Spalony sierociniec
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Spalony sierociniec
Słowa czasem bywają zbyt trywialne, by wyrazić całość, skumulowanej treści. A ponury widok dawnego, spalonego dziś sierocińca rodzi więcej emocji i pytań, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Ktoś, kto nieświadomy przechodzi alejką, w której wciąż stoi budynek o sczerniałych, pustych okiennicach, wypalonych niemal do popiołu, drewnianych fragmentach, wyczuwa wciąż unoszący się mdły zapach spalenizny.
Niezależnie od ilości mijających lat, zdaje się, że stary budynek chroni w swych murach nieskończoną, powtarzającą się tragedię. Po wielkim pożarze ostały się jedyne kamienne ściany i dach, pozostawiając jednak w środku dziwne, czasem losowo prezentujące się, niezniszczone elementy. Zginęła wtedy przeszło pięćdziesiątka dzieci i kilkoro opiekunów, a tajemnica wielkiego pożaru wciąż pozostaje nierozwiązana. Nikt jednak nie może zaprzeczyć, że brała w tym udział magia, ciemniejsza niż chciałoby uwierzyć.
Mówi się o klątwie, która wisi na niezbadanej ziemi, o zakopanym pod ziemią, przeklętym skarbie, czy zwykłej, ludzkiej nienawiści, która wciąż wołała o zemstę. Są także głosy, dużo cichsze niż większość głoszących, że dawny sierociniec był miejscem tak okrutnym i przesiąkniętym cierpieniem, że same dzieci doprowadziły do rozprzestrzenienia żywiołu, pozbawiając możliwości odprawiania w tajemnicy eksperymentów. To jednak głosy jednostkowe, milknące tak szybko, jak wiatr hulający w murach spalonego sierocińca.
Niezależnie od ilości mijających lat, zdaje się, że stary budynek chroni w swych murach nieskończoną, powtarzającą się tragedię. Po wielkim pożarze ostały się jedyne kamienne ściany i dach, pozostawiając jednak w środku dziwne, czasem losowo prezentujące się, niezniszczone elementy. Zginęła wtedy przeszło pięćdziesiątka dzieci i kilkoro opiekunów, a tajemnica wielkiego pożaru wciąż pozostaje nierozwiązana. Nikt jednak nie może zaprzeczyć, że brała w tym udział magia, ciemniejsza niż chciałoby uwierzyć.
Mówi się o klątwie, która wisi na niezbadanej ziemi, o zakopanym pod ziemią, przeklętym skarbie, czy zwykłej, ludzkiej nienawiści, która wciąż wołała o zemstę. Są także głosy, dużo cichsze niż większość głoszących, że dawny sierociniec był miejscem tak okrutnym i przesiąkniętym cierpieniem, że same dzieci doprowadziły do rozprzestrzenienia żywiołu, pozbawiając możliwości odprawiania w tajemnicy eksperymentów. To jednak głosy jednostkowe, milknące tak szybko, jak wiatr hulający w murach spalonego sierocińca.
Błędny rycerz z własnego powołania cieszył się raczej wątłym zdrowiem – jego płuca walczyły o każdy oddech, cały czas świadome srogiej obecności Ondyny, która nie mogła, i nie chciała, odejść. Mimo to, on nie przestawał posuwać się do przodu, choćby po omacku, choćby tylko krok po kroku. Chciał wyłonić się z cienia rzucanego na niego przez chorobę i stać się jasnym przykładem wsparcia. Nie zważając na ograniczenia budować silniejsze fundamenty wątłego ciała, którego duch musiał pochodzić z odległego miejsca, gdyż nierzadko napotykał problemy związane z wpasowywaniem się w realia istnienia. Czy przez to jego ryzykowne marzenie było też niesłuszne? Niewiele było w stanie poruszyć go na tyle, by zwątpił, a jednak pojawiły się zdarzenia, w których to on stał się dla kogoś balastem, kiedy to jego należało uratować; to była nieprzyjemna, drapiąca świadomość. Mógł uśmiechać się i zamykać w szczerych podziękowaniach te rozdziały, ale pozostawiały one po sobie odciski. Wierzył, iż przerwie jeszcze ten łańcuch, nawet jeśli w trakcie przyjdzie mu siebie poświęcić.
Wszystko byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby z mniejszym entuzjazmem wyrywał się przed szereg; dołączył do Zakonu po to, by właśnie chronić innych i najbardziej oczywistą metodą wydawała mu się sama walka. Ciężki oręż zmieniony w różdżkę, wrogowie raczej miraże wiatraków aniżeli ciemne typy, jak sobie chciał ich wyobrażać. Okazywało się, że podążanie ku naprawie świata łączyło nie tylko siłę, nie tylko ślepe oddanie, a też wszystkie elementy pomiędzy. Ociężale, stopniowo zbliżał się do zrozumienia tej natury, nawet jeśli wiele było przed nim. Przynajmniej odważył się znów działać.
Często coś takiego ci się zdarza?
Wzrok ciemnozłotych tęczówek spłynął po sylwetce mężczyzny aż do podłogi, by stamtąd uciec w bok; wysiłkiem zmusił go do powrotu, lecz nieposłuszny pozostał zawieszony na bladych dłoniach badacza – na tej, która ściskała różdżkę wyróżniała się siatka połyskujących blizn, widocznych tylko po przyjrzeniu się. Zwykle nosił lekkie rękawiczki i nie tylko po to, by skryć drobne pamiątki. Skinął głową, powolny, acz dostrzegalny ruch. — Są różne metody ograniczania ich występowania, ale zdarza się, że są równie niebezpieczne, co wizje. I to nie zawsze są sny — dodał ciszej to ostatnie, w końcu czyniąc trud i spoglądając Benjaminowi prosto w oczy. Gdy się odezwał, jego głos otuliła kołdra nieznacznej chrypy. — Czasem wystarczy, że kogoś dotknę. Widziałem, na przykład, Londyn w ogniu — powiedział, jakby mając coś jeszcze do dodania, acz rezygnując w odpowiednim momencie. Jasnowidzenie w pewnym sensie było klątwą, nie chciałby zrzucać tego brzemienia na osoby postronne; sam musiał chwytać ulotne odsłony, sam decydować, które z nich należą do tych niezwykłych; sam odnajdywać sens w mętnych pomrokach. Potarł kark, rozluźniając się po tym dość poważnym wyznaniu, czując pewną ulgę jak i ponaglenie – zaniedbał tę cześć siebie, grzebiąc ją pod łagodnymi naparami, które gnały precz wszystkie widzenia. To było egoistycznym posunięciem. Dzisiejsze spotkanie nie miałoby miejsca, gdyby specyfiki podziałały, obracając w smolistą otchłań jego marzenia senne. Obiecał sobie, że poświęci swej intuicji więcej uwagi, ale strach przez jej wpływaniem na jego pamięć stawał temu na przeszkodzie. Na razie też nie był to dobry temat poruszanie we wnętrzu przerażającego, zniszczonego pożarem i przeżartego zębami czarnej magii budynku. — Umowa stoi, Benjaminie — zgodził się, przechylając nieznacznie głowę w jedną stronę i decydując, że udało im się oswoić atmosferę pomimo cichych pojękiwań dziecięcych głosików, które nie odstąpiły im swego towarzystwa. Przelotnie pomyślał, czy będzie ich więcej na dole czy mnie, acz zaraz miał się o tym przekonać. Starał się oświetlić drogę – w niewyraźnej łunie odbijały się podstarzałe metalowe druty wygięte w kształt stopni – choć właściwie nie było to potrzebne. W kilku sprawnych ruchach Wright znalazł się na ziemi, upewniając się, iż te niższe piętro nie znajdowało się wcale tak daleko; z drugiej strony oboje odznaczali się raczej szczególnym wzrostem, więc mogli to odbierać nieco inaczej. Nie czekając aż jakieś nieprzychylne stworzenie porwie jego towarzysza, opuścił się, trzymając nadal różdżkę i wraz z nią łapiąc jeden stopień. Obrócił się i bez obaw rozluźnił uścisk, lądując bezpiecznie w tymże małym pomieszczeniu. — Ciekawe po co to zbudowali — zastanowił się głośno, właściwie nie mając wielkiej znajomości tego, po co ludzie zaopatrują się w piwnice. Podziemia kojarzyły mu się raczej z grotami, może ze składzikami jakiegoś rodzaju. A w sierocińcu? Wolał nie zagłębiać się w podobne kwestie, może przez tę atmosferę jego pierwsze konotacje były zbyt przykre. Pogrążony w wydobywaniu szczegółów wizji, dopiero po chwili uniósł brwi w subtelnym zdziwieniu połączonym z zaciekawieniem. — No tak, przecież na co dzień doglądasz niebezpiecznych stworzeń, prawda? Ale... trujące? — Tu się wstrzymał, podnosząc się dość nagle z przykucniętej pozycji i gwałtownie wycierając palce o swój strój, na wypadek, gdyby jakimś zrządzeniem losu znalazły się na nich ślady tego całego jadu. O ile rozumiał fascynację swoją pasją – czyż nie opowiadał z podobnym przejęciem o nowych gatunkach roślin? – to pająki zdecydowanie nie należały do zwierząt, które budziły w nim pozytywne wrażenia. Może nie bał się ich specjalnie, jednakże na pewno można było wybrać milszych strażników potężnego artefaktu. To jest, jeżeli ich obecność tutaj nie była przypadkowa. — Tak. Nie wiem co za światło wypełniało przestrzeń w mojej wizji, acz wyraźnie ich... różki... mieniły się odbiciami ciemnego błękitu. Może to tylko puszki pigmejskie pod postacią pająków? To by było coś — wymruczał bardziej do siebie niż do mężczyzny wyraźnie przejętego losem czyhających na nich biedaczków. Rozumiał jednak tę pieszczotliwość, poza tym wydawało mu się, że to naprawdę wzbudziło entuzjazm Bena i nie chciałby psuć go swoimi obiekcjami.
