Kawiarnia z czytelnią
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Kawiarnia z czytelnią
Niezbyt duża kawiarnia, której ściany zapełnione są półkami z książkami. W jednym rogu, na parapecie dużego okna zawsze siedzi jeden z pracowników czytając którąś z baśni i legend. Dookoła czytającego często gromadzi się spora grupka dzieci zasłuchanych w opowieści, podczas gdy ich rodzice w spokoju rozmawiają przy niewielkich, okrągłych stolikach, rozkoszując się przy tym kawą, czy herbatą. Wieczorami czytane na głos powieści skierowane już są dla dorosłych. Czasem posłuchać można romansów lub książek historycznych. Repertuar zawsze wywieszony jest przed restauracją.
W piątki mają miejsce wieczory z Księgami Zakazanymi. Wówczas zaklęte książki wciągają obecnych w kawiarni do środka opowieści. Dzięki temu na własnej skórze przeżyć można całą historię. Opowieści te są w pełni bezpieczne, jeśli tylko słucha się instrukcji obsługi.
W piątki mają miejsce wieczory z Księgami Zakazanymi. Wówczas zaklęte książki wciągają obecnych w kawiarni do środka opowieści. Dzięki temu na własnej skórze przeżyć można całą historię. Opowieści te są w pełni bezpieczne, jeśli tylko słucha się instrukcji obsługi.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:21, w całości zmieniany 1 raz
Oczekiwała odpowiedzi z delikatnym uśmiechem na malinowych ustach. Pytanie może dziwne, acz według niej trafione - elfie królestwo zachęcało, aby pozostać w nim na dłużej. Rumieniec przyozdobił jasne lico, gdy kolejne komplementy ulatywały z ust przyjaciółki. - Och, panno Crabbe! Panny komplementy sprawiają, że się rumienię! - Odpowiedziała z wyraźnym rozbawieniem w głosie. Dawno nie słyszała tak pięknych komplementów, nawet jeśli dotyczyły tak ulotnej kwestii, jak uroda... Chyba, że jej plany przyniosą odpowiedni rezultat. - Mój narzeczony mało ma w sobie z elfa... - A raczej nic z elfa, daleko było mu do eterycznych przedstawicieli tej rasy. Burroughs nie zauważyła, gdy słowa wymsknęły się z jej ust. - Potrzebowałabym więc nowego króla... Byłabyś moim królem, Sysiu? Razem rządziłybyśmy tą piękną krainą, wzbudzając podziw oraz ukłucie zazdrości u innych. - Wysunęła śmiałą, żartobliwą propozycję by chwilę później zaśmiać się dźwięcznie. Było w tej krainie coś, co napawało dziwnym spokojem oraz poczuciem szczęścia, a spokój eterycznemu dziewczęciu nie był znany od długich miesięcy. Co rusz coś wypadało pod jej nogi, burząc spokojny żywot na Szafirowym Wzgórzu.
- Jeśli chciałabyś wracać, powiedz proszę. - Odparła na słowa o zmęczeniu. Nie chciała, by panna Crabbe zmuszała się do kontynuacji ich przygody w tej krainie. W końcu, zawsze mogły powrócić tu innego dnia by dokończyć przyglądanie się historii.
Pytanie, jakie zadała towarzyszce kierowane było czystą, niemal naukową ciekawością. Szaroniebieskie spojrzenie wodziło między elfim lordem a Forsythią, w spokoju oczekując odpowiedzi. A gdy ta padła eteryczne dziewczę uśmiechnęło się, wyraźnie zadowolone ze słów towarzyszki.
- Fascynujące, choć mnie bardziej interesują zapomniane przez lata idee oraz tajemnice. - Odpowiedziała, jeszcze przez chwilę przyglądając się Elrondowi. On, z pewnością znał ich wiele. A ona z wielką przyjemnością poznałaby je wszystkie, by później zrobić z nich użytek w swoich badaniach. Kto wie, może to przybliżyłoby jej marzenia? Nie wiedziała, wizja jednak wydawała się być nader pociągająca.
Z żalem eteryczne dziewczę opuściło elfie królestwo. Gdzieś w środku, z największą przyjemnością, pozostałaby tam do końca swych dni. Skryta między kartami powieści, z dala od problemów, trosk oraz konfliktu, którego zwyczajnie nie rozumiała. Opowieść biegła jednak dalej, a pannie Burroughs nie pozostawało nic innego, jak podążać jej biegiem. Z początku droga zdawała się być przyjemna - prowadząca przez spokojne lasy. Przyjemne oraz pozbawione zbyt wielu obcych. Dziewczęta mogły lepiej zaznajomić się z kompanią, a Frances najbardziej przypadły do gustu sympatyczne oraz optymistyczne niziołki. Później droga poczęła wieść górskim szlakiem. Zachwyt wymalował się na buzi alchemiczki, bowiem pierwszy raz w swoim życiu miała okazję podziwiać majestatyczne górskie szczyty.
Widok piękny, jedyny w swoim rodzaju, zapierający dech w jasnej piersi.
Słowa, jakie uleciały ze słodkich ust towarzyszki sprawiły, że badawcze spojrzenie szaroniebieskich tęczówek powiodło po specyficznym otoczeniu. I coś faktycznie wydawało się być dziwnym.
- Ja również. W moich butach już dawno powinnam odmrozić stopy... - Rzuciła, z wyraźnym zamyśleniem wypisanym na jasnej buzi. Uważnie przyjrzała się swoim nogom, skrytym pod śnieżną pierzyną, miała jednak wrażenie, jakby kroczyła przez leśną łąkę w pełni lata. Zimno nie dotykało wrażliwej skóry. - Nie wiem, co to za czar, ale z przyjemnością go poznam. - Dodała z odrobiną rozbawienia w delikatnym głosie. Frances odznaczała się drobną posturą. Nie mierzyła choćby metra siedemdziesięciu centymetrów, a jej waga nie przekraczała zawrotnej wartości pięćdziesięciu pięciu kilogramów co sprawiało, iż marzła nadzwyczaj często. Zaklęcie w tak nieinwazyjny sposób chroniące przed zimnem, wydawało jej się wspaniałe.
I już, już miała coś dodać gdy do ich uszu dobiegł dziwny, złowrogi szept.
- Słyszysz to? - Spytała, przenosząc spojrzenie na buzię towarzyszki, lecz spokój nie trwał długo. Potężne głazy poczęły spadać z wierzchołka góry, próbując strącić bohaterów tej przygody... I je również. Palce panny Burroughs zacisnęły się na nadgarstku ciemnowłosej, by pociągnąć ją w tył, gdy wielka kula skały poczęła lecieć w ich kierunku. Pantofelki alchemiczki znalazły się na krawędzi ścieżki, a impet z jakim pociągnęła przyjaciółkę sprawił, że Frances zachwiała się czując, jak leci w dół przepaści.
Krzyk uwiązł w gardle, serce niebezpiecznie próbowało wyrwać się w piersi. Nie doświadczyła karuzeli wspomnień ze swojego życia, lecz nieprzyjemnego uczucia żalu, wywołanego świadomością, że jeszcze nie osiągnęła tego, co planowała; że największe odkrycia jakich miała dokonać były jeszcze przed nią. Nie zasłynie na kartach historii, zapewne szybko zapomniana przez czarodziejskie społeczeństwo. Chwilę później, ku jej zaskoczeniu, umysł przywiódł przed oczy również twarz. Jedną. Doskonale znaną, kojarzoną z ciepłem. Widok ten wywołał kolejne uczucie żałości, Frances nie była jednak w stanie zrozumieć natury tego uczucia. Nie wiedziała, czemu tak przykrym wydawała jej się wizja, nie ujrzenia tej jednej twarzy już nigdy więcej.
Koniec jednak nie nadszedł. Kolejna fala zaskoczenia przemknęła przez jej umysł oraz twarz, gdy nie spotkała się z twardą ziemią, a fala bólu nie zawładnęła wątłym ciałem. Coś miękkiego otuliło jej delikatne ciało, unosząc je w przestrzeni. Dopiero teraz udało jej się złapać oddech. Przerażone i zaskoczone spojrzenie uważnie powiodło wpierw po chmurnym niebie, by później, gdy uniosła się do siadu, zerknąć na drużynę uciekającą przed tragedią.
- Fascynujące... - Po raz kolejny wypowiedziała to słowo, jakże pasujące do natury dzisiejszego popołudnia. Smukłe palce przebiegły po miękkiej materii niebieskiej wstążki, która do te pory wyznaczała bieg ich podróży. Teraz jednak, wstążka przybrała na szerokości, spokojnie mieszcząc na sobie drobną dziewczynę i unosząc ją bez większego problemu. Tak panna Burroughs, z pewnością, mogła podróżować.
- Jeśli chciałabyś wracać, powiedz proszę. - Odparła na słowa o zmęczeniu. Nie chciała, by panna Crabbe zmuszała się do kontynuacji ich przygody w tej krainie. W końcu, zawsze mogły powrócić tu innego dnia by dokończyć przyglądanie się historii.
Pytanie, jakie zadała towarzyszce kierowane było czystą, niemal naukową ciekawością. Szaroniebieskie spojrzenie wodziło między elfim lordem a Forsythią, w spokoju oczekując odpowiedzi. A gdy ta padła eteryczne dziewczę uśmiechnęło się, wyraźnie zadowolone ze słów towarzyszki.
- Fascynujące, choć mnie bardziej interesują zapomniane przez lata idee oraz tajemnice. - Odpowiedziała, jeszcze przez chwilę przyglądając się Elrondowi. On, z pewnością znał ich wiele. A ona z wielką przyjemnością poznałaby je wszystkie, by później zrobić z nich użytek w swoich badaniach. Kto wie, może to przybliżyłoby jej marzenia? Nie wiedziała, wizja jednak wydawała się być nader pociągająca.
Z żalem eteryczne dziewczę opuściło elfie królestwo. Gdzieś w środku, z największą przyjemnością, pozostałaby tam do końca swych dni. Skryta między kartami powieści, z dala od problemów, trosk oraz konfliktu, którego zwyczajnie nie rozumiała. Opowieść biegła jednak dalej, a pannie Burroughs nie pozostawało nic innego, jak podążać jej biegiem. Z początku droga zdawała się być przyjemna - prowadząca przez spokojne lasy. Przyjemne oraz pozbawione zbyt wielu obcych. Dziewczęta mogły lepiej zaznajomić się z kompanią, a Frances najbardziej przypadły do gustu sympatyczne oraz optymistyczne niziołki. Później droga poczęła wieść górskim szlakiem. Zachwyt wymalował się na buzi alchemiczki, bowiem pierwszy raz w swoim życiu miała okazję podziwiać majestatyczne górskie szczyty.
Widok piękny, jedyny w swoim rodzaju, zapierający dech w jasnej piersi.
Słowa, jakie uleciały ze słodkich ust towarzyszki sprawiły, że badawcze spojrzenie szaroniebieskich tęczówek powiodło po specyficznym otoczeniu. I coś faktycznie wydawało się być dziwnym.
- Ja również. W moich butach już dawno powinnam odmrozić stopy... - Rzuciła, z wyraźnym zamyśleniem wypisanym na jasnej buzi. Uważnie przyjrzała się swoim nogom, skrytym pod śnieżną pierzyną, miała jednak wrażenie, jakby kroczyła przez leśną łąkę w pełni lata. Zimno nie dotykało wrażliwej skóry. - Nie wiem, co to za czar, ale z przyjemnością go poznam. - Dodała z odrobiną rozbawienia w delikatnym głosie. Frances odznaczała się drobną posturą. Nie mierzyła choćby metra siedemdziesięciu centymetrów, a jej waga nie przekraczała zawrotnej wartości pięćdziesięciu pięciu kilogramów co sprawiało, iż marzła nadzwyczaj często. Zaklęcie w tak nieinwazyjny sposób chroniące przed zimnem, wydawało jej się wspaniałe.
I już, już miała coś dodać gdy do ich uszu dobiegł dziwny, złowrogi szept.
- Słyszysz to? - Spytała, przenosząc spojrzenie na buzię towarzyszki, lecz spokój nie trwał długo. Potężne głazy poczęły spadać z wierzchołka góry, próbując strącić bohaterów tej przygody... I je również. Palce panny Burroughs zacisnęły się na nadgarstku ciemnowłosej, by pociągnąć ją w tył, gdy wielka kula skały poczęła lecieć w ich kierunku. Pantofelki alchemiczki znalazły się na krawędzi ścieżki, a impet z jakim pociągnęła przyjaciółkę sprawił, że Frances zachwiała się czując, jak leci w dół przepaści.
Krzyk uwiązł w gardle, serce niebezpiecznie próbowało wyrwać się w piersi. Nie doświadczyła karuzeli wspomnień ze swojego życia, lecz nieprzyjemnego uczucia żalu, wywołanego świadomością, że jeszcze nie osiągnęła tego, co planowała; że największe odkrycia jakich miała dokonać były jeszcze przed nią. Nie zasłynie na kartach historii, zapewne szybko zapomniana przez czarodziejskie społeczeństwo. Chwilę później, ku jej zaskoczeniu, umysł przywiódł przed oczy również twarz. Jedną. Doskonale znaną, kojarzoną z ciepłem. Widok ten wywołał kolejne uczucie żałości, Frances nie była jednak w stanie zrozumieć natury tego uczucia. Nie wiedziała, czemu tak przykrym wydawała jej się wizja, nie ujrzenia tej jednej twarzy już nigdy więcej.
Koniec jednak nie nadszedł. Kolejna fala zaskoczenia przemknęła przez jej umysł oraz twarz, gdy nie spotkała się z twardą ziemią, a fala bólu nie zawładnęła wątłym ciałem. Coś miękkiego otuliło jej delikatne ciało, unosząc je w przestrzeni. Dopiero teraz udało jej się złapać oddech. Przerażone i zaskoczone spojrzenie uważnie powiodło wpierw po chmurnym niebie, by później, gdy uniosła się do siadu, zerknąć na drużynę uciekającą przed tragedią.
- Fascynujące... - Po raz kolejny wypowiedziała to słowo, jakże pasujące do natury dzisiejszego popołudnia. Smukłe palce przebiegły po miękkiej materii niebieskiej wstążki, która do te pory wyznaczała bieg ich podróży. Teraz jednak, wstążka przybrała na szerokości, spokojnie mieszcząc na sobie drobną dziewczynę i unosząc ją bez większego problemu. Tak panna Burroughs, z pewnością, mogła podróżować.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uśmiechnęła się delikatnie, oczywiście, że chciała, aby Frances się rumieniła, ale nie dlatego, żeby kolokwialnie mówią, ją poderwać. Od zawsze chciała, aby eterycznej kobiecie było miło – należało jej się to, już nie przez wzgląd jak piękna była na zewnątrz, ale i wewnątrz, właściwie przede wszystkim. Panna Crabbe była jej to winna za wsparcie, które otrzymała od niej gdy była w potrzebie, a takie drobne uprzejmości poprawiały jej poczucia sumienia.
- Narzeczony? – uniosła wysoko brwi i wyprostowała się, sztywna jakby ktoś postanowił porazić ją prądem. W jej głowie zagrzmiała wizja, w której Frances zostaje stłamszona przez męża, który zabrania się jej rozwijać. – Jak to narzeczony… Frances, dlaczego się nie pochwaliłaś? – zapytała, spokojniejszym głosem, rozluźniając się powoli. A może wybrała sobie kogoś, kto będzie potrafił się nią dostatecznie zaopiekować, jednocześnie pozwalając na samorozwój? Ciekawość narastała w jej oczach w widoczny, łatwo dostrzegalny sposób – małżeństwo było jej lękiem, jakiego się obawiała, więc jej przewrażliwienie sięgało zenitu, gdy bliskie jej osoby miały zostać wydane za mąż. Przez to wszystko prawie zignorowała pytanie, które potem rzuciła młoda alchemiczka. Westchnęła więc lekko i pokręciła głową z rozbawieniem. – Oczywiście, Franiu – słowa rozbrzmiały bez zastanowienia, dopiero potem analizując dokładnie wyobrażenie rządzenia krainą elfów. Jak miałyby nią rządzić? Ile błędów wówczas by popełniły? Z każdą myślą traciła wiarę w swoją możliwość rządzenia jakimkolwiek królestwem, nie byłaby w stanie tego zrobić – podobnie jak nie byłaby w stanie udźwignąć ciężaru Ministra Magii, dlatego nawet do tego nie aspirowała.
- Nie, nie, spokojnie, nie chcę wracać – odpowiedziała prędko, nie chcąc, aby jej zmęczenie przerwało fascynujące doświadczenie.
Przeanalizowała ponownie Elronda, a później zaś wróciła wzrokiem na Gandalfa, rozważając, jak wielką wiedzę mógł posiadać każdy z nich. Czy tacy czarodzieje istnieli w rzeczywistości? Zaśmiała się pod nosem, wiedząc, że tylko alchemicy posiadający odpowiednią wiedzę mogli dożyć tak sędziwego wieku, aby móc konkurować wiedzą z fikcyjnymi bohaterami. – Podejrzewam, że tak wiekowy czarodziej posiada też wiedzę względem takich sekretów – przyznała, uśmiechając się pod nosem, w zastanowieniu analizując całe spotkanie oraz jego przebieg.
Widok górskich szczytów przypominał jej chwile, w których odwiedzała regiony Skandynawii, z tą różnicą, że teraz przynajmniej nie było jej zimno. Kochała ciepło, zdecydowanie bardziej wolała się pocić w piaskach pustyni, niż drżeć z wyziębienia – choć może gdyby miał kto ją chronić przed mroźnym wiatrem, otulając ciepłymi ramionami, to nie zwracałaby wówczas na temperaturę tak sporej uwagi? – Podejrzewam, że może to wynikać z kreacji tej przestrzeni, aniżeli samego zaklęcia chroniącego od chłodu – zauważyła odrobinę smutno, wszak sama bardzo chętnie poznałaby służącą temu inkantację. – Chociaż, fascynujące jak sam świat został stworzony, ciekawe, jacy czarodzieje nad tym pracowali – wymruczała pod nosem, biorąc garść śniegu w dłonie i formując z nich kulkę. Podrzuciła nią w miejscu, zaś zaraz potem cisnęła w przestrzeń przed sobą, pozwalając kulce zniknąć w pustce, rozlewającej się w dolinie. L'appel du vide, jak mawiali Francuzi. Forsythia nigdy nie wyzbyła się swojej samobójczej chęci skoku i pchania się w sytuacje, które omamiały ją dziwnym uczuciem, jakiego wytłumaczyć nie potrafiła. Nie wiązało się to zaledwie z przepaściami, to samo miała, pływając i schodząc pod wodę czy ryzykując w jakikolwiek inny sposób, poetycki wręcz – bo w walcząc o życie z upiorami, nie przemknęło jej to przez myśli. Wtedy walczyła z kimś, lecz gdy pozostawała sam na sam z własnymi myślami, mózg potrafił płatać jej przedziwne figle. Dokładnie tak jak wtedy gdy stała na moście i gdyby nie pewien czarodziej z pewnością w tej chwili nie miałaby już tej przyjemności spędzania czasu z panną Burroughs. Dopiero pytanie przyjaciółki, zwróciło jej uwagę na hałas rozbrzmiewający nad ich głowami. Poczuła tylko, jak traci ciężar, wcześniej odciągający ją od kamieni, przez to upadła na kolana, prawie przechylając się w przepaść. Nie wołała już jej pustka, teraz to ona wołała do pustki, aby oddała jej przyjaciółkę. Krzyk rozniósł się między górami, a panna Crabbe wyciągnęła prędko różdżkę, chcąc rzucić zaklęcie, które być może uratowałoby jej przyjaciółkę. W tej samej chwili błękitna wstęga wkroczyła do akcji, oplatając Frances i ratując przed okrutnym upadkiem. Rozszerzone oczy w panice analizowały sytuację, a senna atmosfera, jaka dopadła czarownicę, odpłynęła w siną dal. Była zbyt zestresowana i przerażona tym co właśnie się wydarzyło. Dopiero gdy wstęga przybliżyła się znów do krawędzi, panna Crabbe oprzytomniała i wyzbierała się ze skał, siadając tuż obok Frani. Opatuliła ją dłońmi i przytuliła mocno, ciesząc się, że niebezpieczeństwo okazało się mało realne.
– Myślałam, że… - zaczęła, jednak nie dokończyła, po prostu westchnęła ciężko, wtulając się w blondynkę. – Święta Roweno, to było straszne – przyznała, odklejając się w końcu od przyjaciółki i zerkając na otoczenie. Wstęga leciała w dół wraz z bohaterami, aż znaleźli się przy świetlistych drzwiach, nad którymi widniała tajemnicza inskrypcja. Panna Crabbe nie schodziła ze wstęgi, która zawisła przy drzewie, tworząc całkiem wygodny hamak, z którego kobiety mogły obserwować fabułę. – Powiedz przyjacielu i wejdź – powtórzyła za Gandalfem, zastanawiając się nad zagadką. – Powiedz. Przyjacielu. I. Wejdź. – Dosadnie powtórzyła, zerkając pytająco na pannę Burroughs, a potem na czarodzieja, który inkantował coś, przykładając swój kostur do drzwi. Nic jednak się nie wydarzyło, czyżby miał to być koniec przygody?
W rozluźnieniu zaczęła majtać nogami, które nie dosięgały ziemi gdy wygodnie ułożyła się na prowizorycznym hamaku ze wstęgi, wpatrując się we wrota i powtarzając bezsensownie kwestię Szarego Czarodzieja. – A może to chodzi o słowo „przyjaciel”? – wypowiedziała powoli, zerkając na Frances pytająco.
- Narzeczony? – uniosła wysoko brwi i wyprostowała się, sztywna jakby ktoś postanowił porazić ją prądem. W jej głowie zagrzmiała wizja, w której Frances zostaje stłamszona przez męża, który zabrania się jej rozwijać. – Jak to narzeczony… Frances, dlaczego się nie pochwaliłaś? – zapytała, spokojniejszym głosem, rozluźniając się powoli. A może wybrała sobie kogoś, kto będzie potrafił się nią dostatecznie zaopiekować, jednocześnie pozwalając na samorozwój? Ciekawość narastała w jej oczach w widoczny, łatwo dostrzegalny sposób – małżeństwo było jej lękiem, jakiego się obawiała, więc jej przewrażliwienie sięgało zenitu, gdy bliskie jej osoby miały zostać wydane za mąż. Przez to wszystko prawie zignorowała pytanie, które potem rzuciła młoda alchemiczka. Westchnęła więc lekko i pokręciła głową z rozbawieniem. – Oczywiście, Franiu – słowa rozbrzmiały bez zastanowienia, dopiero potem analizując dokładnie wyobrażenie rządzenia krainą elfów. Jak miałyby nią rządzić? Ile błędów wówczas by popełniły? Z każdą myślą traciła wiarę w swoją możliwość rządzenia jakimkolwiek królestwem, nie byłaby w stanie tego zrobić – podobnie jak nie byłaby w stanie udźwignąć ciężaru Ministra Magii, dlatego nawet do tego nie aspirowała.
- Nie, nie, spokojnie, nie chcę wracać – odpowiedziała prędko, nie chcąc, aby jej zmęczenie przerwało fascynujące doświadczenie.
Przeanalizowała ponownie Elronda, a później zaś wróciła wzrokiem na Gandalfa, rozważając, jak wielką wiedzę mógł posiadać każdy z nich. Czy tacy czarodzieje istnieli w rzeczywistości? Zaśmiała się pod nosem, wiedząc, że tylko alchemicy posiadający odpowiednią wiedzę mogli dożyć tak sędziwego wieku, aby móc konkurować wiedzą z fikcyjnymi bohaterami. – Podejrzewam, że tak wiekowy czarodziej posiada też wiedzę względem takich sekretów – przyznała, uśmiechając się pod nosem, w zastanowieniu analizując całe spotkanie oraz jego przebieg.
Widok górskich szczytów przypominał jej chwile, w których odwiedzała regiony Skandynawii, z tą różnicą, że teraz przynajmniej nie było jej zimno. Kochała ciepło, zdecydowanie bardziej wolała się pocić w piaskach pustyni, niż drżeć z wyziębienia – choć może gdyby miał kto ją chronić przed mroźnym wiatrem, otulając ciepłymi ramionami, to nie zwracałaby wówczas na temperaturę tak sporej uwagi? – Podejrzewam, że może to wynikać z kreacji tej przestrzeni, aniżeli samego zaklęcia chroniącego od chłodu – zauważyła odrobinę smutno, wszak sama bardzo chętnie poznałaby służącą temu inkantację. – Chociaż, fascynujące jak sam świat został stworzony, ciekawe, jacy czarodzieje nad tym pracowali – wymruczała pod nosem, biorąc garść śniegu w dłonie i formując z nich kulkę. Podrzuciła nią w miejscu, zaś zaraz potem cisnęła w przestrzeń przed sobą, pozwalając kulce zniknąć w pustce, rozlewającej się w dolinie. L'appel du vide, jak mawiali Francuzi. Forsythia nigdy nie wyzbyła się swojej samobójczej chęci skoku i pchania się w sytuacje, które omamiały ją dziwnym uczuciem, jakiego wytłumaczyć nie potrafiła. Nie wiązało się to zaledwie z przepaściami, to samo miała, pływając i schodząc pod wodę czy ryzykując w jakikolwiek inny sposób, poetycki wręcz – bo w walcząc o życie z upiorami, nie przemknęło jej to przez myśli. Wtedy walczyła z kimś, lecz gdy pozostawała sam na sam z własnymi myślami, mózg potrafił płatać jej przedziwne figle. Dokładnie tak jak wtedy gdy stała na moście i gdyby nie pewien czarodziej z pewnością w tej chwili nie miałaby już tej przyjemności spędzania czasu z panną Burroughs. Dopiero pytanie przyjaciółki, zwróciło jej uwagę na hałas rozbrzmiewający nad ich głowami. Poczuła tylko, jak traci ciężar, wcześniej odciągający ją od kamieni, przez to upadła na kolana, prawie przechylając się w przepaść. Nie wołała już jej pustka, teraz to ona wołała do pustki, aby oddała jej przyjaciółkę. Krzyk rozniósł się między górami, a panna Crabbe wyciągnęła prędko różdżkę, chcąc rzucić zaklęcie, które być może uratowałoby jej przyjaciółkę. W tej samej chwili błękitna wstęga wkroczyła do akcji, oplatając Frances i ratując przed okrutnym upadkiem. Rozszerzone oczy w panice analizowały sytuację, a senna atmosfera, jaka dopadła czarownicę, odpłynęła w siną dal. Była zbyt zestresowana i przerażona tym co właśnie się wydarzyło. Dopiero gdy wstęga przybliżyła się znów do krawędzi, panna Crabbe oprzytomniała i wyzbierała się ze skał, siadając tuż obok Frani. Opatuliła ją dłońmi i przytuliła mocno, ciesząc się, że niebezpieczeństwo okazało się mało realne.
