Kawiarnia z czytelnią
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Kawiarnia z czytelnią
Niezbyt duża kawiarnia, której ściany zapełnione są półkami z książkami. W jednym rogu, na parapecie dużego okna zawsze siedzi jeden z pracowników czytając którąś z baśni i legend. Dookoła czytającego często gromadzi się spora grupka dzieci zasłuchanych w opowieści, podczas gdy ich rodzice w spokoju rozmawiają przy niewielkich, okrągłych stolikach, rozkoszując się przy tym kawą, czy herbatą. Wieczorami czytane na głos powieści skierowane już są dla dorosłych. Czasem posłuchać można romansów lub książek historycznych. Repertuar zawsze wywieszony jest przed restauracją.
W piątki mają miejsce wieczory z Księgami Zakazanymi. Wówczas zaklęte książki wciągają obecnych w kawiarni do środka opowieści. Dzięki temu na własnej skórze przeżyć można całą historię. Opowieści te są w pełni bezpieczne, jeśli tylko słucha się instrukcji obsługi.
W piątki mają miejsce wieczory z Księgami Zakazanymi. Wówczas zaklęte książki wciągają obecnych w kawiarni do środka opowieści. Dzięki temu na własnej skórze przeżyć można całą historię. Opowieści te są w pełni bezpieczne, jeśli tylko słucha się instrukcji obsługi.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:21, w całości zmieniany 1 raz
Silke bezbłędnie zamaskowała zażenowanie, które dobijało się wręcz do tego, aby zagościć na jej twarzy w ramach skwitowania tego jakże wyszukanego dowcipu. Istotnie, nie widzieli się długo. Na tyle długo, aby zdążyła zapomnieć, że dar szybkiego wykonywania obliczeń skutecznie wypierał z męskich umysłów nawet najskrzętniej skrywane resztki dobrego poczucia humoru. Zamiast paniką i zmieszaniem, poczęstowała go za to serdecznym uśmiechem i odrobinę nieeleganckim przeciągnięciem się. Usadowiła się na swoim krześle wygodniej i również przybliżyła do stolika, skracając dystans pomiędzy nimi na tyle, że mogliby porozumiewać się podejrzanym, konspiracyjnym szeptem. Ciekawe, czy wyglądało to dziwnie w obleganej przez dzieci kawiarni?
- Tak. W Noc Duchów jemy czarownice, którym nie udało się przeskoczyć przez ognisko, a w pozostałe dni roku zupę dyniową. U was w domu jest inaczej, Augie?
No i co? Czyż nie była specjalistką rozganiania oparów niezręczności? Poklepała go po ramieniu pociesznie, po czym raz jeszcze sięgnęła do wnętrza swojej torebki. Oczywiście nie wyciągnęła z niego gazety, lecz mały pakunek. Umieszczone w szarej, papierowej torbie pudełka zawierające po jednej miarce srebrnego i księżycowego pyłu. Silke postawiła ją na blacie i przesunęła delikatnie w stronę Augustusa.
- Proszę. To ingrediencje, o które mnie prosiłeś.
Ileż tego było? Dwie miarki. Ledwie dwie miarki. Pamiętała czasy, kiedy zużywali cały zapas posiadanych przez nią aktualnie materiałów w jeden dzień. Może dwa, przy dobrych wiatrach, jeżeli tym razem wszystko poszło po ich myśli. Momentami za tym tęskniła. Ściągała z półek stare dzienniki i próbowała ruszyć niektóre rzeczy dalej. Samotnie. Bez oparcia, jakie stanowił jej partner. Niestety na próżno. Być może dlatego odnajdowała aż tyle satysfakcji z wykonywania coraz to nowszych poleceń rodziny Crabbe? W przeciwieństwie do realizowania własnych aspiracji to wychodziło jej całkiem dobrze.
- Nad czym teraz pracujesz? A może to tajemnica? - Przechyliła głowę, wędrując spojrzeniem od jego oczu aż do blizny i z powrotem. Nie potrafiła przypomnieć sobie, czy już kiedyś o nią pytała. - Daj mi chociaż jakąś wskazówkę, no. Zawsze kiedy czytam Horyzonty zaklęć, to czekam, aż pojawi się tam znowu twoje nazwisko.
- Tak. W Noc Duchów jemy czarownice, którym nie udało się przeskoczyć przez ognisko, a w pozostałe dni roku zupę dyniową. U was w domu jest inaczej, Augie?
No i co? Czyż nie była specjalistką rozganiania oparów niezręczności? Poklepała go po ramieniu pociesznie, po czym raz jeszcze sięgnęła do wnętrza swojej torebki. Oczywiście nie wyciągnęła z niego gazety, lecz mały pakunek. Umieszczone w szarej, papierowej torbie pudełka zawierające po jednej miarce srebrnego i księżycowego pyłu. Silke postawiła ją na blacie i przesunęła delikatnie w stronę Augustusa.
- Proszę. To ingrediencje, o które mnie prosiłeś.
Ileż tego było? Dwie miarki. Ledwie dwie miarki. Pamiętała czasy, kiedy zużywali cały zapas posiadanych przez nią aktualnie materiałów w jeden dzień. Może dwa, przy dobrych wiatrach, jeżeli tym razem wszystko poszło po ich myśli. Momentami za tym tęskniła. Ściągała z półek stare dzienniki i próbowała ruszyć niektóre rzeczy dalej. Samotnie. Bez oparcia, jakie stanowił jej partner. Niestety na próżno. Być może dlatego odnajdowała aż tyle satysfakcji z wykonywania coraz to nowszych poleceń rodziny Crabbe? W przeciwieństwie do realizowania własnych aspiracji to wychodziło jej całkiem dobrze.
- Nad czym teraz pracujesz? A może to tajemnica? - Przechyliła głowę, wędrując spojrzeniem od jego oczu aż do blizny i z powrotem. Nie potrafiła przypomnieć sobie, czy już kiedyś o nią pytała. - Daj mi chociaż jakąś wskazówkę, no. Zawsze kiedy czytam Horyzonty zaklęć, to czekam, aż pojawi się tam znowu twoje nazwisko.
if cats looked like frogs we'd realize what nasty, cruel little bastards they are. style. that's what people remember
motyw
motyw
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Augustus, z należytą dla siebie arogancją, zawsze uważał, że jego żarty wcale nie były takie złe. w przekonaniu tylko utwierdzał go fakt, że tego typu poczucie humoru, zdawało się być rzeczą charakterystyczną dla pewnego typu osób. Takich, które częściej pochylały się nad skomplikowanymi obliczeniami i dotyczącymi ich książkami, niż kontaktami z innymi ludźmi. Najgorsze, albo raczej też najlepsze, było w tym wszystkim to, iż można było zauważyć tendencję co do tego, że im więcej tego typu osób znajdowało się w jednym pomieszczeniu, tym żarty zdolne były osiągać nowe szczyty zażenowania wywoływanego u postronnych. On sam jednak, jak zawsze, całkowicie ignorował czy też zdawał się nie zauważać, jak marny był z niego kawalarz w oczach kogoś takiego jak Silke.
- Dość odważnie zakładasz, że w ogóle wiem, co dokładnie w moim domu ląduje na stół - zauważył, już pół żartem, pół serio, bo prawdę powiedziawszy, w większości nie miał bladego pojęcia. Posiadał ten przywilej, że po jego domu błąkała się niezamężna ciotka, którą jej ojciec wspaniałomyślnie przygarnął pod swój dach. To ona właśnie zajmowała się przygotowywaniem jedzenia i dbaniem o spiżarnie. On sam jednak nie widział w tym absolutnie nic złego. W końcu wygodne życie nie było czymś niewłaściwym, prawda? Nawet jeśli nieco odrywało go od niektórych problemów.
- Ah, dziękuję - uśmiechnął się do niej, przez moment wyglądając, jakby faktycznie się nie spodziewał. W sumie, jeśli miał być szczery, to po prawdzie bardziej oczekiwał sowy, ale faktycznie, skoro i tak widzieli się w cztery oczy, paczuszka wydawała się aż nazbyt oczywista. Zgarnął ją ze stołu, wsuwając do kieszeni płaszcza.
- W sumie na prawdę chciałbym powiedzieć, że to tajemnica, ale jeśli mam być szczery... nad niczym. Dopadł mnie zastój lub jakaś niemoc twórcza. Wertuję dużo starych prac i dokumentów, mając nadzieję, że gdzieś jest jakaś otwarta furtka, której wcześniej nie zauważyłem. Ale cóż... takie rzeczy się zdarzają, a przynajmniej tak słyszałem - uśmiechnął się nieco krzywo, wyraźnie niezadowolony z takiego stanu rzeczy. Rozumiał jednak, że czasem badania zwalniały, a praca szła nieco bardziej topornie. Wciąż jednak próbował i tak jak mówił, dnie w większości spędzał na wertowaniu starych papierów, o ile akurat nie przyjmował zleceń jako zwykły numerolog. - A ty? Jak się bawisz jako asystentka Sallowa?
- Dość odważnie zakładasz, że w ogóle wiem, co dokładnie w moim domu ląduje na stół - zauważył, już pół żartem, pół serio, bo prawdę powiedziawszy, w większości nie miał bladego pojęcia. Posiadał ten przywilej, że po jego domu błąkała się niezamężna ciotka, którą jej ojciec wspaniałomyślnie przygarnął pod swój dach. To ona właśnie zajmowała się przygotowywaniem jedzenia i dbaniem o spiżarnie. On sam jednak nie widział w tym absolutnie nic złego. W końcu wygodne życie nie było czymś niewłaściwym, prawda? Nawet jeśli nieco odrywało go od niektórych problemów.
- Ah, dziękuję - uśmiechnął się do niej, przez moment wyglądając, jakby faktycznie się nie spodziewał. W sumie, jeśli miał być szczery, to po prawdzie bardziej oczekiwał sowy, ale faktycznie, skoro i tak widzieli się w cztery oczy, paczuszka wydawała się aż nazbyt oczywista. Zgarnął ją ze stołu, wsuwając do kieszeni płaszcza.
- W sumie na prawdę chciałbym powiedzieć, że to tajemnica, ale jeśli mam być szczery... nad niczym. Dopadł mnie zastój lub jakaś niemoc twórcza. Wertuję dużo starych prac i dokumentów, mając nadzieję, że gdzieś jest jakaś otwarta furtka, której wcześniej nie zauważyłem. Ale cóż... takie rzeczy się zdarzają, a przynajmniej tak słyszałem - uśmiechnął się nieco krzywo, wyraźnie niezadowolony z takiego stanu rzeczy. Rozumiał jednak, że czasem badania zwalniały, a praca szła nieco bardziej topornie. Wciąż jednak próbował i tak jak mówił, dnie w większości spędzał na wertowaniu starych papierów, o ile akurat nie przyjmował zleceń jako zwykły numerolog. - A ty? Jak się bawisz jako asystentka Sallowa?
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— I jak już podstawią ci talerz pod nos, to jesz z zamkniętymi oczyma?
To brzmiało, jakby był naprawdę odrealniony, a nie dowcipny. Silke się już jednak z tego typu zachowaniem oswoiła. Kiedy była młodsza, pod wpływem takich tekstów przechodziły ją dreszcze żenady, a teraz... Co najwyżej myśli sięgały w kierunku nostalgii i tęsknoty, jeżeli w ogóle raczyły. Augustus słusznie przecież zauważył, że się bawiła. Tak, to była jej praca, ale wybrała ją nie bez powodu. Sallow był perfekcyjnym wypełniaczem czasu, maskował pustkę wywołaną przez utraconą relację z mężem. Miała dla kogo wstawać rano, dla kogo pracować. I był przy tym niemożliwie czarującym człowiekiem. Mało zostało w jej życiu przestrzeni na melancholię. Nachodziła ją głównie w takich momentach jak teraz.
Wpatrując się w oczy Augustusa, raz jeszcze zmieniła pozycję. Łokieć ułożyła na oparciu krzesła, siadając na nim krzywo, ale jednocześnie obracając się przodem w stronę numerologa.
— Trochę to rozumiem — przyznała. Nie przywykła do pełnych uniesień zwierzeń, ale przecież nie zawsze kłamała. Szczególnie że przy Rookwodzie nie miała żadnego powodu, aby kogokolwiek udawać.
— To znaczy... — Zbadała spojrzeniem swoją dłoń. Wyglądała, jakby chciała ocenić stan paznokci, ale przecież (jak zawsze) miała na sobie czarne, jedwabne rękawiczki. — Czasami jeszcze sięgam do rzeczy, nad którymi pracowaliśmy razem, ale nigdy nie czuję, że to jest co, co powinnam teraz robić. Nie czuję tego czegoś, co pchało mnie do działania. — I trochę nad tym ubolewała, bo przecież czuła się i była kimś więcej niż twórczynią świstoklików, a jednak do tego ostatnimi czasy sprowadzał się jej kontakt z numerologią. Były przydatne i potrzebne, w przeciwieństwie do szalonych teorii, które snuła niegdyś za zamkniętymi drzwiami pracowni Multonów. — Myślisz, że czas leczy takie blokady? — Ona w to wątpiła. Bo dała temu czasowi tyle przestrzeni, ile potrzebował, a opasłe księgi spoczywające na półkach wcale nie wydawały się być bliższe. Wręcz przeciwnie, każdy krok stawiany w kierunku polityki oddalał ją od tych badań coraz bardziej. Powoli traciła kontakty z osobami zaangażowanymi w zagłębianie wiedzy i chociaż nowy świat wydawał się równie interesujący, Silke nie potrafiła rozstać się z przeszłością. Praca w biurze Rzecznika mogła przykryć drogowskaz, ale to nie zmieniało nic w tym, że znajdowała się na rozdrożu.
— Pewnie nie zdziwię cię jeżeli powiem, że doskonale. — Wsiąkała w to coraz bardziej. — Lubię obserwować ludzi. — Możliwe, że niepotrzebnie zmierzyła go wzrokiem raz jeszcze, zdradzając się tym samym, jak intensywnie go analizowała. Skwitowała to niemrawym uśmiechem. — Polityka jest ich pełna. Czasami tylko zastanawiam się, co będzie ze mną dalej.
To brzmiało, jakby był naprawdę odrealniony, a nie dowcipny. Silke się już jednak z tego typu zachowaniem oswoiła. Kiedy była młodsza, pod wpływem takich tekstów przechodziły ją dreszcze żenady, a teraz... Co najwyżej myśli sięgały w kierunku nostalgii i tęsknoty, jeżeli w ogóle raczyły. Augustus słusznie przecież zauważył, że się bawiła. Tak, to była jej praca, ale wybrała ją nie bez powodu. Sallow był perfekcyjnym wypełniaczem czasu, maskował pustkę wywołaną przez utraconą relację z mężem. Miała dla kogo wstawać rano, dla kogo pracować. I był przy tym niemożliwie czarującym człowiekiem. Mało zostało w jej życiu przestrzeni na melancholię. Nachodziła ją głównie w takich momentach jak teraz.
Wpatrując się w oczy Augustusa, raz jeszcze zmieniła pozycję. Łokieć ułożyła na oparciu krzesła, siadając na nim krzywo, ale jednocześnie obracając się przodem w stronę numerologa.
— Trochę to rozumiem — przyznała. Nie przywykła do pełnych uniesień zwierzeń, ale przecież nie zawsze kłamała. Szczególnie że przy Rookwodzie nie miała żadnego powodu, aby kogokolwiek udawać.
— To znaczy... — Zbadała spojrzeniem swoją dłoń. Wyglądała, jakby chciała ocenić stan paznokci, ale przecież (jak zawsze) miała na sobie czarne, jedwabne rękawiczki. — Czasami jeszcze sięgam do rzeczy, nad którymi pracowaliśmy razem, ale nigdy nie czuję, że to jest co, co powinnam teraz robić. Nie czuję tego czegoś, co pchało mnie do działania. — I trochę nad tym ubolewała, bo przecież czuła się i była kimś więcej niż twórczynią świstoklików, a jednak do tego ostatnimi czasy sprowadzał się jej kontakt z numerologią. Były przydatne i potrzebne, w przeciwieństwie do szalonych teorii, które snuła niegdyś za zamkniętymi drzwiami pracowni Multonów. — Myślisz, że czas leczy takie blokady? — Ona w to wątpiła. Bo dała temu czasowi tyle przestrzeni, ile potrzebował, a opasłe księgi spoczywające na półkach wcale nie wydawały się być bliższe. Wręcz przeciwnie, każdy krok stawiany w kierunku polityki oddalał ją od tych badań coraz bardziej. Powoli traciła kontakty z osobami zaangażowanymi w zagłębianie wiedzy i chociaż nowy świat wydawał się równie interesujący, Silke nie potrafiła rozstać się z przeszłością. Praca w biurze Rzecznika mogła przykryć drogowskaz, ale to nie zmieniało nic w tym, że znajdowała się na rozdrożu.
— Pewnie nie zdziwię cię jeżeli powiem, że doskonale. — Wsiąkała w to coraz bardziej. — Lubię obserwować ludzi. — Możliwe, że niepotrzebnie zmierzyła go wzrokiem raz jeszcze, zdradzając się tym samym, jak intensywnie go analizowała. Skwitowała to niemrawym uśmiechem. — Polityka jest ich pełna. Czasami tylko zastanawiam się, co będzie ze mną dalej.
if cats looked like frogs we'd realize what nasty, cruel little bastards they are. style. that's what people remember
motyw
motyw
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
- Tak. Zaciskam powieki najmocniej jak się da.
Zdawał sobie sprawę, jak abstrakcyjnie mógł w tym momencie brzmieć, nawet jeśli próbował to obrócić w żart. Wychodziło mu to co najmniej wątpliwie, żeby nie powiedzieć wręcz tragicznie. Oczywiście też, nie miał zamiaru przyznać tego przed kimkolwiek innym, jak tylko przed sobą, ale zdawał sobie sprawę z tego, jak żenująco brzmiało to, co z siebie wyduszał. Wypadało więc zarządzić koniec tematowi jedzenia i tego, co wjeżdżało na jego stół, co uczynił z ochotę, zwyczajnie ruszając za kolejnymi słowami Silke.
Zielone spojrzenie przyglądało jej się przez moment łagodnie, czekając aż zbierze słowa i oceni stan ukrytych pod rękawiczkami paznokci. Na chwilę też powędrowało gdzieś w bok, szukając za okienną szybą czegokolwiek ciekawego, jednocześnie też żałując, że nie wpadł na pomysł umilenia sobie tego spotkania jakimkolwiek napojem.
Uśmiechnął się do niej lekko, ale jakby nieco smutno. Prawdę powiedziawszy, nie wiedział, czy po prostu opłacało jej się wracanie do tego, co było. Nawet, jeśli on sam z nieskrywaną ochotą przyjąłby jej towarzystwo i pomoc przy badaniach, miała teraz zupełnie inną ścieżkę kariery. Bycie asystentką może i brzmiało nieco bzdurnie i mało zajmująco, ale Augustus zdawał się pokładać nadzieję w tym, że na samym wydźwięku się kończyło i Silke rozkwita na jakichś ukrytych przed jego spojrzeniem polach.
- Raczej jestem o tym święcie przekonany, jednak muszę cię przykro zaskoczyć, że nie na trwałe. Zawsze wreszcie wracają - nie potrafił jej jednak powiedzieć, czy udałoby jej się wrócić. Ścieżka polityki odciągała ją w zupełnie innym kierunku i oboje byli tego świadomi. Zastanawiał się, czy gdyby on sam wybrał inną, nową ścieżkę kariery, która do tego by mu odpowiadała, postanowiłby wrócić na poprzednie tory, ale w tym momencie, w tej kawiarni i w tej sytuacji, odpowiedź na to pytanie zdawała się kompletnie niemożliwa.
- Cóż... najważniejsze, że nie jest to dla ciebie udręką - posłał jej kolejny uśmiech, tym razem pozbawiony smutnej nuty. Zdawał się też nie zwracać uwagi na jej spojrzenie, które poddawało go analizie. Można było powiedzieć, że na przestrzeni lat, przestał się tym jakkolwiek przejmować. - A co chciałabyś, żeby było? Ciężko mi uwierzyć, że nie zastanawiałaś się nad przyszłością.
Zdawał sobie sprawę, jak abstrakcyjnie mógł w tym momencie brzmieć, nawet jeśli próbował to obrócić w żart. Wychodziło mu to co najmniej wątpliwie, żeby nie powiedzieć wręcz tragicznie. Oczywiście też, nie miał zamiaru przyznać tego przed kimkolwiek innym, jak tylko przed sobą, ale zdawał sobie sprawę z tego, jak żenująco brzmiało to, co z siebie wyduszał. Wypadało więc zarządzić koniec tematowi jedzenia i tego, co wjeżdżało na jego stół, co uczynił z ochotę, zwyczajnie ruszając za kolejnymi słowami Silke.
Zielone spojrzenie przyglądało jej się przez moment łagodnie, czekając aż zbierze słowa i oceni stan ukrytych pod rękawiczkami paznokci. Na chwilę też powędrowało gdzieś w bok, szukając za okienną szybą czegokolwiek ciekawego, jednocześnie też żałując, że nie wpadł na pomysł umilenia sobie tego spotkania jakimkolwiek napojem.
Uśmiechnął się do niej lekko, ale jakby nieco smutno. Prawdę powiedziawszy, nie wiedział, czy po prostu opłacało jej się wracanie do tego, co było. Nawet, jeśli on sam z nieskrywaną ochotą przyjąłby jej towarzystwo i pomoc przy badaniach, miała teraz zupełnie inną ścieżkę kariery. Bycie asystentką może i brzmiało nieco bzdurnie i mało zajmująco, ale Augustus zdawał się pokładać nadzieję w tym, że na samym wydźwięku się kończyło i Silke rozkwita na jakichś ukrytych przed jego spojrzeniem polach.
- Raczej jestem o tym święcie przekonany, jednak muszę cię przykro zaskoczyć, że nie na trwałe. Zawsze wreszcie wracają - nie potrafił jej jednak powiedzieć, czy udałoby jej się wrócić. Ścieżka polityki odciągała ją w zupełnie innym kierunku i oboje byli tego świadomi. Zastanawiał się, czy gdyby on sam wybrał inną, nową ścieżkę kariery, która do tego by mu odpowiadała, postanowiłby wrócić na poprzednie tory, ale w tym momencie, w tej kawiarni i w tej sytuacji, odpowiedź na to pytanie zdawała się kompletnie niemożliwa.
- Cóż... najważniejsze, że nie jest to dla ciebie udręką - posłał jej kolejny uśmiech, tym razem pozbawiony smutnej nuty. Zdawał się też nie zwracać uwagi na jej spojrzenie, które poddawało go analizie. Można było powiedzieć, że na przestrzeni lat, przestał się tym jakkolwiek przejmować. - A co chciałabyś, żeby było? Ciężko mi uwierzyć, że nie zastanawiałaś się nad przyszłością.
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie naciskała na niego i sama porzuciła temat. Nie raczyła też skomentować otwarcie jego poczucia humoru, nie chcąc uczynić atmosfery jeszcze dziwniejszą. W przeciwieństwie do rozmów z innymi ludźmi, przy nim nie czuła się aż tak zmuszona do wiecznej gry pozorów — nie czuła potrzeby bycia idealną, mogłaby zrobić coś wbrew kodeksowi, który napisała lata temu we własnej głowie, ale nie chciała tego przeciągać. Wolała skupić się na blokadach. Kiedy mówił o ich powrocie, myślała bardziej o nim niż o sobie, bo sama spotkała się z tym pierwszy raz. Dla niego problem wydawał się być... palący wręcz, jednak niewiele potrafiła wyciągnąć z jego mimiki. Pozostały jej cierpko brzmiące słowa. Nie była w tym sama — to nawet pocieszało, ale nie pozbawiało troski. Niestety nie potrafiłaby mu z tym pomóc. Nie potrafiła. Sama błądziła we mgle.
— Nie wiem — przyznała, ale szybko ugryzła się w język — to znaczy, zastanawiam się jak każdy, sama to przed chwilą przyznałam, ale chyba nigdy nie potrafiłam odnaleźć całkowicie „swojego” miejsca. — Być może to dlatego z takim entuzjazmem wcielała się w kompletnie sobie innych ludzi? I już nie być może, ale na pewno dlatego, wcielała się w rolę satelity krążącej wokół najciekawszej planety w okolicy.
— Moje życie to bardziej poszukiwanie przyjemności — i cudzych sekretów — i może dlatego tak bardzo cenię sobie dobre towarzystwo. Bo to przecież mogłoby być udręką, ale nie z nim, nie kiedy pracuję dla Sallowa.
Była ewidentnie oczarowana osobą Rzecznika, ale nie sposób było domyślić się, czy jest to zainteresowanie romantyczne. Raczej o tym nie mówiła, a poza tym... przywodziło to na myśl raczej jedną z jej wielu fascynacji.
Osoby, które znały ją tylko przez maskę zakładaną na co dzień, musiałyby pomyśleć, że to wszystko do niej nie pasowało — latami układała przecież życie swoje i męża, a teraz nie potrafiła poradzić sobie z codziennością? Jak wykonywała więc swoją aktualną pracę? Ale ktoś, kto poznał ją głębiej, mógł się pewnie domyślić, że umysł skryty za taflą błyszczących oczu zastanawiał się teraz tylko nad jednym: skoro jej życie było poszukiwaniem przyjemności, to dlaczego tych przyjemności pojawiało się w nim tak mało?
— Co do tej udręki... to skoro nie wychodzi ci zajmowanie się badaniami, to — może nie powinna pytać — co wypełnia teraz twoje dni? — Znalezienie sobie jakiegoś hobby, chociażby szachów, w ogóle do niego nie pasowało, więc?
— Nie wiem — przyznała, ale szybko ugryzła się w język — to znaczy, zastanawiam się jak każdy, sama to przed chwilą przyznałam, ale chyba nigdy nie potrafiłam odnaleźć całkowicie „swojego” miejsca. — Być może to dlatego z takim entuzjazmem wcielała się w kompletnie sobie innych ludzi? I już nie być może, ale na pewno dlatego, wcielała się w rolę satelity krążącej wokół najciekawszej planety w okolicy.
— Moje życie to bardziej poszukiwanie przyjemności — i cudzych sekretów — i może dlatego tak bardzo cenię sobie dobre towarzystwo. Bo to przecież mogłoby być udręką, ale nie z nim, nie kiedy pracuję dla Sallowa.
Była ewidentnie oczarowana osobą Rzecznika, ale nie sposób było domyślić się, czy jest to zainteresowanie romantyczne. Raczej o tym nie mówiła, a poza tym... przywodziło to na myśl raczej jedną z jej wielu fascynacji.
Osoby, które znały ją tylko przez maskę zakładaną na co dzień, musiałyby pomyśleć, że to wszystko do niej nie pasowało — latami układała przecież życie swoje i męża, a teraz nie potrafiła poradzić sobie z codziennością? Jak wykonywała więc swoją aktualną pracę? Ale ktoś, kto poznał ją głębiej, mógł się pewnie domyślić, że umysł skryty za taflą błyszczących oczu zastanawiał się teraz tylko nad jednym: skoro jej życie było poszukiwaniem przyjemności, to dlaczego tych przyjemności pojawiało się w nim tak mało?
— Co do tej udręki... to skoro nie wychodzi ci zajmowanie się badaniami, to — może nie powinna pytać — co wypełnia teraz twoje dni? — Znalezienie sobie jakiegoś hobby, chociażby szachów, w ogóle do niego nie pasowało, więc?
if cats looked like frogs we'd realize what nasty, cruel little bastards they are. style. that's what people remember
motyw
motyw
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Augustus naiwnie i jakże optymistycznie sądził, że wspomniana blokada przejdzie szybciej jak później. Że wreszcie odejdzie w niepamięć i wcale nie będzie problemem, a aktualny stan zawieszenia, z perspektywy pracowitej przyszłości, okaże się zupełnie bez znaczenia. Nic więc dziwnego, że wolał myśleć w tej kwestii o niej, jak o sobie. Problem faktycznie - sam w sobie był palący i przede wszystkim, bolesny. Niemoc twórcza była dla niego okrutna i szargała nerwy, jednak nie chciał się do tego przyznać. Nie wprost i ani przed innymi, ani przed samym sobą. Zachowywał więc pozory; pozwalał dostrzec, że nie podobał mu się ten stan, jednak miły uśmiech sugerował, że wciąż w granicach jakiejś tolerancji. Negacja była w niektórych przypadkach całkiem przydatną sztuką.
- Cóż, mam wrażenie, że wystarczy by znalezione miejsce było przynajmniej akceptowalne - odpowiedział, wzruszając lekko ramionami. Sam nie miał wrażenia, że jakiekolwiek miejsce było jego, chociaż jeśli miał być szczery, to chyba nigdy nie prowadził rozważań w podobnym typie. Czasem zdawało mu się, że tracił jakieś możliwości, a niektóre drzwi zatrzaskiwały się przed nim, jednak nie sądził, że gdyby było inaczej, w jakiś sposób poprawiłoby to jego zadowolenie z życia. Chciał jednak wierzyć, że to co sama Silke robiła w życiu, w całości jej wystarczało. Ze wspomniane poszukiwanie przyjemności sprawdzało się w całym swym jestestwie i zaspokajało jej głód na życie, czymkolwiek bym on nie był. Nie zamierzał zagłębiać się w to, jakie konkretnie fascynacje karmiła jej relacja z Sallowem, bo i też nie wierzył, że w jakiś sposób mogło jej to zaszkodzić.
- Głównie Harrogate - odpowiedział, wskazując bez zawahania na rodzinną posiadłość. O bezsensownym przeglądaniu starych stert papierów już wspomniał i nie musiał znowu. Samo domostwo natomiast, nawet jeśli wciąż należące przecież do starego Rookwooda, potrzebowało czasem uwagi również jego synów, a przynajmniej jednego z nich. Po jakby chwili delikatnego zawahania, postanowił dodać do tego coś jeszcze - I też pewna dama - samo ostatnie słowo zdawało się brzmieć nieco obco w powiązaniu z Ritą, a przynajmniej miał wrażenie, że ona nigdy tak o sobie nie myślała. - Zacząłem się z nią spotykać jakiś czas temu, po tym jak spotkaliśmy się w Ministerstwie - dodał jeszcze, jakby chcąc uprzedzić przynajmniej część pytań, które mogła mu zaraz zadać Multon.
- Cóż, mam wrażenie, że wystarczy by znalezione miejsce było przynajmniej akceptowalne - odpowiedział, wzruszając lekko ramionami. Sam nie miał wrażenia, że jakiekolwiek miejsce było jego, chociaż jeśli miał być szczery, to chyba nigdy nie prowadził rozważań w podobnym typie. Czasem zdawało mu się, że tracił jakieś możliwości, a niektóre drzwi zatrzaskiwały się przed nim, jednak nie sądził, że gdyby było inaczej, w jakiś sposób poprawiłoby to jego zadowolenie z życia. Chciał jednak wierzyć, że to co sama Silke robiła w życiu, w całości jej wystarczało. Ze wspomniane poszukiwanie przyjemności sprawdzało się w całym swym jestestwie i zaspokajało jej głód na życie, czymkolwiek bym on nie był. Nie zamierzał zagłębiać się w to, jakie konkretnie fascynacje karmiła jej relacja z Sallowem, bo i też nie wierzył, że w jakiś sposób mogło jej to zaszkodzić.
- Głównie Harrogate - odpowiedział, wskazując bez zawahania na rodzinną posiadłość. O bezsensownym przeglądaniu starych stert papierów już wspomniał i nie musiał znowu. Samo domostwo natomiast, nawet jeśli wciąż należące przecież do starego Rookwooda, potrzebowało czasem uwagi również jego synów, a przynajmniej jednego z nich. Po jakby chwili delikatnego zawahania, postanowił dodać do tego coś jeszcze - I też pewna dama - samo ostatnie słowo zdawało się brzmieć nieco obco w powiązaniu z Ritą, a przynajmniej miał wrażenie, że ona nigdy tak o sobie nie myślała. - Zacząłem się z nią spotykać jakiś czas temu, po tym jak spotkaliśmy się w Ministerstwie - dodał jeszcze, jakby chcąc uprzedzić przynajmniej część pytań, które mogła mu zaraz zadać Multon.
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ona chciała więcej. Była w tym pragnieniu wyjątkowo zachłanna, ale wbrew pozorom nie chodziło tutaj o zdobycie czegokolwiek materialnego dla siebie. Tym, czego pragnęła Silke, tym co dawało jej spełnienie, nie był poklask ani stanie w świetle reflektorów, nie było to też bogactwo, chociaż wyjątkowo mocno ciągnęło ją do wyszukanych i często kosztownych ozdób. Silke chciała po prostu czuć się potrzebna. Mogła z powodzeniem realizować się w czyimś cieniu, o ile rzucał go na nią ktoś, kto nie uważał jej obecności za udrękę. Nie przeszkadzało jej w żaden sposób bycie wykorzystywaną, ani robienie sobie zbędnych nadziei — potrafiła zrobić wszystko, byle ujrzeć w cudzych oczach iskrę uznania.
Nie powiedziałaby tego na głos. Nawet tutaj, przy nim, chociaż mu ufała. Nie chodziło tu o to, że była to jakaś jej najgłębiej skrywana tajemnica, po prostu... to była jedna z tych tajemnic, którą człowiek osłania nawet przed własnym spojrzeniem. Była tego stanu rzeczy boleśnie nieświadoma.
— Oh — już to chyba dzisiaj mówiła? Nie pamiętała, aby Augustus kiedykolwiek pochwalił się jej jakąkolwiek kobietą. Wątpiła, aby była jego pierwszą partnerką (z taką twarzą musiał mieć większe powodzenie niż ścigający w drużynie Quidditcha), a więc... czy po prostu traktował jakąś poważnie? Jakby się nad tym zastanowić, to był już stary. To znaczy, na tyle stary, aby jego stan cywilny zaczął kogokolwiek zastanawiać. Słowa Augustusa nie brzmiały jednak, jakby był to jeden z tych przypadków, kiedy ojciec wybiera ci kogoś z przymusu.
— Zaintrygowałeś mnie — przyznała otwarcie — skoro pracuje w Ministerstwie, to... może to ktoś, kogo znam? — Oczekiwała na jakieś imię i nazwisko. Może też stanowisko? Departament, w którym przyszło jej pracować.
Zauważyła, że nie raczył nic zamówić.
— Chodź — powiedziała po chwili namysłu, z podejrzanym wręcz entuzjazmem podnosząc się z krzesła, na którym siedziała. — Skoro i tak nic teraz nie pijesz — to nie wypijesz nic — pokażę ci, co chcę dostać na urodziny — które jak zapewne wiesz, obchodzę w styczniu. — To w sklepie zaraz obok. — Przerwała na moment, żeby założyć płaszcz i zamknąć wieko torebki, w której wciąż znajdowało się zawinięte w Walczącego Maga najnowsze wydanie Czarownicy. Nie zamierzała jednak urywać tematu pewnej damy. — Opowiesz mi o niej? Jaki ma kolor? I liczby w portrecie? — I dasz mi ją poznać? To coś poważnego?
Niektóre pytania zadawała niemo, nie chcąc wyjść za zbyt wścibską, ale przecież... wyszła na nią już dawno.
| Z tematu.
Nie powiedziałaby tego na głos. Nawet tutaj, przy nim, chociaż mu ufała. Nie chodziło tu o to, że była to jakaś jej najgłębiej skrywana tajemnica, po prostu... to była jedna z tych tajemnic, którą człowiek osłania nawet przed własnym spojrzeniem. Była tego stanu rzeczy boleśnie nieświadoma.
— Oh — już to chyba dzisiaj mówiła? Nie pamiętała, aby Augustus kiedykolwiek pochwalił się jej jakąkolwiek kobietą. Wątpiła, aby była jego pierwszą partnerką (z taką twarzą musiał mieć większe powodzenie niż ścigający w drużynie Quidditcha), a więc... czy po prostu traktował jakąś poważnie? Jakby się nad tym zastanowić, to był już stary. To znaczy, na tyle stary, aby jego stan cywilny zaczął kogokolwiek zastanawiać. Słowa Augustusa nie brzmiały jednak, jakby był to jeden z tych przypadków, kiedy ojciec wybiera ci kogoś z przymusu.
— Zaintrygowałeś mnie — przyznała otwarcie — skoro pracuje w Ministerstwie, to... może to ktoś, kogo znam? — Oczekiwała na jakieś imię i nazwisko. Może też stanowisko? Departament, w którym przyszło jej pracować.
Zauważyła, że nie raczył nic zamówić.
— Chodź — powiedziała po chwili namysłu, z podejrzanym wręcz entuzjazmem podnosząc się z krzesła, na którym siedziała. — Skoro i tak nic teraz nie pijesz — to nie wypijesz nic — pokażę ci, co chcę dostać na urodziny — które jak zapewne wiesz, obchodzę w styczniu. — To w sklepie zaraz obok. — Przerwała na moment, żeby założyć płaszcz i zamknąć wieko torebki, w której wciąż znajdowało się zawinięte w Walczącego Maga najnowsze wydanie Czarownicy. Nie zamierzała jednak urywać tematu pewnej damy. — Opowiesz mi o niej? Jaki ma kolor? I liczby w portrecie? — I dasz mi ją poznać? To coś poważnego?