Iskra jasności nadal tliła się na końcu jego różdżki, choć już powoli wygasała. Podążył za jego krokami ku prawemu wejściu i z przyjemnością przyjął znajomy trzask, który wydawał otwierający się zamek. Szczęknięcie upewniło ich o sukcesie zaklęcia, pozostawało zająć się tym, co miało wypełniać korytarz przed nimi. Młody badacz wziął głęboki oddech, zaczepił palce o klamkę i spojrzał na gwardzistę. — Na trzy? — zasugerował z nieśmiałą nutą zaczepności, po czym zaczął odliczać aż w końcu przejście zostało otwarte. — Lumos maxima — wykantował wyraźnie, celując do środka.
Wszystko byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby z mniejszym entuzjazmem wyrywał się przed szereg; dołączył do Zakonu po to, by właśnie chronić innych i najbardziej oczywistą metodą wydawała mu się sama walka. Ciężki oręż zmieniony w różdżkę, wrogowie raczej miraże wiatraków aniżeli ciemne typy, jak sobie chciał ich wyobrażać. Okazywało się, że podążanie ku naprawie świata łączyło nie tylko siłę, nie tylko ślepe oddanie, a też wszystkie elementy pomiędzy. Ociężale, stopniowo zbliżał się do zrozumienia tej natury, nawet jeśli wiele było przed nim. Przynajmniej odważył się znów działać.
Często coś takiego ci się zdarza?
Wzrok ciemnozłotych tęczówek spłynął po sylwetce mężczyzny aż do podłogi, by stamtąd uciec w bok; wysiłkiem zmusił go do powrotu, lecz nieposłuszny pozostał zawieszony na bladych dłoniach badacza – na tej, która ściskała różdżkę wyróżniała się siatka połyskujących blizn, widocznych tylko po przyjrzeniu się. Zwykle nosił lekkie rękawiczki i nie tylko po to, by skryć drobne pamiątki. Skinął głową, powolny, acz dostrzegalny ruch. — Są różne metody ograniczania ich występowania, ale zdarza się, że są równie niebezpieczne, co wizje. I to nie zawsze są sny — dodał ciszej to ostatnie, w końcu czyniąc trud i spoglądając Benjaminowi prosto w oczy. Gdy się odezwał, jego głos otuliła kołdra nieznacznej chrypy. — Czasem wystarczy, że kogoś dotknę. Widziałem, na przykład, Londyn w ogniu — powiedział, jakby mając coś jeszcze do dodania, acz rezygnując w odpowiednim momencie. Jasnowidzenie w pewnym sensie było klątwą, nie chciałby zrzucać tego brzemienia na osoby postronne; sam musiał chwytać ulotne odsłony, sam decydować, które z nich należą do tych niezwykłych; sam odnajdywać sens w mętnych pomrokach. Potarł kark, rozluźniając się po tym dość poważnym wyznaniu, czując pewną ulgę jak i ponaglenie – zaniedbał tę cześć siebie, grzebiąc ją pod łagodnymi naparami, które gnały precz wszystkie widzenia. To było egoistycznym posunięciem. Dzisiejsze spotkanie nie miałoby miejsca, gdyby specyfiki podziałały, obracając w smolistą otchłań jego marzenia senne. Obiecał sobie, że poświęci swej intuicji więcej uwagi, ale strach przez jej wpływaniem na jego pamięć stawał temu na przeszkodzie. Na razie też nie był to dobry temat poruszanie we wnętrzu przerażającego, zniszczonego pożarem i przeżartego zębami czarnej magii budynku. — Umowa stoi, Benjaminie — zgodził się, przechylając nieznacznie głowę w jedną stronę i decydując, że udało im się oswoić atmosferę pomimo cichych pojękiwań dziecięcych głosików, które nie odstąpiły im swego towarzystwa. Przelotnie pomyślał, czy będzie ich więcej na dole czy mnie, acz zaraz miał się o tym przekonać. Starał się oświetlić drogę – w niewyraźnej łunie odbijały się podstarzałe metalowe druty wygięte w kształt stopni – choć właściwie nie było to potrzebne. W kilku sprawnych ruchach Wright znalazł się na ziemi, upewniając się, iż te niższe piętro nie znajdowało się wcale tak daleko; z drugiej strony oboje odznaczali się raczej szczególnym wzrostem, więc mogli to odbierać nieco inaczej. Nie czekając aż jakieś nieprzychylne stworzenie porwie jego towarzysza, opuścił się, trzymając nadal różdżkę i wraz z nią łapiąc jeden stopień. Obrócił się i bez obaw rozluźnił uścisk, lądując bezpiecznie w tymże małym pomieszczeniu. — Ciekawe po co to zbudowali — zastanowił się głośno, właściwie nie mając wielkiej znajomości tego, po co ludzie zaopatrują się w piwnice. Podziemia kojarzyły mu się raczej z grotami, może ze składzikami jakiegoś rodzaju. A w sierocińcu? Wolał nie zagłębiać się w podobne kwestie, może przez tę atmosferę jego pierwsze konotacje były zbyt przykre. Pogrążony w wydobywaniu szczegółów wizji, dopiero po chwili uniósł brwi w subtelnym zdziwieniu połączonym z zaciekawieniem. — No tak, przecież na co dzień doglądasz niebezpiecznych stworzeń, prawda? Ale... trujące? — Tu się wstrzymał, podnosząc się dość nagle z przykucniętej pozycji i gwałtownie wycierając palce o swój strój, na wypadek, gdyby jakimś zrządzeniem losu znalazły się na nich ślady tego całego jadu. O ile rozumiał fascynację swoją pasją – czyż nie opowiadał z podobnym przejęciem o nowych gatunkach roślin? – to pająki zdecydowanie nie należały do zwierząt, które budziły w nim pozytywne wrażenia. Może nie bał się ich specjalnie, jednakże na pewno można było wybrać milszych strażników potężnego artefaktu. To jest, jeżeli ich obecność tutaj nie była przypadkowa. — Tak. Nie wiem co za światło wypełniało przestrzeń w mojej wizji, acz wyraźnie ich... różki... mieniły się odbiciami ciemnego błękitu. Może to tylko puszki pigmejskie pod postacią pająków? To by było coś — wymruczał bardziej do siebie niż do mężczyzny wyraźnie przejętego losem czyhających na nich biedaczków. Rozumiał jednak tę pieszczotliwość, poza tym wydawało mu się, że to naprawdę wzbudziło entuzjazm Bena i nie chciałby psuć go swoimi obiekcjami.
Iskra jasności nadal tliła się na końcu jego różdżki, choć już powoli wygasała. Podążył za jego krokami ku prawemu wejściu i z przyjemnością przyjął znajomy trzask, który wydawał otwierający się zamek. Szczęknięcie upewniło ich o sukcesie zaklęcia, pozostawało zająć się tym, co miało wypełniać korytarz przed nimi. Młody badacz wziął głęboki oddech, zaczepił palce o klamkę i spojrzał na gwardzistę. — Na trzy? — zasugerował z nieśmiałą nutą zaczepności, po czym zaczął odliczać aż w końcu przejście zostało otwarte. — Lumos maxima — wykantował wyraźnie, celując do środka.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
The member 'Constantine Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
The member 'Constantine Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Nie zauważył nieco spłoszonego - przejętego? - spojrzenia Constantine'a, jak zwykle pozostając doskonale odpornym na jakiekolwiek emocjonalne szarości. Nie dociekał skąd właściwie Ollivander posiadł tak ważne, senne informacje, nie naciskał, by zdradził mu swoje sekrety. Kto jak kto, ale Wright doskonale wiedział, że nie wszystkie nadają się do wyciągnięcia na światło dzienne. - Aha - odparł więc niezwykle elokwentnie, w swoim typowym, barokowym stylu. Tyle mu wystarczyło, wierzył młodemu Zakonnikowi. - Może kiedyś wywróżysz mi coś z ręki - zażartował, by znów spuścić nieco powietrza z nadmuchanego balonika poważnej misji. Robił to ostatnio rzadko, lecz w towarzystwie brata Ulyssesa czuł potrzebę rozluźnienia, pokazania chłopakowi, że nic im nie zagraża i że nie ma potrzeby się niepokoić - nawet jeśli sam odczuwał pewien dyskomfort. Wnętrza sierocińca nie nastrajały pozytywnie, ciche stukoty i dźwięki mąciły w głowie. Na szczęście perspektywa spotkania z kochanymi stworzeniami niezmiernie poprawiała mu nastrój. Potężne smoki, rozwścieczone hipogryfy, wychudzone testrale: kochał je wszystkie, gotów przytulić cały zwierzyniec do powoli bijącego serca. - Mam nadzieję, że nie trzymali tutaj pająków przed laty, gdy jeszcze mieszkały tu dzieci - odpowiedział, gdy już znaleźli się niżej, w piwnicy, pomiędzy dwiema odnogami korytarza. Mówił z pewnym przestrachem, szybko jednak dookreślając swą wypowiedź - martwił się nie o zdrowie podlotków, natykających się na śmiertelnie niebezpieczną, jadowitą istotę, ale właśnie o wrażliwe pająki. - Biedne zwierzaki. Nie lubią też hałasów a wiadomo jakie są dzieci... - dodał z ubolewaniem, zastanawiając się jednocześnie nad pytaniem Constantine'a. Bał się zagłębiać w mroczne rejony swojego umysłu, sugerujące, że w sierocińcu mogło dochodzić do brutalnych czarnomagicznych praktyk z udziałem niewinnych dzieci. Nagle cały budynek wydał mu się obrzydliwy i śmierdzący; wzdrygnął się mimowolnie, nie wypuszczając różdżki z rąk. Tym pilniej powinni odnaleźć tajemniczy przedmiot i zabrać go z tego bagna - o ile, rzecz jasna, natrafią na coś więcej niż zakurzoną paczkę zapałek. - Smoki nie są niebezpieczne - sprostował odruchowo, marszcząc brwi. Szybko się jednak rozpogodził. - No, czasem są, ale kiedy da się im wystarczająco dużo miłości...no i jedzenia, oczywiście, to są naprawdę wspaniałe zwierzęta - mówił z zapałem, uśmiechając się nieco. Również podszedł do drzwi, z zadowoleniem przyjmując szczęk otwieranego zamka. Wystarczyło teraz szarpnąć klamkę i ruszyć dalej, w nieznane, w mrok - uprzednio rozganiając wilgotną ciemność mocnym zaklęciem. - Tak jak te pająki. Nie obrażaj ich porównaniami do puszków, mogą się zezłościć - poradził teatralnym szeptem, kiwając głową na propozycję synchronicznego stawienia czoła nieznanemu. Skoncentrował się na tym, by w razie potrzeby wspomóc Constanitne'a w zaklęciu. Widząc, że kula wyczarowana przez towarzysza jest zbyt słaba, uniósł wyżej różdżkę, ponawiając inkantację. - Lumos Maxima! - Skierował ją za drzwi, w nowy korytarz, do którego odważnie zaglądnął.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 32
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 32
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Nie odnajdywał się w ścieżkach kłamstw, nie zawsze też mógł przekazywać pełny obraz prawdy. Choć w tym momencie zdecydowanie skłaniał się ku szczerości przy swojej wypowiedzi, była ona może ograniczona przez sam jej wymiar; jak mógłby przekazać coś, co widział tylko w snach, jak opowiedzieć odczucia, do których wyrażenia nie istniały odpowiednie słowa? Nie zdawał też sobie sprawy, że może nie ujawnił sedna całego pochodzenia swoich snów – trzeciego oka, tak samo mu bliskiego, co niezgłębionego. To była jedna z tych części świata magicznego, które zdawały się kroplami w całym morzu możliwości. Sprawiały, iż wszystko wydawało się możliwe, jednocześnie udowadniając, że nie zawsze droga do nich jest jasna. Być może to było jego najbliżej skrywaną tajemnicą. W końcu nie każdy w i e r z y ł w jasnowidzenie, inni sprowadzali je do ziemi używając deprymujących zwrotów; nawet niektórzy jego przyjaciele spoglądali na to sceptycznie, choć ci, którzy jak Susanne przekonali się o rezonansie pozornie nieszkodliwych słów, zmieniali swoje nastawienie. Nie winił nikogo, podchodząc z wyważoną cierpliwością zarówno do siebie jak i innych. Pokiwał tylko głową, przyglądając się reakcji Wrighta; wystarczyło, że podjął się z nim tej wyprawy. — Pewnie zobaczyłbym kolejny artefakt, zanim więc przyjdziesz po wróżby to się przygotuj — odparł, idąc wstęgą jego luźnego żartu. Właściwie rzadko umyślnie sięgał po wizje, raczej skupiając się na ich kontrolowani niż na poszukiwaniu wskazówek dotyczących tego, co miało dopiero nadejść. Chciałby być obdarzony darem, który przynosiłby miłe wiadomości, rozpalał nadzieję w miejscach, gdzie panował jej niedostatek, sprowadzał ufność na pola bezsilności. Niestety w większości przypadków nawet bardziej wyraźne przepowiednie okazywały się kapryśne, a znoszenie myśli, że mimo wskazówek nie udało się zmienić tego, co zaplanował los, bywało trudne. Zdarzały się też dobre strony, jak ze wszystkim, dzięki czemu mógł ostrzec swoich bliskich przed zbliżającą się nawałnicą nad Silverdale, bądź skierować Benjamina w progi spalonego sierocińca. Rzecz jasna, ani jedno, ani drugie nie obejmowało zdarzeń wygodnych czy przyjemnych, ale ich alternatywa była znacznie gorsza.
Nie był może byłym Gryfonem, miał za to trochę odwagi. Nowe okolice nie przerażały go, potrafił nawet wykrzesać iskry zainteresowania. Jeśli jednak chodziło o budynki opętane klątwą cierpienia, sytuacja prezentowała się odmiennie. Historia pożaru, praktyki prowadzone tu wcześniej... nieustające głosy były wystarczającym testamentem bólu, który przesiąkł deski, tapetę, wczepiłby się pewnie w same pajęczyny, gdyby miał taką sposobność. Zapach spalenizny nie zamaskował odoru śmierci – to on nie pozwalał jego sercu odzyskać spokoju. Przerywający ciszę głos Bena wybijał go z ponurych rozmyślań, choćby tylko po to, by zmusić go do podjęcia luźniejszych wątków. Ta szlachecka sztywność, o którą obwiniał go Bertie, musiała wychodzić z jego rękawów, bo zdołał jedynie zagłębić się w rzeczowości poprzedniego zastanowienia. — Szkoda, że nie znam sposobu zajrzenia w przeszłość zamiast w przyszłość — wyrzekł, nawiązując do wcześniejszego skrawka ich rozmowy. Istniały sposoby zajrzenia do cudzych wspomnień, oczywiście, ale zawsze zastanawiał się, ile mogłyby mu powiedzieć wiekowe drzewa czy nawet ściany tej piwnicy; milczący obserwatorzy zmagań życia codziennego. W tym wypadku, może lepiej było nie dokopywać się do prawdy. Same wyobrażenia o niej powodowały ciarki na jego plecach, naruszały fasadę opanowania, która przy spotkaniu z jadowitymi pająkami mogła okazać się przydatna. Chociaż po tym, co usłyszał, nie był pewny czy w razie potyczki jego towarzysz ratowałby to stworzenie czy Constantine’a. Na wszelki wypadek zanotował, by w razie czego zastosować taktyczny odwrót. — Och, ależ ja podziwiam smoki. Nie miałem zbyt wielu okazji, by je oglądać na żywo, jednak są niesamowite. Majestatyczne — podkreślił, uśmiechając się delikatnie do własnych myśli. Jego przewodnikiem był pegaz, patronus przybierał formę konia, aczkolwiek gdyby dosięgnął sposobności wzbicia się w niebo na grzbiecie bestii podobnej tym, którymi opiekował się gwardzista, nie doświadczyłby rozdarcia. Co tam utrudnienia w oddychaniu, co tam wrażliwość Ondyny, w marzeniach w przestworza zabierałby go potężny, pokryty łuskami mityczny stwór. Nie zwierzył się z tego Benjaminowi, to była tylko płocha tęsknota za życiem jak z kart ksiąg. Ledwo przytrzymał śmiech, który pragnął wyrwać się z jego piersi; nie był na to czas. — Ostatnie, czego pragnę to je rozzłościć. Już się poprawiam. Przepraszam, drogie pająki — powiedział wyjątkowo poważnie, jeszcze zanim zabrzmiało jego nieudane zaklęcie. Jego ton był cichy, rzeczywiście, nie należało im przeszkadzać hałasem ani nietrafionymi żartami.
Nieco przygasł, gdy wyczarowana kula nie podołała zadaniu. Zaraz po niej ruszyła jednak bliźniacza, silniejsza, rozświetlając tajemniczy korytarz. Zniżył czubek różdżki, spoglądając na nią z niejakim rozczarowaniem, ale nie przejmował się tym zbyt długo. Zamiast tego wsunął się do nowego pomieszczenia, rozglądając się uważnie. Było wyrwane z jego snu; dywan z lepkiej, nawarstwionej pajęczyny, gęsto przykryte tapety, utrudniające rozpoznanie czegokolwiek przydatnego. Prócz jednego. Z początku zdawało mu się, że to wzrok płata mu figle, lecz wypatrzył jakiś ruch pod jedną z siatek... kątem oka, tym razem z lewej strony, wyłonił się znajomy, kolczasty pęd. W przypływie zrozumienia, chwycił kurtkę mężczyzny, dając mu do zrozumienia, żeby pozostał na chwilę w bezruchu.
— Czy słyszałeś może o Jadowitej Tentakuli? Mam wrażenie, że pająki to nie jedyni mieszkańcy tej piwnicy. — Wyminął jego sporą sylwetkę, stawiając ostrożnie pierwszy krok z dala od zasięgu rośliny. Postawił drugi krok, oglądając się na Wrighta. — Rób to, co ja — polecił, przemykając przez korytarz dość sprawnie i upewniając się, że nie popełnią żadnej pomyłki.
Nie był może byłym Gryfonem, miał za to trochę odwagi. Nowe okolice nie przerażały go, potrafił nawet wykrzesać iskry zainteresowania. Jeśli jednak chodziło o budynki opętane klątwą cierpienia, sytuacja prezentowała się odmiennie. Historia pożaru, praktyki prowadzone tu wcześniej... nieustające głosy były wystarczającym testamentem bólu, który przesiąkł deski, tapetę, wczepiłby się pewnie w same pajęczyny, gdyby miał taką sposobność. Zapach spalenizny nie zamaskował odoru śmierci – to on nie pozwalał jego sercu odzyskać spokoju. Przerywający ciszę głos Bena wybijał go z ponurych rozmyślań, choćby tylko po to, by zmusić go do podjęcia luźniejszych wątków. Ta szlachecka sztywność, o którą obwiniał go Bertie, musiała wychodzić z jego rękawów, bo zdołał jedynie zagłębić się w rzeczowości poprzedniego zastanowienia. — Szkoda, że nie znam sposobu zajrzenia w przeszłość zamiast w przyszłość — wyrzekł, nawiązując do wcześniejszego skrawka ich rozmowy. Istniały sposoby zajrzenia do cudzych wspomnień, oczywiście, ale zawsze zastanawiał się, ile mogłyby mu powiedzieć wiekowe drzewa czy nawet ściany tej piwnicy; milczący obserwatorzy zmagań życia codziennego. W tym wypadku, może lepiej było nie dokopywać się do prawdy. Same wyobrażenia o niej powodowały ciarki na jego plecach, naruszały fasadę opanowania, która przy spotkaniu z jadowitymi pająkami mogła okazać się przydatna. Chociaż po tym, co usłyszał, nie był pewny czy w razie potyczki jego towarzysz ratowałby to stworzenie czy Constantine’a. Na wszelki wypadek zanotował, by w razie czego zastosować taktyczny odwrót. — Och, ależ ja podziwiam smoki. Nie miałem zbyt wielu okazji, by je oglądać na żywo, jednak są niesamowite. Majestatyczne — podkreślił, uśmiechając się delikatnie do własnych myśli. Jego przewodnikiem był pegaz, patronus przybierał formę konia, aczkolwiek gdyby dosięgnął sposobności wzbicia się w niebo na grzbiecie bestii podobnej tym, którymi opiekował się gwardzista, nie doświadczyłby rozdarcia. Co tam utrudnienia w oddychaniu, co tam wrażliwość Ondyny, w marzeniach w przestworza zabierałby go potężny, pokryty łuskami mityczny stwór. Nie zwierzył się z tego Benjaminowi, to była tylko płocha tęsknota za życiem jak z kart ksiąg. Ledwo przytrzymał śmiech, który pragnął wyrwać się z jego piersi; nie był na to czas. — Ostatnie, czego pragnę to je rozzłościć. Już się poprawiam. Przepraszam, drogie pająki — powiedział wyjątkowo poważnie, jeszcze zanim zabrzmiało jego nieudane zaklęcie. Jego ton był cichy, rzeczywiście, nie należało im przeszkadzać hałasem ani nietrafionymi żartami.
Nieco przygasł, gdy wyczarowana kula nie podołała zadaniu. Zaraz po niej ruszyła jednak bliźniacza, silniejsza, rozświetlając tajemniczy korytarz. Zniżył czubek różdżki, spoglądając na nią z niejakim rozczarowaniem, ale nie przejmował się tym zbyt długo. Zamiast tego wsunął się do nowego pomieszczenia, rozglądając się uważnie. Było wyrwane z jego snu; dywan z lepkiej, nawarstwionej pajęczyny, gęsto przykryte tapety, utrudniające rozpoznanie czegokolwiek przydatnego. Prócz jednego. Z początku zdawało mu się, że to wzrok płata mu figle, lecz wypatrzył jakiś ruch pod jedną z siatek... kątem oka, tym razem z lewej strony, wyłonił się znajomy, kolczasty pęd. W przypływie zrozumienia, chwycił kurtkę mężczyzny, dając mu do zrozumienia, żeby pozostał na chwilę w bezruchu.
— Czy słyszałeś może o Jadowitej Tentakuli? Mam wrażenie, że pająki to nie jedyni mieszkańcy tej piwnicy. — Wyminął jego sporą sylwetkę, stawiając ostrożnie pierwszy krok z dala od zasięgu rośliny. Postawił drugi krok, oglądając się na Wrighta. — Rób to, co ja — polecił, przemykając przez korytarz dość sprawnie i upewniając się, że nie popełnią żadnej pomyłki.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Wright miał spory problem z pojmowaniem kwestii niematerialnych. Był prostym mężczyzną o dość topornym umyśle - musiał czegoś dotknąć, zważyć, zmierzyć, rzucić czymś o ścianę, by pojąć jego strukturę i wytrzymałość. Abstrakcyjne pojęcia wywoływały błąd krytyczny w przyziemny rozumowaniu, chyba, że chodziło o uczucia. Z tymi radził sobie doskonale, owszem, wstydząc się, gdy przepływały przez niego widoczną falą, ale i potrafiąc je nazwać. Wiedział, kiedy czuł wstyd za to, co zrobił, kiedy radość na widok rodzeństwa, kiedy dumę z postępów swych smoczych wychowanków. Proste emocje nie sprawiały mu żadnego kłopotu: te pojawiały się dopiero przy ich mieszaninie, najczęściej mającej związek z zwalczaną słabością.
Widocznie spalony sierociniec wywoływał poważne rozważania, z jakimi Ben radził sobie jednak dość sprawnie poprzez całkowitą ignorancję i skupieniu na wykonaniu zadania. Zaśmiał się cicho - na tyle, na ile zdołał - z odpowiedzi Constantine'a, porzucając palącą kwestię wróżb i snów o pomocnych Zakonowi artefaktach. To nie miało już znaczenia, znaleźli się tam, gdzie powinni i należało zrobić wszystko, by nie zaprzepaścić podarowanej im przez los szansy. Zerknął jednak na Ollivandera, wytrzeszczając oczy. - No, wiesz, od tego jest jak gdyby pamięć - podpowiedział rzeczowo, nie rozumiejąc, że badaczowi może chodzić o coś więcej, że jego niespokojny umysł wędrował znacznie szybciej od Benjaminowego, zaglądając w rejony gdybania, w jakie smokolog nigdy się nie zapuszczał. - Polecam. Pamiętanie to doskonały sposób na zajrzenie w przeszłość - dodał tylko odrobinę sarkastycznie, szybko przeskakując z udzielania dobrych oraz, przy okazji, całkowicie nieprzydatnych rad do zadowolenia, gdy Constantine uznał smoki za majestatyczne. Gdy ktoś chwalił te piękne stworzenia, Wright napełniał się dumą, co najmniej tak, jakby to jego samego uznano za majestatycznego. Nie było jednak czasu na dyskusje o tych nieziemskich istotach, drzwi otworzyły się a korytarz, w którym się znaleźli, wypełnił się mocnym światłem. Kula skoncentrowanych promieni pofrunęła pod sufit, rozganiając mroki. Ben rozejrzał się dookoła, wyraźnie widząc dziwny ruch na krańcach pola widzenia; słyszał też chrobotanie oraz dziwne dźwięki, świadczące o tym, że pająki rozpierzchły się i ukryły w jakichś sobie znanych kryjówkach, chcąc ochronić wrażliwe ślepia przed światłem. Biedaki. Jaimie ostrożnie ruszył dalej a świetlista kula rozjaśniała drogę wgłąb korytarza. Ruszyłby sprawniej i bohatersko do przodu, ale poczuł szarpnięcie za rękaw kurtki. Obejrzał się przez ramię, rzucając Constantine'owi pytające spojrzenie.
- Coś tam kojarzę - bez problemu przyznał się do niewiedzy, podążając wzrokiem za spojrzeniem Ollivandera. Dziwne szelesty nie należały jedynie do uciekających pająków: coś zieleniło się pod ich stopami. Ben otworzył usta a potem szybko je zamknął. Dobrze, że chociaż jeden z nich był na tyle ostrożny, by zauważyć dodatkowe niebezpieczeństwo. - Prowadź. Ale powoli. Nie jestem taką skoczną łanią jak ty - zaznaczył, idąc krok w krok za młodzieńcem, stawiając stopy w tych samych miejscach, by utrzymać się z dala od pełzających pędów, gotowych zamknąć ich w swych jadowitych mackach.
Długie pomieszczenie skończyło się kamiennym łukiem, otwierając przed nimi dalsze pokoje. - To tylko puste kokony, nie musisz się martwić - pocieszył Constantine'a, zadzierając głowę w górę. Ściany pokrywały białe pajęczyny oraz puste miejsca po ich wylęgu. Patrząc po ich liczbie, w sierocińcu musiała zamieszkać spora kolonia tych cudownych stworzeń. Wright zaczął zastanawiać się, czy aby nie wrócić tutaj później, samemu, być może adoptując pewnego słodkiego, niebieskorożkowego pająka, ale te myśli szybko usunęła z jego głowy melodia. Zwodnicza, trująca, przejmująco smutna. - Słyszysz to? - spytał ochrypłym szeptem, zaniepokojony, przekraczając próg ostatniego pokoju. Dźwięki nasiliły się a kołysanka przybrała na sile, czystymi nutami trafiając prosto do uszu, do umysłu, do serca, rozdzierając je na dwoje. Ben prawie zgiął się w pół: nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o cierpieniu nucącego ją dziecka, zamkniętego w tym okropnym miejscu, palonego żywcem, cierpiącego przez czarną magię. Melodia układała się w przerażającą spiralę - Wright nie mógł się jej poddać, musiał zamienić te bolesne tony na coś pięknego, na inną pieśń, na pieśń Feniksa. Skupił się na płaczliwym trelu nieśmiertelnego ptaka, na sile, jaką dawał mu Zakon Feniksa, na drugiej szansie, którą otrzymał pomimo popełnionych błędów. Wyprostował ramiona i przymknął oczy, wyciągając przed siebie różdżkę. - Expecto Patronum!
| obniżone st patronusa
Widocznie spalony sierociniec wywoływał poważne rozważania, z jakimi Ben radził sobie jednak dość sprawnie poprzez całkowitą ignorancję i skupieniu na wykonaniu zadania. Zaśmiał się cicho - na tyle, na ile zdołał - z odpowiedzi Constantine'a, porzucając palącą kwestię wróżb i snów o pomocnych Zakonowi artefaktach. To nie miało już znaczenia, znaleźli się tam, gdzie powinni i należało zrobić wszystko, by nie zaprzepaścić podarowanej im przez los szansy. Zerknął jednak na Ollivandera, wytrzeszczając oczy. - No, wiesz, od tego jest jak gdyby pamięć - podpowiedział rzeczowo, nie rozumiejąc, że badaczowi może chodzić o coś więcej, że jego niespokojny umysł wędrował znacznie szybciej od Benjaminowego, zaglądając w rejony gdybania, w jakie smokolog nigdy się nie zapuszczał. - Polecam. Pamiętanie to doskonały sposób na zajrzenie w przeszłość - dodał tylko odrobinę sarkastycznie, szybko przeskakując z udzielania dobrych oraz, przy okazji, całkowicie nieprzydatnych rad do zadowolenia, gdy Constantine uznał smoki za majestatyczne. Gdy ktoś chwalił te piękne stworzenia, Wright napełniał się dumą, co najmniej tak, jakby to jego samego uznano za majestatycznego. Nie było jednak czasu na dyskusje o tych nieziemskich istotach, drzwi otworzyły się a korytarz, w którym się znaleźli, wypełnił się mocnym światłem. Kula skoncentrowanych promieni pofrunęła pod sufit, rozganiając mroki. Ben rozejrzał się dookoła, wyraźnie widząc dziwny ruch na krańcach pola widzenia; słyszał też chrobotanie oraz dziwne dźwięki, świadczące o tym, że pająki rozpierzchły się i ukryły w jakichś sobie znanych kryjówkach, chcąc ochronić wrażliwe ślepia przed światłem. Biedaki. Jaimie ostrożnie ruszył dalej a świetlista kula rozjaśniała drogę wgłąb korytarza. Ruszyłby sprawniej i bohatersko do przodu, ale poczuł szarpnięcie za rękaw kurtki. Obejrzał się przez ramię, rzucając Constantine'owi pytające spojrzenie.
- Coś tam kojarzę - bez problemu przyznał się do niewiedzy, podążając wzrokiem za spojrzeniem Ollivandera. Dziwne szelesty nie należały jedynie do uciekających pająków: coś zieleniło się pod ich stopami. Ben otworzył usta a potem szybko je zamknął. Dobrze, że chociaż jeden z nich był na tyle ostrożny, by zauważyć dodatkowe niebezpieczeństwo. - Prowadź. Ale powoli. Nie jestem taką skoczną łanią jak ty - zaznaczył, idąc krok w krok za młodzieńcem, stawiając stopy w tych samych miejscach, by utrzymać się z dala od pełzających pędów, gotowych zamknąć ich w swych jadowitych mackach.
Długie pomieszczenie skończyło się kamiennym łukiem, otwierając przed nimi dalsze pokoje. - To tylko puste kokony, nie musisz się martwić - pocieszył Constantine'a, zadzierając głowę w górę. Ściany pokrywały białe pajęczyny oraz puste miejsca po ich wylęgu. Patrząc po ich liczbie, w sierocińcu musiała zamieszkać spora kolonia tych cudownych stworzeń. Wright zaczął zastanawiać się, czy aby nie wrócić tutaj później, samemu, być może adoptując pewnego słodkiego, niebieskorożkowego pająka, ale te myśli szybko usunęła z jego głowy melodia. Zwodnicza, trująca, przejmująco smutna. - Słyszysz to? - spytał ochrypłym szeptem, zaniepokojony, przekraczając próg ostatniego pokoju. Dźwięki nasiliły się a kołysanka przybrała na sile, czystymi nutami trafiając prosto do uszu, do umysłu, do serca, rozdzierając je na dwoje. Ben prawie zgiął się w pół: nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o cierpieniu nucącego ją dziecka, zamkniętego w tym okropnym miejscu, palonego żywcem, cierpiącego przez czarną magię. Melodia układała się w przerażającą spiralę - Wright nie mógł się jej poddać, musiał zamienić te bolesne tony na coś pięknego, na inną pieśń, na pieśń Feniksa. Skupił się na płaczliwym trelu nieśmiertelnego ptaka, na sile, jaką dawał mu Zakon Feniksa, na drugiej szansie, którą otrzymał pomimo popełnionych błędów. Wyprostował ramiona i przymknął oczy, wyciągając przed siebie różdżkę. - Expecto Patronum!
| obniżone st patronusa
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 96
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 96
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Nie był taki jak Ulysses. Nie stąpał twardo po ziemi, działania dyktując chłodnym kalkulacjom rozsądku, odsuwając się na odpowiednie krańce dystansu, gdy w grę wchodziły choćby proste emocje. Młodszy Ollivander pozwalał porywać myślom oraz wrażeniom, ubierając je w stonowane akcenty stłumienia, by nie pójść o krok za daleko, narażając się szponom Ondyny. Owszem, było też prawdą, iż rozkochany w naturze badań w sporej mierze polegał na logice oraz jasności umysłu, ale potrafił też w nim się zagłębiać na dalekie wędrówki. Koncepcje ideałów, ciągłe rozważania za i przeciw, przeglądane szufladki pomysłów niejako zawsze nadawały mu rozmarzonej aury. Sprowadzał zwykle równowagę między serce a głowę, lecz gdyby musiał stanąć przed wyborem, zaufałby raczej temu pierwszemu. Słuszność, wierność samemu sobie były dla niego ważne, nawet jeśli sprowadzały nadmierną wrażliwość czy wręcz narażały go na niepokoje. Można by uznać, że w takim razie pewnie łatwo uginał się pod porywami zakochania, nic jednak bardziej mylnego; jeszcze przed nim leżało ryzyko oddania się na zranienie, jeszcze nie wydobył z siebie podobnych iskier, zbyt skupiony na sięganiu wyżej i dalej, przemierzaniu wertepów innych zmagań.
Jego ciekawość wbiegała w kąty nawet takiego miejsca, zmuszając go do zadawania sobie pytań, na które nie znał odpowiedzi. Pogrążony w studiowaniu widocznych sekretów obecnego pomieszczenia, swoje wtrącenie wypowiedział w niejakim transie, więc wypowiedź gwardzisty zbiła go nieco z tropu. Zwłaszcza, że była efektem sensu zagubionego w tłumaczeniu. Uchylił usta, by coś dodać, ale za chwilę je zamknął. Zmarszczył nieco brwi, w pierwszym wrażeniu sądząc, że Benjaminowi może chodzić o umiejętności praktykowane chociażby przez znanego im różdżkarza. Później przeszedł w lekkie zdziwienie – czy on mógł wiedzieć o problemach badacza z ową pamięcią? – by w końcu przeniknąć w ulgowe rozbawienie. Przeczesał przydługą grzywkę, odrzucając ją w tył i przeganiając samotne pasma ciemnych włosów, które opadły mu na twarz w wyniku ich podróży do piwnicy. — Dziękuję, postaram się kiedyś tego spróbować. — Z zadowoleniem stwierdził, że jego głos jest wolny od wszelkiego napięcia; być może była to kwestia tego, iż już od dawna nie doświadczył przykrych dziur w swojej własnej rekolekcji zdarzeń. Nawet porzucił nawyk zaglądania do dzienników, choć pewien incydent z eliksirem spożytym po terminie plasował się niebezpiecznie blisko podobnych obaw. Dlatego musiał być przygotowany na każdą sposobność, nigdy nie mógł wiedzieć, która wizja zażąda opłaty. Na razie jednak miał okazję zmierzyć się z pewną konkretną i to jej powinien poświęcić koncentrację.
Jak na razie wszystko się sprawdzało, a – dodatkowo – rozległa wiedza Wrighta z dziedziny stworzeń od groźnych po jeszcze groźniejsze pomogła im uniknąć ewentualnego starcia z jadem pająków. Nie powstrzymał ciarek, które połaskotały go po karku, gdy na krańcach ścian korytarza mignęły mu włochate odnóża i gdy posadzka zareagowała echem prędkich kroczków na odwrót tych zwierząt. Świetlista kula wyczarowana przez ciemnowłosego mężczyznę nie tylko odgoniła mrok, ale też wlała nieco nadziei w to przeciągnięte marskością miejsce. — Jak sama nazwa wskazuje, lepiej nie wchodzić z nimi w kontakt. Moglibyśmy użyć Diffindo... acz ilość pędów, które dostrzegam pod pajęczynami przerasta nas w liczbach. Poza tym, nie chcielibyśmy chyba im przeszkadzać. — Wzruszył nieznacznie ramionami, podejrzewając, że rośliny miały wystarczająco dużo czasu, by opanować piwnicę i uczynić z niej własne królestwo. Może nie czuł względem nich tak wielkiego rozczulenia jak Ben do pająków, za to doceniał ich parzącą niechęć względem ludzi, która czasami skutkowała wystrzeliwaniem w ich kierunku spiczastych pocisków. Mogły one uczynić krzywdę, mogły też wkraść się do ich kieszeni i wydostać na zewnątrz... w porządku, to był całkiem sprytny i godny podziwu okaz flory! Niemniej nie raz zdołał mu sprawić pewien kłopot. Skinął głową, milcząco obiecując, że będzie czekał i pilnował, by gwardzista za nim nadążył. Półgłośne trzaski towarzyszyły ich przeprawie, a gdy dotarli na drugą stronę poklepał Zakonnika z nutą beztroski. — To może będzie z ciebie jeszcze łania — spróbował nawiązać do jego uwagi, co wypadło w dziwnym wybrzmieniu; powstrzymał ściągnięty uśmiech i ruszył do przodu, hamując dopiero gdy o mało nie zderzył się z ogromnym kokonem, czy też jego pozostałością. Wzdrygnął się widocznie, ściskając mocno różdżkę i trzymając ją w pogotowiu, gdyby przyszło mu zaraz rzucać kolejne zaklęcie. Nie był do końca przekonany, więc spojrzał niepewnie na swojego towarzysza. Może po tym całym zajściu poprosi go o polecenie książki na temat ONMS, którą pominął, a która uczyła miłości do podobnych istot. Odgłosy ich kroków były pochłaniane przez miękkie, lepkie siatki pajęczyn, im dalej zapuszczali się w kolejne pomieszczenie, tym kolejna melodia stawała się głośniejsza. W pewnym momencie Constantine nie wiedział już czy dochodziła zza ich pleców, czy rozbrzmiewała przed nimi – słodki, lecz przeszywający na wskroś ton kołysanki zdawał się ich ogarniać. — Ja... — Nie był w stanie wykrzesać z siebie żadnej sensownej wypowiedzi. Wzruszenie, smutek, obawa, przeraźliwa bezsilność zaciskały opaskę na jego skroni, niemal odbierając mu oddech z płuc. Musiał przytrzymać się łukowatego przejścia, by złapać wystarczająco powietrza i uspokoić bicie serca. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że głos był odbiciem tonu jego zmarłej siostry, a to tylko wzmagało jego bojaźń. Przecież to nie mogła być ona, to jakaś inna dziewczynka, porzucona przez rodziców, pozbawiona miłości, zmuszona do opuszczenia tego świata w najbardziej brutalny sposób; zaciskał szczękę do bólu, byle powstrzymać pędzące myśli. I właśnie wtedy, gdy opuścił powieki pozwalając obrazom rozgrywać nieprzyjemne scenariusze w czerni jego umysłu, zapanowała czystość.
Podniósł głowę. Przed sobą, nie tak daleko, ujrzał jasnego ducha o długich, choć rozczochranych włosach, łagodnym wyrazie dziecięcej buzi, w sukience, która unosiła się łagodnymi falami, mimo że przecież w piwnicy nie było wiatru. Dziewczynka śmiała się, pogłos perlistej wesołości dodał mu siły i gdy jej rączka wskazała Benjaminowi, by za nią podążył, także Ollivander za nią ruszył. Wpatrywał się w nią jak zaklęty, nie odczuwając niczego poza czystym porządkiem, który sprowadził w te otchłanie patronus. Pod arrasem stworzonym z pajęczyny, na końcu niewielkiego pomieszczenia zjawa wskazała im skrytkę. Jej obecność przegoniła nie tylko strach, przegoniła też przeokropną atmosferę. Zanim zniknęła, szepnęła coś na ucho gwardziście, który stał za ukojeniem jej duszy.
— A więc nie przyszliśmy tu na marne... — odezwał się chropowatym głosem, gdy zostali sami ze skrzynią, w której kryło się niewiadome.
Jego ciekawość wbiegała w kąty nawet takiego miejsca, zmuszając go do zadawania sobie pytań, na które nie znał odpowiedzi. Pogrążony w studiowaniu widocznych sekretów obecnego pomieszczenia, swoje wtrącenie wypowiedział w niejakim transie, więc wypowiedź gwardzisty zbiła go nieco z tropu. Zwłaszcza, że była efektem sensu zagubionego w tłumaczeniu. Uchylił usta, by coś dodać, ale za chwilę je zamknął. Zmarszczył nieco brwi, w pierwszym wrażeniu sądząc, że Benjaminowi może chodzić o umiejętności praktykowane chociażby przez znanego im różdżkarza. Później przeszedł w lekkie zdziwienie – czy on mógł wiedzieć o problemach badacza z ową pamięcią? – by w końcu przeniknąć w ulgowe rozbawienie. Przeczesał przydługą grzywkę, odrzucając ją w tył i przeganiając samotne pasma ciemnych włosów, które opadły mu na twarz w wyniku ich podróży do piwnicy. — Dziękuję, postaram się kiedyś tego spróbować. — Z zadowoleniem stwierdził, że jego głos jest wolny od wszelkiego napięcia; być może była to kwestia tego, iż już od dawna nie doświadczył przykrych dziur w swojej własnej rekolekcji zdarzeń. Nawet porzucił nawyk zaglądania do dzienników, choć pewien incydent z eliksirem spożytym po terminie plasował się niebezpiecznie blisko podobnych obaw. Dlatego musiał być przygotowany na każdą sposobność, nigdy nie mógł wiedzieć, która wizja zażąda opłaty. Na razie jednak miał okazję zmierzyć się z pewną konkretną i to jej powinien poświęcić koncentrację.
Jak na razie wszystko się sprawdzało, a – dodatkowo – rozległa wiedza Wrighta z dziedziny stworzeń od groźnych po jeszcze groźniejsze pomogła im uniknąć ewentualnego starcia z jadem pająków. Nie powstrzymał ciarek, które połaskotały go po karku, gdy na krańcach ścian korytarza mignęły mu włochate odnóża i gdy posadzka zareagowała echem prędkich kroczków na odwrót tych zwierząt. Świetlista kula wyczarowana przez ciemnowłosego mężczyznę nie tylko odgoniła mrok, ale też wlała nieco nadziei w to przeciągnięte marskością miejsce. — Jak sama nazwa wskazuje, lepiej nie wchodzić z nimi w kontakt. Moglibyśmy użyć Diffindo... acz ilość pędów, które dostrzegam pod pajęczynami przerasta nas w liczbach. Poza tym, nie chcielibyśmy chyba im przeszkadzać. — Wzruszył nieznacznie ramionami, podejrzewając, że rośliny miały wystarczająco dużo czasu, by opanować piwnicę i uczynić z niej własne królestwo. Może nie czuł względem nich tak wielkiego rozczulenia jak Ben do pająków, za to doceniał ich parzącą niechęć względem ludzi, która czasami skutkowała wystrzeliwaniem w ich kierunku spiczastych pocisków. Mogły one uczynić krzywdę, mogły też wkraść się do ich kieszeni i wydostać na zewnątrz... w porządku, to był całkiem sprytny i godny podziwu okaz flory! Niemniej nie raz zdołał mu sprawić pewien kłopot. Skinął głową, milcząco obiecując, że będzie czekał i pilnował, by gwardzista za nim nadążył. Półgłośne trzaski towarzyszyły ich przeprawie, a gdy dotarli na drugą stronę poklepał Zakonnika z nutą beztroski. — To może będzie z ciebie jeszcze łania — spróbował nawiązać do jego uwagi, co wypadło w dziwnym wybrzmieniu; powstrzymał ściągnięty uśmiech i ruszył do przodu, hamując dopiero gdy o mało nie zderzył się z ogromnym kokonem, czy też jego pozostałością. Wzdrygnął się widocznie, ściskając mocno różdżkę i trzymając ją w pogotowiu, gdyby przyszło mu zaraz rzucać kolejne zaklęcie. Nie był do końca przekonany, więc spojrzał niepewnie na swojego towarzysza. Może po tym całym zajściu poprosi go o polecenie książki na temat ONMS, którą pominął, a która uczyła miłości do podobnych istot. Odgłosy ich kroków były pochłaniane przez miękkie, lepkie siatki pajęczyn, im dalej zapuszczali się w kolejne pomieszczenie, tym kolejna melodia stawała się głośniejsza. W pewnym momencie Constantine nie wiedział już czy dochodziła zza ich pleców, czy rozbrzmiewała przed nimi – słodki, lecz przeszywający na wskroś ton kołysanki zdawał się ich ogarniać. — Ja... — Nie był w stanie wykrzesać z siebie żadnej sensownej wypowiedzi. Wzruszenie, smutek, obawa, przeraźliwa bezsilność zaciskały opaskę na jego skroni, niemal odbierając mu oddech z płuc. Musiał przytrzymać się łukowatego przejścia, by złapać wystarczająco powietrza i uspokoić bicie serca. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że głos był odbiciem tonu jego zmarłej siostry, a to tylko wzmagało jego bojaźń. Przecież to nie mogła być ona, to jakaś inna dziewczynka, porzucona przez rodziców, pozbawiona miłości, zmuszona do opuszczenia tego świata w najbardziej brutalny sposób; zaciskał szczękę do bólu, byle powstrzymać pędzące myśli. I właśnie wtedy, gdy opuścił powieki pozwalając obrazom rozgrywać nieprzyjemne scenariusze w czerni jego umysłu, zapanowała czystość.
Podniósł głowę. Przed sobą, nie tak daleko, ujrzał jasnego ducha o długich, choć rozczochranych włosach, łagodnym wyrazie dziecięcej buzi, w sukience, która unosiła się łagodnymi falami, mimo że przecież w piwnicy nie było wiatru. Dziewczynka śmiała się, pogłos perlistej wesołości dodał mu siły i gdy jej rączka wskazała Benjaminowi, by za nią podążył, także Ollivander za nią ruszył. Wpatrywał się w nią jak zaklęty, nie odczuwając niczego poza czystym porządkiem, który sprowadził w te otchłanie patronus. Pod arrasem stworzonym z pajęczyny, na końcu niewielkiego pomieszczenia zjawa wskazała im skrytkę. Jej obecność przegoniła nie tylko strach, przegoniła też przeokropną atmosferę. Zanim zniknęła, szepnęła coś na ucho gwardziście, który stał za ukojeniem jej duszy.
— A więc nie przyszliśmy tu na marne... — odezwał się chropowatym głosem, gdy zostali sami ze skrzynią, w której kryło się niewiadome.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Skrzynka nie była zabezpieczona - mogliście ją otworzyć. W środku znajdował się jeden nieduży kamień, zdecydowanie zbyt mały, jak na pojemnik, w którym się znajdował. Od jednej strony wydawał się ładnie oszlifowany - wyglądał jak odłamek czegoś znacznie większego. Mienił się srebrem i bielą, epatował dziwną aurą, której nie potrafiliście wytłumaczyć - dobrocią, niewinnością i niezwykle silną białą magią. Prawdopodobnie znaleźliście to, po co tutaj przyszliście... lub niewielki fragment tego.
W ogóle nie odebrał odpowiedzi Constantine'a jako ironii lub sarkazmu - pokiwał z powagą głową, aż zatrzęsła mu się krzaczasta broda. Pamięć była rzeczą niezwykle skomplikowaną i zarazem piękną, dlatego cieszył się, że młodzieniec zdaje sobie sprawę z istnienia takiej magicznej zdolności do przywoływania wspomnień. Nie miał jednak czasu, by zagłębiać się w bardziej skomplikowane odpowiedzi - wołała ich przygoda a raczej misja, mająca przynieść Zakonowi Feniksa coś dobrego. Poruszał się ostrożnie, skoncentrowany całkowicie na tym, by nie nadepnąć nieszczęsnego pnącza lub nie staranować idącego przed nim Constantine'a, ostrożnie wybierającego bezpieczną drogę pośród florystycznego zagrożenia. Tak skupił się na odpowiednim stawianiu kroków, że właściwie nie słyszał słów chłopaka - z zagryzionymi ustami wpatrywał się w jego smukłe plecy oraz nogi, spełniając się jako pokraczna łania. Dochodząca do sedna sprawy: udało im się przebrnąć korytarz bez większych ofiar, zostając jednak od razu rzuconym na pożarcie przerażającej melodyjce. Przywoływała dzieciństwo, lecz nie to szczęśliwe, które sam przeżył, a to straszne i druzgoczące. Dźwięki wbijały szpilki prosto w mózg, czyniąc z niego zabawkę swych toksycznych wizji; Wright resztką sił wyczarował niezwykle mocnego patronusa. Lśniący ogier wykwitł na końcu różdżki a później rozpostarł się do naturalnych rozmiarów, przebiegając przez pokój. Napełniał nadzieją, wiarą w to, że wszystko się powiedzie; emanował ciepłem i spokojem. Ben odetchnął głęboko, z ulgą, widząc w bladej poświacie nie tylko twarz przejętego Constantine'a, ale także mdłe zarysy sylwetki ducha. Dziewczynki, uśmiechniętej i pięknej. Przestała śpiewać swą smutną pieśń, wydawała się spokojna i radosna - zbliżyła się do Benjamina, przekazując szeptem kilka wskazówek. Arras, skrzynka, dobro; Wright mimowolnie podążał za jej instrukcjami, jak w transie wyciągając zza sterty pajęczyn mały kuferek, stojący teraz na chłodnej podłodze. Nachylił się nad nim i bez żadnego problemu otworzył wieko. Na wyłożonym atłasem dnie znajdował się duży kamień o specyficznym kształcie. Przedmiot roztaczał wokół siebie aurę niezgłębionego dobra i radości; Jaimie uśmiechnął się sam do siebie, zalany ulgą. Wizja Constantine'a okazała się prawdziwa, dotarli do czegoś, co mogło pomóc Zakonowi.
- A wszystko to dzięki tobie - odparł Ollivanderowi, jeszcze chwilę, jak urzeczony, wpatrując się we wnętrze skrzynki, by następnie zamknąć ją ostrożnie. Gdyby nie sen, nigdy nie dowiedzieliby się o istnieniu tej części potrzebnego przedmiotu. - Zabieramy to. Dostarczymy to Bathildzie - zadecydował, wsadzając skrzynkę pod pachę. Upewnił się, że pozostaje zamknięta, nietknięta oraz bezpiecznie umiejscowiona pomiędzy potężnymi mięśniami, po czym zerknął na Constantine'a, uśmiechając się lekko. Dali radę. Razem.
- A wszystko to dzięki tobie - odparł Ollivanderowi, jeszcze chwilę, jak urzeczony, wpatrując się we wnętrze skrzynki, by następnie zamknąć ją ostrożnie. Gdyby nie sen, nigdy nie dowiedzieliby się o istnieniu tej części potrzebnego przedmiotu. - Zabieramy to. Dostarczymy to Bathildzie - zadecydował, wsadzając skrzynkę pod pachę. Upewnił się, że pozostaje zamknięta, nietknięta oraz bezpiecznie umiejscowiona pomiędzy potężnymi mięśniami, po czym zerknął na Constantine'a, uśmiechając się lekko. Dali radę. Razem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dawno przegonił zmęczenie spowodowane brakiem snu; właściwie zapomniał, że powinien je odczuwać. Od kiedy zetknął się z Benjaminem przy murze, okalającym zwęglony szkielet budynku sierocińca, od kiedy przeskoczył schodki, by zagłębić się w ciężkiej, noszącej ślady niejednego cierpiącego istnienia, atmosferze miejsca, które stanowiło dosłowną reprezentację jego koszmarów, to jego umysł pozostawał w sferze gotowości, a mięśnie oczekiwały na rozkazy. Pośród mgły lekkiego, oczywistego zdenerwowania przebijały się łuny podniecenia; w końcu coś robił, w końcu nie stał w bierności. Ta ekscytacja podążaniem za swoim przeznaczeniem przesłaniała strach, pchała go do kolejnych pomieszczeń, pomagała zaufać własnej spostrzegawczości oraz intuicji, wymazała też z mijającymi minutami wszelkie niepewności, tworząc przestrzeń na swobodne działanie. Mieli wyjątkowe szczęście, a może zwyczajnie dobrze sprawdzali się w podobnych okolicznościach – na każdym etapie, zapewniając się nawzajem, że inicjalne porażki nie były tragediami na wielką skalę, ktoś czuwał, by je poprawić. Przynajmniej tak to odbierał młody Ollivander, nieświadomie wspomagając się doświadczeniem towarzysza; jego różdżka zdolna była wyzwolić jedynie małą łunę światła, ale jego inne zdolności także dały się poznać jako przydatne. Właściwie to nie wątpił, że ktoś taki jak Benjamin poradziłby sobie bez drugiej osoby. Odnalazłaby drogę, przegoniłby pająki, dałby radę pędom chciwej tentakuli – a jednak pewną satysfakcję sprawiło mu uczestniczenie w tej wyprawie, dzięki temu czuł, iż ta jedna wizja została rozwiązana i nie będzie dręczyła go po nocach przypominając o tym, po co nie sięgnął. W swoim śnie skupiał się na wrażeniach, czasem po prostu w i e d z i a ł i dlatego był pewny, że cokolwiek ukazało mu się w nocy miało związek z przeganianiem ciemnych mocy. Nie znał się na artefaktach. Jego podróże związane były ściśle z poznawaniem gatunków flory, to one były cennymi skarbami. Coś, co nadałoby się do walki z ogólnie pojętym złem leżało na całkiem innym poziomie, niosło wielkie znaczenie. Pewnie z tego powodu Wright nie mógłby zignorować jego listu, może on też podświadomie wyczuwał, iż musi istnieć sposób, by rozprawić się z rozdzierającymi kraj anomaliami. Patrząc, czy też bardziej rozpoznając silną magię stworzoną przez zaklęcie patronusa, odebrał swój zagubiony promyk nadziei. Chciałby w przyszłości z równą łatwością przywoływać swojego obrońcę, chciałby z podobną determinacją zbierać energię w pozornie niemożliwych do przebrnięcia sytuacjach; może jeszcze go to czekało tuż za rogiem. Na razie gwałtownie mrugał, przyzwyczajając wzrok do jasności oraz budząc się z trwożnego letargu. Na szczęście nie wypuścił palisandrowej różdżki, a gdy mimochodem przetarł twarz, nie wyczuł na niej wilgoci. Musiał popracować nad swoją wolą, by następnym razem nie zastygnąć bez ruchu w obliczu nagłego nasilenia emocji. Odetchnął, kiedy duch zniknął, notując chwilowe dziwne uczucie lekkości; podążał za Wrightem i z nieco speszoną ciekawością również pochylił się nad skrzynką. Nigdy nie miał do czynienia z czymś tak zadziwiającym, pięknym, niezwykłym. Choć mechanizmy w jego głowie pozostawały jeszcze oblepione resztkami straszliwej melodii, zaczęły tworzyć kolejne pytania: co to właściwie było? Kto to stworzył? Do czego służyło? Ile było części? Zanim zdążył się odezwać, urok minął wraz z cichym stukotem zamykanego wieczka. Podniósł ciemnozłote tęczówki na sylwetkę mężczyzny. — Byłem ledwie posłańcem informacji. Bez ciebie nie doszlibyśmy do końca — przyznał szczerze, pozwalając drobinkom radości zabłysnąć w jego postawie. Udało się. Naprawdę. — Oczywiście — dodał, rozglądając się raz ostatni po pomieszczeniu. Nie wydawało się już tak upiorne. Odwzajemnił uśmiech, poruszając się do wyjścia na nowo odkrytą lekkością. Zapach spalenizny był mniej wyraźny, może pewnego dnia zniknie na zawsze. Świeże powietrze przywitało go chłodnymi podmuchami, które wydawały się wyjątkowo rześkie i przyjemne; drzwi wejściowe skrzypnęły za nimi na pożegnanie, gdy wychodzili na wciąż opuszczoną alejkę. Słońce było już wysoko, chociaż pozostawało skryte za chmurami – to ciekawe, wydawało mu się, że byli pod ziemią znacznie dłużej.
— Tędy? — zapytał, planując towarzyszyć gwardziście tak długo jak mu na to pozwoli. Energia go rozpierała, czuł, iż dziś zdarzy się coś dobrego.
|zt x 2
— Tędy? — zapytał, planując towarzyszyć gwardziście tak długo jak mu na to pozwoli. Energia go rozpierała, czuł, iż dziś zdarzy się coś dobrego.
|zt x 2
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
W sierocińcu unosił się zapach spalenizny, a od zwęglonych ścian zdawało się ciągle bić ciepło, jakby pożar ustał dopiero niedawno. Od czasu do czasu w powietrzu rozlegał się krótki, dziecięcy pisk, który jednak momentalnie milkł. Kiedy indziej dało się usłyszeć charakterystyczny trzask palącego się drewna. W przeważającej większości panowała jednak martwa cisza, w której nie rozlegało się nawet krakanie wron, nawet wiatr jakby zamarł na całym terenie niegdysiejszego sierocińca. Zgliszcza wyłaniały się z panującej w Londynie mgły jak ruiny upiornego zamku. I choć od ścian biło ciepło dawnego pożaru, powietrze zdawało się być niesamowicie zimne. Czy to przez panującą w Anglii aurę, czy też ponury nastrój tego miejsca - trudno powiedzieć.
Dość spory talerz emanował magią, którą doskonale wszyscy wyczuwaliście. Trudno było wręcz ją zignorować, im bliżej spalonego sierocińca, tym mocniej wibrował, bucząc cicho. W jego pobliżu czuć było także niewidzialną energię, która powodowała gęsią skórkę stawiając na baczność włosy. W pewnym momencie świstoklik uniósł się w powietrze i drgając zawisł metr nad ziemią. Wyraźnie czuliście, jak ściąga do siebie magię przesyconą anomaliami. Nawet w miejscu, które wydawało wolne się od dziwnych zjawisk, mogliście wyczuć charakterystyczne mrowienie skóry. Magiczny talerz podarowany przez Czarnego Pana zdawał się niezwykle na ten rodzaj magii wrażliwy, działał na nią jak magnes reagując na pozostałości siły z Azkabanu, która pojawiła się w Londynie wraz ze śmierciożercami powracającymi z misji. Świstoklik zbierał siły, by się aktywować, wciąż jednak był za słaby.
|Żeby aktywować świstoklika musicie na kości Anomalie - CZ wyrzucić jakąkolwiek anomalię. Wystarczy, jeśli zrobi to jedna osoba obecna w wątku. Rzucane zaklęcia mogą być dowolne, ale jeśli z opisu anomalii wynika, że występi jedynie w przypadku udanego czaru, niepowodzenie zaklęcia oznacza brak anomalii.
Alternatywnym sposobem na wywołanie anomalii jest skorzystanie ze znajomości numerologii, nie wymaga to wówczas rzucania zaklęć, a skupienia się na otaczającej was magii i skierowania odpowiedniego jej rodzaju do świstoklika. ST wynosi wówczas 80, do rzutu doliczana jest biegłość numerologii.
W poście możecie założyć, że udaliście się do domów po zaopatrzenie, cały zabrany ze sobą ekwipunek wymieńcie w poście i podkreślcie (nie możecie korzystać z rzeczy, o których nie napiszecie teraz).
Na odpis macie 48 godzin.
Dość spory talerz emanował magią, którą doskonale wszyscy wyczuwaliście. Trudno było wręcz ją zignorować, im bliżej spalonego sierocińca, tym mocniej wibrował, bucząc cicho. W jego pobliżu czuć było także niewidzialną energię, która powodowała gęsią skórkę stawiając na baczność włosy. W pewnym momencie świstoklik uniósł się w powietrze i drgając zawisł metr nad ziemią. Wyraźnie czuliście, jak ściąga do siebie magię przesyconą anomaliami. Nawet w miejscu, które wydawało wolne się od dziwnych zjawisk, mogliście wyczuć charakterystyczne mrowienie skóry. Magiczny talerz podarowany przez Czarnego Pana zdawał się niezwykle na ten rodzaj magii wrażliwy, działał na nią jak magnes reagując na pozostałości siły z Azkabanu, która pojawiła się w Londynie wraz ze śmierciożercami powracającymi z misji. Świstoklik zbierał siły, by się aktywować, wciąż jednak był za słaby.
|Żeby aktywować świstoklika musicie na kości Anomalie - CZ wyrzucić jakąkolwiek anomalię. Wystarczy, jeśli zrobi to jedna osoba obecna w wątku. Rzucane zaklęcia mogą być dowolne, ale jeśli z opisu anomalii wynika, że występi jedynie w przypadku udanego czaru, niepowodzenie zaklęcia oznacza brak anomalii.
Alternatywnym sposobem na wywołanie anomalii jest skorzystanie ze znajomości numerologii, nie wymaga to wówczas rzucania zaklęć, a skupienia się na otaczającej was magii i skierowania odpowiedniego jej rodzaju do świstoklika. ST wynosi wówczas 80, do rzutu doliczana jest biegłość numerologii.
W poście możecie założyć, że udaliście się do domów po zaopatrzenie, cały zabrany ze sobą ekwipunek wymieńcie w poście i podkreślcie (nie możecie korzystać z rzeczy, o których nie napiszecie teraz).
Na odpis macie 48 godzin.
Wyłaniające się z gęstej mgły zgliszcza spopielonego sierocińca napawały dziwnym niepokojem. Dolohov zdawał sobie sprawę z tego, że to dopiero początek ponurych obrazów, które dzisiejszego dnia go nawiedzą. Przełknął zatem ślinę, upewniając się, że posiada przy pasie swój przybornik z eliksirami i skierował kolejne kroki ku spopielonym ścianom. Jedną z nich dotknął chcąc się upewnić w przekonaniu, że odczuwane powiewy gorąca są wyłącznie ułudą jego umysłu, bądź wibrującej wokół nich niespokojnej magii. Bardzo chciał wierzyć, że przebijające się przez buczącą magiczną siłę dziecięce odgłosy również są efektem działania niespokojnej magii.
Alchemik wyciągnął swoją różdżkę. Nie zamierzał czarować co dało się wywnioskować po kilku niespokojnie nakreślonych przez niego w powietrzu łukach którym nie towarzyszyła żadna inkantacja, a sposób prowadzenia różdżki nie był podobny do żadnej znanej dziedziny magii. Nie był to przypadek. Rosjanin bowiem nie czarował, a dzielił gęste od magii powietrze w skrupulatny, metodyczny sposób wyliczając mamrotliwą mantrą pod nosem ilość i kierunek prowadzonej przez niego magii, tej szczególnej, w stronę magicznego artefaktu będącego świstoklikiem. Ten bowiem ciągle był za słaby. Potrzebował więcej energii.
|Eq: Eliksir niezłomności (2 porcje, stat. 21), Eliksir kociego wzroku (2 porcje, stat. 21), Eliksir garota (1 porcja, stat. 21), Eliksir ochrony (1 porcja, stat. 21), Eliksir mopsusa (1 porcja, stat. 21, moc +10), Eliksir uspokajający (1 porcja, stat. 21), magiczny zegar, różdżka
|numerologia II (+30)
Alchemik wyciągnął swoją różdżkę. Nie zamierzał czarować co dało się wywnioskować po kilku niespokojnie nakreślonych przez niego w powietrzu łukach którym nie towarzyszyła żadna inkantacja, a sposób prowadzenia różdżki nie był podobny do żadnej znanej dziedziny magii. Nie był to przypadek. Rosjanin bowiem nie czarował, a dzielił gęste od magii powietrze w skrupulatny, metodyczny sposób wyliczając mamrotliwą mantrą pod nosem ilość i kierunek prowadzonej przez niego magii, tej szczególnej, w stronę magicznego artefaktu będącego świstoklikiem. Ten bowiem ciągle był za słaby. Potrzebował więcej energii.
|Eq: Eliksir niezłomności (2 porcje, stat. 21), Eliksir kociego wzroku (2 porcje, stat. 21), Eliksir garota (1 porcja, stat. 21), Eliksir ochrony (1 porcja, stat. 21), Eliksir mopsusa (1 porcja, stat. 21, moc +10), Eliksir uspokajający (1 porcja, stat. 21), magiczny zegar, różdżka
|numerologia II (+30)
The member 'Valerij Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Spalony sierociniec
Szybka odpowiedź