Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire
Pałac zimowy
Ze zmarszczoną brwią obserwowałem, jak kilku gości zostaje zatrzymanych, a następnie odprawionych z kwitkiem; dobrze, że znalazłem na dnie szafy naciągniętą teraz na grzbiet szatę, odświętną, odpowiednio wymuskaną, choć z doprowadzeniem jej do porządku musiały mi pomóc kobiety mojego życia, tu zwęzić, tam zaprać, co ja bym bez nich zrobił? Nawet nie pamiętałem, kiedy i po co ją kupiłem; może na jakiś pogrzeb, albo ślub, Merlin jeden wiedział. Nie zamierzałem jednak narzekać, nie chciałem przecież narobić im wstydu – ani Jade, ani Jaydenowi, wszak swoją reputacją nie byłem szczególnie przejęty. Kiedy tylko dotarliśmy do masywnego portalu, bezzwłocznie pomogłem siostrze z pozbyciem się okrycia wierzchniego, zaprezentowaniem wszystkim ubranej na tę okazję sukni; daleko mi było do dżentelmena, naturalnie, znałem jednak podstawy podstaw dobrego wychowania, a towarzystwo odstawionych, tłoczących się w korytarzu czarodziejów tylko zachęcało mnie do przypomnienia sobie najlepszych z możliwych manier. Wygiąłem usta w uśmiechu zarezerwowanym nie tyle dla odbierającego nasze płaszcze pracownika, co dla niej – cieszyłem się, że jest tutaj ze mną, zaraz obok; że mamy okazję, by spędzić ze sobą chwilę czasu, oderwać myśli od niewesołej rzeczywistości. Że mogę być dla niej wsparciem, obrońcą, namiastką normalności; choć może tylko dopowiadałem sobie tę rolę, może doskonale poradziłaby sobie i beze mnie. Podejrzewałem jednak, że część z mijanych twarzy nie była jej całkiem obca, że ostatnio widziała je w towarzystwie tragicznie zmarłego Solasa, co mogło sypać sól na wciąż świeżą, zbyt świeżą ranę; miałem więc zamiar odwracać jej uwagę na wszelkie sposoby, czy swoim urokiem osobistym, czy jego kompletnym brakiem. Pobieżnie zapoznałem się z treścią otrzymanej broszury, jednocześnie wystawiając w stronę Jade ramię – niech wie, jaki potrafię być kulturalny, kiedy tylko mam na to ochotę. – Widziałaś już kogoś znajomego? – mruknąłem w stronę jej ucha konspiracyjnym szeptem, wśród mijanych, bezimiennych sylwetek poszukując tych należących do Vane'ów albo jakichkolwiek innych czarodziejów, których mogłem chociażby kojarzyć. Czułem się jak cudzoziemiec w kraju naukowców. – Całe szczęście – dodałem po chwili głośniej, z przesadną ulgą, wskazując brodą na wypełnione alkoholem kieliszki; spowolniłem krok, by móc ująć jeden z nich w dłoń, poczekałem też, aż Jade zrobi to samo, zanim poprowadziłem ją dalej, krętymi, kamiennymi schodami, w stronę Sali Tronowej.
Drowning peaceful through your hands
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
We won't find it alone
Jakże dawno już nie miała okazji odbyć podróży jedynie dla własnej przyjemności - żeby doświadczyć czegoś, co nie miało pomóc w osiąganiu wyższego celu ani zapewnić jej prymitywnej rozrywki i rozbicia myśli na tysiące drobnych, wirujących w alkoholu kawałków. Dawno temu miała w zwyczaju często odwiedzać Bibliotekę Londyńską, wystąpienia uzdrowicieli, pokazowe zajęcia z anatomii patomorfologicznej i histologii. Słuchać, zapamiętywać, rozwijać się, uczyć. Kiedyś było to dla niej ważne w każdej dziedzinie, zanim czarna magia pochłonęła ją doszczętnie, zmuszając do poświęcenia każdej wolnej chwili na budowanie własnej potęgi.
Ale czy umysł sam w sobie nie był potęgą wartą rozwoju? Potencjałem, możliwym do wykorzystania we właściwym, często niespodziewanym momencie?
Sympozjum naukowe w Shropshire wydawało się w ogłoszeniu wystarczająco godne i fascynujące, aby zadeklarowała swój udział. Nie tylko dawało jej to szansę zwiedzenia pałacu, do którego wcześniej nie uzyskała dostępu, ale i dopędzenia najnowszych odkryć i hipotez, jedynie ogólnikowo opisanych w Horyzontach Zaklęć.
Nie miała środków na to, żeby pojawić się z przytupem, ale nie przejęła się tym, nie była pretensjonalna. Przybyła świstoklikiem, lądując gładko na płaskich obcasach czarnych, ciasno opinających łydki kozaków. W miarę upływających miesięcy przykładała coraz większą wagę do prezencji, do odbudowywania wizerunku kultury, który dawniej zdawał jej się zbędny. Obecnie reprezentowała coś więcej niż własne nazwisko, wkroczyła więc do holu w eleganckiej, szkarłatnej spódnicy dłuższej z tyłu i skromnie sięgającej do pół goleni z przodu. Po oddaniu służącemu czarnego płaszcza, odkryła gładką, białą koszulę z mankietami spiętymi srebrnymi spinkami z motywem węża. Na piersi miała broszę z ćmą - talizman - włosy spięła elegancko na karku, oczy tknęła czernidłem.
Przyjęła kieliszek alkoholu, kiwając głową z kamienną twarzą, a potem podążyła w kierunku, w którym dostrzegła kuzynkę. Kobietę takiej urody trudno byłoby przegapić.
- Odetto, cóż za przyjemność. - Nie miała pewności, czy jest to właściwy gest, mimo wszystko jednak uniosła kieliszek, aby delikatnie zetknąć go z kieliszkiem czarodziejki. - Moja duma raduje się na widok każdej jednej kobiety na wydarzeniu naukowym. Zafascynował cię program? - Prowadzenie pogawędek o niczym wciąż szło jej koślawo, ale przynajmniej się starała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
will you be satisfied?
Spacerem przebył drogę z karocy do masywnych drzwi, których próg przekroczył w nienagannym stroju, ba, najlepszych szatach, jakie posiadał we własnej garderobie. Uśmiechnął się półgębkiem, ni to karcąco, ni uprzejmie, gdy dostrzegł, że budynek nie wpuścił pewnego młodzieńca, który widocznie za nic miał klasę i szyk, nie potrafiąc dobrać stroju do okoliczności, za co przyszło mu zapłacić brakiem możliwości uczestniczenia w wydarzeniu. Ethan zdecydowanie przywiązywał wagę do ubioru wedle okazji, to też obserwowana sytuacja wydawała mu się być absurdalna, młodzi coraz bardziej zacierali w sobie kulturę, poczucie przyzwoitego, nader odświętnego ubioru należytego wydarzeniu. Elegancja biła po oczach już w samym środku, gdzie na wstępie Vane oddał odźwiernemu okrycie wierzchnie, by już po chwili otrzymać broszurę z planem dzisiejszego wydarzenia. Został też poczęstowany aperitifem, typowym czekadełkiem, które przyjął z wdzięcznością. Zaraz jednak jego wzrok powędrował po pomieszczeniu, oglądając monumenty i ruszające się obrazy, które oglądane jeden za drugim, otwierały pogląd na wyjątkową opowieść, która robiła tak duże wrażenie na medyku, iż ten spacerował z wolna od jednego do drugiego, podziwiając sztukę z zafascynowaniem i prostą ciekawością. W międzyczasie uprzejmie witał się, choćby skinieniem głowy z tymi, których kojarzył, zaczepiany nie sprawiał wrażenia poirytowanego, acz zaciekawionego możliwością towarzystwa, wymiany choćby najmniejszych uprzejmości przed pójściem dalej. Świat się starzał, kiedyś ci sami ludzie biegali z nim po Hogwarckich korytarzach, a teraz brali udział w takim przedsięwzięciu. Oczywiście nie znał wszystkich, wiele było nieznanych mu twarzy, co jednak nie wprawiało go w dyskomfort, przebywanie wśród ludzi, nawet większego grona, było dla niego łatwe tak, jak oddychanie, jakby lubił tłok i przepych. Byli też ci, co kojarzyli go przez samego Jaydena, dzięki czemu obrastał w piórka, dumnie, choć ostrożnie wychwalając syna i opowiadając kilka nic nieznaczących ciekawostek. Gdy wreszcie skończył podążać od obrazu do obrazu, zatrzymując się przy ostatnim, upił łyk trunku i zaczął przeglądać broszurę, sprawdzając po kolei najbardziej interesujące go punkty w dzisiejszym repertuarze.
Skierował swe kroki w stronę Sali Tronowej, schodząc z wolna po krętych, lecz jakże efektownie wyglądających schodach. Tam też dojrzał dwie sylwetki osób, które stały na tyle na uboczu, by móc tam chociaż złapać trochę oddechu. Cóż, oznaczało to przynajmniej tyle, że frekwencja dziś dopisała. Zaraz rozpoznał tę dwójkę i teraz już podszedł do nich pewnie, z uprzejmym uśmiechem. – Dzień dobry – przywitał się z Jade i Everettem, stając przed nimi. – Widzieliście może Jaydena? Wcale bym się nie zdziwił, gdyby ten tłum go pochłonął, aczkolwiek chciałbym móc się z nim przywitać przed rozpoczęciem uroczystości – przyznał z całkowitą szczerością, podsycając ją nienagannym żartem. Zależało mu na tym, by spotkać się z synem i zdążyć życzyć mu powodzenia, tym bardziej, że dla niego dzisiejsze przywileje nie mogły być czymś zupełnie zwyczajnym i mężczyzna w swej surowości miał prawo się stresować. Kto, jak nie bliscy mają go upewnić, że wszystko będzie dobrze, a jego przemówienie zrobi furorę?
Z tomem O pochodzeniu magii zdążył się już zapoznać, choć od jego ukazania nie minęło zbyt wiele czasu. Zgłębił księgę z początkiem roku, zapoznając się z treściami Vane'a z przyjemnością, choć nie całkiem bezkrytycznie, analizując jego uwagi i spostrzeżenia, przekładając je na to, co już wiedział i z czym zdołał się zetknąć w Departamencie Tajemnic; chętnie wysłuchałby prelekcji profesora na żywo, s szczególnie, że jako nauczyciel rzadko miał ku temu sposobność. Sam nie lubił dzielić się własną wiedzą, ale poszerzać ją i zdobywać nową tak; robił to nieustannie, na każdym kroku, całkowicie pogrążając się w rozmaitych, kontrowersyjnych dla wielu praktykach i eksperymentach. Zakładał, że poza Vane'm na miejscu miała spotkać się śmietanka naukowego świata, która przedstawi najnowsze doniesienia i tezy, które dotykały współczesnych badaczy. Właśnie dlatego nie mogło go tu zabraknąć. Przybył do Pałacu Zimowego jako delegat niewymownych, prosto z samego ministerstwa magii za pomocą świstoklika, który był najszybszą i najbezpieczniejszą formą transportu. Zgodnie z panująca na podobnych spotkaniach etykietą, założył eleganckie szaty w typowej dla sobie ciemnej tonacji; jeszcze pod ministerstwem kazał sobie wyczyści buty chłopcu, który umorusany czarną pastą za parę knutów polerował obuwie.
Spokojnym, pozbawionym pośpiechu krokiem kierował się w stronę sali, w której miały odbywać się wykłady. Po drodze w jego dłonie wpadła broszura — z zainteresowaniem przemknął spojrzeniem po programie, zatrzymując się na znanych i nieznanych nazwiskach. Tuż przed wejściem do Sali Tronowej uraczono go aperitifem. Odebrał szkło w milczeniu, by przystanąć przy obrazach opowiadających historię żywotu Sigurda. Przechodził do każdego następnego powolnym krokiem, obserwując inicjujące się na ruchomych malowidłach sceny w milczeniu delektując się kieliszkiem dobrego alkoholu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Tego dnia szczególnie musiał być skupiony, przecież to właśnie dziś miał nadejść jego naukowy debiut - po raz pierwszy wystąpi przed publiką, dzieląc się wynikami swoich badań. Spędził nieskończone godziny na mrozie oraz zamknięty w swojej pracowni, analizując wszystkie zebrane próbki oraz przekopując się przez dziesiątki zakurzonych pergaminów i ksiąg. Kiedy jego świat zaczął się zmieniać w popiół, jedyną rzeczą, jaka jeszcze trzymała go przy zdrowych zmysłach, stała się nauka. Było warto, bo wysiłek w końcu przyniósł owoce - wyniki, z których Rigel był naprawdę dumny, mimo iż nie uważał, że wzbudzą one większą furorę - tak już został nauczony, żeby krytycznie patrzeć na świat... chociaż niejednokrotnie zmieniało się to w zwyczajne czarnowidztwo. Niestety, młody lord Black nawet tego nie zauważał.
Kiedy tak stał przed lustrem i zawiązywał granatowy fular z delikatnym gwiezdnym wzorem koloru złota, wpatrując się w swoją twarz - puste spojrzenie, wyraźne sińce i zapadnięte policzki, przez myśl przeszło mu, że ludzie mogą zacząć zadawać niewygodne pytania. Więc może w końcu nadszedł czas, aby sobie pomóc w sposób alternatywny i się czymś sztachnąć? Miał przecież w swojej skrytce całkiem spory zapas najróżniejszych specyfików. Co może być złego w jednej małej działce wróżkowego pyłu na odwagę?
Nie! - spróbował odpędzić tą natrętną myśli, jednak spakował do ukrytej kieszeni swojej eleganckiej skórzanej aktówki mały woreczek z iskrzącym się proszkiem.
Tak na wszelki wypadek.
Przekroczywszy progi Pałacu zimowego, oddał płaszcz, gogle oraz miotłę jednemu z pracowników, po czym, zgarniając po drodze zaoferowany mu kieliszek alkoholu, dołączył do reszty gości. Lot na miotle sprawił, że młody lord wydawał się odrobinę zdrowszy dzięki rumieńcom na policzkach. No i w końcu zrzucił z siebie żałobną czerń, wracając do żywszych barw, lecz nie pozwolił sobie na większe szaleństwo niż ciemnozielona szata, szara kamizelka, biała koszula oraz czarne spodnie. W końcu musiał wyglądać profesjonalnie.
Od razu spróbował odszukać wśród zebranych znajome osoby, z którymi mógłby porozmawiać, gdyż tak bardzo nie chciał być w tej chwili sam. Kiedy był sam, niezajęty niczym specjalnym, przychodziły gęste i lepkie jak smoła myśli.
Kiedy tak przechadzał się po sali, zauważył Odettę i pannę Multon, które ze sobą rozmawiały, i przez chwile wahał się, czy nie podejść do nich, jednak zdecydował, że pewnym nietaktem będzie im przeszkadzać. Ale w tej samej chwili zauważył kolejną znajomą twarz. Rigel domyślał się, że Niewymowni będą obecni na sympozjum, przecież wszelkie ważne naukowe wydarzenia były dla Departamentu Tajemnic na wagę złota.
Teraz to już pod żadnym pozorem nie mogę spieprzyć tego wystąpienia.
Nie czekając już ani chwili, ruszył wprost w stronę swojego przełożonego.
-Panie Mulciber, jak dobrze Pana widzieć. - uśmiechnął się lekko i nerwowo zacisnął mocniej dłoń na rączce aktówki. - Chciałbym Panu osobiście podziękować za pokazanie mi tematu badawczego. Gdyby nie nasze spotkanie, nie byłoby mnie tutaj.
Dlatego poprosił Ritę by miała oko na widownię - wymieniwszy dyskretne listy i polecenia, nie zaprzątał już sobie uwagi panną Runcorn. Niech działa w cieniach, tak jak wymagała tego jej profesja, niech czaruje uśmiechem i trzepocze rzęsami, cokolwiek robiły anonimowe kobiety w takich sytuacjach. On, rozpoznawalny polityk, pojawił się tutaj oficjalnie i publicznie - z ramienia Ministerstwa Magii, jako rzecznik nowej polityki oraz specjalista od kontaktów z mediami. Spróbował odszukać wzrokiem znajomych reporterów, na dłużej zawieszając spojrzenie na tych z "Horyzontów Magii."
"Walczący Mag" siedział już w ministerialnej kieszeni, ale naukowcy - ich chciał dopiero przekonać do jedynej słusznej sprawy.
Ubrał się zgodnie z obowiązującymi konwencjami, doskonale zaznajomiony z savoire-vivre'm podobnych okazji. Nawet nieco wystawniej niż zwykle - chciał w końcu przyciągnąć uwagę, dać zebranym do zrozumienia, że głos i oczy Ministerstwa są obecne na sympozjum. Niektóre wersety z książki Vane'a nadal go niepokoiły - nie zrozumiał numerologiczno-astronomicznych dywagacji, ale rozumiał zamęt gdy go widział. Sugerowanie, że niemagiczni mają jakiś dostęp do magii prowokowało niepożądane pytania - wątpliwości, na które nie było miejsca w obecnej polityce.
Mugole powinni być obecnie podkategorią, niewartą uwagi. Nawet, jeśli niektórzy z nich potrafili oczarować naiwnego Krukona jednym spojrzeniem, nawet jeśli najbardziej czarodziejską chwilą na świecie był jej taniec w deszczu, a magia przejawiała się w uśmiechu bękarciego syna. Nawet wtedy. Musieli nimi gardzić, aby ich skutecznie zwalczyć.
Zdjął płaszcz, pod którym miał czarną szatę z ciemnozielonymi akcentami - i doskonale wypolerowane buty, zapewne u tego samego pucybuta, z którego usług skorzystał dziś pan Mulciber. Odszukał znajomego wzrokiem, ale wtem jego uwagę przykuł ktoś jeszcze.
Wyprostował się jak struna i zmarszczył brwi, widząc smukłą szatynkę w eleganckiej sukni.
Ciekawe, czy kupiła ją za pieniądze mojego brata - spróbował sobie przypomnieć, piorunując z dystansu Jade jadowitym spojrzeniem. Jade, jak jadeit mawiał niegdyś Solas, ale nie miał racji, jej imię brzmiało raczej jak jad, jak trucizna tocząca ich rodzinę. To od niej zaczął się ich upadek. Zacisnął lekko wargi, myśląc o jej tupecie - dziś była elegancką damą na sympozjum, w lecie wyciągał ją z Tower. Przesunął spojrzeniem do jej towarzysza i poczuł mimowolne ukłucie goryczy.
Jeśli pocieszyła się po utracie Solasa, to...
Podobnej zdrady (choć po tylu latach miałaby do tego pełne prawo) nie umiałby wybaczyć i znienawidził by ją naprawdę. Bo, choć rodzice życzyli jej wszystkiego co najgorsze, Cornelius nigdy nie potrafił znienawidzić szwagierki. Solas zbyt ją kochał, a on kochał Solasa.
Wtem zorientował się, że chyba kojarzy twarz tego człowieka - może z wesela? Jade miała rodzeństwo, braci. To wyjaśniałoby podobieństwo. Krótkie ukłucie ulgi - ale Cornelius zdusił je szybko, wspomniawszy gabinet zalany przez ich krewniaka. Ciekawe, czy myśleli, że to zabawne.
Skinął Sykes'om sztywno głową, z myślą, że chciałby potrafić naprawdę ich znienawidzić, a następnie odszukał wzrokiem Ritę. Jej ukłonił się cieplej, z bladym uśmiechem, jak człowiek, który właśnie podziwia smukłą, długonogą nieznajomą.
Wreszcie powrócił wzrokiem do pana Mulcibera, u którego boku pojawił się już młody lord Black. Po chwili wahania, Cornelius ruszył w ich stronę i zatrzymał się przed gobelinami.
-Dzień dobry, panie Mulciber, lordzie Black. - Ramsey'a powitał uśmiechem, lordowi lekko się ukłonił. -Jak panowie znajdują sobie Shropshire? Wychowałem się w tych stronach. - rzucił niby to od niechcenia, choć nic nie mówił przypadkowo i uwielbiał podkreślać rodzinne koneksje z lordami Avery. -Czytali już panowie książkę profesora Vane? - zagaił, na razie nie zdradzając własnych przemyśleń. Utkwił wzrok w gobelinie, przedstawiającym Siegfrieda, który wybudza Brunhildę z jej magicznego snu. Płomienie, otaczające parę, wydawały się niemalże żywe. Nie lubił ognia. -Piękne przypomnienie, że niektórych demonów nie należy prowokować, nieprawdaż? - szepnął, spoglądając na tragicznego bohatera. Brunhilda, jego miłość, okazała się jego zgubą. Słabość lepiej wyplenić w płomieniach niż wyciągać z pożaru.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
I one day would be leaving
For a dream that I didn't have
Choć sam - z powodu mniejszego lub większego roztrzepania - nie zdążył przygotować przemówienia na sympozjum, nie wyobrażał sobie, by miało go na nim zabraknąć. Nie tylko przez wzgląd na Jaya, czy wspaniały pałac zimowy w Shropshire, który miał już w życiu okazję odwiedzić, ale dlatego, że nie zamierzał przegapić większego eventu naukowego, który odbywał się w jego własnym kraju. Nawet wtedy, gdy kraj sypał się jak domek z kart i ubożało hrabstwo za hrabstwem. Wojna kiedyś przeminie, wiedza była wieczna; z tego powodu musiał ją gromadzić albo przynajmniej nie cofać się w aktualności znanych sobie teorii. Poza tym, znając organizatora, przedsięwzięcie nie będzie miało najmniejszego zabarwienia ideologicznego, zostanie odsunięte na tyle daleko od polityki, jak to będzie w obecnym reżimie możliwe.
Co nie znaczyło, że mógł na to sympozjum zaprosić Lucindę. Jej twarz była zbyt znana. Nawet gdyby próbowała upodobnić się do kogoś, nie chciałby, żeby narażała się w ten sposób. Wściekłość brała człowieka, gdy zdawał sobie sprawę, że publiczne potępienie odbierało nawet tak drobne prawa. Nie dało się jednak zawiesić broni na jeden dzień, a nawet gdyby się dało, Elric nie zaufałby tym oślizgłym wężom, że będą w stanie dotrzymać słowa. Pokusa była zbyt wielka, zwłaszcza dla tych, którzy nie mieli honoru ani godności.
Na ziemie wokół pałacu przybył świstoklikiem, prezentując się z większą klasą niż zazwyczaj; wyciągnął z głębi szafy garnitur, którego nie miał okazji używać od dawna. Jeden mankiet był lekko wygryziony przez mole, bahankę albo innego szkodnika. Zasłonił mankament spinką do mankietów, starannie zawiązał granatowy krawat i zaczesał przydługie włosy, by nie opadały mu na oczy i nie przeszkadzały w rozmowach. Podejrzewał, że spotka na sympozjum wielu dawnych znajomych, z którymi od miesięcy nie miał okazji porozmawiać. Przede wszystkim chciał odnaleźć Jaydena i pogratulować mu tak potrzebnego i godnego przedsięwzięcia.
Wewnątrz pałacu w pierwszej kolejności zachwyciły ruchome malowidła, które, obraz po obrazie, przedstawiały starą nordycką legendę, której Elric nie potrafił przywołać w pamięci, podziwiał ją więc i analizował na nowo, w dłoni trzymając kieliszek apertfiu, z którego nie upił jeszcze ani łyka. Nie miał dziś większej ochoty na alkohol.
frighten me
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
Długo nie wracałam do towarzystwa naukowego. Po śmierci Solasa spotykałam się tylko z dwoma rodzajami reakcji - jedni się nade mną użalali, drudzy - jawnie obwiniali za śmierć wybitnego znawcy klątw. Nie wiedziałam, która z tych grup mocniej pogrążała moje upokorzenie. Minęło już jednak wystarczająco wiele czasu, bym mogła ponownie spoglądać w lustro bez przygniatającego poczucia winy, choć tak naprawdę nigdy całkiem się od niego nie uwolniłam. Nadal trzymałam rzeczy Solasa w kufrze stojącym w sypialni dla gości, razem z sukienkami, które od niego dostałam - i na dzisiejsze wydarzenie zdecydowanie potrzebowałam jedną z nich. Przebrnięcie przez drobiazgi zmarłego męża całkowicie zrujnowało moje popołudnie, które przepłakałam, oglądając stare zdjęcia, zapiski, jego ulubione szaty i pióro, które zawsze miał przy sobie. Później siedziałam w łaźni tak długo, że liczyłam, iż przypłynie po mnie trytoński orszak i wciągnie do podwodnego świata, nic takiego się jednak nie stało. Brakowało papierosa, który złagodził by zszargane nerwy. Później przybył Everett, co oznaczało, że nadeszła pora, by wziąć się w garść. Jayden nie był Sykesem, ale łączyły nas więzy krwi - tego wieczoru potrzebował naszego wsparcia. Bez względu na to, czy miałam zostać powitana w pałacu zimowym chłodno, czy wcale.
- Nie sądziłam, że wizyta w pałacu wystarczy, żeby zrobić z ciebie dobrze wychowanego mężczyznę. - Uszczypliwie skomentowałam miły gest brata, który zdecydowanie nie plasował się w puli jego naturalnych odruchów. Nie musiał - lubiłam go nawet bez tego, miło jednak było poczuć się zaopiekowaną, a jego towarzystwa potrzebowałam dziś bardziej niż zwykle. Zderzenie z przeszłością mogło wywołać nieoczekiwane reakcje.
Na co dzień wolałam nosić spodnie oraz luźne szaty, ale pozostając żoną Sallowa przez kilka lat doskonale zaznajomiłam się z elegancją. Pod płaszczem skrywałam ciało ozdobione czarną suknią, uszytą z lśniącego, ciężkiego aksamitu - w sam raz na zimową porę - tak uroczystą i jednocześnie wpisaną w charakter konferencji, jak tylko mogła pozwolić sobie na to czarownica z klasy średniej. Dopasowana w górnej partii, eksponowała całą linię obojczyków, podkreślała pełne piersi i wąską talię, swobodnie opływając szerokie biodra, luźno kończąc się nieco powyżej kostek. Dół sukienki uatrakcyjniały cięcia materiału, które ociężałemu aksamitowi nadawały nieoczywistej lekkości. Stosując tę samą zasadę wykonano rękawy - od wysokości łokcia poszerzały się w kierunku nadgarstków, odsłaniając ozdobioną symbolami skórę. Na nogach miałam klasyczne, czarne czółenka z paskiem, które stukały niewysokim obcasem (na całe szczęście nie musieliśmy się przedzierać przez śnieżne zaspy), a całości dopełniły przewiązana wokół szyi aksamitka z niewielkim ametystem, podkreślone oczy, karminowe usta oraz woń bergamotki zmieszana z ciężkim, dymionym drewnem.
Bez względu na wszystko, w kontraście z mijającymi mnie arystokratkami prezentowałam się zdecydowanie przeciętnie.
Pałac przytłaczał marmurami wyszlifowanymi na wysoki połysk i bogatymi ornamentami, wobec których trudno było skupić się na obrazach, które nie współgrały z architektonicznymi detalami. Od chłodnych kamieni wolałam wilgoć traw i chropowatość kory drzew, a wystawność pałaców arystokracji częściej wprawiała mnie w zażenowanie niż zachwyt. Zdecydowanie bardziej malownicza wydawała mi się okolica, w której mieścił się budynek. Wewnątrz gromadzili się czarodzieje, a wśród gości z łatwością dało zauważyć się podział na klasy - choć arystokracja stanowiła zdecydowaną mniejszość.
- Mhm - Odmruknęłam wcale-nie-Everettowi równie konspiracyjnym tonem, uważnie meandrując przenikliwym spojrzeniem pomiędzy gośćmi. - To chyba Mulciber. Ale nie jestem pewna. Zauważyłeś, że jak ludzie się odstawią, to ciężko ich rozpoznać? Ciebie pewnie też by dzisiaj koleżanki nie poznały. - Dodałam, odwracając się na moment w kierunku brata, by poczęstować go zaczepnym uśmiechem i uniesieniem brwi. - Był ze mną na roku. Dziwak. - Skwitowałam krótko. Nigdy nie widziałam go na miotle, a to zawsze wzbudzało moje podejrzenia. Dotychczas wszyscy znani mi czarodzieje, którzy omijali miotły szerokim łukiem, mieli coś z deklem. - Jest też Lovegood. Merlinie, czuję się, jakbym wróciła do Hogwartu. Jest ktoś z twojego rocznika? Nie przypuszczałam, że mój ukończyło tyle tęgich głów… - W moim głosie dało się wyczuć rozbawienie. Za czasów szkoły nie pomyślałabym, że w dorosłym życiu będę biegać po sympozjach, ale ten przystojny kujon z kółka naukowego, znaczy Solas, sprawił, że zmieniłam krąg zainteresowań, miotłę i quidditcha odkładając na drugi plan. - Vanessa Urquart, numerolożka, jestem pewna, że nie omieszka przyjść powiedzieć mi kilku słów za dużo. - Wymieniałam dalej, dostrzegając wśród gości pierwsze demony mojej przeszłości. - Elroy Crabbe, historyk, kiedyś powiedział mi w twarz, że żałuje, iż klątwa zabiła Solasa, nie mnie… reasumując - sama śmietanka towarzyska. - Westchnęłam z rozbawieniem. Everett mógł nie znać ludzi, na których wskazywałam podbródkiem, ale doskonale wiedział, że raczej nie byłam tutaj mile widziana.
Ale trzeba było czegoś więcej niż niechęci, bym została w Peregrine Hill.
- Och, no i oczywiście, mój szwagier. Nie przepuści żadnej okazji, żeby pokazać się w towarzystwie, choć nie sądzę, by miał przyswoić jakąkolwiek mądrą myśl, która spłynie dziś z ambony. - Mówiąc to, moje spojrzenie napotkało wzrok Corneliusa; przez chwilę napięcie było tak ogromne, jakby ktoś strzelił fulgoro między nami, ale ostatecznie wymieniliśmy uprzejme skinienia, pozostając w bezpiecznej dla siebie odległości.
A był to dopiero początek wieczoru.
Podążyłam za bratem, bez zawahania racząc się podanym alkoholem. Chwyciłam kieliszek niczym wyrafinowana dama, którą nie byłam, teatralnie odchylając mały palec. Everett znał mnie wystarczająco, by wiedzieć, że to tylko szopka. I że jednym z powodów, dla którego się nie spóźniliśmy, była okazja do wypicia większej ilości napojów wyskokowych, wcale nie tak łatwo dostępnych w ogarniętym wojną kraju.
- Zapomniałam już, że na tych spędach naukowych podają alkohol dla frajerów, bo przeciętny, dobrze wychowany człowiek dostaje konwulsji na widok pijanego czarodzieja lądującego pod stołem. - Skomentowałam, zamoczywszy usta w zimnym trunku. Był odpowiednio wykwintny, ale zdecydowanie za słaby - ostatecznie musiałam pogodzić się z faktem, że było to tylko sympozjum, a nie dziki bal w Lancashire.
Zapewne dalej zaznajamiałabym Everetta z gośćmi pałacu zimowego, gdyby nie wuj, który do nas dołączył. Domyślałam się, że był to dla niego ważny wieczór - i zdawało się, że w jego głosie wyczułam lekkie poddenerwowanie.
- Podejrzewam, że trzymają go w specjalnym pokoju dla wschodzących gwiazd nauki, żeby nie oślepił nas swoim blaskiem przedwcześnie. - Odparłam pieszczotliwie żartobliwym tonem, przechylając głowę i racząc Vane’a szerokim uśmiechem. - Witaj, wuju, bardzo pasuje ci ta szata. - Skomplementowałam mężczyznę, w głowie szukając sposobu, by podnieść go na duchu. - Gratuluję zdolnego syna. - Nie byliśmy z kuzynem szczególnie blisko, ale zawsze śledziłam jego publikacje naukowe, wyczekiwałam także wykładu - miałam nadzieję, że rozwieje wątpliwości i pytania, które pojawiły się po zaznajomieniu z lekturą jego książki. - Za Jaydena. - uniosłam dzierżony w dłoni kieliszek ku górze i skinęłam głową, spoglądając na wuja.
A jednak, nawet w tym świecie, który już nie był mój, nadal potrafiłam się odnaleźć - na swój sposób.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Jade Sykes dnia 13.11.21 10:39, w całości zmieniany 5 razy
Nie zachwycała się okolicą, nie traciła czasu na zewnątrz, woląc poświęcić uwagę otoczeniu dopiero po sympozjum, jeśli będzie miała na to chwilę. Teraz chciała, jak najszybciej znaleźć się w pałacu zimowym i to też zrobiła. Zsunęła z ramion ciepły płaszcz, podając go pracującemu tu mężczyźnie, który pojawił się obok. Pozbywając się wierzchniego odzienia, odsłoniła ciemnogranatową sukienkę z długim rękawem, sięgającą nieco za połowę łydki. Odrobinę nerwowym ruchem wygładziła materiał, który ściągnięty w talii ozdobnym pasem w tym samym kolorze, prezentował się nienagannie. Nie przeszkadzał jej oficjalny strój, a wręcz nie spodziewała się niczego innego jeszcze zanim dotarła do informacji o wymaganiach. Założyła za ucho kosmyk włosów, których nie upinała, a jedynie zadbała, aby nie żyły własnym życiem. Rzęsy, jak zawsze przyciemniła dodatkowo czernią, usta tym razem jedynie minimalnie nosiły ślad czerwieni. Nie potrzebowała przyciągać jakichkolwiek spojrzeń, nie po to tutaj była. Zerkając na otrzymaną w wejściu broszurę i w towarzystwie rytmicznego dźwięku obcasów przeszła w miejsce, gdzie oczekiwali wszyscy. Mimo paru znajomych sylwetek nie zaczepia nikogo, nie zagaiła rozmowy o niczym, nie przepadając za wymianą zdań, która od początku nie kleiła się. Muskając kciukiem ściankę wysokiego kieliszka z aperitifem, skupiła swą uwagę na obrazach przedstawiających fragment Pieśni o Nibelungach. Znała tą opowieść, ale mimo to nie mogła sobie odmówić, aby nie zawiesić spojrzenia na przedstawionej historii.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Belvina Blythe dnia 13.11.21 2:44, w całości zmieniany 2 razy
W nocy
Bez nikogo
Wybrała więc jedną z bardziej eleganckich sukni, która jednak była zupełnie prosta w kroju. Dobrała do tego delikatną biżuterię, a na ramiona zarzuciła ciepłe futro. Zima w tym roku szczególnie dokazywała, więc nie zamierzała szukać później uzdrowiciela, który wyleczyłby ją z magicznego kataru.
Niemniej jednak pomimo wszystkich swoich postanowień, odczuwała swoiste zdenerwowanie na myśl o tym zjeździe. Od czasu sabatu nie uczestniczyła w żadnej uroczystości, a to już przecież ponad miesiąc, więc miała prawo. Przed pałac przybyła powozem zaprzężonym w rodowe konie, więc nie nic oprócz płaszczyka zewnętrznego nie musiała oddawać garderobianemu. Towarzyszył jej Ares, który jak zawsze elegancko ubrany również nie miał szatniarzowi do oddania nic oprócz wierzchniej szaty. Calypso wsunęła mu w dłoń napiwek, a potem minęła tacę z napojami. Nie wybrała z niej jednak nic, czego dość szybko pożałowała, bo miałaby co zrobić z dłońmi. Na szczęście w porę przypomniała sobie o niewielkiej torebce, która zwisała z jej ramienia na krótkim, złotym łańcuszku. To właśnie tam miała niezbędne do ewentualnych notatek pióra, atramenty i pergaminy, ale także drobne kobiece bibeloty, jak szminka, czy perfumy, oraz oczywiście różdżka. Rozejrzała się po gromadzących się ludziach. Kilka osób rozpoznała, na kilku zawiesiła wzrok, ale uznała, że wszyscy są tak pogrążeni w rozmowie, że nie będzie im przerywać. Może dlatego też, gdy kolejny raz pojawiła się okazja na drink, tym razem nie odmówiła.
- Trochę znajomych twarzy. - Powiedziała do brata, starając się za wszelką cenę brzmieć naturalnie, chociaż akurat jej brat wiedział już o tym, że jego młodszej siostrze złamano serce.
should never crave the rose
Ostatnio zmieniony przez Calypso Carrow dnia 13.11.21 16:57, w całości zmieniany 1 raz
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
Z gości prócz swoich bliskich oraz znajomych badaczy z Królewskiego Stowarzyszenia Naukowego podejrzewał zobaczyć Corneliusa Sallowa, którego list był oczywistym wybadaniem gruntu. Groźbą oraz próbą wpłynięcia na zdanie profesora. Miało to być niewątpliwe wyzwanie — obcowanie z ludźmi podobnego typu — jednak Vane zamierzał się jego podjąć. Nie dla własnej sławy czy racji, lecz dla ogólnej prawdy. Wiedział w końcu, że dla niej przekonania były bardziej niebezpieczne od kłamstw. A Cornelius Sallow miał masę przekonań.
- Goście zaczynają się schodzić, profesorze. - Augustus Worme wszedł do dawnego oratorium przeznaczonego tego dnia specjalnie dla astronoma. Czarodziej był wyraźnie podekscytowany, jednak Jayden nie podzielał tak wielkiego ekspresji malującej się na jego twarzy. Zamiast tego poprawił muchę na moment, zanim wsunął na ramiona marynarkę. Skoro otwarto główne wejście do pałacu, oznaczało, że ludzie zmierzali już we wskazanym przez organizatorów kierunku, a i sam Vane winien był udać się tam wraz z nimi. Odmówił tkwienia w oddzielnym miejscu aż do czasu prelekcji — chciał wmieszać się w tłum, zobaczyć kto przyszedł, porozmawiać z napotkanymi znajomymi. Nie zamierzał tworzyć wokół siebie sztucznej otoczki człowieka niedostępnego i odgrodzonego od świata, który badał. Zanim opuścił oratorium, zerknął jeszcze przelotnie na malowidła ścienne, szklane okna i środkowy obraz na ołtarzu — wszystkie przedstawiały osobę króla Ludwika IX z Francji. Władca patrzył mądrym spojrzeniem ku czarodziejowi, który poczuł się nagle niepewnie. Czy miał ponieść na barkach to, co zamierzał? Wziął głęboko po raz ostatni i opuścił niewielkie pomieszczenie, kierując się ku schodom schodzącym w kierunku Sali Tronowej. Z łatwością dostrzegał zbierających się gości — podziwiających zdobienia, raczących się napojami przygotowanymi na wejście czy zanurzonych w rozmowach. Vane w pierwszej kolejności natrafił na swojego starszego współpracownika z grona astronomów, z którym zamienił parę słów. Co krok witał się już z kimś innym, lawirując w tłumie i obiecując rozmowę po zakończeniu części wykładowej. Trwało to tak długo, aż znalazł się obok ojcu oraz rodzeństwie Sykes, przy których zatrzymał się już finalnie, uśmiechając szeroko. - Witajcie - przywitał się z trójką bliskich, by w pierwszej kolejności nachylić się i złożyć krótki pocałunek na policzku kuzynki, chwaląc przy okazji jej suknię. Dopiero później przytulił się na moment do ojca oraz Jaretha. - Gdzie mama? - podpytał rodzica, rozglądając się i próbując dojrzeć znajome rysy w lekkim zaskoczeniu, lecz nie zaniepokojeniu z jej tymczasowej nieobecności u boku męża. - Mam nadzieję, że nie czekacie zbyt długo. Chciałem znaleźć was wcześniej, jednak łatwo się tu rozproszyć - dodał swobodniej, patrząc po twarzach kuzynostwa i uśmiechając się szczerze. - Dobrze was widzieć. Nie wiedziałem, czy na pewno przyjdziecie. - Jego relacje z rodzeństwem Sykes były różne — z Jade kiedyś było łatwiej i sam wiedział, że zawinił w ostatnim czasie, nie okazując jej wystarczająco ciepła. Doceniał jednak fakt, iż się pojawiła. Nawet jeżeli nie dla niego to dla nauki. Z jej bratem widzieli się stosunkowo niedawno, a incydent z garborogiem wciąż wywoływał pewnego rodzaju wesołe odczucia, przypominające o ich dzieciństwie. - Liczę, że dobrze spędzicie ten wieczór i nie będzie on zmarnowany. - Że ja wam go nie zmarnuję, przemknęło mu przez myśl, jednak nie odezwał się już ponownie.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Goście powoli zbierali się w Pałacu, ciesząc oczy otoczeniem, zatapiając usta w delikatnym alkoholu oraz wyczekując intelektualnej uczty. Wymieniali spostrzeżenia, a co bardziej zaznajomieni w temacie rozpoznawali wśród obecnych twarzy te należące do świata brytyjskiej nauki. Wszak to oni wiedli prym tej nocy — lata spędzone na poznawaniu otaczającego wszystkich świata oraz próby jego wyjaśnienia nie zawsze były należycie doceniane. Część z naukowców zdawała się jednak całkowicie odseparowana od reszty czarodziejów i czarownic, gdy w wielkim zaangażowaniu dyskutowali o pozycji książkowej, jak sprowadziła ich tego wieczora do Shropshire. Ich głosy niosły się w dół schodów, jednak zamieszanie nie trwało zbyt długo. Punkt szósta ciężkie, mahoniowe odrzwia rozwarły się przed oczekującymi, pozwalając na rozpoczęcie następnej części wieczora, mającej miejsce w najbardziej wystawowym pomieszczeniu dawnej siedziby królewskiej — Sali Tronowej. Była to okazała, zajmująca całą zachodnią część Pałacu sala, wykonana w stylu katedralnym z masywnym, czterometrowym żyrandolem wiszącym w jej centralnej części. U dawnych uczniów Hogwartu widok ten mógł wywołać nostalgię, gdyż wrażenie przywoływało na myśl Wielką Salę Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Po zadarciu głowy można było zauważyć, iż wysokość sali sięgała co najmniej dwóch pięter, a pod jej kopułą znajdowali się przedstawiciele królestw europejskich z różnych przedziałów historii. Obrazy w obszarze apsydy przedstawiały co ważniejsze postaci ze świata magicznego, a ich czyny zilustrowane były na ścianach nawy głównej. Po przeciwnej stronie wejścia po drugiej stronie całego pomieszczenia można było dostrzec marmurowe podniesienie posadzki, gdzie niegdyś znajdował się królewski tron, a aktualnie przygotowano mównicę dla prelegentów. Co bardziej zaznajomieni z tradycjami Pałacu Zimowego oraz częstymi naukowymi posiedzeniami odbywającymi się w jego murach, mogli dostrzec metaforę naukowców jako pośredniczących między większym znaczeniem, jakim była nauka, a resztą świata. Ideę tę wyrażały zdobienia sufitowe okraszone gwiazdami oraz znajdująca się pod nimi mozaika podłogowa, przedstawiająca ziemię z roślinami i zwierzętami splątanymi w cyklu życia.
Przed wejściem do Sali Tronowej znajdowała się rozpiska stolików, natychmiast aktualizująca się, gdy wchodzący wybierali pasujące im miejsca.
-Nie lepiej je ujarzmić? - Zapytała wykorzystując efekt zaskoczenia, a na jej ustach pojawił się delikatny, stonowany uśmiech. -Dobry wieczór, Rigelu, panie Mulciber, panie Sallow. - Każdemu mężczyźnie skinęła delikatnie głową w geście powitania. -Dołączą do mnie panowie?
Zapytała wskazując wolny stolik.
|zajmuję stolik nr 3, miejsce nr 1
'cause I won't
Niedaleko prawego skrzydła drzwi dostrzegł Jaydena w towarzystwie Sykesów. Nie chciał przeszkadzać przyjacielowi ani wybijać go z rytmu przed samą prelekcją, ale pozwolił sobie na krótką chwilę podejść bliżej, by mocno uścisnąć mu dłoń.
- Witaj, Jay. Witajcie - przywitał się z każdym z osobna, przez krótki moment opierając ręce na ramionach młodszych uczestników sympozjum. - Atmosfera jest wspaniała. Mam nadzieję, że wszyscy dziś opuścimy pałac wzbogaceni i oczarowani. Trzymaj się, Jay. Nie będę cię kopać na szczęście, żeby nie zniszczyć tej wspaniałej szaty. Do zobaczenia po wykładzie! - Posłał profesorowi i jego rozmówcom najbardziej czarujący uśmiech, na jaki było go stać, a potem przewinął się między innymi, rozpoznając niektóre twarze, a innym przypatrując się z ostrożnością, kierowany dziwnym przeczuciem - jakby znał je, nie mając równocześnie pewności skąd dokładnie. Dostrzegł na rozpisce imię kobiety, ale z uwagi na szlachetne nazwisko zdecydował się usiąść gdzie indziej, nie chcąc przeszkadzać damom w kiszeniu się we własnym sosie jak to miały w zwyczaju. Z kieliszkiem w dłoni skierował się do stolika w pewnym oddaleniu od mównicy, zarzucając wygodnie ramię na oparcie fotela i wreszcie - po dość długim bawieniu się szklaną nóżką - przyłożył krawędź kieliszka do ust i spróbował pierwszorzędnego apertifu. Po doświadczeniach młodości miał dość bogatą wiedzę na temat alkoholi i podejrzewał, że poczęstowanie gości takim trunkiem na samym początku wydarzenia zwiastowało poczęstunek, może nawet kolację.
Zdecydowanie nie żałował wciśnięcia się w niewygodny garniak.
Stolik 5 numer 1
frighten me
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
- Dzień dobry, Elviro, nie sądziłam, że zastanę tak szybko kogoś znajomego. Powiem, że jestem zainteresowana wystąpieniami, zwłaszcza, iż będzie przemawiać parę bliskich mi osób. Miło jest również, gdy ktoś z rodu Parkinsonów odwiedza takie wydarzenia – w końcu w tej rodzinie postało parę znaczących artefaktów, więc i nie obca jest nauka dla tej rodziny, nawet jeżeli chce się dostrzegać jedynie powierzchowność. – Miała wrażenie, że w wielu wypadkach sami Parinsonowie wolą dostrzegać jedynie powierzchowność, co zupełnie jednak nie umniejszało pozostałym członkom rodu, a także ich dokonaniom i osiągnięciom.
Dostrzegła jeszcze podziwiających obrazy Ramseya, Corneliusa, a także Rigela, ostatniemu posyłając szeroki uśmiech. Nim jednak zdążyła pociągnąć dalej tematy, uwagę jej zwróciło otworzenie się drzwi do sali, w której nastąpić miały wystąpienia. Wraz z towarzystwem panny Multon skierowała się do środka, rozglądając się jeszcze po dekoracjach i wystroju zanim nie skierowała się w stronę miejsca, gdzie stał akurat Rigel. Widząc jednak, że Primrose zaprosiła mężczyzn do stolika, Odetta zatrzymała się w pół kroku, rzucając lekki uśmiech przepraszający w stronę Blacka, bo widać i tym razem nie przyjdzie im przesiedzieć razem wydarzenia, zanim nie wybrała ostatecznie miejsc przy stoliku obok, Elvirze wskazując miejsce obok siebie jeżeli chciała dołączyć. Dostrzegła jeszcze Calypso, z którą spotkała się całkiem niedawno, machając do niej zanim ponownie nie rozejrzała się po zbierających się osobach.
- Widzę, że wiele osób strój formalny potraktowało należycie i nikt nie zjawił się nieodpowiednio odziany. Oczywiście parę sukien mogłoby przejść przez poprawki jeżeli chodzi o ułożenie dekoltu czy rodzaj rękawów, mimo to, ciekawie ogląda się cudze gusta. – Oczywiście, te słowa były jedynie komentarzami wobec strojów, ale to był dopiero początek, pytaniem jednak było, jak panna Multon zamierzała podbić temat.
stolik 2, miejsce 1
death, love
And sacrifice
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire