Mały park
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Mały park
To bez wątpienia jeden z mniejszych londyńskich parków. Znajduje się tu zaledwie kilka spacerowych alejek, ale mieszkający w okolicy czarodzieje, nie chcąc zbyt często stykać się z mugolami i pragnąc zachować dla siebie przestrzeń zieleni w powiększającym się coraz szybciej mieście, obłożyli go zaklęciami ochronnymi. Każdy mugol, który chce zagłębić się w park, nagle przypomina sobie o czymś ważnym, co każe mu natychmiast zawrócić.
Przy jednym z drzew znajduje się huśtawka, być może zawieszona tu niegdyś przez jednego z bywalców parku. Są to nieco sfatygowane dwie długie liny przywiązane do mocnych gałęzi drzew, złączone drewnianą podpróchniałą belką, pełniącą funkcję siedziska. Nie wygląda zachęcająco, ale ma swój urok, dlatego często jest miejscem spotkań między zakochanymi parami. Wygląda na zwykłą huśtawkę, jednak jeśli niepostrzeżenie dotknie się ją różdżką, to sama zaczyna się bujać, wyręczając w tym osobę z niej korzystającą.
Oprócz niej w parku można znaleźć też kilka nie najnowszych ławeczek i stary, od dawna nie odnawiany plac zabaw dla dzieci. Jest to też wygodne miejsce, gdzie można bez obaw o mugolskie spojrzenia się teleportować.
Przy jednym z drzew znajduje się huśtawka, być może zawieszona tu niegdyś przez jednego z bywalców parku. Są to nieco sfatygowane dwie długie liny przywiązane do mocnych gałęzi drzew, złączone drewnianą podpróchniałą belką, pełniącą funkcję siedziska. Nie wygląda zachęcająco, ale ma swój urok, dlatego często jest miejscem spotkań między zakochanymi parami. Wygląda na zwykłą huśtawkę, jednak jeśli niepostrzeżenie dotknie się ją różdżką, to sama zaczyna się bujać, wyręczając w tym osobę z niej korzystającą.
Oprócz niej w parku można znaleźć też kilka nie najnowszych ławeczek i stary, od dawna nie odnawiany plac zabaw dla dzieci. Jest to też wygodne miejsce, gdzie można bez obaw o mugolskie spojrzenia się teleportować.
Nie mógl przestać myśleć o Frances. Choć czasem zerkał na inne dziewczyny to panna Burroughs po prostu wydawała mu się tą wyjątkową i jedyną. Nie chciał jednak proponować kolejnego spotkania zbyt szybko. Jeszcze by o nim źle pomyślała! Koniec końców, to Frances zaproponowała kolejne spotkanie, na które Dudley miał zamiar być jak najlepiej przygotowany.
Przed wyjściem znalazł w mieszkaniu dość starą, niezbyt dużą, ale zdobną szkatułkę z biżuterią matki. Błyskotki położył luzem na jednej z szafek (nie do końca rozumiał kobiecą potrzebę skrytego ukrywania łańcuszków i pierścionków) i ułożył w niej prezent dla Frances. W ostatnim czasie odwiedził jedną z magicznych aptek, zaopatrzając się w kilka składników do eliksirów, które miał zamiar podarować dziewczynie. Wydawało mu się, że to będzie znacznie lepszy prezent dla młodej alchemiczki, niż bukiet świeżych kwiatów. W szkatułce wylądował korzeń diabelskiego sidła, kwiat paproci i waleriana, które delikatnie przewiązał włosem jednorożca tworząc może niezbyt ładny, ale na pewno użyteczny bukiet zeschniętych kwiatów. Miał nadzieję, że dziewczynie spodoba się jego prezent.
Ubrał się w jasnożółtą koszulę i ciemniejsze spodnie, a następnie pognał ze szkatułką pod pachą prosto do wskazanego przez dziewczynę parku. Rozglądał się przez chwilę, próbując ją znaleźć: był przekonany, że Frances będzie siedziała na jednej z huśtawek, bądź przyjdzie równo z nim na miejsce. Okazało się jednak, że dziewczyna czekała już na niego z przygotowanym piknikiem, natychmiast do niego podchodząc i rzucając mu się na szyję.
Dudley objął ją nieco koślawo, w jednej ręce wciąż trzymając szkatułkę. Nie miał zamiaru narzekać, przyciągając dziewczynę do siebie i wdychając zapach jej włosów. Nawet, jeśli panna Burroughs przytulała go nieco zbyt długo, chłopak, zadowolony ze spotkania, nie zwrócił na to uwagi. Z resztą, byli w miejscu publicznym. Wszyscy wokół widzieli, że nic takiego między nimi nie zaszło!
– Eeemmm… Dzień dobry – wykrztusił po chwili, gdy doszedł do siebie po dość nagłej reakcji Frances.
Słysząc komentarz o pogodzie, Dudley omiótł spojrzeniem park, po chwili jednak wracając do odzianej w niebieską sukienkę dziewczyny. Nieszczególnie miał ochotę spuszczać ją z oczu.
– No, tak – powiedział po prostu, kiwając głową. – Mam coś dla ciebie, Frances. Teraz może być trudniej ze składnikami i tak pomyślałem… – powiedział, wręczając dziewczynie szkatułkę z całkiem cennymi ingrediencjami. No, tak przynajmniej usłyszał w aptece, on sam się na nich nie znał. Wprawdzie kojarzył podstawy z zielarstwa czy opieki nad magicznymi stworzeniami, ale nie miał pojęcia, jak można je wykorzystać w alchemii. Frances powinna wiedzieć o tym znacznie więcej.
Przed wyjściem znalazł w mieszkaniu dość starą, niezbyt dużą, ale zdobną szkatułkę z biżuterią matki. Błyskotki położył luzem na jednej z szafek (nie do końca rozumiał kobiecą potrzebę skrytego ukrywania łańcuszków i pierścionków) i ułożył w niej prezent dla Frances. W ostatnim czasie odwiedził jedną z magicznych aptek, zaopatrzając się w kilka składników do eliksirów, które miał zamiar podarować dziewczynie. Wydawało mu się, że to będzie znacznie lepszy prezent dla młodej alchemiczki, niż bukiet świeżych kwiatów. W szkatułce wylądował korzeń diabelskiego sidła, kwiat paproci i waleriana, które delikatnie przewiązał włosem jednorożca tworząc może niezbyt ładny, ale na pewno użyteczny bukiet zeschniętych kwiatów. Miał nadzieję, że dziewczynie spodoba się jego prezent.
Ubrał się w jasnożółtą koszulę i ciemniejsze spodnie, a następnie pognał ze szkatułką pod pachą prosto do wskazanego przez dziewczynę parku. Rozglądał się przez chwilę, próbując ją znaleźć: był przekonany, że Frances będzie siedziała na jednej z huśtawek, bądź przyjdzie równo z nim na miejsce. Okazało się jednak, że dziewczyna czekała już na niego z przygotowanym piknikiem, natychmiast do niego podchodząc i rzucając mu się na szyję.
Dudley objął ją nieco koślawo, w jednej ręce wciąż trzymając szkatułkę. Nie miał zamiaru narzekać, przyciągając dziewczynę do siebie i wdychając zapach jej włosów. Nawet, jeśli panna Burroughs przytulała go nieco zbyt długo, chłopak, zadowolony ze spotkania, nie zwrócił na to uwagi. Z resztą, byli w miejscu publicznym. Wszyscy wokół widzieli, że nic takiego między nimi nie zaszło!
– Eeemmm… Dzień dobry – wykrztusił po chwili, gdy doszedł do siebie po dość nagłej reakcji Frances.
Słysząc komentarz o pogodzie, Dudley omiótł spojrzeniem park, po chwili jednak wracając do odzianej w niebieską sukienkę dziewczyny. Nieszczególnie miał ochotę spuszczać ją z oczu.
– No, tak – powiedział po prostu, kiwając głową. – Mam coś dla ciebie, Frances. Teraz może być trudniej ze składnikami i tak pomyślałem… – powiedział, wręczając dziewczynie szkatułkę z całkiem cennymi ingrediencjami. No, tak przynajmniej usłyszał w aptece, on sam się na nich nie znał. Wprawdzie kojarzył podstawy z zielarstwa czy opieki nad magicznymi stworzeniami, ale nie miał pojęcia, jak można je wykorzystać w alchemii. Frances powinna wiedzieć o tym znacznie więcej.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Panna Burroughs uśmiechnęła się pod nosem, czując ramiona owijające się wokół jej ciała. Nie widziała w tym geście nic nieodpowiedniego w końcu, nie znali się od wczoraj. Nie widzieli się również po raz pierwszy czy drugi, a ostatnie wydarzenia oraz piękna pogoda zdawały się sprzyjać pełnym entuzjazmu powitaniom. Nie było to jednak kwestią, której poświęciła więcej myśli, zbyt zajęta wyborowym towarzystwem, w jakim się znalazła. Dzień zdawał jej się przyjemniejszy, odkąd pan Sheridan dołączył do niej w tym niewielkim, acz urokliwym parku.
Dziewczyna rzuciła mu zaciekawione spojrzenie, gdy ten wspomniał o prezencie. Co prawda wspominał o nim już w liście, Frances nigdy jednak nie oczekiwała od nikogo żadnych prezentów przez co nawet zapowiedziane, nadal zdawały się ją zaskakiwać.
- Co to takiego? - Zapytała, przyjmując od niego szkatułkę. Przez chwilę obracała ją w palcach, przyglądając się uważnie drewnianemu opakowaniu. - Sporo składników hoduję w domu i… Och… - Zaskoczenie pojawiło się na buzi panny Burroughs, gdy uniosła wieczko, a jej oczom ukazały się składniki. I to nie byle jakie, pierwsze lepsze składniki! Doskonale wiedziała, jak cenne eliksiry można z nich przygotować. Dziewczyna ostrożnie przejechała palcami po zaschniętych kwiatach i włosiu jednorożca. Ach, te stworzenia, już dawno skradły jej serce. Za każdym razem widząc ingrediencje pochodzące od tych pięknych stworzeń, przypominał jej się bijący od nich blask, spojrzenie mądrych, ciemnych oczu oraz jedwabna miękkość ich sierści.
- Wiesz, co można z tego przygotować? Korzeń diabelskiego ziela oraz waleriana są składnikami silnych trucizn, kwiatu paproci używa się do wytworzenia płynnego szczęścia, a włos jednorożca jest składnikiem bardzo silnego eliksiru miłosnego. - Wyjaśniła, z wyraźnym podekscytowaniem w głosie, powstrzymując się od bardziej obszernego, małego wykładu o eliksirach. Nie sądziła, aby mężczyzna posiadał jakąkolwiek wiedzę, dotyczącą eliksirów o których mówiła, panna Burroughs doskonale jednak znała ich wartość, składniki jakie były do nich potrzebne oraz działanie, jakie wywoływały na czarodziejach. Nic z resztą dziwnego, eliksiry były jedną z jej największych pasji, nawet te bardzo szkodliwe i plugawe.
- Dziękuję, to naprawdę cudowny prezent! - Odpowiedziała ze szczerym, promiennym uśmiechem na ustach, faktycznie uważając ten prezent za cudowny… I pewnie bardzo drogi, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia. Nawet bez nich, zwłaszcza włosy jednorożca potrafiły osiągać wysokie ceny. Dziewczyna zamknęła szkatułkę upewniając się, że żaden ze składników z niej nie wypadnie.
Wiedziona dziwną radością wywołaną przez prezent, panna Burroughs ( po uprzednim, dyskretnym upewnieniu się, że chwilowo alejka zdawała się być pusta) złożyła słodkiego, przelotnego całusa wprost na ustach towarzysza. Coś skutecznie mieszało jej w głowie, nie była jednak pewna, czy powinna zrzucić winę na ciepłe, kwietniowe powietrze czy promienie słońca, łaskoczące skórę.
- Napijesz się ze mną herbaty? - Zaproponowała, przenosząc spojrzenie na rozłożony nieopodal koc oraz magiczny zestaw do herbaty. Żal było nie skorzystać z tak pięknego dnia, czyż nie?
Dziewczyna rzuciła mu zaciekawione spojrzenie, gdy ten wspomniał o prezencie. Co prawda wspominał o nim już w liście, Frances nigdy jednak nie oczekiwała od nikogo żadnych prezentów przez co nawet zapowiedziane, nadal zdawały się ją zaskakiwać.
- Co to takiego? - Zapytała, przyjmując od niego szkatułkę. Przez chwilę obracała ją w palcach, przyglądając się uważnie drewnianemu opakowaniu. - Sporo składników hoduję w domu i… Och… - Zaskoczenie pojawiło się na buzi panny Burroughs, gdy uniosła wieczko, a jej oczom ukazały się składniki. I to nie byle jakie, pierwsze lepsze składniki! Doskonale wiedziała, jak cenne eliksiry można z nich przygotować. Dziewczyna ostrożnie przejechała palcami po zaschniętych kwiatach i włosiu jednorożca. Ach, te stworzenia, już dawno skradły jej serce. Za każdym razem widząc ingrediencje pochodzące od tych pięknych stworzeń, przypominał jej się bijący od nich blask, spojrzenie mądrych, ciemnych oczu oraz jedwabna miękkość ich sierści.
- Wiesz, co można z tego przygotować? Korzeń diabelskiego ziela oraz waleriana są składnikami silnych trucizn, kwiatu paproci używa się do wytworzenia płynnego szczęścia, a włos jednorożca jest składnikiem bardzo silnego eliksiru miłosnego. - Wyjaśniła, z wyraźnym podekscytowaniem w głosie, powstrzymując się od bardziej obszernego, małego wykładu o eliksirach. Nie sądziła, aby mężczyzna posiadał jakąkolwiek wiedzę, dotyczącą eliksirów o których mówiła, panna Burroughs doskonale jednak znała ich wartość, składniki jakie były do nich potrzebne oraz działanie, jakie wywoływały na czarodziejach. Nic z resztą dziwnego, eliksiry były jedną z jej największych pasji, nawet te bardzo szkodliwe i plugawe.
- Dziękuję, to naprawdę cudowny prezent! - Odpowiedziała ze szczerym, promiennym uśmiechem na ustach, faktycznie uważając ten prezent za cudowny… I pewnie bardzo drogi, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia. Nawet bez nich, zwłaszcza włosy jednorożca potrafiły osiągać wysokie ceny. Dziewczyna zamknęła szkatułkę upewniając się, że żaden ze składników z niej nie wypadnie.
Wiedziona dziwną radością wywołaną przez prezent, panna Burroughs ( po uprzednim, dyskretnym upewnieniu się, że chwilowo alejka zdawała się być pusta) złożyła słodkiego, przelotnego całusa wprost na ustach towarzysza. Coś skutecznie mieszało jej w głowie, nie była jednak pewna, czy powinna zrzucić winę na ciepłe, kwietniowe powietrze czy promienie słońca, łaskoczące skórę.
- Napijesz się ze mną herbaty? - Zaproponowała, przenosząc spojrzenie na rozłożony nieopodal koc oraz magiczny zestaw do herbaty. Żal było nie skorzystać z tak pięknego dnia, czyż nie?
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przyglądał się Frances, która – nieco zaskoczona – oglądała jego prezent. Ale chyba jej się podobał, prawda? Tak chociaż trochę. Naprawdę chciał zrobić jej przyjemność, nawet jeśli nie do końca wiedział, co takiego przekazywał w jej ręce.
– O. To może te trucizny ci się nie do końca przydadzą – powiedział, marszcząc brwi. Jakoś nie pasowały mu do jasnowłosej, pracującej w Mungu piękności. Wydawało mu się, że Frances para się raczej jakimiś uzdrowicielskimi eliksirami. – Ale płynne szczęście mogłoby się przydać! – zauważył. No, z tym przynajmniej trafił. A eliksir miłości brzmiał po prostu całkiem… całkiem zabawnie. Nie miał zamiaru jednak wnikać w akurat tę tematykę. Działanie amortencji było czymś, co mogło zajmować myśli młodych, samotnych panien, ale nie mężczyzny, czyż nie?
Uśmiechnął się od ucha do ucha, widząc, jak dziewczyna promienieje. No, skoro jej się podobało to widać trafił! Nawet jeśli nie do końca trafił z tym doborem składników skłaniających do tworzenia trucizn.
– Cieszę się, że ci się podoba – powiedział po prostu.
Zapytany o herbatę, natychmiast przytaknął.
– Przyniosłaś ze sobą cały zestaw? Wiesz, obok jest kilka herbaciarni, wystarczyłoby podejść… – dodał po chwili, trochę zdziwiony. Nie miał nic przeciwko skorzystaniu z „gościnności” Frances, ale nie do końca podobało mu się, że dziewczyna dźwigała to wszystko na spotkanie z nim, gdy on sam nie pomyślał nawet o tym, by wziąć koc. Był zbyt skupiony na przygotowaniu małego prezentu dla dziewczyny i po prostu nie pomyślał o niczym więcej.
Ruszył za dziewczyną, pozwalając, aby ta nalała mu herbaty, po czym zerknął na huśtawkę.
– Chcesz się potem pobujać? – spytał, odkładając filiżankę. Starał się robić to ostrożnie, aby ta przypadkiem nie przewróciła się na koc. – Dawno nie byłem w tym parku. Ale tu w końcu przyjemnie pusto. – Wziął głęboki oddech, wdychając świeże powietrze.
Od kilku dni Londyn był nieco opustoszały, ale to naprawdę nie przeszkadzało chłopakowi. Wręcz przeciwnie! Dzięki temu miał poczucie, że w końcu stolica należy DO NICH. Tylko prawowitych dzierżycieli różdżek, zarejestrowanych i utalentowanych. Oby to się nie zmieniło. To powinna być norma.
Nie mógł nie podzielić się tą myślą z dziewczyną.
– Tak powinno zostać – powiedział. Nie był pewny, czy Frances zrozumie, o co mu chodziło, ale mniejsza o to: – Twoja rejestracja różdżki poszła bez problemu? – dopytał.
– O. To może te trucizny ci się nie do końca przydadzą – powiedział, marszcząc brwi. Jakoś nie pasowały mu do jasnowłosej, pracującej w Mungu piękności. Wydawało mu się, że Frances para się raczej jakimiś uzdrowicielskimi eliksirami. – Ale płynne szczęście mogłoby się przydać! – zauważył. No, z tym przynajmniej trafił. A eliksir miłości brzmiał po prostu całkiem… całkiem zabawnie. Nie miał zamiaru jednak wnikać w akurat tę tematykę. Działanie amortencji było czymś, co mogło zajmować myśli młodych, samotnych panien, ale nie mężczyzny, czyż nie?
Uśmiechnął się od ucha do ucha, widząc, jak dziewczyna promienieje. No, skoro jej się podobało to widać trafił! Nawet jeśli nie do końca trafił z tym doborem składników skłaniających do tworzenia trucizn.
– Cieszę się, że ci się podoba – powiedział po prostu.
Zapytany o herbatę, natychmiast przytaknął.
– Przyniosłaś ze sobą cały zestaw? Wiesz, obok jest kilka herbaciarni, wystarczyłoby podejść… – dodał po chwili, trochę zdziwiony. Nie miał nic przeciwko skorzystaniu z „gościnności” Frances, ale nie do końca podobało mu się, że dziewczyna dźwigała to wszystko na spotkanie z nim, gdy on sam nie pomyślał nawet o tym, by wziąć koc. Był zbyt skupiony na przygotowaniu małego prezentu dla dziewczyny i po prostu nie pomyślał o niczym więcej.
Ruszył za dziewczyną, pozwalając, aby ta nalała mu herbaty, po czym zerknął na huśtawkę.
– Chcesz się potem pobujać? – spytał, odkładając filiżankę. Starał się robić to ostrożnie, aby ta przypadkiem nie przewróciła się na koc. – Dawno nie byłem w tym parku. Ale tu w końcu przyjemnie pusto. – Wziął głęboki oddech, wdychając świeże powietrze.
Od kilku dni Londyn był nieco opustoszały, ale to naprawdę nie przeszkadzało chłopakowi. Wręcz przeciwnie! Dzięki temu miał poczucie, że w końcu stolica należy DO NICH. Tylko prawowitych dzierżycieli różdżek, zarejestrowanych i utalentowanych. Oby to się nie zmieniło. To powinna być norma.
Nie mógł nie podzielić się tą myślą z dziewczyną.
– Tak powinno zostać – powiedział. Nie był pewny, czy Frances zrozumie, o co mu chodziło, ale mniejsza o to: – Twoja rejestracja różdżki poszła bez problemu? – dopytał.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dziewczyna posłała mu jedynie tajemniczy uśmiech na wspomnienie o truciznach. Nigdy nie lubiła mówić o zleceniach, jakie przyjmowała przez wuja, nieraz na najpodlejsze i jednocześnie najlepiej płatne podłe mikstury. Nie lubiła również otwarcie przyznawać się do regularnego używania ich, za czasów pracy w Parszywym gdy tak desperacko potrzebowała pieniędzy na kształcenie się. Było jednak w truciznach coś, co ją fascynowało a poprzednie praktyki obecnie jedynie pomagały jej w pracy. Jako jedna z niewielu alchemików w Mungu miała okazję na własne oczy obserwować działanie trucizn, co ułatwiało jej szybsze rozpoznanie objawów, gdy uzdrowiciele potrzebowali konsultacji alchemika.
Panna Burroughs kiwnęła głową.
- Tak. Miałam trochę czasu między pracą, a naszym spotkaniem. Korzystałam ze słońca. Zestaw jest zaczarowany, prawie nic nie waży, wystarczy wlać do niego wodę i za chwilę ma się gorącą herbatę. Noszę go często do pracy, gdy nie mogę wyjść z pracowni podczas przerwy obiadowej. - Wyjaśniła, chcąc uświadomić towarzyszowi, że tak naprawdę nie jest to nic wielkiego. Lubiła zestaw, jaki dostała kiedyś w prezencie i był on stałym wyposażeniem jej torby, zwłaszcza w dni pracujące. Dziewczyna zajęła miejsce na kocu, uzupełniła czajniczek wodą, by już po chwili nalać gorącej herbaty do dwóch filiżanek.
-Możliwe. - Odpowiedziała, posyłając mu delikatny uśmiech. Blondynka przekręciła twarz w kierunku słońca, by wyłapać przyjemne, ciepłe promienie wyciągające ku nim swoje słoneczne ramiona. Ach, uwielbiała wiosnę! - Mnie bardziej cieszy słońce. Większość czasu spędzam w ciemnych pracowniach, przyjemnie jest usiąść na słońcu i cieszyć się jego ciepłem. - Wymruczała, przymykając na chwilę oczy. Nie wiedziała, do czego dokładnie nawiązuje Dudley, nie miała jednak zamiaru w to wnikać. Nie była człowiekiem ludu, polityka i sprawy społeczności nie należały do jej wachlarza zainteresowań. Była pewna, że w tej kwestii są mądrzejsi, lepiej wiedzący co jest dobre czarodzieje. Ona, była człowiekiem nauki i to na niej chciała się skupiać. Teraz, gdy pojawiały się przed nią kolejne szansy, dziewczyna nie chciała się rozpraszać. Tak było dla niej lepiej.
Z jej ust wyrwało się ciche westchnienie, gdy chłopak zapytał o rejestrację. Blondynka kupiła sobie trochę czasu upijając łyk herbaty. Czy powinna wchodzić w szczegóły? Nie była pewna. Z drugiej jednak strony, jeśli pochodzenie było dla niego ważne, powinna poruszyć ten temat nim bardziej się polubią.
- To zależy, co uważasz za problemy, mój drogi. - Szaroniebieskie spojrzenie skupiło się na buzi towarzysza. - Trafiłam na naprawdę przyjaznego czarodzieja, okazało się nawet, że mamy wspólnych znajomych. Zadawał jednak strasznie dużo pytań, na które musiałam odpowiadać, a to było uciążliwe. - Dziewczyna przeniosła spojrzenie z Dudley’a, na swoją filiżankę, jednocześnie przysuwając się bliżej niego, tak aby jej słowa dotarły do tylko do jego uszu. - Widzisz, moja mama pochodzi z czystokrwistej rodziny, ale ojciec… On… Nie posiadał zdolności. - Ach, była pewna, że zrozumie, o co jej chodzi. - Zmarł gdy miałam sześć lat, jedyne co pamiętam to fakt, że mój brat ma bardzo podobne rysy twarzy, nic więcej. - Blondynka wyraźnie posmutniała, upijając łyk herbaty z filiżanki. - Tamto wydarzenie zapoczątkowało ciąg nieszczęść w mojej rodzinie, na szczęście rodzina mojej matki zadbała, żebyśmy byli wychowani w czystokrwistym duchu. - Ciche westchnienie ponownie wyrwało się z jej ust. - Po za przywoływaniem przykrych wspomnień, nie miałam najmniejszego problemu z rejestracją. - Ponownie filiżanka powędrowała do jej ust. - A Ty? Pewnie nie miałeś problemów. - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew i czekając na swego rodzaju osąd.
Panna Burroughs kiwnęła głową.
- Tak. Miałam trochę czasu między pracą, a naszym spotkaniem. Korzystałam ze słońca. Zestaw jest zaczarowany, prawie nic nie waży, wystarczy wlać do niego wodę i za chwilę ma się gorącą herbatę. Noszę go często do pracy, gdy nie mogę wyjść z pracowni podczas przerwy obiadowej. - Wyjaśniła, chcąc uświadomić towarzyszowi, że tak naprawdę nie jest to nic wielkiego. Lubiła zestaw, jaki dostała kiedyś w prezencie i był on stałym wyposażeniem jej torby, zwłaszcza w dni pracujące. Dziewczyna zajęła miejsce na kocu, uzupełniła czajniczek wodą, by już po chwili nalać gorącej herbaty do dwóch filiżanek.
-Możliwe. - Odpowiedziała, posyłając mu delikatny uśmiech. Blondynka przekręciła twarz w kierunku słońca, by wyłapać przyjemne, ciepłe promienie wyciągające ku nim swoje słoneczne ramiona. Ach, uwielbiała wiosnę! - Mnie bardziej cieszy słońce. Większość czasu spędzam w ciemnych pracowniach, przyjemnie jest usiąść na słońcu i cieszyć się jego ciepłem. - Wymruczała, przymykając na chwilę oczy. Nie wiedziała, do czego dokładnie nawiązuje Dudley, nie miała jednak zamiaru w to wnikać. Nie była człowiekiem ludu, polityka i sprawy społeczności nie należały do jej wachlarza zainteresowań. Była pewna, że w tej kwestii są mądrzejsi, lepiej wiedzący co jest dobre czarodzieje. Ona, była człowiekiem nauki i to na niej chciała się skupiać. Teraz, gdy pojawiały się przed nią kolejne szansy, dziewczyna nie chciała się rozpraszać. Tak było dla niej lepiej.
Z jej ust wyrwało się ciche westchnienie, gdy chłopak zapytał o rejestrację. Blondynka kupiła sobie trochę czasu upijając łyk herbaty. Czy powinna wchodzić w szczegóły? Nie była pewna. Z drugiej jednak strony, jeśli pochodzenie było dla niego ważne, powinna poruszyć ten temat nim bardziej się polubią.
- To zależy, co uważasz za problemy, mój drogi. - Szaroniebieskie spojrzenie skupiło się na buzi towarzysza. - Trafiłam na naprawdę przyjaznego czarodzieja, okazało się nawet, że mamy wspólnych znajomych. Zadawał jednak strasznie dużo pytań, na które musiałam odpowiadać, a to było uciążliwe. - Dziewczyna przeniosła spojrzenie z Dudley’a, na swoją filiżankę, jednocześnie przysuwając się bliżej niego, tak aby jej słowa dotarły do tylko do jego uszu. - Widzisz, moja mama pochodzi z czystokrwistej rodziny, ale ojciec… On… Nie posiadał zdolności. - Ach, była pewna, że zrozumie, o co jej chodzi. - Zmarł gdy miałam sześć lat, jedyne co pamiętam to fakt, że mój brat ma bardzo podobne rysy twarzy, nic więcej. - Blondynka wyraźnie posmutniała, upijając łyk herbaty z filiżanki. - Tamto wydarzenie zapoczątkowało ciąg nieszczęść w mojej rodzinie, na szczęście rodzina mojej matki zadbała, żebyśmy byli wychowani w czystokrwistym duchu. - Ciche westchnienie ponownie wyrwało się z jej ust. - Po za przywoływaniem przykrych wspomnień, nie miałam najmniejszego problemu z rejestracją. - Ponownie filiżanka powędrowała do jej ust. - A Ty? Pewnie nie miałeś problemów. - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew i czekając na swego rodzaju osąd.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dudley zmarszczył delikatnie brwi, widząc uśmiech dziewczyny, ale nie odezwał się ani słowem, nie łącząc bezpośrednio jej mimiki z warzeniem trucizn. Naprawdę uważał, że panna Burroughs w żadnym razie nie zajmowałaby się czymś takim. Była przecież delikatną i śliczną alchemiczką w Mungu. Nie wątpił, że specjalizowała się w eliksirach leczniczych… albo jakiś innych, no. Podobnych. Może tworzyła specyfiki do cudzych ogrodów? W końcu sama mówiła, że hoduje w domu rośliny.
– Ooo… nigdy takiego nie widziałem! – przyznał, badawczym okiem zerkając na filiżanki i unosząc czajniczek do góry. – Cenny, naprawdę cenny przedmiot – powiedział, kiwając głową. No, to się nazywało magiczne ułatwienie życia. Tak to powinno wyglądać.
Naprawdę nie rozumiał, jak można wieść życie pozbawione magii. Niemagiczni na pewno tak nie umieli. Dzbanek zmieniający wodę w herbatę! Znajomość literatury pozwalała mu mniemać, że ten. jak mu tam, Jezus, w którego wierzyli niektórzy mugole, pewnie był po prostu niezłym czarodziejem. On też chyba zmieniał w coś wodę. Zaraz… zaraz… co to było? Wódka? Chyba wódka. Albo whiskey.
– Pewnie miałaś dosyć zimy? – dopytał, przypominając sobie, jak okropna pogoda nawiedzała ich przez całą jesień. Nie dziwił się, że Frances tęskniła za słońcem. W końcu tak delikatny kwiat, jak ona, potrzebował ciepłych promieni, aby móc wzrastać.
Dziewczyna jednak wyraźnie nie miała ochoty na pójście na huśtawkę. Dudley nieco posmutniał, licząc, ż z bujania coś wyniknie, ale skoro Frances się do tego nie kwapiła, on nie miał zamiaru jej do niczego zmuszać. Ech, przyjdzie mu przez najbliższą godzinę po prostu popijać herbatę… Nie żeby mu się to nie podobało. Po prostu chyba jednak wolałby być w ruchu.
Wysłuchał słów Frances o rejestracji różdżki. Gdy zaczęła mówić o swojej rodzinie, poczuł, że… chyba mają jeszcze więcej wspólnego. Obydwoje zostawieni przez rodziców mugolskiego pochodzenia. Och! To tylko utwierdzało młodego Sheridana w przekonaniu, że niemagiczni (i ich bezpośrednie potomstwo) zasługiwali jedynie na potępienie. Naprawdę, jak tak można, umierać gdy się ma małe dzieci? To pewnie przez te słabe, mugolskie ciała.
– To dla naszego bezpieczeństwa, Frances. Ta… drobna niewygoda – powiedział, wzruszając ramionami i popijając herbatę. – I tak to powinno wyglądać… Mugole są słabi, bardzo słabi. To naprawdę lepiej dla nas, że ich już tu nie ma. Podobno przenoszą choroby. No i szybko umierają, szybciej od nas. – Dudley był pewny swoich racji. Frances w jego głosie mogła usłyszeć, że chłopak nawet nie próbuje się wahać.
Pokiwał głową, aby uspokoić ewentualne lęki dziewczyny o jego różdżkę. Wyciągnął ją z kieszeni.
– Zarejestrowana i legalna. Nie, nie miałem żadnych problemów.
W końcu pracował w Ministerstwie. Znali go tam. Nie mogło być inaczej.
