Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire
Pałac zimowy
Nie wszystko jednak co wiązało mężczyznę z przeszłością zniknęło - wciąż uwielbiał naukę, wciąż chciał odkryć jej tajniki, wciąż był Vanem z krwi i kości. Dlatego ciężkie tomy lewitujące tuż obok były źródłem podekscytowania profesora i chęci do zagłębienia się w stare karty przelanej tam wiedzy. Znalezienie miejsca, gdzie mógł je spokojnie przejrzeć, graniczyło z cudem w zaludnionej sali restauracyjnej, ale czasami cuda się zdarzały. Zrozumiałby całkowicie, gdyby został odesłany z kwitkiem, ale w momencie gdy czarownica na niego spojrzała, mógł dojrzeć zaskoczenie odmalowujące się na jej twarzy. Podejrzewałby, że byłaby mu nieprzychylna, jednak nie był w stanie dojrzeć w niej tańczących za ładnymi rysami myśli. Nigdy nie podejrzewał, żeby Evandra czy jakakolwiek inna podopieczna patrzyła na niego w inny sposób niż jedynie spojrzeniem uczennicy - szanującej bądź obojętnej na jego autorytety. Atrakcyjność w damskich oczach nigdy nie była dla niego ani priorytetem, ani czymś, do czego w ogóle przykładałby wagę. Tak naprawdę dopiero odejście Pomony sprawiło, że zaczął wątpić w swoją męskość oraz wiążące się z ów terminem kwestie - nie tylko oczekiwania społeczne, podejmowane decyzje, uczuciowość, lecz również i te, które nigdy wcześniej nie przychodziły mu do głowy, jak chociażby spełnianie kryteriów własnej żony. Popadając w histeryczną tęsknotę za umiłowaną osobą, przez umysł mężczyzny przewijały się już graniczne myśli. Czy od strony kobiety było to jedynie zauroczenie, które dobiegło końca? Czy gdyby bardziej ukazywał swoje uczucia - w wyobrażeniach Jaydena to było chyba niemożliwe - zostałaby? Czy gdyby nie pozwoliłby jej na odcięcie się, byłoby inaczej? Czy gdyby odpowiednio dopieścił rozdygotane kobiece ciało, cokolwiek by się zmieniło? Nigdy wcześniej nie zastanawiał się, czy był przystojny, bo nie miało to żadnego znaczenia czy wartości w jego życiu. Słowa ukochanej były pewną wstydliwą oczywistością - w oczach tych, którzy kochali, wszystko nabierało piękniejszego wyrazu.
Jak i potwornego. Poświęcając się nauce, Vane trzymał swoje zbłąkane myśli na uwięzi, nie popadając w skrajności. Z zewnątrz prezentował się jak dawniej - jedynie zmęczenie przebijało się przez jego twarz, lecz kto nie był wymęczony aktualnym stanem rzeczy? - Tak. Dziękuję bardzo - odpowiedział na nieco zaskoczone słowa swojej nowej towarzyszki i zajął miejsce naprzeciwko, gdy tylko mu je wskazała. Słuchał jej uważnie, a gdy okazało się, że nauczał w Hogwarcie, gdy była jeszcze uczennicą, poczuł drżące ciepło w okolicach klatki piersiowej. - To zawsze wspaniałe uczucie spotykać uczniów w dorosłym życiu - przyznał szczerze. Niestety jednak wiek dziewczęcia sugerował, że nie mógł uczyć jej w młodszych rocznikach, a sama wszak przyznała, że nie uczęszczała na jego zajęcia. Uśmiechnął się jednak szeroko i równocześnie wyraźnie przepraszająco - nie było w nim grama fałszu, bo przecież nie umiał kłamać. - Wybacz mi, Aquilo. Nie jestem czasami w stanie spamiętać was wszystkich, mimo że bardzo bym chciał - wyznał, mając nadzieję, że nie miała mieć mu tego za złe. Ani tego, że mówił do niej bezpośrednio. Nie robił tego przez brak szacunku - wręcz przeciwnie. Nawet podczas nauki zwracał się do uczniów imionami, ukazując, że byli na równi i nie musieli się niczego obawiać. Tak jak i teraz przy pannie Black. Nieważne jednak czy należała do grona pasjonatów astronomii, czy też nie - Jayden był jej niesamowicie ciekawy. Poznawania perspektywy swoich dawnych uczniów w dorosłym życiu było pewnego rodzaju novum, a zobaczenia rzeczywistości ich oczami cennym doświadczeniem. Może w Hogwarcie nie mieli zbyt wiele do czynienia, mogli to nadrobić i teraz. - Czym się teraz zajmujesz? - spytał, zerkając na książkę, którą raczyła się wcześniej i zaraz oponował. - Nie przejmuj się. Nie wymagam zabawiania rozmową. Możesz spokojnie wrócić do lektury, a ja postaram się ci nie przeszkadzać - dodał, posyłając dziewczynie ciepły uśmiech i podejrzewając, że zapewne nie miała specjalnej ochoty na rozmówki. Widocznie szukała spokoju i... Cóż. W tym akurat byli podobni, bo przecież i on chciał bez większych przeszkód zająć się tematem, dla którego w ogóle znalazł się w zimowym pałacu. Dlatego też machnął niby od niechcenia różdżką, a trzy książki u jego boku otworzyły się, wertując stronice do tych interesujących profesora. - Sam muszę zrobić parę wyliczeń - wyjaśnił jeszcze, na chwilę wyłapując spojrzenie Aquili, by ponownie się uśmiechnąć. Delikatnie i subtelnie. Naprawdę wszak nie chciał być żadnym szumem w jej otoczeniu.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
To popołudnie natomiast miało oznaczać poznanie w tłumie starej twarzy, wspomnienia które toczyły swoje dzieje wiele lat temu. Jayden Vane nigdy nie uczył dziewczyny astronomii, ta zresztą nie interesowała jej szczególnie. Każdą wolną sekundę poświęcała na czytanie kolejnych ksiąg z zakresu historii magii, pragnąc by, opuszczając mury szkoły, mogła świecić swoją wiedzą na szlacheckich sabatach i prowadzić badania które, kto wie, kiedyś mogły przynieść jej upragnioną sławę.
- Profesora również miło widzieć - uśmiechnęła się szczerze. - Mówiąc szczerze wydaje mi się, że po ukończeniu szkoły nie spotkałam żadnej znakomitości z grona nauczycielskiego, a jestem ciekawa... - plotek. - ...jak wygląda tam teraz życie? Szkoła zapewne zmieniła się trochę.
Chodziło jej oczywiście o ostatnie wydarzenia, o czystki jakich dokonano na mugolach. Aquila nie potrafiła nawet wyobrazić sobie radości jaka malowałaby się na jej twarzy gdyby do tego wszystkiego doszło za czasów jej nauki. Tyle wolnej i swobodnej przestrzeni, brak tych paskudnych dzieciaków, które nie ceniły krystalicznej krwi, brak brudnych szlam, które podstępem wykradały ich wiedzę. Wiedzę która należała się jedynie takim jak ona. Nieco zawahała się na własne imię które nie poprzedzało słowo 'lady', ale w końcu, Jayden Vane był profesorem. Ci nie przywykli tytułować swoich uczniów, co miało oczywiście pełen sens. Nie był to mezalians, chociaż dziewczyna wolałaby w gronie naukowców pozostać wolna od ewentualnych plotek na temat przypadkowego spotkania z mężczyzną.
- Proszę się nie przejmować, profesorze - zaakcentowała ostatnie słowo uważnie obserwując kątem oka czy czarodzieje przy sąsiednich stolikach usłyszeli jaka relacja obowiązywała między tym dwojgiem. - Z pewnością lepiej pamięta profesor moją drogą przyjaciółkę, Evandrę Rosier... Znaczy, kiedyś Evandrę Lestrange. Wyszła za mąż - poprawiła się.
Byłoby dziwne gdyby Jayden Vane tego nie wiedział, ślub głośno opisywał chociażby Waleczny Mag. Z drugiej strony jednak, fascynaci nauk zapewne nieczęsto zaglądali do prasy, jeśli nie była ona nastawiona na ich przedmiot.
- Ja...? - upewniła się gdy mężczyzna zapytał o jej aktywności. - Czym się zajmuję... - to dobre pytanie. - Poświęciłam się w pełni historii magi. Powiem nieskromnie, że po szkole podróżowałam, również w tym celu - nie chciała zdradzać mu zagadek który spędzały jej sen z powiek.
Zresztą, temat Fontanny Szczęśliwego Losu powoli umierał w niej tak jak wiele mil dalej umarł ranny łoś. Gdy tylko wykonywała krok w przód albo zatrzymywała się na ścianie albo cofała o kolejne dwa do tyłu. Do pierwsze bywało nawet bardziej frustrujące. Na szczęście, spotkanie które niecały tydzień temu odbyła w swoich własnych komnatach, odwróciło wszystko do góry nogami. Dziewczyna starała się uzyskać jak najwięcej informacji na temat dwóch silnych kobiet. Lady Elizabeth Bathory de Ecsed oraz lady Carmilla Sanguina. W trakcie spotkania z Wren Chang, gdy odpoczywała w wannie pełnej krwi mugolskich dziewic, kobieta opowiedziała jej niezwykłą historię o damach które odmieniły spojrzenie na piękno, którym udało się zamknąć urodę w zaledwie szklanej butelce szkarłatu. Wysunęła teorię, że Bathory i Sanguina były tak naprawdę jedną osobą która, może przez błędy historyków, a może przez własne życzenie, rozdarła się na dwie postacie. Nie miała potrzeby udowadniać tej teorii, ale poznanie prawdy i przedstawienie jej pannie Chang wiązałoby się z osobistym sukcesem, a tego pannie Black było silnie potrzeba.
Rzuciła wzrokiem na stronę 404 i 405 na której się właśnie zatrzymała. Tą lewą zdobiła rycina na której widniała lady Carmilla kąpiąc się w świetle książęca przy rozgwieżdżonym niebie na skraju lasu. Papier był stary, ale szczegóły były widoczne. Była kompletnie naga, a tuż obok niej stała balia. Kobieta na tym zaczarowanym obrazku nie pokazała swojej twarzy, a jedynie przesuwała biodra lekko na boki. Napis jaki znalazł się pod ryciną brzmiał: Lady Carmilla Sanguina, czerwiec 1703 rok, Castle Howard.
- Proszę dotrzymać mi towarzystwa - uprzejmość cnotą szlechecką. - Doceniam wokół siebie czarodziejów, którzy życie poświęcają nauce. A co profesor tu robi? Czy w Hogwarcie nie trwa właśnie rok szkolny?
[bylobrzydkobedzieladnie]
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
Szkoła zapewne zmieniła się trochę.
- Jakie zmiany masz na myśli? - spytał, nie odrywając spojrzenia od spisu treści trzymanej przez siebie książki, które szybko zamienił na indeks, chcąc dokopać się do nazwiska Garyego Blackwooda. Potrzebował dokładniejszych zapisków, żeby skontrolować obliczenia, jakie chciał wprowadzić do badań związanych z siecią kominkową. Tak jak wspominał swojej kuzynce, podsieć byłaby niezwykle przydatna, niewidoczna, a równocześnie paradoksalnie polepszyłaby szybkość innych podróżujących mimo wydłużonego jej czasu. Na jeden moment przeniósł wzrok na siedzącą naprzeciw szlachciankę, jakby czekał na jej odpowiedź. Szybko pojawił się jednak nowy temat, który najwyraźniej był bliższy młodej czarownicy. Było to całkiem zabawne z perspektywy astronoma, który od swojej podopiecznej nie miał długi czas żadnej wiadomości, a teraz nie dość, że spotkali się całkiem losowo, to jeszcze osoby trzecie o niej wspominały. Kolejna przewrotność losu? - Tak. Wiem - przytaknął, chociaż Vane nigdy nie interesował się salonowymi plotkami ani nie czytywał Walczącego Maga. O Tristanie dowiedział się z listów, które wysyłała mu Evandra zaniepokojona nadchodzącymi zmianami w jej życiu. Wtedy wyczuwał jej lęk, szczere słowa a ostatnio? Ostatnio była jedynie wyuczona formułka, którą próbowała go oczarować. - Dbasz o nią? - spytał po chwili, odnajdując oczy Aquili. Przyjaźnie bywały różne i sam Jayden boleśnie doświadczył tego, czym mogło kończyć zbytnie zawierzenie. A pomijając własne doświadczenia - chciał dowiedzieć się, co miała mu powiedzieć panna Black. Nie oczekiwał długich wywodów. Chciał po prostu usłyszeć jej odpowiedź. - Jakie wrażenie odniosłaś po podróżach? - dopytał, gdy pochwaliła mu się swoim dorobkiem. Sam Vane kiedyś widział się w roli łowcy meteorytów, który podróżuje po całym świecie i bada te niesamowite, pozaziemskie bryły - dokładnie tak, jak jego dziadek. Losy cisnęły go jednak zupełnie gdzie indziej i pełen wielkich planów, dwudziestoczteroletni stażysta Wieży Astrologów trafił do Hogwartu, zaskakując nie tylko innych, lecz również i siebie samego. Ale nie żałował ani chwili, bo zakochał się w zamku, swojej pracy, możliwości uczenia oraz pomagania młodemu pokoleniu. Później pokochał osobę zakopaną w roślinności, ziemi oraz cieple kuchni. A ona podarowała mu dar, którego nigdy nie miał zapomnieć. - Dziękuję - odpowiedział, skinąwszy wdzięcznie głową. Nie zdążył jednak powiedzieć więcej, gdyż tuż obok pojawił się kelner oczekujący zamówienia. Vane oddał głos wpierw pannie Black, następnie sam poprosił o herbatę z czarnego bzu. Dopiero gdy pracownik restauracji odszedł, mógł kontynuować urwaną myśl. - Również miło spotykać młodych ludzi, którzy dostrzegają wartości kryjące się w nauce. Jaki temat najbardziej cię fascynuje, jeśli mogę spytać? - Wspominała o historii, ale każdy badacz miał element w swojej dziedzinie, który przyciągał go najbardziej. Coś, o czym mógłby rozprawiać bez końca. Aquila była młoda, ale czy znalazła już swojego konika? A co profesor tu robi? Czy w Hogwarcie nie trwa właśnie rok szkolny? Zaśmiał się krótko, słysząc jej słowa, jednak patrząc na niego, mogła dostrzec, że nie robił tego, by z niej zadrwić. Wydawało mu się to oczywistością. - Jak wiesz, jestem astronomem. Pracuję nocą, a do niej zostało jeszcze parę godzin. Prowadzę bardzo mało zajęć wykładowych, wolę łączyć je z praktyką, a ta najlepiej objawia się właśnie po zachodzie słońca - odpowiedział, różdżką przekładając kolejne strony swoich książek. Po chwili jednak przerwał i ponownie spojrzał na czarownicę. - Znasz się na historii. Kojarzysz więc na pewno legendę związaną z gwiazdozbiorem swojego imienia.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
- Jakie zmiany...? - niemal była pewna, że się przesłyszała.
Owszem, życie w samym sercu Anglii wymagało od niej nieco większego skupienia na bieżących wydarzeniach, niż dla przeciętnego czarodzieja. Wydawało się jednak niemożliwym by ktokolwiek o tych zmianach nie słyszał. Od kiedy Londyn został oczyszczony, a Ministerstwo Magii przywracało stolicy swoją dawną chwałę, szepty na salonach nie cichły, a dobre gazety pisały jedynie o tym, wychwalając takie działania.
- Kiedy ja kończyłam szkołę dyrektorem był Grindelwald... Mogę się założyć, że obecny dyrektor ma nieco... hm... inne podejście do uczniów, prawda?
Polityka Hogwartu była cennym tematem. W końcu kształcenie młodych czarodziejów miało jasne znaczenie dla przyszłości ich świata. Siedem lat spędzanych na szkolnych korytarzach nie były możliwymi do zapomnienia ot tak, a nauki wpajane im do głów zostawały tam na długo po zdaniu egzaminów. Wizja ukończonej szkoły na tamten moment potrafiła nawet przytłaczać, o czym kilka lat temu zdarzało się pannie Black rozmawiać z Evandrą, gdy ta była jeszcze wolna. Dziewczęta bujały się wtedy w swojej wyobraźni, chociaż teraz, z perspektywy czasu, były to złudne spojrzenia na przyszłość.
- Oczywiście, że dbam, profesorze Vane - powiedział niemal z lekkim wyrzutem. - Panna Lestrang... Panna Rosier jest moją drogą przyjaciółką i jej dobro jest dla mnie jednym z najcenniejszych dóbr.
Kontakt Evandry z Jaydenem Vanem być może kiedyś mógł się zdawać nieodpowiedni. Wielu podobnych do nich uczniów roznosiło w okół siebie plotki, które ostatecznie krzywdzili tak samo mocno jak te które rozpętywały się wokół Aquili gdy ta zaledwie zaczynała naukę w Hogwarcie. Chociaż klucz do serca Evandry zdawał się mieć Tristan Rosier, niektóre rzeczy, zapewne przez wzgląd na stare czasy, wydawały się być niemal oczywiste. Pani Rosier bała się. A przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Próżno było jednak szukać potwierdzeń w tych przypuszczaniach, gdyż ta zdawała się mieć zamknięte serce, tak samo zresztą jak usta. Ona nigdy nie miała tylu szans co Aquila lub nawet Prim, a przecież od dziecka tworzyły niemal nierozłączne w Hogwarcie trio, pomimo tego, że Primrose Burke należała do domu Ravenclaw. Black miała niebywałą okazję skorzystać w wpływów ojca i spędzić dwa, niemal upojne, lata życia we Francji.
- Cóż, Francja wydawała się podobna do Anglii pod pewnymi względami, zwłaszcza tymi które odbywały się na salonach - zaczęła ściszać głos - Chociaż muszę przyznać, że francuscy czarodzieje bywają znacznie mniej okrzesani niż nasza angielska powinność by na to pozwalała.
Nie była to zresztą zbrodnia, każda kultura rządziła się swoimi prawami. Ostatnie spotkanie z panną Wren Chang czy z Tataianą Dolohov dokładnie zresztą, na to wszywały.
- Podróże po Europie zostawiłam jednak za sobą, z pełną tego świadomością - nie było w tym ani krzty prawdy. - Co z kolei robił profesor? Czyżby była to - jedynie ta nudna - nauka młodych pokoleń zakamarków astronomicznej wiedzy?
Nie było tak żeby panna Black nie doceniała sztuki astronomii, po prostu zostawała ona dla niej zupełnie niezrozumiała. Owszem, w gwiazdach zapewne dało się przewidzieć nawet przyszłość, głosiły zresztą też o przeszłości. Ich kod jednak, wydawał się niezrozumiały, zadufany w sobie.
- Ja zajęłam się głownie Francją, zresztą tak jak wspomniałam wcześniej... Teraz, cóż... - co teraz? - Teraz staram się odnaleźć na nową swoją ścieżkę.
Przyznała się do tego po raz pierwszy. Porzucenie tematu Beerda Beedla wiązało się z dużym wyrzutem i samo upokorzeniem, ale w końcu musiała przyznać to głośno, a profesor Vane stworzył ku temu okazję idealną.
- Zafascynowała mnie historia Carmillo Sanguiny - spojrzała niepewnie w książkę którą trzymała. - Ktoś polecił mi spojrzenie przychylniejszym okiem na jej historię, a ja staram się ją zgłębić.
Oczywiście w tych zgłębianiach chodziło o coś o wiele głębszego niż zwykła potrzeba wiedzy. Jeśli czarownica pokroju jej samej, nawet pomimo wampirzej natury, była w stanie zgłębić tajniki sztuki którą chciała posiąść, czyż jej świadectwo nie było potęgą? Aquila nawet przez chwilę pomyślała by przerzucić stronę z mapą nieba, która właśnie znajdywała się przed jej oczami, ale myśl, która wpadła do jej głowy wydawała się męczyć.
- Tak... To grecka legenda. Ojciec opowiadał mi o niej gdy byłam zaledwie dzieckiem, długo zanim trafiłam w mury Hogwartu... Profesorze Vane, ja nigdy nie utożsamiałam swojego imienia z jego astronomicznym przeznaczeniem. Być może jest profesor w stanie wyprowadzić mnie z błędu...? - zawahała się.
Rzeczywiście, Aquila Black nie wierzyła w żadne wróżby, a jedynie w historię i czystą analogię poprzednich wydarzeń. Jeśli jednak znalazłby się argument dość silny by obalić jej sceptyczną naturę, prawdopodobnie dałaby mu się pochłonąć... W końcu, jak przyjemne bywało rozprawianie nad własną złotą przyszłością. Spojrzała jeszcze w książkę, postanawiając ze zamknie ją na zakończonym rozdziale i skupi się na rozmowie z niespodziewanym towarzyszem w Zimowym Pałacu w Shropshire.
- Czy profesor może opowiedzieć mi tę legendę...? - przecież lubiła legendy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
Jak i teraz gdy musiał podzielić uwagę między własne badania a rozmowę z czarownicą. - Od czasu twojego odejścia z Hogwartu minęło kilka, długich lat, w których sporo się zmieniło. Opowiadanie o ogólnym aspekcie zdarzeń byłoby sporym uproszczeniem, do którego nie chcę i nie zamierzam sięgać. Dlatego właśnie spytałem, jakie zmiany masz na myśli. Mogę cię jednak zapewnić, że dyrektor Dippet zwraca uwagę na dobro swoich podopiecznych w przeciwieństwie do Gellerta. - Zamilkł na dłuższą chwilę, poświęcając się sprawdzaniu paru informacji i dając sobie, jak i dziewczynie naprzeciwko czas na złapanie oddechu. Nie trwało to jednak na tyle, by zakończyło się niezręczną ciszą, bo Jayden na moment podniósł spojrzenie ku swojej sąsiadce. - Na pewno to chciałaś usłyszeć - dodał, nie kryjąc się z otwartością. Później słuchał tylko słów, które padały z ust młodej kobiety i starał się współdzielić skupienie na niej oraz książkach. W końcu jednak zamknął wszystkie tomy i oparł się o krzesło, wpatrując się w Aquilę. - Nie wierzę w astronomiczne przeznaczenie. To dola wróżbiarstwa i domysłów. Ludzkiego zabobonu, jakoby w gwiazdach czyhało coś jeszcze. Coś, co mogłoby powiedzieć nam o tym, co nas spotka. To nie nauka. Tak naprawdę niebo jest przeszłością. Zbiorem informacji, które opowiadają dawne historie. Nawet promienie słońca dochodzące do naszych twarzy to dawna przeszłość tego, co dzieje się tam aktualnie. - Wszyscy, którzy znali profesora doskonale zdawali sobie sprawę z faktu, że sugerowanie mu, iż astronomia była czytaniem przyszłości z gwiazd, było poważnym błędem. - Jeśli umielibyśmy uczyć się na błędach, nie potrzebowalibyśmy fałszywych wróżek i jasnowidzów.
- Profesorze! Tu jest profesor - powiedział mężczyzna, który pojawił się nagle przy stoliku i widząc siedzącą Aquilę, skłonił się jej z szacunkiem, po czym znów wrócił uwagą do Jaydena. Na jego twarzy malował się szeroki uśmiech wiążący się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Vane rozpoznał w nim pracownika biblioteki. - Mam pańskie książki.
- Wspaniale - odpowiedział astronom, odpowiadając zadowolonym grymasem i wstał niespiesznie z fotela, by przywołać różdżką do siebie resztę książek. Dopiero wtedy spojrzał jeszcze raz na lady Black. Krótka wymiana zdań rozpraszająca się prędko w dalszej długości dnia. Tym właśnie było to spotkanie. - Nie będę już zabierał ci czasu. Dziękuję za użyczenie miejsca i dobrej dalszej lektury.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
- Oh, z pewnością - kiwnęła jedynie krótko głową.
Black znała towarzystwo w którym mogła wygłosić swoje myśli, ale starała się nie robić tego wszędzie, nie przy każdym i nie o każdej porze. Nigdy nie miała kontaktu z profesorem, a na pewno nie takiego jak Evandra. Oczywiście kojarzyła twarz z korytarzy, ze stołu nauczycielskiego w Wielkiej Sali, ale to nic nie oznaczało. Dodatkowo dziwne uczucie w żołądku jakoby nazwisko Vane mówiło coś więcej niż tylko nikłe wspomnienie na temat czasów w szkole. Aquila przez chwilę zawiesiła się na tej myśli wpatrując się jeszcze ze zmrużonymi oczami w mężczyznę, ale równie szybko odgoniła od siebie te uczucie zrzucając je na poczet ostatnich wydarzeń w Ruinach Mer-Akha.
- Więc zgadzamy się w tym temacie... - powiedziała z powrotem przenosząc wzrok do książki. - Osobiście też wolę logiczne wyjaśnienia na niektóre zjawiska.
Blackowie fascynowali się astronomią, ale to nigdy nie przyciągnęło do siebie młodej szlachcianki. Oczywiście znajomość legend była wręcz obowiązkowa, ale wyciąganie na ich podstawie wniosków w odniesieniu do przyszłości wydawało się naciągane. W każdej legendzie leżało przynajmniej ziarno prawdy, z tym nikt się nie sprzeczał, ale czasem historia wymagała więcej potwierdzeń, a przede wszystkim nie należało odnosić jej tak bezpośrednio.
- Mądre słowa - dodała jeszcze na wspomnienie Vane'a na temat nauki na błędach. - Zbyt wielu zapomina o swojej historii i zbyt wielu traktuje ją jedynie jako wspomnienie, podczas gdy ta potrafi zataczać koło. Rozwiązania czasem leżą na ulicy, a jednak nikt po nie nie sięga.
Obserwowała jeszcze mężczyznę który przygnał do jej stolika przynosząc profesorowi księgi na które ten ewidentnie czekał. Krótkie pożegnanie może i zostawiło pewien grymas, mężczyzna mówił mądrze i chociaż wydawał się myślami być gdzieś indziej, Aquila wolała ludzi twardo stąpających po ziemi. Sama zresztą starała się działać dokładnie w ten sposób.
- Profesorze... Zapytał profesor czy dbam o Evandrę. Dlaczego? - spytała jeszcze czując, że potrzebuje wiedzieć czy był to tylko pusty frazes czy coś więcej...
Nawet jeśli miała nigdy nie dostać odpowiedzi, myśli o przyjaciółce i krótkie wymiany listów wywoływały wystarczająco dużo znaków zapytania by odpuszczać.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
Dippet był człowiekiem, który sprawował pieczę nad każdym młodym czarodziejem bez względu na jego przekonania, nazwisko czy pochodzenie. Nie było przemocy, niebezpieczeństwa, strachu przed wymierzoną za nic bolesną karą. Przywrócenie go na stanowisko dyrektora - sprawował pieczę nad Hogwartem wszak również i przed Gellertem - o czymś świadczyło. Mogli wybrać kogoś nowego, a jednak wszyscy zgodzili się jednomyślnie, by tego nie robić. By powierzyć odpowiedzialne zadanie komuś, kto już posiadał zaufanie wszystkich. Kogo nie należało posądzać o skrzywdzenie dzieci czy upolitycznienie ich pod własne zachcianki oraz wizje. Nieważne, jakie przekonanie panowało wśród opinii publicznej o aktualnym stanie Szkoły Magii i Czarodziejstwa - Hogwart pozostawał otwarty dla wszystkich dokładnie tak, jak chcieli tego założyciele. Nie licząc jednego, oczywistego wyjątku...
Pojawienie się odpowiednich książek u boku bibliotekarza przerwało krótkie spotkanie z Aquilą, a Jayden nie potrafił wyjść z pozytywnego zaskoczenia tempem znalezienia tego, po co przyszedł. Z wcześniejszych słów pracownika archiwum zimowego pałacu wynikało, że mogło to zająć naprawdę długo... Płynne i bezproblemowe załatwienie sprawy oznaczało szybsze opuszczenie Ludlow oraz zajęcie się trójką niemowląt czekających na powrót ojca do domu. I już miał to zrobić, gdy ostatnie pytanie dawnej studentki przerwało ciszę pożegnania. Profesorze... Zapytał profesor czy dbam o Evandrę. Dlaczego? W oczach astronoma i na jego twarzy pojawiło się coś do złudzenia przypominającego łagodność. Zupełnie jakby znów patrzył na dziecko, zadające banalne pytanie o oczywistość. - Bo każdy z nas zasługuje na oddanych przyjaciół. Szczególnie teraz - odpowiedział spokojnie z delikatnym uśmiechem. - Lady Black. - Skinął głową i odszedł, kierując się do wyjścia z części restauracyjnej. Jego czas w pałacu otoczonym wieczną zimą dobiegł końca.
|zt
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
- Do widzenia, profesorze - posłała do mężczyzny ostatni uśmiech by znów cieszyć się swoim własnym towarzystwem przy małym stoliku pod oknem.
Lato powoli zabierało nogi za pas, pozostawiając miejsce na nadchodzącą wielkimi krokami jesień. W zimowej krainie w Ludlow świat zapomniał już dawno o tym jak to jest nie być pokrytym śniegiem, jak to jest nie obijać się o zawieruchy pełne mroźnych padających płatków. Chociaż każdy z nich był wyjątkowy, to wszystkie wyglądały dokładnie tak samo jeśli spojrzeć na nie z dalszej perspektywy. Słońce pozwalało im lśnić i odbijać jego promienie, a tylko dzięki potężnym czarom, nie niszczyło ich obecności na polanie.
- Lady Black, dzień dobry - przy kobiecie zjawił się starszy mężczyzna ubrany w białą szatę ze złotymi wyszyciami. - Wierzę, że wcześniejszy spacer po naszych ogrodach spodobał się Lady, ale mamy jeszcze pewne tereny, których nie udostępniamy zwykłym gościom. Czy Lady miałaby ochotę wybrać się w dalsze części naszych ogrodów, a ja sam z przyjemnością pokażę Lady tajemnice Ludlow.
Aquila kiwnęła głową w szerokim uśmiechu.
- Z przyjemnością.
Jeśli coś nie było powszechnie dostępne, a ona mogła skorzystać z własnego nazwiska do zobaczenia tego, nie miała najmniejszych oporów by to zrobić. Zamknęła książkę i wcisnęła ją do torby, licząc na to, że zajrzy do niej w domu. Może nie każde inspirujące miejsce nadawało się do nauki i rozprawiania nad historiami tego świata. Może czasem należało po prostu cieszyć się chwilą tak jakby nic nie miało znaczenia.
zt x2
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A w samym środku śnieżnej, puchowej zaspy, wzbijając wokół siebie drobinki srebrzącego się śniegu, postać B – tuż pod łukowatą pergolą, oświetloną setkami iskrzących się, lodowych światełek. Postać A potrzebuje pomocnej dłoni, żeby wydostać się z zaspy – zdaje się jednak, że oprócz postaci B, zimowy ogród wokół pałacu jest zupełnie pusty.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
Kiedy już uporacie się z zaspą, zorientujecie się, że lodowa pergola, pod którą wylądowała postać B, zamienia się w oświetlony magicznie korytarzyk, prowadzący do zamkniętej części ogrodu: okrągłej, przypominającej nieco leśną polanę, z drewnianą altaną stojącą na samym środku. Niewątpliwie magicznej: pod waszymi stopami iskrzy się świeży śnieg, którego płatki wirują również w powietrzu, osiadając na waszych policzkach i nigdy nie topniejąc; wśród rosnących tu roślin od czasu do czasu przemyka wiewiórka, a dookoła rozlega się muzyka, przypominająca ptasi śpiew: melodia kojarzy się wam ciepło, ze wspomnieniem, którego nie jesteście jednak w stanie uchwycić. Jeśli dobrze się przysłuchacie, gdzieś niedaleko usłyszycie dziecięcy śmiech – a obok was przemknie para duchów dzieci przerzucających się śnieżkami; znikną jednak szybko, wnikając w okalający polanę żywopłot. Gdy zrobi się wam zimno, możecie schronić się w altanie: po wejściu na prowadzące do niej schodki, zorientujecie się, że została zaczarowana tak, by było w niej ciepło.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Senne spojrzenie osiadło na skromnym poczęstunku, który przygotowali wraz z bliźniakami; wystawione na ganku dania, w większości dwuskładnikowe, pachniały intensywnie, lecz spośród nich wszystkich jedno przykuło jego uwagę, mamiąc go tak wyglądem, jak i zapachem - wkrótce nie czuł już niczego innego, tylko wonną słodycz;
ulotną tęsknotę zasuszoną w niezapominajkach, domowe ciepło parzącego w dłonie bochna chleba, wyrazisty, cierpki aromat dymu papierosowego, ubranie wykrochmalone rodzinną troską i w końcu osiadłą na ustach lepką wilgoć portowego poranka.
Rozprostował skrzyżowane na piersi dłonie, tonące w gargantuicznym swetrze, w butelkowym odcieniu, który z trudem utrzymywał się nawet na jego ciele, i sięgnął dłonią po ciastko; nie miał pojęcia, jak i kiedy Florean zdążył je upiec, ale w tym momencie nieszczególnie go to obchodziło - nie potrafił powstrzymać się przed ugryzieniem kawałka, drobinki osiadły w kącikach rozciągniętych w rozkoszy ust; zaraz potem porwany pędem wylądował pośród śnieżnej scenerii.
Co do...
najprawdziwszy pałac dominował nad otoczeniem, przebijając wieżyczkami chmury; skonfundowany sam również sięgnął wzrokiem nieba, zaraz jednak usłyszał bliźniaczy dźwięk do tego, który rozległ się przed chwilą.
Kobieca sylwetka zatonęła w zaspie, wzbijając wokół siebie pudrowe drobinki; z jakiegoś powodu po raz drugi poczuł w żołądku ucisk, szarpnięcie zmuszające go do przemieszczenia się - choć tym razem to nie świst powietrza zadźwięczał mu w uszach, lecz napływająca krew, pulsująca coraz wyraźniej. Wyłonił się spod łuku, rozświetlonego lodowymi światełkami, wyglądającymi jak przepełnione magią kryształy, które ktoś rozwiesił w powietrzu na niewidzialnych nitkach.
Nerwowo poprawił rękaw przydługawego swetra, przesuwając postrzępiony koniec tak, by nie było widać wydostających się na wolność nitek; i zrobił pierwszy krok, z trudem powstrzymując się przed przebiegnięciem tego kawałka.
Potrafił patrzeć już tylko w jednym kierunku.
sing the rebel song
Intruz stąpający jego korytarzami, nie pozwalał mu zasnąć.
Umysł zdawał się sięgnąć tego stopnia zmęczenia, by odmawiać snu. Wciąż drążąc jego ścieżki, nie dając spokoju rozbieganym myślom.
Sen nie przychodził jej łatwo. Nie pamiętała kiedy ostatni raz dała się mu porwać, jedynie lawirowała między snem, a jawą. Koszmarne mary wkradały się przez uchylone drzwi, balansowały na granicach cieni jak Nicneven między granicami swego królestwa, a światem ludzi. Nocne upiory wciągały w głębiny Loch Mucik, a macki kelpie oplatały kostki i nadgarstki, dusząc powietrze w płucach.
Gwałtowny oddech wyrwał ją ze snu - głęboki, desperacki. Samhain bawił się z jej wyobraźnią.
Chłodny powiew powietrza łaskotał rozgrzaną skórę.
Serce stanęła na czas jednego krótkiego wydechu.
Trzask pchniętego przeciągiem okna zmył z powierzchni czarnych oczu resztki snu.
Znów zapomniała je zamknąć? Zimne jesienne powietrze wkradało się przez szczeliny drzwi.
Tak jak podejrzewała okno było otwarte, a gdy je zamykała potężnym trzaskiem o to samo dopomniało się te znajdujące się na parterze.
Kilka kroków później odkryła, że powodem tego hałasu nie było okno, a drzwi.
Aromatyczny zapach sięgnął nozdrzy, a zaraz za nim ulubiona woń kawy i bzu. Woń domu skrytego w leśnych kniejach, wilgoć, zapach kory, mchu, wilgotnego, duszącego powietrza otumanił umysł. U progu leżało zawiniątko, rozsądek nie miał tu zbyt wiele do powiedzenia, szybkim ruchem odkryła tajemnicę. Nie zastanawiając się zbyt długo. Właściwie to w ogóle. Usta zatopiły się w słodkim aromatycznym przysmaku, a chwilę po tym przeszyło ją zimno.
Delikatny śnieżny pył przyprawiał o niekontrolowany atak dreszczy. Spojrzenie czekoladowych oczu rozpostarło się po horyzoncie w poszukiwaniu ucieczki. Sięgnęło męskiej sylwetki. Przybrało pewności, że tam czekał na nią ratunek. Głęboko w kościach, w mięśniach odezwało się coś dawno zapomnianego. Wrzące emocje, które od dawna tkwiły w głębokim śnie. W tym momencie wiedziała, że jakaś zwodnicza, potężna siła sprowadziła ją właśnie tutaj. Pierwszy krok, mający być wyrazem wdzięku jedynie niezgrabnie zatopił ją mocniej w górze śniegu, kolejny znacznie bardziej desperacki przyniósł kolejne poniżenie - Przepraszam czy mógłby pan… - wyrwało się żałośnie z ust.
Do dzisiaj.
- Keaton - wtrącił tylko, pospiesznie, chcąc jak najszybciej ukrócić zbędny dystans formalności (przecież znali się z widzenia, z zakonnych oaz niepokoju, gdzie ona kojącym dotykiem dbała o namiastkę spokoju); podświadomie pragnął też usłyszeć swoje imię zaklinane w jej ustach, zachłannie chciał, by objęła go pełnią swojej uwagą. W rozkojarzeniu dopiero po chwili właściwie odczytał prośbę - zreflektował się, nerwowym ruchem niemalże doskakując do Rose, tym razem skracając dystans fizyczny. Srebrzyste drobinki zimna oblekły również i jego, śnieg zdawał się być nierealnie miękki, jak puch wysypany zamaszystym ruchem dłoni z ulubionej poszewki - jeden krok osadzający się w zaspie ciężarem wystarczył, żeby drobiny wzbiły się ku górze, opadając łagodnym torem wokół ich dwójki. Zdmuchnął płatek śniegu, który przysiadł na jego nosie, uparcie pozostając nieroztopionym, a tym samym przecząc prawom nawet czarodziejskiego świata. Może, zresztą, znaleźli się w jakimś innym, mniej realnym, gdzie wszystko jest intensywniejsze, gdzie czuje się mocniej, bardziej i złudnie prawdziwiej.
Jego ręka stała się oparciem - dla niej; w pierwszym odruchu miał ochotę po prostu chwycić ją w ramiona, przenieść tam, gdzie tego zapragnie - ona, nie on. Miast tego pozostał przy subtelnym geście, decyzyjność pozostawiając po jej stronie. Mogła jedynie oprzeć się o niego, odzyskując równowagę, mogła też spleść własną dłoń z tą jego, dopasowując do siebie ich ciała, testując, jak leżą na sobie opuszki ich palców, zamknięte w subtelnej całości, dopełnione.
Nauczony namiastki cierpliwości - czekał.
Nie potrafił jednak odmówić spojrzeniu wędrówki; była dla niego jak miraż stworzony ze znajomych jego sercu elementów; choć naprawdę nie pamiętał, czemu zdawało mu się, że w tych samych tęczówkach zatapiał się bez końca już wiele razy; ani czemu drobinki zaplątane w kojący brąz włosów wyłuskałby sprawnie, niemal mechanicznie.
Z opóźnieniem dostrzegł w końcu i to, co stało się z lodową pergolą, grą świateł zapraszającą ich do zanurzenia się w ścieżce prowadzącej korytarzem dalej, do ogrodu, czy może na polanę - do miejsca, które jeszcze chwilę temu kryło się przed ich wzrokiem.
- Można było pokusić się też o zwykłą kartkę z napisem tędy, drewniany drogowskaz również by wystarczył... - mruknął w rozbawieniu, nieco przytłoczony spektakularnym i teatralnym efektem; nie miał pojęcia, co się tu zadziało, ale czuł się tak, jakby odgrywał jakąś rolę. Albo jakby został jedną z figurek w zaczarowanej szklanej kuli, oprószony nieroztapialnym śniegiem, wpatrzony w wyciosaną przeznaczeniem miłość swego życia. Ktoś dodał właśnie nowy element do całej tej aranżacji, a oni zdawali się nie mieć wyboru. Powinni chyba ruszyć łukiem pergoli, zgodnie z czyimś planem? Z kaprysem magii? Odurzony intensywnym eliksirem nie był jednak w stanie przetwarzać tych wszystkich bodźców, zastanawiać się, jak i dlaczego.
Podatny był na impulsy zachowań. I jej sugestię.
Niepokój, natomiast, pozostawał mu całkiem obcy - to bardziej z przekory nie miał najmniejszej ochoty na to, by krzykliwa feeria barw wyznaczała kierunek, w którym mieliby się udać. Roselyn oprawiona jedynie w surową biel przyciągała jego uwagę skuteczniej.
- Chcesz tam pójść? Sprawdzić, czy zamek jest pusty? - przestrzeń za murami miała niezaprzeczalną zaletę, musiało być tam zdecydowanie cieplej, niż wokół nich; jego zaciekawiony wzrok uciekał jednak w przeciwnym kierunku, z dala od dramatycznego gmachu, w stronę dzikszej części ogrodów, tam, gdzie - jak mu się wydawało - odciskały się na śniegu ślady kopyt, niknące pomiędzy drzewami uginającymi się pod bielą.
sing the rebel song
Ten nocy świat kontrastował ze sobą feerią barw - głęboki granat nieba rozesłany tysiącem złotych gwiazd, odcienie bieli nabierały głębi, a tak blisko, coraz bliżej jawiła się znana sylwetka. Nieuchwytnie odcinająca się na horyzoncie, sprawiająca, że gdzieś głęboko w kościach, mięśniach wibrowały emocje, które dawno od siebie odrzuciła. Rzeczywistość stała się wyraźna, niemalże przytłaczająca w swojej barwności. Jak mogła tego nie dostrzegać do tej pory? Dlaczego nie dostrzegała tego, że cały świat zamykał się w szarych tęczówkach, które pod wpływem tańczących w nich świateł przybierały odcienie zieleni. Blade wargi prawie że wygięły się w znanej nucie, w grzecznym zwrocie dyktowanym konwenansami, które nimi. To on jako pierwszy przeciął ciszę.
- Keaton - powtórzyła za nim, hołdując brzmienie każdej zgłoski. Od razu polubiła barwę jego brzmienia w ustach. Spojrzenie ciemnych oczu doszukiwało się reakcji, zaledwie refleksu emocji odbitego w tafli szarozielonego spojrzenia; ucieczki od samotności, potrzeby dzielenia tej chwili razem, by w końcu opaść na wyciągnięte w jej stronie ramię. Duże, niezgrabne palce kontrastowały z drobnymi dłońmi, jakże odpowiednio wyglądałyby w splocie. Nie miała jednak tyle odwagi. Opuszki palców odnalazły kompromis, łagodnie opadając na granicy płaszcza, zaledwie zaczepiając skrawek szorstkiej skóry. By w końcu powrócić do badania rysów jego twarzy, znajomych, a jednak teraz poznanych raz jeszcze, by odkryć w nich coś nowego - błądząc po krzywiźnie dużego nosa, wystających kościach policzkowych, kilku pasmach opadłych na wysokie czoło. Składał się z niedoskonałości. Człowiek z krwi i kości; taki sam jak ona. Zapragnęła zrozumieć historię kryjącą się za garbatym nosem i krzywizną palców, cieniem tańczącym pod kurtyną rzęs. Pragnęła wiedzieć więcej, wyłuskać okruchy wspomnień, by go zinterpretować.
Widziała go już wiele razy, dziś zdawało jej się, że widzi go po raz pierwszy. Tak naprawdę, poświęcając mu pełnię należytej uwagi. Wszystko co było wcześniej, zdawało się być jedynie snem na jawie. Po brzegi wypełnionym rozproszeniami, które odciągały ją od jedynej ważnej prawdy. Tej jego.
Serce wypełniło się desperacką, żałosną myślą. Obawą. Ujrzenia własnego odbicia w jego tęczówkach, tego kim być mogła dla niego. Zaledwie niczym albo co gorsza tym wszystkim czym była - z całością bagażu noszonego na wątłych barkach, ze zmęczeniem na rysach już nie tak młodzieńczej twarzy. A może właśnie tego pragnęła, by przejrzał ją bez trwonienia słów. By polubił, pokochał ze wszystkimi deformacjami, zaakceptował dokładnie taką jaką była.
Rozgorzałe pod cienką skórę emocje zaburzyły percepcje. Wszystko poza nim było ledwie dostrzegalne, a jednak uwaga skupiła się na roztaczające się przed nimi ścieżce. Słowach wydobywających się spomiędzy jego warg. Otumaniona ledwie zbierała myśli - Obawiasz się nieznanego? - zapytała, żartobliwie unosząc brew, kierując ich krok wprost w głębiny nieznanej drogi. Niechętnie rozstała się z nieznaczną bliskością. Jako pierwsza zdobyła się na dystans, niebezpieczną próbę rozstania. Chciała, aby podążył za nią. Jej Tam Lin.
Trzymaj mnie blisko i nie obawiaj się mnie
- Chcę, ale nie chcę być sama - odparła cicho, ostatkami sił, powstrzymując się przed tym, aby się nie obejrzeć. By jeszcze raz nie otulić spojrzeniem jego sylwetki. Tęskniła za tym wszystkim czego nie miała, Za nim. Nawet jeśli wcale nie był jej. Tęskniła za tą krótką chwilą, gdy poczuła dotyk jego skóry na swojej, gdy jego spojrzenie opadło na nią, gdy na ustach Keata zatańczyło jego imię, domagające się powtórzenia. Chociaż nie znała tego co mógłby jej dać, emocje - oczekiwanie, niepewność - drżały w żyłach, gotowały się pod ciężarem wzroku, który chciała na sobie czuć. By był blisko, bliżej i nie opuszczał jej już nigdy.
Wraz z początkiem nowego roku nad Wielką Brytanią zawisła gruba chmura pełna śnieżnych opadów i chociaż wraz z nią pogłębił się nie tylko mróz, lecz również i skrajny kryzys gospodarczy, na angielskich ziemiach wciąż pozostawały miejsca przepełnione pięknem, odseparowane od trwającego chaosu. Przypominały one mieszkańcom wysp o lepszych, wspanialszych czasach. Tych, które zostały za nimi a może i tych, które miały dopiero nadejść — nikt nie wiedział tego na pewno, lecz niewątpliwie pałac umieszczony na górskich szczytach, prezentował się wciąż wspaniale. Przylatujący karocami zaprzęgniętymi w aetonany czy przyjeżdżający saniami goście mogli podziwiać w całej okazałości wydłużoną budowlę urozmaiconą wieżami, wieżyczkami, frontonami, balkonami, blankami i rzeźbami. Ci, którzy przybyli świstoklikami mogli dostrzec pagórkowaty, obfitujący w sieć rzek krajobraz Shropshire Hills. Niewątpliwie zamysł twórców, by Pałac Zimowy był idealistycznym wyobrażeniem rycerskiego zamku, przepełnionym baśniowością wciąż oddziaływał nawet na tych, którzy nie pierwszy raz odwiedzali legendarne miejsce Shropshire. Otoczona wieczną zimą dawna siedziba królewska zapierała dech w piersiach bez względu na humor przybywających — wszyscy niczym zaklęci zdawali się zapominać o własnych problemach, gdy tylko znaleźli się na dziedzińcu wspaniałego zamku. Oświetlony pochodniami zachęcał do przejścia dalej. Ci jednak z czarodziejów oraz czarownic, którzy ubrani byli niezgodnie z obowiązującymi na sympozjum wymogami, nie byli wpuszczani. Ci, którzy uszanowali powagę oraz prestiż wydarzenia bez problemu przekraczali masywny, marmurowy portal, za którym każdy z gości mógł zdać zewnętrzne odzienie pracownikom pałacowym oraz otrzymać broszurkę z rozpiską godzinową nadchodzącego wieczoru. Wydarzenie miało rozpocząć się punkt szósta w Sali Tronowej, do której droga prowadziła przez kręte schody Sali Dolnej. Korytarz jak i ściany po obu stronach stopni zdobiły ruchome obrazy z Pieśni o Nibelungach przedstawiające żywot Sigurda. Goście mogli więc podziwiać staronordycką, mityczną opowieść oraz raczyć się kieliszkiem aperitifu do czasu otwarcia Sali Tronowej.
Zjawiła się w progach zimowego pałacu, odziana tak pięknie jak tylko mogła – w końcu nawet mimo pokazania swoich innych umiejętności i możliwości nie oznaczało to, że miała wyglądać gorzej, zaniedbując coś, czym w końcu zarabiała na życie. Pod ciepłym futrem znajdowała się zielona suknia, warstwami okrywająca jej sylwetkę by nadać jej smukły kształt i jednocześnie wykazać kunszt stojącego za nią krawca, dopasowująca się jednocześnie do formalności wydarzenia i nie ujmując miejscu ani organizatorom. Kolejny cudowny projekt jej brata Edwarda, który ostatnio miał szansę ujrzeć światło dzienne – a Odetta musiała chyba porozmawiać na ten temat z kilkoma osobami, które zainteresowane byłyby zakupem podobnych dzieł.
Ostrożnie ściągając rękawiczki z dłoni rozejrzała się po okolicy, próbując wyłapać znajome twarze i interesując się, ile osób poza nią było chętnych do tego, aby zjawić się i posłuchać o wszystkim, co zadziało się w ostatnich miesiącach. Musiała jednak przyznać, że coś jeszcze ściągnęło jej uwagę, a mianowicie, cudowne obrazy znajdujące się w wolnej przestrzeni, prezentując kunszt pędzla sprawnego artysty, pozwalając na podziwianie przedstawionej na nich opowieści. Kruchymi palcami objęła kieliszek aperitifu, przechodząc z jednego miejsca na drugie aby podziwiać wystrój i oczekiwać na oficjalne otwarcie wydarzenia.
death, love
And sacrifice
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire