być nie do przekroczenia. Mimo młodego wieku miała za sobą wiele doświadczeń, w których przeważały te złe, mające mocny wpływ na postawę dziewczyny. W jednej chwili, straciła większość szacunku, jaką żywiła do byłego profesora astronomii.
- Nie wiedziała, że ocenia pan po pozorach, profesorze Vane. - Odpowiedziała z delikatnym uśmiechem, jak gdyby rozmawiali o pogodzie a rozmowa była co najmniej przyjemna. Po tylu miesiącach braku kontaktu Frances miała wrażenie, że profesor Vane stał się zarozumiałym ignorantem. A przynajmniej takie sprawiał w tym momencie wrażenie, gdyż w przeciwieństwie do niego, panna Burroughs nie zwykła osądzać bez szerszego poglądu na całą sytuację.
Kieliszek z szampanem powędrował do jej ust w momencie, gdy poczuła przemożną chęć bolesnego westchnienia, które finalnie nie wydobyło się z jej ust. Nie pojmowała, co stało się z profesorem, który jeszcze trzy lata temu przygotowywał ją do egzaminów. Podczas rozmowy, dziewczyna czuła się błędnie osądzana oraz atakowana niemal każdym, kolejnym zdaniem jakie wydobywało się z ust mężczyzny.
-Nie proszę profesora o podkopywanie czyjejś wiedzy i uważam za nieuprzejme podobne insynuacje. - Odpowiedziała spokojnym, cały czas uprzejmym tonem. - Po prostu stwierdziłam, że skoro tamten profesor jest niedysponowany, mogłabym zapytać o zdanie pana. - Dodała, wzruszając wątłymi ramionami. A może po prostu kwestia przerastała szkolnego nauczyciela? Nie wiedziała, swego czasu była niemal pewna, że w kwestii astronomii nie ma lepszych od profesora Vane. Później poznała naukowców z wieży astronomów, mit profesora Vane nadal jednak istniał w jej głowie. Prawdopodobnie aż do teraz.
- Głównie o wpływy w dziedzinie alchemii oraz astronomii. - Odpowiedziała, by uważnie zasłuchać się w słowa, jakie mężczyzna wypowiada. Co kilka słów odruchowo kiwała głową, dając tym samym znać, iż uważnie słucha jego słów. W głowie odnotowała, by zgłębić temat oraz to, czy faktycznie nie mogło się jej to przydać.
- Jeśli chodzi o komety oraz supernowe, słyszałam, że mogą one wprowadzić swego rodzaju zaburzenia w tych dwóch dziedzinach i… - Już miała kontynuować, gdyż jeden z organizatorów ukazał się w sali oznajmiając, iż za chwilę przerwa się skończy, a kolejne wykłady będą miały miejsce. W tym jeden z wykładów, na którym szczególnie zależało jej przełożonemu, który niestety nie mógł się tu zjawić. - Przepraszam, ale zaraz będę musiała iść. - Oznajmiła, czując dziwną ulgę na widmo zakończenia tej, jakże abstrakcyjnej rozmowy.
-Nie kwestionuję niczyich poglądów, panie Vane. - Odpowiedziała, może ze zbyt silną dawką stanowczości w przyciszonym głosie. Wszak rozpoczęła swoją wypowiedź od słów wydaje mi się które w jej pojęciu jasno wskazywały na zwykłe snucie domysłów dotyczących tematu, jaki wywiązał się podczas ich rozmowy. Nie oceniała ani nie kwestionowała poglądów profesora, zwyczajnie uważając, że nie posiada odpowiedniej wiedzy na ten temat. Wyrażała jedynie swoje zdanie, co z pewnością nie powinno zostać odebrane w taki sposób. Już w szkolnych czasach, Frances chowała się przed wszystkim, co mogło jeszcze bardziej zaburzyć jej życie. Nauczyła się udawać, że wszystko jest w porządku; że problemy omijają ją łukiem, a nic złego się nie dzieje. I tak było teraz, gdy ulice płonęły a ona udawała, że codzienność pozostała taka sama, by być w stanie normalnie funkcjonować.
Kolejne słowa były dla panny Burroughs swoistym wybudowaniem wysokiego muru między nią, a niegdyś ulubionym profesorem. Muru, który zdawał się być nie do przekroczenia. Mimo młodego wieku miała za sobą wiele doświadczeń, w których przeważały te złe, mające mocny wpływ na postawę dziewczyny. W jednej chwili, straciła większość szacunku, jaką żywiła do byłego profesora astronomii.
- Nie wiedziała, że ocenia pan po pozorach, profesorze Vane. - Odpowiedziała z delikatnym uśmiechem, jak gdyby rozmawiali o pogodzie a rozmowa była co najmniej przyjemna. Po tylu miesiącach braku kontaktu Frances miała wrażenie, że profesor Vane stał się zarozumiałym ignorantem. A przynajmniej takie sprawiał w tym momencie wrażenie, gdyż w przeciwieństwie do niego, panna Burroughs nie zwykła osądzać bez szerszego poglądu na całą sytuację.
Kieliszek z szampanem powędrował do jej ust w momencie, gdy poczuła przemożną chęć bolesnego westchnienia, które finalnie nie wydobyło się z jej ust. Nie pojmowała, co stało się z profesorem, który jeszcze trzy lata temu przygotowywał ją do egzaminów. Podczas rozmowy, dziewczyna czuła się błędnie osądzana oraz atakowana niemal każdym, kolejnym zdaniem jakie wydobywało się z ust mężczyzny.
-Nie proszę profesora o podkopywanie czyjejś wiedzy i uważam za nieuprzejme podobne insynuacje. - Odpowiedziała spokojnym, cały czas uprzejmym tonem. - Po prostu stwierdziłam, że skoro tamten profesor jest niedysponowany, mogłabym zapytać o zdanie pana. - Dodała, wzruszając wątłymi ramionami. A może po prostu kwestia przerastała szkolnego nauczyciela? Nie wiedziała, swego czasu była niemal pewna, że w kwestii astronomii nie ma lepszych od profesora Vane. Później poznała naukowców z wieży astronomów, mit profesora Vane nadal jednak istniał w jej głowie. Prawdopodobnie aż do teraz.
- Głównie o wpływy w dziedzinie alchemii oraz astronomii. - Odpowiedziała, by uważnie zasłuchać się w słowa, jakie mężczyzna wypowiada. Co kilka słów odruchowo kiwała głową, dając tym samym znać, iż uważnie słucha jego słów. W głowie odnotowała, by zgłębić temat oraz to, czy faktycznie nie mogło się jej to przydać.
- Jeśli chodzi o komety oraz supernowe, słyszałam, że mogą one wprowadzić swego rodzaju zaburzenia w tych dwóch dziedzinach i… - Już miała kontynuować, gdyż jeden z organizatorów ukazał się w sali oznajmiając, iż za chwilę przerwa się skończy, a kolejne wykłady będą miały miejsce. W tym jeden z wykładów, na którym szczególnie zależało jej przełożonemu, który niestety nie mógł się tu zjawić. - Przepraszam, ale zaraz będę musiała iść. - Oznajmiła, czując dziwną ulgę na widmo zakończenia tej, jakże abstrakcyjnej rozmowy.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Patrząc na to, co się działo i na to, co miało naprawdę wartość, nie zamierzał odnajdywać się w każdej sytuacji. Kiedyś nie potrafił kryć się ze swoimi emocjami, porozumiewając się tylko dzięki nim — i chociaż zdecydowanie zwiększył dystans między sobą a resztą świata, nie zamierzał kłamać. Nie zamierzał również samemu wplątywać się w coś, co wyraźnie budziło jego niesmak, a aktualna wymiana zdań właśnie to powodowała. Zuchwałość oraz ignorancja młodej czarownicy nie miały żadnego związku z czystą nauką, jaką uprawiano na wyższych poziomach, ale nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu. Być może taka była przypadłość alchemicznego, a nie astronomicznego świata, chociaż Jayden musiał stanąć w obronie ważących eliksiry — znał ich tak wielu, a jego najlepszy przyjaciel posiadał w tym aspekcie wyjątkowe zdolności. Na samą myśl poczuł dziwne ugodzenie w okolicach klatki piersiowej. Cyrus odpisywał raz na parę miesięcy, bo był zajęty swoimi badaniami za granicą. Z jednej strony Vane był szczęśliwy, że Snape'a ominął cały chaos, z drugiej jednak okropnie za nim tęsknił. Za towarzyszem, z którym można było puścić wodze fantazji. Tych związanych z nauką oraz marzeniami kryjącymi się za tym pojęciem.
Stojąca naprzeciwko niego dziewczyna mówiła, ale astronom nie odezwał się. W pewnym momencie po prostu się wyłączył, do chwili aż nie zwrócił uwagi na zbliżającego się do nich człowieka, który koniec końców stanął tuż obok i wyraźnie czekał na reakcję ze strony Vane'a. Nie trącał ramienia wykładowcy, a jedynie trzymał się na dystans. JD zerknął w stronę nowoprzybyłej osoby i z wyraźnym zaciekawieniem oraz uznaniem stwierdził, że miał przed sobą jednego z ludzi odpowiedzialnych za organizację spotkania w zimowym pałacu. Kojarzył go z wcześniejszych prelekcji. - Przepraszam, profesorze. Już czas - odezwał się cichym tonem młody czarodziej, zerkając na Frances jakby zastanawiał się, co w takiej sytuacji zrobić.
- Wszyscy mamy swoje obowiązki - odparł krótko Vane, skinąwszy mu głową, a następnie odwrócił się do swojej towarzyszki. - Proszę wybaczyć. I miłej nocy, panno Burroughs - odparł, ukłoniwszy się. Jego wykład już dawno się skończył, jednak nie zamierzał przegapić otwartej dyskusji jednego z przewodniczących Królewskiego Stowarzyszenia Astronomów. Nikt nie powinien.
Stojąca naprzeciwko niego dziewczyna mówiła, ale astronom nie odezwał się. W pewnym momencie po prostu się wyłączył, do chwili aż nie zwrócił uwagi na zbliżającego się do nich człowieka, który koniec końców stanął tuż obok i wyraźnie czekał na reakcję ze strony Vane'a. Nie trącał ramienia wykładowcy, a jedynie trzymał się na dystans. JD zerknął w stronę nowoprzybyłej osoby i z wyraźnym zaciekawieniem oraz uznaniem stwierdził, że miał przed sobą jednego z ludzi odpowiedzialnych za organizację spotkania w zimowym pałacu. Kojarzył go z wcześniejszych prelekcji. - Przepraszam, profesorze. Już czas - odezwał się cichym tonem młody czarodziej, zerkając na Frances jakby zastanawiał się, co w takiej sytuacji zrobić.
- Wszyscy mamy swoje obowiązki - odparł krótko Vane, skinąwszy mu głową, a następnie odwrócił się do swojej towarzyszki. - Proszę wybaczyć. I miłej nocy, panno Burroughs - odparł, ukłoniwszy się. Jego wykład już dawno się skończył, jednak nie zamierzał przegapić otwartej dyskusji jednego z przewodniczących Królewskiego Stowarzyszenia Astronomów. Nikt nie powinien.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdawać by się mogło, że oboje nie odnajdywali przyjemności w krótkiej rozmowie. Niegdyś jeden z ulubionych profesorów panny Burroughs teraz zdawał się jej być ignorantem, oceniających innych jedynie po sprawianych pozorach, czego naprawdę nie potrafiła pojąć. Nie miała jednak zamiaru wnikać w zachowanie kogoś, kto już dawno jawił się jako znajomość z odległej przeszłości, do której nie mogła i chyba nie chciała wracać, nawet jeśli miesiące spędzone w murach Hogwartu wspominała z ciepłym sentymentem.
- Miłęj nocy, profesorze Vane. - Odpowiedziała jedynie, dość suchym tonem. Nie czekała, aż to mężczyzna odejdzie samej robiąc kroki w jedynie sobie znanym kierunku. Gdzieś w środku cieszyła się, że niezręczna rozmowa dobiegła końca, wręcz żałując, że w ogóle postanowiła odezwać się do dawnego nauczyciela. Szybko jednak odsunęła od siebie całe zajście, tak jak notorycznie odsuwała od siebie wszelkie, niepokojące wydarzenia aby móc w jakikolwiek sposób dalej funkcjonować.
Długo jednak nie pozostała w samotności, gdyż jasnowłosą alchemiczkę zauważył znajomy naukowiec, pomagający jej zgłębiać wiedzę, jaka miała się jej przydać podczas prowadzenia własnych badań naukowych z dziedziny eliksirów. Po wymienieniu z mężczyzną kilku, uprzejmych zdań dotyczących samopoczucia, pogody oraz samego wydarzenia dziewczyna udała się na kolejne wykłady. Począwszy od długiej dyskusji jednego z przewodniczących Królewskiego Stowarzyszenia Astronomów, na której widziała również profesora, przez kolejny wykład, traktujący o wpływie położenia planet na zaawansowane mikstury aż po dyskusję, w której brał udział znajomy naukowiec, traktującą o galaktykach. Podczas wszystkich wykładów, jak i wcześniej, panna Burroughs skrupulatnie notowała co ważniejsze wnioski oraz odniesienia aby móc je dokładnie przeanalizować, oraz podzielić się zdobyczną wiedzą z przełożonym, który niestety nie mógł dziś przybyć.
Pałac zimowy opuściła z poczuciem napełnionego umysłu. Tyle nowych wiadomości usłyszała oraz przyswoiła dzisiejszego dnia! Zachwycona dziewczyna czuła się również pewniej w kwestii planowanych badań alchemicznych. W końcu skoro była w stanie pojąć tak zaawansowane wiadomości, z pewnością uda się jej również oprzeć na nich konkretne, zaplanowane działanie. Mimo nieprzyjemnej rozmowy, panna Burroughs w ogólnym rozrachunku uznała konferencję za udaną.
/z.t
- Miłęj nocy, profesorze Vane. - Odpowiedziała jedynie, dość suchym tonem. Nie czekała, aż to mężczyzna odejdzie samej robiąc kroki w jedynie sobie znanym kierunku. Gdzieś w środku cieszyła się, że niezręczna rozmowa dobiegła końca, wręcz żałując, że w ogóle postanowiła odezwać się do dawnego nauczyciela. Szybko jednak odsunęła od siebie całe zajście, tak jak notorycznie odsuwała od siebie wszelkie, niepokojące wydarzenia aby móc w jakikolwiek sposób dalej funkcjonować.
Długo jednak nie pozostała w samotności, gdyż jasnowłosą alchemiczkę zauważył znajomy naukowiec, pomagający jej zgłębiać wiedzę, jaka miała się jej przydać podczas prowadzenia własnych badań naukowych z dziedziny eliksirów. Po wymienieniu z mężczyzną kilku, uprzejmych zdań dotyczących samopoczucia, pogody oraz samego wydarzenia dziewczyna udała się na kolejne wykłady. Począwszy od długiej dyskusji jednego z przewodniczących Królewskiego Stowarzyszenia Astronomów, na której widziała również profesora, przez kolejny wykład, traktujący o wpływie położenia planet na zaawansowane mikstury aż po dyskusję, w której brał udział znajomy naukowiec, traktującą o galaktykach. Podczas wszystkich wykładów, jak i wcześniej, panna Burroughs skrupulatnie notowała co ważniejsze wnioski oraz odniesienia aby móc je dokładnie przeanalizować, oraz podzielić się zdobyczną wiedzą z przełożonym, który niestety nie mógł dziś przybyć.
Pałac zimowy opuściła z poczuciem napełnionego umysłu. Tyle nowych wiadomości usłyszała oraz przyswoiła dzisiejszego dnia! Zachwycona dziewczyna czuła się również pewniej w kwestii planowanych badań alchemicznych. W końcu skoro była w stanie pojąć tak zaawansowane wiadomości, z pewnością uda się jej również oprzeć na nich konkretne, zaplanowane działanie. Mimo nieprzyjemnej rozmowy, panna Burroughs w ogólnym rozrachunku uznała konferencję za udaną.
/z.t
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Odetchnął z ulgą, gdy w końcu udało mu się uwolnić od tego cudacznego spotkania. Bądź co bądź nie zamierzał, żeby to wszystko potoczyło się w tym kierunku, ale ta otwarta arogancja nie pozostała bez odpowiedzi, nawet z jego strony. Kiedyś być może zareagowałby inaczej, jednak to nie był już Hogwart, a Frances nie miała trzynastu lat, by nie wiedzieć, jak się zachować. Na szczęście nie ona była głównym zmartwieniem profesora, bo nie dla niej się tam pojawił. Pomimo starcia, które wymijało się w przekazie oraz potrzebach, Jayden wiedział, że aktualnie dziejące się sprawy miały dość istotną wagę w rozwoju nauki. Niestety czas nie sprzyjał astronomii, a rozgrzewające się walki i odcięcie się innych krajów od Wielkiej Brytanii, utrudniało rozwój zagraniczny. Współpracownicy z najdalszych oraz tych bliższych części świata odmawiali pojawienia się na zjazdach organizowanych przez brytyjskich badaczy, bojąc się o swoje bezpieczeństwo. I mieli ku temu wiele powodów. Niestety upadała na tym również korespondencja, bo sowy ginęły lub zwyczajnie nie były w stanie lecieć takich długich dystansów. Rozmawiając i obserwując innych naukowców, Jayden dostrzegał zawieszenie i odpychanie od siebie rzeczywistości ów problemów. Większość wciąż funkcjonowała jakby nic się nie zmieniło i pomijając przykry incydent ze zdecydowanie oderwaną od realiów czarownicą, nie zapomnieli o czymś takim jak zrozumienie nauki.
Odprowadzony przez jednego z organizatorów, znów znalazł się w tym samym towarzystwie, które zostawiło go tuż przed rozmową z Frances. Na szczęście jego kompania była zdecydowanie bardziej otwarta na dyskusje niż cała reszta zebranej społeczności astronomicznej, alchemicznej i pochodnej. I co najważniejsze — nie mówili bez ładu i składu. Ich mądre słowa nie spotykały się z negatywnym odbiorem, ale dość silną analizą, która pochłaniała profesorski umysł już do końca zjazdu. Co prawda wydarzyło się parę incydentów, gdzie dwa przeciwstawne głosy próbowały przekonać się do swoich poglądów, jednak nie było to nic, co powinno zaniepokoić Vane'a. Opuszczając pałac zimowy, myślał już tylko o tym, żeby wrócić do domu i w spokoju móc przytulić się do czekającej tam na niego Pom. Chyba robił się na to wszystko za stary i brakowało mu pewnego odświeżenia w nauce... Być może lepiej było dla niego, żeby skupił się na własnych badaniach?
|zt
Odprowadzony przez jednego z organizatorów, znów znalazł się w tym samym towarzystwie, które zostawiło go tuż przed rozmową z Frances. Na szczęście jego kompania była zdecydowanie bardziej otwarta na dyskusje niż cała reszta zebranej społeczności astronomicznej, alchemicznej i pochodnej. I co najważniejsze — nie mówili bez ładu i składu. Ich mądre słowa nie spotykały się z negatywnym odbiorem, ale dość silną analizą, która pochłaniała profesorski umysł już do końca zjazdu. Co prawda wydarzyło się parę incydentów, gdzie dwa przeciwstawne głosy próbowały przekonać się do swoich poglądów, jednak nie było to nic, co powinno zaniepokoić Vane'a. Opuszczając pałac zimowy, myślał już tylko o tym, żeby wrócić do domu i w spokoju móc przytulić się do czekającej tam na niego Pom. Chyba robił się na to wszystko za stary i brakowało mu pewnego odświeżenia w nauce... Być może lepiej było dla niego, żeby skupił się na własnych badaniach?
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 02.05.
Minęło już prawie pół roku odkąd prawdziwe tornado emocji zawitało w życiu Eunice; nawet nie próbowała udawać, że była na to wszystko gotowa. Zawsze uważała się za silną, niebojącą wyzwań kobietę, aczkolwiek ostatnie zdarzenia skutecznie poszarpały smoczą pewność siebie. Wątpiła już we wszystko: począwszy od zasadności obranej ścieżki, a skończywszy na sensie istnienia. Walczyła jak mogła z mnogością skrajnych emocji, ucinając myśli niczym innym jak mieczem wprawionej wojowniczki o zdrowy rozsądek, ale traciła siłę. Każdego wieczora kładła się spać zmęczona i pokonana, rano natomiast budził ją strach o to, jakie jeszcze niespodzianki szykował dla niej przewrotny los. Nie, nie każdą nowość określiłaby mianem złej - po prostu nawet momenty przepełnione szczęściem, czy też zwyczajnym zadowoleniem, wysysały ze szlachcianki energię. Nie do końca wiedziała skąd ją brać, gdzie szukać alternatywnych źródeł, żeby nie wyczerpać tych znajomych do cna. Bała się, że szalona głowa pełna pomysłów niebawem zawieje pustką nie do przeskoczenia - co wtedy zrobi? Zwykła mieć tysiące planów awaryjnych, z zadziwiającą skrupulatnością oraz wprawą przeskakując z jednego do drugiego, gdy sytuacja stawała się gorąca, ale nawet ich nigdy nie będzie nieskończonej ilości. Przecież jako kobieta, z wyższych sfer w dodatku, posiadała raczej ograniczone możliwości manewru. Nie mogła pewnego dnia postanowić, że odtąd odmieni całe swoje dotychczasowe życie i w przeciągu pięciu minut tę myśl urzeczywistni. To znaczy, teoretycznie mogłaby - spakować walizkę, dosłownie zmienić wizerunek oraz udać się w świat, ale co czekałoby na nieprzygotowaną do samotnej egzystencji czarownicę poza bezpiecznymi murami Grove Street? Wojna, głód, ostateczne unicestwienie? Możliwości mnożyły się z każdą sekundą rozmyślań, choć Nice wcale nie zamierzała porywać się na tak drastyczny krok. Nie ze względu na dojmujący strach, po prostu nie miała powodów do narzekań. Mogła przecież spełniać się zawodowo, poświęcać najukochańszej pasji - ile szlachetnych dam mogło pochwalić się czymś takim? Nie zmuszano jej do uczestnictwa w kolejnych nudnych balach czy przesiadywania z plotkującymi (i dawno zamężnymi!) rówieśniczkami i choć matka nie ustawała w poszukiwaniu jakiegokolwiek kawalera, który byłby na tyle niepoczytalny, że zainteresowałby się jej wyklętą córką, to Eunice posiadała naprawdę wiele swobody przy minimalnym natężeniu rodowych obowiązków. Znajdowała się również blisko rodziny, w miejscu jakim bez zawahania mogła określić domem, szczelnie otulona kocem ocieplającego bezpieczeństwa - czegóż jeszcze mogła chcieć?
Wszystkiego, całego świata, który mogłaby pochłonąć ciekawską głową. Zaczęła jednak skromnie, od przejrzenia kilku ksiąg o niezwykłych zakątkach Wielkiej Brytanii; skoro nie mogła wyjechać z dziadkiem za granicę na poznawanie ras smoków na żywo, to należało zaspokoić głód podróży w inny sposób. Bardziej przystępny, niewywołujący bólu głowy u kochanej matuli. Padło na Shropshire i pałac zimowy - niezwykły klimat oraz możliwości poznania nowych gatunków zwierząt wydał się lady Greengrass strzałem w dziesiątkę. W tym celu ubrała się ciepło, co też przykazała swej przyzwoitce… niby tyle razy wychodziły z posiadłości razem, a nadal nie przyzwyczaiła się do uwzględniania kobiety w swoich planach. Właściwie musiała załatwiać służce odpowiedni strój na szybko, ponieważ dopiero przy wyjściu do Eunice dotarło, że samej nigdzie nikt jej nie wypuści. Dobrze się jednak stało - w tym czasie czarownica zamówiła przewodnika gotowego do odtajnienia niezwykle tajnych informacji na temat dzikiej fauny mroźnych ostępów. Dużo lepiej było brodzić po kolana w śniegu niż tęsknie przyklejać twarz do szyby! Z nowymi pokładami energii arystokratka przemierzała kolejne metry, tonąc przy tym w białym puchu, gotowa do edukacyjnej wycieczki. Gorzej, że ktoś inny wpadł na równie genialny co ona pomysł - widok znajomej twarzy wywołał w Nice najpierw uniesienie brwi, później zmarszczenie nosa. Mogła się tego spodziewać, w końcu znajdowali się na ziemiach Averych, acz… to nadal okazało się zaskoczeniem. Tym nieprzyjemnie drażniącym komórki nerwowe. Uparcie milczała, wbijając niechętny wzrok w stojącą przed nią sylwetkę, co prawdopodobnie wywołało u przewodnika konsternację. W końcu ignorowała jego pytania oraz uwagi, zbyt mocno zajęta niewerbalnym wyganianiem intruza.
Minęło już prawie pół roku odkąd prawdziwe tornado emocji zawitało w życiu Eunice; nawet nie próbowała udawać, że była na to wszystko gotowa. Zawsze uważała się za silną, niebojącą wyzwań kobietę, aczkolwiek ostatnie zdarzenia skutecznie poszarpały smoczą pewność siebie. Wątpiła już we wszystko: począwszy od zasadności obranej ścieżki, a skończywszy na sensie istnienia. Walczyła jak mogła z mnogością skrajnych emocji, ucinając myśli niczym innym jak mieczem wprawionej wojowniczki o zdrowy rozsądek, ale traciła siłę. Każdego wieczora kładła się spać zmęczona i pokonana, rano natomiast budził ją strach o to, jakie jeszcze niespodzianki szykował dla niej przewrotny los. Nie, nie każdą nowość określiłaby mianem złej - po prostu nawet momenty przepełnione szczęściem, czy też zwyczajnym zadowoleniem, wysysały ze szlachcianki energię. Nie do końca wiedziała skąd ją brać, gdzie szukać alternatywnych źródeł, żeby nie wyczerpać tych znajomych do cna. Bała się, że szalona głowa pełna pomysłów niebawem zawieje pustką nie do przeskoczenia - co wtedy zrobi? Zwykła mieć tysiące planów awaryjnych, z zadziwiającą skrupulatnością oraz wprawą przeskakując z jednego do drugiego, gdy sytuacja stawała się gorąca, ale nawet ich nigdy nie będzie nieskończonej ilości. Przecież jako kobieta, z wyższych sfer w dodatku, posiadała raczej ograniczone możliwości manewru. Nie mogła pewnego dnia postanowić, że odtąd odmieni całe swoje dotychczasowe życie i w przeciągu pięciu minut tę myśl urzeczywistni. To znaczy, teoretycznie mogłaby - spakować walizkę, dosłownie zmienić wizerunek oraz udać się w świat, ale co czekałoby na nieprzygotowaną do samotnej egzystencji czarownicę poza bezpiecznymi murami Grove Street? Wojna, głód, ostateczne unicestwienie? Możliwości mnożyły się z każdą sekundą rozmyślań, choć Nice wcale nie zamierzała porywać się na tak drastyczny krok. Nie ze względu na dojmujący strach, po prostu nie miała powodów do narzekań. Mogła przecież spełniać się zawodowo, poświęcać najukochańszej pasji - ile szlachetnych dam mogło pochwalić się czymś takim? Nie zmuszano jej do uczestnictwa w kolejnych nudnych balach czy przesiadywania z plotkującymi (i dawno zamężnymi!) rówieśniczkami i choć matka nie ustawała w poszukiwaniu jakiegokolwiek kawalera, który byłby na tyle niepoczytalny, że zainteresowałby się jej wyklętą córką, to Eunice posiadała naprawdę wiele swobody przy minimalnym natężeniu rodowych obowiązków. Znajdowała się również blisko rodziny, w miejscu jakim bez zawahania mogła określić domem, szczelnie otulona kocem ocieplającego bezpieczeństwa - czegóż jeszcze mogła chcieć?
Wszystkiego, całego świata, który mogłaby pochłonąć ciekawską głową. Zaczęła jednak skromnie, od przejrzenia kilku ksiąg o niezwykłych zakątkach Wielkiej Brytanii; skoro nie mogła wyjechać z dziadkiem za granicę na poznawanie ras smoków na żywo, to należało zaspokoić głód podróży w inny sposób. Bardziej przystępny, niewywołujący bólu głowy u kochanej matuli. Padło na Shropshire i pałac zimowy - niezwykły klimat oraz możliwości poznania nowych gatunków zwierząt wydał się lady Greengrass strzałem w dziesiątkę. W tym celu ubrała się ciepło, co też przykazała swej przyzwoitce… niby tyle razy wychodziły z posiadłości razem, a nadal nie przyzwyczaiła się do uwzględniania kobiety w swoich planach. Właściwie musiała załatwiać służce odpowiedni strój na szybko, ponieważ dopiero przy wyjściu do Eunice dotarło, że samej nigdzie nikt jej nie wypuści. Dobrze się jednak stało - w tym czasie czarownica zamówiła przewodnika gotowego do odtajnienia niezwykle tajnych informacji na temat dzikiej fauny mroźnych ostępów. Dużo lepiej było brodzić po kolana w śniegu niż tęsknie przyklejać twarz do szyby! Z nowymi pokładami energii arystokratka przemierzała kolejne metry, tonąc przy tym w białym puchu, gotowa do edukacyjnej wycieczki. Gorzej, że ktoś inny wpadł na równie genialny co ona pomysł - widok znajomej twarzy wywołał w Nice najpierw uniesienie brwi, później zmarszczenie nosa. Mogła się tego spodziewać, w końcu znajdowali się na ziemiach Averych, acz… to nadal okazało się zaskoczeniem. Tym nieprzyjemnie drażniącym komórki nerwowe. Uparcie milczała, wbijając niechętny wzrok w stojącą przed nią sylwetkę, co prawdopodobnie wywołało u przewodnika konsternację. W końcu ignorowała jego pytania oraz uwagi, zbyt mocno zajęta niewerbalnym wyganianiem intruza.
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Wystukiwał palcami pewną wewnętrzną, jedynie sobie znaną melodię, wpatrując się w wielki zegar zawieszony nad drzwiami biblioteki pałacu zimowego. Nie był tam po raz pierwszy i zdawać by się mogło, że był regularnym gościem bogatego wnętrza dawnej siedziby królewskiej praktycznie od urodzenia. Bywał z rodzicami na recitalach matki czy wystawach, bywał z dziadkiem na sympozjach astronomicznych, bywał również i sam jako wykładowca. Dorastał, widząc jednak, że pałac zimowy w przeciwieństwie do niego wcale się nie zmieniał. Bez ustanku był tym osnutym śnieżną atmosferą miejscem, które przyciągało wielu - w tym również naukowców, którzy aktualnie mieli jedno ze swoich zjazdów w jednej z wielkich sal pięknego zamku. Jayden jednak do nich nie należał - nie był wszak magizoologiem ani alchemikiem, by spróbować odnaleźć swoją rolę między aktualnie przebywającymi niedaleko badaczami. Pojawił się tam z innego powodu - Shelta podesłała mu listę lektur, które miały przybliżyć mu temat teleportacji i do których koniecznie winien był sięgnąć. Pracując nad badaniami opierającymi się właśnie na tej dziedzinie, Vane musiał zgłębić koncepcje poważniej, niż początkowo było to przewidziane w planach. Jako odpowiedzialny za naprawę zniszczonej sieci kominkowej oraz chcący je rozwinąć, musiał sam wpierw stać się na nowo uczniem. Numerologia skrywała jeszcze wiele sekretów, do których nie miał dostępu, jednak ciągłe dążenia do rozwinięcia ów biegłości miały zbliżać go do wyznaczonego celu. Owszem, wiązał się z tym ogromny wysiłek intelektualny oraz czasowy, lecz dla kogoś, kto nosił znamienne nazwisko prekursorów nauki wielu dziedzin, Jayden nie obawiał się wyzwań. Oczywiście, że nie zamierzał rezygnować z pisania swojej własnej książki, do której badania wciąż trwały, jednak aktualnie musiał jeszcze odczekać, by przejść do najtrudniejszego z etapów - testu na czynniku ludzkim. Promieniowanie wydobywające się z serc meteorytów i działające na rośliny czy zwierzęta okazało się wykraczające poza wszelkie oczekiwania. I mimo że przebiegły pomyślnie, nie oznaczało to jednak, że miało pozostać bez żadnego wpływu na człowieka. Musiał dać sobie czas na przeanalizowanie wszystkiego ponownie. Do tego spięcia między nim a Roselyn dodatkowo skomplikowały proces związany z przeprowadzeniem następnego kroku badania. Czy wszystko wręcz krzyczało, by odetchnął i odwrócił uwagę na coś innego? Jeśli tak, profesor zwrócił się więc ku sieci Fiuu, która wymagała ponownego skupienia. Projekt, który ruszył z kopyta i zapowiadał wielkie zmiany, zwolnił, a to wręcz wprowadzało w naukowców irytację. Musiał jeszcze raz przysiąść do planu, zredagować go, dostosować, być może wydłużyć i odłożyć na kolejne miesiące. Jego grupa badawcza rozpadła się i Vane musiał zrekrutować nowych czarodziejów, którzy stanęliby na wysokości zadania i nie traktowali czegoś tak trudnego jak dodatek czy dopisek do swoich osiągnięć. Nie. To wymagało zmiany koncepcji. Zmiany patrzenia. Dlatego też Jayden zaczął zmiany od samego siebie, kierując swoją uwagę ku rozszerzeniu wiedzy z dziedziny numerologii. Musiał zostać jej ekspertem, żeby móc spojrzeć na projekt świeżym, doświadczonym okiem.
I nie zwlekał. Napisał odpowiedni list do kierownika archiwów pałacu zimowego z prośbą o dostęp do odpowiednich pozycji i otrzymał odpowiedź pozytywną. Tamtejsza biblioteka posiadała największą kolejkę książek związanych z interesującym profesora zagadnieniem. Najwidoczniej czarodziej zamieszkujący niegdyś pałac okazał się pasjonatem wszelkiej maści tematu związanego z teleportacją. Widząc zbliżającego się mężczyznę, Vane podniósł się z miejsca. - To te książki, o które pan prosił, profesorze - powiedział pracownik, machnąwszy różdżką i pozwalając na to, by kilka solidnych tomów przelewitowało na prawą stronę Jaydena. - Niestety brakuje jeszcze dwóch, jednak na pewno są w bibliotece. Po prostu musimy je znaleźć. Proszę poczekać w restauracji. Bardzo przepraszam za problem.
- Nic się nie stało. Będę czekać na miejscu. - Astronom skłonił delikatnie głową w geście podziękowania i z jedną otwartą lekturą, a resztą płynącą u jego boku skierował swoje kroki ku części restauracyjnej. Jak się okazało przeludnionej do granic możliwości. Kelnerzy robili wszystko, dostawiając kolejne stoliki i próbując jakoś opanować nalot magizoologów i alchemików, jednak co nowe miejsca szybko zostawały zapełniane. Przechodząc przez salę, Jay parę razy usłyszał swoje nazwisko i witał się z kilkoma znanymi sobie osobami. Nie zatrzymywał się przy nich zbyt długo, wiedząc, że zaraz zostałby porwany w dyskusję, na którą aktualnie nie miał ochoty. Chciał wszak na spokojnie zacząć studiować odpowiednie książki oraz porównywać je z planem badań sieci teleportacyjnej. Kilka dłuższych chwil lawirował tak między stolikami, aż dostrzegł jedno wolne miejsce w oddalonym od wszystkich kącie. Naprzeciw siedziała zaczytana młoda kobieta i zdawała się być całkowicie pochłonięta książką trzymaną w dłoniach. Profesor zastanowił się przez chwilę, ale koniec końców ruszył ku niej, zastanawiając się, czy miała go tam przyjąć... - Przepraszam najmocniej. Wiem, że to nietypowe pytanie, ale mógłbym się przysiąść? - spytał spokojnie, przystając naprzeciw czytającej kobiety i wyłapując jej spojrzenie. Jego własne pozostawało łagodne i wyrozumiałe. - O ile miejsce jest wolne oczywiście. Dzisiaj panuje tu wyjątkowy tłok- dodał, przenosząc wzrok na krótki moment w stronę wnętrza obleganej restauracji, by wrócić nim do siedzącej wciąż przy stoliku młodej czarownicy. Mogła mu odmówić z uwagi na wiele ale. W końcu był obcy, był mężczyzną, mogła na kogoś czekać lub preferowała samotną kontemplację nad książką. Wszystko mogła.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Płatki śniegu wirowały za oknem niczym baletnice, co i rusz kręcąc piruety. Każda inna niż wszystkie, każda wyjątkowa. Śnieg który powoli opadał na ogrody zamku wydawał się nigdy nie topnieć i chociaż za chmurami świeciło słońce, a zaledwie kilka mil dalej jego promienie dopiero zaczynały malowanie liści na drzewach w czerwienie i brązy, to w Pałacu Zimowym w Shropshire panowała wieczna zima. Raz na jakiś czas, gdzieś w dali, dało się zauważyć przemykające szybko bladoniebieskie oczy dziwnych zwierząt. Te znalazły tu swoją opokę. Pokrytą lodem ziemię na deszczowym lądzie. Czy czarodzieje nie wykazywali tutaj pewnego podobieństwa? Najlepiej czuli się w sprawdzonym środowisku, stabilnym, dostosowanym do ich potrzeb. W otoczeniu które było komfortowe, zapewniało im nie tylko rozwój ale też bezpieczeństwo. Całe szczęście dokładnie takim miejscem dla czarodziejów podobnych Aquili stał się teraz Londyn. Kolebka wszystkich politycznych rozgrywek tego kraju, stolica kultury i, oczywiście, dom Blacków.
Gdy zwierze było zamknięte w klatce walczyło o ucieczkę. Blackowie nie musieli o nią walczyć... Wystarczyło machnąć różdżką, złapać świstoklik i przenieść się gdziekolwiek tylko oczy nie marzą, a dzisiaj Aquili zamarzyła się ta zaczarowana pokryta śniegiem kraina w Ludlow. Wrzesień póki co nie był dla niej łaskawy. To dziwne spotkanie w Norfolk, potem upokorzenie na targu antyków. Takie wydarzenia były zdecydowanie poniżej salonowych standardów do których przywykła. Szczęście, że w takim miejscu jak te, jednej w przestrzeni do wymiany wiedzy, do wymiany rzetelnych informacji, do bajecznych przyjęć, żadne niebezpieczeństwo na nią nie czyhało. Chyba. W Pałacu odbywała się właśnie popularna konferencja magizoologów i alchemików. Nie było to towarzystwo w którym dziewczyna znalazła by swoje tematy, ale tłum uczonych czarodziejów okół dawał jej poczucie bezpieczeństwa jakiego usilnie ostatnio potrzebowała. Sam widok za oknem i gwar w środku dodawał sił, kojarzył się z pierwszą zimą spędzoną w Paryżu, a czyż to nie wtedy dokonywała największych przełomów w swoich poszukiwaniach wiedzy?
Z biblioteki zabrała książkę która czekała już tam na nią odłożona specjalnie na tę okazję. Obszerny tom Historii Europy XVI wieku. Książka była równie nudna i mdła co najsłodsze deserki w kawiarenkach przy pokątnej, ale to czyniło ją właśnie idealną. Nie miała w sobie zbędnych opowieści, których w tym momencie dziewczyna nie potrzebowała. Upijając kolejny łyki białego wina wertowała podręcznik w poszukiwaniu nazwiska które najbardziej ją w tym momencie interesowało. Od ostatniej wizyty panny Wren Chang przy Grimmauld Place 12 trudno było jej zapomnieć o lady Elizabeth Bathory de Ecsed oraz o lady Carmilli Sanguinie. Chociaż o tej drugiej czytała już wielokrotnie, to dalej lady Bathory pozostawała nieodkrytą tajemnicą, która mogła okazać się splugawioną mugolską krwią damą. Przeglądała właśnie stronę 404 i 405 i dopiero przewróciła kartkę, gdy nad sobą usłyszała męski głos pytający czy może się przysiąść.
Chyba żartujesz..., pomyślała podnosząc dopiero głowę, gdy przed jej twarzą stał sam profesor Vane. Zszokowana otworzyła szerzej oczy. Co prawda nigdy nie uczęszczała na dodatkowe zajęcia astronomii, ale doskonale pamiętała kim był ten czarodziej. Zresztą, bliska jej sercu Evandra miała nawet krótki epizod pojawiania się wszędzie tam gdzie on. Podejrzewała nawet przyjaciółkę, że być może podkochuje się w nauczycielu, ale szybki ślub Lestrange z Rosierem rozwiał wątpliwości.
- Tak... - wymamrotała nieco zaskoczona. - Profesor Vane? Z Hogwartu? - dopytała pomimo bycia pewną swoje osądu. - Nazywam się Aquila Black... Zapewne nie pamięta mnie Pan, przyznam, że nie kontynuowałam astronomii, poświęcając się innym naukom - wskazała mężczyźnie miejsce na przeciwko siebie gdzie mógł usiąść.
Przecież nikt nie powinien mieć nic przeciwko, to była jedynie rozmowa ze starym znajomym. Starym znajomym który dodatkowo był uczonym. Odłożyła na chwilę książkę na stół dalej nie mogąc wyjść z podziwu kogo spotkała. Oh, gdyby tylko Evandra wiedziała. Koniecznie musiała wysłać jej list.
Gdy zwierze było zamknięte w klatce walczyło o ucieczkę. Blackowie nie musieli o nią walczyć... Wystarczyło machnąć różdżką, złapać świstoklik i przenieść się gdziekolwiek tylko oczy nie marzą, a dzisiaj Aquili zamarzyła się ta zaczarowana pokryta śniegiem kraina w Ludlow. Wrzesień póki co nie był dla niej łaskawy. To dziwne spotkanie w Norfolk, potem upokorzenie na targu antyków. Takie wydarzenia były zdecydowanie poniżej salonowych standardów do których przywykła. Szczęście, że w takim miejscu jak te, jednej w przestrzeni do wymiany wiedzy, do wymiany rzetelnych informacji, do bajecznych przyjęć, żadne niebezpieczeństwo na nią nie czyhało. Chyba. W Pałacu odbywała się właśnie popularna konferencja magizoologów i alchemików. Nie było to towarzystwo w którym dziewczyna znalazła by swoje tematy, ale tłum uczonych czarodziejów okół dawał jej poczucie bezpieczeństwa jakiego usilnie ostatnio potrzebowała. Sam widok za oknem i gwar w środku dodawał sił, kojarzył się z pierwszą zimą spędzoną w Paryżu, a czyż to nie wtedy dokonywała największych przełomów w swoich poszukiwaniach wiedzy?
Z biblioteki zabrała książkę która czekała już tam na nią odłożona specjalnie na tę okazję. Obszerny tom Historii Europy XVI wieku. Książka była równie nudna i mdła co najsłodsze deserki w kawiarenkach przy pokątnej, ale to czyniło ją właśnie idealną. Nie miała w sobie zbędnych opowieści, których w tym momencie dziewczyna nie potrzebowała. Upijając kolejny łyki białego wina wertowała podręcznik w poszukiwaniu nazwiska które najbardziej ją w tym momencie interesowało. Od ostatniej wizyty panny Wren Chang przy Grimmauld Place 12 trudno było jej zapomnieć o lady Elizabeth Bathory de Ecsed oraz o lady Carmilli Sanguinie. Chociaż o tej drugiej czytała już wielokrotnie, to dalej lady Bathory pozostawała nieodkrytą tajemnicą, która mogła okazać się splugawioną mugolską krwią damą. Przeglądała właśnie stronę 404 i 405 i dopiero przewróciła kartkę, gdy nad sobą usłyszała męski głos pytający czy może się przysiąść.
Chyba żartujesz..., pomyślała podnosząc dopiero głowę, gdy przed jej twarzą stał sam profesor Vane. Zszokowana otworzyła szerzej oczy. Co prawda nigdy nie uczęszczała na dodatkowe zajęcia astronomii, ale doskonale pamiętała kim był ten czarodziej. Zresztą, bliska jej sercu Evandra miała nawet krótki epizod pojawiania się wszędzie tam gdzie on. Podejrzewała nawet przyjaciółkę, że być może podkochuje się w nauczycielu, ale szybki ślub Lestrange z Rosierem rozwiał wątpliwości.
- Tak... - wymamrotała nieco zaskoczona. - Profesor Vane? Z Hogwartu? - dopytała pomimo bycia pewną swoje osądu. - Nazywam się Aquila Black... Zapewne nie pamięta mnie Pan, przyznam, że nie kontynuowałam astronomii, poświęcając się innym naukom - wskazała mężczyźnie miejsce na przeciwko siebie gdzie mógł usiąść.
Przecież nikt nie powinien mieć nic przeciwko, to była jedynie rozmowa ze starym znajomym. Starym znajomym który dodatkowo był uczonym. Odłożyła na chwilę książkę na stół dalej nie mogąc wyjść z podziwu kogo spotkała. Oh, gdyby tylko Evandra wiedziała. Koniecznie musiała wysłać jej list.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pałac zimowy
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire