Spalony sierociniec
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Spalony sierociniec
Słowa czasem bywają zbyt trywialne, by wyrazić całość, skumulowanej treści. A ponury widok dawnego, spalonego dziś sierocińca rodzi więcej emocji i pytań, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Ktoś, kto nieświadomy przechodzi alejką, w której wciąż stoi budynek o sczerniałych, pustych okiennicach, wypalonych niemal do popiołu, drewnianych fragmentach, wyczuwa wciąż unoszący się mdły zapach spalenizny.
Niezależnie od ilości mijających lat, zdaje się, że stary budynek chroni w swych murach nieskończoną, powtarzającą się tragedię. Po wielkim pożarze ostały się jedyne kamienne ściany i dach, pozostawiając jednak w środku dziwne, czasem losowo prezentujące się, niezniszczone elementy. Zginęła wtedy przeszło pięćdziesiątka dzieci i kilkoro opiekunów, a tajemnica wielkiego pożaru wciąż pozostaje nierozwiązana. Nikt jednak nie może zaprzeczyć, że brała w tym udział magia, ciemniejsza niż chciałoby uwierzyć.
Mówi się o klątwie, która wisi na niezbadanej ziemi, o zakopanym pod ziemią, przeklętym skarbie, czy zwykłej, ludzkiej nienawiści, która wciąż wołała o zemstę. Są także głosy, dużo cichsze niż większość głoszących, że dawny sierociniec był miejscem tak okrutnym i przesiąkniętym cierpieniem, że same dzieci doprowadziły do rozprzestrzenienia żywiołu, pozbawiając możliwości odprawiania w tajemnicy eksperymentów. To jednak głosy jednostkowe, milknące tak szybko, jak wiatr hulający w murach spalonego sierocińca.
Niezależnie od ilości mijających lat, zdaje się, że stary budynek chroni w swych murach nieskończoną, powtarzającą się tragedię. Po wielkim pożarze ostały się jedyne kamienne ściany i dach, pozostawiając jednak w środku dziwne, czasem losowo prezentujące się, niezniszczone elementy. Zginęła wtedy przeszło pięćdziesiątka dzieci i kilkoro opiekunów, a tajemnica wielkiego pożaru wciąż pozostaje nierozwiązana. Nikt jednak nie może zaprzeczyć, że brała w tym udział magia, ciemniejsza niż chciałoby uwierzyć.
Mówi się o klątwie, która wisi na niezbadanej ziemi, o zakopanym pod ziemią, przeklętym skarbie, czy zwykłej, ludzkiej nienawiści, która wciąż wołała o zemstę. Są także głosy, dużo cichsze niż większość głoszących, że dawny sierociniec był miejscem tak okrutnym i przesiąkniętym cierpieniem, że same dzieci doprowadziły do rozprzestrzenienia żywiołu, pozbawiając możliwości odprawiania w tajemnicy eksperymentów. To jednak głosy jednostkowe, milknące tak szybko, jak wiatr hulający w murach spalonego sierocińca.
Sztuczny, mocno ironiczny i przesłodzony uśmieszek odpowiedział mu w pierwszej chwili na bezczelną propozycję. Lekko przechyliła głowę i postukała we własny brzuch, jakby próbowała zrobić z palcami cokolwiek. Po prostu coś, co pozwoli jednak tej pięści nie obić się o jego przemądrzała facjatę. – Nie mogę – odparła zaraz jak ta smutna sierotka. Sierotka, ech, nie, to jednak było kiepskie określenie. – Któreś z nas musi zaburzyć grozę tej cichej umieralni. Prawie słyszę wrzaski dzieciaków. Widzę ich odbijające się na ścianach małe łapki – prawie pamiętam. – Gadanie czyni to miejsce mniej ponurym, choć w świetle dnia nie wydaje się tak upiorne – stwierdziła, chociaż w głębi duszy pora dnia nie miała już dziś dla niej żadnego znaczenia. Przeżywała ból, samotność niezależnie od tego, czy grzały ją promienie słońca czy może oczarowywał księżyc. Za dnia, w pędzie obowiązków i większych wyskoków energii dzieciaków ciosy potrafiły być bardziej krzywdzące.
Miał rację. Z domieszką podekscytowania i podziwu spoglądała na towarzysza. Chciała już iść dalej i zostawić akt wzburzania brudnymi resztkami, ale zrobiła krótki przystanek. Pomyślała jeszcze głębiej, zbaczając na zupełnie nieoczywiste ścieżki. – Wiem za mało. Ale masz dobrą okazję, by zdradzić mi więcej. Od zawsze wiedziałeś, że będziesz tak żył? Że będziesz kradł? – zagaiła chyba dość niespodziewanie, kiedy zaczął się tam dobierać do tej szpary. Interesowało ją to. Naprawdę ją interesowało, kim tak naprawdę był Scaletta, kiedy już nie poruszał paluchami w skrytkach i nie wypalał rzędów śmierdzących kusząco papierosów. Może miał cel. A może nie chciał od życia niczego. Właściwie to mogłaby z powodzeniem wypełnić kilka stron notatnika refleksjami i wnioskami na temat tego gagatka – czego zresztą mógł się domyślać po ostatnim dramacie w jego domu. Tylko że sporo tych wniosków nie miało solidnych fundamentów, jedynie jej gdybanie, które okazywało się mniej lub bardziej bliskie prawdy. W jej oczach miał po prostu wyjebane. Dosłownie, wstrętnie wyjebane. Robił to, co musiał, ile musiał i tak szybko jak się dało, choć sprawiał wrażenie człowieka mozolnego, niegnającego za niczym specjalnym, pozbawionego smyczy niewybaczalnych terminów. Tak się wiodło złodziejaszkom? Tu okazja, tam okazja. I teraz też okazja. Tylko jaka?
– No? Idę, Scaletta. Już jesteśmy bogaci, czy jeszcze nie? To… – urwała, wchodząc za nim do pomieszczenia, do którego się dokopali. Nie pamiętała tego pokoju. Nie pamiętała żadnej drogi, która mogłaby prowadzić tutaj. Wyburzyli ścianę, znaleźli cwaniaczka, ale jeszcze coś innego chodziło po głowie Philippy. – Nigdy tu nie byłam – oznajmiła zdumiona, jakby co najmniej mówiła o własnym mieszkaniu. Poniekąd kiedyś tak było, ale o tym nie miał prawa wiedzieć. – Znaczy.. może mam nosa do tajnych pomieszczeń. Jak myślisz, Scaletta? – parsknęła, rozglądając się uważnie dookoła. Zdecydowanie mniej zainteresowania poświęciła niuchaczowi i jego znalezisku. Popatrzyła na gamonia dopiero, gdy przemówił ten nieco większy złodziej. Wdzięczny uśmiech roziskrzył się ponad kupką futra w ramionach mężczyzny. Przyjęła fanty i mocniej ścisnęła je w dłoni. – Taki dzielny, zdolny niuchacz z pewnością zasługuje na śliczne świecidełko… – oznajmiła, wyciągając w jego stronę pierścionek, który natychmiast schował w kieszonce na brzuszku. Niespecjalnie interesowały ją te skarby. Podobało jej się przeżywanie, bycie tutaj znów, odgruzowywanie wspomnień. To trochę jak samobójstwo, biorąc pod uwagę mrok i koszmary odżywające wraz z każdym skrzypnięciem drewnianego panelu. A trochę jak koło ratunkowe rzucane samej sobie. W tym czasie Scaletta miał trzymać stery i nawet nie wiedzieć, co się dzieje za burtą. – Postaw go, może znajdzie coś jeszcze – rozmyślała głośno. Kiedy zaś obrażone futerko dotknęło podłogi, mogli przekonać się, czy warto tutaj jeszcze grzebać. Pomieszczeń było wiele, zdecydowanie za wiele jak na pojedynczą eskapadę, ale ten tajemniczy pokój mógł skrywać więcej zagadek.
Co zrobił/znalazł niuchacz?
1 – lepiej nie wiedzieć
2-20 – stał sobie i zerkał
21-40 – ziewnął głośno i wlazł z powrotem w ramiona Scaletty.
41-60 – pobiegł do pokoiku i uczepił się złotej ramy od portretu
61-80 – zwędził Michaelowi zegarek i ukrył się w szufladzie w starej komodzie
81-99 – pod resztkami zawalonych mebli znalazł kufer z bibelotami, a na jego dnie tajemniczą perłę
100 – to niemożliwe
Miał rację. Z domieszką podekscytowania i podziwu spoglądała na towarzysza. Chciała już iść dalej i zostawić akt wzburzania brudnymi resztkami, ale zrobiła krótki przystanek. Pomyślała jeszcze głębiej, zbaczając na zupełnie nieoczywiste ścieżki. – Wiem za mało. Ale masz dobrą okazję, by zdradzić mi więcej. Od zawsze wiedziałeś, że będziesz tak żył? Że będziesz kradł? – zagaiła chyba dość niespodziewanie, kiedy zaczął się tam dobierać do tej szpary. Interesowało ją to. Naprawdę ją interesowało, kim tak naprawdę był Scaletta, kiedy już nie poruszał paluchami w skrytkach i nie wypalał rzędów śmierdzących kusząco papierosów. Może miał cel. A może nie chciał od życia niczego. Właściwie to mogłaby z powodzeniem wypełnić kilka stron notatnika refleksjami i wnioskami na temat tego gagatka – czego zresztą mógł się domyślać po ostatnim dramacie w jego domu. Tylko że sporo tych wniosków nie miało solidnych fundamentów, jedynie jej gdybanie, które okazywało się mniej lub bardziej bliskie prawdy. W jej oczach miał po prostu wyjebane. Dosłownie, wstrętnie wyjebane. Robił to, co musiał, ile musiał i tak szybko jak się dało, choć sprawiał wrażenie człowieka mozolnego, niegnającego za niczym specjalnym, pozbawionego smyczy niewybaczalnych terminów. Tak się wiodło złodziejaszkom? Tu okazja, tam okazja. I teraz też okazja. Tylko jaka?
– No? Idę, Scaletta. Już jesteśmy bogaci, czy jeszcze nie? To… – urwała, wchodząc za nim do pomieszczenia, do którego się dokopali. Nie pamiętała tego pokoju. Nie pamiętała żadnej drogi, która mogłaby prowadzić tutaj. Wyburzyli ścianę, znaleźli cwaniaczka, ale jeszcze coś innego chodziło po głowie Philippy. – Nigdy tu nie byłam – oznajmiła zdumiona, jakby co najmniej mówiła o własnym mieszkaniu. Poniekąd kiedyś tak było, ale o tym nie miał prawa wiedzieć. – Znaczy.. może mam nosa do tajnych pomieszczeń. Jak myślisz, Scaletta? – parsknęła, rozglądając się uważnie dookoła. Zdecydowanie mniej zainteresowania poświęciła niuchaczowi i jego znalezisku. Popatrzyła na gamonia dopiero, gdy przemówił ten nieco większy złodziej. Wdzięczny uśmiech roziskrzył się ponad kupką futra w ramionach mężczyzny. Przyjęła fanty i mocniej ścisnęła je w dłoni. – Taki dzielny, zdolny niuchacz z pewnością zasługuje na śliczne świecidełko… – oznajmiła, wyciągając w jego stronę pierścionek, który natychmiast schował w kieszonce na brzuszku. Niespecjalnie interesowały ją te skarby. Podobało jej się przeżywanie, bycie tutaj znów, odgruzowywanie wspomnień. To trochę jak samobójstwo, biorąc pod uwagę mrok i koszmary odżywające wraz z każdym skrzypnięciem drewnianego panelu. A trochę jak koło ratunkowe rzucane samej sobie. W tym czasie Scaletta miał trzymać stery i nawet nie wiedzieć, co się dzieje za burtą. – Postaw go, może znajdzie coś jeszcze – rozmyślała głośno. Kiedy zaś obrażone futerko dotknęło podłogi, mogli przekonać się, czy warto tutaj jeszcze grzebać. Pomieszczeń było wiele, zdecydowanie za wiele jak na pojedynczą eskapadę, ale ten tajemniczy pokój mógł skrywać więcej zagadek.
Co zrobił/znalazł niuchacz?
1 – lepiej nie wiedzieć
2-20 – stał sobie i zerkał
21-40 – ziewnął głośno i wlazł z powrotem w ramiona Scaletty.
41-60 – pobiegł do pokoiku i uczepił się złotej ramy od portretu
61-80 – zwędził Michaelowi zegarek i ukrył się w szufladzie w starej komodzie
81-99 – pod resztkami zawalonych mebli znalazł kufer z bibelotami, a na jego dnie tajemniczą perłę
100 – to niemożliwe
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Philippa Moss' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
Uśmieszek był reakcją obronną, albo niedosłownym docenieniem kunsztu znamiennej złośliwości; całe szczęście, że powstrzymała łapy i nie zdzieliła go za te teksty, był przecież za ładniutki, nie zasługiwał na udrękę poobijanej mordy, nawet jeśli miałaby się ledwie zaróżowić. Dużo siły było w tych delikatnych rączkach? Wątpił, zapewne więcej krzywdy mogła zrobić manipulatorskim uwodzeniem albo skuteczną inkantacją. - Szkoda... - skomentował cicho, z zaskakująco wiarygodnym tonem niezadowolenia. Pokazowo kręcił nosem, tylko dla rozrywkowej zgryźliwości; może powinien pomyśleć o przebranżowieniu? Pewnie i w teatralnych murach by się odnalazł, byleby mieć pewność, że wpadną mu do sakiewki zasłużone miedziaki. - Ja widzę kupę gruzu, duszącego kurzu, stęchlizny, pozostałości po pożarze. Chyba ćpałaś coś wcześniej, bo gadasz jakoś dziwnie - dodał, bez zastanowienia czy refleksji. Istotnie bajdurzyła we wzniosłej pozie, trochę z manierą literatki albo innej intelektualistki. Nie przypuszczał wciąż, że jest w tej przemowie szczytna wizja oczyszczenia, ciche przeżywanie, skryta emocjonalność czy ciasne liny przeszłej tragedii. Ona chyba nie analizowała go dogłębnie, on tym bardziej nie skupiał się na dotyczących jej niuansach. Za bardzo wkręcił się w te poszukiwania, albo dawno temu uznał już, że nie interesują go cudze sprawy, zwłaszcza te nieoczywiste. Jakby sama się wygadała, na pewno nie droczyłby się głupawo, na pewno nie byłby teraz tym durnym ignorantem, co to szperał po kątach w materialistycznym pościgu. W tym przypadku musiała zmagać się z tym sama (w innym najprawdopodobniej też, średnio znał się na kojących słówkach wsparcia), nie przytuli jej wyrozumiale podczas boleściwych przystanków, nie poświęci należytej uwagi, tą skupi prędzej na marnych błyskotkach czy niewielkim bohaterze. Ale czy ona w ogóle by tego chciała? Wspomnienia nie paliły jej jeszcze jak lawa, jakoś trzymała się wciąż na nogach, nie padła od patetycznej uczuciowości. Nawet dopytywała o jakieś nieważne fakty, aż dziw, że ją to w ogóle obchodziło. Niegdyś upierałby się przy wygodnym kwestionowaniu tej teorii, gładko zmieniłby temat; teraz już mu nie zależało, mógł przyznać to i owo, nawet jeśli wolał stronić od egotycznego pierdolenia o sobie.
- To było spontaniczne, wyniknęło z nagłej potrzeby kasy. Pracowałem w podłym pubie, oszczędzałem na własny kąt, w międzyczasie paru łebków pokazało mi, że uliczne łowy nie wymagają wybitnego szczęścia, a trochę zwinności i cwaniactwa. Zyski były fajne, to rzuciłem tamtą robotę w pizdu i jakoś nie zacząłem rozglądać się za inną posadką. - Rzeczowe streszczenie ostatnich lat życia. Gdzieś pomiędzy były jeszcze euforyczne sukcesy albo absolutne kryzysy, ale jakoś ciągnął się w tym dalej, daleki normalności, w bańce pozornej wygodny i skrzywionego kręgosłupa moralnego. Co do jednego się nie myliła - faktycznie miał wyjebane, niewiele czym frasował umysł, robił swoje, bez zbędnego zaangażowania czy ludzkiej ekscytacji. Doza chłodnego dystansu była konieczna, bez niej zwariowałby już dawno temu, zwłaszcza w morzu okazji. Czy to była jedna z nich?
- Para kolczyków nie zrobi z nas milionerów, ale będzie przynajmniej za co kupić fajki - odpowiedział, pochwyciwszy niuchacza i sakiewkę skarbów. - A dlaczego miałabyś być? Często szlajasz się po takich ruinach? - Ależ on niedomyślny, istny dureń. Albo nie chciał wiedzieć, albo był głupszy, niż mogłoby się wydawać. - Nie ty, a twój kret. Nie przypisuj sobie jego zasług. - Rozgadał się jakoś w obliczu tych niechlubnych odkryć lub niedosłownie tuszował te niezręczne sugestie, których nie pojmował. Dostrzegając jej niezainteresowanie znaleziskiem, wypuścił zwierzaka z rąk z powrotem na podłogę, przejąwszy od niej biżuterię i liścik. Na oko wyglądała autentycznie, coś tam błyszczało w promieniu przedzierającego się przez szczeliny słońca; wiadomość skrywała natomiast frustracje i rozgoryczenie, była czymś w rodzaju pożegnalnej przemowy. Sfrustrowane babsko oddawało te szmatławe cacuszka w imię odzyskanej godności po nieudanym romansie; zwracała się do niegdyś ukochanego, teraz już podłego skurwysyna, którego to słusznie kopnęła w dupę po zdradzie czy innej fatalnej akcji. Kawał historii jak na łańcuszek, spopielony sierociniec i fragment pergaminu. Fanty wrzucił bezwstydnie do kieszeni spodni, kucnął przy małym złodziejaszku, zachęcił jak wcześniej, choć ten, miast popędzić w stronę zapachu pieniądza, wlazł mu z powrotem w ramiona. Nie będzie głośno narzekał, znaleźli przecież te pierdoły, nawet za nie dostaną porządnego grosza.
- Chodź, Moss, nic tu po nas. - Miał rację, czas zwijać. Była gotowa?
zt x2
- To było spontaniczne, wyniknęło z nagłej potrzeby kasy. Pracowałem w podłym pubie, oszczędzałem na własny kąt, w międzyczasie paru łebków pokazało mi, że uliczne łowy nie wymagają wybitnego szczęścia, a trochę zwinności i cwaniactwa. Zyski były fajne, to rzuciłem tamtą robotę w pizdu i jakoś nie zacząłem rozglądać się za inną posadką. - Rzeczowe streszczenie ostatnich lat życia. Gdzieś pomiędzy były jeszcze euforyczne sukcesy albo absolutne kryzysy, ale jakoś ciągnął się w tym dalej, daleki normalności, w bańce pozornej wygodny i skrzywionego kręgosłupa moralnego. Co do jednego się nie myliła - faktycznie miał wyjebane, niewiele czym frasował umysł, robił swoje, bez zbędnego zaangażowania czy ludzkiej ekscytacji. Doza chłodnego dystansu była konieczna, bez niej zwariowałby już dawno temu, zwłaszcza w morzu okazji. Czy to była jedna z nich?
- Para kolczyków nie zrobi z nas milionerów, ale będzie przynajmniej za co kupić fajki - odpowiedział, pochwyciwszy niuchacza i sakiewkę skarbów. - A dlaczego miałabyś być? Często szlajasz się po takich ruinach? - Ależ on niedomyślny, istny dureń. Albo nie chciał wiedzieć, albo był głupszy, niż mogłoby się wydawać. - Nie ty, a twój kret. Nie przypisuj sobie jego zasług. - Rozgadał się jakoś w obliczu tych niechlubnych odkryć lub niedosłownie tuszował te niezręczne sugestie, których nie pojmował. Dostrzegając jej niezainteresowanie znaleziskiem, wypuścił zwierzaka z rąk z powrotem na podłogę, przejąwszy od niej biżuterię i liścik. Na oko wyglądała autentycznie, coś tam błyszczało w promieniu przedzierającego się przez szczeliny słońca; wiadomość skrywała natomiast frustracje i rozgoryczenie, była czymś w rodzaju pożegnalnej przemowy. Sfrustrowane babsko oddawało te szmatławe cacuszka w imię odzyskanej godności po nieudanym romansie; zwracała się do niegdyś ukochanego, teraz już podłego skurwysyna, którego to słusznie kopnęła w dupę po zdradzie czy innej fatalnej akcji. Kawał historii jak na łańcuszek, spopielony sierociniec i fragment pergaminu. Fanty wrzucił bezwstydnie do kieszeni spodni, kucnął przy małym złodziejaszku, zachęcił jak wcześniej, choć ten, miast popędzić w stronę zapachu pieniądza, wlazł mu z powrotem w ramiona. Nie będzie głośno narzekał, znaleźli przecież te pierdoły, nawet za nie dostaną porządnego grosza.