– Ooo… nigdy takiego nie widziałem! – przyznał, badawczym okiem zerkając na filiżanki i unosząc czajniczek do góry. – Cenny, naprawdę cenny przedmiot – powiedział, kiwając głową. No, to się nazywało magiczne ułatwienie życia. Tak to powinno wyglądać.
Naprawdę nie rozumiał, jak można wieść życie pozbawione magii. Niemagiczni na pewno tak nie umieli. Dzbanek zmieniający wodę w herbatę! Znajomość literatury pozwalała mu mniemać, że ten. jak mu tam, Jezus, w którego wierzyli niektórzy mugole, pewnie był po prostu niezłym czarodziejem. On też chyba zmieniał w coś wodę. Zaraz… zaraz… co to było? Wódka? Chyba wódka. Albo whiskey.
– Pewnie miałaś dosyć zimy? – dopytał, przypominając sobie, jak okropna pogoda nawiedzała ich przez całą jesień. Nie dziwił się, że Frances tęskniła za słońcem. W końcu tak delikatny kwiat, jak ona, potrzebował ciepłych promieni, aby móc wzrastać.
Dziewczyna jednak wyraźnie nie miała ochoty na pójście na huśtawkę. Dudley nieco posmutniał, licząc, ż z bujania coś wyniknie, ale skoro Frances się do tego nie kwapiła, on nie miał zamiaru jej do niczego zmuszać. Ech, przyjdzie mu przez najbliższą godzinę po prostu popijać herbatę… Nie żeby mu się to nie podobało. Po prostu chyba jednak wolałby być w ruchu.
Wysłuchał słów Frances o rejestracji różdżki. Gdy zaczęła mówić o swojej rodzinie, poczuł, że… chyba mają jeszcze więcej wspólnego. Obydwoje zostawieni przez rodziców mugolskiego pochodzenia. Och! To tylko utwierdzało młodego Sheridana w przekonaniu, że niemagiczni (i ich bezpośrednie potomstwo) zasługiwali jedynie na potępienie. Naprawdę, jak tak można, umierać gdy się ma małe dzieci? To pewnie przez te słabe, mugolskie ciała.
– To dla naszego bezpieczeństwa, Frances. Ta… drobna niewygoda – powiedział, wzruszając ramionami i popijając herbatę. – I tak to powinno wyglądać… Mugole są słabi, bardzo słabi. To naprawdę lepiej dla nas, że ich już tu nie ma. Podobno przenoszą choroby. No i szybko umierają, szybciej od nas. – Dudley był pewny swoich racji. Frances w jego głosie mogła usłyszeć, że chłopak nawet nie próbuje się wahać.
Pokiwał głową, aby uspokoić ewentualne lęki dziewczyny o jego różdżkę. Wyciągnął ją z kieszeni.
– Zarejestrowana i legalna. Nie, nie miałem żadnych problemów.
W końcu pracował w Ministerstwie. Znali go tam. Nie mogło być inaczej.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Panna Burroughs uśmiechnęła się ciepło. Ach, posiadanie za wuja właściciela Parszywego Pasażera posiadało również i swoje plusy, dryfujące w całym morzu negatywnych stron.
- Mój wuj prowadzi interesy w porcie, zaprzyjaźnieni marynarze czasem przywożą nam prezenty z dalekich stron. To jeden z nich. - Wyjawiła tajemnicę pochodzenia zagadkowego czajniczka. Jak zawsze jednak, nigdy nie wnikała w szczegóły tego, czym zajmuje się wuj Boyle… Samej nie chcąc wiedzieć o wszystkich szczegółach interesów wuja. Wystarczy, że raz przypadkiem widziała, jak rozbił nos jednego z marynarzy, liczył się jedynie fakt, że zapewniał jej bezpieczeństwo oraz dodatkowy dopływ pieniędzy.
Z ust dziewczęcia wyrwało się tęskne westchnienie.
- Mhm, nie lubię zimna. - Zaczęła, przenosząc spojrzenie na towarzysza - Zimą ulice wydają się być brudne, jest ciemno i kwitną tylko storczyki. O wiele bardziej wolę ciepłą, pełną kwiatów wiosnę. - Zakończyła swoją myśl, posyłając Sheridanowi delikatny, ciepły uśmiech. Panna Burroughs miała wrażenie, że wiosną odżywa i rozkwita, jak ukochane przez nią kwiaty, pełne niebieskich płatków.
Tematy rodzinne nigdy nie należały do tych, ulubionych przez pannę Burroughs. W ich rodzinie od dawna sprawy nie działy się tak, jak powinny sprawiając, że panna Burroughs nie raz czuła, jakby nie do końca posiadała rodzinę. Wuj zdawał się jej być bliższy, niż rodzony brat. Z ulgą więc przyjęła delikatną zmianę tematu.
Słowa, jakie wypowiadał brzmiały całkiem sensownie. Uspokajały jej powoli zapełniające się niepokojem serce. W końcu, skoro Ministerstwo podjęło takie decyzje, z pewnością wiedzieli, co robią. A Dudley o wiele lepiej orientował się w intencjach Ministerstwa, niż ona, nigdy nie zainteresowana tematem polityki. - Mam nadzieję, że nie będziemy mieli więcej niewygód z tego powodu. - Odpowiedziała, faktycznie mając na to nadzieję. W końcu, Londyn był taki, jak Ministerstwo chciało, a to oznaczało, że niedługo w pełni będzie mogła wrócić do swojego życia, czyż nie? Zupełnie nie pojmowała, że te działania mają większy cel, niż jedynie Londyn, nie mając pojęcia o sytuacji politycznej w czarodziejskim świecie. Słodka niewiedza.
Blondynka uśmiechnęła się, słysząc potwierdzenie swoich przypuszczeń.
- Tak też sądziłam, że taki zdolny, przystojny i inteligentny czarodziej jak Ty, nie będzie miał większych problemów. - Odpowiedziała, posyłając chłopakowi delikatny uśmiech. Ach, pogoda z pewnością była zbyt piękna, a słońce świeciło za mocno, aby poświęcali czas na rozmowy o przykrych, ciężkich tematach. Panna Burroughs sięgnęła ku dłoni mężczyzny, aby zacisnąć na niej smukłe palce. - Nie traćmy tej pięknej pogody, na ciężkie rozmowy. Chodźmy na te huśtawki, mój drogi. - Zaproponowała, po czym, uważając aby nie rozlać herbaty, ostrożnie wstawała z koca, cały czas nie puszczając dłoni Dudley’a.
- Mój wuj prowadzi interesy w porcie, zaprzyjaźnieni marynarze czasem przywożą nam prezenty z dalekich stron. To jeden z nich. - Wyjawiła tajemnicę pochodzenia zagadkowego czajniczka. Jak zawsze jednak, nigdy nie wnikała w szczegóły tego, czym zajmuje się wuj Boyle… Samej nie chcąc wiedzieć o wszystkich szczegółach interesów wuja. Wystarczy, że raz przypadkiem widziała, jak rozbił nos jednego z marynarzy, liczył się jedynie fakt, że zapewniał jej bezpieczeństwo oraz dodatkowy dopływ pieniędzy.
Z ust dziewczęcia wyrwało się tęskne westchnienie.
- Mhm, nie lubię zimna. - Zaczęła, przenosząc spojrzenie na towarzysza - Zimą ulice wydają się być brudne, jest ciemno i kwitną tylko storczyki. O wiele bardziej wolę ciepłą, pełną kwiatów wiosnę. - Zakończyła swoją myśl, posyłając Sheridanowi delikatny, ciepły uśmiech. Panna Burroughs miała wrażenie, że wiosną odżywa i rozkwita, jak ukochane przez nią kwiaty, pełne niebieskich płatków.
Tematy rodzinne nigdy nie należały do tych, ulubionych przez pannę Burroughs. W ich rodzinie od dawna sprawy nie działy się tak, jak powinny sprawiając, że panna Burroughs nie raz czuła, jakby nie do końca posiadała rodzinę. Wuj zdawał się jej być bliższy, niż rodzony brat. Z ulgą więc przyjęła delikatną zmianę tematu.
Słowa, jakie wypowiadał brzmiały całkiem sensownie. Uspokajały jej powoli zapełniające się niepokojem serce. W końcu, skoro Ministerstwo podjęło takie decyzje, z pewnością wiedzieli, co robią. A Dudley o wiele lepiej orientował się w intencjach Ministerstwa, niż ona, nigdy nie zainteresowana tematem polityki. - Mam nadzieję, że nie będziemy mieli więcej niewygód z tego powodu. - Odpowiedziała, faktycznie mając na to nadzieję. W końcu, Londyn był taki, jak Ministerstwo chciało, a to oznaczało, że niedługo w pełni będzie mogła wrócić do swojego życia, czyż nie? Zupełnie nie pojmowała, że te działania mają większy cel, niż jedynie Londyn, nie mając pojęcia o sytuacji politycznej w czarodziejskim świecie. Słodka niewiedza.
Blondynka uśmiechnęła się, słysząc potwierdzenie swoich przypuszczeń.
- Tak też sądziłam, że taki zdolny, przystojny i inteligentny czarodziej jak Ty, nie będzie miał większych problemów. - Odpowiedziała, posyłając chłopakowi delikatny uśmiech. Ach, pogoda z pewnością była zbyt piękna, a słońce świeciło za mocno, aby poświęcali czas na rozmowy o przykrych, ciężkich tematach. Panna Burroughs sięgnęła ku dłoni mężczyzny, aby zacisnąć na niej smukłe palce. - Nie traćmy tej pięknej pogody, na ciężkie rozmowy. Chodźmy na te huśtawki, mój drogi. - Zaproponowała, po czym, uważając aby nie rozlać herbaty, ostrożnie wstawała z koca, cały czas nie puszczając dłoni Dudley’a.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pokiwał głową z uznaniem. Nie można było zaprzeczyć, że znajomości tego typu były cenne! Chociaż martwił się nieco tym, że Frances mieszka w niezbyt przyjaznej okolicy to bez wątpienia kontakt z różnorakimi podróżnikami pozwalał zdobyć wiele cennych przedmiotów. Dudley, gdyby miał takie możliwości, na pewno by nimi nie gardził.
– Wiesz, skąd pochodzi? Może to jakiś zabytek? – powiedział, dalej uważnie przyglądając się czajniczkowi. Wprawdzie na taki nie wyglądał, ale Sheridan nie znał się przecież na porcelanie, a zaczarowane przedmioty nie musiały się starzeć w normalnym tempie.
Miał jedynie nadzieję, że Frances uważnie dobiera znajomych i nie wchodzi w zbyt bliskie relacje z portowymi rzezimieszkami. To bez wątpienia mogłoby mieć na nią zły wpływ. Poza tym po prostu mogłaby stać się jej krzywda. W końcu tacy ludzie nie mają skrupułów i Dudley nie wątpił, że ktoś mógłby wykorzystać dobre serce ślicznej alchemiczki do własnych potrzeb.