– Myślałam, że… - zaczęła, jednak nie dokończyła, po prostu westchnęła ciężko, wtulając się w blondynkę. – Święta Roweno, to było straszne – przyznała, odklejając się w końcu od przyjaciółki i zerkając na otoczenie. Wstęga leciała w dół wraz z bohaterami, aż znaleźli się przy świetlistych drzwiach, nad którymi widniała tajemnicza inskrypcja. Panna Crabbe nie schodziła ze wstęgi, która zawisła przy drzewie, tworząc całkiem wygodny hamak, z którego kobiety mogły obserwować fabułę. – Powiedz przyjacielu i wejdź – powtórzyła za Gandalfem, zastanawiając się nad zagadką. – Powiedz. Przyjacielu. I. Wejdź. – Dosadnie powtórzyła, zerkając pytająco na pannę Burroughs, a potem na czarodzieja, który inkantował coś, przykładając swój kostur do drzwi. Nic jednak się nie wydarzyło, czyżby miał to być koniec przygody?
W rozluźnieniu zaczęła majtać nogami, które nie dosięgały ziemi gdy wygodnie ułożyła się na prowizorycznym hamaku ze wstęgi, wpatrując się we wrota i powtarzając bezsensownie kwestię Szarego Czarodzieja. – A może to chodzi o słowo „przyjaciel”? – wypowiedziała powoli, zerkając na Frances pytająco.
Niczym na życzenie panny Crabbe, policzki Frances pokryły się czerwoniutkim, szczypiącym skórę rumieńcem, jaki pojawił się na jej jasnym licu. Dopiero po chwili dziewczę zauważyło, że ta, jakże specyficzna informacja, przypadkiem uciekła z jej ust. Ciche westchnienie uleciało z jej ust, a panna Burroughs przejechała dłonią po obojczyku w geście zamyślenia.
- Bo nie minął nawet tydzień i ja sama chyba jeszcze dopiero oswajam się z tą myślą. No, ale jesteś pierwsza. - Odpowiedziała z odrobiną zakłopotania w głosie. Wizja spełnienia śmiałego planu jaki powstał w jej kuchni wydawała się być abstrakcyjna, nawet jeśli panna Burroughs była pewna, że powinno im się udać. Sam fakt, iż niedługo ktoś będzie mógł tytułować ją swoją żoną, wydawał jej się niezwykle nierealny - nigdy nie sądziła, że taki dzień kiedykolwiek nadejdzie.
Uśmiechnęła się ślicznie, słysząc zapewnienie przyjaciółki. Frances była przekonana, że sprawdziłaby się jako królowa. Nie brakowało jej ani inteligencji, ani empatii i coś podpowiadało jej, że tak zaawansowana rasa jak elfy, z pewnością posiada odpowiednich doradców... I nikt nie zabraniał wysnuć niewielkich, nierealnych marzeń.
Eteryczna alchemiczka kiwnęła jedynie głową na słowa Sysi pewna, że jeśli jej zmęczenie przybierze na sile, ta z pewnością jej o tym powie. Przygoda przygodą, zawsze jednak mogły powrócić do świata tej powieści w kolejny piątek. - Ciekawe, który z nich jest starszy... - Powiedziała w wyraźnym zamyśleniu, wodząc spojrzeniem między lordem Elrondem a Gandalfem. Nadal jednak, jej spojrzenie na dłużej zatrzymywało się przy elfie.
Przygoda przebiegała dalej, szlag górski piął się w górę a panna Burroughs czuła się zaintrygowana widokiem. Dopiero po dłuższej chwili przypomniała jej się niewielka chatka, do której uciekła przed ostatnim rokiem jaki miała spędzić w Hogwarcie. Kto wie, może powinna powrócić w tamto miejsce? Choć na kilka dni niewielkiego odpoczynku? Plan zapowiadał się pięknie, nie licząc pracoholizmu, jakim odznaczała się eteryczna blondynka.
- Och... chciałabym zobaczyć te wszystkie obliczenia, jakie były powiązane z tym projektem! - Odpowiedziała na słowa przyjaciółki z wyraźnym zachwytem w głosie. Naukowa natura zdawała się przez nią wybrzmiewać - zatopienie się w milach pergaminu pokrytych zgrabnie zapisanymi ciągami znaków wydawało jej się niezwykle ekscytujące. Kto wie, może czegoś z tego mogłaby użyć w swojej dziedzinie?
Rozważania szybko przeszły na bok, zastąpione impulsywnym działaniem. Nie wiedziała, co nią kierowało gdy próbowała uchronić Forstyhię przed nieszczęściem, tak samo jak nie wiedziała, co sprawiało iż straciła równowagę, a jej drobne ciało rozpoczęło długą drogę w dół. Żałość oraz widok jednej ze znanych twarzy nie trwały długo, tak samo jak długo nie trwał krzyk, jaki zdawał się dobiegać z piersi przyjaciółki. Niebieska materia otuliła jej ciało, ratując przed okrutnym upadkiem.
Zaskoczenie oraz dziwna fascynacja widniała na buzi eterycznej alchemiczki, gdy wstążka poniosła ją do panny Crabbe. Doświadczenie było dziwne, abstrakcyjne, sprawiające, że jej serce przyspieszyło tak, jakby chciało zaraz przebić się przez jej klatkę piersiową i uciec hen daleko.
- No już... - Rzuciła odruchowo, mocno obejmując Forsythię. Czy słyszała bicie jej serca? Frances była niemal pewna, że tak. Smukłe palce wplotły się w ciemne włosy, a malinowe usta złożyły ciepły pocałunek na czubku ciemnej czupryny. - Ja też, ale jestem cała, wiesz? Tylko... tylko chyba w najbliższych miesiącach nie będę zbliżać się do jakichkolwiek gór. - Odpowiedziała, siląc się na pogodny ton. W kojącym geście gładziła włosy panny Crabbe, delikatnie kołysząc ją w swoich ramionach, niczym młodszego brata gdy koszmary wybudzały go z sennych marzeń.
- Było. - Potwierdziła, nie wdając się jednak w szczegóły tego, co przyszło jej przeżyć, gdy analityczny umysł był pewien, że od śmierci dzieli ją jedynie kilkaset metrów w dół.
I Frances nie zeszła ze wstęgi, uznając ten sposób podróżowania za niezwykle przyjemny oraz wygodny. Zupełnie tak, jak winny podróżować młode damy, takie jak one.
- Och, oczywiście, że o to chodzi. To wrota do królestwa które, według założeń, miało przetrwać wieki. Hasłem nie mogło więc być coś dokładnego, znanego jedynie założycielom, gdyż nikt by do niego nie wszedł. Nic dziwnego, że wyryto je przy bramie... Mam jednak wrażenie, iż trzeba to hasło wypowiedzieć w odpowiednim języku. - Wysnuła zapewne przydługawą teorię dotyczącą stworzenia drzwi, nie mogła jednak powstrzymać się przed dopisaniem do wszystkiego całej teorii. Szaroniebieskie spojrzenie powiodło uważnie po otoczeniu. Sam uwalniał właśnie dzielnego kucyka, inny nizołek rzucił kamień w ciemną toń, a Gandalf zdawał się porzucić wszelkie nadzieje, na rozwiązanie zagadki. Wtedy Frodo, powiernik pierścienia w końcu wpadł na rozwiązanie zagadki i gdy wzburzone wody rozpoczęły wzbudzać podejrzenia, stary czarodziej wypowiedział odpowiednie słowo, wpuszczając ich do krasnoludzkiego królestwa.
Niebieska wstęga na której siedziały pomknęła do środka. Niezwykle cichego, jak na wielkie królestwo... A ta zagadka rozwiązała się ledwie chwilę później sprawiając, że eteryczna alchemiczka uniosła dłonie do oczu, by zakryć je przed widokiem krasnoludzkich trupów. - Powiesz mi, jak będę mogła już otworzyć oczy? Jak się napatrzę na to, o czym mówią nie zasnę chyba do końca roku... - Poprosiła przyjaciółkę, uparcie odmawiając zerknięcia na otaczające ich trupy znajdujące się w nieprzyjemnie cichej kopalni.
- Bo nie minął nawet tydzień i ja sama chyba jeszcze dopiero oswajam się z tą myślą. No, ale jesteś pierwsza. - Odpowiedziała z odrobiną zakłopotania w głosie. Wizja spełnienia śmiałego planu jaki powstał w jej kuchni wydawała się być abstrakcyjna, nawet jeśli panna Burroughs była pewna, że powinno im się udać. Sam fakt, iż niedługo ktoś będzie mógł tytułować ją swoją żoną, wydawał jej się niezwykle nierealny - nigdy nie sądziła, że taki dzień kiedykolwiek nadejdzie.
Uśmiechnęła się ślicznie, słysząc zapewnienie przyjaciółki. Frances była przekonana, że sprawdziłaby się jako królowa. Nie brakowało jej ani inteligencji, ani empatii i coś podpowiadało jej, że tak zaawansowana rasa jak elfy, z pewnością posiada odpowiednich doradców... I nikt nie zabraniał wysnuć niewielkich, nierealnych marzeń.
Eteryczna alchemiczka kiwnęła jedynie głową na słowa Sysi pewna, że jeśli jej zmęczenie przybierze na sile, ta z pewnością jej o tym powie. Przygoda przygodą, zawsze jednak mogły powrócić do świata tej powieści w kolejny piątek. - Ciekawe, który z nich jest starszy... - Powiedziała w wyraźnym zamyśleniu, wodząc spojrzeniem między lordem Elrondem a Gandalfem. Nadal jednak, jej spojrzenie na dłużej zatrzymywało się przy elfie.
Przygoda przebiegała dalej, szlag górski piął się w górę a panna Burroughs czuła się zaintrygowana widokiem. Dopiero po dłuższej chwili przypomniała jej się niewielka chatka, do której uciekła przed ostatnim rokiem jaki miała spędzić w Hogwarcie. Kto wie, może powinna powrócić w tamto miejsce? Choć na kilka dni niewielkiego odpoczynku? Plan zapowiadał się pięknie, nie licząc pracoholizmu, jakim odznaczała się eteryczna blondynka.
- Och... chciałabym zobaczyć te wszystkie obliczenia, jakie były powiązane z tym projektem! - Odpowiedziała na słowa przyjaciółki z wyraźnym zachwytem w głosie. Naukowa natura zdawała się przez nią wybrzmiewać - zatopienie się w milach pergaminu pokrytych zgrabnie zapisanymi ciągami znaków wydawało jej się niezwykle ekscytujące. Kto wie, może czegoś z tego mogłaby użyć w swojej dziedzinie?
Rozważania szybko przeszły na bok, zastąpione impulsywnym działaniem. Nie wiedziała, co nią kierowało gdy próbowała uchronić Forstyhię przed nieszczęściem, tak samo jak nie wiedziała, co sprawiało iż straciła równowagę, a jej drobne ciało rozpoczęło długą drogę w dół. Żałość oraz widok jednej ze znanych twarzy nie trwały długo, tak samo jak długo nie trwał krzyk, jaki zdawał się dobiegać z piersi przyjaciółki. Niebieska materia otuliła jej ciało, ratując przed okrutnym upadkiem.
Zaskoczenie oraz dziwna fascynacja widniała na buzi eterycznej alchemiczki, gdy wstążka poniosła ją do panny Crabbe. Doświadczenie było dziwne, abstrakcyjne, sprawiające, że jej serce przyspieszyło tak, jakby chciało zaraz przebić się przez jej klatkę piersiową i uciec hen daleko.
- No już... - Rzuciła odruchowo, mocno obejmując Forsythię. Czy słyszała bicie jej serca? Frances była niemal pewna, że tak. Smukłe palce wplotły się w ciemne włosy, a malinowe usta złożyły ciepły pocałunek na czubku ciemnej czupryny. - Ja też, ale jestem cała, wiesz? Tylko... tylko chyba w najbliższych miesiącach nie będę zbliżać się do jakichkolwiek gór. - Odpowiedziała, siląc się na pogodny ton. W kojącym geście gładziła włosy panny Crabbe, delikatnie kołysząc ją w swoich ramionach, niczym młodszego brata gdy koszmary wybudzały go z sennych marzeń.
- Było. - Potwierdziła, nie wdając się jednak w szczegóły tego, co przyszło jej przeżyć, gdy analityczny umysł był pewien, że od śmierci dzieli ją jedynie kilkaset metrów w dół.
I Frances nie zeszła ze wstęgi, uznając ten sposób podróżowania za niezwykle przyjemny oraz wygodny. Zupełnie tak, jak winny podróżować młode damy, takie jak one.
- Och, oczywiście, że o to chodzi. To wrota do królestwa które, według założeń, miało przetrwać wieki. Hasłem nie mogło więc być coś dokładnego, znanego jedynie założycielom, gdyż nikt by do niego nie wszedł. Nic dziwnego, że wyryto je przy bramie... Mam jednak wrażenie, iż trzeba to hasło wypowiedzieć w odpowiednim języku. - Wysnuła zapewne przydługawą teorię dotyczącą stworzenia drzwi, nie mogła jednak powstrzymać się przed dopisaniem do wszystkiego całej teorii. Szaroniebieskie spojrzenie powiodło uważnie po otoczeniu. Sam uwalniał właśnie dzielnego kucyka, inny nizołek rzucił kamień w ciemną toń, a Gandalf zdawał się porzucić wszelkie nadzieje, na rozwiązanie zagadki. Wtedy Frodo, powiernik pierścienia w końcu wpadł na rozwiązanie zagadki i gdy wzburzone wody rozpoczęły wzbudzać podejrzenia, stary czarodziej wypowiedział odpowiednie słowo, wpuszczając ich do krasnoludzkiego królestwa.
Niebieska wstęga na której siedziały pomknęła do środka. Niezwykle cichego, jak na wielkie królestwo... A ta zagadka rozwiązała się ledwie chwilę później sprawiając, że eteryczna alchemiczka uniosła dłonie do oczu, by zakryć je przed widokiem krasnoludzkich trupów. - Powiesz mi, jak będę mogła już otworzyć oczy? Jak się napatrzę na to, o czym mówią nie zasnę chyba do końca roku... - Poprosiła przyjaciółkę, uparcie odmawiając zerknięcia na otaczające ich trupy znajdujące się w nieprzyjemnie cichej kopalni.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zamrugała kilkakrotnie, nie wierząc własnym uszom, choć w sumie było to całkowicie zrozumiałe, dlaczego panna Burroughs nie chwaliła się jeszcze tą nowiną, skoro tak niedawno zmienił się jej status. Przyjąwszy do wiadomości tę informację, starała się uporządkować myśli nasuwające się jej do głowy, uporczywie stawiając ten cały proceder w negatywnym świetle. Być może panna Crabbe po prostu sama obawiała się takich zobowiązań, do tego stopnia, by wpadać w lekką panikę na myśl o tym wszystkim. Czy to przez wzgląd na przykre doświadczenia z własnym narzeczeństwem, a może wciąż wracała do tej utraty wolności – upragnionej wolności, jakiej pragnęła od lat i o której ochłapy walczyła z ojcowskim autorytetem. - Nie minął tydzień? – powtórzyła, wydychając powoli powietrze. – Franiu… to… Cóż, z pewnością wspaniała wiadomość. Któż jest tym szczęściarzem? – zapytała, uśmiechając się ciepło. W jej głowie roiło się wielu kandydatów, począwszy od jakichś szkolnych miłostek, po kilku znajomych, jacy wydawali się mocno zainteresowani panną Burroughs. Zrozumiałaby, jednak jeśli ta nie zechciałaby, dzielić się kto był wybrankiem serca. Mogła się wstydzić, a może bała się reakcji, panny Crabbe? Kto wie, z kim chciała spleść swe losy eteryczna czarownica.
Zadumała się przez chwilę, badawczo mierząc wzrokiem Elronda oraz Gandalfa. Nie miała pojęcia, jak powinna odpowiedzieć na to pytanie, gdyż choć Szary Czarodziej mógł wydawać się wiekowym mężczyzną, tak elfy były długowieczne – a zgadywanki z marginesem błędu na poziomie pięciuset lat, ani trochę nie bawiły młodej kobiety. Wolała więc posłużyć się temu, czemu wierna była wcześniej panna Burroughs. Wzrok ciemnowłosej czarownicy powędrował na pergamin, który spoczywał w dłoniach. - Możemy sprawdzić, czy instrukcja nam coś o tym powie? – zapytała, oferując instrukcję alchemiczce, aby ta mogła czynić honory.
Obliczenia zabrzmiały dziwnie, przez co w pierwszych chwilach Forsythia przyglądała się w niezrozumiały sposób, marszcząc brwi nieznacznie, lecz na tyle mocno, aby między brwiami pojawiła się delikatna zmarszczka. Dopiero potem zrozumiała, o co konkretnie chodziło i zaśmiała się cicho, bynajmniej z siebie, a raczej z niepohamowanej ciekawości panny Burroughs, która nawet w takich chwilach była w stanie myśleć o nauce. Czasem panna Crabbe obwiniała się o to, że nie potrafiła poświęcić się badaniom, aż w tak silny sposób, lecz jej zakres kompetencji obejmował nieco inne rejony, do których rozwijania na przykład numerologii nie potrzebowała. Choć nigdy nie było wiadome, co miała przynieść przyszłość, toteż może powinna jednak się tym zaintrygować bardziej. Choć gdyby miała coś rozwijać, to preferowała starożytne runy, te interesowały ją od zawsze – uznawała je już za czasów Hogwartu za fascynujący przedmiot, a podczas podróży z ojcem, bratem czy nawet na stażu, dostrzegała jakim międzykulturowym językiem były.
Westchnęła ciężko, gdy usłyszała podsumowanie Frances, względem jej przyszłych wycieczek w góry. Było jej odrobinę głupio, że całe to doświadczenie mogło, aż tak silnie wpłynąć na młodą kobietę – nie powinno, niemniej jednak kto spodziewał się tego po tak niewinnie wyglądającej okładce? Być milszym doświadczeniem byłaby komedia lub romans? Bo dlaczego nie mogły zatopić się w czymś lżejszym? Wiele myśli kłębiło się pod czupryną Sythii, rozważając wszelkie za i przeciw, choć było już na to zdecydowanie za późno.
Panna Crabbe pokiwała głową na słowa Frances, przysłuchując się z uwagą całej teorii, jaką w tym czasie uplotła czarownica. Ciężko było się z nią nie zgodzić, co więcej, Sythia wcale robić tego nie musiała. Zmrużyła jednak oczy podejrzliwie, badawczo poddając tezę testowi we własnych myślach, nie był on jednak wyjątkowo angażujący, wszak zaraz potem do uchylenia rąbka tajemnicy wkroczył śmiały Frodo, oferując tenże pomysł Gandalfowi. – Mellon – powtórzyła za Gandalfem, elfickie słowo, kierując się bardziej do panny Burroughs, tym samym kierując to elfie nazewnictwo właśnie w jej stronę. Owszem, uważała Frances za przyjaciółkę i ani trochę się tego nie wstydziła.
Natychmiast otoczyła Frances ramieniem, sama studiując widok krasno ludzkich trupów. Nie było to przyjemne, lecz czuła niebywałą potrzebę zaznajomienia się z widokiem w przypadku zagrożenia, kto wie, co czaiło się w mroku? A jeśli Frodo znów zaryzykuje pierścieniem i dziewczęta ponownie zostaną zdemaskowane? Wciąż w dłoni ściskała różdżkę w gotowości, przyciskając policzek do głowy panny Burroughs. – Oczywiście. Nie patrz, nie ma na co – podsumowała cierpko, mierząc wzrokiem kolejnego kościotrupa. Czy tak wyglądała wojna, a raczej jej pozostałości? I gdy już mieli zacząć się wycofywać, wielkie macki wynurzyły się z jeziora, atakując podróżników. – Nie patrz – ucięła twardo Forsythia, sama mrużąc oczy i analizując stworzenie, które znalazło się w zasięgu jej wzroku. Na wstędze były bezpieczne, gdyż ta nawet zwijała się w odpowiedni sposób, aby krople wody nie osiadły ani na ubraniu, ani na włosach młodych panien. Niewątpliwie był to jakiś gatunek Wielkiej Kałamarnicy, zmodyfikowany przez fikcję literacką. Chociaż panna Crabbe winna być zaniepokojona, tak rwała się do zbadania i sklasyfikowania stworzenia – kto wie, być może siłowe rozwiązanie wcale nie było pożądane. - Do kopalni! – zawołał Gandalf, zaś cała drużyna skierowała się w stronę lewitującej wstążki, utrzymującej dwie niewinne dusze w błogim bezpieczeństwie. W końcu przejście zasypało się i nastała ciemność, póki Szary Czarodziej nie postanowił użyć swej magicznej mocy do rozświetlenia przestrzeni wokół, zaklinając kryształ na końcu swego kostura.
Czarownica wciąż trzymała swą przyjaciółkę w ramionach, cichutko szepcząc, że nie był to jeszcze czas na spoglądanie przed siebie. Kolejne truchła rozkładały się, wspinając do góry przez dalszą drogę. Nie czuć było ich smrodu, były zbyt starymi zwłokami, po których zostawały w głównej mierze kości, obleczone cienkimi pajęczynkami, migotliwie odbijającymi światło magicznej latarni Gandalfa.
Dopiero po dłuższej chwili, gdy minęły korytarze pełne trupów i oczom panny Crabbe udało się dostrzec, przepaść i długie, kręte korytarze, wówczas powoli odsunęła od siebie Frances. – Już, już możesz patrzeć – powiedziała niepewnie, nie wiedząc, czy w dalszych mrokach długiej jaskini nie kryły się kolejne zwłoki. Wtedy też w mroku pojawił się kolejny kościotrup, obleczony gęstą, zakurzoną pajęczyną. – A nie, jednak nie – poprawiła się, obejmując pannę Burroughs ponownie ramieniem. – Nie wiem, czy dane ci będzie spokojnie przebrnąć przez tę część opowieści, Franiu. Tu jest… gęsto – westchnęła, badając wzrokiem kolejne odległe, zastane w bezruchu szkielety, przysłonięte zbrojami, tarczami, bronią, a nawet księgami. Ruiny Morii, choć mogły przyprawiać o dreszcze, tak panna Crabbe zachowywała dziwny spokój, gładząc co jakiś czas Frances po głowie. Choć to miało uspokajać alchemiczkę, tak było to równie terapeutyczne dla Forsythii, która w dodatku poczuwała się do odpowiedzialności, aby dbać o blondynkę. – Być może powinnyśmy spróbować, hm… przyspieszyć ten rozdział lub pominąć go w jakiś sposób? – zagaiła niezobowiązująco i w tej samej chwili, cała drużyna zarządziła postój gdy Szary Czarodziej zdał sobie sprawę, że nie pamiętał drogi.
Zadumała się przez chwilę, badawczo mierząc wzrokiem Elronda oraz Gandalfa. Nie miała pojęcia, jak powinna odpowiedzieć na to pytanie, gdyż choć Szary Czarodziej mógł wydawać się wiekowym mężczyzną, tak elfy były długowieczne – a zgadywanki z marginesem błędu na poziomie pięciuset lat, ani trochę nie bawiły młodej kobiety. Wolała więc posłużyć się temu, czemu wierna była wcześniej panna Burroughs. Wzrok ciemnowłosej czarownicy powędrował na pergamin, który spoczywał w dłoniach. - Możemy sprawdzić, czy instrukcja nam coś o tym powie? – zapytała, oferując instrukcję alchemiczce, aby ta mogła czynić honory.
Obliczenia zabrzmiały dziwnie, przez co w pierwszych chwilach Forsythia przyglądała się w niezrozumiały sposób, marszcząc brwi nieznacznie, lecz na tyle mocno, aby między brwiami pojawiła się delikatna zmarszczka. Dopiero potem zrozumiała, o co konkretnie chodziło i zaśmiała się cicho, bynajmniej z siebie, a raczej z niepohamowanej ciekawości panny Burroughs, która nawet w takich chwilach była w stanie myśleć o nauce. Czasem panna Crabbe obwiniała się o to, że nie potrafiła poświęcić się badaniom, aż w tak silny sposób, lecz jej zakres kompetencji obejmował nieco inne rejony, do których rozwijania na przykład numerologii nie potrzebowała. Choć nigdy nie było wiadome, co miała przynieść przyszłość, toteż może powinna jednak się tym zaintrygować bardziej. Choć gdyby miała coś rozwijać, to preferowała starożytne runy, te interesowały ją od zawsze – uznawała je już za czasów Hogwartu za fascynujący przedmiot, a podczas podróży z ojcem, bratem czy nawet na stażu, dostrzegała jakim międzykulturowym językiem były.
Westchnęła ciężko, gdy usłyszała podsumowanie Frances, względem jej przyszłych wycieczek w góry. Było jej odrobinę głupio, że całe to doświadczenie mogło, aż tak silnie wpłynąć na młodą kobietę – nie powinno, niemniej jednak kto spodziewał się tego po tak niewinnie wyglądającej okładce? Być milszym doświadczeniem byłaby komedia lub romans? Bo dlaczego nie mogły zatopić się w czymś lżejszym? Wiele myśli kłębiło się pod czupryną Sythii, rozważając wszelkie za i przeciw, choć było już na to zdecydowanie za późno.
Panna Crabbe pokiwała głową na słowa Frances, przysłuchując się z uwagą całej teorii, jaką w tym czasie uplotła czarownica. Ciężko było się z nią nie zgodzić, co więcej, Sythia wcale robić tego nie musiała. Zmrużyła jednak oczy podejrzliwie, badawczo poddając tezę testowi we własnych myślach, nie był on jednak wyjątkowo angażujący, wszak zaraz potem do uchylenia rąbka tajemnicy wkroczył śmiały Frodo, oferując tenże pomysł Gandalfowi. – Mellon – powtórzyła za Gandalfem, elfickie słowo, kierując się bardziej do panny Burroughs, tym samym kierując to elfie nazewnictwo właśnie w jej stronę. Owszem, uważała Frances za przyjaciółkę i ani trochę się tego nie wstydziła.
Natychmiast otoczyła Frances ramieniem, sama studiując widok krasno ludzkich trupów. Nie było to przyjemne, lecz czuła niebywałą potrzebę zaznajomienia się z widokiem w przypadku zagrożenia, kto wie, co czaiło się w mroku? A jeśli Frodo znów zaryzykuje pierścieniem i dziewczęta ponownie zostaną zdemaskowane? Wciąż w dłoni ściskała różdżkę w gotowości, przyciskając policzek do głowy panny Burroughs. – Oczywiście. Nie patrz, nie ma na co – podsumowała cierpko, mierząc wzrokiem kolejnego kościotrupa. Czy tak wyglądała wojna, a raczej jej pozostałości? I gdy już mieli zacząć się wycofywać, wielkie macki wynurzyły się z jeziora, atakując podróżników. – Nie patrz – ucięła twardo Forsythia, sama mrużąc oczy i analizując stworzenie, które znalazło się w zasięgu jej wzroku. Na wstędze były bezpieczne, gdyż ta nawet zwijała się w odpowiedni sposób, aby krople wody nie osiadły ani na ubraniu, ani na włosach młodych panien. Niewątpliwie był to jakiś gatunek Wielkiej Kałamarnicy, zmodyfikowany przez fikcję literacką. Chociaż panna Crabbe winna być zaniepokojona, tak rwała się do zbadania i sklasyfikowania stworzenia – kto wie, być może siłowe rozwiązanie wcale nie było pożądane. - Do kopalni! – zawołał Gandalf, zaś cała drużyna skierowała się w stronę lewitującej wstążki, utrzymującej dwie niewinne dusze w błogim bezpieczeństwie. W końcu przejście zasypało się i nastała ciemność, póki Szary Czarodziej nie postanowił użyć swej magicznej mocy do rozświetlenia przestrzeni wokół, zaklinając kryształ na końcu swego kostura.
Czarownica wciąż trzymała swą przyjaciółkę w ramionach, cichutko szepcząc, że nie był to jeszcze czas na spoglądanie przed siebie. Kolejne truchła rozkładały się, wspinając do góry przez dalszą drogę. Nie czuć było ich smrodu, były zbyt starymi zwłokami, po których zostawały w głównej mierze kości, obleczone cienkimi pajęczynkami, migotliwie odbijającymi światło magicznej latarni Gandalfa.
Dopiero po dłuższej chwili, gdy minęły korytarze pełne trupów i oczom panny Crabbe udało się dostrzec, przepaść i długie, kręte korytarze, wówczas powoli odsunęła od siebie Frances. – Już, już możesz patrzeć – powiedziała niepewnie, nie wiedząc, czy w dalszych mrokach długiej jaskini nie kryły się kolejne zwłoki. Wtedy też w mroku pojawił się kolejny kościotrup, obleczony gęstą, zakurzoną pajęczyną. – A nie, jednak nie – poprawiła się, obejmując pannę Burroughs ponownie ramieniem. – Nie wiem, czy dane ci będzie spokojnie przebrnąć przez tę część opowieści, Franiu. Tu jest… gęsto – westchnęła, badając wzrokiem kolejne odległe, zastane w bezruchu szkielety, przysłonięte zbrojami, tarczami, bronią, a nawet księgami. Ruiny Morii, choć mogły przyprawiać o dreszcze, tak panna Crabbe zachowywała dziwny spokój, gładząc co jakiś czas Frances po głowie. Choć to miało uspokajać alchemiczkę, tak było to równie terapeutyczne dla Forsythii, która w dodatku poczuwała się do odpowiedzialności, aby dbać o blondynkę. – Być może powinnyśmy spróbować, hm… przyspieszyć ten rozdział lub pominąć go w jakiś sposób? – zagaiła niezobowiązująco i w tej samej chwili, cała drużyna zarządziła postój gdy Szary Czarodziej zdał sobie sprawę, że nie pamiętał drogi.
W głowie panny Burroughs było równie wiele myśli, dotyczących podjętej niedawno decyzji. Pewna, że przyjaciel z pewnością nigdy nie zrobił by nic, co mogłoby jej zaszkodzić zgodziła się na śmiały plan zmiany jej nazwiska celem zapewnienia jej większego bezpieczeństwa w tej dziwnej sytuacji, której nie potrafiła zrozumieć. Plan, mimo rozważenia wszelkich, nawet najmniejszych szczegółów pozostawiał jedną kwestię, do której musieli przyłożyć niezwykle wiele uwagi - wiarygodność. Tak, by nikomu choćby przez myśl nie przeszło, iż biorą ślub z powodów innych niż szczere uczucie.
- Oświadczył mi się w zeszłą sobotę. Nie wiem, czy możesz go skądś znać, ale...- Zaczęła, lecz nie było jej dane skończyć, gdyż historia niezależnie od ich rozmowy płynęła dalej, domagając się podążenia za jej biegiem. - Opowiem Ci wszystko, jak stąd wyjdziemy. - Dodała z nieśmiałym uśmiechem. Gdy wyjdą z opowieści będzie mogła opowiedzieć wszystko, czego sobie panna Crabbe życzyła.
Słysząc pytanie dotyczące wieku, panna Burroughs z zadowoleniem wyjęła instrukcję, by z pomocą różdżki w kilka chwil wynaleźć odpowiednie wiadomości.
- wychodzi na to, że Lord Elrond ma ponad sześć tysięcy lat, a Gandalf... ponoć jest Majarem, istotą prawie boską... Ale w tym świecie istnieje od dwóch tysięcy lat. - Odpowiedziała w wyraźnym zamyśleniu, nadal jednak obstając przy chęci napicia się herbatki w towarzystwie elfiego lorda. Było w nim coś niezwykle pociągającego. Szaroniebieskie spojrzenie błysnęło dziwnym blaskiem. I ona marzyła o tym, aby wieść równie długie życie, przepełnione alchemicznymi odkryciami. Miała nadzieję, że uda jej się powtórzyć wyczyn francuskiego alchemika i zapewnić sobie długi żywot, by mieć więcej czasu na badanie wszelkich alchemicznych tajemnic. Nie przyznała się jednak do swoich pragnień pewna, że im mniej osób o nich wie, tym lepiej dla niej. Przynajmniej teraz, gdy świat zdawał się wywracać do góry nogami.
Nikogo nie powinno dziwić stwierdzenie Frances dotyczące gór - eteryczna alchemiczka zwykła spędzać o wiele więcej czasu w księgach niż na świeżym powietrzu, a jej umysł z pewnością był w o wiele lepszej formie, niż ciało - wolała aktywności umysłowe niż fizyczne o czym świadczyła wątła postura. Frances zapewne nawet nie odczuje swojego postanowienia.
Uśmiechnęła się słodko, gdy Forsythia powtórzyła słowo wypowiedziane przez Gandalfa wprost w jej kierunku. I ona uważała pannę Crabbe za przyjaciółkę, nawet jeśli czasem mówiła niewiele szczegółów bądź ginęła w alchemicznej pracowni na kilka dni dłużej, niż zakładałaby przyzwoitość. Niezależnie od uczuć, jakimi darzyła przyjaciół, czasem nie potrafiła powstrzymać pracoholizmu oraz naukowych zapędów i miała jedynie nadzieję, że oni to zrozumieją.
Eteryczna kobieta uparcie zasłaniała oczy przed widokami, które niepozwoliłyby jej w nocy zmrużyć oka. Frances zawsze należała do dziewcząt delikatnych, wrażliwych na pewne widoki... Choć i od tego było kilka wyjątków, potwierdzających regułę. Gdyby musiała zbadać te kościotrupy w imię nauki, zapewne nie miałaby z nimi większego problemu. Były tu jednak w celach czysto przygodowych, a to wykluczało jakiekolwiek pokłady odwagi, jakie mogła skrywać gdzieś panna Burroughs.
Nie dyskutowała z panną Crabbe uparcie zasłaniając oczy drobnymi dłońmi. Do kopalni wybrzmiało głosem czarodzieja, a Frances nieśmiało wtuliła głowę w ramię Forsythii. Pewna, że ciało przyjaciółki zasłoni nieprzyjemne widoki zabrała dłonie, by równie nieśmiało owinąć je wokół talii panny Crabbe.
Ostrożnie odsunęła się od niej, gdy ta stwierdziła, że eteryczna alchemiczka może już przyglądać się opowieści. Szaroniebieskie spojrzenie jedynie pobieżnie przesunęło po otoczeniu kopalni, gdy przyjaciółka zmieniła zdanie sprawiając, że Frances znów wróciła w jej objęcia.
- Och, to nie pierwszy raz, gdy coś mnie omija. - Stwierdziła z delikatnym rozbawieniem w głosie. Gdy przypadkiem widziała, jak zła odmiana magii wywołuje krwotok przyjaciela, nie mogła spać przez kolejne dwa tygodnie, nawiedzana paskudnymi wizjami w sennych koszmarach. Tym razem, pewna, że widok nią wstrząśnie, nie chciała ryzykować bezsennością. - Jest mi dobrze tu, gdzie jestem, na pewno pachniesz lepiej niż te wilgotne kopalnie. - Stwierdziła, delikatnie przejeżdżając dłonią po boku przyjaciółki w pokrzepiającym geście. Nie przeszkadzała jej chwilowa niewiedza dotycząca przygody, gdzieś w środku czując wyrzuty sumienia, iż może psuć przygodę swojej towarzyszce.
- Chyba jest taka możliwość tylko... Nie chcę psuć Ci zabawy moim brakiem odwagi, Sysiu. Jesteś pewna, że chciałabyś przeskoczyć dalej? - Niepewność wybrzmiała w delikatnym głosie panny Burroughs, gotowej poświęcić się byleby Forsythia dobrze się bawiła.
- Oświadczył mi się w zeszłą sobotę. Nie wiem, czy możesz go skądś znać, ale...- Zaczęła, lecz nie było jej dane skończyć, gdyż historia niezależnie od ich rozmowy płynęła dalej, domagając się podążenia za jej biegiem. - Opowiem Ci wszystko, jak stąd wyjdziemy. - Dodała z nieśmiałym uśmiechem. Gdy wyjdą z opowieści będzie mogła opowiedzieć wszystko, czego sobie panna Crabbe życzyła.
Słysząc pytanie dotyczące wieku, panna Burroughs z zadowoleniem wyjęła instrukcję, by z pomocą różdżki w kilka chwil wynaleźć odpowiednie wiadomości.
- wychodzi na to, że Lord Elrond ma ponad sześć tysięcy lat, a Gandalf... ponoć jest Majarem, istotą prawie boską... Ale w tym świecie istnieje od dwóch tysięcy lat. - Odpowiedziała w wyraźnym zamyśleniu, nadal jednak obstając przy chęci napicia się herbatki w towarzystwie elfiego lorda. Było w nim coś niezwykle pociągającego. Szaroniebieskie spojrzenie błysnęło dziwnym blaskiem. I ona marzyła o tym, aby wieść równie długie życie, przepełnione alchemicznymi odkryciami. Miała nadzieję, że uda jej się powtórzyć wyczyn francuskiego alchemika i zapewnić sobie długi żywot, by mieć więcej czasu na badanie wszelkich alchemicznych tajemnic. Nie przyznała się jednak do swoich pragnień pewna, że im mniej osób o nich wie, tym lepiej dla niej. Przynajmniej teraz, gdy świat zdawał się wywracać do góry nogami.
Nikogo nie powinno dziwić stwierdzenie Frances dotyczące gór - eteryczna alchemiczka zwykła spędzać o wiele więcej czasu w księgach niż na świeżym powietrzu, a jej umysł z pewnością był w o wiele lepszej formie, niż ciało - wolała aktywności umysłowe niż fizyczne o czym świadczyła wątła postura. Frances zapewne nawet nie odczuje swojego postanowienia.
Uśmiechnęła się słodko, gdy Forsythia powtórzyła słowo wypowiedziane przez Gandalfa wprost w jej kierunku. I ona uważała pannę Crabbe za przyjaciółkę, nawet jeśli czasem mówiła niewiele szczegółów bądź ginęła w alchemicznej pracowni na kilka dni dłużej, niż zakładałaby przyzwoitość. Niezależnie od uczuć, jakimi darzyła przyjaciół, czasem nie potrafiła powstrzymać pracoholizmu oraz naukowych zapędów i miała jedynie nadzieję, że oni to zrozumieją.
Eteryczna kobieta uparcie zasłaniała oczy przed widokami, które niepozwoliłyby jej w nocy zmrużyć oka. Frances zawsze należała do dziewcząt delikatnych, wrażliwych na pewne widoki... Choć i od tego było kilka wyjątków, potwierdzających regułę. Gdyby musiała zbadać te kościotrupy w imię nauki, zapewne nie miałaby z nimi większego problemu. Były tu jednak w celach czysto przygodowych, a to wykluczało jakiekolwiek pokłady odwagi, jakie mogła skrywać gdzieś panna Burroughs.
Nie dyskutowała z panną Crabbe uparcie zasłaniając oczy drobnymi dłońmi. Do kopalni wybrzmiało głosem czarodzieja, a Frances nieśmiało wtuliła głowę w ramię Forsythii. Pewna, że ciało przyjaciółki zasłoni nieprzyjemne widoki zabrała dłonie, by równie nieśmiało owinąć je wokół talii panny Crabbe.
Ostrożnie odsunęła się od niej, gdy ta stwierdziła, że eteryczna alchemiczka może już przyglądać się opowieści. Szaroniebieskie spojrzenie jedynie pobieżnie przesunęło po otoczeniu kopalni, gdy przyjaciółka zmieniła zdanie sprawiając, że Frances znów wróciła w jej objęcia.
- Och, to nie pierwszy raz, gdy coś mnie omija. - Stwierdziła z delikatnym rozbawieniem w głosie. Gdy przypadkiem widziała, jak zła odmiana magii wywołuje krwotok przyjaciela, nie mogła spać przez kolejne dwa tygodnie, nawiedzana paskudnymi wizjami w sennych koszmarach. Tym razem, pewna, że widok nią wstrząśnie, nie chciała ryzykować bezsennością. - Jest mi dobrze tu, gdzie jestem, na pewno pachniesz lepiej niż te wilgotne kopalnie. - Stwierdziła, delikatnie przejeżdżając dłonią po boku przyjaciółki w pokrzepiającym geście. Nie przeszkadzała jej chwilowa niewiedza dotycząca przygody, gdzieś w środku czując wyrzuty sumienia, iż może psuć przygodę swojej towarzyszce.
- Chyba jest taka możliwość tylko... Nie chcę psuć Ci zabawy moim brakiem odwagi, Sysiu. Jesteś pewna, że chciałabyś przeskoczyć dalej? - Niepewność wybrzmiała w delikatnym głosie panny Burroughs, gotowej poświęcić się byleby Forsythia dobrze się bawiła.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sythia nie podejrzewała co mogło dziać się w życiu panny Burroughs, ani jakie wydarzenia spowodowały podjęcie takiej, a nie innej decyzji. Chociaż ciekawość popychała ją do dalszych pytań, tak powstrzymała się, pokładając wiarę w obietnicę opowieści po tym gdy skończą przygodę w książce. Kiwnęła głową potulnie, lecz wiedziała, iż będzie o tym myśleć, dopóki nie uzyska odpowiedzi.
Sześć tysięcy lat zabrzmiało… przerażająco. Żyć tyle wieków, obserwować przemijający krajobraz, być światkiem tak wielu wydarzeń – licznych tragedii, jakie konsumowały pokolenia krótkowiecznych istot. Dla panny Crabbe tak długi żywot brzmiał jak kolejne więzienie, tym bardziej że w ciągu dwudziestu czterech lat, zdążyła przyjąć na barki ciężar tak wielu katastrof i dramatów, że nie wyobrażała sobie tej liczby bogatszej o kilka zer. Wizja teoretycznej nieśmiertelności wiązać się mogła jedynie z bólem – a co ze stratą osób, które się kochało? Takie pytanie z pewnością wywarłoby na Forsythii jeszcze większe przerażenie, gdyby nie fakt, że tak na dobrą sprawę przeżyła trzy żałoby bardzo bliskich dla niej osób, a każda z nich uzbrajała ją w kolejną warstwę odporności na takie wydarzenia. Śmierć matki była tragiczna; narzeczonego okrutna, a brata tajemnicza – każda z nich miała swój własny okres regeneracji i choć ta ostatnia doprowadziła ją niemal do samobójstwa, tak pozwoliła poznać granice wytrzymałości kobiety. Po niespełna pół roku była w stanie funkcjonować prawie na porządku dziennym, choć nostalgia mogła wkradać się do jej duszy, kradnąc poczucie stabilności, tak radziła sobie znacznie lepiej od innych i choć nigdy nie powiedziała tego głośno, tak gdzieś głęboko miała tę świadomość. Była silna i zdolna do walki, nieprzełamania się w najgorszych sytuacjach. Jednak świat magii szykował dla niej wyzwania, które mogły ją jeszcze naruszyć w całkowicie inny sposób, niemniej jednak, w tej chwili czuła się mimo wszystko silniejsza i bogatsza o doświadczenia. Porównując to z długowiecznym Elrondem szybko ostudziła uczucie niepokoju, pozwalając tym samym zająć się znacznie ciekawszym – w jej mniemaniu – aspektem. Mając tyle czasu, mogłaby zgłębić każdą zagadkę; nauczyłaby się tak wielu przydatnych rzeczy, mogłaby poznać pradawne języki, studiować kultury, a przede wszystkim odszukać każde magiczne stworzenie kryjące się na świecie. - Istotą prawie boską? Coś tu nie gra… co to „prawie” oznacza? – zastanowiła się na głos, przyglądając się alchemiczce w oczekiwaniu na dalsze wyjaśnienia. Nie myślała o tym zaledwie w kwestii picia herbatki w jego towarzystwie, niemniej jednak… czy istniał, nie wiedząc o swej mocy? A może wiedział, lecz był tak skromnym człowiekiem, że tym nie epatował? Dziwny dreszcz inspiracji pochłoną jej ciało w oczekiwaniu na nowe informacje.
Czule gładziła blondynkę po głowie, licząc, że w jakiś sposób ją to uspokoi. Pamiętała, że dzieci krewnych zwykle łagodniały przez ten gest, szczególnie gdy właśnie wtulały się dodatkowo w ciało czarownicy. Zresztą, podobnie na jej dotyk reagowały magiczne stworzenia, którym pokazywała wówczas, że nie zrobi im żadnej krzywdy – delikatność, łagodność, a jednocześnie odpowiednia stanowczość w każdym ruchu stawiały ją w pozycji dobrotliwego lidera lub czułego obrońcy. Nic więc dziwnego, że jej różdżka była wykonana z drewna, które charakteryzowało czarodziejów „z ręką do niebezpiecznych stworzeń”.
Uniosła lekko brwi, prostując się, tak aby oprzeć czubek brody o głowę Frances i zaśmiała się cichutko. – Czasem faktycznie lepiej nie obserwować pewnych wydarzeń – przyznała, i choć z początku rozbawiła ją ta myśl, gdy miała w głowie dosyć komiczne sytuacje, tak zaraz potem przyszły te przykre wspomnienia, których świadkiem wolała nie być. I tylko komplement alchemiczki, zdążył wyciągnąć Forsythię z pochłaniającej ją czerni przeszłości. – Och, gdyby nie inne zapachy, tak uważam, że mokre skały w kopalniach pachną pięknie – stwierdziła, odbijając słowami w nieco innym kierunku. Dopiero po kilku chwilach doszło do niej, że tak na dobrą sprawę był to komplement i zmieszała się nieco. – Ale dziękuję – zaśmiała się delikatnie. Właściwie mieszankę zapachową dobierała sama, znaczy, wytłumaczyła w perfumerii, jak chciałaby pachnieć, a ekspedientka stworzyła dokładnie taką kompozycję, na jakiej pannie Crabbe zależało. Choć teraz w jej głowie przemknęła myśl, czy aby przypadkiem nie powinna pokusić się przy kolejnej wizycie w perfumerii o zamówienia zapachu mokrych skał.
- Nonsens, mamy obie się dobrze bawić. Jeśli bohaterowie mają spędzić w tej kopalni dłuższą część historii, to zabawa zmieni się dla ciebie w utrapienia, a na to pozwolić nie mogą – stwierdziła odrobinę teatralnie i nim Frances zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, Forsythia uniosła różdżkę, czytając na głos komendę z instrukcji, jaka miała przyspieszyć przebieg opowieści. Według pergaminu miało przenieść je do kolejnego, istotnego fabularnie wydarzenia. – Acceleratio – wypowiedziała, a różdżka zalśniła delikatną, żółtawą mgiełką. Wówczas świat zaczął się rozmywać w przyspieszeniu, a kobiety okryła mglista bańka, chroniąca je przed przemijającymi wydarzeniami, aż w końcu czas zwolnił i…
| Jak daleko przeniesie nas komenda?
k1 – …Merry strącił szkielet do studni przy grobie Balina, a w tle słychać było jak rozgrzmiały bębny.
k2 – …jaskiniowy troll wbił w powiernika pierścienia włócznię.
k3 – …drużyna pierścienia stoi pośrodku Morii, otoczona przez gobliny i nagle rozlega się dziwny, ponury ryk Balroga.
k4 – …drużyna pierścienia przebiega przez most, a Gandalf zatrzymuje się, aby powstrzymać Balroga.
k5 – …Gandalf wypowiada słowa „biegnijcie głupcy”, postanawia puścić się i spaść z mostu.
k6 – …drużyna pierścienia wchodzi do lasu Lothlorien.
RZUT TUTAJ BO ZAPOMNIAŁAM W POŚCIE.
Sześć tysięcy lat zabrzmiało… przerażająco. Żyć tyle wieków, obserwować przemijający krajobraz, być światkiem tak wielu wydarzeń – licznych tragedii, jakie konsumowały pokolenia krótkowiecznych istot. Dla panny Crabbe tak długi żywot brzmiał jak kolejne więzienie, tym bardziej że w ciągu dwudziestu czterech lat, zdążyła przyjąć na barki ciężar tak wielu katastrof i dramatów, że nie wyobrażała sobie tej liczby bogatszej o kilka zer. Wizja teoretycznej nieśmiertelności wiązać się mogła jedynie z bólem – a co ze stratą osób, które się kochało? Takie pytanie z pewnością wywarłoby na Forsythii jeszcze większe przerażenie, gdyby nie fakt, że tak na dobrą sprawę przeżyła trzy żałoby bardzo bliskich dla niej osób, a każda z nich uzbrajała ją w kolejną warstwę odporności na takie wydarzenia. Śmierć matki była tragiczna; narzeczonego okrutna, a brata tajemnicza – każda z nich miała swój własny okres regeneracji i choć ta ostatnia doprowadziła ją niemal do samobójstwa, tak pozwoliła poznać granice wytrzymałości kobiety. Po niespełna pół roku była w stanie funkcjonować prawie na porządku dziennym, choć nostalgia mogła wkradać się do jej duszy, kradnąc poczucie stabilności, tak radziła sobie znacznie lepiej od innych i choć nigdy nie powiedziała tego głośno, tak gdzieś głęboko miała tę świadomość. Była silna i zdolna do walki, nieprzełamania się w najgorszych sytuacjach. Jednak świat magii szykował dla niej wyzwania, które mogły ją jeszcze naruszyć w całkowicie inny sposób, niemniej jednak, w tej chwili czuła się mimo wszystko silniejsza i bogatsza o doświadczenia. Porównując to z długowiecznym Elrondem szybko ostudziła uczucie niepokoju, pozwalając tym samym zająć się znacznie ciekawszym – w jej mniemaniu – aspektem. Mając tyle czasu, mogłaby zgłębić każdą zagadkę; nauczyłaby się tak wielu przydatnych rzeczy, mogłaby poznać pradawne języki, studiować kultury, a przede wszystkim odszukać każde magiczne stworzenie kryjące się na świecie. - Istotą prawie boską? Coś tu nie gra… co to „prawie” oznacza? – zastanowiła się na głos, przyglądając się alchemiczce w oczekiwaniu na dalsze wyjaśnienia. Nie myślała o tym zaledwie w kwestii picia herbatki w jego towarzystwie, niemniej jednak… czy istniał, nie wiedząc o swej mocy? A może wiedział, lecz był tak skromnym człowiekiem, że tym nie epatował? Dziwny dreszcz inspiracji pochłoną jej ciało w oczekiwaniu na nowe informacje.
Czule gładziła blondynkę po głowie, licząc, że w jakiś sposób ją to uspokoi. Pamiętała, że dzieci krewnych zwykle łagodniały przez ten gest, szczególnie gdy właśnie wtulały się dodatkowo w ciało czarownicy. Zresztą, podobnie na jej dotyk reagowały magiczne stworzenia, którym pokazywała wówczas, że nie zrobi im żadnej krzywdy – delikatność, łagodność, a jednocześnie odpowiednia stanowczość w każdym ruchu stawiały ją w pozycji dobrotliwego lidera lub czułego obrońcy. Nic więc dziwnego, że jej różdżka była wykonana z drewna, które charakteryzowało czarodziejów „z ręką do niebezpiecznych stworzeń”.
Uniosła lekko brwi, prostując się, tak aby oprzeć czubek brody o głowę Frances i zaśmiała się cichutko. – Czasem faktycznie lepiej nie obserwować pewnych wydarzeń – przyznała, i choć z początku rozbawiła ją ta myśl, gdy miała w głowie dosyć komiczne sytuacje, tak zaraz potem przyszły te przykre wspomnienia, których świadkiem wolała nie być. I tylko komplement alchemiczki, zdążył wyciągnąć Forsythię z pochłaniającej ją czerni przeszłości. – Och, gdyby nie inne zapachy, tak uważam, że mokre skały w kopalniach pachną pięknie – stwierdziła, odbijając słowami w nieco innym kierunku. Dopiero po kilku chwilach doszło do niej, że tak na dobrą sprawę był to komplement i zmieszała się nieco. – Ale dziękuję – zaśmiała się delikatnie. Właściwie mieszankę zapachową dobierała sama, znaczy, wytłumaczyła w perfumerii, jak chciałaby pachnieć, a ekspedientka stworzyła dokładnie taką kompozycję, na jakiej pannie Crabbe zależało. Choć teraz w jej głowie przemknęła myśl, czy aby przypadkiem nie powinna pokusić się przy kolejnej wizycie w perfumerii o zamówienia zapachu mokrych skał.
- Nonsens, mamy obie się dobrze bawić. Jeśli bohaterowie mają spędzić w tej kopalni dłuższą część historii, to zabawa zmieni się dla ciebie w utrapienia, a na to pozwolić nie mogą – stwierdziła odrobinę teatralnie i nim Frances zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, Forsythia uniosła różdżkę, czytając na głos komendę z instrukcji, jaka miała przyspieszyć przebieg opowieści. Według pergaminu miało przenieść je do kolejnego, istotnego fabularnie wydarzenia. – Acceleratio – wypowiedziała, a różdżka zalśniła delikatną, żółtawą mgiełką. Wówczas świat zaczął się rozmywać w przyspieszeniu, a kobiety okryła mglista bańka, chroniąca je przed przemijającymi wydarzeniami, aż w końcu czas zwolnił i…
| Jak daleko przeniesie nas komenda?
k1 – …Merry strącił szkielet do studni przy grobie Balina, a w tle słychać było jak rozgrzmiały bębny.
k2 – …jaskiniowy troll wbił w powiernika pierścienia włócznię.
k3 – …drużyna pierścienia stoi pośrodku Morii, otoczona przez gobliny i nagle rozlega się dziwny, ponury ryk Balroga.
k4 – …drużyna pierścienia przebiega przez most, a Gandalf zatrzymuje się, aby powstrzymać Balroga.
k5 – …Gandalf wypowiada słowa „biegnijcie głupcy”, postanawia puścić się i spaść z mostu.
k6 – …drużyna pierścienia wchodzi do lasu Lothlorien.
RZUT TUTAJ BO ZAPOMNIAŁAM W POŚCIE.
- Och, to skomplikowane. Gandalf należy do jakby rasy Majarów. To istoty pochodzące z jakiejś… Krainy Nieumarłych, stworzone przez Eru Ilúvatara, jednego z Bogów tej krainy. Wysłano go z misją, by pomocy przeciwko złu, jakie pojawiło się w Śródziemiu… To zło wykonało ten magiczny pierścień. - Streściła długie objaśnienia, jakie zawarte były w instrukcji do tego świata niemal pewna, że gdyby zagłębić się we wszystkie detale, z pewnością wyjaśnienia zajęłyby im niezwykle wiele godzin.
Podróż trwała, a obie kobiety znalazły się w kopalniach, których nie przyszło pannie Burroughs zobaczyć dokładniej. Szaroniebieskie spojrzenie wrażliwego dziewczęcia z pewnością nie powinno oglądać grobowca od środka. Trwała więc, z zamkniętymi oczętami, wtulona w ciało przyjaciółki pod kojącymi gestami jej dłoni. Ramiona alchemiczki mocniej zacisnęły się wokół torsu Sysi, a usta wydały na świat ciche westchnienie.
- Ponoć niewiedza czyni życie znośniejszym… Osobiście uważam, iż tyczy się to jedynie życia socjalnego, w naukowym świecie niezmiernie lubię zamieniać niewiedzę na wiedzę, choć w pewien sposób jest to uzależniające. - Odparła z odrobiną rozbawienia w głosie. Zdobywanie nowej wiedzy, zwłaszcza tej z zakresu eliksirów z pewnością było dla panny Burroughs największym i chyba jedynym uzależnieniem. Swoje życie powiązała z dziedziną, która zdawała się jej chować najwięcej tajemnic, pozwalając na niezwykle długi rozwój oraz rozwinięcie skrzydeł. Miała jednak okazję przekonać się o tym, iż to uzależnienie również bywało zgubne - niejednokrotnie niedosypiała bądź pracowała ponad siły, chcąc osiągnąć wymarzone cele oraz zdobić choćby jeszcze troszkę wiedzy dotyczącej alchemii.
- Nigdy nie byłam w żadnej kopalni czy jaskini, wiesz? Nie mam pojęcia o tym, jak pachną mokre skały… Liczba miejsc jakie udało mi się odwiedzić bądź rzeczy jakie widziałam jest niezwykle krótka. - Odpowiedziała z dziwną melancholią w głosie. Kiedyś marzyła o podróży - jednej, lecz pozwalającej jej jakimś cudem poznać swojego idola oraz kraju, o którym przyszło jej czytać w książkach. Ta podróż nie miała jednak miejsca mimo zakupionego biletu, zburzona przez chorobę matki oraz skrajną nieodpowiedzialność starszego brata, a teraz… Odsuwała się coraz bardziej, przykrywana szarą codziennością.
Panna Burroughs zaśmiała się pod nosem słysząc słowa, jakie opuściły słodkie usta przyjaciółki. Ostrożnie uniosła głowę, aby malinowe wargi znalazły się przy gładkim policzku panny Crabbe, składając na nich słodkiego całusa.
- Dziękuję Ci o waleczny mości rycerzu! - Rzuciła ze śmiechem w momencie, gdy Forsythia postanowiła rzucić zaklęcie. Poczuła, jak wstążka rusza w drogę, nadal jednak nie otwierała oczu słysząc szczęk stali, zdający się dobiegać z oddali. Dopiero gdy wstęga zatrzymała się, panna Burroughs nieśmiało odsunęła twarz od ciała przyjaciółki, by rozejrzeć się po otoczeniu. Drużyna niosąca pierścień stała pośrodku kopalni, zewsząd otoczona przez wrogą armię… Przynajmniej do momentu, gdy głośny, niezwykle nieprzyjemny ryk rozległ się po korytarzach kopalni. Eteryczna alchemiczka wzdrygnęła się, odruchowo zaciskając smukłe palce na dłoni towarzyszącej jej czarownicy.
- To brzmi jak okropne kłopoty… - Wyrzuciła z siebie, słowa jednak zamarły w jej gardle gdy zauważyła jak korytarz rozjaśnia się czymś, na kształt blasku płomieni. Stach przepełnił jej serce… I chyba nie tylko jej gdyż wrogowie drużyny czmychnęli niczym myszy na widok syczącego kocura. Drużyna zamilkła w wyraźnej konsternacji, a szary czarodziej wypowiedział, z czym przyszło im się mierzyć. - Demon? - Zaskoczenie pojawiło się na jasnej buzi gdyż nigdy wcześniej nie słyszała o podobnym stworzeniu. Chwilę później drużyna ruszyła biegiem, a niebieska wstążka unosiła czarownice tuż za nimi. Wojacy wbiegli na schody, te jednak urywały się nad przepaścią czegoś, co przypominało dziwną lawę. Chwilę później ruszyli w dół innych schodów, a Gandalf kazał Aragornowi prowadzić drużynę do wyjścia. Strzała pomknęła w kierunku Frances i Forsythii, wstążka jednak uchroniła je przed spotkaniem ze śmiercionością bronią orków. Eteryczna alchemiczka przywarła mocniej do boku przyjaciółki, jednocześnie mocniej zaciskając smukłe palce na jej dłoni. Obserwowały, jak członkowie drużyny skaczą przez przepaść w schodach, walcząc o swoje życie, a tajemniczy demon zdawał się być coraz bliżej.
Aż w końcu ukazał się on. Demon, zdający się być istotą stworzoną z cienia oraz płomieni, wielki tak, iż Frances miała wrażenie, że braknie dla niego miejsca pod sklepieniem kopalni. Drużyna ruszyła mostem, szary czarodziej pozostał jednak w tyle. Nie przejdziesz rzekł, a panna Burroughs z zaskoczeniem zerknęła na przyjaciółkę. Nie dane im jednak było zamienić choćby kilku zdań, gdy oto rozpoczęła się walka między Gandalfem a Balrogiem. I jak drużyna stała, przyglądając się jak demon spada w przepaść, tak i obserwowały wydarzenia. I gdy już zdawać by się mogło, że wszystko będzie w porządku, płomienny bicz pociągnął nogę starego czarodzieja, który zawisł na krawędzi uszkodzonego mostu.
Biegnijcie głupcy było ostatnim co rzekł do swoich towarzyszy, nim runął w przepaść, a widok ten zaszklił szaroniebieskie spojrzenie wzruszeniem. - Och, to takie smutne… - Rzuciła, gdy podążały za drużyną wychodzącą z paskudnej kopalni. Czy i za nią ktoś byłby w stanie poświęcić swoje życie? Nie sądziła pewna, iż niewiele bliskich osób było w jej życiu, z pewnością żadnej, dla której jej żywot mógłby mieć większe znaczenie... I ta myśl nieprzyjemnie zakuła w piersi.
Podróż trwała, a obie kobiety znalazły się w kopalniach, których nie przyszło pannie Burroughs zobaczyć dokładniej. Szaroniebieskie spojrzenie wrażliwego dziewczęcia z pewnością nie powinno oglądać grobowca od środka. Trwała więc, z zamkniętymi oczętami, wtulona w ciało przyjaciółki pod kojącymi gestami jej dłoni. Ramiona alchemiczki mocniej zacisnęły się wokół torsu Sysi, a usta wydały na świat ciche westchnienie.
- Ponoć niewiedza czyni życie znośniejszym… Osobiście uważam, iż tyczy się to jedynie życia socjalnego, w naukowym świecie niezmiernie lubię zamieniać niewiedzę na wiedzę, choć w pewien sposób jest to uzależniające. - Odparła z odrobiną rozbawienia w głosie. Zdobywanie nowej wiedzy, zwłaszcza tej z zakresu eliksirów z pewnością było dla panny Burroughs największym i chyba jedynym uzależnieniem. Swoje życie powiązała z dziedziną, która zdawała się jej chować najwięcej tajemnic, pozwalając na niezwykle długi rozwój oraz rozwinięcie skrzydeł. Miała jednak okazję przekonać się o tym, iż to uzależnienie również bywało zgubne - niejednokrotnie niedosypiała bądź pracowała ponad siły, chcąc osiągnąć wymarzone cele oraz zdobić choćby jeszcze troszkę wiedzy dotyczącej alchemii.
- Nigdy nie byłam w żadnej kopalni czy jaskini, wiesz? Nie mam pojęcia o tym, jak pachną mokre skały… Liczba miejsc jakie udało mi się odwiedzić bądź rzeczy jakie widziałam jest niezwykle krótka. - Odpowiedziała z dziwną melancholią w głosie. Kiedyś marzyła o podróży - jednej, lecz pozwalającej jej jakimś cudem poznać swojego idola oraz kraju, o którym przyszło jej czytać w książkach. Ta podróż nie miała jednak miejsca mimo zakupionego biletu, zburzona przez chorobę matki oraz skrajną nieodpowiedzialność starszego brata, a teraz… Odsuwała się coraz bardziej, przykrywana szarą codziennością.
Panna Burroughs zaśmiała się pod nosem słysząc słowa, jakie opuściły słodkie usta przyjaciółki. Ostrożnie uniosła głowę, aby malinowe wargi znalazły się przy gładkim policzku panny Crabbe, składając na nich słodkiego całusa.
- Dziękuję Ci o waleczny mości rycerzu! - Rzuciła ze śmiechem w momencie, gdy Forsythia postanowiła rzucić zaklęcie. Poczuła, jak wstążka rusza w drogę, nadal jednak nie otwierała oczu słysząc szczęk stali, zdający się dobiegać z oddali. Dopiero gdy wstęga zatrzymała się, panna Burroughs nieśmiało odsunęła twarz od ciała przyjaciółki, by rozejrzeć się po otoczeniu. Drużyna niosąca pierścień stała pośrodku kopalni, zewsząd otoczona przez wrogą armię… Przynajmniej do momentu, gdy głośny, niezwykle nieprzyjemny ryk rozległ się po korytarzach kopalni. Eteryczna alchemiczka wzdrygnęła się, odruchowo zaciskając smukłe palce na dłoni towarzyszącej jej czarownicy.
- To brzmi jak okropne kłopoty… - Wyrzuciła z siebie, słowa jednak zamarły w jej gardle gdy zauważyła jak korytarz rozjaśnia się czymś, na kształt blasku płomieni. Stach przepełnił jej serce… I chyba nie tylko jej gdyż wrogowie drużyny czmychnęli niczym myszy na widok syczącego kocura. Drużyna zamilkła w wyraźnej konsternacji, a szary czarodziej wypowiedział, z czym przyszło im się mierzyć. - Demon? - Zaskoczenie pojawiło się na jasnej buzi gdyż nigdy wcześniej nie słyszała o podobnym stworzeniu. Chwilę później drużyna ruszyła biegiem, a niebieska wstążka unosiła czarownice tuż za nimi. Wojacy wbiegli na schody, te jednak urywały się nad przepaścią czegoś, co przypominało dziwną lawę. Chwilę później ruszyli w dół innych schodów, a Gandalf kazał Aragornowi prowadzić drużynę do wyjścia. Strzała pomknęła w kierunku Frances i Forsythii, wstążka jednak uchroniła je przed spotkaniem ze śmiercionością bronią orków. Eteryczna alchemiczka przywarła mocniej do boku przyjaciółki, jednocześnie mocniej zaciskając smukłe palce na jej dłoni. Obserwowały, jak członkowie drużyny skaczą przez przepaść w schodach, walcząc o swoje życie, a tajemniczy demon zdawał się być coraz bliżej.
Aż w końcu ukazał się on. Demon, zdający się być istotą stworzoną z cienia oraz płomieni, wielki tak, iż Frances miała wrażenie, że braknie dla niego miejsca pod sklepieniem kopalni. Drużyna ruszyła mostem, szary czarodziej pozostał jednak w tyle. Nie przejdziesz rzekł, a panna Burroughs z zaskoczeniem zerknęła na przyjaciółkę. Nie dane im jednak było zamienić choćby kilku zdań, gdy oto rozpoczęła się walka między Gandalfem a Balrogiem. I jak drużyna stała, przyglądając się jak demon spada w przepaść, tak i obserwowały wydarzenia. I gdy już zdawać by się mogło, że wszystko będzie w porządku, płomienny bicz pociągnął nogę starego czarodzieja, który zawisł na krawędzi uszkodzonego mostu.
Biegnijcie głupcy było ostatnim co rzekł do swoich towarzyszy, nim runął w przepaść, a widok ten zaszklił szaroniebieskie spojrzenie wzruszeniem. - Och, to takie smutne… - Rzuciła, gdy podążały za drużyną wychodzącą z paskudnej kopalni. Czy i za nią ktoś byłby w stanie poświęcić swoje życie? Nie sądziła pewna, iż niewiele bliskich osób było w jej życiu, z pewnością żadnej, dla której jej żywot mógłby mieć większe znaczenie... I ta myśl nieprzyjemnie zakuła w piersi.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Słuchała uważnie tego, czym dzieliła się panna Burroughs na temat Szarego Czarodzieja, a w jej głowie pojawiało się co rusz więcej pytań. - W takim razie dlaczego... tak bardzo się obawia, skoro jest tak potężny? - zmarszczyła brwi w niezrozumieniu. Oczywiście mógł mieć szacunek do zła, wiedząc, że jest śmiertelnym zagrożeniem, lecz jego postawa wydawała się pannie Crabbe co najmniej dziwna. W końcu jednak machnęła ręką, nie chcąc znać tak właściwie odpowiedzi na to pytanie, przecież tym mogłaby zepsuć sobie dalszą część fabuły książki. - Albo nie... poczekajmy, aż historia sama nam to wyjaśni - powiedziała z uśmiechem, kładąc dłoń na instrukcji, aby powstrzymać Frances od dalszego studiowania tekstu.
Ściskając alchemiczkę w Sythii odezwały się dawne wspomnienia, jakie przeżyła z pewną kobietą, które zmroziły lekko jej żołądek - czy chciała do tego wracać? Owszem, było to piękne, lecz przecież tak zdrożne... niewłaściwe. Wciągnęła zapach jej włosów, słuchając, co też miała do powiedzenia. - Zgodzę się z tobą, prawdę mówiąc zawsze czuję dreszcz ekscytacji na myśl o nowych magicznych stworzeniach, które... cóż... mogą wciąż się kryć w zakamarkach naszego świata - stwierdziła, a jej wzrok zdawał się błądzić gdzieś znacznie dalej, niżeli ściany kopalni. Błądziła już po bezmiarze historii oraz legend, które zaprzątały jej głowę. Wszystkie te stwory, w które wierzyły dawne kultury miały swoje odniesienie w rzeczywistości, pytanie ile z tych potworów mogło istnieć w rzeczywistości? Niegdyś marzeniem panny Crabbe było zaproponować w Ministerstwie przeprowadzenia takich badań, lecz bała się, że zostanie odsunięta od projektu, a jej zasługi zostaną przypisane komuś innemu. Tak już niestety było, a opowieści snute przez krewnych w kamienicy, przypominały jej, że polityka głównie na tym się opierała, niestety.
- Nigdy... co? Żartujesz sobie, prawda kochana? - nie chciała w to uwierzyć. - Musimy to zmienić - stwierdziła, a potem rozejrzała się dookoła. - Właściwie... to w jakiś sposób już to zmieniamy - uśmiechnęła się pod nosem. Nie przeszkadzałoby jej gdyby dziewczęta podróżowały nawet w taki sposób, który pozwoliłby im na poznanie przeróżnych zakamarków świata, co z tego, że niekoniecznie prawdziwych? Być może zapachy i zmysły był tu tłumione czy wręcz podkręcane, lecz wciąż była to swoista przygoda, rozwijająca, a przede wszystkim, pouczająca. Pozwalało to nie tylko odkryć siebie nawzajem, ale również poznać własne wnętrze, które różnie reagowało na zaistniałe sytuacje. I teoretycznie to powinno wystarczyć pannie Crabbe, a jednak w jej głowie zrodził się pomysł, który koniecznie chciała przedstawić przyjaciółce. - A co powiedziałabyś na wspólny wyjazd? Mogłabym cię gdzieś zabrać, na przykład do Irlandii? Maige Tuired, Wyspa Achill, Schody Głuchych... a może Stumilowa chatka? Odwiedzałaś ją kiedyś? Znasz historię jej historię? Podobno mieszkała w niej niezwykle zdolna wiedźma, ważąca cudowne eliksiry, przez to tamtejsza roślinność jest wyjątkowo bujna, nawet powiada się... że można tam znaleźć kwiat paproci - westchnęła rozmarzona, snując już plany, jak wyglądałaby taka podróż. Mogłyby wynająć pokój w karczmie, spędzić czas tylko we dwie, zwiedzając i odpoczywając, rozmawiając, poznając siebie. Brakowało jej takich wyjazdów, spędzania czasu z inną kobietą, która była jej w jakiś sposób bliska - nie mogła sobie pozwolić na takie podróże z kuzynką, a inne jej znajome zniknęły lub nie chciała się przed nimi, aż tak otwierać. - Co ty na to? - zagaiła, nie chcąc łatwo odpuścić. Nie wiedziała jednak kiedy znalazłaby na to czas, lecz bardzo pragnęła takiej podróży. - Nie musi to być w najbliższym czasie, może na jesień? - mruczała pod nosem, już bardziej do siebie, niż do przyjaciółki, próbując sama dla siebie wyznaczyć odpowiedni termin.
Opuściła różdżkę gdy powieść przeniosła je do dalszego etapu i, prawdę mówiąc, Forsythia nie wiedziała, czy kobiety przypadkiem nie trafiły z deszczu pod rynnę. Ponury ryk przeszył ciało panny Crabbe srogim dreszczem, a gdy światło zamigotało, czarownica już wiedziała, że im dalej brnęły w opowieść, tym bardziej robiło się niebezpiecznie. - Duże kłopoty - stwierdziła, przyciskając do siebie pannę Burroughs, gotowa również do rzucenia zaklęć, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Demon? - To czarnomagiczna istota... s-stworzenie - wyrwało się z jej ust w przerażeniu. Czytała o nich w księgach, które studiował jej brat i ojciec - czarna magia nie była jej obca, szczególnie ta teoretyczna. Przełknęła głośniej ślinę, wyraźnie zestresowana zaistniałym spotkaniem i nerwowo spoglądała na niziołka z pierścieniem. Bała się, że włoży go ponownie na palec i dojdzie do sytuacji takiej jak na Wichrowym Czubie.
Widok stwora jednak, zamiast speszyć pannę Crabbe, wywołał odwrotny skutek. Wpatrywała się w płomienie i dziwny humanoidalny kształt demona, zastanawiając się nad jego naturą. Czy był już istotą? Czy zaledwie potworem? Ile rozumiał, a ile nie? Szeroko otwarte oczy błyszczały z zaciekawieniem, którego wyzbyć się nie mogła. Była niczym w transie, który został przerwany dopiero wtedy gdy Szary Czarodziej uderzył kosturem w most. Speszona rozglądała się wokół po całej przestrzeni, próbując zrozumieć całą sytuację. Niespokojnie poruszyła się na widok spadającego Gandalfa i w panice zerknęła na Frances. - Ja nie... Po co się poświęcił? Przecież mógł go pokonać z łatwością - lekkie zdenerwowanie wkradło się na jej twarz w postaci zmarszczki między brwiami. Pokręciła głową z westchnieniem, a potem oddała się dalszej fabule, wtulając w siebie blondwłosą alchemiczkę. Podróżowali dalej, podejmując kolejne decyzje, przeprowadzając ważne rozmowy, lecz umysł panny Crabbe zdawał się nie rejestrować faktów, a w jej głowie wciąż widniał obraz demona, smagającego powietrze ognistym batem. Dopiero szum liści lasu, przywołał Forsythię do rzeczywistości. - Szumi jak twoja broszka - zauważyła z uśmiechem. - Pięknie tu, prawda? - zapytała, prostując się na wstążce, aż w końcu zeskoczyła z niej, okręcając się przy drzewach i wciągając zapach przyjemnej leśnej woni. Wiedźma elfów, padło z ust krasnoluda, co natychmiast przykuło uwagę Sythii. Ciche westchnienie wyrwało się spomiędzy warg czarownicy i nim zdążyła powiedzieć cokolwiek w stronę Frances, w swojej głowie usłyszała damski głos wypowiadający imię - nie bohatera, nie towarzyszy, a jej własne. - Też to słyszysz? - zapytała, rozglądając się wokół, próbując zrozumieć, czymże była ta przedziwna sztuczka. Stąpała otępiała, aż w końcu zatrzymała się przy drzewie, wspierając się o korę, gdy jej oczy zamroczyły dziwne obrazy, których nie rozumiała. Czy tak czuli się jasnowidze? A może tak czuła się osoba, której myśli penetrował legilimenta? Wciągnęła głośno powietrze, próbując odgrodzić się od natarczywego, aczkolwiek przyjemnego głosu, aż wizja ustała. Wówczas nie wiadomo skąd pojawiły się elfy, mierząc w bohaterów strzałami. Czarownica z zapartym tchem obserwowała konwersacje, jaka ostatecznie doprowadziła do dalszej podróży w głąb lasu.
Ściskając alchemiczkę w Sythii odezwały się dawne wspomnienia, jakie przeżyła z pewną kobietą, które zmroziły lekko jej żołądek - czy chciała do tego wracać? Owszem, było to piękne, lecz przecież tak zdrożne... niewłaściwe. Wciągnęła zapach jej włosów, słuchając, co też miała do powiedzenia. - Zgodzę się z tobą, prawdę mówiąc zawsze czuję dreszcz ekscytacji na myśl o nowych magicznych stworzeniach, które... cóż... mogą wciąż się kryć w zakamarkach naszego świata - stwierdziła, a jej wzrok zdawał się błądzić gdzieś znacznie dalej, niżeli ściany kopalni. Błądziła już po bezmiarze historii oraz legend, które zaprzątały jej głowę. Wszystkie te stwory, w które wierzyły dawne kultury miały swoje odniesienie w rzeczywistości, pytanie ile z tych potworów mogło istnieć w rzeczywistości? Niegdyś marzeniem panny Crabbe było zaproponować w Ministerstwie przeprowadzenia takich badań, lecz bała się, że zostanie odsunięta od projektu, a jej zasługi zostaną przypisane komuś innemu. Tak już niestety było, a opowieści snute przez krewnych w kamienicy, przypominały jej, że polityka głównie na tym się opierała, niestety.
- Nigdy... co? Żartujesz sobie, prawda kochana? - nie chciała w to uwierzyć. - Musimy to zmienić - stwierdziła, a potem rozejrzała się dookoła. - Właściwie... to w jakiś sposób już to zmieniamy - uśmiechnęła się pod nosem. Nie przeszkadzałoby jej gdyby dziewczęta podróżowały nawet w taki sposób, który pozwoliłby im na poznanie przeróżnych zakamarków świata, co z tego, że niekoniecznie prawdziwych? Być może zapachy i zmysły był tu tłumione czy wręcz podkręcane, lecz wciąż była to swoista przygoda, rozwijająca, a przede wszystkim, pouczająca. Pozwalało to nie tylko odkryć siebie nawzajem, ale również poznać własne wnętrze, które różnie reagowało na zaistniałe sytuacje. I teoretycznie to powinno wystarczyć pannie Crabbe, a jednak w jej głowie zrodził się pomysł, który koniecznie chciała przedstawić przyjaciółce. - A co powiedziałabyś na wspólny wyjazd? Mogłabym cię gdzieś zabrać, na przykład do Irlandii? Maige Tuired, Wyspa Achill, Schody Głuchych... a może Stumilowa chatka? Odwiedzałaś ją kiedyś? Znasz historię jej historię? Podobno mieszkała w niej niezwykle zdolna wiedźma, ważąca cudowne eliksiry, przez to tamtejsza roślinność jest wyjątkowo bujna, nawet powiada się... że można tam znaleźć kwiat paproci - westchnęła rozmarzona, snując już plany, jak wyglądałaby taka podróż. Mogłyby wynająć pokój w karczmie, spędzić czas tylko we dwie, zwiedzając i odpoczywając, rozmawiając, poznając siebie. Brakowało jej takich wyjazdów, spędzania czasu z inną kobietą, która była jej w jakiś sposób bliska - nie mogła sobie pozwolić na takie podróże z kuzynką, a inne jej znajome zniknęły lub nie chciała się przed nimi, aż tak otwierać. - Co ty na to? - zagaiła, nie chcąc łatwo odpuścić. Nie wiedziała jednak kiedy znalazłaby na to czas, lecz bardzo pragnęła takiej podróży. - Nie musi to być w najbliższym czasie, może na jesień? - mruczała pod nosem, już bardziej do siebie, niż do przyjaciółki, próbując sama dla siebie wyznaczyć odpowiedni termin.
Opuściła różdżkę gdy powieść przeniosła je do dalszego etapu i, prawdę mówiąc, Forsythia nie wiedziała, czy kobiety przypadkiem nie trafiły z deszczu pod rynnę. Ponury ryk przeszył ciało panny Crabbe srogim dreszczem, a gdy światło zamigotało, czarownica już wiedziała, że im dalej brnęły w opowieść, tym bardziej robiło się niebezpiecznie. - Duże kłopoty - stwierdziła, przyciskając do siebie pannę Burroughs, gotowa również do rzucenia zaklęć, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Demon? - To czarnomagiczna istota... s-stworzenie - wyrwało się z jej ust w przerażeniu. Czytała o nich w księgach, które studiował jej brat i ojciec - czarna magia nie była jej obca, szczególnie ta teoretyczna. Przełknęła głośniej ślinę, wyraźnie zestresowana zaistniałym spotkaniem i nerwowo spoglądała na niziołka z pierścieniem. Bała się, że włoży go ponownie na palec i dojdzie do sytuacji takiej jak na Wichrowym Czubie.
Widok stwora jednak, zamiast speszyć pannę Crabbe, wywołał odwrotny skutek. Wpatrywała się w płomienie i dziwny humanoidalny kształt demona, zastanawiając się nad jego naturą. Czy był już istotą? Czy zaledwie potworem? Ile rozumiał, a ile nie? Szeroko otwarte oczy błyszczały z zaciekawieniem, którego wyzbyć się nie mogła. Była niczym w transie, który został przerwany dopiero wtedy gdy Szary Czarodziej uderzył kosturem w most. Speszona rozglądała się wokół po całej przestrzeni, próbując zrozumieć całą sytuację. Niespokojnie poruszyła się na widok spadającego Gandalfa i w panice zerknęła na Frances. - Ja nie... Po co się poświęcił? Przecież mógł go pokonać z łatwością - lekkie zdenerwowanie wkradło się na jej twarz w postaci zmarszczki między brwiami. Pokręciła głową z westchnieniem, a potem oddała się dalszej fabule, wtulając w siebie blondwłosą alchemiczkę. Podróżowali dalej, podejmując kolejne decyzje, przeprowadzając ważne rozmowy, lecz umysł panny Crabbe zdawał się nie rejestrować faktów, a w jej głowie wciąż widniał obraz demona, smagającego powietrze ognistym batem. Dopiero szum liści lasu, przywołał Forsythię do rzeczywistości. - Szumi jak twoja broszka - zauważyła z uśmiechem. - Pięknie tu, prawda? - zapytała, prostując się na wstążce, aż w końcu zeskoczyła z niej, okręcając się przy drzewach i wciągając zapach przyjemnej leśnej woni. Wiedźma elfów, padło z ust krasnoluda, co natychmiast przykuło uwagę Sythii. Ciche westchnienie wyrwało się spomiędzy warg czarownicy i nim zdążyła powiedzieć cokolwiek w stronę Frances, w swojej głowie usłyszała damski głos wypowiadający imię - nie bohatera, nie towarzyszy, a jej własne. - Też to słyszysz? - zapytała, rozglądając się wokół, próbując zrozumieć, czymże była ta przedziwna sztuczka. Stąpała otępiała, aż w końcu zatrzymała się przy drzewie, wspierając się o korę, gdy jej oczy zamroczyły dziwne obrazy, których nie rozumiała. Czy tak czuli się jasnowidze? A może tak czuła się osoba, której myśli penetrował legilimenta? Wciągnęła głośno powietrze, próbując odgrodzić się od natarczywego, aczkolwiek przyjemnego głosu, aż wizja ustała. Wówczas nie wiadomo skąd pojawiły się elfy, mierząc w bohaterów strzałami. Czarownica z zapartym tchem obserwowała konwersacje, jaka ostatecznie doprowadziła do dalszej podróży w głąb lasu.
Panna Burroughs również miała za sobą pewne wspomnienia tyczące się dwóch kobiet, w jej pamięci jednak wszelkie piękno zabite zostało przez czyste rozczarowanie - wykorzystały ją, a gdy pewne obawy nawiedziły jej głowę porzuciły, okradając z cienkich, dopiero formujących się przyjaźni. Frances nie potrafiła wybaczyć ani Wren, ani Elvirze które najwidoczniej, mimo gorących zapewnień, uznały ją za niewystarczająco dobrą, by wysłać choć jeden list czy zaproponować spotkanie. Tak jednak było lepiej, pierścionek zdobił jej dłoń, a ona nie miała czasu na fałszywe przyjaźnie i czcze obietnice pomocy przy naukowych odkryciach.
- Kiedyś z pewnością znajdziesz je wszystkie. - Odpowiedziała ciepło, mocniej owijając wątłe ramiona wokół ciała czarownicy. Była pewna, że ta osiągnie wszystko, co tylko sobie postanowi. Była zdolna, pokonała najgorszą bestię znaną ludzkości i szła naprzód. Po tym co było za panna Crabbe, należało jej się trochę szczęścia.
- Nigdy, moja rodzina… Och, wierz mi, nie znajdziesz bardziej toksycznego otoczenia… - Wymamrotała z zakłopotaniem na buzi i rumieńcem zawstydzenia, jaki pojawił się na jej licu. Na chwilę ponownie schowała twarz w jej ramieniu, Nie chcąc w tym momencie wchodzić bardziej w ten, bądź co bądź, bolesny dla niej temat.
Uniosła jedna głowę, gdy Forsythia wspomniała o wspólnym wyjeździe. Pomysł ten wydawał jej się niemal idealny, gdyby nie dwa, maleńkie szczegóły - jej ślub oraz ogromny pracoholizm. Gdyby nie te dwa, niewielkie elementy zapewne już zgodziłaby się na ruszenie na niewielką wycieczkę... odnalezienie miejsca zamieszkania czarownicy, ważącej eliksiry oraz kwiatu paproci kusiło okrutnie. W końcu, po dłuższej chwili panna Burroughs uśmiechnęła się delikatnie.
- Na początku października ma miejsce nasz ślub, później muszę zapanować nad przeprowadzką, no i porozmawiać z profesorem w sprawie wolnego... Z przyjemnością z Tobą gdzieś pojadę, babski wypad to coś, czego z pewnością będę potrzebować po tych wszystkich planach... - Rozbawienie pojawiło się w jej głosie. Frances nie mogła uwierzyć w to, o jak wielu kwestiach Daniel zwyczajnie nie pomyślał, raz nawet przyszło jej zastanawiać się, jakim cudem przeżył tyle lat na własną rękę. - Czy możemy datę wyjazdu ustalić jakoś w połowie września? Wtedy powinnam mieć już sporządzoną większość planów...No chyba, że chcesz się gdzieś ze mną wybrać, w ramach wieczoru panieńskiego... - Dodała, zerkając na buzię ciemnowłosej. Była pewna, że Daniel nie będzie miał nic przeciwko jej wyjazdowi na kilka dni, inna sprawa pozostawała z profesorem Lacework... Panna Burroughs była jednak pewna, że odpowiednie argumenty przekonają przełożonego.
Opowieść trwała dalej, eteryczna alchemiczka ciasno obejmowała ramionami ciało swojej przyjaciółki, przerażona ale i zafascynowana jednocześnie. Co jeszcze skrywał ten świat? Jaka magia kryła się w jego zakamarkach? Frances nie miała najmniejszego pojęcia, miała jednak nadzieję, iż będzie to w jakiś, choć niewielki sposób, powiązane z alchemią. - Czarnomagiczna? Takie... takie istnieją? - Spytała, wyraźnie zaskoczona. O czarnej magii nie wiedziała wiele - posiadała świadomość, że Daniel unie się nią posługiwać... I w zasadzie to na tym kończyła się jej wiedza. Ledwie chwilę później Gandalf ropoczął walkę z paskudną bestią, samemu ginąc w otchłani. - Ja... Wydaje mi się, że wygrałby, gdyby nie zaplątał się w ognisty bicz... - Odpowiedziała jedynie, równie zaskoczona co towarzysząca jej czarownica. Szkoda, wielka szkoda, powoli zaczynała lubić specyficznego, starego czarodzieja, jedynie delikatnie przypominającego jej profesora Lacework.
Opowieść, mimo śmierci szarego czarodzieja, snuła się dalej. Przybita drużyna przedzierała się przez kolejne krainy, aż dotarli do niezwykle pięknego lasu, który ożywił alchemiczkę. Zielenie, ciemne odcienie niebieskości oraz ciepłe, ciemne brązy drzew przypominały krainę jednej z wielu baśni, jakie przyszło jej czytywać młodszemu bratu, gdy ten nie mógł zasnąć. Wtulona w pannę Crabbe dopiero teraz odsunęła się na chwilę, by uważniej rozejrzeć się po otoczeniu. - Och, cudownie! Chciałabym pozostać tu już do końca życia... - Powiedziała z rozmarzeniem w głosie, szeroko otwartymi oczami chłonąć piękno tej krainy. Czy tak wyglądało mityczne niebo bądź inne miejsce, w którym przebywało się po śmierci? I już chciała coś dodać, gdy w jej głowie wybrzmiał głos. Kobiecy, miękki, w pewien sposób pociągający. Witaj w Lothlorien, Frances. Usłyszała w swej głowie, a zaskoczenie pojawiło się na jej twarzy. - Słyszę... Lothlorien... To chyba nazwa tego królestwa. - Odpowiedziała z wyraźnym zastanowieniem. Uważnie rozglądała się po otoczeniu, wyraźnie zafascynowana miejscem. Drużyna została pojmana, nie to jednak wydawało jej się w tym momencie najważniejsze - kraina fascynowała bardziej, niż dzieje członków drużyny, przynajmniej w tym momencie.
W końcu znalazły się w głębi elfiej krainy i mogły ujrzeć właścicielkę głosu - piękną, wysoką, o włosach barwy księżycowego światła, odzianą w srebrną szatę. - Och, chciałabym być choć w połowie tak piękna, jak ona. - Wyznała z zachwytem, nie potrafiąc oderwać od niej spojrzenia, w porównaniu do Galadrieli czując się zwyczajnie nieatrakcyjną... Smutek przesunął się przez jej buzię, był jednak chwilowy, gdyż ledwie chwilę głos rozbrzmiał ponownie w jej głowie. - Nie smućcie się, bowiem nie ma cie ku temu powodu. Ruszcie moimi śladami, przygotowaliśmy dla Was niespodziankę... - Te słowa rozbrzmiały w ich głowach, a panna Burroughs zerknęła w kierunku towarzyszki... Jej sukienka zamieniła się w srebrzystą szatę, zdającą się być utkaną z gwiezdnego pyłu. Na ciemnych włosach znalazł się diadem, pełny jasnych kryształów, podkreślająca blask oczu czarownicy. - Och, jaka jesteś piękna, Sysiu! - Wypowiedziała z zachwytem, nie potrafiąc oderwać spojrzenia od buzi czarownicy. Zrobiła to dopiero po chwili, zerkając na swoją sukienkę... I po niej ślad zdawał się zniknąć, gdyż miała na sobie szatę podobną tej, jaką nosiła panna Crabbe. Frances nieśmiało splotła swoją dłoń z dłonią Forsythii, by ruszyć śladem ślicznej Galadrieli, nie potrafiąc wyjść z zachwytu, w jaki wprawiała ją ta kraina. Elfia władczyni doprowadziła je do kamiennych schodków. - Zejdźcie w dół. Nabierzcie wody do dzbana i wlejcie ją do misy, a ujrzycie to co było, co jest, i co będzie. Ja muszę udać się w inne miejsce. - Wybrzmiało w ich głowach, a szaroniebieskie spojrzenie niemal od razu błysnęło zaciekawieniem. Pociągnęła więc pannę Crabbe w dół schodów, nie puszczając jej dłoni. W swej prezencji przypominały bardziej dwie elfki niźli czarownice z innego, realnego świata. - Nie wiem jak ty, lecz ja chcę sprawdzić, co zobaczę. - Rzuciła, po czym zsunęła ze stóp obcasy, by boso przejść po mchu wprost do niewielkiego zbiorniczka u dołu równie niewielkiego wodospadziku. Ostrożnie napełniła smukły dzban, by trzymając go w dwóch dłoniach, przenieść go do płaskiej misy. Z zaciekawieniem zajrzała w zwierciadło, przez chwilę jedynie przyglądając się swojemu odbiciu. Jej głowy nie dobił żaden diadem, lecz smukłą szyję zdobiła kolia również pełna jasnych, przeźroczystych kamieni, a sama zdawała się promieniować gwiezdnym blaskiem, innym od tego wywoływanego przez brokatowe zaklęcie. Delikatna, biała mgła wypłynęła z misy sprawiając, że panna Burroughs odsunęła się odrobinę z wyraźnym zaciekawieniem. Wpierw mgła uformowała się w doskonale znaną jej sylwetkę - oto Wroński kroczył w jej kierunku, z szablą u boku oraz uśmiechem wyrysowanym na ustach, wyglądając zupełnie tak, jak podczas ostatnich odwiedzin w jej domu. Obraz był na tyle realny, że eteryczna alchmieczka uśmiechnęła się ciepło, wyciągając dłoń w jego kierunku... Mgła rozwiała się, gdy tylko dotknęły ją opuszki jej palców. - Och... - Wyrwało się z jej ust, nie miała jednak okazji w jakikolwiek sposób skomentować tego wydarzenia, gdyż chwilę później mgła ułożyła się w coś na kształt ściany, by po chwili na swoim ekranie ukazać widok jakby z lotu ptaka na... nie same? Na obrazie Frances leżała koło Forsythii, ułożone na miękkim mchu wpatrywały się w coś powyżej, co jakiś czas zanosząc się śmiechem. - Też to widzisz? - Spytała z wyraźnym zaciekawieniem. Obraz widniał jedynie przez chwilę, by po chwili rozmyć się i uformować ponownie, tym razem sylwetka z pewnością należała jedynie do niej - stała przy złotym kociołku z którego ulatywały kłęby dymu, a ona wyjęła z niego jakiś... kamień? Na Merlina, jeśli to była wróżba, zachęcała jedynie do dalszej pracy. Mgła ponownie się rozmyła, ulatując gdzieś na boki i ginąc w otoczeniu, a szaroniebieskie spojrzenie odnalazło ciemne tęczówki.
O czym myślisz, Sysiu?
- Kiedyś z pewnością znajdziesz je wszystkie. - Odpowiedziała ciepło, mocniej owijając wątłe ramiona wokół ciała czarownicy. Była pewna, że ta osiągnie wszystko, co tylko sobie postanowi. Była zdolna, pokonała najgorszą bestię znaną ludzkości i szła naprzód. Po tym co było za panna Crabbe, należało jej się trochę szczęścia.
- Nigdy, moja rodzina… Och, wierz mi, nie znajdziesz bardziej toksycznego otoczenia… - Wymamrotała z zakłopotaniem na buzi i rumieńcem zawstydzenia, jaki pojawił się na jej licu. Na chwilę ponownie schowała twarz w jej ramieniu, Nie chcąc w tym momencie wchodzić bardziej w ten, bądź co bądź, bolesny dla niej temat.
Uniosła jedna głowę, gdy Forsythia wspomniała o wspólnym wyjeździe. Pomysł ten wydawał jej się niemal idealny, gdyby nie dwa, maleńkie szczegóły - jej ślub oraz ogromny pracoholizm. Gdyby nie te dwa, niewielkie elementy zapewne już zgodziłaby się na ruszenie na niewielką wycieczkę... odnalezienie miejsca zamieszkania czarownicy, ważącej eliksiry oraz kwiatu paproci kusiło okrutnie. W końcu, po dłuższej chwili panna Burroughs uśmiechnęła się delikatnie.
- Na początku października ma miejsce nasz ślub, później muszę zapanować nad przeprowadzką, no i porozmawiać z profesorem w sprawie wolnego... Z przyjemnością z Tobą gdzieś pojadę, babski wypad to coś, czego z pewnością będę potrzebować po tych wszystkich planach... - Rozbawienie pojawiło się w jej głosie. Frances nie mogła uwierzyć w to, o jak wielu kwestiach Daniel zwyczajnie nie pomyślał, raz nawet przyszło jej zastanawiać się, jakim cudem przeżył tyle lat na własną rękę. - Czy możemy datę wyjazdu ustalić jakoś w połowie września? Wtedy powinnam mieć już sporządzoną większość planów...No chyba, że chcesz się gdzieś ze mną wybrać, w ramach wieczoru panieńskiego... - Dodała, zerkając na buzię ciemnowłosej. Była pewna, że Daniel nie będzie miał nic przeciwko jej wyjazdowi na kilka dni, inna sprawa pozostawała z profesorem Lacework... Panna Burroughs była jednak pewna, że odpowiednie argumenty przekonają przełożonego.
Opowieść trwała dalej, eteryczna alchemiczka ciasno obejmowała ramionami ciało swojej przyjaciółki, przerażona ale i zafascynowana jednocześnie. Co jeszcze skrywał ten świat? Jaka magia kryła się w jego zakamarkach? Frances nie miała najmniejszego pojęcia, miała jednak nadzieję, iż będzie to w jakiś, choć niewielki sposób, powiązane z alchemią. - Czarnomagiczna? Takie... takie istnieją? - Spytała, wyraźnie zaskoczona. O czarnej magii nie wiedziała wiele - posiadała świadomość, że Daniel unie się nią posługiwać... I w zasadzie to na tym kończyła się jej wiedza. Ledwie chwilę później Gandalf ropoczął walkę z paskudną bestią, samemu ginąc w otchłani. - Ja... Wydaje mi się, że wygrałby, gdyby nie zaplątał się w ognisty bicz... - Odpowiedziała jedynie, równie zaskoczona co towarzysząca jej czarownica. Szkoda, wielka szkoda, powoli zaczynała lubić specyficznego, starego czarodzieja, jedynie delikatnie przypominającego jej profesora Lacework.
Opowieść, mimo śmierci szarego czarodzieja, snuła się dalej. Przybita drużyna przedzierała się przez kolejne krainy, aż dotarli do niezwykle pięknego lasu, który ożywił alchemiczkę. Zielenie, ciemne odcienie niebieskości oraz ciepłe, ciemne brązy drzew przypominały krainę jednej z wielu baśni, jakie przyszło jej czytywać młodszemu bratu, gdy ten nie mógł zasnąć. Wtulona w pannę Crabbe dopiero teraz odsunęła się na chwilę, by uważniej rozejrzeć się po otoczeniu. - Och, cudownie! Chciałabym pozostać tu już do końca życia... - Powiedziała z rozmarzeniem w głosie, szeroko otwartymi oczami chłonąć piękno tej krainy. Czy tak wyglądało mityczne niebo bądź inne miejsce, w którym przebywało się po śmierci? I już chciała coś dodać, gdy w jej głowie wybrzmiał głos. Kobiecy, miękki, w pewien sposób pociągający. Witaj w Lothlorien, Frances. Usłyszała w swej głowie, a zaskoczenie pojawiło się na jej twarzy. - Słyszę... Lothlorien... To chyba nazwa tego królestwa. - Odpowiedziała z wyraźnym zastanowieniem. Uważnie rozglądała się po otoczeniu, wyraźnie zafascynowana miejscem. Drużyna została pojmana, nie to jednak wydawało jej się w tym momencie najważniejsze - kraina fascynowała bardziej, niż dzieje członków drużyny, przynajmniej w tym momencie.
W końcu znalazły się w głębi elfiej krainy i mogły ujrzeć właścicielkę głosu - piękną, wysoką, o włosach barwy księżycowego światła, odzianą w srebrną szatę. - Och, chciałabym być choć w połowie tak piękna, jak ona. - Wyznała z zachwytem, nie potrafiąc oderwać od niej spojrzenia, w porównaniu do Galadrieli czując się zwyczajnie nieatrakcyjną... Smutek przesunął się przez jej buzię, był jednak chwilowy, gdyż ledwie chwilę głos rozbrzmiał ponownie w jej głowie. - Nie smućcie się, bowiem nie ma cie ku temu powodu. Ruszcie moimi śladami, przygotowaliśmy dla Was niespodziankę... - Te słowa rozbrzmiały w ich głowach, a panna Burroughs zerknęła w kierunku towarzyszki... Jej sukienka zamieniła się w srebrzystą szatę, zdającą się być utkaną z gwiezdnego pyłu. Na ciemnych włosach znalazł się diadem, pełny jasnych kryształów, podkreślająca blask oczu czarownicy. - Och, jaka jesteś piękna, Sysiu! - Wypowiedziała z zachwytem, nie potrafiąc oderwać spojrzenia od buzi czarownicy. Zrobiła to dopiero po chwili, zerkając na swoją sukienkę... I po niej ślad zdawał się zniknąć, gdyż miała na sobie szatę podobną tej, jaką nosiła panna Crabbe. Frances nieśmiało splotła swoją dłoń z dłonią Forsythii, by ruszyć śladem ślicznej Galadrieli, nie potrafiąc wyjść z zachwytu, w jaki wprawiała ją ta kraina. Elfia władczyni doprowadziła je do kamiennych schodków. - Zejdźcie w dół. Nabierzcie wody do dzbana i wlejcie ją do misy, a ujrzycie to co było, co jest, i co będzie. Ja muszę udać się w inne miejsce. - Wybrzmiało w ich głowach, a szaroniebieskie spojrzenie niemal od razu błysnęło zaciekawieniem. Pociągnęła więc pannę Crabbe w dół schodów, nie puszczając jej dłoni. W swej prezencji przypominały bardziej dwie elfki niźli czarownice z innego, realnego świata. - Nie wiem jak ty, lecz ja chcę sprawdzić, co zobaczę. - Rzuciła, po czym zsunęła ze stóp obcasy, by boso przejść po mchu wprost do niewielkiego zbiorniczka u dołu równie niewielkiego wodospadziku. Ostrożnie napełniła smukły dzban, by trzymając go w dwóch dłoniach, przenieść go do płaskiej misy. Z zaciekawieniem zajrzała w zwierciadło, przez chwilę jedynie przyglądając się swojemu odbiciu. Jej głowy nie dobił żaden diadem, lecz smukłą szyję zdobiła kolia również pełna jasnych, przeźroczystych kamieni, a sama zdawała się promieniować gwiezdnym blaskiem, innym od tego wywoływanego przez brokatowe zaklęcie. Delikatna, biała mgła wypłynęła z misy sprawiając, że panna Burroughs odsunęła się odrobinę z wyraźnym zaciekawieniem. Wpierw mgła uformowała się w doskonale znaną jej sylwetkę - oto Wroński kroczył w jej kierunku, z szablą u boku oraz uśmiechem wyrysowanym na ustach, wyglądając zupełnie tak, jak podczas ostatnich odwiedzin w jej domu. Obraz był na tyle realny, że eteryczna alchmieczka uśmiechnęła się ciepło, wyciągając dłoń w jego kierunku... Mgła rozwiała się, gdy tylko dotknęły ją opuszki jej palców. - Och... - Wyrwało się z jej ust, nie miała jednak okazji w jakikolwiek sposób skomentować tego wydarzenia, gdyż chwilę później mgła ułożyła się w coś na kształt ściany, by po chwili na swoim ekranie ukazać widok jakby z lotu ptaka na... nie same? Na obrazie Frances leżała koło Forsythii, ułożone na miękkim mchu wpatrywały się w coś powyżej, co jakiś czas zanosząc się śmiechem. - Też to widzisz? - Spytała z wyraźnym zaciekawieniem. Obraz widniał jedynie przez chwilę, by po chwili rozmyć się i uformować ponownie, tym razem sylwetka z pewnością należała jedynie do niej - stała przy złotym kociołku z którego ulatywały kłęby dymu, a ona wyjęła z niego jakiś... kamień? Na Merlina, jeśli to była wróżba, zachęcała jedynie do dalszej pracy. Mgła ponownie się rozmyła, ulatując gdzieś na boki i ginąc w otoczeniu, a szaroniebieskie spojrzenie odnalazło ciemne tęczówki.
O czym myślisz, Sysiu?
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zmarszczyła lekko brwi na słowa panny Burroughs, nigdy nie dopytywała o jej rodzinę, ani dokładniejsze stosunki, jakie łączyły ją, chociażby z bratem. Każde z nich znała raczej... osobno. Właściwie dopiero teraz zrozumiała jak dziwna to była sytuacja, a więc co mogła oznaczać? Czy warto było teraz o to pytać? Przygryzła lekko wargę, postanawiając przytrzymać swoją ciekawość na wodzy. - Toksyczna rodzina, co? - mruknęła pod nosem, jakby wyrwało jej się to bezwiednie, w przypływie kolejnych myśli. Frances miała swoją perspektywę i opinię względem toksyczności, a Forsythia swoją - każda z nich miała ku temu własne powody. Westchnęła ciężko, przywołując wspomnienie zdegustowanego ojca. Spojrzenia wzgardzającego całą sylwetką córki. Wiedziała, że wolałby na jej miejscu wzór cnót, godny niemal szlachcianki. O ile odpowiedniejsza byłaby dla niego, będąc spolegliwą ptaszyną, zauroczoną propagandą - dokładnie tak jak jej kuzynka. Jednak miał ją, niestety.
Ożywiła się jednak bardziej na słowa Frani, odnoszące się do pomysłu wyjazdu. Słuchała z uwagą, a jej oczy rozszerzyły się, słysząc datę ślubu. Tak szybko? Zwykle jeśli ktoś brał ślub tak prędko, to mogło oznaczać problemy. Może Frances zaszła w ciążę? Dziwny niepokój przebiegł po skórze panny Crabbe, zastanawiając się jeszcze nad innymi motywami dla tak prędkiego wyjścia za mąż, lecz pierwsza myśl nie chciała dać jej spokoju. Przeprowadzka? Brzmiało to coraz bardziej podejrzanie, a za mała ilość informacji uwielbiała eskalować w finezyjne, czasem irracjonalne pomysły. - Październik? Franiu, przepraszam za dociekliwość, ale... czy... och, nie chcę, abyś, mnie źle zrozumiała - westchnęła, przerywając kobiecie. - Tak prędki termin ślubu... W-wszystko w porządku? - zmartwione spojrzenie wbiło się w pannę Burroughs. Miała nie poruszać tego tematu, a jednak była zbyt zmartwiona, żeby sobie darować.
Potem westchnęła ciężko, muskając myślami terminy, które wirowały wokół końcówki września, ale zaraz potem znów rozproszyła się, słysząc kolejne słowa. - Panno Burroughs, byłabym zaszczycona mogąc pannie towarzyszyć w tak szczególnym wieczorze - stwierdziła niemal szarmancko, niczym rasowy arystokrata oferujący swą dłoń do tańca jednej ze szlachcianek na balu u Lady Nott. Choć wizja ślubu nie była, aż tak radosna, tak wspólny wieczór panieński brzmiał znacznie lepiej. - W takim razie, gdy będziesz już wiedziała wszystko odnośnie swych planów, to proszę, napisz do mnie list, a ja postaram się coś zorganizować, hm? - zaproponowała niewinnie, przeczesując w pamięci, czy posiada w tamtych rejonach jakieś znajomości. Miło byłoby mieć kogoś pod ręką, kto oprowadziłby je po terenie, znając najciekawsze zakamarki, takie, które omijają tabuny turystów, kierujące się zaledwie do tych najbardziej obleganych atrakcji.
Nazewnictwo miało niewiele wspólnego z tym co demon oznaczał dla mugoli. Były to istoty, które miały konotacje z czarną magią, ale przez to były w jakiś sposób wyjątkowe. Nie oznaczało to, że były bardziej niebezpieczne - ot miały ciekawsze aspekty, ale zdarzały się również te, które zionęły nieszczęściem i zniszczeniem. Często w rzeczywistym świecie nie wyróżniały się nawet niczym szczególnym, dlatego tak wielkie wrażenie zrobił na Forsythii Balrog. Nie wyglądał jak typowe czarnomagiczne stworzenie, raczej jak widmo, coś mrocznego jak inferius lub dementor - i wydawało posługiwać się jakimś rodzajem magii. Niemniej jednak to była fikcja, przez co takich stworzeń nie można było spotkać na zewnątrz opowieści. Choć kto wie... magia nie była stabilna, a słyszała, co działo się, chociażby u Parkinsonów w rezerwacie przez anomalie. Zdeformowany, plujący ogniem jednorożec? Cóż, to było coś ewidentnie niepokojącego. - Tak, istnieją - kiwnęła głową. - Co prawda nie takie jak... ten tu, lecz... tak - tłumaczyła spokojnie, analizując dalej widok demona. Potem skrzywiła się na ten nieostrożny czyn Gandalfa, który doprowadził do jego klęski. Szczerze powiedziawszy, nadal nie pojmowała, jak ktoś taki mógł polec w walce z... bądź co bądź, magicznym stworzeniem. Istotą.
Lothlorien jednak zdołało ukoić ból, spowodowany śmiercią wybitnej postaci, która najwyraźniej miała już nie wypić herbatki razem z panną Crabbe. Piękno elfiej architektury zapierało dech w piersiach, a melancholijne śpiewy wbijały się przez ciało, aż do samej duszy, by ukłuć delikatnie, pozostawiając wrażenie nieuchronnej boleści, tak smutnej i rozdzierającej jak sama śmierć bliskiej osoby. Migotliwe światła zdobiły schody, wijące się wokół wielkich drzew, oświetlając swym blaskiem twarze przybyłych, niemal upiękniając ich, jakby sami byli elfami. I wtedy stanęła przed nimi ona. Przepiękna władczyni tego królestwa, o urodzie wykraczającej poza rzeczywistość, poza wszelkie wymiary materialne i niematerialne. Jej oczy koiły duszę, a jaśniejąca poświata od bieli ją zdobiącej, była niczym patronus, który wydobywa się z końca różdżki w najgorszej sytuacji, ratując z opresji. - Przepiękna - wymruczała pod nosem, ledwo słyszalnie, nie mogąc oderwać wzroku od dostojnej kobiety. W odróżnieniu od Frances Forsythia nie chciała być tak piękna, chciała ubóstwiać to piękno, być dla niego i czcić, pozostać tu, aby móc koić swe oczy naturalnym blaskiem. Zapominać o troskach, służyć jej... i tylko jej. Dopiero komentarz przyjaciółki, pozwolił jej wyrwać się z transu zachwytu. Przyjrzała się swojemu odzieniu i choć nie założyłaby czegoś takiego, woląc praktyczniejsze stroje, tak w tej chwili uśmiechnęła się pociesznie, przygryzając dolną wargę. Przesunęła dłońmi po materiale, a potem dotknęła szubka swej głowy, macając ozdobę. Nie wiedziała co powiedzieć, naprawdę odebrało jej mowę, szczególnie gdy potem spojrzała na Franię, której również potężna elfia czarodziejka nie poskąpiła odzienia. - Obie jesteśmy - przyznała wystawiając dłoń w kierunku panny Burroughs. Szły za Galadrielą, choć dla Forsythii była to niezwykle smutna podróż, wszak miała wrażenie, że władczyni tej krainy, nie świeciła już tym samym blaskiem jak w pierwszej chwili. Czyżby odrywając wzrok, utraciła możliwość odczuwania wszechogarniającego zachwytu? Po prostu się przyzwyczaiła? Ot, tak?
W końcu znalazły się przy schodach, a polecenie nadobnej władczyni było nieco... dziwne. Forsythia nigdy nie fascynowała się wróżbiarstwem, ani artefaktami przepowiadającymi przyszłość. Nie wynikało to z jakiejś jej niechęci do nauki, a raczej z niepokoju. Po co znać przyszłość? Czy naprawdę można ją było zmienić, skoro przepowiednia padła? Przerażała ją myśl nieuchronności losu i wolałaby o niektórych rzeczach nie wiedzieć, pozostawiając je zaledwie w sferze domysłów, zagadnień. Ale wtedy może nie popełnialibyśmy pewnych błędów? Jednak może wówczas popełnilibyśmy gorsze?
Zeszła wraz z Frances w dół, lecz jej kroki były powolne, niechętne i ostrożne. Czuć było obawę w jej ruchach, jednak nie była tutaj po to, aby stchórzyć, zresztą nigdy tchórzem nie była. - No dobrze - stwierdziła, idąc w ślad za przyjaciółką. Zdjęła buty i pozwoliła, aby miękki mech otulił jej stopy, muskając językami wieczornej rosy. Przyglądała się jak panna Burroughs wykonuje rytuał, o którym wspominała potężna czarownica. Wzięła głęboki oddech, obserwując, jak mgła wypłynęła z misy, powoli formując się w postać młodzieńca, którego... chyba znała? Raptem parę dni przecież wizytował u jej ojca. Kim był? Reakcja Frances nie wzbudziła jednak pozytywnych uczuć, a układanka prędko złożyła się w całość. - Czy to... Nie... - mruczała pod nosem. - Wroński? - ściągnęła brwi. W Londynie mogło kręcić się wielu jegomości, lecz ten był specyficzny. Bardzo specyficzny i łatwy do rozpoznania wbrew pozorom. Rzuciła przyjaciółce pytające spojrzenie, możliwe, że odrobinę zaniepokojone, jeśli jej przypuszczenia były prawdą. Zaraz potem jej uwagę przykuł kolejny widok, tym razem przedstawiający dziewczęta. - Widzę - przytaknęła krótko, podchodząc bliżej misy. Czyżby to była metafora tej historii? A może ich niedaleka przyszłość i podróż? Kąciki ust drgnęły ku górze, przyjmując tę wizję przychylniej niżeli poprzednią. Jednak mgła nie czekała i postanowiła przedstawić kolejny obraz, którego panna Crabbe nie potrafiła zrozumieć. Przekrzywiła lekko głowę, ponownie pytająco przyglądając się Frani. - Co to za kamień? - zapytała niemal natychmiast.
Westchnęła ciężko, zerkając na dzban i po dłuższej chwili postanowiła zaryzykować. Wykonała rytuał, a potem odstawiła naczynie, przyglądając się, jak mgła kłębi się, nie mogąc przybrać sprecyzowanej formy. Wyglądała jak chmury burzowe, z których zaraz miał strzelić piorun, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Zamiast tego, mgła zaczęła opadać delikatnie, niczym całun. Całun, który okrył trumnę oraz kwiaty nań leżące. Forsythię przeszył strach, smutek... złość? Cofnęła się natychmiast, lecz wciąż wpatrywała się w mgłę, która najwyraźniej nie myślała o zmianie. Trwała, niczym pomnik z marmuru, który spoczywał w krypcie. Jej oczy zeszkliły się momentalnie, a usta ścisnęły w cieńszą linię, oddech stał się nierówny, a umysł zamroczyły spazmy, które przeżywała niespełna rok temu. Miała jej się ukazać przeszłość i zaledwie tyle? Usta wygięły się w zniesmaczeniu, gdy czas, w którym powinna widzieć teraźniejszość i przyszłość, nadal spoczywał na wieku trumny. - Chodźmy stąd - stwierdziła gorzko, ocierając z policzka łzę. Obróciła się raptownie i ruszyła schodami na górę, zapominając nawet o swych butach. W tej samej chwili mgła zamigotała, ponownie zmieniając się w kłęby burzowe, lecz tym razem... między cumulusami pojawił się ptak, w dodatku nie byle jaki - przypominał coś na kształt rajskiego ptaszyska, a może... magicznego. Ciężko było to określić, lecz w końcu mgła opadła, nie ukazując pełni kształtu stworzenia. Tego już jednak panna Crabbe nie widziała, a może nawet nie chciała widzieć, prędkim krokiem podążyła wyżej i wyżej, aż w końcu niemal zderzyła się z Fordem, który zmierzał na dół. Lecz po prostu przeszedł przez nią, niczym duch, kierując się do źródła. Forsythia nie chciała tego oglądać, nie chciała wracać do zwierciadła, które tak z nią igrało. Przystanęła i schowała twarz w dłoniach, wsłuchując się w piękny śpiew elfów. - Nie smuć się Forsythio, to cię zbuduje - enigmatycznie wyrzekła Galadriela mijając, ciemnowłosą czarownicę. Ta skrzywiła się, ponownie przewracając oczami i spoglądając na władczynię elfów, już nie tak świetlistą jak wcześniej. - Ty nawet nie istniejesz - odpowiedziała, a w tej samej chwili jej ubrania wróciły do wcześniejszej postaci. Z włosów zniknął diadem, zaledwie wciąż pozostała bosa. Przywołała różdżką wstęgę i usiadła na niej, przyglądając się, jak światła migoczą leniwie. W tym wszystkim właściwie zapomniała o Frances, przez co zrobiło się jej jeszcze bardziej głupio, więc ponownie skryła twarz w dłoniach.
Ożywiła się jednak bardziej na słowa Frani, odnoszące się do pomysłu wyjazdu. Słuchała z uwagą, a jej oczy rozszerzyły się, słysząc datę ślubu. Tak szybko? Zwykle jeśli ktoś brał ślub tak prędko, to mogło oznaczać problemy. Może Frances zaszła w ciążę? Dziwny niepokój przebiegł po skórze panny Crabbe, zastanawiając się jeszcze nad innymi motywami dla tak prędkiego wyjścia za mąż, lecz pierwsza myśl nie chciała dać jej spokoju. Przeprowadzka? Brzmiało to coraz bardziej podejrzanie, a za mała ilość informacji uwielbiała eskalować w finezyjne, czasem irracjonalne pomysły. - Październik? Franiu, przepraszam za dociekliwość, ale... czy... och, nie chcę, abyś, mnie źle zrozumiała - westchnęła, przerywając kobiecie. - Tak prędki termin ślubu... W-wszystko w porządku? - zmartwione spojrzenie wbiło się w pannę Burroughs. Miała nie poruszać tego tematu, a jednak była zbyt zmartwiona, żeby sobie darować.
Potem westchnęła ciężko, muskając myślami terminy, które wirowały wokół końcówki września, ale zaraz potem znów rozproszyła się, słysząc kolejne słowa. - Panno Burroughs, byłabym zaszczycona mogąc pannie towarzyszyć w tak szczególnym wieczorze - stwierdziła niemal szarmancko, niczym rasowy arystokrata oferujący swą dłoń do tańca jednej ze szlachcianek na balu u Lady Nott. Choć wizja ślubu nie była, aż tak radosna, tak wspólny wieczór panieński brzmiał znacznie lepiej. - W takim razie, gdy będziesz już wiedziała wszystko odnośnie swych planów, to proszę, napisz do mnie list, a ja postaram się coś zorganizować, hm? - zaproponowała niewinnie, przeczesując w pamięci, czy posiada w tamtych rejonach jakieś znajomości. Miło byłoby mieć kogoś pod ręką, kto oprowadziłby je po terenie, znając najciekawsze zakamarki, takie, które omijają tabuny turystów, kierujące się zaledwie do tych najbardziej obleganych atrakcji.
Nazewnictwo miało niewiele wspólnego z tym co demon oznaczał dla mugoli. Były to istoty, które miały konotacje z czarną magią, ale przez to były w jakiś sposób wyjątkowe. Nie oznaczało to, że były bardziej niebezpieczne - ot miały ciekawsze aspekty, ale zdarzały się również te, które zionęły nieszczęściem i zniszczeniem. Często w rzeczywistym świecie nie wyróżniały się nawet niczym szczególnym, dlatego tak wielkie wrażenie zrobił na Forsythii Balrog. Nie wyglądał jak typowe czarnomagiczne stworzenie, raczej jak widmo, coś mrocznego jak inferius lub dementor - i wydawało posługiwać się jakimś rodzajem magii. Niemniej jednak to była fikcja, przez co takich stworzeń nie można było spotkać na zewnątrz opowieści. Choć kto wie... magia nie była stabilna, a słyszała, co działo się, chociażby u Parkinsonów w rezerwacie przez anomalie. Zdeformowany, plujący ogniem jednorożec? Cóż, to było coś ewidentnie niepokojącego. - Tak, istnieją - kiwnęła głową. - Co prawda nie takie jak... ten tu, lecz... tak - tłumaczyła spokojnie, analizując dalej widok demona. Potem skrzywiła się na ten nieostrożny czyn Gandalfa, który doprowadził do jego klęski. Szczerze powiedziawszy, nadal nie pojmowała, jak ktoś taki mógł polec w walce z... bądź co bądź, magicznym stworzeniem. Istotą.
Lothlorien jednak zdołało ukoić ból, spowodowany śmiercią wybitnej postaci, która najwyraźniej miała już nie wypić herbatki razem z panną Crabbe. Piękno elfiej architektury zapierało dech w piersiach, a melancholijne śpiewy wbijały się przez ciało, aż do samej duszy, by ukłuć delikatnie, pozostawiając wrażenie nieuchronnej boleści, tak smutnej i rozdzierającej jak sama śmierć bliskiej osoby. Migotliwe światła zdobiły schody, wijące się wokół wielkich drzew, oświetlając swym blaskiem twarze przybyłych, niemal upiękniając ich, jakby sami byli elfami. I wtedy stanęła przed nimi ona. Przepiękna władczyni tego królestwa, o urodzie wykraczającej poza rzeczywistość, poza wszelkie wymiary materialne i niematerialne. Jej oczy koiły duszę, a jaśniejąca poświata od bieli ją zdobiącej, była niczym patronus, który wydobywa się z końca różdżki w najgorszej sytuacji, ratując z opresji. - Przepiękna - wymruczała pod nosem, ledwo słyszalnie, nie mogąc oderwać wzroku od dostojnej kobiety. W odróżnieniu od Frances Forsythia nie chciała być tak piękna, chciała ubóstwiać to piękno, być dla niego i czcić, pozostać tu, aby móc koić swe oczy naturalnym blaskiem. Zapominać o troskach, służyć jej... i tylko jej. Dopiero komentarz przyjaciółki, pozwolił jej wyrwać się z transu zachwytu. Przyjrzała się swojemu odzieniu i choć nie założyłaby czegoś takiego, woląc praktyczniejsze stroje, tak w tej chwili uśmiechnęła się pociesznie, przygryzając dolną wargę. Przesunęła dłońmi po materiale, a potem dotknęła szubka swej głowy, macając ozdobę. Nie wiedziała co powiedzieć, naprawdę odebrało jej mowę, szczególnie gdy potem spojrzała na Franię, której również potężna elfia czarodziejka nie poskąpiła odzienia. - Obie jesteśmy - przyznała wystawiając dłoń w kierunku panny Burroughs. Szły za Galadrielą, choć dla Forsythii była to niezwykle smutna podróż, wszak miała wrażenie, że władczyni tej krainy, nie świeciła już tym samym blaskiem jak w pierwszej chwili. Czyżby odrywając wzrok, utraciła możliwość odczuwania wszechogarniającego zachwytu? Po prostu się przyzwyczaiła? Ot, tak?
W końcu znalazły się przy schodach, a polecenie nadobnej władczyni było nieco... dziwne. Forsythia nigdy nie fascynowała się wróżbiarstwem, ani artefaktami przepowiadającymi przyszłość. Nie wynikało to z jakiejś jej niechęci do nauki, a raczej z niepokoju. Po co znać przyszłość? Czy naprawdę można ją było zmienić, skoro przepowiednia padła? Przerażała ją myśl nieuchronności losu i wolałaby o niektórych rzeczach nie wiedzieć, pozostawiając je zaledwie w sferze domysłów, zagadnień. Ale wtedy może nie popełnialibyśmy pewnych błędów? Jednak może wówczas popełnilibyśmy gorsze?
Zeszła wraz z Frances w dół, lecz jej kroki były powolne, niechętne i ostrożne. Czuć było obawę w jej ruchach, jednak nie była tutaj po to, aby stchórzyć, zresztą nigdy tchórzem nie była. - No dobrze - stwierdziła, idąc w ślad za przyjaciółką. Zdjęła buty i pozwoliła, aby miękki mech otulił jej stopy, muskając językami wieczornej rosy. Przyglądała się jak panna Burroughs wykonuje rytuał, o którym wspominała potężna czarownica. Wzięła głęboki oddech, obserwując, jak mgła wypłynęła z misy, powoli formując się w postać młodzieńca, którego... chyba znała? Raptem parę dni przecież wizytował u jej ojca. Kim był? Reakcja Frances nie wzbudziła jednak pozytywnych uczuć, a układanka prędko złożyła się w całość. - Czy to... Nie... - mruczała pod nosem. - Wroński? - ściągnęła brwi. W Londynie mogło kręcić się wielu jegomości, lecz ten był specyficzny. Bardzo specyficzny i łatwy do rozpoznania wbrew pozorom. Rzuciła przyjaciółce pytające spojrzenie, możliwe, że odrobinę zaniepokojone, jeśli jej przypuszczenia były prawdą. Zaraz potem jej uwagę przykuł kolejny widok, tym razem przedstawiający dziewczęta. - Widzę - przytaknęła krótko, podchodząc bliżej misy. Czyżby to była metafora tej historii? A może ich niedaleka przyszłość i podróż? Kąciki ust drgnęły ku górze, przyjmując tę wizję przychylniej niżeli poprzednią. Jednak mgła nie czekała i postanowiła przedstawić kolejny obraz, którego panna Crabbe nie potrafiła zrozumieć. Przekrzywiła lekko głowę, ponownie pytająco przyglądając się Frani. - Co to za kamień? - zapytała niemal natychmiast.
Westchnęła ciężko, zerkając na dzban i po dłuższej chwili postanowiła zaryzykować. Wykonała rytuał, a potem odstawiła naczynie, przyglądając się, jak mgła kłębi się, nie mogąc przybrać sprecyzowanej formy. Wyglądała jak chmury burzowe, z których zaraz miał strzelić piorun, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Zamiast tego, mgła zaczęła opadać delikatnie, niczym całun. Całun, który okrył trumnę oraz kwiaty nań leżące. Forsythię przeszył strach, smutek... złość? Cofnęła się natychmiast, lecz wciąż wpatrywała się w mgłę, która najwyraźniej nie myślała o zmianie. Trwała, niczym pomnik z marmuru, który spoczywał w krypcie. Jej oczy zeszkliły się momentalnie, a usta ścisnęły w cieńszą linię, oddech stał się nierówny, a umysł zamroczyły spazmy, które przeżywała niespełna rok temu. Miała jej się ukazać przeszłość i zaledwie tyle? Usta wygięły się w zniesmaczeniu, gdy czas, w którym powinna widzieć teraźniejszość i przyszłość, nadal spoczywał na wieku trumny. - Chodźmy stąd - stwierdziła gorzko, ocierając z policzka łzę. Obróciła się raptownie i ruszyła schodami na górę, zapominając nawet o swych butach. W tej samej chwili mgła zamigotała, ponownie zmieniając się w kłęby burzowe, lecz tym razem... między cumulusami pojawił się ptak, w dodatku nie byle jaki - przypominał coś na kształt rajskiego ptaszyska, a może... magicznego. Ciężko było to określić, lecz w końcu mgła opadła, nie ukazując pełni kształtu stworzenia. Tego już jednak panna Crabbe nie widziała, a może nawet nie chciała widzieć, prędkim krokiem podążyła wyżej i wyżej, aż w końcu niemal zderzyła się z Fordem, który zmierzał na dół. Lecz po prostu przeszedł przez nią, niczym duch, kierując się do źródła. Forsythia nie chciała tego oglądać, nie chciała wracać do zwierciadła, które tak z nią igrało. Przystanęła i schowała twarz w dłoniach, wsłuchując się w piękny śpiew elfów. - Nie smuć się Forsythio, to cię zbuduje - enigmatycznie wyrzekła Galadriela mijając, ciemnowłosą czarownicę. Ta skrzywiła się, ponownie przewracając oczami i spoglądając na władczynię elfów, już nie tak świetlistą jak wcześniej. - Ty nawet nie istniejesz - odpowiedziała, a w tej samej chwili jej ubrania wróciły do wcześniejszej postaci. Z włosów zniknął diadem, zaledwie wciąż pozostała bosa. Przywołała różdżką wstęgę i usiadła na niej, przyglądając się, jak światła migoczą leniwie. W tym wszystkim właściwie zapomniała o Frances, przez co zrobiło się jej jeszcze bardziej głupio, więc ponownie skryła twarz w dłoniach.
- Gdybym od nich nie uciekła… Zapewne towarzyszyłabym teraz Perseusowi, nie Tobie… - Rzuciła z gorzkim żalem, wybrzmiewającym w głosie. Portowe doki nie były miejscem dla tak delikatnych istot jak panna Burroughs, a zachowanie jej brat zawsze pozostawiało wiele do życzenia. Wszystko było dla niego ważniejsze od niej, a Frances byłaby pewna, iż ten nie zauważyłby, gdyby zabrało jej na tym świecie. Nie chciała jednak zamęczać Forsythii tym tematem, nie chciała wspominać o ponurych myślach, jakie niegdyś pojawiały się w jej głowie. To nie był moment na podobne zwierzenia, które zapewne nigdy nie padną z jej ust. Nie przy niej, nie ze świadomością, jaką tragedię przyszło przeżyć jej samej.
Ciężkie westchnienie wyrwało się się z piersi eterycznego dziewczęcia, na dźwięk kolejnych słów przyjaciółki. Doskonale wiedziała, jakie obawy mogły pojawić się w jej głowie - z podobnymi spotkała się już parę razy i zapewne spotka się jeszcze nie raz. - W porządku, po prostu ja… Boję się, Sysiu. Nie rozumiem choćby odrobiny tego, co obecnie się dzieje, a moje odkrycia ponoć zaczynają przyciągać nieodpowiednią uwagę… - Wyznała nieśmiało, chyba pierwszy raz wypowiadając, jak naprawdę czuje się w tej dziwnej, abstrakcyjnej codzienności. Nigdy nie obserwowała polityki pewna, iż brak wiedzy w tej kwestii będzie wiązał się z bezpieczeństwem… Co, niestety, okazało się założeniem niezwykle błędnym. - Nie zmusza mnie, naprawdę tego chcę. Uznaliśmy, że skoro mamy się pobrać, najlepiej zrobić to sprawnie. Im szybciej się pobierzemy, tym szybciej będziemy mogli razem zamieszkać, bez zrzędzenia rodzin i krzywych spojrzeń. Dopiero wtedy, kiedy będę miała pewność, że jest obok, będę mogła spokojnie zasnąć bez obaw oraz strachu z tyłu głowy. To jedyny powód prędkiego terminu. - Wyjaśniła, odruchowo zaciskając smukłe palce na dłoni Forsythii. Nie chciała, aby ta się o nią obawiała, w końcu bądź co bądź mówiła prawdę - pod czujnym okiem Wrońskiego oraz z doskonale usnutym planem mogła czuć się w pełni bezpiecznie, przyjaciela darząc najwyższym zaufaniem. Wiedziała, że zadba o jej bezpieczeństwo jak nikt inny, głównie przez fakt, iż inni nie byli zainteresowani jej bezpieczeństwem. - Wyślę Ci list jak tylko wszystko poskładam w całość, możesz być tego pewna. - Obiecała, przytakując głową, jakby chciała dodatkowo potwierdzić, iż Forsythia z pewnością otrzyma od niej odpowiedni list, gdy tylko dopnie wszystkie sprawy na ostatni guzik.
Opowieść płynęła, dziewczęta miały okazję obserwować najróżniejsze wydarzenia, aż w końcu znalazły się w Lothlorien. Przepięknej krainie która skradła serce eterycznego dziewczęcia. Elfie miasto skryte między wysokimi drzewami, zwłaszcza o tej porze dnia zdawało się być niezwykle magicznym oraz pięknym miejscem. Miejscem, w którym nie tylko drużyna, ale i dwie, obserwujące ich poczynania czarownice, mogli odetchnąć od tragicznych wydarzeń, jakie miały miejsce w kopalniach Morii. Galadriela zachwycała, choćby faktem, iż była w stanie porozumieć się z nimi bez słów, niezależnie czy mówiła do jednej z kobiet czy do obu naraz. Z szerokim uśmiechem na malinowych ustach Frances splotła swoje palce z palcami towarzyszącej jej czarownicy, by ruszyć za panią Galadrielą w kierunku tajemniczego miejsca - niespodzianki. Ciekawość błysnęła w szaroniebieskim spojrzeniu, a panna Burroughs dała się ponieść opowieści oraz zawierzyć elfiej królowej, która podobnie jak lord Elrond dawała się posiadać wszelkie tajemnice tego świata. Dokładnie wypełniła polecenia jakie wybrzmiały w jej głowie, gdzieś w środku nie wierząc w abstrakcyjność sytuacji. Świat książki był inny, dziwny aczkolwiek niezwykle piękny, co porywało wrażliwą duszę dziewczęcia.
Chwilę później stał przed nią Wroński. Uśmiechnięty, z szabelką u boku - taki, jakiego widywać lubiła najbardziej. Słowa przyjaciółki przykuły jej uwagę, za zaskoczenie wymalowało się na twarzy Frances. - Tak. Znacie się? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. - To… to mój narzeczony. - Dodała, wzrokiem uciekając od postaci Sysi do zmieniającej się mgły, gdzieś w środku obawiając się jej reakcji. Widziała, że nie każdemu z bliskich jej osób jej wybór przypadał do gustu, do tego stopnia, iż posiadała stałą formułkę, jaką zwykła powtarzać w podobnych sytuacjach.
Na szczęście mgła zaczęła się zmieniać, przyciągając uwagę do innych jej układów. Druga wizja wydawała jej się całkiem przyjemna, lecz to trzecia wizja wzbudziła największe podekscytowanie Frances. Czy naprawdę było to możliwe? Czy właśnie taki los był jej pisany? Miała nadzieję, iż odpowiedź na te pytania była twierdząca. Wielkie odkrycia były jej najskrytszym, najbardziej wyczekiwanym marzeniem powtarzanym co roku nad urodzinowym tortem. - Kamień Filozoficzny. Transmutuje metale nieszlachetne, w szlachetne oraz jest składnikiem Eliksiru Życia. Do tej pory jedynie Nicolasowi Flamelowi udało się go stworzyć… - Odpowiedziała w zachwycie wizją, tonem przyciszonym do eterycznego półszeptu. Nie potrafiła oderwać spojrzenia od artefaktu, aż do chwili, gdy ten rozpłynął się w powietrzu.
Chwilę później, gdy Forsythia powtórzyła rytuał, sprawy zaczęły dziać się niezwykle szybko. Mgła przybrała kształt, który wywołał nieprzyjemny dreszcz na plecach alchemiczki, podejrzewającej, że panna Crabbe znosi to wszystko zapewne jeszcze gorzej. Ciche - Och… - Wyrwało się z jej ust, nim jednak zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować towarzysząca jej czarownica pognała na górę, pozostawiając ją samą pośród polany z misą. Ciężkie westchnienie opuściło pierś alchemiczki, a nieprzyjemne poczucie winy ciążyło jej na ramionach. Nie powinna poddać się historii, nie powinna proponować podobnego rozwiązania, gdyż rany skrywane przez Sysię zdawały się być nadal nie do końca zagojone. I wcale się temu nie dziwiła.
Słuchaj serca alchemiczko. I nie lękaj się, pod koniec wszystko będzie dobrze oraz tak, jak powinno. - Usłyszała w swej głowie, a słowa wydawały jej się niezwykle mętne. Bo czy mogła zaufać sercu w momencie, gdy to rozum wydawał jej się najważniejszym ośrodkiem? Czy potrafiła zawierzyć swoim emocjom, gdy najbardziej ceniła dokładne wiadomości oraz dane? Nie wiedziała. I już miała zapytać, lecz Galadriela zniknęła z zasięgu wzroku. Frances zabrała z ziemi ich buty, uniosła ku górze rąbek elfiej sukni, gdyż ta iluzja nadal spoczywała na jej ciele, po czym ruszyła schodami w górę. Powoli wspinała się po schodach, obawiając się obrazu, jaki mogła zobaczyć jeszcze bardziej jednak przerażona tym, iż mogło to zachwiać długo budowaną stabilnością przyjaciółki.
W końcu ją odnalazła - siedzącą na błękitnej wstędze, z twarzą ukrytą w dłoniach. Żołądek alchemiczki ścisnął się nieprzyjemnie, a serce zdawało się ominąć kilka uderzeń. Frances podeszła do wstęgi, ułożyła buty na ziemi po czym ostrożnie wsunęła się na jej materię. Palcami poprawiła elfią suknię, by wyciągnąć ręce ku ciemnowłosej. Z największą delikatnością owinęła dłonie wokół jej ciała, spokojnym gestem przyciągając ją do swojej piersi, jednocześnie zmieniając pozycję do półsiadu - plecy oparła o kawałek wstęgi, który uniósł się ku górze. Frances przesunęła się odrobinę tak, aby głowa przyjaciółki mogła swobodnie oprzeć się o jej obojczyk. Nie odzywała się pewna, że nie było odpowiednich słów, które mogłyby ukoić paskudne uczucia, jakie mogły pojawić się w umyśle panny Crabbe. Oferowała więc jej coś, co było rzeczą ważniejszą w jej pojęciu - bliskość; nieme wsparcie oraz ciche zapewnienie, że nie była w tym momencie sama; że mogła na niej polegać w chwilach, podobnych tej jaka miała miejsce przed chwilą. Nie chciała zostawiać jej samej, nie chciała męczyć dalszymi wspomnieniami, jakie mogły się pojawić. Po prostu była. Trwała obok trzymając ją w bezpiecznym koszyku wątłych ramion, mając nadzieję, że te niewielkie gesty przyniosą chociaż odrobinę ukojenia przyjaciółce w tej ciężkiej chwili. Kołysała ją delikatnie, subtelnie oraz nienachalnie, jednocześnie smukłymi palcami spokojnie i kojąco przeczesując ciemne pasma jej włosów. Nie była pewna, czy to pomoże; czy w ogóle obrała odpowiedni tok myślenia i czy ciche trwanie było odpowiednią odpowiedzią. Malinowe usta w pełnym czułości geście przycisnęły się do czubka jej głowy, szaroniebieskie spojrzenie błyszczało zmartwieniem, a ciche westchnienie uleciało z ust Frances.
Ciężkie westchnienie wyrwało się się z piersi eterycznego dziewczęcia, na dźwięk kolejnych słów przyjaciółki. Doskonale wiedziała, jakie obawy mogły pojawić się w jej głowie - z podobnymi spotkała się już parę razy i zapewne spotka się jeszcze nie raz. - W porządku, po prostu ja… Boję się, Sysiu. Nie rozumiem choćby odrobiny tego, co obecnie się dzieje, a moje odkrycia ponoć zaczynają przyciągać nieodpowiednią uwagę… - Wyznała nieśmiało, chyba pierwszy raz wypowiadając, jak naprawdę czuje się w tej dziwnej, abstrakcyjnej codzienności. Nigdy nie obserwowała polityki pewna, iż brak wiedzy w tej kwestii będzie wiązał się z bezpieczeństwem… Co, niestety, okazało się założeniem niezwykle błędnym. - Nie zmusza mnie, naprawdę tego chcę. Uznaliśmy, że skoro mamy się pobrać, najlepiej zrobić to sprawnie. Im szybciej się pobierzemy, tym szybciej będziemy mogli razem zamieszkać, bez zrzędzenia rodzin i krzywych spojrzeń. Dopiero wtedy, kiedy będę miała pewność, że jest obok, będę mogła spokojnie zasnąć bez obaw oraz strachu z tyłu głowy. To jedyny powód prędkiego terminu. - Wyjaśniła, odruchowo zaciskając smukłe palce na dłoni Forsythii. Nie chciała, aby ta się o nią obawiała, w końcu bądź co bądź mówiła prawdę - pod czujnym okiem Wrońskiego oraz z doskonale usnutym planem mogła czuć się w pełni bezpiecznie, przyjaciela darząc najwyższym zaufaniem. Wiedziała, że zadba o jej bezpieczeństwo jak nikt inny, głównie przez fakt, iż inni nie byli zainteresowani jej bezpieczeństwem. - Wyślę Ci list jak tylko wszystko poskładam w całość, możesz być tego pewna. - Obiecała, przytakując głową, jakby chciała dodatkowo potwierdzić, iż Forsythia z pewnością otrzyma od niej odpowiedni list, gdy tylko dopnie wszystkie sprawy na ostatni guzik.
Opowieść płynęła, dziewczęta miały okazję obserwować najróżniejsze wydarzenia, aż w końcu znalazły się w Lothlorien. Przepięknej krainie która skradła serce eterycznego dziewczęcia. Elfie miasto skryte między wysokimi drzewami, zwłaszcza o tej porze dnia zdawało się być niezwykle magicznym oraz pięknym miejscem. Miejscem, w którym nie tylko drużyna, ale i dwie, obserwujące ich poczynania czarownice, mogli odetchnąć od tragicznych wydarzeń, jakie miały miejsce w kopalniach Morii. Galadriela zachwycała, choćby faktem, iż była w stanie porozumieć się z nimi bez słów, niezależnie czy mówiła do jednej z kobiet czy do obu naraz. Z szerokim uśmiechem na malinowych ustach Frances splotła swoje palce z palcami towarzyszącej jej czarownicy, by ruszyć za panią Galadrielą w kierunku tajemniczego miejsca - niespodzianki. Ciekawość błysnęła w szaroniebieskim spojrzeniu, a panna Burroughs dała się ponieść opowieści oraz zawierzyć elfiej królowej, która podobnie jak lord Elrond dawała się posiadać wszelkie tajemnice tego świata. Dokładnie wypełniła polecenia jakie wybrzmiały w jej głowie, gdzieś w środku nie wierząc w abstrakcyjność sytuacji. Świat książki był inny, dziwny aczkolwiek niezwykle piękny, co porywało wrażliwą duszę dziewczęcia.
Chwilę później stał przed nią Wroński. Uśmiechnięty, z szabelką u boku - taki, jakiego widywać lubiła najbardziej. Słowa przyjaciółki przykuły jej uwagę, za zaskoczenie wymalowało się na twarzy Frances. - Tak. Znacie się? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. - To… to mój narzeczony. - Dodała, wzrokiem uciekając od postaci Sysi do zmieniającej się mgły, gdzieś w środku obawiając się jej reakcji. Widziała, że nie każdemu z bliskich jej osób jej wybór przypadał do gustu, do tego stopnia, iż posiadała stałą formułkę, jaką zwykła powtarzać w podobnych sytuacjach.
Na szczęście mgła zaczęła się zmieniać, przyciągając uwagę do innych jej układów. Druga wizja wydawała jej się całkiem przyjemna, lecz to trzecia wizja wzbudziła największe podekscytowanie Frances. Czy naprawdę było to możliwe? Czy właśnie taki los był jej pisany? Miała nadzieję, iż odpowiedź na te pytania była twierdząca. Wielkie odkrycia były jej najskrytszym, najbardziej wyczekiwanym marzeniem powtarzanym co roku nad urodzinowym tortem. - Kamień Filozoficzny. Transmutuje metale nieszlachetne, w szlachetne oraz jest składnikiem Eliksiru Życia. Do tej pory jedynie Nicolasowi Flamelowi udało się go stworzyć… - Odpowiedziała w zachwycie wizją, tonem przyciszonym do eterycznego półszeptu. Nie potrafiła oderwać spojrzenia od artefaktu, aż do chwili, gdy ten rozpłynął się w powietrzu.
Chwilę później, gdy Forsythia powtórzyła rytuał, sprawy zaczęły dziać się niezwykle szybko. Mgła przybrała kształt, który wywołał nieprzyjemny dreszcz na plecach alchemiczki, podejrzewającej, że panna Crabbe znosi to wszystko zapewne jeszcze gorzej. Ciche - Och… - Wyrwało się z jej ust, nim jednak zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować towarzysząca jej czarownica pognała na górę, pozostawiając ją samą pośród polany z misą. Ciężkie westchnienie opuściło pierś alchemiczki, a nieprzyjemne poczucie winy ciążyło jej na ramionach. Nie powinna poddać się historii, nie powinna proponować podobnego rozwiązania, gdyż rany skrywane przez Sysię zdawały się być nadal nie do końca zagojone. I wcale się temu nie dziwiła.
Słuchaj serca alchemiczko. I nie lękaj się, pod koniec wszystko będzie dobrze oraz tak, jak powinno. - Usłyszała w swej głowie, a słowa wydawały jej się niezwykle mętne. Bo czy mogła zaufać sercu w momencie, gdy to rozum wydawał jej się najważniejszym ośrodkiem? Czy potrafiła zawierzyć swoim emocjom, gdy najbardziej ceniła dokładne wiadomości oraz dane? Nie wiedziała. I już miała zapytać, lecz Galadriela zniknęła z zasięgu wzroku. Frances zabrała z ziemi ich buty, uniosła ku górze rąbek elfiej sukni, gdyż ta iluzja nadal spoczywała na jej ciele, po czym ruszyła schodami w górę. Powoli wspinała się po schodach, obawiając się obrazu, jaki mogła zobaczyć jeszcze bardziej jednak przerażona tym, iż mogło to zachwiać długo budowaną stabilnością przyjaciółki.
W końcu ją odnalazła - siedzącą na błękitnej wstędze, z twarzą ukrytą w dłoniach. Żołądek alchemiczki ścisnął się nieprzyjemnie, a serce zdawało się ominąć kilka uderzeń. Frances podeszła do wstęgi, ułożyła buty na ziemi po czym ostrożnie wsunęła się na jej materię. Palcami poprawiła elfią suknię, by wyciągnąć ręce ku ciemnowłosej. Z największą delikatnością owinęła dłonie wokół jej ciała, spokojnym gestem przyciągając ją do swojej piersi, jednocześnie zmieniając pozycję do półsiadu - plecy oparła o kawałek wstęgi, który uniósł się ku górze. Frances przesunęła się odrobinę tak, aby głowa przyjaciółki mogła swobodnie oprzeć się o jej obojczyk. Nie odzywała się pewna, że nie było odpowiednich słów, które mogłyby ukoić paskudne uczucia, jakie mogły pojawić się w umyśle panny Crabbe. Oferowała więc jej coś, co było rzeczą ważniejszą w jej pojęciu - bliskość; nieme wsparcie oraz ciche zapewnienie, że nie była w tym momencie sama; że mogła na niej polegać w chwilach, podobnych tej jaka miała miejsce przed chwilą. Nie chciała zostawiać jej samej, nie chciała męczyć dalszymi wspomnieniami, jakie mogły się pojawić. Po prostu była. Trwała obok trzymając ją w bezpiecznym koszyku wątłych ramion, mając nadzieję, że te niewielkie gesty przyniosą chociaż odrobinę ukojenia przyjaciółce w tej ciężkiej chwili. Kołysała ją delikatnie, subtelnie oraz nienachalnie, jednocześnie smukłymi palcami spokojnie i kojąco przeczesując ciemne pasma jej włosów. Nie była pewna, czy to pomoże; czy w ogóle obrała odpowiedni tok myślenia i czy ciche trwanie było odpowiednią odpowiedzią. Malinowe usta w pełnym czułości geście przycisnęły się do czubka jej głowy, szaroniebieskie spojrzenie błyszczało zmartwieniem, a ciche westchnienie uleciało z ust Frances.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zamrugała kilkakrotnie oczami, nie chciało jej się wierzyć, że coś tak okropnego mogło toczyć rodzinę Burroughs. Jednak nie wnikała, może nie chciała, a może wolała być obiektywna w tej kwestii. Nie drążyła więc dalej tego tematu, być może pozostawiając go na inną rozmowę.
Lecz kolejne tematy wprawiły ją w dziwny nastrój, przez który bardzo usilnie chciała powiedzieć Frani coś, czego mogłaby potem żałować. Przecież nie mogła ot, tak zapytać, czy nieodpowiednią uwagą są… zwolennicy Czarnego Pana. Nawet jeśli ufała pannie Burroughs, to takich słów nie wypadało wypowiadać. Jeszcze ktoś mógłby je źle zrozumieć, a nigdy nie było wiadomo czy przypadkiem cała opowieść nie jest monitorowana z zewnątrz. Ugryzła się więc język, spuszczając spojrzenie. – Rozumiem… - wyszeptała, a kolejne słowa nadal nie dawały jej złudzeń. – Obyście byli razem szczęśliwi – dodała, wysłuchawszy całego tłumaczenia. Nie mogła się wtrącać, nie znała, aż tak dobrze sytuacji Frances, a usilne próby powstrzymania jej przez swoje własne uprzedzenia, mogłyby świadczyć jedynie o tym, że… nie różniłaby się niczym od ojca, a przecież tego obawiała się najbardziej. Choć mogła być dumna, jak on, nosić brodę wyżej niż powinna i pogardliwie spoglądać na tych, którzy tylko na takie spojrzenie zasługiwali, to wewnątrz pragnęła rozkwitać, będąc zgodna z samą sobą. Ścisnęła mocniej dłoń przyjaciółki i uśmiechnęła się ciepło. – Jeśli jednak… pojawi się, choć najmniejsza przesłanka, że coś jest nie tak, to wiedz, że wystarczy zaledwie słowo, a pomogę – dodała, spoglądając intensywnie w szaroniebieskie tęczówki jej własnej wróżki. Wszak panna Burroughs była bezapelacyjnie najprawdziwszą wróżką. Brakowało jej jedynie skrzydełek, skrzących się kolorowym pyłkiem.
Całe Lothlorien ujmowało swym pięknem, lecz wyidealizowany wygląd tego miejsca wprawiał młodą Crabbe w lekki niepokój. Zaczynało odrobinę zakrawać o wszelkie sztuczne rozmowy prowadzone na bankietach organizowanych przez jej ojca. Może to już była lekka paranoja? Widzieć podstęp tam, gdzie go nie było? Westchnęła ciężko nad samą sobą, rozważając, że być może powinna poprosić swoją terapeutkę o ponowną analizę tych myśli. Może powinna dostawać nowe leki? A może już po prostu chciała iść w ten sposób na łatwiznę, sama nie wiedziała.
Stojąc przy mglistej tafli, była prawie pewna, że był to ten sam mężczyzna, którego niedawno poznała. - Tak… Kojarzę go, współpracował z moim ojcem – zmarszczyła brwi, a gdy usłyszała, że to właśnie Wroński jest narzeczonym Frances, wzięła głęboki wdech, powstrzymując się od komentarza. Nie znała go, aż tak dobrze. Mogła się mylić. Mogła całkowicie źle postrzegać tę sytuację. Spuściła spojrzenie, starając się nie drgnąć w zły sposób żadnym mięśniem twarzy. Nie komentowała, zaakceptowała ten fakt, obiecując samej sobie, że nie poruszy tematu jej wyboru. Przynajmniej wiedziała, że jeśli ją skrzywdzi, to będzie mogła mu odpłacić się pięknym za nadobne. – Dość… ciekawy jegomość – podsumowała, tak aby nie wprowadzać niezręcznej ciszy.
Słysząc o kamieniu filozoficznym, zdała sobie sprawę, że już kiedyś natrafiła na tę nazwę, a może i Perseus coś o tym wspominał… Spojrzała dosyć podejrzliwie na Frances, starając się wyłapać czy miało to coś wspólnego z eksperymentami, o których wcześniej mówiła przyjaciółka. – Jak rozumiem, ty natomiast chcesz być pierwszą kobietą, która tego dokona, tak? – zapytała odrobinę beztrosko, lecz w jej głowie roiło się od pytań, na jakie odwagi nie miała. Franiu, w co ty się pakujesz… Nie dała jednak odczuć kobiecie jakiejkolwiek antypatii względem tego pomysłu czy przedsięwzięcia – sama nienawidziła gdy ktoś odradzał jej pomysły, nie chciała skazywać na to uczucie panny Burroughs.
Forsythia żałowała, że nie posłuchała własnej intuicji. Nie powinna oddawać się pokusie oferowanej przez Królową Elfów, a jednak… poległa. Było jej wstyd za to wszystko, a gdy Frania znalazła się tuż obok niej, panna Crabbe wtuliła się w nią, szepcząc podziękowania za zabrane buty. Potem już ucichła, uspokajając się z każdą sekundą gdy ciepłe dłonie owijały jej sylwetkę. Nie wiedziała jak wytłumaczyć się ze swojego zachowania, lecz podejrzewała, że w jakiś dziwny sposób Frances to rozumiała. – Dziękuję i… przepraszam. To wciąż ledwo zabliźniona rana… - przyznała niechętnie.
Po tym wszystkim westchnęła lekko, a podróży przez opowieść nastał ciąg dalszy. Nie podróżowały jednak już na wstędze, a dane im było wsiąść w łódki, choć w przeciwieństwie do bohaterów nie musiały wiosłować. Forsythia przyglądała się widokom, a jej melancholijne spojrzenie śledziło sylwetki bohaterów, zastanawiając się, czy właśnie to wszystko zmierzało ku końcowi. Miała wrażenie, że to wszystko trwało już wiele godzin, a przecież w tym czasie już dawno zdążyliby zamknąć kawiarnię! Leniwie pokonały rzekę, aż w końcu znów musiały wyjść na ląd razem z bohaterami, a dalsza akcja potoczyła się nadzwyczajnie szybko. Orkowie przypuścili atak i chyba nikt nie spodziewał się śmierci Boromira, lecz na nią panna Crabbe spoglądała bez przejęcia, zupełnie jakby… nie zależało jej na bohaterze? A przecież była tak wrażliwa… A może to zmęczenie? Sama nie wiedziała. Być może wynikało to z tego, że fikcja tego świata powoli uderzała ją już w nadmiarze, nie mogła przeżywać realnie czegoś, co tak naprawdę nie istniało. Wystarczyły jej kłamstwa codzienności.
Później nastąpiła przejmująca scena z uczestnictwem Froda, a także Sama. Oddanie czci Boromirowi… Ostatnie spojrzenie na Śródziemie i… pojawiły się drzwi, prowadzące znów do kawiarni. Forsythia splotła dłoń z palcami Frances, wziąwszy ostatni oddech magicznej krainy, po czym ruszyła do wyjścia z opowieści.
Lecz kolejne tematy wprawiły ją w dziwny nastrój, przez który bardzo usilnie chciała powiedzieć Frani coś, czego mogłaby potem żałować. Przecież nie mogła ot, tak zapytać, czy nieodpowiednią uwagą są… zwolennicy Czarnego Pana. Nawet jeśli ufała pannie Burroughs, to takich słów nie wypadało wypowiadać. Jeszcze ktoś mógłby je źle zrozumieć, a nigdy nie było wiadomo czy przypadkiem cała opowieść nie jest monitorowana z zewnątrz. Ugryzła się więc język, spuszczając spojrzenie. – Rozumiem… - wyszeptała, a kolejne słowa nadal nie dawały jej złudzeń. – Obyście byli razem szczęśliwi – dodała, wysłuchawszy całego tłumaczenia. Nie mogła się wtrącać, nie znała, aż tak dobrze sytuacji Frances, a usilne próby powstrzymania jej przez swoje własne uprzedzenia, mogłyby świadczyć jedynie o tym, że… nie różniłaby się niczym od ojca, a przecież tego obawiała się najbardziej. Choć mogła być dumna, jak on, nosić brodę wyżej niż powinna i pogardliwie spoglądać na tych, którzy tylko na takie spojrzenie zasługiwali, to wewnątrz pragnęła rozkwitać, będąc zgodna z samą sobą. Ścisnęła mocniej dłoń przyjaciółki i uśmiechnęła się ciepło. – Jeśli jednak… pojawi się, choć najmniejsza przesłanka, że coś jest nie tak, to wiedz, że wystarczy zaledwie słowo, a pomogę – dodała, spoglądając intensywnie w szaroniebieskie tęczówki jej własnej wróżki. Wszak panna Burroughs była bezapelacyjnie najprawdziwszą wróżką. Brakowało jej jedynie skrzydełek, skrzących się kolorowym pyłkiem.
Całe Lothlorien ujmowało swym pięknem, lecz wyidealizowany wygląd tego miejsca wprawiał młodą Crabbe w lekki niepokój. Zaczynało odrobinę zakrawać o wszelkie sztuczne rozmowy prowadzone na bankietach organizowanych przez jej ojca. Może to już była lekka paranoja? Widzieć podstęp tam, gdzie go nie było? Westchnęła ciężko nad samą sobą, rozważając, że być może powinna poprosić swoją terapeutkę o ponowną analizę tych myśli. Może powinna dostawać nowe leki? A może już po prostu chciała iść w ten sposób na łatwiznę, sama nie wiedziała.
Stojąc przy mglistej tafli, była prawie pewna, że był to ten sam mężczyzna, którego niedawno poznała. - Tak… Kojarzę go, współpracował z moim ojcem – zmarszczyła brwi, a gdy usłyszała, że to właśnie Wroński jest narzeczonym Frances, wzięła głęboki wdech, powstrzymując się od komentarza. Nie znała go, aż tak dobrze. Mogła się mylić. Mogła całkowicie źle postrzegać tę sytuację. Spuściła spojrzenie, starając się nie drgnąć w zły sposób żadnym mięśniem twarzy. Nie komentowała, zaakceptowała ten fakt, obiecując samej sobie, że nie poruszy tematu jej wyboru. Przynajmniej wiedziała, że jeśli ją skrzywdzi, to będzie mogła mu odpłacić się pięknym za nadobne. – Dość… ciekawy jegomość – podsumowała, tak aby nie wprowadzać niezręcznej ciszy.
Słysząc o kamieniu filozoficznym, zdała sobie sprawę, że już kiedyś natrafiła na tę nazwę, a może i Perseus coś o tym wspominał… Spojrzała dosyć podejrzliwie na Frances, starając się wyłapać czy miało to coś wspólnego z eksperymentami, o których wcześniej mówiła przyjaciółka. – Jak rozumiem, ty natomiast chcesz być pierwszą kobietą, która tego dokona, tak? – zapytała odrobinę beztrosko, lecz w jej głowie roiło się od pytań, na jakie odwagi nie miała. Franiu, w co ty się pakujesz… Nie dała jednak odczuć kobiecie jakiejkolwiek antypatii względem tego pomysłu czy przedsięwzięcia – sama nienawidziła gdy ktoś odradzał jej pomysły, nie chciała skazywać na to uczucie panny Burroughs.
Forsythia żałowała, że nie posłuchała własnej intuicji. Nie powinna oddawać się pokusie oferowanej przez Królową Elfów, a jednak… poległa. Było jej wstyd za to wszystko, a gdy Frania znalazła się tuż obok niej, panna Crabbe wtuliła się w nią, szepcząc podziękowania za zabrane buty. Potem już ucichła, uspokajając się z każdą sekundą gdy ciepłe dłonie owijały jej sylwetkę. Nie wiedziała jak wytłumaczyć się ze swojego zachowania, lecz podejrzewała, że w jakiś dziwny sposób Frances to rozumiała. – Dziękuję i… przepraszam. To wciąż ledwo zabliźniona rana… - przyznała niechętnie.
Po tym wszystkim westchnęła lekko, a podróży przez opowieść nastał ciąg dalszy. Nie podróżowały jednak już na wstędze, a dane im było wsiąść w łódki, choć w przeciwieństwie do bohaterów nie musiały wiosłować. Forsythia przyglądała się widokom, a jej melancholijne spojrzenie śledziło sylwetki bohaterów, zastanawiając się, czy właśnie to wszystko zmierzało ku końcowi. Miała wrażenie, że to wszystko trwało już wiele godzin, a przecież w tym czasie już dawno zdążyliby zamknąć kawiarnię! Leniwie pokonały rzekę, aż w końcu znów musiały wyjść na ląd razem z bohaterami, a dalsza akcja potoczyła się nadzwyczajnie szybko. Orkowie przypuścili atak i chyba nikt nie spodziewał się śmierci Boromira, lecz na nią panna Crabbe spoglądała bez przejęcia, zupełnie jakby… nie zależało jej na bohaterze? A przecież była tak wrażliwa… A może to zmęczenie? Sama nie wiedziała. Być może wynikało to z tego, że fikcja tego świata powoli uderzała ją już w nadmiarze, nie mogła przeżywać realnie czegoś, co tak naprawdę nie istniało. Wystarczyły jej kłamstwa codzienności.
Później nastąpiła przejmująca scena z uczestnictwem Froda, a także Sama. Oddanie czci Boromirowi… Ostatnie spojrzenie na Śródziemie i… pojawiły się drzwi, prowadzące znów do kawiarni. Forsythia splotła dłoń z palcami Frances, wziąwszy ostatni oddech magicznej krainy, po czym ruszyła do wyjścia z opowieści.
Panna Burroughs uśmiechnęła się ślicznie słysząc słowa, jakie padły z ust Forsythii. Doskonale wiedziała, że przekazane informacje mogą wzbudzać pewne wątpliwości ze strony jej najbliższych… Nie mogła jednak wszystkich wtajemniczyć w usnuty wspólnie z Danielem plan pewna, że wtedy z pewnością ktoś wypowie w pewnej sytuacji o jedno słowo za dużo, ściągając nad ich głowy niezwykle wielkie problemy… A do tego nie mogła dopuścić.
- Dziękuję, również żywię nadzieję, że nic nie zmąci naszego szczęścia. - Odpowiedziała z delikatnym uśmiechem wyrysowanym na malinowych ustach oraz nadzieją w delikatnym głosie. Miała nadzieję, że nie zawiedzie przyjaciela przez te kilka miesięcy, przez które planowo miało trwać ich małżeństwo. - Och Sysiu, naprawdę nie masz powodów do zmartwień… A gdyby faktycznie coś się stało, będziesz pierwszą, do której poślę sowę. - Zapewniła przyjaciółkę, na chwilę zaciskając smukłe palce na jej dłoni, jakoby chciała zapewnić ją o prawdziwości swoich słów. Przekonana, iż nigdzie nie będzie bezpieczniejsza, niż pod stałym, czujnym okiem swojej bratniej duszy.
Dla niej w Lothlorien nie było choćby jednej, niewielkiej rzeczy, którą mogłaby uznać za podejrzaną. Piękno oraz bajkowość krainy czarowały sprawiając, że eteryczna alchemiczka najchętniej zamieszkałaby tu na zawsze. Wolała piękną, leśną krainę od paskudnej, przepełnionej przemocą rzeczywistości… I zapewne jedynie garstka osób, bez których nie wyobrażała sobie codzienności oraz niezwykle wysoka ambicja sprawiały, że nie pozostała w tej opowieści już na zawsze.
Uśmiech widniał na jej buzi, gdy mgła ułożyła się w sylwetkę przyjaciela. Czy i jemu spodobałoby się spacerowanie po tej opowieści? Kto wie, może powinna go kiedyś zaprosić na podobną przygodę?
- Współpracował z Twoim ojcem? Cóż za zbieg okoliczności…. - Rzuciła pozornie lekkim tonem, gdzieś w środku odczuła jednak niepokój. Doskonale wiedziała, czym zajmował się Daniel, kilka razy mając okazję przyglądać się temu osobiście… I chyba wolałaby, aby nikt z otoczenia Forsythii nie był zainteresowany nokturnowymi interesami. Ciche westchnienie uleciało z jej ust. Nie chciała psuć dzisiejszego spotkania, nie chciała bezpodstawnie wypowiadać złych słów o ojcu przyjaciółki… Ne potrafiła jednak wyzbyć się dziwnego niepokoju.
- Ciekawy… I to w taki stopniu, że chcę spędzić z nim resztę swoich dni… Och, to takie abstrakcyjne. - Odpowiedziała, z odrobiną rozbawienia w głosie, nowy temat jednak niezwykle szybko wszedł na wokandę. Szaroniebieskie spojrzenie błysnęło ekscytacją, gdy Forsythia spytała o jej alchemiczne plany. - Oczywiście, że chcę, najlepiej w ulepszonej wersji… To niezwykle trudne, rozpoczęłam jednak zbieranie odpowiednich informacji które, mam nadzieję, naprowadzą mnie na odpowiednie rozwiązanie. - Ekscytacja wybrzmiała w głosie eterycznego dziewczęcia. Frances zapewne nie była jeszcze w pełni pewna tego, jakie problemy może na siebie ściągnąć, myśląc jedynie o dokonaniu czegoś niezwykle wielkiego oraz nieskończonej ilości lat, jakie mogłaby poświęcić na pracę naukową.
A później wszystko potoczyło się tak, jak nie powinno. Wizja panny Crabbe wywołała jej wielki smutek, a Frances zrobiło się przykro, iż w ogóle zaproponowała wypróbowanie propozycji, złożonej przez panią Lothlorien. Gdy ją odnalazła zamknęła ją więc w swoich ramionach, tuląc do piersi i gładząc ciemne włosy, w nadziei, że to chociaż odrobinę pomoże dziewczynie dojść do siebie. Uciszała podziękowania chcąc, by spokój ponownie odnalazł drogę do jej serca oraz umysłu, nawet jeśli ten spokój nie będzie pełnym. - Nic się nie stało, kochanie. - Odpowiedziała słodkim, ciepłym tonem głosu, by chwilę później przycisnąć usta do czubka jej głowy, nie wypuszczając jej z ramion póki nie była pewna, że Forsythia doszła w pełni do siebie.
A później przyszły dalsze koleje opowieści, które panna Burroughs oglądała ze smukłymi palcami zaciśniętymi na dłoni przyjaciółki, nadal obawiając się o jej stan. Frances puściła dłoń przyjaciółki dopiero wtedy, gdy przyszło im się pożegnać.
| zt.x2
- Dziękuję, również żywię nadzieję, że nic nie zmąci naszego szczęścia. - Odpowiedziała z delikatnym uśmiechem wyrysowanym na malinowych ustach oraz nadzieją w delikatnym głosie. Miała nadzieję, że nie zawiedzie przyjaciela przez te kilka miesięcy, przez które planowo miało trwać ich małżeństwo. - Och Sysiu, naprawdę nie masz powodów do zmartwień… A gdyby faktycznie coś się stało, będziesz pierwszą, do której poślę sowę. - Zapewniła przyjaciółkę, na chwilę zaciskając smukłe palce na jej dłoni, jakoby chciała zapewnić ją o prawdziwości swoich słów. Przekonana, iż nigdzie nie będzie bezpieczniejsza, niż pod stałym, czujnym okiem swojej bratniej duszy.
Dla niej w Lothlorien nie było choćby jednej, niewielkiej rzeczy, którą mogłaby uznać za podejrzaną. Piękno oraz bajkowość krainy czarowały sprawiając, że eteryczna alchemiczka najchętniej zamieszkałaby tu na zawsze. Wolała piękną, leśną krainę od paskudnej, przepełnionej przemocą rzeczywistości… I zapewne jedynie garstka osób, bez których nie wyobrażała sobie codzienności oraz niezwykle wysoka ambicja sprawiały, że nie pozostała w tej opowieści już na zawsze.
Uśmiech widniał na jej buzi, gdy mgła ułożyła się w sylwetkę przyjaciela. Czy i jemu spodobałoby się spacerowanie po tej opowieści? Kto wie, może powinna go kiedyś zaprosić na podobną przygodę?
- Współpracował z Twoim ojcem? Cóż za zbieg okoliczności…. - Rzuciła pozornie lekkim tonem, gdzieś w środku odczuła jednak niepokój. Doskonale wiedziała, czym zajmował się Daniel, kilka razy mając okazję przyglądać się temu osobiście… I chyba wolałaby, aby nikt z otoczenia Forsythii nie był zainteresowany nokturnowymi interesami. Ciche westchnienie uleciało z jej ust. Nie chciała psuć dzisiejszego spotkania, nie chciała bezpodstawnie wypowiadać złych słów o ojcu przyjaciółki… Ne potrafiła jednak wyzbyć się dziwnego niepokoju.
- Ciekawy… I to w taki stopniu, że chcę spędzić z nim resztę swoich dni… Och, to takie abstrakcyjne. - Odpowiedziała, z odrobiną rozbawienia w głosie, nowy temat jednak niezwykle szybko wszedł na wokandę. Szaroniebieskie spojrzenie błysnęło ekscytacją, gdy Forsythia spytała o jej alchemiczne plany. - Oczywiście, że chcę, najlepiej w ulepszonej wersji… To niezwykle trudne, rozpoczęłam jednak zbieranie odpowiednich informacji które, mam nadzieję, naprowadzą mnie na odpowiednie rozwiązanie. - Ekscytacja wybrzmiała w głosie eterycznego dziewczęcia. Frances zapewne nie była jeszcze w pełni pewna tego, jakie problemy może na siebie ściągnąć, myśląc jedynie o dokonaniu czegoś niezwykle wielkiego oraz nieskończonej ilości lat, jakie mogłaby poświęcić na pracę naukową.
A później wszystko potoczyło się tak, jak nie powinno. Wizja panny Crabbe wywołała jej wielki smutek, a Frances zrobiło się przykro, iż w ogóle zaproponowała wypróbowanie propozycji, złożonej przez panią Lothlorien. Gdy ją odnalazła zamknęła ją więc w swoich ramionach, tuląc do piersi i gładząc ciemne włosy, w nadziei, że to chociaż odrobinę pomoże dziewczynie dojść do siebie. Uciszała podziękowania chcąc, by spokój ponownie odnalazł drogę do jej serca oraz umysłu, nawet jeśli ten spokój nie będzie pełnym. - Nic się nie stało, kochanie. - Odpowiedziała słodkim, ciepłym tonem głosu, by chwilę później przycisnąć usta do czubka jej głowy, nie wypuszczając jej z ramion póki nie była pewna, że Forsythia doszła w pełni do siebie.
A później przyszły dalsze koleje opowieści, które panna Burroughs oglądała ze smukłymi palcami zaciśniętymi na dłoni przyjaciółki, nadal obawiając się o jej stan. Frances puściła dłoń przyjaciółki dopiero wtedy, gdy przyszło im się pożegnać.
| zt.x2
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 29 października
Za jednym ze stolików, z nóżką założoną na nóżkę, siedziała wygodnie Silke Multon, chociaż ciężko było zauważyć, że to akurat ona. Pierwszą rzeczą, która rzucała się w oczy była nazwa trzymanej przez nią gazety - cała jej twarz zasłonięta była rozłożonym szeroko, najnowszym wydaniem Walczącego Maga. Z drugiej strony tej barykady sprawa miała się nieco inaczej, bo pomiędzy jego stronicami, Silke ukryła najnowsze wydanie Czarownicy, tak aby o jej fascynacji działami plotkarskimi wiedziały jedynie ona i ściana za jej plecami. Przygryzła wargę, przyglądając się obliczu Francisa Lestrange, ale bardziej niż jego nudziarską restauracją interesowała się zawartością strony dalej, więc przewróciła kartkę pospiesznie. "Zalecamy cierpliwość, cierpliwość i jeszcze raz cierpliwość! Bardziej niż nietrwałość Amortencji powinno Cię martwić to, że do miłości nie można nikogo zmusić." Pokręciła głową, jak zwykle emocjonując się tymi absurdalnymi poradami miłosnymi bardziej niż pierwszymi krokami własnego dziecka. Wykonawszy ten gest spostrzegła, że przy wcześniej wspomnianym stoliku nie siedzi już sama. Pospiesznie zamknęła gazetę i złożyła ją na pół w taki sposób, aby nikt nie zorientował się, że w środku głównego nośnika propagandy znajduje się coś jeszcze.
- Oh, August - oh, Silke - długo już tu siedzisz? - Mógł się odezwać, albo odchrząknąć chociaż. A może to zrobił, tylko nie usłyszała go zza zdjęć tego czarusia Lestrange'a? Na szczęście szybko udało jej się odgonić te niedorzeczne myśli. Uśmiechnęła się do niego serdecznie, jakby wcale nie popełniła właśnie żadnego faux pas. Szybko zmierzyła go spojrzeniem, chcąc wyłapać jakieś znaczące zmiany w aparycji, ale niczego się nie doszukała - wyglądał tak samo przystojnie i tak samo upiornie jak wcześniej, co coraz bardziej ją zastanawiało. No bo jakim cudem był starym kawalerem? Multon zdawało się, że gdyby jakaś szlachcianka miała stracić dla niego nazwisko, to nieszczególnie by nad tym ubolewała.
- Cieszę się, że przyszedłeś. Mam wrażenie, że nie widzieliśmy się od wieków. Chciałam zaprosić cię na obiad, ale miałam z tyłu głowy taką myśl, że mi kiedyś narzekałeś na zupę dyniową, a zgadnij co jemy przed Samhain. - Mówiąc to, sprytnie zsunęła złożone razem gazety z blatu i schowała je do torebki.
Augustus był dla niej trochę cieniem dawnych czasów, chwil spędzonych w trójkę z mężem. I chociaż nie chciała tego przed sobą przyznać - naprawdę bolało ją to, że trzecie krzesło wciąż pozostawało niezajęte. Brakowało jej niezręcznych komentarzy Wilhelma, nawet jeżeli wcześniej zdawały się ją denerwować. Nie wiedziała, czy siedzący przed nią mężczyzna również odczuwa tę pustkę. Niektóre jego zachowania wciąż stanowiły dla niej zagadkę. Wątpiła natomiast, aby miał większe problemy z odczytaniem jej, bo w przeciwieństwie do reszty świata znał ją z nieco bardziej naturalnej strony. Zerkała w puste miejsca obok coraz rzadziej, ale wciąż to robiła.
Za jednym ze stolików, z nóżką założoną na nóżkę, siedziała wygodnie Silke Multon, chociaż ciężko było zauważyć, że to akurat ona. Pierwszą rzeczą, która rzucała się w oczy była nazwa trzymanej przez nią gazety - cała jej twarz zasłonięta była rozłożonym szeroko, najnowszym wydaniem Walczącego Maga. Z drugiej strony tej barykady sprawa miała się nieco inaczej, bo pomiędzy jego stronicami, Silke ukryła najnowsze wydanie Czarownicy, tak aby o jej fascynacji działami plotkarskimi wiedziały jedynie ona i ściana za jej plecami. Przygryzła wargę, przyglądając się obliczu Francisa Lestrange, ale bardziej niż jego nudziarską restauracją interesowała się zawartością strony dalej, więc przewróciła kartkę pospiesznie. "Zalecamy cierpliwość, cierpliwość i jeszcze raz cierpliwość! Bardziej niż nietrwałość Amortencji powinno Cię martwić to, że do miłości nie można nikogo zmusić." Pokręciła głową, jak zwykle emocjonując się tymi absurdalnymi poradami miłosnymi bardziej niż pierwszymi krokami własnego dziecka. Wykonawszy ten gest spostrzegła, że przy wcześniej wspomnianym stoliku nie siedzi już sama. Pospiesznie zamknęła gazetę i złożyła ją na pół w taki sposób, aby nikt nie zorientował się, że w środku głównego nośnika propagandy znajduje się coś jeszcze.
- Oh, August - oh, Silke - długo już tu siedzisz? - Mógł się odezwać, albo odchrząknąć chociaż. A może to zrobił, tylko nie usłyszała go zza zdjęć tego czarusia Lestrange'a? Na szczęście szybko udało jej się odgonić te niedorzeczne myśli. Uśmiechnęła się do niego serdecznie, jakby wcale nie popełniła właśnie żadnego faux pas. Szybko zmierzyła go spojrzeniem, chcąc wyłapać jakieś znaczące zmiany w aparycji, ale niczego się nie doszukała - wyglądał tak samo przystojnie i tak samo upiornie jak wcześniej, co coraz bardziej ją zastanawiało. No bo jakim cudem był starym kawalerem? Multon zdawało się, że gdyby jakaś szlachcianka miała stracić dla niego nazwisko, to nieszczególnie by nad tym ubolewała.
- Cieszę się, że przyszedłeś. Mam wrażenie, że nie widzieliśmy się od wieków. Chciałam zaprosić cię na obiad, ale miałam z tyłu głowy taką myśl, że mi kiedyś narzekałeś na zupę dyniową, a zgadnij co jemy przed Samhain. - Mówiąc to, sprytnie zsunęła złożone razem gazety z blatu i schowała je do torebki.
Augustus był dla niej trochę cieniem dawnych czasów, chwil spędzonych w trójkę z mężem. I chociaż nie chciała tego przed sobą przyznać - naprawdę bolało ją to, że trzecie krzesło wciąż pozostawało niezajęte. Brakowało jej niezręcznych komentarzy Wilhelma, nawet jeżeli wcześniej zdawały się ją denerwować. Nie wiedziała, czy siedzący przed nią mężczyzna również odczuwa tę pustkę. Niektóre jego zachowania wciąż stanowiły dla niej zagadkę. Wątpiła natomiast, aby miał większe problemy z odczytaniem jej, bo w przeciwieństwie do reszty świata znał ją z nieco bardziej naturalnej strony. Zerkała w puste miejsca obok coraz rzadziej, ale wciąż to robiła.
if cats looked like frogs we'd realize what nasty, cruel little bastards they are. style. that's what people remember
motyw
motyw
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Powoli zbliżała się godzina, jaką wyznaczyli sobie na spotkanie. Nie śpieszył się; minuty wyliczył precyzyjnie i do głowy nie przychodziło mu nic, co mogłoby sprawić, że pojawiłby się spóźniony. Kiedy więc wskazówki zegara wskazały odpowiedni czas, Augustus wszedł do kawiarni. Zawsze na czas - spóźnianie się było kompletnie nie w jego stylu i zdarzało mu się tak rzadko, że mało kto wierzył, że w ogóle. Spojrzenie zielononiebieskich oczu przesunęło się po wnętrzu przybytku, kiedy postąpił parę niewielkich kroków, dając sobie chwilę na zlokalizowanie drugiej strony tego całego spotkania. I znalazł; Silke siedziała przy jednym ze stolików, zasłonięta trzymanym w dłoniach egzemplarzem Walczącego Maga. Mimo, że twarz całkowicie niemal przysłaniały jej kartki jedynego właściwego magazynu, to nie miał wątpliwości, że to w jej kierunku powinien się skierować. Lata znajomości zrobiły swoje; wystarczyła sylwetka, czy chociażby maniera z jaką siedziała i czytała gazetę. Tak, by nikt nie widział tego, co kryło się między stronami.
Zajął swoje miejsce cicho, nie pierwszy już raz bawiąc się w grę, ile to zajmie pani Multon zauważenie, że znalazło się jej towarzystwo. Wzrok zdążył tylko raz przeczytać pierwszą stronę gazety, a przynajmniej to, co było na niej nie zasłonięte. Bywało gorzej.
- Wcale, dopiero zdążyłem się przysiąść - odpowiedział, dosuwając nieco krzesło, by wygodniej się na nim usadowić względem stolika, który ich dzielił. Nie pierwszy raz obserwował jak tonie w tym, w czym się zaczytywała, tak samo jak wiele razy już oglądał, jak starannie składa te pisma i chowa je, niczym skarby, ale wciąż gotowe zdradzić jej tajemnice. Upodobania, którymi poważna czarownica nie powinna się chwalić. On natomiast, za każdym razem grzecznie odwracał wzrok i udawał, że wcale nie widzi. Bo też i absolutnie go to nie obchodziło - Chcesz mi powiedzieć, że cały październik na twoim stole gości zupa dyniowa? Na Merlina, aż boję się pomyśleć, co by na to powiedział mój żołądek - parsknął rozbawiony, posłusznie odwracając na moment spojrzenie, by gazetowy rytuał zdążył się dopełnić.
Ciężko było mu stwierdzić, czy odczuwał pustkę. Na pewno mniejszą i w żadnym stopniu nieporównywalną z tą, jaką ona musiała nosić po stracie męża. Mimo wycofanego charakteru, miał jednak wrażenie, że Wilhelm był jednym z tych nielicznych ludzi, których mógł nazywać przyjaciółmi. Łączyła ich pasja; do nauki, do odkrywania i sama Silke dopełniała nieco tego całego obrazka ludzi głodnych wiedzy. Kiedy umarł, czuł żal. Lekki posmak goryczy, wywołany poczuciem marnotrawstwa talentu, który został tak łatwo i tak bezmyślnie usunięty ze świata.
Zajął swoje miejsce cicho, nie pierwszy już raz bawiąc się w grę, ile to zajmie pani Multon zauważenie, że znalazło się jej towarzystwo. Wzrok zdążył tylko raz przeczytać pierwszą stronę gazety, a przynajmniej to, co było na niej nie zasłonięte. Bywało gorzej.
- Wcale, dopiero zdążyłem się przysiąść - odpowiedział, dosuwając nieco krzesło, by wygodniej się na nim usadowić względem stolika, który ich dzielił. Nie pierwszy raz obserwował jak tonie w tym, w czym się zaczytywała, tak samo jak wiele razy już oglądał, jak starannie składa te pisma i chowa je, niczym skarby, ale wciąż gotowe zdradzić jej tajemnice. Upodobania, którymi poważna czarownica nie powinna się chwalić. On natomiast, za każdym razem grzecznie odwracał wzrok i udawał, że wcale nie widzi. Bo też i absolutnie go to nie obchodziło - Chcesz mi powiedzieć, że cały październik na twoim stole gości zupa dyniowa? Na Merlina, aż boję się pomyśleć, co by na to powiedział mój żołądek - parsknął rozbawiony, posłusznie odwracając na moment spojrzenie, by gazetowy rytuał zdążył się dopełnić.
Ciężko było mu stwierdzić, czy odczuwał pustkę. Na pewno mniejszą i w żadnym stopniu nieporównywalną z tą, jaką ona musiała nosić po stracie męża. Mimo wycofanego charakteru, miał jednak wrażenie, że Wilhelm był jednym z tych nielicznych ludzi, których mógł nazywać przyjaciółmi. Łączyła ich pasja; do nauki, do odkrywania i sama Silke dopełniała nieco tego całego obrazka ludzi głodnych wiedzy. Kiedy umarł, czuł żal. Lekki posmak goryczy, wywołany poczuciem marnotrawstwa talentu, który został tak łatwo i tak bezmyślnie usunięty ze świata.
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kawiarnia z czytelnią
Szybka odpowiedź