- Chodź, Moss, nic tu po nas. - Miał rację, czas zwijać. Była gotowa?
zt x2
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| 1 sierpnia
Był ciepły sierpniowy poranek – urokliwy, słoneczny, nijak nie pasujący do trwającego właśnie konfliktu, który zatrząsnął w posadach całymi Wyspami. Nie potrafiła cieszyć się z bezchmurnego nieba i wyśpiewujących radośnie ptaków, gdy przed oczami miała nieruchome ciała ofiar nowego porządku. Ile jeszcze osób miało umrzeć, by zaspokoić głód żądnego krwi potwora, złowieszczej, rozpowszechniającej się wśród czarodziejów idei…? Nie wiedziała. Wbrew rozsądkowi znów ruszała do źródła wszelkiego spaczenia, do stolicy, uparcie kusząc los. Na czas tej wyprawy musiała przybrać twarz Emer, w torbę schować certyfikat zarejestrowanej różdżki – i mieć nadzieję, że po raz kolejny uda się jej przechytrzyć patrole ministerstwa.
Dzięki odnowieniu kontaktu z Veronicą zrobiła krok do przodu, ku umocnieniu swej pozycji – zgodnie z sugestią dawnej mentorki odwiedziła Czarnego Kocura, tam, po przedstawieniu odpowiednich referencji, powołaniu się na jej nazwisko, zostając wtajemniczona w mniej oficjalne działania pracowników przybytku. W działania, do których osoby o jej zdolnościach zdawały się wprost idealne. Od jak dawna Findlay bawiła się w ten sposób, wracała do korzeni…? Zakładałaby, że nie wytrzymałaby tak długo, odcinając się od wykonywanego latami zajęcia, zapominając o wtłaczanej do głowy wiedzy, wyrobionych praktyką nawykach – lecz może po prostu mierzyła ją swą miarą. To dzięki niej zyskała dostęp do wielu interesujących informacji, wszystko miało jednak swoją cenę. Odkąd zostawiła za sobą ministerialną hierarchię, stawiającą na piedestale mężczyzn, coraz silniej ceniła niezależność, swobodę działania. Zaciskała więc zęby, gdy wiązała swój los z właścicielką wspomnianej karczmy, podejmując przymusowe ryzyko, idąc na konieczny kompromis – musiała przecież z czegoś żyć, nie chciała polegać tylko i wyłącznie na wysiłkach Kaia. Zgodnie z oczekiwaniami Czarny Kocur wskazał drogę, skierował do samego Londynu, gdzie urywał się ślad jednego z pracujących do niedawna w Mungu medyków, Albemiusa Spencera. Było w tym coś na swój sposób zabawnego, nie tak dawno porzuciła wszystko, co miała, całe dotychczasowe życie, w przestrachu opuszczając zagrabianą przez ekstremistów stolicę, teraz zaś odwiedzała ją zaskakująco często, częściej niż podpowiadałby rozsądek – jednak nie jako ta, która zniknęła bez słowa wyjaśnienia, a Emer Gauntier, czystokrwista czarownica o wyniosłym wejrzeniu i eleganckich szatach. Ona nie miała powodów do obaw.
Albemius był niezwykle zdolnym uzdrowicielem specjalizującym się w urazach pozaklęciowych. Skrupulatny, pojętny, zawsze służący pomocą – jedyną skazą na wizerunku pracownika idealnego był status krwi. Skaza ta tylko pogłębiła się, gdy do władzy doszedł Malfoy, a nastroje zaczęły się pogarszać. Nie zdołał umknąć, nim psy ministerstwa wyszły na ulicę, rosząc ją krwią niewinnych. Podobno jednak ciągle żył, ukrywał się na obrzeżach miasta, szukając bezpiecznej drogi ucieczki – tak przynajmniej twierdził jego brat, do którego udało jej się dotrzeć poprzedniego dnia. Nie miała czasu do stracenia. Po okazaniu odpowiednich dokumentów, wdaniu się ze strażnikami w lakoniczną, kurtuazyjną wymianę zdań, jeszcze przez chwilę krążyła po centrum, nim powolnym krokiem ruszyła na północ, zamieniając gęste zabudowania na rzecz parków, zdewastowanych domów jednorodzinnych, popadających w ruinę lokali. Trudno było nie odczuwać niepokoju w takiej scenerii, ponurej i brudnej, samotnie spacerująca kobieta zdawała się łatwym łupem – wszak o ile policjanci powinni dać jej spokój, uspokojeni ministerialnym certyfikatem, o tyle panoszące się tu i ówdzie oprychy nie powinny mieć oporów przed pozbawieniem jej sakiewki, jeśli nie życia. Mimo to uparcie parła przed siebie, chcąc zweryfikować, czy zaginiony mógł szukać schronienia w odpychającym budynku spalonego sierocińca. Nigdy wcześniej tu nie była, dwa razy zabłądziła, używając magii, by ta wskazała jej właściwy kierunek – w końcu znalazła odpowiednią aleję, a na jej końcu straszący poczerniałymi okiennicami gmach niegdysiejszego przytułku. Stale miała się na baczności, nie będą pewną, czy faktycznie czuje na karku czyjś wzrok, czy to jedynie wyobraźnia płatała jej figla. – Homenum Revelio – wymruczała pod nosem, ostrożnie zbliżając się do osmalonych kamieni fasady, nasłuchując. Nic nie wyczuła. Wtedy też coś poruszyło się w pobliskich krzakach, skutecznie przyśpieszając bieg serca, nakazując wstrzymać oddech, nim jednak zdążyłaby sięgnąć po kolejne zaklęcie, ubezpieczyć się na wypadek napaści, spomiędzy drżących liści wybiegł tłusty, łypiący na nią podejrzliwie szczur. Przewróciła oczami, zła na odpychające zwierzę, które napędziło jej stracha, jeszcze bardziej zła na samą siebie i ruszyła dalej, wodząc uważnym, badawczym wzrokiem po upiornej okolicy. – Carpiene – dodała niemalże bezgłośnie, podejrzewając, że jeśli Spencer się tu zabunkrował, to pewnie spróbowałby nakreślić choćby i najprostsze możliwe pułapki. Magia posłusznie spłynęła do ściskanego w dłoni drewienka, by niewiele później rozejść się dookoła, rozjaśnić teren rudery łuną Cave Inimicum. A więc to tak, miała rację. Wypuściła z siebie powietrze z cichym świstem, na poły podekscytowana tym drobnym sukcesem, na poły poddenerwowana stojącym przed nią wyzwaniem – wszak o ile z podstawami tworzenia pułapek problemu nie miała, o tyle ich rozbrajanie znała jedynie z kart czytanych przed snem książek. Rozpoznała jednak naturę zabezpieczenia, rozumiała mechanizm jego działania, mogła więc spróbować je wyciszyć… Tylko czy na pewno był to najlepszy pomysł? Przygryzła wargę, przez krótką chwilę rozważając wszelkie za i przeciw. W końcu zwyciężyła ostrożność; gdyby podołała zadaniu, pozbyła się przeszkody, rozejrzałaby się po sierocińcu bez informowaniu o swej obecności innych. Tego, kto odpowiadał za znalezioną pułapkę. Chciałaby, żeby był to Spencer, lecz równie dobrze mogła mieć do czynienia z innymi uchodźcami, spanikowanymi, agresywnymi, lub grasującymi z dala od patroli zakapiorami. Przypomniała sobie wszystko to, czego dowiedziała się od Jaydena, wyczytała z pożyczonego od Tonksa tomiszcza, i skupiła się na wyczuciu splotu materii pułapki, prześledzeniu granic, a w końcu zneutralizowaniu działania. Straciła rachubę czasu, nie była pewna, czy poświęciła na to kilka minut, czy znacznie dłużej, poczuła jednak, że magia ustępuje pod jej naporem. Wspaniale. – Homenum Revelio – powtórzyła raz jeszcze, powoli przekraczając łuk, który niegdyś musiał być wejściem do budynku, teraz zaś ział pustką. Zaklęcie nie zdążyło rozwiać wątpliwości, gdzieś z lewej pomknęła ku niej wiązka czaru, która minęła ją ledwie o kilka cali, odłupując fragment pobliskiej ściany. Co do…? – Przysyła mnie Walter! – krzyknęła głośno, wyraźnie, nie opuszczając przy tym różdżki, gotując się do obrony; za pierwszym razem miała szczęście, nie chciała sprawdzić, czy za drugim razem również jej ono dopisze. Jeśli to był on, powinien się uspokoić na dźwięk imienia brata. Co zrobiła źle? Zbyt długo wystawała przed wejściem? A może to ten szczur…? – Jestem tu po to, żeby ci pomóc – warknęła z irytacją, gdy nieznajomy – zarośnięty, brudny – zmusił ją do skrycia się za niedbale nakreśloną tarczą. W odpowiedzi usłyszała, że kłamie. Łże. Że przyszła tu po jego głowę. Niedorzeczne. Na szczęście była przygotowana i na taką sytuację; wolną dłonią sięgnęła do przewieszonej przez ramię torby, szybko wyciągnęła z niej niewielką figurkę kudłonia i z bijącym szybciej sercem wyciągnęła przed siebie, mając nadzieję, że to rozwieje wątpliwości, powstrzyma go przed ponowieniem ataku. Ruchomą miniaturę fantastycznego stworzenia otrzymała jego bliskich, zarzekali się, że to odpowiednio dobry znak… Dlaczego więc mężczyzna nie odpowiadał? Może to nie był on. Może pozwoliła sobie na błąd. Zrobiła pierwszy ostrożny krok w tył, rozważając ucieczkę. Wtedy jednak czarodziej opuścił ręce, przestając w nią celować, w końcu dopuszczając do siebie myśl, że to nie podstęp. A kiedy podszedł bliżej, rozpoznała w nim Albemiusa ze zdjęć, które oglądała ledwie wczoraj. Wciąż nie wypuszczając z dłoni różdżki wytłumaczyła mu, skąd się tu wzięła i po co dokładnie przybyła. Ona sama nie musiała przejmować się ewentualną rewizją, z nim jednak sprawa miała się zupełnie inaczej, powinni więc zachować ostrożność, unikać okolic centrum, jak najszybciej dotrzeć do miejsca, którym opuściła miasto na początku kwietnia. W prostych słowach przedstawiała plan ucieczki, obiecując przy tym, że już niebawem znów ujrzy najbliższych – o ile tylko będzie jej słuchać. W torbie trzymała też zmniejszoną miotłę, na której mieli powrócić w jego rodzinne strony, w okolice opustoszałego Elkstone. Zamierzała go odstawić pod same drzwi nie tylko z troski, którą przecież poniekąd odczuwała, nie tylko z chęci niesienia pomocy, ale i bardziej przyziemnego powodu – by odebrać obiecaną zapłatę za swe wysiłki. Niezależnie od tego, co podpowiadało serce, z czegoś musiała żyć.
| zt
Był ciepły sierpniowy poranek – urokliwy, słoneczny, nijak nie pasujący do trwającego właśnie konfliktu, który zatrząsnął w posadach całymi Wyspami. Nie potrafiła cieszyć się z bezchmurnego nieba i wyśpiewujących radośnie ptaków, gdy przed oczami miała nieruchome ciała ofiar nowego porządku. Ile jeszcze osób miało umrzeć, by zaspokoić głód żądnego krwi potwora, złowieszczej, rozpowszechniającej się wśród czarodziejów idei…? Nie wiedziała. Wbrew rozsądkowi znów ruszała do źródła wszelkiego spaczenia, do stolicy, uparcie kusząc los. Na czas tej wyprawy musiała przybrać twarz Emer, w torbę schować certyfikat zarejestrowanej różdżki – i mieć nadzieję, że po raz kolejny uda się jej przechytrzyć patrole ministerstwa.
Dzięki odnowieniu kontaktu z Veronicą zrobiła krok do przodu, ku umocnieniu swej pozycji – zgodnie z sugestią dawnej mentorki odwiedziła Czarnego Kocura, tam, po przedstawieniu odpowiednich referencji, powołaniu się na jej nazwisko, zostając wtajemniczona w mniej oficjalne działania pracowników przybytku. W działania, do których osoby o jej zdolnościach zdawały się wprost idealne. Od jak dawna Findlay bawiła się w ten sposób, wracała do korzeni…? Zakładałaby, że nie wytrzymałaby tak długo, odcinając się od wykonywanego latami zajęcia, zapominając o wtłaczanej do głowy wiedzy, wyrobionych praktyką nawykach – lecz może po prostu mierzyła ją swą miarą. To dzięki niej zyskała dostęp do wielu interesujących informacji, wszystko miało jednak swoją cenę. Odkąd zostawiła za sobą ministerialną hierarchię, stawiającą na piedestale mężczyzn, coraz silniej ceniła niezależność, swobodę działania. Zaciskała więc zęby, gdy wiązała swój los z właścicielką wspomnianej karczmy, podejmując przymusowe ryzyko, idąc na konieczny kompromis – musiała przecież z czegoś żyć, nie chciała polegać tylko i wyłącznie na wysiłkach Kaia. Zgodnie z oczekiwaniami Czarny Kocur wskazał drogę, skierował do samego Londynu, gdzie urywał się ślad jednego z pracujących do niedawna w Mungu medyków, Albemiusa Spencera. Było w tym coś na swój sposób zabawnego, nie tak dawno porzuciła wszystko, co miała, całe dotychczasowe życie, w przestrachu opuszczając zagrabianą przez ekstremistów stolicę, teraz zaś odwiedzała ją zaskakująco często, częściej niż podpowiadałby rozsądek – jednak nie jako ta, która zniknęła bez słowa wyjaśnienia, a Emer Gauntier, czystokrwista czarownica o wyniosłym wejrzeniu i eleganckich szatach. Ona nie miała powodów do obaw.
Albemius był niezwykle zdolnym uzdrowicielem specjalizującym się w urazach pozaklęciowych. Skrupulatny, pojętny, zawsze służący pomocą – jedyną skazą na wizerunku pracownika idealnego był status krwi. Skaza ta tylko pogłębiła się, gdy do władzy doszedł Malfoy, a nastroje zaczęły się pogarszać. Nie zdołał umknąć, nim psy ministerstwa wyszły na ulicę, rosząc ją krwią niewinnych. Podobno jednak ciągle żył, ukrywał się na obrzeżach miasta, szukając bezpiecznej drogi ucieczki – tak przynajmniej twierdził jego brat, do którego udało jej się dotrzeć poprzedniego dnia. Nie miała czasu do stracenia. Po okazaniu odpowiednich dokumentów, wdaniu się ze strażnikami w lakoniczną, kurtuazyjną wymianę zdań, jeszcze przez chwilę krążyła po centrum, nim powolnym krokiem ruszyła na północ, zamieniając gęste zabudowania na rzecz parków, zdewastowanych domów jednorodzinnych, popadających w ruinę lokali. Trudno było nie odczuwać niepokoju w takiej scenerii, ponurej i brudnej, samotnie spacerująca kobieta zdawała się łatwym łupem – wszak o ile policjanci powinni dać jej spokój, uspokojeni ministerialnym certyfikatem, o tyle panoszące się tu i ówdzie oprychy nie powinny mieć oporów przed pozbawieniem jej sakiewki, jeśli nie życia. Mimo to uparcie parła przed siebie, chcąc zweryfikować, czy zaginiony mógł szukać schronienia w odpychającym budynku spalonego sierocińca. Nigdy wcześniej tu nie była, dwa razy zabłądziła, używając magii, by ta wskazała jej właściwy kierunek – w końcu znalazła odpowiednią aleję, a na jej końcu straszący poczerniałymi okiennicami gmach niegdysiejszego przytułku. Stale miała się na baczności, nie będą pewną, czy faktycznie czuje na karku czyjś wzrok, czy to jedynie wyobraźnia płatała jej figla. – Homenum Revelio – wymruczała pod nosem, ostrożnie zbliżając się do osmalonych kamieni fasady, nasłuchując. Nic nie wyczuła. Wtedy też coś poruszyło się w pobliskich krzakach, skutecznie przyśpieszając bieg serca, nakazując wstrzymać oddech, nim jednak zdążyłaby sięgnąć po kolejne zaklęcie, ubezpieczyć się na wypadek napaści, spomiędzy drżących liści wybiegł tłusty, łypiący na nią podejrzliwie szczur. Przewróciła oczami, zła na odpychające zwierzę, które napędziło jej stracha, jeszcze bardziej zła na samą siebie i ruszyła dalej, wodząc uważnym, badawczym wzrokiem po upiornej okolicy. – Carpiene – dodała niemalże bezgłośnie, podejrzewając, że jeśli Spencer się tu zabunkrował, to pewnie spróbowałby nakreślić choćby i najprostsze możliwe pułapki. Magia posłusznie spłynęła do ściskanego w dłoni drewienka, by niewiele później rozejść się dookoła, rozjaśnić teren rudery łuną Cave Inimicum. A więc to tak, miała rację. Wypuściła z siebie powietrze z cichym świstem, na poły podekscytowana tym drobnym sukcesem, na poły poddenerwowana stojącym przed nią wyzwaniem – wszak o ile z podstawami tworzenia pułapek problemu nie miała, o tyle ich rozbrajanie znała jedynie z kart czytanych przed snem książek. Rozpoznała jednak naturę zabezpieczenia, rozumiała mechanizm jego działania, mogła więc spróbować je wyciszyć… Tylko czy na pewno był to najlepszy pomysł? Przygryzła wargę, przez krótką chwilę rozważając wszelkie za i przeciw. W końcu zwyciężyła ostrożność; gdyby podołała zadaniu, pozbyła się przeszkody, rozejrzałaby się po sierocińcu bez informowaniu o swej obecności innych. Tego, kto odpowiadał za znalezioną pułapkę. Chciałaby, żeby był to Spencer, lecz równie dobrze mogła mieć do czynienia z innymi uchodźcami, spanikowanymi, agresywnymi, lub grasującymi z dala od patroli zakapiorami. Przypomniała sobie wszystko to, czego dowiedziała się od Jaydena, wyczytała z pożyczonego od Tonksa tomiszcza, i skupiła się na wyczuciu splotu materii pułapki, prześledzeniu granic, a w końcu zneutralizowaniu działania. Straciła rachubę czasu, nie była pewna, czy poświęciła na to kilka minut, czy znacznie dłużej, poczuła jednak, że magia ustępuje pod jej naporem. Wspaniale. – Homenum Revelio – powtórzyła raz jeszcze, powoli przekraczając łuk, który niegdyś musiał być wejściem do budynku, teraz zaś ział pustką. Zaklęcie nie zdążyło rozwiać wątpliwości, gdzieś z lewej pomknęła ku niej wiązka czaru, która minęła ją ledwie o kilka cali, odłupując fragment pobliskiej ściany. Co do…? – Przysyła mnie Walter! – krzyknęła głośno, wyraźnie, nie opuszczając przy tym różdżki, gotując się do obrony; za pierwszym razem miała szczęście, nie chciała sprawdzić, czy za drugim razem również jej ono dopisze. Jeśli to był on, powinien się uspokoić na dźwięk imienia brata. Co zrobiła źle? Zbyt długo wystawała przed wejściem? A może to ten szczur…? – Jestem tu po to, żeby ci pomóc – warknęła z irytacją, gdy nieznajomy – zarośnięty, brudny – zmusił ją do skrycia się za niedbale nakreśloną tarczą. W odpowiedzi usłyszała, że kłamie. Łże. Że przyszła tu po jego głowę. Niedorzeczne. Na szczęście była przygotowana i na taką sytuację; wolną dłonią sięgnęła do przewieszonej przez ramię torby, szybko wyciągnęła z niej niewielką figurkę kudłonia i z bijącym szybciej sercem wyciągnęła przed siebie, mając nadzieję, że to rozwieje wątpliwości, powstrzyma go przed ponowieniem ataku. Ruchomą miniaturę fantastycznego stworzenia otrzymała jego bliskich, zarzekali się, że to odpowiednio dobry znak… Dlaczego więc mężczyzna nie odpowiadał? Może to nie był on. Może pozwoliła sobie na błąd. Zrobiła pierwszy ostrożny krok w tył, rozważając ucieczkę. Wtedy jednak czarodziej opuścił ręce, przestając w nią celować, w końcu dopuszczając do siebie myśl, że to nie podstęp. A kiedy podszedł bliżej, rozpoznała w nim Albemiusa ze zdjęć, które oglądała ledwie wczoraj. Wciąż nie wypuszczając z dłoni różdżki wytłumaczyła mu, skąd się tu wzięła i po co dokładnie przybyła. Ona sama nie musiała przejmować się ewentualną rewizją, z nim jednak sprawa miała się zupełnie inaczej, powinni więc zachować ostrożność, unikać okolic centrum, jak najszybciej dotrzeć do miejsca, którym opuściła miasto na początku kwietnia. W prostych słowach przedstawiała plan ucieczki, obiecując przy tym, że już niebawem znów ujrzy najbliższych – o ile tylko będzie jej słuchać. W torbie trzymała też zmniejszoną miotłę, na której mieli powrócić w jego rodzinne strony, w okolice opustoszałego Elkstone. Zamierzała go odstawić pod same drzwi nie tylko z troski, którą przecież poniekąd odczuwała, nie tylko z chęci niesienia pomocy, ale i bardziej przyziemnego powodu – by odebrać obiecaną zapłatę za swe wysiłki. Niezależnie od tego, co podpowiadało serce, z czegoś musiała żyć.
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie miał wątpliwości, kto był adresatem otrzymanego listu, tak jak nie miał złudzeń, że cokolwiek ugra na tym spotkaniu. Nie miał pewności, jak wiele, prócz tego, co sam widział udało mu się ujrzeć w jego głowie. Nie wiedział w jaki sposób działało to przeklęte narzędzie, co mogło zrobić, co mógł dzięki temu z niego wyciągnąć — czy przywołane obrazy z ministerstwa mogły być jedynie przykrywką dla czegoś innego? Czy mógł mu coś odebrać? Włożyć do głowy? Zakorzenić jakąś myśl? Czy mógł dostać się głębiej, przedrzeć przez ostatnie lata i dotrzeć do miejsc, które chciał ukryć przed takimi, jak on?
Od akcji w Parszywym nie ruszył się z mieszkania. Już wtedy był na nogach zbyt długo, w końcu padł z wycieńczenia. I choć przespał kilka godzin, budząc się co chwilę z powodu uporczywego bólu głowy, nie potrafił pozbierać myśli, zebrać się w sobie. To paskudne wrażenie towarzyszyło mu przez cały czas. Kiedy zamykał oczy włosy na karku stawały dęba, a wzdłuż kręgosłupa przemykał ten nieprzyjemny dreszcz. Nie potrafił przestać o tym myśleć, widział jego twarz przed oczami, nie musząc się szczególnie wysilać. Utknął w jego głowie w lepkim uczuciu nieprzerwanej obecności, jakby towarzyszył mu we wszystkim, co robił, patrzył mu na ręce, widział jego oczami. A co najgorsze, czuł jego sercem.
Nie rozważał tej decyzji zbyt długo. Do samego końca był przekonany, że się nie zjawi. Nie miał mu nic do powiedzenia, nie chciał go oglądać, nie chciał się z nim widzieć, nie mógł mu nic zrobić. Pragnął się go pozbyć, zapomnieć, ale nie umiał wydrapać go z własnej głowy, wyrwać, wyrzygać. Może gdyby zdruzgotał się alkoholem, zapomniałby o tym na chwilę. Trudno było mu się przyznać przed samym sobą, że prócz złości, czuł strach przed nim i obawiał się, co mógł jeszcze zrobić. Doo czego się dopuścić. Była też ciekawość — czegoś od niego chciał.
Niedługo przed północą narzucił na siebie kurtkę i udał się do spalonego sierocińca.
Chciałby wierzyć, że to miejsce wybrał przypadkowo; że wcale nie kazał mu się tu stawić podejrzewając, że będzie mu obojętne, ale był w jego głowie. Co jeśli poznał go tak dobrze w tych kilka chwil? Zapach spalenizny był wciąż wyczuwalny, jakby budynek dopiero co został ugaszony. Ale prócz sczerniałych ścian to miejsce kryło w sobie coś znacznie mroczniejszego, tragedię — wiecznie żywą, aktualną. Stąpanie po zbrudzonej podłodze, która wydawała cichutkie odgłosy ostrożnie i powoli stawianych przez niego kroków przywodziła na myśl ludzi, którzy mili tu umrzeć. Nie znał historii tego miejsca, a jednak opowiadało ją wszystko, co go otaczało. Nadpalone zabawki, meble, okna. Rozwiany popiół, sadza pokrywająca mury przypominała mu o pożarze, o ciałach rozrzuconych w trawie, płonących wozach. Zwęglony częściowo konik na biegunach przypomniał mu o rodzeństwie, o Eve.
Był cicho, przemierzając drogę w cieniu, unikając wystawania w centrum pomieszczeń, na widoku, sunął wzdłuż ścian, wytężając uszy i oczy, stopy stawiając na palcach. Wyciągnął różdżkę, przystając w progu czegoś, co niegdyś mogło być holem i upewniwszy się, że nie ma go nigdzie przeszedł na schody, z których miał mieć lepszy widok na wszystko, co działo się w korytarzu i dwóch pobliskich pomieszczeniach. Wspiął się na sam szczyt, obrócił w prawo i lewo — nikogo nie było na górnym korytarzu; kucnął za balustradą, która mogła w pierwszej chwili osłonić go przed czujnym spojrzeniem Sallowa. I czekał, aż się zjawi.
| ekwipunek wysłany do MG...
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
6.11 o północy
Nie był przekonany, czy smarkacz w ogóle się tu zjawi, ale był też gotów napisać kilka natrętnych listów do Montague i spełnić własne groźby. Ultimatum nic nie znaczyło, jeśli nie było konsekwentne - Cornelius doskonale o tym wiedział. Byłby wspaniałym ojcem.
Może będzie miał okazję wychować dzisiaj jakieś dziecko. Bo przecież ci chłopcy, Marcelius i jego uciekający kolega, byli jeszcze dziećmi, tylko dziećmi.
Niebezpiecznymi dziećmi. Wiedza to waluta. A ci młodzieńcy wiedzieli za dużo - jego własny syn na pewno, to rzecz oczywista. A brunet...? Cornelius nie znalazł siebie w jego głowie, szukał czegoś innego, ale znalazł za to czystą nienawiść w jego spojrzeniu. Słyszał wymieniane w Parszywym Pasażerze uwagi, chłopcy nie starali się nawet szeptać. Oglądając wspomnienie z Ministerstwa przekonał się, że młody może i jest głupcem i ponoć złodziejem, ale jest całkiem inteligentny. Musiał założyć, że domyślił się - albo domyśli, albo Marcelius mu powie - tego, czego nie powinien.
Mógłby opowiedzieć Montague albo Goyle'owi o wszystkim, nie musiałby nawet za dużo zmyślać. Tylko, że wiedział już, co by na tym wygrał, a co mógłby przegrać. Wygrałby wdzięczność komendanta i naczelnika portu. Pozbyłby się niewygodnego problemu. Zaryzykowałby, że młody zacznie gadać. Scenariusz nudny i przewidywalny, doskonały plan "B."
Cornelius nie byłby ani Sallowem ani politykiem, gdyby zadowalał się tylko bezpiecznymi i przewidywalnymi alternatywami. Życie to biznes, życie to interes, na życiu trzeba coś ugrać. Dzisiaj mogli ugrać coś obydwoje - jeśli tylko młody wykaże się rozsądkiem, to zyskają coś więcej niż bezpieczeństwo.
Ubrał się w płaszcz z kapturem, choć celowo wybrał miejsce, w którym nikt nie będzie ich szukał. Nikt nie mógł wiedzieć o tej rozmowie ani ich dzisiaj zobaczyć. Pozostanie tylko między nimi, tak jak między nimi mogły pozostać sekrety z głowy chłopaka. Jeśli ten będzie kooperował.
Cornelius wszedł ostrożnie do sierocińca, świadom, że teraz nie chroni go już magiczna policja.
-Homenum Revelio. - szepnął, chcąc się przekonać czy chłopiec faktycznie się zjawił. Musiał też się upewnić, że nie ma tutaj nikogo innego, żadnych wścibskich uszu, przypadkowych bądź nie.
Rozejrzał się uważnie, a zaklęcie wykazało tylko jedną sylwetkę, skuloną na samym szczycie schodów, za balustradą. To musiał być on, kryjący się jak portowy szczur.
-Dobry wieczór. - przywitał się uprzejmie, przystając pod schodami. Nie będzie się na nie wspinał, jeszcze smarkacz go z nich zrzuci.
-Odłóż różdżkę i porozmawiamy. - to nie była prośba. -Z tej odległości nie wejdę ci do głowy, spokojnie. - dodał, odrobinę drwiącym tonem. Opuścił własną różdżkę, na znak pokoju, ale nie miał zamiaru jej chować. W końcu był tu górą. A poza tym, nie miał zamiaru pozbywać się jeszcze jednego legilimencyjnego atutu - cichego, umożliwiającego przeglądanie kurtyny cudzych kłamstw.
-I nie chowaj się tak nieufnie. Robiłeś kiedyś interesy, mój chłopcze? Są bardzo owocne, gdy ma się wspólne cele. A tak się składa, że chyba zależy nam na tym samym. Na pewnym wspólnym znajomym. - przeszedł do sedna, unosząc spojrzenie na świetlistą sylwetkę chłopaka i czekając, aż efekt zaklęcia minie. Najchętniej nawiązałby kontakt wzrokowy, nawet z tej odległości.
Musiał odrobinę blefować, nie widział Marceliusa w Ministerstwie - ale słyszał rozmowę chłopców i widział, z jakim oddaniem brunet wypychał blondyna przez okno. Przyjaźnili się? Oby się przyjaźnili. Na to Cornelius liczył.
rzut
ekwipunek: różdżka, pieniądze
Nie był przekonany, czy smarkacz w ogóle się tu zjawi, ale był też gotów napisać kilka natrętnych listów do Montague i spełnić własne groźby. Ultimatum nic nie znaczyło, jeśli nie było konsekwentne - Cornelius doskonale o tym wiedział. Byłby wspaniałym ojcem.
Może będzie miał okazję wychować dzisiaj jakieś dziecko. Bo przecież ci chłopcy, Marcelius i jego uciekający kolega, byli jeszcze dziećmi, tylko dziećmi.
Niebezpiecznymi dziećmi. Wiedza to waluta. A ci młodzieńcy wiedzieli za dużo - jego własny syn na pewno, to rzecz oczywista. A brunet...? Cornelius nie znalazł siebie w jego głowie, szukał czegoś innego, ale znalazł za to czystą nienawiść w jego spojrzeniu. Słyszał wymieniane w Parszywym Pasażerze uwagi, chłopcy nie starali się nawet szeptać. Oglądając wspomnienie z Ministerstwa przekonał się, że młody może i jest głupcem i ponoć złodziejem, ale jest całkiem inteligentny. Musiał założyć, że domyślił się - albo domyśli, albo Marcelius mu powie - tego, czego nie powinien.
Mógłby opowiedzieć Montague albo Goyle'owi o wszystkim, nie musiałby nawet za dużo zmyślać. Tylko, że wiedział już, co by na tym wygrał, a co mógłby przegrać. Wygrałby wdzięczność komendanta i naczelnika portu. Pozbyłby się niewygodnego problemu. Zaryzykowałby, że młody zacznie gadać. Scenariusz nudny i przewidywalny, doskonały plan "B."
Cornelius nie byłby ani Sallowem ani politykiem, gdyby zadowalał się tylko bezpiecznymi i przewidywalnymi alternatywami. Życie to biznes, życie to interes, na życiu trzeba coś ugrać. Dzisiaj mogli ugrać coś obydwoje - jeśli tylko młody wykaże się rozsądkiem, to zyskają coś więcej niż bezpieczeństwo.
Ubrał się w płaszcz z kapturem, choć celowo wybrał miejsce, w którym nikt nie będzie ich szukał. Nikt nie mógł wiedzieć o tej rozmowie ani ich dzisiaj zobaczyć. Pozostanie tylko między nimi, tak jak między nimi mogły pozostać sekrety z głowy chłopaka. Jeśli ten będzie kooperował.
Cornelius wszedł ostrożnie do sierocińca, świadom, że teraz nie chroni go już magiczna policja.
-Homenum Revelio. - szepnął, chcąc się przekonać czy chłopiec faktycznie się zjawił. Musiał też się upewnić, że nie ma tutaj nikogo innego, żadnych wścibskich uszu, przypadkowych bądź nie.
Rozejrzał się uważnie, a zaklęcie wykazało tylko jedną sylwetkę, skuloną na samym szczycie schodów, za balustradą. To musiał być on, kryjący się jak portowy szczur.
-Dobry wieczór. - przywitał się uprzejmie, przystając pod schodami. Nie będzie się na nie wspinał, jeszcze smarkacz go z nich zrzuci.
-Odłóż różdżkę i porozmawiamy. - to nie była prośba. -Z tej odległości nie wejdę ci do głowy, spokojnie. - dodał, odrobinę drwiącym tonem. Opuścił własną różdżkę, na znak pokoju, ale nie miał zamiaru jej chować. W końcu był tu górą. A poza tym, nie miał zamiaru pozbywać się jeszcze jednego legilimencyjnego atutu - cichego, umożliwiającego przeglądanie kurtyny cudzych kłamstw.
-I nie chowaj się tak nieufnie. Robiłeś kiedyś interesy, mój chłopcze? Są bardzo owocne, gdy ma się wspólne cele. A tak się składa, że chyba zależy nam na tym samym. Na pewnym wspólnym znajomym. - przeszedł do sedna, unosząc spojrzenie na świetlistą sylwetkę chłopaka i czekając, aż efekt zaklęcia minie. Najchętniej nawiązałby kontakt wzrokowy, nawet z tej odległości.
Musiał odrobinę blefować, nie widział Marceliusa w Ministerstwie - ale słyszał rozmowę chłopców i widział, z jakim oddaniem brunet wypychał blondyna przez okno. Przyjaźnili się? Oby się przyjaźnili. Na to Cornelius liczył.
rzut
ekwipunek: różdżka, pieniądze
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wmawiał sobie, że wcale się go nie bał — choć on sam sobą nie budził wielkiego strachu, dostał próbkę jego możliwości, tego, co potrafił i tego, do czego był naprawdę zdolny. Nie chciał się znaleźć na żadnych listach gończych, ani z prawdziwego przewinienia ani tym bardziej przez pomówienia, wymysły manipulatora, podłego człowieka, czarodzieja, który miał w garści takich jak on. Nic nieznaczących. Nikt go nie obroni. Nikt nie stanie za nim murem. Nikt nawet nie pomyśli o tym, czy został słusznie oskarżony — doskonale wiedział, jak to działało, całe życie musiał liczyć wyłącznie na siebie. Myśli o nim wzmagały w nim mdłości, sprawiały, że wściekłość w nim rosła, pęczniała, gęstniała, zmieniając się w twarda breję, którą miał ochotę zacisnąć w pięść i uderzyć z całej siły w jego skroń, pozbawiając go przytomności, a czasem, w najdalszych myślach, nawet i życia. Dźwięk jego głosu, który rozszedł się po spalonych ścianach, sypiących się murach, wybrakowanej drewnianej podłodze, pod którą czaił się tylko silny, surowy beton sprawił, że jego ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz. Wargi spięły się, a płatek nosa zadrżał w agresywnym wyrazie, kiedy spomiędzy popękanych szczebli mu się przyglądał. Wyglądał tak, jak wtedy. Wymuskany, bogaty, dumny — a jednocześnie obdarty z ludzkiej godności i człowieczeństwa. Widać to było po nim gołym okiem. Na tej ogolonej facjacie, na ułożonych włosach.
Nie ufał mu. Nie ufał jego zapewnieniom. Nie miał pojęcia, jak działała jego magia, w jaki sposób mógł go skrzywdzić, ale nie zamierzał nawet ryzykować i spełniać jego prośby. Zacisnął rękę na różdżce mocniej, serce zgubiło rytm w tym szaleńczym biegu. Musiał wziąć kilka głębszych oddechów. Milczał i nie spuszczał z niego wzroku.
— My nie mamy wspólnych celów— wszedł mu od razu w słowo. Butnie i arogancko, zbliżając się do szczebli. Już i tak wiedział, że tam był, tam się chował. Dopiero słysząc jego kolejne słowa, brew mu drgnęła. Chodziło mu o Marcela. Bo o kogo innego? Tylko on ich łączył. — Nie wiem o kim mówisz —skłamał, podnosząc się na równe nogi. Dłoń zacisnął na ułamanej balustradzie, w drugiej wciąż trzymając różdżkę. Opuszczoną, ale gotową do podjęcia odpowiednich kroków. Ale co on mógł mu zrobić? Był dojrzałym, zapewne obeznanym świetnie z magią czarodziejem. Mógł jedynie kłamać i grać pewniejszego niż był, silniejszego i lepszego w magicznych pojedynkach. Nic więcej mu nie pozostało. Nie zamierzał zdradzać zbyt wiele, uzewnętrzniać się niepotrzebnie. Im mniej wiedział, tym lepiej — choć nie miał pojęcia, ile udało mu się wcześniej wyczytać z jego głowy. Wiedział, że się przyjaźnili? Wiedział, że byli jak bracia? Marcel był jedną z kilku osób, za które byłby gotów wskoczyć ogień, choć sam nigdy by się do tego nie przyznał nawet przed sobą. Sallow wiedział? Co wiedział? I co zamierzał zrobić?
Palce zacisnęły się mocno na balustradzie. Stał twardo na nogach, gotów do ewentualnego uskoku, gdyby ta ministerialna świnia zamierzała go obezwładnić. Oddychał szybko i płytko, niepewny jeszcze co właściwie powinien zrobić. Z pewnością powinien odsunąć się w cień, pod ścianę korytarza zamiast wystawać na widoku, ale nie potrafił znieść spokoju w głosie starego Sallowa.
— Mówiłeś o cenie — odezwał się w końcu spokojnie, chłodno i cierpko. Gotów do wysłuchania propozycji, z którą ojciec przyjaciela się tu zjawił. — Słucham. Czego ode chcesz? — Nie wyjawił tego w liście, nie zdradził, co chodziło mu po głowie. Czego chciał. Co chciał ugrać.
Nie ufał mu. Nie ufał jego zapewnieniom. Nie miał pojęcia, jak działała jego magia, w jaki sposób mógł go skrzywdzić, ale nie zamierzał nawet ryzykować i spełniać jego prośby. Zacisnął rękę na różdżce mocniej, serce zgubiło rytm w tym szaleńczym biegu. Musiał wziąć kilka głębszych oddechów. Milczał i nie spuszczał z niego wzroku.
— My nie mamy wspólnych celów— wszedł mu od razu w słowo. Butnie i arogancko, zbliżając się do szczebli. Już i tak wiedział, że tam był, tam się chował. Dopiero słysząc jego kolejne słowa, brew mu drgnęła. Chodziło mu o Marcela. Bo o kogo innego? Tylko on ich łączył. — Nie wiem o kim mówisz —skłamał, podnosząc się na równe nogi. Dłoń zacisnął na ułamanej balustradzie, w drugiej wciąż trzymając różdżkę. Opuszczoną, ale gotową do podjęcia odpowiednich kroków. Ale co on mógł mu zrobić? Był dojrzałym, zapewne obeznanym świetnie z magią czarodziejem. Mógł jedynie kłamać i grać pewniejszego niż był, silniejszego i lepszego w magicznych pojedynkach. Nic więcej mu nie pozostało. Nie zamierzał zdradzać zbyt wiele, uzewnętrzniać się niepotrzebnie. Im mniej wiedział, tym lepiej — choć nie miał pojęcia, ile udało mu się wcześniej wyczytać z jego głowy. Wiedział, że się przyjaźnili? Wiedział, że byli jak bracia? Marcel był jedną z kilku osób, za które byłby gotów wskoczyć ogień, choć sam nigdy by się do tego nie przyznał nawet przed sobą. Sallow wiedział? Co wiedział? I co zamierzał zrobić?
Palce zacisnęły się mocno na balustradzie. Stał twardo na nogach, gotów do ewentualnego uskoku, gdyby ta ministerialna świnia zamierzała go obezwładnić. Oddychał szybko i płytko, niepewny jeszcze co właściwie powinien zrobić. Z pewnością powinien odsunąć się w cień, pod ścianę korytarza zamiast wystawać na widoku, ale nie potrafił znieść spokoju w głosie starego Sallowa.
— Mówiłeś o cenie — odezwał się w końcu spokojnie, chłodno i cierpko. Gotów do wysłuchania propozycji, z którą ojciec przyjaciela się tu zjawił. — Słucham. Czego ode chcesz? — Nie wyjawił tego w liście, nie zdradził, co chodziło mu po głowie. Czego chciał. Co chciał ugrać.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie mógł teraz czytać Jamesowi w myślach - niestety! - ale byłby pod wrażeniem jego zdrowego rozsądku. To oczywiste, że nikt nie obroni tego chłystka, portowego cwaniaczka. Na świecie istnieli jeszcze naiwni idealiści pokroju biednego Marceliusa. Ludzie, którzy wierzyli, że do pobitych więźniów przysyła się uzdrowicieli. Każdy rozsądny człowiek powinien jednak wiedzieć, że musi liczyć sam na siebie. Nie na rodziców, którzy są w stanie wyrzec się jedynego żywego syna, gdy ten odmówi ostatecznej podłości dla pomszczenia martwego brata. Nie na przyjaciół, interesownych i chwiejnych. Nie na kobiety, zdradzieckie i zakłamane. A już na pewno nie na sprawiedliwość. Nawet Sallow nie wierzył w nowy porządek, o którym tak pięknie opowiadał w celi Marceliusowi.
Wierzył tylko w samego siebie.
-Jesteś pewien, że nie mamy? - zakpił, choć uśmiechnął się uprzejmie, jak na salonach, jak podczas rozmów z politykami. Szanował w końcu swojego rozmówcę - przynajmniej dopóty, dopóki mógł go wykorzystać, dopóki mieli szansę na wspólne interesy.
Gdy chłopak zaczął protestować, Cornelius mocniej zacisnął dłoń na różdżce. Musiał mieć pewność.
A magia dała mu tą pewność. Może James poczuł lekkie ćmienie w skroniach, a może nic, może głowa bolała go już od dawna. Sallow poczuł zaś kłamstwo - namacalne, pośpieszne. Paniczne? Nie było się czego wstydzić, sam Cornelius myślał czasem o Marceliusie z narastającą paniką. Szczególnie, gdy gówniarz kpił sobie z Montague i uciekał przez okno przed policją.
-Obydwoje wiemy, o kim mówię. - przerwał chłopakowi z lekkim zniecierpliwieniem. -Darujmy sobie kłamstwa, co? Twój serdeczny przyjaciel Goyle byłby bardzo zainteresowany, że oszczerczo się na niego powołujesz... - zacytował wspomnienie chłopca, dla większego efektu. -Ale wiesz, oszustwa nie zawsze popłacają. Zresztą, bez nich będzie szybciej. - uśmiechnął się szerzej, drapieżniej. Homenum Revelio przestało działać, więc Sallow zogniskował spojrzenie na sylwetce młodzieńca. Miał głowę na karku, przestał się chować. I nie schował różdżki, niestety. Trudno, negocjacje nie byłyby tak użyteczne, gdyby trafił na mięczaka.
Potrzebował w końcu kogoś rozsądnego. Wytężył wzrok, chcąc lepiej widzieć mimikę twarzy chłopaka.
-To ty powinieneś chcieć, żebym zapomniał o Twoim wybryku z Ministerstwa. Tyle, że tak się składa, że zarówno informacje, jak i milczenie są w tych czasach bezcenne. - uświadomił bruneta lodowato. Musiał sobie zdawać sobie sprawę, ze swojego położenia. To on był tutaj petentem, nie Cornelius. Inaczej by nie przyszedł. -W teorii można by się wymienić milczeniem za milczeniem, nieprawdaż? Tyle, że wiem, że jesteś rozsądny. Musisz sobie zdawać sprawę, że moje słowo jest warte więcej od czegokolwiek, co mógłbyś na mój temat... - urwał, przechylając głowę w bok. Doskonale się bawił. -...zmyślić. - podkreślił dobitnie. Zamilkł na chwilę, dla efektownej pauzy. Chciał nastraszyć trochę chłopaka, wybadać jego granice.
-Wiesz, co jeszcze jest w życiu bezcenne? Przyjaźń. - dodał nagle, zastanawiając się, czy zbije młodzieńca z tropu. Czy już zaczynał rozumieć? -Każdy powinien mieć rozsądnego przyjaciela, który powstrzyma go od idiotycznych wybryków i samemu ich zaprzestanie. Który przypomni mu o wadze milczenia, o tym jak ważne jest niewychylanie się z kąta i niezwracanie na siebie uwagi. O tym, że nieładnie przyciągać do siebie uwagę komendanta magicznej policji i że nie powinno się paplać o pewnych rodzinnych sprawach na prawo i lewo. - obrócił różdżkę w palcach, mówiąc powoli i z naciskiem. -Który w razie potrzeby wypchnie go przez okno, choć to akurat było idiotyczne, jedynie wyglądaliście bardziej podejrzanie. - dodał w końcu, odrobinę cieplejszym tonem. Pamiętał, kto przewrócił się na jego Glaciusie - tamten trzeci chłopiec.
Choć spojrzał na okno odrobinę za późno, to pamiętał, że brunet wydawał się go mieć tego trzeciego zupełnie w dupie, że ratował tylko siebie i Marceliusa.
Właśnie dlatego Sallow go wybrał, właśnie tym mu zaimponował.
Był rozsądny.
Trochę podobny do samego Corneliusa, prawdę mówiąc.
Nie wiedział, że chłopcy byli sobie jak bracia, ale musiał zaryzykować - pamiętał minę syna, gdy zagroził brunetowi legilimencją, widział, że w jakiś sposób im na sobie zależało. Jeśli brunet jeszcze nie był bliskim przyjacielem Marceliusa, to najwyżej będzie musiał się nim stać - Cornelius nie pozostawiał mu wyboru.
-Oczywiście, to spory ciężar, mieć na głowie nieodpowiedzialnego przyjaciela, nieprawdaż? Dlatego powinno się poszukać wsparcia u kogoś, komu również zależy na... bezpieczeństwie tej osoby. - bezpieczeństwie, mogli to tak ująć. -I regularnie wysyłać temu komuś informacje, aby w razie potrzeby mógł pomóc. - powiedział "pomóc", choć odpowiednim słowem byłoby "zareagować." -I oczywiście utrzyma to wszystko w tajemnicy. Niektórzy mają skłonności samobójcze, gdy unoszą się dumą, nieprawdaż? Na przykład trafiają do więzienia, jedynie cudem unikają bycia pobitym na śmierć, a potem udają, że wszystko w porządku. - wzruszył lekko ramionami, zastanawiając się, co powiedział Marcelius kolegom o pobycie w areszcie. Znając Marceliusa, nic mądrego.
nie okłamałeś mnie...
Wierzył tylko w samego siebie.
-Jesteś pewien, że nie mamy? - zakpił, choć uśmiechnął się uprzejmie, jak na salonach, jak podczas rozmów z politykami. Szanował w końcu swojego rozmówcę - przynajmniej dopóty, dopóki mógł go wykorzystać, dopóki mieli szansę na wspólne interesy.
Gdy chłopak zaczął protestować, Cornelius mocniej zacisnął dłoń na różdżce. Musiał mieć pewność.
A magia dała mu tą pewność. Może James poczuł lekkie ćmienie w skroniach, a może nic, może głowa bolała go już od dawna. Sallow poczuł zaś kłamstwo - namacalne, pośpieszne. Paniczne? Nie było się czego wstydzić, sam Cornelius myślał czasem o Marceliusie z narastającą paniką. Szczególnie, gdy gówniarz kpił sobie z Montague i uciekał przez okno przed policją.
-Obydwoje wiemy, o kim mówię. - przerwał chłopakowi z lekkim zniecierpliwieniem. -Darujmy sobie kłamstwa, co? Twój serdeczny przyjaciel Goyle byłby bardzo zainteresowany, że oszczerczo się na niego powołujesz... - zacytował wspomnienie chłopca, dla większego efektu. -Ale wiesz, oszustwa nie zawsze popłacają. Zresztą, bez nich będzie szybciej. - uśmiechnął się szerzej, drapieżniej. Homenum Revelio przestało działać, więc Sallow zogniskował spojrzenie na sylwetce młodzieńca. Miał głowę na karku, przestał się chować. I nie schował różdżki, niestety. Trudno, negocjacje nie byłyby tak użyteczne, gdyby trafił na mięczaka.
Potrzebował w końcu kogoś rozsądnego. Wytężył wzrok, chcąc lepiej widzieć mimikę twarzy chłopaka.
-To ty powinieneś chcieć, żebym zapomniał o Twoim wybryku z Ministerstwa. Tyle, że tak się składa, że zarówno informacje, jak i milczenie są w tych czasach bezcenne. - uświadomił bruneta lodowato. Musiał sobie zdawać sobie sprawę, ze swojego położenia. To on był tutaj petentem, nie Cornelius. Inaczej by nie przyszedł. -W teorii można by się wymienić milczeniem za milczeniem, nieprawdaż? Tyle, że wiem, że jesteś rozsądny. Musisz sobie zdawać sprawę, że moje słowo jest warte więcej od czegokolwiek, co mógłbyś na mój temat... - urwał, przechylając głowę w bok. Doskonale się bawił. -...zmyślić. - podkreślił dobitnie. Zamilkł na chwilę, dla efektownej pauzy. Chciał nastraszyć trochę chłopaka, wybadać jego granice.
-Wiesz, co jeszcze jest w życiu bezcenne? Przyjaźń. - dodał nagle, zastanawiając się, czy zbije młodzieńca z tropu. Czy już zaczynał rozumieć? -Każdy powinien mieć rozsądnego przyjaciela, który powstrzyma go od idiotycznych wybryków i samemu ich zaprzestanie. Który przypomni mu o wadze milczenia, o tym jak ważne jest niewychylanie się z kąta i niezwracanie na siebie uwagi. O tym, że nieładnie przyciągać do siebie uwagę komendanta magicznej policji i że nie powinno się paplać o pewnych rodzinnych sprawach na prawo i lewo. - obrócił różdżkę w palcach, mówiąc powoli i z naciskiem. -Który w razie potrzeby wypchnie go przez okno, choć to akurat było idiotyczne, jedynie wyglądaliście bardziej podejrzanie. - dodał w końcu, odrobinę cieplejszym tonem. Pamiętał, kto przewrócił się na jego Glaciusie - tamten trzeci chłopiec.
Choć spojrzał na okno odrobinę za późno, to pamiętał, że brunet wydawał się go mieć tego trzeciego zupełnie w dupie, że ratował tylko siebie i Marceliusa.
Właśnie dlatego Sallow go wybrał, właśnie tym mu zaimponował.
Był rozsądny.
Trochę podobny do samego Corneliusa, prawdę mówiąc.
Nie wiedział, że chłopcy byli sobie jak bracia, ale musiał zaryzykować - pamiętał minę syna, gdy zagroził brunetowi legilimencją, widział, że w jakiś sposób im na sobie zależało. Jeśli brunet jeszcze nie był bliskim przyjacielem Marceliusa, to najwyżej będzie musiał się nim stać - Cornelius nie pozostawiał mu wyboru.
-Oczywiście, to spory ciężar, mieć na głowie nieodpowiedzialnego przyjaciela, nieprawdaż? Dlatego powinno się poszukać wsparcia u kogoś, komu również zależy na... bezpieczeństwie tej osoby. - bezpieczeństwie, mogli to tak ująć. -I regularnie wysyłać temu komuś informacje, aby w razie potrzeby mógł pomóc. - powiedział "pomóc", choć odpowiednim słowem byłoby "zareagować." -I oczywiście utrzyma to wszystko w tajemnicy. Niektórzy mają skłonności samobójcze, gdy unoszą się dumą, nieprawdaż? Na przykład trafiają do więzienia, jedynie cudem unikają bycia pobitym na śmierć, a potem udają, że wszystko w porządku. - wzruszył lekko ramionami, zastanawiając się, co powiedział Marcelius kolegom o pobycie w areszcie. Znając Marceliusa, nic mądrego.
nie okłamałeś mnie...
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy zadrwił, a przynajmniej tak odebrał jego pytanie, brew Jima drgnęła niespokojnie. Spojrzał na drania z góry, w ciemności spróbował wypatrzeć jego twarz. Uprzejmość, której nie widział z powodu odległości i słabego oświetlenia, nie była bardziej wyczuwalna w tonie jego głosu niż zwyczajna, prostacka kpina. Sposób w jaki z nim rozmawiał i kierunek, w którym ciągnął tę rozmowę coraz bardziej go niepokoił. Na swojej drodze spotkał wielu paskudnych ludzi, potworów, ale żaden nie przypominał Corneliusa Sallowa. Był wyrachowany. Samym swoim sposobem bycia odbierał młodemu cyganowi pewności siebie, z łatwością sprawiał, że grunt robił się coraz bardziej grząski — niebezpiecznie, niedługo całkiem osunie mu się spod stóp. Nie wyczuł nic, a przynajmniej nie był niczego świadom. Nie miał pojęcia, że był przez niego sprawdzany. Sprowokowany stał na górze, wiedząc, że odległość jest jedynym atutem i szansą na ewentualne wymknięcie mu się spod różdżki. Kiedy padło nazwisko Goyle'a treść żołądka podskoczyła mu do gardła, a palce wbiły się jeszcze mocniej w drewno balustrady. A więc wiedział dostatecznie dużo. Musiał wiedzieć jeszcze więcej. Nie powinien go testować, sprawdzać, co mógł zrobić z posiadaną wiedzą.
Zmarszczył brwi. Pierwszy przypływ paniki minął wraz z kolejnymi słowami Sallowa. Londyn nigdy nie był miejscem na zawsze. Londyn był tylko przystankiem. Nie trzymało go tu praktycznie nic. Nic poza przyjaciółmi. Wiedział, że prędzej czy później się stąd wyniesie i był na to przygotowany, nie będzie cierpiał, jeśli będzie musiał to zrobić jeszcze tej nocy. Uciec. Dla bezpieczeństwa swoich najbliższych. Jeśli do nowego zarządcy portu dotrą nieprzychylne informacje odpowie za to. Co do tego nie miał wątpliwości. Sallow mógł myśleć, że miał na niego haka — że był w stanie zrobić wszystko, by informacje, które posiadł przypadkiem zachować w tajemnicy. Ale to nie była prawda. Był cyganem, żebrakiem, tułaczem. Konflikt z prawem był wkalkulowany w ryzyko, choć nigdy, w najśmielszych wyobrażeniach nie podejrzewał, że mógłby trafić na list gończy.
— Jak się nazywam?— spytał Corneliusa, zadzierając wyżej brodę. Oparł się rękami o balustradę, napierając na nią ciężarem swojego szczupłego ciała. — Kogo zgłosisz kapitanowi? Ministerstwu? Jak się nazywam?!— powtórzył pytanie ostrzej, głośniej, niemalże podniesionym głosem, pragnąc bardziej siebie niż jego zapewnić o tym, że mógł z tego jakoś wybrnąć wciąż. Uniósł prowokacyjnie brwi, patrząc z góry. Wiedział kim był? Jak się nazywał? Co wiedział o nim Cornelius Sallow? Wiedział gdzie mieszkał? Wiedział jak go znaleźć? Całe życie żył w podróży, niezwiązany z żadnym miejscem, jego nazwisko nie miało najmniejszego znaczenia. Gdzie zaczynała się realna groźba, a gdzie kończyło czcze zastraszanie? Serce waliło mu w piersi jak szalone, ale nie oderwał od niego spojrzenia ani na moment. Wiedział, że miał rację — jeśli spotkają go konsekwencje, nie przeżyje tego. Ale musiał zaryzykować.
— Zmyślić? — powtórzył po nim, mrużąc oczy. Mógłby go spytać, czy miał na myśli fakt, że jak najgorszy potwór torturował własnego syna, ale nie zamierzał mu zdradzać, jak wiele wie. Chciał mu tylko pokazać, że wystarczająco. — Wspominałeś o cenie — przypomniał mu raz jeszcze. — Cenie za milczenie. — Twoje czy moje jednak? — Który fragment ze wszystkiego, co wyczytałeś z mojej głowy powinien być przemilczany przeze mnie najbardziej?— Błądził w ciemno, nie wiedział, co zobaczył, prócz ministerialnej wycieczki, w której towarzyszył i on sam. Czy mogło być coś więcej. Tak naprawdę chciał wiedzieć, ile wiedział, ile z niego wyciągnął. I czego konkretnie obawiał się najbardziej, że go tu ściągnął. Nie potrafił skojarzyć faktów, nie były dla niego istotne, krew nie miała dla niego znaczenia nigdy. Prócz jednego razu — prócz znienawidzonej przez siebie, dawno wypalonej w umyśle sylwetki mężczyzny, zapijaczonego ojca mugola, który w porywach gniewu unosił na nich rękę w odpowiedzi na magiczne wybryki.
Gdy wspomniał o przyjaźni przełknął ślinę. Paznokieć zahaczył się o krawędź balustrady, ukłucie drzazgi sprowadziło go na ziemię. Milczenie. Paplanie o rodzinnych sprawach. Niezwracanie na siebie uwagi. Komendant policji. Myślał, odnotowywał jego słowa w pamięci, szukając powiązań, aż w końcu wyprostował się całkiem. Marcel przedstawiał się innym nazwiskiem, Sallow nie chciał mieć z nim wspólnego. Z wzajemnością. A więc do tego pił cały czas. W pierwszej chwili chciał zaprotestować. Nie, to nie był żaden ciężar. To było coś, czego on nie był w stanie pojąć, zrozumieć. Był zbyt ograniczony, by rozłożyć taką relację na czynniki pierwsze. Przyjaźń miała w sobie znacznie więcej kolorów niż tylko czerń i biel. I on jej z pewnością nigdy w swoim życiu nie doświadczył. Źle trafił — James w przeciwieństwie do niego sądził, że wie, na czym polegała.
— Ta, spory. Trzeba mieć łeb na karku, by takiego przyjaciela ogarniać.— Przytaknął mu szorstko. Miał ochotę mu to wszystko wytknąć, wyrzucić, ale zacisnął zęby mocno. Z perspektywy Sallowa mógłby wyglądać tak, jakby się zastanawiał nad jego propozycją, choć wcale nie było to kłamstwem. — A więc to troska. Troszczysz się o syna — rzucił z uszczypliwością. Jeśli to była troska to nie chciał wiedzieć, jak wyglądała miłość według definicji Corneliusa Sallowa. Nigdy nie uwierzyłby w takie zapewnienie. Skrzywdził go. Skrzywdził Marcela i doskonale o tym wiedział. I nie mógł zrobić tego dla niego, a dla własnej, chorej satysfakcji,— To bardzo dobrze. Ojcowie powinni troszczyć się o synów. Zrobić z nich mężczyzn, by gdy dorosną mogli troszczyć się o własnych. Jeśli zależy ci na bezpieczeństwie... twojego syna — powtórzył wyraźnie. — Myślę, że jestem odpowiednią osobą, by... ci pomóc. Tak, mógłbym ci pomóc, Corneliusie. Za odpowiednią cenę. Wiesz, w teorii można by się wymienić milczeniem za milczenie, prawda? Ale ja wiem, że jesteś rozsądny.— powtórzył jego słowa lekko i pokiwał głową. — Informacje kosztują. Milczenie kosztuje podwójnie. T W Ó J S Y N— podkreślił jeszcze wolniej niż ostatnim razem. — mógłby popełnić jakieś głupstwo, gdybym przypadkiem wspomniał o twojej trosce. — Przechylił głowę w bok butnie, obserwując go z zacięciem wymalowanym na twarzy,. — Wspomniał komu nie powinienem.— Zerknął w bok, w stronę korytarza, oceniając ewentualne szanse przetrwania, by za chwilę zerknąć znów na Sallowa.
Zmarszczył brwi. Pierwszy przypływ paniki minął wraz z kolejnymi słowami Sallowa. Londyn nigdy nie był miejscem na zawsze. Londyn był tylko przystankiem. Nie trzymało go tu praktycznie nic. Nic poza przyjaciółmi. Wiedział, że prędzej czy później się stąd wyniesie i był na to przygotowany, nie będzie cierpiał, jeśli będzie musiał to zrobić jeszcze tej nocy. Uciec. Dla bezpieczeństwa swoich najbliższych. Jeśli do nowego zarządcy portu dotrą nieprzychylne informacje odpowie za to. Co do tego nie miał wątpliwości. Sallow mógł myśleć, że miał na niego haka — że był w stanie zrobić wszystko, by informacje, które posiadł przypadkiem zachować w tajemnicy. Ale to nie była prawda. Był cyganem, żebrakiem, tułaczem. Konflikt z prawem był wkalkulowany w ryzyko, choć nigdy, w najśmielszych wyobrażeniach nie podejrzewał, że mógłby trafić na list gończy.
— Jak się nazywam?— spytał Corneliusa, zadzierając wyżej brodę. Oparł się rękami o balustradę, napierając na nią ciężarem swojego szczupłego ciała. — Kogo zgłosisz kapitanowi? Ministerstwu? Jak się nazywam?!— powtórzył pytanie ostrzej, głośniej, niemalże podniesionym głosem, pragnąc bardziej siebie niż jego zapewnić o tym, że mógł z tego jakoś wybrnąć wciąż. Uniósł prowokacyjnie brwi, patrząc z góry. Wiedział kim był? Jak się nazywał? Co wiedział o nim Cornelius Sallow? Wiedział gdzie mieszkał? Wiedział jak go znaleźć? Całe życie żył w podróży, niezwiązany z żadnym miejscem, jego nazwisko nie miało najmniejszego znaczenia. Gdzie zaczynała się realna groźba, a gdzie kończyło czcze zastraszanie? Serce waliło mu w piersi jak szalone, ale nie oderwał od niego spojrzenia ani na moment. Wiedział, że miał rację — jeśli spotkają go konsekwencje, nie przeżyje tego. Ale musiał zaryzykować.
— Zmyślić? — powtórzył po nim, mrużąc oczy. Mógłby go spytać, czy miał na myśli fakt, że jak najgorszy potwór torturował własnego syna, ale nie zamierzał mu zdradzać, jak wiele wie. Chciał mu tylko pokazać, że wystarczająco. — Wspominałeś o cenie — przypomniał mu raz jeszcze. — Cenie za milczenie. — Twoje czy moje jednak? — Który fragment ze wszystkiego, co wyczytałeś z mojej głowy powinien być przemilczany przeze mnie najbardziej?— Błądził w ciemno, nie wiedział, co zobaczył, prócz ministerialnej wycieczki, w której towarzyszył i on sam. Czy mogło być coś więcej. Tak naprawdę chciał wiedzieć, ile wiedział, ile z niego wyciągnął. I czego konkretnie obawiał się najbardziej, że go tu ściągnął. Nie potrafił skojarzyć faktów, nie były dla niego istotne, krew nie miała dla niego znaczenia nigdy. Prócz jednego razu — prócz znienawidzonej przez siebie, dawno wypalonej w umyśle sylwetki mężczyzny, zapijaczonego ojca mugola, który w porywach gniewu unosił na nich rękę w odpowiedzi na magiczne wybryki.
Gdy wspomniał o przyjaźni przełknął ślinę. Paznokieć zahaczył się o krawędź balustrady, ukłucie drzazgi sprowadziło go na ziemię. Milczenie. Paplanie o rodzinnych sprawach. Niezwracanie na siebie uwagi. Komendant policji. Myślał, odnotowywał jego słowa w pamięci, szukając powiązań, aż w końcu wyprostował się całkiem. Marcel przedstawiał się innym nazwiskiem, Sallow nie chciał mieć z nim wspólnego. Z wzajemnością. A więc do tego pił cały czas. W pierwszej chwili chciał zaprotestować. Nie, to nie był żaden ciężar. To było coś, czego on nie był w stanie pojąć, zrozumieć. Był zbyt ograniczony, by rozłożyć taką relację na czynniki pierwsze. Przyjaźń miała w sobie znacznie więcej kolorów niż tylko czerń i biel. I on jej z pewnością nigdy w swoim życiu nie doświadczył. Źle trafił — James w przeciwieństwie do niego sądził, że wie, na czym polegała.
— Ta, spory. Trzeba mieć łeb na karku, by takiego przyjaciela ogarniać.— Przytaknął mu szorstko. Miał ochotę mu to wszystko wytknąć, wyrzucić, ale zacisnął zęby mocno. Z perspektywy Sallowa mógłby wyglądać tak, jakby się zastanawiał nad jego propozycją, choć wcale nie było to kłamstwem. — A więc to troska. Troszczysz się o syna — rzucił z uszczypliwością. Jeśli to była troska to nie chciał wiedzieć, jak wyglądała miłość według definicji Corneliusa Sallowa. Nigdy nie uwierzyłby w takie zapewnienie. Skrzywdził go. Skrzywdził Marcela i doskonale o tym wiedział. I nie mógł zrobić tego dla niego, a dla własnej, chorej satysfakcji,— To bardzo dobrze. Ojcowie powinni troszczyć się o synów. Zrobić z nich mężczyzn, by gdy dorosną mogli troszczyć się o własnych. Jeśli zależy ci na bezpieczeństwie... twojego syna — powtórzył wyraźnie. — Myślę, że jestem odpowiednią osobą, by... ci pomóc. Tak, mógłbym ci pomóc, Corneliusie. Za odpowiednią cenę. Wiesz, w teorii można by się wymienić milczeniem za milczenie, prawda? Ale ja wiem, że jesteś rozsądny.— powtórzył jego słowa lekko i pokiwał głową. — Informacje kosztują. Milczenie kosztuje podwójnie. T W Ó J S Y N— podkreślił jeszcze wolniej niż ostatnim razem. — mógłby popełnić jakieś głupstwo, gdybym przypadkiem wspomniał o twojej trosce. — Przechylił głowę w bok butnie, obserwując go z zacięciem wymalowanym na twarzy,. — Wspomniał komu nie powinienem.— Zerknął w bok, w stronę korytarza, oceniając ewentualne szanse przetrwania, by za chwilę zerknąć znów na Sallowa.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dumnie zadzierał głowę w górę, jak zawsze zresztą. Cornelius Sallow nigdy nie pochylał głowy. Tyle, że przeważnie wolał patrzeć na rozmówców z góry. Smarkacz ustawił się strategicznie - nie dość, że utrzymywał dystans, to w ciemności Sallowowi trudno było śledzić grymasy na jego twarzy, dostrzec emocje. To nic, ton głosu też mówił wiele. A Sallow podporządkował całe swoje życie dyplomacji, perswazji, zastraszaniu. Polityce. Nie mógł pozwolić, by ktokolwiek mu to odebrał.
Nie miał co prawda doświadczenia ze zbuntowanymi dziećmi, ale to już na swoje własne życzenie. Młodzieniec był już zresztą prawie dorosły i powinni porozmawiać jak dorośli.
Albo i nie. Drgnął lekko, w podniesionym tonie dopatrując się pyskowania. Przez sekundę rozważał złowieszcze milczenie, ale ostatecznie zdecydował się na upiorny uśmiech.
-Ależ gdzie moje maniery, przedstaw się, proszę. Jak wolisz, bym się do ciebie zwracał? - skłonił się nawet lekko, niechże ta iluzja grzeczności będzie wiarygodna. Na złość najlepiej odpowiadać uprzejmością. Spokój, którym ociekał teraz ton Corneliusa, był zresztą najdoskonalszą maską na wszelkie luki we własnych planach i kłamstwach. -Czymże jest imię? - zadeklamował z pasją, Layla uwielbiała gdy czytywał jej Szekspira, choć wątpił by ten nastolatek zrozumiał odniesienie. -Jedno moje wspomnienie w myślodsiewni - albo raczej wspomnienie policjanta z Parszywego, Sallow nigdy nie pozbywał się własnych... -a Twoją twarz pozna cała Wielka Brytania. Myślisz, że jesteś dla kogokolwiek więcej warty niż sakwa galeonów? - zauważył niedelikatnie. Nikt nie był tyle warty, a przynajmniej nie dla kogoś, kto porzucił pierworodnego syna i wyjątkową kobietę by robić karierę i mieć jakiekolwiek szanse na spadek. -Nie zbieram w pierwszej kolejności imion legilimentowanych, to nieciekawe. Ciekawe są twoje sekrety, osoby, na których ci zależy... - wzruszył nonszalancko ramionami.
Smarkacz go chyba badał, podpuszczał, ale Sallow trzymał się na baczności. Nie zamierzał mu zdradzać, co dokładnie zobaczył i jak wielu rzeczy nie zobaczył.
Zamierzał mu uświadomić, że nie rozumiał, o co toczyła się stawka.
-Najpierw powiem ci, co powinno być przemilczane przeze mnie. - zadarł brodę wyżej i spróbował spojrzeć chłopakowi prosto w roziskrzone oczy. Źrenice samego Corneliusa były martwe, lodowate. -To, że jesteś terrorystą, że byłeś w spisku z ludźmi z Parszywego, których zgilotynowano na dziedzińcu Tower za jeszcze mniejsze przewiny niż te, których wedle moich podejrzeń dopuszczałeś się ty. Że może współpracowałeś z tą dziewczyną na Connaught Square, albo pomagałeś mugolom palić porządnych czarodziejów na stosie, albo próbowałeś otruć samego Goyle'a, "swojego przyjaciela". - uśmiechnął się szerzej, zgadując, że młody nie robił (oby! Wtedy musiałby naprawdę go aresztować) żadnego z tych nonsensownych scenariuszy. Gdyby naprawdę był winny czegoś więcej niż kradzieży, jego wspomnienie z Ministerstwa byłoby mniej aroganckie, przesycone innego rodzaju strachem. Strach chciał zasiać w nim teraz, uświadamiając mu, że jest bezbronny wobec nawet najbardziej absurdalnego oskarżenia. Cóż to jest prawda? Jeśli James obawiał się jakiegokolwiek faktu ze swojej głowy, to dużo bardziej powinien lękać się okrutnych kłamstw.
-Widzisz, legilimentowałem cię publicznie i jestem znanym politykiem, nie wątpisz chyba komu uwierzą. Chaos wywołany przez twoich znajomych nieco opóźnił moje zeznania, na rano mam przedstawić wiarygodny raport, więc radzę ci dobrze przemyśleć, co jest ceną. Aresztowanego podejrzanego, będę przesłuchiwał długo i cierpliwie, aż znajdę kolejnych podejrzanych. - wyjaśnił cierpliwie, jak dziecku, kłamiąc zresztą jak z nut. Goyle już do niego pisał, ale chłopak przecież tego nie wiedział. Powinien za to wiedzieć, że Cornelius bez zawahania oskarży również jego bliskich, każdego, kogo znajdzie w tym zbuntowanym umyśle. Potem z żalem uzna, że są zbyt szaleni by wyciągnąć z nich konkrety, ale kto wie? Może nawet komuś coś udowodni? Urządzili z Montague w Parszywym piękny spektakl, Sallow powinien wydawać się młodzieńcowi bezkarny - nawet, jeśli w rzeczywistości nie szastałby fałszywymi oskarżeniami tak beztrosko.
Wzdrygnął się teatralnie, gdy młody nazwał pewne rzeczy po imieniu. Od paru dni domyślał się, że brunet wszystko wie, ale i tak nie powinien wypowiadać tego na głos. Nawet w cztery oczy. Pewne lekcje trzeba wdrażać już na samym początku.
-Bystry z ciebie chłopak, więc pamiętaj, że Marcelius Carrington nie jest moim synem. - sprostował nonszalancko. -I że mogłoby się dla niego bardzo źle skończyć, gdyby ktoś posądził go o zmyślone pokrewieństwo z szanowanym politykiem lub zmyślonych mugolskich przodków. Trafiłby na przykład na szubienicę, a ów polityk by na to patrzył i nie zająknął się ani słowem. - uświadomił rozmówcy ostro, z pozoru bez zawahania (choć w sercu coś go ścisnęło). Tak, troszczył się o Marceliusa - ale niech James nie myli tej troski z sentymentalizmem lub skłonnościami do politycznego samobójstwa. -A jako, że szczera troska łatwo może się zmienić w szczerą mściwość, to w takim przypadku zawisłbyś obok. Szczególnie, gdybym miał choćby najmniejsze podejrzenia, że wspomniałeś o mojej trosce komuś, komu nie powinieneś. - wycedził lodowato i odetchnął głęboko, mimowolnie wyobrażając sobie, jak wiszą ramię w ramię, jasnowłosy syn mugolki i pyskaty brunet.
Na szczęście, pyskaty smarkacz wydawał się całkiem inteligentny, choć zdecydowanie zbyt arogancki. Cornelius zrobił krótką pauzę, dając chłopcu kilka sekund na zrozumienie grozy sytuacji. Nie igrał tutaj z ogniem ani z byle urzędnikami z Biura Rejestracji. Nie chodziło o kradzież, a o sprawę życia i śmierci.
-Na szczęście, możemy sobie pomóc, nieprawdaż? Zastanów się tylko raz jeszcze nad odpowiednią ceną i tym, kto tutaj dyktuje warunki. - momentalnie zmienił ton na cieplejszy, wesoły, tak jakby już byli serdecznymi przyjaciółmi. Nie był przecież socjopatą, zatroszczy się o kolegę własnego syna. -Nie miej mnie oczywiście za skąpca. Zadbam o to, byś nie głodował ani nie musiał... kraść. Gratis dorzucę kilka porad odnośnie bezpieczeństwa - musisz się trochę nauczyć, bo ta zagrywka w Ministerstwie to amatorszczyzna. Nigdy nie powołuj się na zmyślonych przyjaciół, a tym bardziej na tych prawdziwych. - na mnie, na przykład.
Nie miał co prawda doświadczenia ze zbuntowanymi dziećmi, ale to już na swoje własne życzenie. Młodzieniec był już zresztą prawie dorosły i powinni porozmawiać jak dorośli.
Albo i nie. Drgnął lekko, w podniesionym tonie dopatrując się pyskowania. Przez sekundę rozważał złowieszcze milczenie, ale ostatecznie zdecydował się na upiorny uśmiech.
-Ależ gdzie moje maniery, przedstaw się, proszę. Jak wolisz, bym się do ciebie zwracał? - skłonił się nawet lekko, niechże ta iluzja grzeczności będzie wiarygodna. Na złość najlepiej odpowiadać uprzejmością. Spokój, którym ociekał teraz ton Corneliusa, był zresztą najdoskonalszą maską na wszelkie luki we własnych planach i kłamstwach. -Czymże jest imię? - zadeklamował z pasją, Layla uwielbiała gdy czytywał jej Szekspira, choć wątpił by ten nastolatek zrozumiał odniesienie. -Jedno moje wspomnienie w myślodsiewni - albo raczej wspomnienie policjanta z Parszywego, Sallow nigdy nie pozbywał się własnych... -a Twoją twarz pozna cała Wielka Brytania. Myślisz, że jesteś dla kogokolwiek więcej warty niż sakwa galeonów? - zauważył niedelikatnie. Nikt nie był tyle warty, a przynajmniej nie dla kogoś, kto porzucił pierworodnego syna i wyjątkową kobietę by robić karierę i mieć jakiekolwiek szanse na spadek. -Nie zbieram w pierwszej kolejności imion legilimentowanych, to nieciekawe. Ciekawe są twoje sekrety, osoby, na których ci zależy... - wzruszył nonszalancko ramionami.
Smarkacz go chyba badał, podpuszczał, ale Sallow trzymał się na baczności. Nie zamierzał mu zdradzać, co dokładnie zobaczył i jak wielu rzeczy nie zobaczył.
Zamierzał mu uświadomić, że nie rozumiał, o co toczyła się stawka.
-Najpierw powiem ci, co powinno być przemilczane przeze mnie. - zadarł brodę wyżej i spróbował spojrzeć chłopakowi prosto w roziskrzone oczy. Źrenice samego Corneliusa były martwe, lodowate. -To, że jesteś terrorystą, że byłeś w spisku z ludźmi z Parszywego, których zgilotynowano na dziedzińcu Tower za jeszcze mniejsze przewiny niż te, których wedle moich podejrzeń dopuszczałeś się ty. Że może współpracowałeś z tą dziewczyną na Connaught Square, albo pomagałeś mugolom palić porządnych czarodziejów na stosie, albo próbowałeś otruć samego Goyle'a, "swojego przyjaciela". - uśmiechnął się szerzej, zgadując, że młody nie robił (oby! Wtedy musiałby naprawdę go aresztować) żadnego z tych nonsensownych scenariuszy. Gdyby naprawdę był winny czegoś więcej niż kradzieży, jego wspomnienie z Ministerstwa byłoby mniej aroganckie, przesycone innego rodzaju strachem. Strach chciał zasiać w nim teraz, uświadamiając mu, że jest bezbronny wobec nawet najbardziej absurdalnego oskarżenia. Cóż to jest prawda? Jeśli James obawiał się jakiegokolwiek faktu ze swojej głowy, to dużo bardziej powinien lękać się okrutnych kłamstw.
-Widzisz, legilimentowałem cię publicznie i jestem znanym politykiem, nie wątpisz chyba komu uwierzą. Chaos wywołany przez twoich znajomych nieco opóźnił moje zeznania, na rano mam przedstawić wiarygodny raport, więc radzę ci dobrze przemyśleć, co jest ceną. Aresztowanego podejrzanego, będę przesłuchiwał długo i cierpliwie, aż znajdę kolejnych podejrzanych. - wyjaśnił cierpliwie, jak dziecku, kłamiąc zresztą jak z nut. Goyle już do niego pisał, ale chłopak przecież tego nie wiedział. Powinien za to wiedzieć, że Cornelius bez zawahania oskarży również jego bliskich, każdego, kogo znajdzie w tym zbuntowanym umyśle. Potem z żalem uzna, że są zbyt szaleni by wyciągnąć z nich konkrety, ale kto wie? Może nawet komuś coś udowodni? Urządzili z Montague w Parszywym piękny spektakl, Sallow powinien wydawać się młodzieńcowi bezkarny - nawet, jeśli w rzeczywistości nie szastałby fałszywymi oskarżeniami tak beztrosko.
Wzdrygnął się teatralnie, gdy młody nazwał pewne rzeczy po imieniu. Od paru dni domyślał się, że brunet wszystko wie, ale i tak nie powinien wypowiadać tego na głos. Nawet w cztery oczy. Pewne lekcje trzeba wdrażać już na samym początku.
-Bystry z ciebie chłopak, więc pamiętaj, że Marcelius Carrington nie jest moim synem. - sprostował nonszalancko. -I że mogłoby się dla niego bardzo źle skończyć, gdyby ktoś posądził go o zmyślone pokrewieństwo z szanowanym politykiem lub zmyślonych mugolskich przodków. Trafiłby na przykład na szubienicę, a ów polityk by na to patrzył i nie zająknął się ani słowem. - uświadomił rozmówcy ostro, z pozoru bez zawahania (choć w sercu coś go ścisnęło). Tak, troszczył się o Marceliusa - ale niech James nie myli tej troski z sentymentalizmem lub skłonnościami do politycznego samobójstwa. -A jako, że szczera troska łatwo może się zmienić w szczerą mściwość, to w takim przypadku zawisłbyś obok. Szczególnie, gdybym miał choćby najmniejsze podejrzenia, że wspomniałeś o mojej trosce komuś, komu nie powinieneś. - wycedził lodowato i odetchnął głęboko, mimowolnie wyobrażając sobie, jak wiszą ramię w ramię, jasnowłosy syn mugolki i pyskaty brunet.
Na szczęście, pyskaty smarkacz wydawał się całkiem inteligentny, choć zdecydowanie zbyt arogancki. Cornelius zrobił krótką pauzę, dając chłopcu kilka sekund na zrozumienie grozy sytuacji. Nie igrał tutaj z ogniem ani z byle urzędnikami z Biura Rejestracji. Nie chodziło o kradzież, a o sprawę życia i śmierci.
-Na szczęście, możemy sobie pomóc, nieprawdaż? Zastanów się tylko raz jeszcze nad odpowiednią ceną i tym, kto tutaj dyktuje warunki. - momentalnie zmienił ton na cieplejszy, wesoły, tak jakby już byli serdecznymi przyjaciółmi. Nie był przecież socjopatą, zatroszczy się o kolegę własnego syna. -Nie miej mnie oczywiście za skąpca. Zadbam o to, byś nie głodował ani nie musiał... kraść. Gratis dorzucę kilka porad odnośnie bezpieczeństwa - musisz się trochę nauczyć, bo ta zagrywka w Ministerstwie to amatorszczyzna. Nigdy nie powołuj się na zmyślonych przyjaciół, a tym bardziej na tych prawdziwych. - na mnie, na przykład.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie przedstawił się. Dumnie uniósł głowę wyżej, zadarł brodę, zaciskając mocno szczękę. Nie wiedział kim był. Nie wiedział, jak się nazywał. Nie zasugerował innych imion, bliskich, krewnych, znajomych. Obrócił kota ogonem.
— Nie masz pojęcia kim jestem — odpowiedział mu wciąż zadziornie, podkreślając, że to miało znaczenie. Mogło, prawda? Chciał wierzyć, że było to światełko w ciemnym tunelu, iskierka błyszcząca w ciemnym, zimnym lesie, do którego go zaciągnął. Na wspomnienie myślodsiewni zmarszczył mocniej brwi. Chciał być mądry — chciał rozważyć wszystko zanim się odezwie, wiedząc, że człowiek pokroju Corneliusa mógłby wykorzystać wszystko, co tylko działo się wokół niego. Naprawdę zrobiłby to? Powiesiłby wizerunek z jego twarzą obok zbrodniarzy, którzy odpowiadali za śmierć dziesiątek osób? Rebeliantów, zamachowców? Awanturników? Uczyniłby z niego wojennego wroga za coś tak mało znaczącego? Blefował. Kłamał. Próbował go nastraszyć. Powtarzał to sobie w myślach, przekonując samego siebie, że opór nie był bez znaczenia, podobnie jak walka. Za chwilę zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, a świadomość zalała obawa, że miał absolutną rację. Był nikim. Nic nieznaczącą, marną jednostką, której nikt nie zapamięta. Gdyby tylko chciał, wciągnąłby go na listę poszukiwanych wrogów publicznych. Tylko dlatego, że mógł. Chciał. Ta walka nie była równa, nie miała odpowiednich punktów odniesienia. Chciał mu się postawić, odszczeknąć, zawalczyć o coś — wolność, spokój, ale im silniej się opierał tym podlejsza wydawała się wizja najbliższej przyszłości. Ciemne chmury ściągały nad jego głowę. W uśmiechniętej twarzy Sallowa, który stał spokojnie i dumnie tam na dole, widział kata. Sędziego. Ostateczność. — Nie masz pojęcia na kim mi zależy — odparł hardo, nieświadom tego jak wiele zdradza przed człowiekiem, który potrafił wyczytywać wszystko z o wiele bardziej opanowanych słów. — To nieprawda! — krzyknął pochylając się do niego przez barierkę. — Łżesz, jak pies. Nie mam z nimi nic wspólnego!— Nie miał nic wspólnego z ludźmi, o których mówił. Obaj o tym wiedzieli. Starał się zignorować jego słowa o tym, co się wydarzyło w Tower, ale to i tak do niego dotarło po chwili. Zostali straceni? Celina? Hagrid? Philippa? Pani Boyle? Yvette? Coś boleśnie zakłuło go w piersi, na samą myśl, że widzieli się ledwie wczoraj, a dziś, nawet jeśli z większością z nich nie łączyło o nic poza zwykłymi codziennymi stosunkami, już nie było. Zacisnął mocno pięści, na gardle zacisnęła się niewidzialna dłoń. Parszywa rodzina z parszywego miejsca została pojmana i zgilotynowana na dziedzińcu Tower. — Nie jestem terrorystą— zaprotestował raz jeszcze, ciszej, ochrypniętym głosem. Ale Cornelius przecież nie słuchał. On tylko mówił i mówił to w określonym celu. A to wszystko, co mówił mogło być prawdą. Wierzył w to coraz bardziej, z każdym kolejnym zdaniem zdawał sobie sprawę, że nic nie ugra. Nie miał czym grać, żadnego asa w rękawie. Z kim on się w ogóle mierzył? Z propagandzistą, legilimentą, dyplomatą? On? Chłopak z ulicy? Czym miał mu zagrozić? Miał rację nawet co do Marcela. Jeśli on sam nie zrobiłby żadnej głupoty, zostałby schwytany, a Sallow pewnie nie mrugnąłby nawet okiem. Wchodził mu do głowy. Torturował go. Nie miał za knuta sumienia.
Uniósł na niego wzrok, a wraz z nimi brwi. I w tej jednej chwili dopadła go chora na wściekliznę rzeczywistość. Dopadła przybijająca do podłogi bezsilność.
Chciał być inny niż jego ojciec. Gwałtowny, niepotrafiący panować nad własnymi instynktami. Chciał być inny niż brat, który nie potrafił przekalkulować ryzyka i pchał się w kłopoty tak wielkiej wagi, że nie był w stanie z nich wybrnąć w żaden sposób. Chciał postępować względem najbliższych właściwie, potrafić ich ochronić, a nie uciekać. Chciał trzymać się z dala od sytuacji, które doprowadziły do śmierci ludzi, na których w życiu mu naprawdę zależało. Jego rodziny. A co zrobił? Poszedł śladami, które miały mu być przestrogą, nie wskazówką. Stał tu, przed obliczem człowieka, który mógł w jednej chwili wszystko zniszczyć, wszystkich zniszczyć. Wysłać na śmierć. Okrutny uśmiech losu. Ponownie oparł ręce na balustradzie i tym razem oparł się o nią ciężko, zawieszając głowę luźno na ramionach. Obrócił różdżkę w palcach, przyglądając jej się chwilę, oddychając coraz wolniej, choć serce wciąż waliło mu w piersi, jak w śmiertelnej agonii.
— Co chcesz wiedzieć?— spytał w końcu, wciąż chrapliwym głosem, nie unosząc jednak na niego spojrzenia. — Mam być donosicielem— głos mu zadrżał w połowie. Może gdyby to był ktoś inny, nie miałby wcale takich oporów, by chronić siebie w ten sposób. Ale to był Marcel. To zmieniało zupełnie wszystko.— Jakie informacje cię interesują? Po co ci one? Co z nimi zrobisz? Skąd mam mieć pewność, że mówisz prawdę, że i tak nie zrobisz tego, czym mi grozisz? Skąd mam mieć pewność, że nie wykorzystasz ich przeciwko niemu? Że go znów nie skrzywdzisz? — wyrzucił z siebie serię pytań i dopiero po nich, spojrzał na niego chłodno. Właściwie, sam sobie już odpowiedział na część. Nie miał i nie będzie miał żadnej pewności. Obietnice i słowa tego człowieka nie były nic warte.— Nie jest w nic zamieszany. Nie wspiera bojówek, nie popiera rebelii, nie angażuje się w ruchy przeciwko ministerstwu. Nie dowiesz się niczego, co mogłoby go pogrążyć. Po co ci mam ci dostarczać te informacje? Nie jesteś w stanie zapewnić mu żadnego bezpieczeństwa. Największym zagrożeniem dla niego jesteś ty.— Chciał wierzyć, że Marcel nie potrzebował pomocy wpływowego ojca, który był wobec niego okrutny, ale nie był tego wcale taki pewien. — Po prostu zostaw go w spokoju. Nas. Nikogo nie obchodzisz.— Ani jako Cornelius Sallow ani jako ojciec Marcela. Mogli po prostu się rozejść jak gdyby nigdy nic, nie czyniąc sobie wzajemnie żadnej krzywdy.
— Nie masz pojęcia kim jestem — odpowiedział mu wciąż zadziornie, podkreślając, że to miało znaczenie. Mogło, prawda? Chciał wierzyć, że było to światełko w ciemnym tunelu, iskierka błyszcząca w ciemnym, zimnym lesie, do którego go zaciągnął. Na wspomnienie myślodsiewni zmarszczył mocniej brwi. Chciał być mądry — chciał rozważyć wszystko zanim się odezwie, wiedząc, że człowiek pokroju Corneliusa mógłby wykorzystać wszystko, co tylko działo się wokół niego. Naprawdę zrobiłby to? Powiesiłby wizerunek z jego twarzą obok zbrodniarzy, którzy odpowiadali za śmierć dziesiątek osób? Rebeliantów, zamachowców? Awanturników? Uczyniłby z niego wojennego wroga za coś tak mało znaczącego? Blefował. Kłamał. Próbował go nastraszyć. Powtarzał to sobie w myślach, przekonując samego siebie, że opór nie był bez znaczenia, podobnie jak walka. Za chwilę zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, a świadomość zalała obawa, że miał absolutną rację. Był nikim. Nic nieznaczącą, marną jednostką, której nikt nie zapamięta. Gdyby tylko chciał, wciągnąłby go na listę poszukiwanych wrogów publicznych. Tylko dlatego, że mógł. Chciał. Ta walka nie była równa, nie miała odpowiednich punktów odniesienia. Chciał mu się postawić, odszczeknąć, zawalczyć o coś — wolność, spokój, ale im silniej się opierał tym podlejsza wydawała się wizja najbliższej przyszłości. Ciemne chmury ściągały nad jego głowę. W uśmiechniętej twarzy Sallowa, który stał spokojnie i dumnie tam na dole, widział kata. Sędziego. Ostateczność. — Nie masz pojęcia na kim mi zależy — odparł hardo, nieświadom tego jak wiele zdradza przed człowiekiem, który potrafił wyczytywać wszystko z o wiele bardziej opanowanych słów. — To nieprawda! — krzyknął pochylając się do niego przez barierkę. — Łżesz, jak pies. Nie mam z nimi nic wspólnego!— Nie miał nic wspólnego z ludźmi, o których mówił. Obaj o tym wiedzieli. Starał się zignorować jego słowa o tym, co się wydarzyło w Tower, ale to i tak do niego dotarło po chwili. Zostali straceni? Celina? Hagrid? Philippa? Pani Boyle? Yvette? Coś boleśnie zakłuło go w piersi, na samą myśl, że widzieli się ledwie wczoraj, a dziś, nawet jeśli z większością z nich nie łączyło o nic poza zwykłymi codziennymi stosunkami, już nie było. Zacisnął mocno pięści, na gardle zacisnęła się niewidzialna dłoń. Parszywa rodzina z parszywego miejsca została pojmana i zgilotynowana na dziedzińcu Tower. — Nie jestem terrorystą— zaprotestował raz jeszcze, ciszej, ochrypniętym głosem. Ale Cornelius przecież nie słuchał. On tylko mówił i mówił to w określonym celu. A to wszystko, co mówił mogło być prawdą. Wierzył w to coraz bardziej, z każdym kolejnym zdaniem zdawał sobie sprawę, że nic nie ugra. Nie miał czym grać, żadnego asa w rękawie. Z kim on się w ogóle mierzył? Z propagandzistą, legilimentą, dyplomatą? On? Chłopak z ulicy? Czym miał mu zagrozić? Miał rację nawet co do Marcela. Jeśli on sam nie zrobiłby żadnej głupoty, zostałby schwytany, a Sallow pewnie nie mrugnąłby nawet okiem. Wchodził mu do głowy. Torturował go. Nie miał za knuta sumienia.
Uniósł na niego wzrok, a wraz z nimi brwi. I w tej jednej chwili dopadła go chora na wściekliznę rzeczywistość. Dopadła przybijająca do podłogi bezsilność.
Chciał być inny niż jego ojciec. Gwałtowny, niepotrafiący panować nad własnymi instynktami. Chciał być inny niż brat, który nie potrafił przekalkulować ryzyka i pchał się w kłopoty tak wielkiej wagi, że nie był w stanie z nich wybrnąć w żaden sposób. Chciał postępować względem najbliższych właściwie, potrafić ich ochronić, a nie uciekać. Chciał trzymać się z dala od sytuacji, które doprowadziły do śmierci ludzi, na których w życiu mu naprawdę zależało. Jego rodziny. A co zrobił? Poszedł śladami, które miały mu być przestrogą, nie wskazówką. Stał tu, przed obliczem człowieka, który mógł w jednej chwili wszystko zniszczyć, wszystkich zniszczyć. Wysłać na śmierć. Okrutny uśmiech losu. Ponownie oparł ręce na balustradzie i tym razem oparł się o nią ciężko, zawieszając głowę luźno na ramionach. Obrócił różdżkę w palcach, przyglądając jej się chwilę, oddychając coraz wolniej, choć serce wciąż waliło mu w piersi, jak w śmiertelnej agonii.
— Co chcesz wiedzieć?— spytał w końcu, wciąż chrapliwym głosem, nie unosząc jednak na niego spojrzenia. — Mam być donosicielem— głos mu zadrżał w połowie. Może gdyby to był ktoś inny, nie miałby wcale takich oporów, by chronić siebie w ten sposób. Ale to był Marcel. To zmieniało zupełnie wszystko.— Jakie informacje cię interesują? Po co ci one? Co z nimi zrobisz? Skąd mam mieć pewność, że mówisz prawdę, że i tak nie zrobisz tego, czym mi grozisz? Skąd mam mieć pewność, że nie wykorzystasz ich przeciwko niemu? Że go znów nie skrzywdzisz? — wyrzucił z siebie serię pytań i dopiero po nich, spojrzał na niego chłodno. Właściwie, sam sobie już odpowiedział na część. Nie miał i nie będzie miał żadnej pewności. Obietnice i słowa tego człowieka nie były nic warte.— Nie jest w nic zamieszany. Nie wspiera bojówek, nie popiera rebelii, nie angażuje się w ruchy przeciwko ministerstwu. Nie dowiesz się niczego, co mogłoby go pogrążyć. Po co ci mam ci dostarczać te informacje? Nie jesteś w stanie zapewnić mu żadnego bezpieczeństwa. Największym zagrożeniem dla niego jesteś ty.— Chciał wierzyć, że Marcel nie potrzebował pomocy wpływowego ojca, który był wobec niego okrutny, ale nie był tego wcale taki pewien. — Po prostu zostaw go w spokoju. Nas. Nikogo nie obchodzisz.— Ani jako Cornelius Sallow ani jako ojciec Marcela. Mogli po prostu się rozejść jak gdyby nigdy nic, nie czyniąc sobie wzajemnie żadnej krzywdy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Chłopak zaprzeczał - gorliwie, zadziornie, dumnie. Usiłował przekonać samego siebie, że groźby Sallowa nie mają żadnego znaczenia? Pewnie tak, choć oceniając jego postawę, Cornelius zdawał się teraz raczej na intuicję. Nie był specjalistą od przesłuchań byle rzezimieszków, to rola Montague'a i pomniejszych policji. Legilimentował za to w życiu wiele osób, w młodości dorabiał sobie przyjmując zlecenia od zaufanych znajomych, a i teraz, w trakcie wojny, jego usługi stały się potrzebne. Tak trafił w końcu do nieszczęsnej Celine. Przesłuchiwani zwykle usiłowali pocieszyć samych siebie, zanim przystawił im różdżkę do skroni. Podobnymi prymitywnymi mechanizmami kierowali się nawet mugole, na których rzucał Oblivate jako dwudziestolatek. Miał nadzieję, że chłopak zachowa się przewidywalnie, jak reszta tej szarej ludzkiej masy, że pod upartymi stwierdzeniami kryje się narastająca panika. Dlatego czekał. Cierpliwie, bez słowa, jak przyczajony kuguchar na roztargnioną srokę. Wpił w ciemnowłosego chciwe spojrzenie, pamiętając jego porywcze słowa i żarliwy gniew z Parszywego Pasażera i chyba oczekując, że ten znowu wybuchnie.
I wybuchł, z zapałem protestując przeciw niesprawiedliwym oskarżeniom. Sallow nie skomentował tych zaprzeczeń, uśmiechając się jedynie odrobinę szerzej i dając młodemu kilka sekund na oswojenie się z sytuacją.
-Każdy terrorysta by zaprzeczył, nieprawdaż? - wzruszył drwiąco ramionami. -Gdy już znajdziesz się za kratami, ten teatr niewinności nie zrobi na nikim wrażenia. - wytknął Jamesowi, choć samemu próbował nie myśleć o dziedzińcu Tower, o trupach wbitych na pale, o krukach i o smętnej kakofonii głosów więźniów prowadzonych do Wizengamotu: niewinny, niewinny, niewinny. Tylko ci odważniejsi, szaleni, pękali czasem i wykrzykiwali strażnikom gorzką prawdę.
Cornelius miał niemiłe przeczucie, że ten chłopak rozsądnie (acz bezużytecznie) upierałby się przy niewinności aż do ostatniego oddechu... i że Marcelius, jego Marcelius, znalazłby się raczej w grupie pieklących się szaleńców. W październiku bredził coś w celi o sprawiedliwości, domagał się (sic!) medyka dla skatowanego więźnia, a we wrześniu łudził się, że szmalcownik zapłaci za śmierć jego matki, bredził coś o tym, że Anglia to jego dom.
Ten świat był zabójczy dla młodych, gniewnych idealistów. Cornelius o wiele bardziej wolał negocjować z rozzłoszczonym złodziejaszkiem.
Młodzieniec opuścił wreszcie głowę, a Sallow zrozumiał, że zaraz go złamie.
-Wiem, że jesteś niewinny. - zapewnił łagodnie, pocieszająco, takim samym tonem jakim witał Marceliusa tuż przed przytknięciem mu różdżki do skroni. Nie miał dziś przy sobie Montague'a, sam musiał być dziś dobrym i złym policjantem. Kolejne role, kolejne maski. -Niewinny temu, o co mógłbym cię oskarżyć. Jesteś za to winny temu, że twoje pyskówki i zachowanie Marceliusa - podjudziłeś go wtedy? - zwróciło na was uwagę komendanta policji. Że zamiast kryć się z przyjacielem w kącie jak rozsądni ludzie ryzykowaliście aresztem lub czymś gorszym. Że Montague zapamiętał twarz Marceliusa i zmusił mnie do publicznego wyparcia się... - własnego syna. Cornelius podniósł lekko głos i strategicznie go załamał, tak jakby naprawdę żałował. -I tą winę masz szansę odkupić. Nie jako donosiciel, jako serdeczny przyjaciel, informator, ktoś kto ciągnie swojego kolegi na dno, nazwij to sobie jak chcesz. Pragnę tylko, by ktoś miał na niego dobry wpływ. - wzruszył ramionami, zaciskając palce na różdżce.
James zapewnił o niewinności Marceliusa, przyzwana magia nie wykazała kłamstwa, a Sallow poczuł nagle przytłaczającą ulgę. Tak silną, że aż sam się tego nie spodziewał.
Odetchnął głęboko i przymknął oczy, na sekundę wypadając z roli.
-I całe szczęście. - wymamrotał pod nosem, zastanawiając się, czy nie był nazbyt podejrzliwy i surowy względem własnego syna. Już nieważne. Podniósł wzrok na młodzieńca.
-Pewnie samemu słyszałeś, że niektóre opinie Marceliusa brzmią zbyt... radykalnie. Nie powinien sympatyzować z mugolami, nie na głos. Nie powinien szastać idealistycznymi sloganami. - wyjaśnił, bo tym dzieciom trzeba było chyba wszystko tłumaczyć. -Bałem się, że wpadnie w złe towarzystwo, ale ty dopilnujesz, by się tak nie stało. I by trzymał gębę na kłódkę. Obawiam się że rówieśnika posłucha prędzej niż mnie. - westchnął, nieco teatralnie. -Opowiesz mi też, już teraz, dlaczego nie chciał uciekać z Anglii, gdy mu to proponowałem. Co go tutaj trzyma? Ideały? Dziewczyna? Przyjaciele? Ile świstoklików mam wam załatwić, żeby się zgodził? Wspominał ci, kto namówił go na picie eliksirów przed rejestracją różdżki i kłamanie urzędnikom? - prychnął. -Nie obchodzi mnie reszta twoich znajomych, nie oczekuję donosów, jedynie przyjacielskich zapewnień, że wszystko w porządku i punktualnego ostrzeżenia, gdyby nie było. Nie jesteś dla mnie nic wart, Marcelius jest coś wart - skorzystaj z tego. - poinstruował chłodno. Jakiś mięsień w jego twarzy drgnął, gdy James kazał mu się od nich odczepić, zostawić w spokoju.
Jednak był trochę naiwny. Albo Marcelius nie opowiedział mu, co spotkało Laylę.
-Zostawiłem ich w spokoju. A potem jego matce wypruto jelita na jego oczach. Jak widać, przeliczyłem ich... zaradność, więc błyskotliwe wnioski zostaw dla siebie. - syknął, mimowolnie zaciskając lewą dłoń w pięść.
Pieprzone wspomnienie, nadal nie dawało mu spokoju. Gryzący dym palił w gardło jak pamięć o ostatnich chwilach Solasa, krew i wnętrzności śmierdziały tak strasznie, Marcelius bał się tak bardzo, a biedna Layla...
...nawet nie zdołał zobaczyć w umyśle syna jej twarzy. A był jej to przecież winien - pamięć, ostatni rzut oka.
Wziął głębszy wdech i rozluźnił rękę. Nie mógł o tym myśleć, nie teraz. Bardziej niż troską o syna, kierował się w końcu instynktem samozachowawczym.
Instynktem, który podpowiadał mu, że najprościej dla niego byłoby po prostu, gdyby Marcelius i jego kolega zniknęli na zawsze z powierzchni ziemi. Tyle, że negocjował dziś nie tylko z Jamesem, co z własnym rozsądkiem, uporczywie unikając łatwego rozpoznania i próbując zapanować nad sytuacją. Uwielbiał kontrolę, potrzebował kontroli, a ten człowiek mu ją zapewni. Nie miał wyboru.
-A to na zachętę. Poczęstuj Marceliusa, możesz je też pewnie z zyskiem sprzedać. - rzucił nonszalancko, powoli - by James nie spodziewał się ataku - wyjmując z przepastnej kieszeni płaszcza siateczkę z kilkoma mandarynkami. Zawahał się na moment, bo nie znał zbyt wielu... przemytników, aż w końcu wypalił arogancko. -Ach, jeśli zdobędziesz jakiś tytoń to wyślij mi go, proszę. - mógł w końcu stawiać tu żądania, powinien z tego skorzystać. Był politykiem, nie chciało mu się biegać po mieście w poszukiwaniu papierosów.
I wybuchł, z zapałem protestując przeciw niesprawiedliwym oskarżeniom. Sallow nie skomentował tych zaprzeczeń, uśmiechając się jedynie odrobinę szerzej i dając młodemu kilka sekund na oswojenie się z sytuacją.
-Każdy terrorysta by zaprzeczył, nieprawdaż? - wzruszył drwiąco ramionami. -Gdy już znajdziesz się za kratami, ten teatr niewinności nie zrobi na nikim wrażenia. - wytknął Jamesowi, choć samemu próbował nie myśleć o dziedzińcu Tower, o trupach wbitych na pale, o krukach i o smętnej kakofonii głosów więźniów prowadzonych do Wizengamotu: niewinny, niewinny, niewinny. Tylko ci odważniejsi, szaleni, pękali czasem i wykrzykiwali strażnikom gorzką prawdę.
Cornelius miał niemiłe przeczucie, że ten chłopak rozsądnie (acz bezużytecznie) upierałby się przy niewinności aż do ostatniego oddechu... i że Marcelius, jego Marcelius, znalazłby się raczej w grupie pieklących się szaleńców. W październiku bredził coś w celi o sprawiedliwości, domagał się (sic!) medyka dla skatowanego więźnia, a we wrześniu łudził się, że szmalcownik zapłaci za śmierć jego matki, bredził coś o tym, że Anglia to jego dom.
Ten świat był zabójczy dla młodych, gniewnych idealistów. Cornelius o wiele bardziej wolał negocjować z rozzłoszczonym złodziejaszkiem.
Młodzieniec opuścił wreszcie głowę, a Sallow zrozumiał, że zaraz go złamie.
-Wiem, że jesteś niewinny. - zapewnił łagodnie, pocieszająco, takim samym tonem jakim witał Marceliusa tuż przed przytknięciem mu różdżki do skroni. Nie miał dziś przy sobie Montague'a, sam musiał być dziś dobrym i złym policjantem. Kolejne role, kolejne maski. -Niewinny temu, o co mógłbym cię oskarżyć. Jesteś za to winny temu, że twoje pyskówki i zachowanie Marceliusa - podjudziłeś go wtedy? - zwróciło na was uwagę komendanta policji. Że zamiast kryć się z przyjacielem w kącie jak rozsądni ludzie ryzykowaliście aresztem lub czymś gorszym. Że Montague zapamiętał twarz Marceliusa i zmusił mnie do publicznego wyparcia się... - własnego syna. Cornelius podniósł lekko głos i strategicznie go załamał, tak jakby naprawdę żałował. -I tą winę masz szansę odkupić. Nie jako donosiciel, jako serdeczny przyjaciel, informator, ktoś kto ciągnie swojego kolegi na dno, nazwij to sobie jak chcesz. Pragnę tylko, by ktoś miał na niego dobry wpływ. - wzruszył ramionami, zaciskając palce na różdżce.
James zapewnił o niewinności Marceliusa, przyzwana magia nie wykazała kłamstwa, a Sallow poczuł nagle przytłaczającą ulgę. Tak silną, że aż sam się tego nie spodziewał.
Odetchnął głęboko i przymknął oczy, na sekundę wypadając z roli.
-I całe szczęście. - wymamrotał pod nosem, zastanawiając się, czy nie był nazbyt podejrzliwy i surowy względem własnego syna. Już nieważne. Podniósł wzrok na młodzieńca.
-Pewnie samemu słyszałeś, że niektóre opinie Marceliusa brzmią zbyt... radykalnie. Nie powinien sympatyzować z mugolami, nie na głos. Nie powinien szastać idealistycznymi sloganami. - wyjaśnił, bo tym dzieciom trzeba było chyba wszystko tłumaczyć. -Bałem się, że wpadnie w złe towarzystwo, ale ty dopilnujesz, by się tak nie stało. I by trzymał gębę na kłódkę. Obawiam się że rówieśnika posłucha prędzej niż mnie. - westchnął, nieco teatralnie. -Opowiesz mi też, już teraz, dlaczego nie chciał uciekać z Anglii, gdy mu to proponowałem. Co go tutaj trzyma? Ideały? Dziewczyna? Przyjaciele? Ile świstoklików mam wam załatwić, żeby się zgodził? Wspominał ci, kto namówił go na picie eliksirów przed rejestracją różdżki i kłamanie urzędnikom? - prychnął. -Nie obchodzi mnie reszta twoich znajomych, nie oczekuję donosów, jedynie przyjacielskich zapewnień, że wszystko w porządku i punktualnego ostrzeżenia, gdyby nie było. Nie jesteś dla mnie nic wart, Marcelius jest coś wart - skorzystaj z tego. - poinstruował chłodno. Jakiś mięsień w jego twarzy drgnął, gdy James kazał mu się od nich odczepić, zostawić w spokoju.
Jednak był trochę naiwny. Albo Marcelius nie opowiedział mu, co spotkało Laylę.
-Zostawiłem ich w spokoju. A potem jego matce wypruto jelita na jego oczach. Jak widać, przeliczyłem ich... zaradność, więc błyskotliwe wnioski zostaw dla siebie. - syknął, mimowolnie zaciskając lewą dłoń w pięść.
Pieprzone wspomnienie, nadal nie dawało mu spokoju. Gryzący dym palił w gardło jak pamięć o ostatnich chwilach Solasa, krew i wnętrzności śmierdziały tak strasznie, Marcelius bał się tak bardzo, a biedna Layla...
...nawet nie zdołał zobaczyć w umyśle syna jej twarzy. A był jej to przecież winien - pamięć, ostatni rzut oka.
Wziął głębszy wdech i rozluźnił rękę. Nie mógł o tym myśleć, nie teraz. Bardziej niż troską o syna, kierował się w końcu instynktem samozachowawczym.
Instynktem, który podpowiadał mu, że najprościej dla niego byłoby po prostu, gdyby Marcelius i jego kolega zniknęli na zawsze z powierzchni ziemi. Tyle, że negocjował dziś nie tylko z Jamesem, co z własnym rozsądkiem, uporczywie unikając łatwego rozpoznania i próbując zapanować nad sytuacją. Uwielbiał kontrolę, potrzebował kontroli, a ten człowiek mu ją zapewni. Nie miał wyboru.
-A to na zachętę. Poczęstuj Marceliusa, możesz je też pewnie z zyskiem sprzedać. - rzucił nonszalancko, powoli - by James nie spodziewał się ataku - wyjmując z przepastnej kieszeni płaszcza siateczkę z kilkoma mandarynkami. Zawahał się na moment, bo nie znał zbyt wielu... przemytników, aż w końcu wypalił arogancko. -Ach, jeśli zdobędziesz jakiś tytoń to wyślij mi go, proszę. - mógł w końcu stawiać tu żądania, powinien z tego skorzystać. Był politykiem, nie chciało mu się biegać po mieście w poszukiwaniu papierosów.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słusznie go oceniał. Bał się. Tylko idiota nie czułby strachu wobec wpływowego człowieka, który posiadał umiejętności i władzę; który miał tak potężny oręż w dłoni. Każdym swoim słowem zdawał się potwierdzać, że dziewiętnastolatek tylko pozornie może decydować sam o sobie. Dawał mu złudną nadzieję, że może cokolwiek zmienić; że od jego decyzji cokolwiek może zależeć. Ale to nie była prawda. Zmuszał go do tego, groził mu. Jego los był już przesądzony, cokolwiek nie postanowi, konsekwencje jakie go spotkają będą dotkliwe. Nie myślał jednak o tym tak wnikliwie. Próbował. Bardzo chciał, zrobić to, co trzeba, co będzie najlepsze dla niego i jego bliskich. Starał się wziąć pod uwagę wszystkie za i przeciw, zastanowić się dobrze nad tym, co zrobi i jakie to może przynieść efekty. Ale oszukiwał sam siebie. Choć w myślach to sobie powtarzał, analizował, serce i tak podpowiadało coś innego. Jego myśli były rozbiegane, a on sam rozgorączkowany, wciąż pełen emocji. Sallow go obrzydzał ale i przerażał. Myślał, że może być sprytny, może uda mu się go jakoś zwieść, oszukać, ale jakie miał szansę, by nabrać dorosłego czarodzieja, który na co dzień radził sobie z o wiele trudniejszymi sprawami niż ta? Dla niego to była pestka, chodziło mu o syna. Dla Jamesa to było być albo nie być. I bardziej niż to spotkanie przerażała go myśl, że tak naprawdę to, czego chcieli zbiegało się w końcu.
Naprawdę?
Uniósł na niego wzrok, stojąc wciąż oparty o balustradę, z głową ciężko zawieszoną na chudawych ramionach. Gęste, ciemne brwi ciągnęły ku sobie tuż nad nosem, a usta zaciskały się w wąską kreskę, by rozluźnić, ale jeszcze nie był gotów mu odpowiedzieć. Błądził wzrokiem przed sobą, czując się jak mysz zapędzona przez kota w mały róg. Oczy utknęły w jakimś martwym punkcie.
— Jestem niewinny. I to jest prawda — powiedział w końcu, w jego głosie rozbrzmiała bezsilność. Nie było sensu, by się tłumaczył, by próbował go przekonać. Przecież dobrze wiedział. Nic go to nie obchodziło. tacy ludzie jak James mało kogo obchodzili. Wszyscy zwykle odwracali się do nich plecami, ale przestało to na nim robić wrażenie wiele lat temu.
Wiem, że jesteś niewinny. Niewinny temu, o co mógłbym cię oskarżyć. Uniósł na niego oczy, a po plecach przebiegł mu nieprzyjemny, zimny dreszcz, który wprawił go o drżenie całego ciała. Może miał rację. Może Sallow miał rację, co do tego, że to przez niego komendant zwrócił na Marcela uwagę; że to przez niego w ogóle się tam znalazł. Nie pamiętał zbyt dobrze, był pijany. Był wtedy zły, wściekły, a jednocześnie tak bezradny wobec tragedii, na którą przypadkiem się natknął. I za którą nikt nie odpowie. Powinien był powstrzymać Marcela, zaciągnąć go na zaplecze od razu, kiedy policja wkroczyła do Parszywego, a zamiast tego brnął do przodu butnie, prosząc się o spuszczenie łomotu. Chciał tego wtedy. Chciał dostać tak, by ból zagłuszył to wszystko, co działo się w nim w środku. A potem żałował.
— Bolało?— Powinien był trzymać język za zębami, ale nie mógł się powstrzymać. — To publiczne wyparcie?— Skoro miał do niego pretensje o to, musiało. Zmrużył oczy. Czy to możliwe, by ten chory człowiek posiadał w sobie resztki uczucia względem własnego syna? Nie, niemożliwe. To wszystko było kłamstwem. Gdyby Marcel był dla niego istotny nigdy nie wyrządziłby mu takiej krzywdy. Gdy był mały wierzył, że tak wyglądał świat. Tak po prostu musiało być. Ale to nieprawda, Sallow nie powinien był. Nie miał prawa katować własnego syna wspomnieniami, bólem, emocjami, z którymi jeszcze się nie uporał.
Dobry wpływ. Chciałby mieć dobry wpływ na przyjaciela. Potrafić odwodzić go od tego, co mogło go narazić, ale nie należał do najrozważniejszych osób, a Marcel był dorosły, wiedział, co robił. Człowiek, który go porzucił, który się go wyparł nie miał prawa mu niczego zabraniać, udawać, że chce go dziś przed czymś chronić. Nie odpowiedział mu jednak. Milczał przez cały czas, przyglądając się czarodziejowi aż do chwili, gdy wyciągnął mandarynki. Wiedział, że dziś był to towar luksusowy. Mógłby je sprzedać po kilkukrotnie wyższej cenie. Sheila ucieszyłaby się z nich. Lubiła owoce. A Marcel? Mógłby je po prostu wszystkie wziąć i mu zanieść, nie mówiąc nawet od kogo były. Odepchnął się powoli od barierki i ruszył schodami w dół. Powoli, ostrożnie stawiając każdy krok, nie spuszczając ze wzroku Sallowa. Serce waliło mu w piersi jak szalone, ale z każdym kolejnym krokiem na dół czuł się coraz odważniejszy. Zaciskał palce na swojej opuszczonej różdżce, nie zapominając o tym, że w razie czego zawsze mógł jej użyć. Stanął na dole, naprzeciw niego, oddychając powoli, ciężko. Wzrok pomknął w stronę mandarynek, nie był głodny, był zbyt zdenerwowany by o tym myślec, ale wiedział, że lada moment będzie.
— Nigdy nie skorzystałbym z tego, że Marcelius jest coś wart — odpowiedział w końcu, unosząc wzrok z siatki z owocami na oczy Sallowa. Może i był złodziejem. Może i pchał się w kłopoty, próbował robić nędzne interesy na marną, żałosną skalę, byle tylko zgarnąć parę knutów, ale nigdy nie sprzedałby przyjaciela. Nawet jeśli jego własne, osobiste odczucia wcale nie odbiegały tak bardzo od słów, którymi karmił go właśnie jego ojciec. — Nie powiem ci ani słowa więcej. Możesz mieć wiele racji, nie wiem. Ale pomyliłeś się, co do jednego z pewnością: że mógłbym ci choć trochę zaufać. Nie wierzę ani w twoje dobre intencje, ani to, że za współpracę mógłbym uchronić się przed najgorszym losem. A przede wszystkim, pomyliłeś się sądząc, że mógłbym donosić na przyjaciela człowiekowi, który wyrządził mu tyle krzywdy. — Miał zrobić coś innego. Miał wziąć te cholerne owoce i dać mu to, czego chciał. Informacje o które prosił były nieszkodliwe. Właściwie mało istotne, Marcel prawdopodobnie nie miałby mu tego za złe. Nie wiedział, dlaczego tego nie zrobił, bo przecież schodząc ze schodów taki właśnie miał plan.
—Poza tym— odezwał się jeszcze, dzielniej, odważniej, zadzierając wyżej brodę z łobuzerskim uśmiechem.— To jest Marcel, a nie jakiś Marcelius.— Wycofał się do tyłu, nie chcąc odwracać do niego plecami. Zamierzał opuścić sierociniec i nie zatrzymywać się ani na chwilę.
Naprawdę?
Uniósł na niego wzrok, stojąc wciąż oparty o balustradę, z głową ciężko zawieszoną na chudawych ramionach. Gęste, ciemne brwi ciągnęły ku sobie tuż nad nosem, a usta zaciskały się w wąską kreskę, by rozluźnić, ale jeszcze nie był gotów mu odpowiedzieć. Błądził wzrokiem przed sobą, czując się jak mysz zapędzona przez kota w mały róg. Oczy utknęły w jakimś martwym punkcie.
— Jestem niewinny. I to jest prawda — powiedział w końcu, w jego głosie rozbrzmiała bezsilność. Nie było sensu, by się tłumaczył, by próbował go przekonać. Przecież dobrze wiedział. Nic go to nie obchodziło. tacy ludzie jak James mało kogo obchodzili. Wszyscy zwykle odwracali się do nich plecami, ale przestało to na nim robić wrażenie wiele lat temu.
Wiem, że jesteś niewinny. Niewinny temu, o co mógłbym cię oskarżyć. Uniósł na niego oczy, a po plecach przebiegł mu nieprzyjemny, zimny dreszcz, który wprawił go o drżenie całego ciała. Może miał rację. Może Sallow miał rację, co do tego, że to przez niego komendant zwrócił na Marcela uwagę; że to przez niego w ogóle się tam znalazł. Nie pamiętał zbyt dobrze, był pijany. Był wtedy zły, wściekły, a jednocześnie tak bezradny wobec tragedii, na którą przypadkiem się natknął. I za którą nikt nie odpowie. Powinien był powstrzymać Marcela, zaciągnąć go na zaplecze od razu, kiedy policja wkroczyła do Parszywego, a zamiast tego brnął do przodu butnie, prosząc się o spuszczenie łomotu. Chciał tego wtedy. Chciał dostać tak, by ból zagłuszył to wszystko, co działo się w nim w środku. A potem żałował.
— Bolało?— Powinien był trzymać język za zębami, ale nie mógł się powstrzymać. — To publiczne wyparcie?— Skoro miał do niego pretensje o to, musiało. Zmrużył oczy. Czy to możliwe, by ten chory człowiek posiadał w sobie resztki uczucia względem własnego syna? Nie, niemożliwe. To wszystko było kłamstwem. Gdyby Marcel był dla niego istotny nigdy nie wyrządziłby mu takiej krzywdy. Gdy był mały wierzył, że tak wyglądał świat. Tak po prostu musiało być. Ale to nieprawda, Sallow nie powinien był. Nie miał prawa katować własnego syna wspomnieniami, bólem, emocjami, z którymi jeszcze się nie uporał.
Dobry wpływ. Chciałby mieć dobry wpływ na przyjaciela. Potrafić odwodzić go od tego, co mogło go narazić, ale nie należał do najrozważniejszych osób, a Marcel był dorosły, wiedział, co robił. Człowiek, który go porzucił, który się go wyparł nie miał prawa mu niczego zabraniać, udawać, że chce go dziś przed czymś chronić. Nie odpowiedział mu jednak. Milczał przez cały czas, przyglądając się czarodziejowi aż do chwili, gdy wyciągnął mandarynki. Wiedział, że dziś był to towar luksusowy. Mógłby je sprzedać po kilkukrotnie wyższej cenie. Sheila ucieszyłaby się z nich. Lubiła owoce. A Marcel? Mógłby je po prostu wszystkie wziąć i mu zanieść, nie mówiąc nawet od kogo były. Odepchnął się powoli od barierki i ruszył schodami w dół. Powoli, ostrożnie stawiając każdy krok, nie spuszczając ze wzroku Sallowa. Serce waliło mu w piersi jak szalone, ale z każdym kolejnym krokiem na dół czuł się coraz odważniejszy. Zaciskał palce na swojej opuszczonej różdżce, nie zapominając o tym, że w razie czego zawsze mógł jej użyć. Stanął na dole, naprzeciw niego, oddychając powoli, ciężko. Wzrok pomknął w stronę mandarynek, nie był głodny, był zbyt zdenerwowany by o tym myślec, ale wiedział, że lada moment będzie.
— Nigdy nie skorzystałbym z tego, że Marcelius jest coś wart — odpowiedział w końcu, unosząc wzrok z siatki z owocami na oczy Sallowa. Może i był złodziejem. Może i pchał się w kłopoty, próbował robić nędzne interesy na marną, żałosną skalę, byle tylko zgarnąć parę knutów, ale nigdy nie sprzedałby przyjaciela. Nawet jeśli jego własne, osobiste odczucia wcale nie odbiegały tak bardzo od słów, którymi karmił go właśnie jego ojciec. — Nie powiem ci ani słowa więcej. Możesz mieć wiele racji, nie wiem. Ale pomyliłeś się, co do jednego z pewnością: że mógłbym ci choć trochę zaufać. Nie wierzę ani w twoje dobre intencje, ani to, że za współpracę mógłbym uchronić się przed najgorszym losem. A przede wszystkim, pomyliłeś się sądząc, że mógłbym donosić na przyjaciela człowiekowi, który wyrządził mu tyle krzywdy. — Miał zrobić coś innego. Miał wziąć te cholerne owoce i dać mu to, czego chciał. Informacje o które prosił były nieszkodliwe. Właściwie mało istotne, Marcel prawdopodobnie nie miałby mu tego za złe. Nie wiedział, dlaczego tego nie zrobił, bo przecież schodząc ze schodów taki właśnie miał plan.
—Poza tym— odezwał się jeszcze, dzielniej, odważniej, zadzierając wyżej brodę z łobuzerskim uśmiechem.— To jest Marcel, a nie jakiś Marcelius.— Wycofał się do tyłu, nie chcąc odwracać do niego plecami. Zamierzał opuścić sierociniec i nie zatrzymywać się ani na chwilę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spróbował skrzyżować spojrzenia z tym chłopcem - naiwnym, zatwardziałym w swojej zapalczywości, tak skutecznie wmawiającym sobie niewinność. Portowy szczur czuł się lepszy, szlachetniejszy od dorosłych przedstawicieli władzy, którzy jedynie wykonywali swoje obowiązki. Dobitnie dał to do zrozumienia w swoich pijackich odzywkach w Parszywym Pasażerze, a pewność nie opuszczała jego głosu nawet teraz. Po legilimencji.
Sallow mógłby mu wytknąć, że sam sprowadził na siebie jego gniew, że legilimencja była publiczną karą za butę. To było zresztą dla wszystkich oczywiste, szczególnie dla Montague'a.
Tyle, że to nie była prawda.
Jedynie Marcelius był winny temu, że Cornelius zainteresował się osobą tego chłopaka. Jedynie jego towarzystwo. Jedynie fakt, że Sallow nie śmiał już wtargnąć do głowy własnego syna, wciąż rozchwiany ostatnią, nie do końca udaną próbą.
Zostawiłbym cię w spokoju, gdybyś nie był jego przyjacielem.
Rozciągnął usta w smutnym uśmiechu, doskonale świadom ironii tej sytuacji. Czy chłopcy też ją widzieli, czy byli zbyt krótkowzroczni?
-Wszyscy jesteśmy winni. - wytknął dobitnie, wcale nie mając na myśli Ministerstwa i biurokracji. Ja, ty, Marcelius, każdy człowiek.
Legilimencja odarła go ze złudzeń. Każdy, absolutnie każdy miał brudne sekrety. Tajemnice, który nigdy nie powinny wyjść na światło dzienne. Ohydne wspomnienia, które sam Cornelius odszukiwał w ich głowach - z upodobaniem i odrazą, nałogowo i chętnie, tak jakby cudze przewiny miały zmyć jego własną. Jego największy sekret i największą winę, Marceliusa.
Marceliusa, który zostawił na śmierć własną matkę.
Nic tego nie wymaże - nie po tym, gdy syn odtrącił pomoc jedynej osoby zdolnej zabrać mu te wspomnienia. Marnotrawnego ojca, który zostawił ich na śmierć już pierwszego kwietnia.
Drgnął lekko, zaskoczony śmiałym pytaniem.
Nie powinien się zniżać do odpowiedzi.
-Jasne, że bolało. - warknął jednak, z irytacją, bo Marceliusowi nie mógł tego powiedzieć - a jego przyjaciel stał tutaj, pytał, patrzył na niego jak na potwora. Wziął głębszy wdech, chcąc dodać "a jego, zabolało?", ale ugryzł się w język, zachowując resztki honoru.
Poza tym, widział wtedy minę Marceliusa i chyba znał odpowiedź.
Oczekiwał cierpliwie, aż chłopak zejdzie ze schodów, podchwycił jego wzrok na mandarynkach, smakowitej przynęcie. Czekał na decyzję, świadom, że ta zaraz zapadnie. Widział, że rozmówca aż się rwie, by stąd zniknąć.
I zdecydował.
Cornelius uniósł lekko brwi, mierząc Jamesa nieprzeniknionym spojrzeniem. Trzy, dwa, jeden, kilka sekund efektownej pauzy powinno wystarczyć.
-A więc jednak się naprawdę przyjaźnicie. - skwitował powoli, rozciągając usta w drapieżnym, wilczym uśmiechu. Jeszcze raz spojrzał chłopakowi w oczy, ostrożnie - próbując wybadać, czy to znów nienawiść i odwaga, czy też faktyczne oddanie. Młodzieńcze, idealistyczne, ale szczere.
Sallow nie miał wcześniej pewności odnośni zażyłości ich relacji, gdy niczym jastrząb wypatrzył bruneta w Parszywym Pasażerze - mógł jedynie spekulować, na podstawie gniewnej miny czarnowłosego i przerażenia w tonie Marceliusa.
To krótkie spotkanie dało mu więcej konkretów.
Zastraszał go wytrwale, przekupywał, groził - ale brunet i tak wybrał Marceliusa, nie rozumiejąc, że pomógłby mu bardziej, gdyby kooperował. Cornelius musiał jednak przyznać, że to rzadkie. Mieć kogoś...tak lojalnego. Tak ślepo oddanego.
Nigdy nie miał kogoś takiego.
Jeszcze raz zmierzył wycofującego się bruneta wzrokiem, jakby coś rozważając.
Powinien spełnić swoje groźby, choćby po to, by zadbać o własną reputację. Nie mógłby wystawić za chłopaczkiem listu gończego, nie wypatrzył w jego głowie jego najbliższych (choć przekonująco blefował, przynajmniej swoim zdaniem), ale mógłby i powinien donieść do Gladys z Komisji Rejestracji, do Goyle'a, do Montague'a. Tylko, co by to komu dało - poza rzuceniem cienia na punktualność zeznań Sallowa? Młodzieniec nie był buntownikiem, nie był z nimi związany, Marcelius też nie, legilimencja bezsprzecznie to wykazała, a szczere zaprzeczenia były wręcz urocze. Był pospolitym złodziejem, oszustem usiłującym jakoś przeżyć w Komisji Rejestracji, a ludzie oszukiwali tam nagminnie - Sallow nie był naiwny, system miał luki, powinny tam pracować bystrzejsze osoby (ale te zostawały Rzecznikiem Ministra Magii i nie miały ochoty zajmować się powszednimi problemami biurokracji). Na świecie jest takich pełno, wielu, zbyt wielu. Społeczna korzyść ze złapania jednego byłaby znikoma, a Sallow nie musiał udowadniać własnej reputacji przez nastoletnimi smarkaczami - młodzieniec i tak się go bał, wycofując się jakże nieufnie, jakże ostrożnie.
Tak, oszustów na świecie było wielu, ale przyjaciela Marcelius miał jednego.
-Marcelius, a dla ciebie Marcel Carrington uratował ci dzisiaj życie. Twojej rodzinie również. - obwieścił nagle, podejmując decyzję. -Mam nadzieję, że to zapamiętasz i postarasz się, aby nie narażał głupio własnego. Tej rozmowy nigdy nie było - a listów gończych też nie będzie, dopóki będziesz trzymał język za zębami. Wobec niego również. - dodał chłodniej, złowieszczo. Lodowato spojrzał Jamesowi prosto w oczy, by ten miał pewność, że Cornelius nie żartuje.
Łopocząc ciemną peleryną wyminął chłopaka, nie poświęcając mu już ani spojrzenia - i zniknął w mroku.
Przecież nigdy go tu nie było.
Tego spotkania nigdy nie było.
/zt (x2?) (mandarynki zabieram ze sobą)
Sallow mógłby mu wytknąć, że sam sprowadził na siebie jego gniew, że legilimencja była publiczną karą za butę. To było zresztą dla wszystkich oczywiste, szczególnie dla Montague'a.
Tyle, że to nie była prawda.
Jedynie Marcelius był winny temu, że Cornelius zainteresował się osobą tego chłopaka. Jedynie jego towarzystwo. Jedynie fakt, że Sallow nie śmiał już wtargnąć do głowy własnego syna, wciąż rozchwiany ostatnią, nie do końca udaną próbą.
Zostawiłbym cię w spokoju, gdybyś nie był jego przyjacielem.
Rozciągnął usta w smutnym uśmiechu, doskonale świadom ironii tej sytuacji. Czy chłopcy też ją widzieli, czy byli zbyt krótkowzroczni?
-Wszyscy jesteśmy winni. - wytknął dobitnie, wcale nie mając na myśli Ministerstwa i biurokracji. Ja, ty, Marcelius, każdy człowiek.
Legilimencja odarła go ze złudzeń. Każdy, absolutnie każdy miał brudne sekrety. Tajemnice, który nigdy nie powinny wyjść na światło dzienne. Ohydne wspomnienia, które sam Cornelius odszukiwał w ich głowach - z upodobaniem i odrazą, nałogowo i chętnie, tak jakby cudze przewiny miały zmyć jego własną. Jego największy sekret i największą winę, Marceliusa.
Marceliusa, który zostawił na śmierć własną matkę.
Nic tego nie wymaże - nie po tym, gdy syn odtrącił pomoc jedynej osoby zdolnej zabrać mu te wspomnienia. Marnotrawnego ojca, który zostawił ich na śmierć już pierwszego kwietnia.
Drgnął lekko, zaskoczony śmiałym pytaniem.
Nie powinien się zniżać do odpowiedzi.
-Jasne, że bolało. - warknął jednak, z irytacją, bo Marceliusowi nie mógł tego powiedzieć - a jego przyjaciel stał tutaj, pytał, patrzył na niego jak na potwora. Wziął głębszy wdech, chcąc dodać "a jego, zabolało?", ale ugryzł się w język, zachowując resztki honoru.
Poza tym, widział wtedy minę Marceliusa i chyba znał odpowiedź.
Oczekiwał cierpliwie, aż chłopak zejdzie ze schodów, podchwycił jego wzrok na mandarynkach, smakowitej przynęcie. Czekał na decyzję, świadom, że ta zaraz zapadnie. Widział, że rozmówca aż się rwie, by stąd zniknąć.
I zdecydował.
Cornelius uniósł lekko brwi, mierząc Jamesa nieprzeniknionym spojrzeniem. Trzy, dwa, jeden, kilka sekund efektownej pauzy powinno wystarczyć.
-A więc jednak się naprawdę przyjaźnicie. - skwitował powoli, rozciągając usta w drapieżnym, wilczym uśmiechu. Jeszcze raz spojrzał chłopakowi w oczy, ostrożnie - próbując wybadać, czy to znów nienawiść i odwaga, czy też faktyczne oddanie. Młodzieńcze, idealistyczne, ale szczere.
Sallow nie miał wcześniej pewności odnośni zażyłości ich relacji, gdy niczym jastrząb wypatrzył bruneta w Parszywym Pasażerze - mógł jedynie spekulować, na podstawie gniewnej miny czarnowłosego i przerażenia w tonie Marceliusa.
To krótkie spotkanie dało mu więcej konkretów.
Zastraszał go wytrwale, przekupywał, groził - ale brunet i tak wybrał Marceliusa, nie rozumiejąc, że pomógłby mu bardziej, gdyby kooperował. Cornelius musiał jednak przyznać, że to rzadkie. Mieć kogoś...tak lojalnego. Tak ślepo oddanego.
Nigdy nie miał kogoś takiego.
Jeszcze raz zmierzył wycofującego się bruneta wzrokiem, jakby coś rozważając.
Powinien spełnić swoje groźby, choćby po to, by zadbać o własną reputację. Nie mógłby wystawić za chłopaczkiem listu gończego, nie wypatrzył w jego głowie jego najbliższych (choć przekonująco blefował, przynajmniej swoim zdaniem), ale mógłby i powinien donieść do Gladys z Komisji Rejestracji, do Goyle'a, do Montague'a. Tylko, co by to komu dało - poza rzuceniem cienia na punktualność zeznań Sallowa? Młodzieniec nie był buntownikiem, nie był z nimi związany, Marcelius też nie, legilimencja bezsprzecznie to wykazała, a szczere zaprzeczenia były wręcz urocze. Był pospolitym złodziejem, oszustem usiłującym jakoś przeżyć w Komisji Rejestracji, a ludzie oszukiwali tam nagminnie - Sallow nie był naiwny, system miał luki, powinny tam pracować bystrzejsze osoby (ale te zostawały Rzecznikiem Ministra Magii i nie miały ochoty zajmować się powszednimi problemami biurokracji). Na świecie jest takich pełno, wielu, zbyt wielu. Społeczna korzyść ze złapania jednego byłaby znikoma, a Sallow nie musiał udowadniać własnej reputacji przez nastoletnimi smarkaczami - młodzieniec i tak się go bał, wycofując się jakże nieufnie, jakże ostrożnie.
Tak, oszustów na świecie było wielu, ale przyjaciela Marcelius miał jednego.
-Marcelius, a dla ciebie Marcel Carrington uratował ci dzisiaj życie. Twojej rodzinie również. - obwieścił nagle, podejmując decyzję. -Mam nadzieję, że to zapamiętasz i postarasz się, aby nie narażał głupio własnego. Tej rozmowy nigdy nie było - a listów gończych też nie będzie, dopóki będziesz trzymał język za zębami. Wobec niego również. - dodał chłodniej, złowieszczo. Lodowato spojrzał Jamesowi prosto w oczy, by ten miał pewność, że Cornelius nie żartuje.
Łopocząc ciemną peleryną wyminął chłopaka, nie poświęcając mu już ani spojrzenia - i zniknął w mroku.
Przecież nigdy go tu nie było.
Tego spotkania nigdy nie było.
/zt (x2?) (mandarynki zabieram ze sobą)
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|06.01.1958
Hep!
Poczuła jak jest wyrywana znów w nieznaną jej dal. W miejsce obce, w którym nie może czuć się bezpiecznie. Z jednej strony ucieczka z Devon była wybawieniem. Mógł ją złapać wróg, a wtedy niechybnie pożegnałaby się z własnym życiem. Żaden buntownik by jej nie oszczędził, a nagie ciało wystawił na pośmiewisko. Nie udało się jej złapać równowagi, była zmęczona i wykończona, czuła jak powoli brakuje jej sił. Pobyt w szpitalu u Cassandry mocno ją nadwyrężył. Widok rannych, umierających, których kończyny zwisały na strzępie skóry sprawił, że żołądek związał się jej na supeł. Upadła na ziemię uderzając głową o coś wystającego. Syknęła czując jak po czole ścieka stróżka krwi. Pod powiekami zapiekły łzy, czuła się zagubiona i bezradna. Gdyby tylko więcej uwagi poświęcano na naukę czarów obronnych, na przetrwanie w nieznanych miejscach nie czułaby się tak niepewnie. Podtrzymując się dłonią o mur budynku podniosła się na nogi. Nie mogła tak tu sterczeć jak jakiś kołek; postąpiła parę kroków do przodu i zrozumiała, ze jest w opuszczonym miejscu, gdzie nie miało prawa być nikogo, ale w oddali dostrzegła ruch. Wróg czy sprzymierzeniec? Nie chciała się wychylać, wolała pozostać niezauważona niczym mała mysz pod miotłą. Może uda się jej jakoś wrócić jak w opuszczonym budynku dowie się gdzie ja wyrzuciło.
Szuranie z oddali sprawiło, że włosy stanęły jej dęba, a serce zabiło dwa razy mocniej. Wciąż miała w dłoni swoją różdżkę więc zacisnęła wokół niej palce mocno, gotowa się bronić. Wte dojrzała znajomą jej jasną czuprynę.
-Pani Raskolnikov? - Zapytała zaskoczona widokiem półgoblinki w takim obskurnym miejscu. Widok kobiety jednak ją ucieszył, bo to oznaczało, że znów uda się jej uniknąć śmierci. Swojej, bo tej, która krążyła wokół zmarłych już nie miała jak odegnać. Zostanie z nią na zawsze. Zlata pracowała do rodu Burke nie raz więc nie musiała się obawiać, że ta nagle ją zaatakuje. Prawda?
Choć być może ufność ją właśnie zawiedzie i za chwilę okaże się, że skończy równie źle, albo jeszcze gorzej.
Hep!
Poczuła jak jest wyrywana znów w nieznaną jej dal. W miejsce obce, w którym nie może czuć się bezpiecznie. Z jednej strony ucieczka z Devon była wybawieniem. Mógł ją złapać wróg, a wtedy niechybnie pożegnałaby się z własnym życiem. Żaden buntownik by jej nie oszczędził, a nagie ciało wystawił na pośmiewisko. Nie udało się jej złapać równowagi, była zmęczona i wykończona, czuła jak powoli brakuje jej sił. Pobyt w szpitalu u Cassandry mocno ją nadwyrężył. Widok rannych, umierających, których kończyny zwisały na strzępie skóry sprawił, że żołądek związał się jej na supeł. Upadła na ziemię uderzając głową o coś wystającego. Syknęła czując jak po czole ścieka stróżka krwi. Pod powiekami zapiekły łzy, czuła się zagubiona i bezradna. Gdyby tylko więcej uwagi poświęcano na naukę czarów obronnych, na przetrwanie w nieznanych miejscach nie czułaby się tak niepewnie. Podtrzymując się dłonią o mur budynku podniosła się na nogi. Nie mogła tak tu sterczeć jak jakiś kołek; postąpiła parę kroków do przodu i zrozumiała, ze jest w opuszczonym miejscu, gdzie nie miało prawa być nikogo, ale w oddali dostrzegła ruch. Wróg czy sprzymierzeniec? Nie chciała się wychylać, wolała pozostać niezauważona niczym mała mysz pod miotłą. Może uda się jej jakoś wrócić jak w opuszczonym budynku dowie się gdzie ja wyrzuciło.
Szuranie z oddali sprawiło, że włosy stanęły jej dęba, a serce zabiło dwa razy mocniej. Wciąż miała w dłoni swoją różdżkę więc zacisnęła wokół niej palce mocno, gotowa się bronić. Wte dojrzała znajomą jej jasną czuprynę.
-Pani Raskolnikov? - Zapytała zaskoczona widokiem półgoblinki w takim obskurnym miejscu. Widok kobiety jednak ją ucieszył, bo to oznaczało, że znów uda się jej uniknąć śmierci. Swojej, bo tej, która krążyła wokół zmarłych już nie miała jak odegnać. Zostanie z nią na zawsze. Zlata pracowała do rodu Burke nie raz więc nie musiała się obawiać, że ta nagle ją zaatakuje. Prawda?
Choć być może ufność ją właśnie zawiedzie i za chwilę okaże się, że skończy równie źle, albo jeszcze gorzej.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Ostatnio zmieniony przez Primrose Burke dnia 17.04.22 23:27, w całości zmieniany 1 raz
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Spalony sierociniec
Szybka odpowiedź