– Naprawdę kwitną? – zdziwił się. Nie interesowały go kwiaty, ale sądził, że zimą w ogóle nic nie kwitnie. Dlatego słowa dziewczyny nieco go zaskoczyły. – No, wiosna… wiosna to dobry czas. – Pokiwał głową, nie czując potrzeby, aby dodać coś więcej. Uśmiechał się delikatnie, chociaż był nieco spięty. Czuł się przy dziewczynie coraz swobodniej, ale w dalszym ciągu chciał, by miała o nim jak najlepsze zdanie.
Historia magii bezpośrednio łączyła się z tematem polityki. Sheridanowi brakowało jednak doświadczenia, aby bez problemu rozróżnić informacje fałszywe od prawdziwych. Jego matka pilnowała, aby chłopak nie parał się czarną magią i zawsze mówił „dzień dobry”, ale bardzo dużo pracowała, zostawiając chłopaka w dużej mierze samemu sobie i raczej unikając politycznych tematów. Interesowała ją starożytność, nie czasy doczesne, a nawet jeśli się czymś przejmowała, raczej nie mówiła o tym synowi. Jego ojciec zaś cenił sobie czystość krwi i choć również nie wchodził w rozmowie z młodym Sheridanem w detale to Dudley raczej jemu zawierzył w światopoglądzie, uznając „Walecznego maga” za to najważniejsze z pism na magicznym rynku.
– Nie wydaje mi się – powiedział pewnym tonem, wzruszając ramionami. Był w swoich poglądach dość naiwny, jednak skąd mógł o tym wiedzieć? A skoro panna Burroughs wydawała się nie wiedzieć o polityce kompletnie nic, Dudley czuł się w tej chwili niczym ekspert. I… lubił to. Lubił wiedzieć więcej.
Zaśmiał się nieco nerwowo, słysząc komplement.
– No… ten… to raczej kwestia pracy – powiedział, nieco zmieszany, nie wiedząc, jak powinien poprawnie zareagować na te słowa.
Zmieszał się jeszcze odrobinę bardziej, gdy dziewczyna zaskoczyła go, podając mu dłoń. Dudley chwycił ją jednak, biorąc głęboki oddech i próbując się opanować. Wyszło mu to nie najgorzej. Do dziwnego uczucia, które budziła w nim Frances powoli zaczynał się przyzwyczajać, a przecież zawsze był całkiem nienajgorszym kłamcą.
– O… oczywiście. Chodźmy – powiedział, prowadząc dziewczynę na huśtawkę. A więc jednak nie miała nic przeciwko! Nie dało się ukryć, był z tego powodu całkiem zadowolony.
– Wiesz, skąd pochodzi? Może to jakiś zabytek? – powiedział, dalej uważnie przyglądając się czajniczkowi. Wprawdzie na taki nie wyglądał, ale Sheridan nie znał się przecież na porcelanie, a zaczarowane przedmioty nie musiały się starzeć w normalnym tempie.
Miał jedynie nadzieję, że Frances uważnie dobiera znajomych i nie wchodzi w zbyt bliskie relacje z portowymi rzezimieszkami. To bez wątpienia mogłoby mieć na nią zły wpływ. Poza tym po prostu mogłaby stać się jej krzywda. W końcu tacy ludzie nie mają skrupułów i Dudley nie wątpił, że ktoś mógłby wykorzystać dobre serce ślicznej alchemiczki do własnych potrzeb.
– Naprawdę kwitną? – zdziwił się. Nie interesowały go kwiaty, ale sądził, że zimą w ogóle nic nie kwitnie. Dlatego słowa dziewczyny nieco go zaskoczyły. – No, wiosna… wiosna to dobry czas. – Pokiwał głową, nie czując potrzeby, aby dodać coś więcej. Uśmiechał się delikatnie, chociaż był nieco spięty. Czuł się przy dziewczynie coraz swobodniej, ale w dalszym ciągu chciał, by miała o nim jak najlepsze zdanie.
Historia magii bezpośrednio łączyła się z tematem polityki. Sheridanowi brakowało jednak doświadczenia, aby bez problemu rozróżnić informacje fałszywe od prawdziwych. Jego matka pilnowała, aby chłopak nie parał się czarną magią i zawsze mówił „dzień dobry”, ale bardzo dużo pracowała, zostawiając chłopaka w dużej mierze samemu sobie i raczej unikając politycznych tematów. Interesowała ją starożytność, nie czasy doczesne, a nawet jeśli się czymś przejmowała, raczej nie mówiła o tym synowi. Jego ojciec zaś cenił sobie czystość krwi i choć również nie wchodził w rozmowie z młodym Sheridanem w detale to Dudley raczej jemu zawierzył w światopoglądzie, uznając „Walecznego maga” za to najważniejsze z pism na magicznym rynku.
– Nie wydaje mi się – powiedział pewnym tonem, wzruszając ramionami. Był w swoich poglądach dość naiwny, jednak skąd mógł o tym wiedzieć? A skoro panna Burroughs wydawała się nie wiedzieć o polityce kompletnie nic, Dudley czuł się w tej chwili niczym ekspert. I… lubił to. Lubił wiedzieć więcej.
Zaśmiał się nieco nerwowo, słysząc komplement.
– No… ten… to raczej kwestia pracy – powiedział, nieco zmieszany, nie wiedząc, jak powinien poprawnie zareagować na te słowa.
Zmieszał się jeszcze odrobinę bardziej, gdy dziewczyna zaskoczyła go, podając mu dłoń. Dudley chwycił ją jednak, biorąc głęboki oddech i próbując się opanować. Wyszło mu to nie najgorzej. Do dziwnego uczucia, które budziła w nim Frances powoli zaczynał się przyzwyczajać, a przecież zawsze był całkiem nienajgorszym kłamcą.
– O… oczywiście. Chodźmy – powiedział, prowadząc dziewczynę na huśtawkę. A więc jednak nie miała nic przeciwko! Nie dało się ukryć, był z tego powodu całkiem zadowolony.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Frances wzruszyła ramionami na pytania, jakie padły z jego ust.
- Och, nie mam pojęcia. Mój wuj powinien wiedzieć, ja wolę unikać pewnych… kręgów towarzyskich. - Och, nie powinno być dziwne, że dość strachliwa osóbka, jaką była panna Burroughs wolała trzymać się z daleka od większości przeraźliwych marynarzy, jedynie kilku kapitanów uważając za na tyle przyjaznych, aby nie bała się zamienić z nimi kilku słów. O wiele bardziej wolała rozmawiać z osobami, podobnymi do niej - zainteresowanymi nauką, potrafiącymi dyskutować na bardziej ambitne tematy niż cienki, zaprawiany wodą rum oraz pośladki przechodzących kobiet. Frances, mimo piętnastu lat życia w dokach nie przejęła ani odrobiny zachowań czy odruchów, charakterystycznych dla portowego społeczeństwa.
- Tak, storczyki kwitną przez cały rok. - Odpowiedziała z ciepłym uśmiechem wyrysowanym na delikatnej buzi. O kwiatach z pewnością mogła mówić długo, podobnie jak alchemia i astronomia, zielarstwo należało do jednych, z jej ulubionych tematów. Nie chciała jednak spłoszyć towarzysza wykładem, dotyczącym okresów kwitnienia.
Frances uśmiechnęła się delikatnie, słysząc kolejne słowa, jakie padły z ust Dudley’a. W końcu on z pewnością wiedział o wiele lepiej, jak wygląda sytuacja chociażby przez fakt pracy w Ministerstwie Magii. Z pewnością również posiadał większą od niej wiedzę w kwestiach polityki, oraz ostatnich wydarzeń, jakie miały miejsce w czarodziejskim świecie. Musiała przyznać, że jego słowa odrobinę uspokoiły jej przepełnione strachem serce. Nie chciała jednak za bardzo zgłębiać tego tematu, obawiając się, że to jedynie naznaczy kolejne dni strachem oraz niepewnością a tego, podczas tego pięknego dnia, nie chciała.
- Oj, nie umniejszaj sobie. - Odpowiedziała z nutą rozbawienia, wybrzmiewającym w jej głosie. Nie dało się ukryć, że panna Burroughs miała dobre zdanie o Sheridanie, nawet jeśli nie napominała o tym za każdym razem, gdy się widzieli. Już na pierwszym ich spotkaniu, chłopak zrobił na niej dobre wrażenie, a czas przyjemnie mijał jej w jego towarzystwie, nawet jeśli nie do końca rozumiała uczucia, jakie się w niej pojawiały gdy spędzała z nim czas.
Dziewczyna z uśmiechem na ustach i palcami, w niewinnym geście splecionymi z palcami Sheridana dała się poprowadzić w kierunku huśtawki. Szaroniebieskie spojrzenie wędrowało między huśtawką, jednym z większych drzew i buzią swojego towarzysza. A gdy byli już przy huśtawce, wydającej się na tyle szeroką, aby pomieścić ich dwójkę, panna Burroughs zajęła miejsce po skrajnie lewej stronie huśtawki, pozostawiając mu decyzję, dotyczącą dołączenia do niej.
- Chciałbyś zjeść dziś ze mną kolację? - Wyparowała nagle, w niepodobnym do siebie geście nawet nie zastanawiając się dłużej nad słowami, jakie padły z jej ust. Policzki dziewczyny przykryły się rumieńcem, a spojrzenie na chwilę przeniosło się na jasne, czyściutkie pantofelki. - Mieszkam w dokach… To długa historia, ale mam własne mieszkanko w kamienicy wuja, co prawda planuję przeprowadzkę, ale nie mogę się zdecydować gdzie i… Wiem, że to nie brzmi przyjemne, ale mogę Ci obiecać, że nic Ci się tam nie stanie i... - Z ust dziewczyny, wyrwało się ciche westchnienie. Och, czyżby plątała się w swoich słowach? - Nie lubię jeść sama. Byłoby mi niezmiernie miło, gdybyś chciał mi dziś towarzyszyć. - Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie, ponawiając propozycję. I nie widziała w niej nic nieprzyzwoitego. Skoro ona już miała okazję go odwiedzić, mogła go teraz zaprosić do siebie na zwykłą kolację. A może jednak nie powinna była tego proponować? Och, jak ciężko było to rozszyfrować!
- Och, nie mam pojęcia. Mój wuj powinien wiedzieć, ja wolę unikać pewnych… kręgów towarzyskich. - Och, nie powinno być dziwne, że dość strachliwa osóbka, jaką była panna Burroughs wolała trzymać się z daleka od większości przeraźliwych marynarzy, jedynie kilku kapitanów uważając za na tyle przyjaznych, aby nie bała się zamienić z nimi kilku słów. O wiele bardziej wolała rozmawiać z osobami, podobnymi do niej - zainteresowanymi nauką, potrafiącymi dyskutować na bardziej ambitne tematy niż cienki, zaprawiany wodą rum oraz pośladki przechodzących kobiet. Frances, mimo piętnastu lat życia w dokach nie przejęła ani odrobiny zachowań czy odruchów, charakterystycznych dla portowego społeczeństwa.
- Tak, storczyki kwitną przez cały rok. - Odpowiedziała z ciepłym uśmiechem wyrysowanym na delikatnej buzi. O kwiatach z pewnością mogła mówić długo, podobnie jak alchemia i astronomia, zielarstwo należało do jednych, z jej ulubionych tematów. Nie chciała jednak spłoszyć towarzysza wykładem, dotyczącym okresów kwitnienia.
Frances uśmiechnęła się delikatnie, słysząc kolejne słowa, jakie padły z ust Dudley’a. W końcu on z pewnością wiedział o wiele lepiej, jak wygląda sytuacja chociażby przez fakt pracy w Ministerstwie Magii. Z pewnością również posiadał większą od niej wiedzę w kwestiach polityki, oraz ostatnich wydarzeń, jakie miały miejsce w czarodziejskim świecie. Musiała przyznać, że jego słowa odrobinę uspokoiły jej przepełnione strachem serce. Nie chciała jednak za bardzo zgłębiać tego tematu, obawiając się, że to jedynie naznaczy kolejne dni strachem oraz niepewnością a tego, podczas tego pięknego dnia, nie chciała.
- Oj, nie umniejszaj sobie. - Odpowiedziała z nutą rozbawienia, wybrzmiewającym w jej głosie. Nie dało się ukryć, że panna Burroughs miała dobre zdanie o Sheridanie, nawet jeśli nie napominała o tym za każdym razem, gdy się widzieli. Już na pierwszym ich spotkaniu, chłopak zrobił na niej dobre wrażenie, a czas przyjemnie mijał jej w jego towarzystwie, nawet jeśli nie do końca rozumiała uczucia, jakie się w niej pojawiały gdy spędzała z nim czas.
Dziewczyna z uśmiechem na ustach i palcami, w niewinnym geście splecionymi z palcami Sheridana dała się poprowadzić w kierunku huśtawki. Szaroniebieskie spojrzenie wędrowało między huśtawką, jednym z większych drzew i buzią swojego towarzysza. A gdy byli już przy huśtawce, wydającej się na tyle szeroką, aby pomieścić ich dwójkę, panna Burroughs zajęła miejsce po skrajnie lewej stronie huśtawki, pozostawiając mu decyzję, dotyczącą dołączenia do niej.
- Chciałbyś zjeść dziś ze mną kolację? - Wyparowała nagle, w niepodobnym do siebie geście nawet nie zastanawiając się dłużej nad słowami, jakie padły z jej ust. Policzki dziewczyny przykryły się rumieńcem, a spojrzenie na chwilę przeniosło się na jasne, czyściutkie pantofelki. - Mieszkam w dokach… To długa historia, ale mam własne mieszkanko w kamienicy wuja, co prawda planuję przeprowadzkę, ale nie mogę się zdecydować gdzie i… Wiem, że to nie brzmi przyjemne, ale mogę Ci obiecać, że nic Ci się tam nie stanie i... - Z ust dziewczyny, wyrwało się ciche westchnienie. Och, czyżby plątała się w swoich słowach? - Nie lubię jeść sama. Byłoby mi niezmiernie miło, gdybyś chciał mi dziś towarzyszyć. - Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie, ponawiając propozycję. I nie widziała w niej nic nieprzyzwoitego. Skoro ona już miała okazję go odwiedzić, mogła go teraz zaprosić do siebie na zwykłą kolację. A może jednak nie powinna była tego proponować? Och, jak ciężko było to rozszyfrować!
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pokiwał energicznie głową.
– Tak, tak, rozumie się. Chyba lepiej unikać… tych… no… ludzi z portu – zakończył zdanie w nieco koślawy sposób. – To znaczy… nie no, pewnie są wśród nich dobrzy czarodzieje… i zdolni… i w ogóle… ale, Frances… naprawdę nie chciałabyś się gdzieś przenieść? – zapytał z nagłym przypływem troski. – Naprzeciwko mnie mieszka starsza pani, szuka współlokatora i wcale nie woła dużo – powiedział, przypominając sobie rozmowę sprzed kilku dni. – Ten port… no ładne miejsce, ale tam różnie bywa. – Podrapał się po głowie.
Poza tym na Pokątnej miałaby blisko do sklepów! A i Mung był chyba bliżej! Poza tym mogłaby częściej być u niego… Właściwie nie miałby nic przeciwko, gdyby postanowiła zamieszkać pod jego dachem, ale konwenanse nie pozwalały na taką propozycję. Pewnie tylko by się wystraszyła… No i co powiedzieliby sąsiedzi? Dobrze wiedział jednak, że sąsiadki często nie ma w domu, więc mieszkając tuż obok swobodnie mogłaby spędzać czas u niego. To była całkiem kusząca wizja.
Uśmiechnął się nieco nerwowo na kolejne słowa Frances, jednak nic nie odpowiedział, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów. Dudley zajął miejsce na huśtawce obok dziewczyny, wciąż trzymając ją za rękę, którą po chwili przeniósł na własne kolano. Wydawało mu się, że dziewczyna nie ma nic przeciwko, ale i tak zwracał uwagę na każdy jej gest, nie chcąc zrobić niczego głupiego.
– Jeśli dobrze pamiętam… – mruknął, myśląc na głos i drugą ręką wyciągając z kieszeni różdżkę. Dotknął ją huśtawki, która już po chwili zaczęła się delikatnie bujać. Uśmiechnął się pod nosem, zadowolony z siebie.
Uniósł zaskoczony głowę, gdy usłyszał pasające z ust dziewczyny pytanie i następujące po nich słowa. Gdy skończyła, schował różdżkę do kieszeni.
– Frances… ja… ja się nie boję chodzić po dokach, bardziej się boję, że tobie się tam coś stanie – przyznał. – Ja… eee… jeśli nie masz nic przeciwko… i twoja rodzina. – (której nie będzie, ale i tak powinna się zgodzić!) – Mogę przyjąć. Z przyjemnością przyjdę – poprawił się po chwili. Naprawdę, chętnie zobaczyłby się z nią jeszcze raz, jednak nie chciał, by Frances uznała go za nachalnego.
– Tak, tak, rozumie się. Chyba lepiej unikać… tych… no… ludzi z portu – zakończył zdanie w nieco koślawy sposób. – To znaczy… nie no, pewnie są wśród nich dobrzy czarodzieje… i zdolni… i w ogóle… ale, Frances… naprawdę nie chciałabyś się gdzieś przenieść? – zapytał z nagłym przypływem troski. – Naprzeciwko mnie mieszka starsza pani, szuka współlokatora i wcale nie woła dużo – powiedział, przypominając sobie rozmowę sprzed kilku dni. – Ten port… no ładne miejsce, ale tam różnie bywa. – Podrapał się po głowie.
Poza tym na Pokątnej miałaby blisko do sklepów! A i Mung był chyba bliżej! Poza tym mogłaby częściej być u niego… Właściwie nie miałby nic przeciwko, gdyby postanowiła zamieszkać pod jego dachem, ale konwenanse nie pozwalały na taką propozycję. Pewnie tylko by się wystraszyła… No i co powiedzieliby sąsiedzi? Dobrze wiedział jednak, że sąsiadki często nie ma w domu, więc mieszkając tuż obok swobodnie mogłaby spędzać czas u niego. To była całkiem kusząca wizja.
Uśmiechnął się nieco nerwowo na kolejne słowa Frances, jednak nic nie odpowiedział, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów. Dudley zajął miejsce na huśtawce obok dziewczyny, wciąż trzymając ją za rękę, którą po chwili przeniósł na własne kolano. Wydawało mu się, że dziewczyna nie ma nic przeciwko, ale i tak zwracał uwagę na każdy jej gest, nie chcąc zrobić niczego głupiego.
– Jeśli dobrze pamiętam… – mruknął, myśląc na głos i drugą ręką wyciągając z kieszeni różdżkę. Dotknął ją huśtawki, która już po chwili zaczęła się delikatnie bujać. Uśmiechnął się pod nosem, zadowolony z siebie.
Uniósł zaskoczony głowę, gdy usłyszał pasające z ust dziewczyny pytanie i następujące po nich słowa. Gdy skończyła, schował różdżkę do kieszeni.
– Frances… ja… ja się nie boję chodzić po dokach, bardziej się boję, że tobie się tam coś stanie – przyznał. – Ja… eee… jeśli nie masz nic przeciwko… i twoja rodzina. – (której nie będzie, ale i tak powinna się zgodzić!) – Mogę przyjąć. Z przyjemnością przyjdę – poprawił się po chwili. Naprawdę, chętnie zobaczyłby się z nią jeszcze raz, jednak nie chciał, by Frances uznała go za nachalnego.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z ust panny Burroughs wyrwało się ciche westchnienie. Ona sama nigdy nie uważała się za człowieka z portu, mimo iż pewnie niejedna osoba spoglądała na nią jak na kogoś z tamtych okolic, trochę ekscentrycznego jak na ich standardy, to właśnie tam spędziła jednak ostatnie piętnaście lat swojego życia.
- Och, wierz mi, naprawdę chciałabym się gdzieś przenieść. - Od kilku lat, niemal marzyło jej się przeniesienie do jakiejś spokojniejszej, bezpieczniejszej dzielnicy do której bardziej by pasowała i w której wracanie po wieczornym dyżurze nie stanowiłoby ciągłego ryzyka. -Nie wiem jednak, czy nadaję się na współlokatorkę. Muszę mieć sporo miejsca na stół, regał z ingrediencjami i moje rośliny… Ale jakbyś słyszał o jakimś niewielkim mieszkaniu na Pokątnej, daj znać. - Ach, jakże cudownie byłoby mieszkać w centrum! Miałaby bliżej do pracy, nie musiałaby obawiać się, że cokolwiek złego stanie się jej po wieczornych dyżurach… Nie była jednak pewna, czy Sheridan na pewno chciałby mieszkać z nią jaką sąsiadką. Kto wie, może na dłuższą metę wcale by jej nie lubił? W końcu, gdyby przyszło im mieszkać drzwi w drzwi, chcąc czy też nie widywaliby się niemal codziennie, a panna Burroughs naprawdę nie chciała, aby Dudley przestał ją lubić. O ile w ogóle do tej pory ją lubił, jednak w tak pięknym dniu, dziewczyna wolała odłożyć czarnowidzenie oraz pesymistyczne myśli na bok, by móc w pełni cieszyć się tą cudowną chwilą. Jej policzki delikatnie zarumieniły się, gdy chłopak zabrał swoją dłoń. Och, czyżby zrobiła coś, nie tak, jak powinna?
Chwilę później przestało jednak to mieć jakiekolwiek znaczenie. Usta dziewczyny ułożyły się w ciepły uśmiech, a szaroniebieskie oczy spojrzały na niego z niewielkim wzruszeniem. Dziewczyna nie przywykła, aby ktokolwiek się o nią martwił i każdy wyjątek od tej reguły był miłym, rozgrzewającym jej niewinne serce zaskoczeniem.
- Gdybym miała cokolwiek przeciw, raczej bym Cię nie zapraszała, prawda? - Dłoń dziewczyny, na jedną, krótką chwilę przykryła dłoń Sheridana. Och, chciała mieć okazję, aby spędzić z nim trochę więcej czasu, zwłaszcza w tak pięknym dniu. -Moja rodzina również nie będzie miała nic przeciwko, jestem pewna, że będą zadowoleni z faktu, że nie będę siedzieć sama. - Dodała. Co prawda nie miała zamiaru mówić o planowanym spotkaniu nikomu, dopóki nie dobiegnie ono końca, jedynie jednak by zapewnić im spokój, bez ciekawskiego wpadania matki po cukier. -Fantastycznie! - Panna Burroughs miała sporo do przygotowania, jeśli Dudley miał ją odwiedzić dzisiejszego wieczoru to też dwoje czarodziejów porozmawiało jeszcze przez chwilę, by w końcu zebrać rzeczy i tymczasowo się pożegnać. W końcu, mieli spotkać się ponownie za kilka godzin.
/ oboje zt.
- Och, wierz mi, naprawdę chciałabym się gdzieś przenieść. - Od kilku lat, niemal marzyło jej się przeniesienie do jakiejś spokojniejszej, bezpieczniejszej dzielnicy do której bardziej by pasowała i w której wracanie po wieczornym dyżurze nie stanowiłoby ciągłego ryzyka. -Nie wiem jednak, czy nadaję się na współlokatorkę. Muszę mieć sporo miejsca na stół, regał z ingrediencjami i moje rośliny… Ale jakbyś słyszał o jakimś niewielkim mieszkaniu na Pokątnej, daj znać. - Ach, jakże cudownie byłoby mieszkać w centrum! Miałaby bliżej do pracy, nie musiałaby obawiać się, że cokolwiek złego stanie się jej po wieczornych dyżurach… Nie była jednak pewna, czy Sheridan na pewno chciałby mieszkać z nią jaką sąsiadką. Kto wie, może na dłuższą metę wcale by jej nie lubił? W końcu, gdyby przyszło im mieszkać drzwi w drzwi, chcąc czy też nie widywaliby się niemal codziennie, a panna Burroughs naprawdę nie chciała, aby Dudley przestał ją lubić. O ile w ogóle do tej pory ją lubił, jednak w tak pięknym dniu, dziewczyna wolała odłożyć czarnowidzenie oraz pesymistyczne myśli na bok, by móc w pełni cieszyć się tą cudowną chwilą. Jej policzki delikatnie zarumieniły się, gdy chłopak zabrał swoją dłoń. Och, czyżby zrobiła coś, nie tak, jak powinna?
Chwilę później przestało jednak to mieć jakiekolwiek znaczenie. Usta dziewczyny ułożyły się w ciepły uśmiech, a szaroniebieskie oczy spojrzały na niego z niewielkim wzruszeniem. Dziewczyna nie przywykła, aby ktokolwiek się o nią martwił i każdy wyjątek od tej reguły był miłym, rozgrzewającym jej niewinne serce zaskoczeniem.
- Gdybym miała cokolwiek przeciw, raczej bym Cię nie zapraszała, prawda? - Dłoń dziewczyny, na jedną, krótką chwilę przykryła dłoń Sheridana. Och, chciała mieć okazję, aby spędzić z nim trochę więcej czasu, zwłaszcza w tak pięknym dniu. -Moja rodzina również nie będzie miała nic przeciwko, jestem pewna, że będą zadowoleni z faktu, że nie będę siedzieć sama. - Dodała. Co prawda nie miała zamiaru mówić o planowanym spotkaniu nikomu, dopóki nie dobiegnie ono końca, jedynie jednak by zapewnić im spokój, bez ciekawskiego wpadania matki po cukier. -Fantastycznie! - Panna Burroughs miała sporo do przygotowania, jeśli Dudley miał ją odwiedzić dzisiejszego wieczoru to też dwoje czarodziejów porozmawiało jeszcze przez chwilę, by w końcu zebrać rzeczy i tymczasowo się pożegnać. W końcu, mieli spotkać się ponownie za kilka godzin.
/ oboje zt.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
29 VI 1957
Po przeżyciu pierwszej walki z osłabionym gardłem zyskał nieco więcej pewności we własne możliwości bojowe, nawet jeśli nieco ograniczone. Okazało się, że wcale nie musi być nikomu kulą u nogi, a inkantacje wypowiedziane szeptem wcale nie wpływają tak bardzo na moc samego zaklęcia. Dzięki wypróbowaniu swoich szans w starciu przy boku innej dwójki należącej do Gwardii, nie wahał się przed ponownym odwiedzeniem Londynu. Należało tylko dobrać jeszcze inne osoby i opracować szczegóły, zwłaszcza trasę przebycia całej drogi do jednego z tych strategicznych punktów na mapie stolicy. Uwaga Zakonu nie mogła ograniczać się tylko do dzielnicy portowej.
Nie czekał na to, aż ktoś się do niego zgłosi, sam wyszedł z propozycją współpracy. Nie był pewien, czy aby Wright nie żywi do niego jeszcze urazy za ostre słowa i despotyczne podejście odnośnie tego, jak bardzo powinni uważać członkowie Zakonu Feniksa, mimo to liczył na jej pomoc. Kolejna kandydatura też nie była przypadkowa, Cattermole był zdolny w transmutacji i umiał przemieniać się w szczura, a ta informacja na Rinehearcie od razu zrobiła duże wrażenie. Przed wyruszeniem umówili się w jednym miejscu, gdzie przedyskutowali swój plan na wypad do stolicy, w pierwszej kolejności wybierając swoje miejsce docelowe, gdzie mogli nadal coś zdziałać. Kieran za wiele mówić nie mógł, dlatego też notował swoje kolejne uwagi na mapie, piórem kreśląc również możliwe drogi ucieczki. Do samego Londynu nie można było już dotrzeć z pomocą teleportacji, jednak w jego pobliże owszem. Mogli rozpocząć swoją drogę gdzieś na obrzeżach, a całą resztę przebyć na miotłach lub pieszo.
Kieran stał na czele korowodu i wybierał wąskie uliczki, co najwyżej przecinając bardziej ruchliwe ulice. Co chwila rozglądał się za ministerialnymi patrolami, w prawej dłoni nieustannie ściskając swoją wysłużoną różdżkę. Nie obawiał się ewentualnego starcia, zdołał należycie przygotować się do walki. Wziął głęboki wdech, kiedy dotarli do niewielkiego parku, byli już całkiem blisko wyznaczonego celu. Już ostatni raz lewą dłonią przesunął po kieszeniach płaszcza, upewniając się, że wszystko leży na swoim miejscu.
| Ekwipunek: różdżka, miotła (zwykła), kryształ (https://www.morsmordre.net/t7607p30-bialy-deszcz#211111), eliksiry – Smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5), Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 23, moc = 106), Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 20), Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 20)
Po przeżyciu pierwszej walki z osłabionym gardłem zyskał nieco więcej pewności we własne możliwości bojowe, nawet jeśli nieco ograniczone. Okazało się, że wcale nie musi być nikomu kulą u nogi, a inkantacje wypowiedziane szeptem wcale nie wpływają tak bardzo na moc samego zaklęcia. Dzięki wypróbowaniu swoich szans w starciu przy boku innej dwójki należącej do Gwardii, nie wahał się przed ponownym odwiedzeniem Londynu. Należało tylko dobrać jeszcze inne osoby i opracować szczegóły, zwłaszcza trasę przebycia całej drogi do jednego z tych strategicznych punktów na mapie stolicy. Uwaga Zakonu nie mogła ograniczać się tylko do dzielnicy portowej.
Nie czekał na to, aż ktoś się do niego zgłosi, sam wyszedł z propozycją współpracy. Nie był pewien, czy aby Wright nie żywi do niego jeszcze urazy za ostre słowa i despotyczne podejście odnośnie tego, jak bardzo powinni uważać członkowie Zakonu Feniksa, mimo to liczył na jej pomoc. Kolejna kandydatura też nie była przypadkowa, Cattermole był zdolny w transmutacji i umiał przemieniać się w szczura, a ta informacja na Rinehearcie od razu zrobiła duże wrażenie. Przed wyruszeniem umówili się w jednym miejscu, gdzie przedyskutowali swój plan na wypad do stolicy, w pierwszej kolejności wybierając swoje miejsce docelowe, gdzie mogli nadal coś zdziałać. Kieran za wiele mówić nie mógł, dlatego też notował swoje kolejne uwagi na mapie, piórem kreśląc również możliwe drogi ucieczki. Do samego Londynu nie można było już dotrzeć z pomocą teleportacji, jednak w jego pobliże owszem. Mogli rozpocząć swoją drogę gdzieś na obrzeżach, a całą resztę przebyć na miotłach lub pieszo.
Kieran stał na czele korowodu i wybierał wąskie uliczki, co najwyżej przecinając bardziej ruchliwe ulice. Co chwila rozglądał się za ministerialnymi patrolami, w prawej dłoni nieustannie ściskając swoją wysłużoną różdżkę. Nie obawiał się ewentualnego starcia, zdołał należycie przygotować się do walki. Wziął głęboki wdech, kiedy dotarli do niewielkiego parku, byli już całkiem blisko wyznaczonego celu. Już ostatni raz lewą dłonią przesunął po kieszeniach płaszcza, upewniając się, że wszystko leży na swoim miejscu.
| Ekwipunek: różdżka, miotła (zwykła), kryształ (https://www.morsmordre.net/t7607p30-bialy-deszcz#211111), eliksiry – Smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5), Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 23, moc = 106), Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 20), Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 20)
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Londyn' :
'Londyn' :
29 VI 1957
Nigdy więcej - obiecywał sobie Steffen po ostatniej porażce na Moście Miłości. Jego i Hanię spotkało tam coś zgoła przeciwnego niż miłość - doświadczyli zimnej i nagłej nienawiści z rąk Rycerzy, którzy zaatakowali ich bez zapowiedzi. Wolał nie myśleć o tym, jak mogliby skończyć gdyby nie ślepe szczęście i gdyby brakło im sił na dotarcie do Kurnika. Alexander, Isabella i Ida zajęli się nimi wyśmienicie i choć Steffa wciąż piekła skóra w miejscu rozszczepienia, to był już zdolny do walki. Nie sądził tylko, że tak prędko przyjdzie mu przetestować powrót do formy w praktyce. Korciło go wzięcie kilku wolnych dni z Gringotta, odpoczęcie od Londynu, samotne rozpamiętywanie tamtej porażki. Tym bardziej zaskoczył go list od pana Szefa Biura Aurorów Rinehearta, na tyle miły (choć konkretny), że Steff nie mógł odmówić. Planował doskonalić swoje zdolności z zakresu walki podczas zwykłych treningów, dziś musiał się liczyć z tym, że znów przetestuje je w praktyce. Szedł na miejsce z gulą w gardle, ale i determinacją. Miał dziś przy sobie najzdolniejszego aurora swojego pokolenia (chyba, bo Szefem nie zostawało się bez powodu), musi się czegoś od niego nauczyć i nie może wyjść na słabeusza. Uda się, tym razem musi mu się udać!
Z rytmu wybiła go dopiero wiadomość, że będzie towarzyszyć im Hannah. Dlaczego... teraz...? Ugh! Chyba wolałby wiedzieć, że panna Wright odpoczywa w łóżku, niż pamiętać o tym, jak ją zawiódł. Paradoksalnie, jej obecność zmotywowała go jednak jeszcze bardziej. Ilekroć na nią patrzył, starał się nie pamiętać o lejących się z jej nosa strugach krwi, tylko obiecywać sobie, że dziś pójdzie im lepiej.
Dlatego unikał trochę Hani wzrokiem i patrzył głównie na pana Rinehearta, wytyczającego im ścieżkę w Londynie. Przygotował się do wyprawy, kupując pelerynę niewidkę i starannie pakując eliksiry oraz białe kryształy. Złożona peleryna niewidka spoczywała bezpiecznie w głębokiej kieszeni jego płaszcza, eliksiry i kryształy również pochował starannie, wziął też ze sobą miotłę. Ostatnio miotła Hani uratowała im przecież skórę.
Ale dzisiaj będzie lepiej - powtarzał sobie niczym mantrę.
ekwipunek: różdżka (zarejestrowana), miotła (zwykła), dwa białe kryształy (pierwszy i drugi), złoto leprekonusów, woreczek ze skóry wsiąkiewki, brzękadło, łajnobomba, peleryna niewidka (na razie nie ubrana), aparat fotograficzny, Eliksir Garota (1 porcja, stat. 31), Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 0), Eliksir kociej zwinności (1 porcja, stat. 30, moc +15), Eliksir Garota (1 porcja, stat. 31)
zgłosiłam też rozwój postaci
Nigdy więcej - obiecywał sobie Steffen po ostatniej porażce na Moście Miłości. Jego i Hanię spotkało tam coś zgoła przeciwnego niż miłość - doświadczyli zimnej i nagłej nienawiści z rąk Rycerzy, którzy zaatakowali ich bez zapowiedzi. Wolał nie myśleć o tym, jak mogliby skończyć gdyby nie ślepe szczęście i gdyby brakło im sił na dotarcie do Kurnika. Alexander, Isabella i Ida zajęli się nimi wyśmienicie i choć Steffa wciąż piekła skóra w miejscu rozszczepienia, to był już zdolny do walki. Nie sądził tylko, że tak prędko przyjdzie mu przetestować powrót do formy w praktyce. Korciło go wzięcie kilku wolnych dni z Gringotta, odpoczęcie od Londynu, samotne rozpamiętywanie tamtej porażki. Tym bardziej zaskoczył go list od pana Szefa Biura Aurorów Rinehearta, na tyle miły (choć konkretny), że Steff nie mógł odmówić. Planował doskonalić swoje zdolności z zakresu walki podczas zwykłych treningów, dziś musiał się liczyć z tym, że znów przetestuje je w praktyce. Szedł na miejsce z gulą w gardle, ale i determinacją. Miał dziś przy sobie najzdolniejszego aurora swojego pokolenia (chyba, bo Szefem nie zostawało się bez powodu), musi się czegoś od niego nauczyć i nie może wyjść na słabeusza. Uda się, tym razem musi mu się udać!
Z rytmu wybiła go dopiero wiadomość, że będzie towarzyszyć im Hannah. Dlaczego... teraz...? Ugh! Chyba wolałby wiedzieć, że panna Wright odpoczywa w łóżku, niż pamiętać o tym, jak ją zawiódł. Paradoksalnie, jej obecność zmotywowała go jednak jeszcze bardziej. Ilekroć na nią patrzył, starał się nie pamiętać o lejących się z jej nosa strugach krwi, tylko obiecywać sobie, że dziś pójdzie im lepiej.
Dlatego unikał trochę Hani wzrokiem i patrzył głównie na pana Rinehearta, wytyczającego im ścieżkę w Londynie. Przygotował się do wyprawy, kupując pelerynę niewidkę i starannie pakując eliksiry oraz białe kryształy. Złożona peleryna niewidka spoczywała bezpiecznie w głębokiej kieszeni jego płaszcza, eliksiry i kryształy również pochował starannie, wziął też ze sobą miotłę. Ostatnio miotła Hani uratowała im przecież skórę.
Ale dzisiaj będzie lepiej - powtarzał sobie niczym mantrę.
ekwipunek: różdżka (zarejestrowana), miotła (zwykła), dwa białe kryształy (pierwszy i drugi), złoto leprekonusów, woreczek ze skóry wsiąkiewki, brzękadło, łajnobomba, peleryna niewidka (na razie nie ubrana), aparat fotograficzny, Eliksir Garota (1 porcja, stat. 31), Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 0), Eliksir kociej zwinności (1 porcja, stat. 30, moc +15), Eliksir Garota (1 porcja, stat. 31)
zgłosiłam też rozwój postaci
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuła podskórnie, że chce ją sprawdzić i dać jej prawdziwą szkołę życia. Po tym wszystkim, co powiedział na Pokątnej, przy Philippie, co powiedział o niej, po tym jak na nią patrzył nie miała złudzeń, że wybrał ją do tego zadania nieprzypadkowo. Ale nie zamierzała jednak dać mu tej satysfakcji — udowodnienia jej, że się nie nadaje, że jest nieodpowiedzialna i nie potrafi zadbać o siebie, jak i o innych. Po ostatnich wydarzeniach nie było już nawet śladu, choć zdarzało jej się, że krew z nosa puszczała się nagle i niespodziewanie. krwotoki jednak błyskawicznie ustawały. Czarna magia musiała jednak zostawić po sobie jakiś ślad; czuła, że te nagłe napady, choć niegroźne, a jedynie uciążliwe, musiały być właśnie tym. Pamiątką po Moście Miłości.
— Panie Rineheart — powitała aurora z rezerwą, szybko odwracając od niego spojrzenie. — Cześć, Steffen — do animacja uśmiechnęła się ciepło, przyglądając mu za to nieco dłużej. — Gotów na kolejne starcie?— zażartowała, ale w gruncie rzeczy wcale nie było jej do śmiechu. Ostatnim razem znów się bała. Nie tak, jak wtedy, w sowiej poczcie, ale znów myślała, że umrze. I nie chciała tego czuć po raz kolejny.
Na miejscu pojawiła się w długiej, ciemnej spódnicy i cienkiej, równie ciemnej pelerynie z kapturem zaciągniętym na głowę. Nie chciała rzucać się w oczy, a w Londynie pozostali już tylko ci, którzy z mugolami nie mieli nic wspólnego. Miotłę trzymała w lewej dłoni, prawą pozostawiając wolną, by w razie potrzeby mogła w mgnieniu oka dobyć różdżki. Wysłużony środek transportu już działał bez zarzutu — słuchała jej jak dawniej, była wolna od ostatnich zaklęć. Cieszyła się, że ocalała. Miała do niej szczególny sentyment, należała do dziadka i dbała o nią jakby miała największą wartość ze wszystkich mioteł na świecie. W torbie miała eliksir, butelkę wody, poskładaną pelerynę niewidkę i tabliczkę czekolady. Czekolada była dobra na wszystko. — Co wiemy na temat antykwariatu? — spytała, spoglądając to na Steffena to na Kierana, czekając na konkrety. Głównie ze strony tego drugiego. Dopiero po chwili, gdy była zmuszona przyjrzeć się autorowi zdała sobie sprawę, że wygląda jakoś inaczej, jakby przeszedł coś okropnego. — Dobrze się pan czuje?— spytała, nim zastanowiła się nad tym, że prawdopodobnie sam Rineheart postanowi zgrywać twardziela. Przetarła haftowaną chusteczką nos, zerkając, czy na jasnym materiale nie pojawią się krople krwi, po czym zakomunikowała swą gotowość do działań. Wszystko wskazywało na to, że w pobliżu nie było nikogo. Jakieś kroki cichły daleko, mogli ruszyć dalej.
| mam ze sobą różdżkę, miotłę, pelerynę niewidkę, wszystkie eliksiry z ekwipunku, wodę i czekoladę
— Panie Rineheart — powitała aurora z rezerwą, szybko odwracając od niego spojrzenie. — Cześć, Steffen — do animacja uśmiechnęła się ciepło, przyglądając mu za to nieco dłużej. — Gotów na kolejne starcie?— zażartowała, ale w gruncie rzeczy wcale nie było jej do śmiechu. Ostatnim razem znów się bała. Nie tak, jak wtedy, w sowiej poczcie, ale znów myślała, że umrze. I nie chciała tego czuć po raz kolejny.
Na miejscu pojawiła się w długiej, ciemnej spódnicy i cienkiej, równie ciemnej pelerynie z kapturem zaciągniętym na głowę. Nie chciała rzucać się w oczy, a w Londynie pozostali już tylko ci, którzy z mugolami nie mieli nic wspólnego. Miotłę trzymała w lewej dłoni, prawą pozostawiając wolną, by w razie potrzeby mogła w mgnieniu oka dobyć różdżki. Wysłużony środek transportu już działał bez zarzutu — słuchała jej jak dawniej, była wolna od ostatnich zaklęć. Cieszyła się, że ocalała. Miała do niej szczególny sentyment, należała do dziadka i dbała o nią jakby miała największą wartość ze wszystkich mioteł na świecie. W torbie miała eliksir, butelkę wody, poskładaną pelerynę niewidkę i tabliczkę czekolady. Czekolada była dobra na wszystko. — Co wiemy na temat antykwariatu? — spytała, spoglądając to na Steffena to na Kierana, czekając na konkrety. Głównie ze strony tego drugiego. Dopiero po chwili, gdy była zmuszona przyjrzeć się autorowi zdała sobie sprawę, że wygląda jakoś inaczej, jakby przeszedł coś okropnego. — Dobrze się pan czuje?— spytała, nim zastanowiła się nad tym, że prawdopodobnie sam Rineheart postanowi zgrywać twardziela. Przetarła haftowaną chusteczką nos, zerkając, czy na jasnym materiale nie pojawią się krople krwi, po czym zakomunikowała swą gotowość do działań. Wszystko wskazywało na to, że w pobliżu nie było nikogo. Jakieś kroki cichły daleko, mogli ruszyć dalej.
| mam ze sobą różdżkę, miotłę, pelerynę niewidkę, wszystkie eliksiry z ekwipunku, wodę i czekoladę
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Mały park
Szybka odpowiedź