Niektóre pytania zadawała niemo, nie chcąc wyjść za zbyt wścibską, ale przecież... wyszła na nią już dawno.
| Z tematu.
if cats looked like frogs we'd realize what nasty, cruel little bastards they are. style. that's what people remember
motyw
motyw
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Przychodzimy stąd
Wszystko się jej rozjeżdżało i zaczynało przybierać karykaturalne, żeby nie powiedzieć, że straszne kształty. Fasady budynki, jak wykrzywione bólem twarze, wlepiały w nich okienne ślepia i kłapały drzwiowymi paszczami. Nie mogła tu zostać ani chwili dłużej. Chciała uciec, pomimo tego, że najwyraźniej z kimś rozmawiała. Chociaż dokładniejszym stwierdzeniem byłoby, że to on do niej mówił. Słowa zlewały się ze złowrogim pomrukiem mrocznego miasta. Wszystko skrzypiało — od ogrodzeń, po okiennice, a nawet jego kroki na śniegu. Hałas robił się nie do wytrzymania.
Ale jakimś cudem on zdołał przebić się przez ten cały zgiełk. Imię. To było jego imię.
- Hector... - Powtórzyła, jednak zaciągnęła je w taki sposób, jakby zadawała pytanie.
Czy znała kiedykolwiek Hectora? Dawne lata, te wszystkie sprzed ataku były teraz jakby oddzielone od nią grubą mgłą strachu i bólu. Chociaż mgła mogła wzbudzić jakieś miękkie odczucia, podczas gdy to wszystko było jak wełna — szorstka i ocierająca się o sparzoną słońcem skórę. Nie mogła, chociaż bardzo się starała, przedostać się do tamtej siebie.
Nie mogła.
Zimno paraliżowało ją, nie pozwalając do końca pozbierać się i swoich myśli.
- Hector... - Coś, jakby strzępek obrazu zamajaczył w jej wspomnieniach. W oczach na moment pojawiła się świadomość. Tego, kim była, kim jest i kim był on. Nie on zrobił jej krzywdę. On był ten dobry. - Zimno... - I trudno było teraz stwierdzić, czy powtarza po nim kolejny już raz, czy może zwyczajnie przytakuje. - Nie. Nie pamiętam... - Przyznała, ale jej nogi pamiętały. Ciało gdzieś tam podświadomie wiedziało, gdzie ją prowadzi, bo nawet nieszczególnie musiała się dać się prowadzić. Zupełnie jakby wewnątrz niej, spod tej wełny, jednak coś się wydostawało. Ujęta dłoń przez chwilę ukoiła przenikliwy chłód, ale zaraz okazało się to niewystarczające. Przylgnęła słabo do jego ramienia, zupełnie jakby nogi miały odmówić jej posłuszeństwa, ale jednocześnie nie chciała go obciążać. Potrzebowała jedynie przyjaciela przy sobie, by móc ciepło jego ramienia czuć nieco bardziej.
Zwłaszcza że miejsce jak kawiarnie sprawiały, że czuła się źle. Hałas i masa ludzi dosięgnęły ją w złym momencie. Czuła, że się trzęsie już od trzech faktorów i jeśli zaraz nie zniknie przed światem, to czeka ją najpewniej ponowny atak. Miała wrażenie, że oczy innych ją śledzą, że kpią. Ściany chyliły się ku nim złowrogo, więc Aurora przymknęła oczy, podczas gdy Hector rozmawiał z kimś, kto miał wskazać im stolik. Rękawy płaszcza skryły jej drugą dłoń, ale gdy ją uniosła, by lekko trącić jego ramię, wynurzył się jedynie chudy palec wskazujący.
- Mam pieniądze. Mam ich kilka w kieszeni. - Być może, gdy prosiła ludzi o pomoc na ulicy, myśleli, że o pieniądze się rozchodzi. Ale ona miała pieniądze. Nawet po ataku przecież chodziła i pomagała innym. Płacili jej. A ona nie miała na co wydawać.
Wsunęła drżącą dłoń do kieszeni i w jego stronę wyciągnęła monety. - Herbaty... proszę. - Zwrócenie się do kelnerki wydało jej się zbyt dużym wysiłkiem, nawet, teraz gdy usadowiono ich w kącie kawiarni, niedaleko paleniska. Jej drobnym, mizernym ciałem wstrząsną dreszcz. - Hector. - Powiedziała znów, jakby próbowała przyczepić go do dobrego wspomnienia, które mogło ją uratować. Dłonią znów znalazła jego dłoń. Jego ciepło koiło, chociaż było to chwilowe. Tu było tak głośno...
Wszystko się jej rozjeżdżało i zaczynało przybierać karykaturalne, żeby nie powiedzieć, że straszne kształty. Fasady budynki, jak wykrzywione bólem twarze, wlepiały w nich okienne ślepia i kłapały drzwiowymi paszczami. Nie mogła tu zostać ani chwili dłużej. Chciała uciec, pomimo tego, że najwyraźniej z kimś rozmawiała. Chociaż dokładniejszym stwierdzeniem byłoby, że to on do niej mówił. Słowa zlewały się ze złowrogim pomrukiem mrocznego miasta. Wszystko skrzypiało — od ogrodzeń, po okiennice, a nawet jego kroki na śniegu. Hałas robił się nie do wytrzymania.
Ale jakimś cudem on zdołał przebić się przez ten cały zgiełk. Imię. To było jego imię.
- Hector... - Powtórzyła, jednak zaciągnęła je w taki sposób, jakby zadawała pytanie.
Czy znała kiedykolwiek Hectora? Dawne lata, te wszystkie sprzed ataku były teraz jakby oddzielone od nią grubą mgłą strachu i bólu. Chociaż mgła mogła wzbudzić jakieś miękkie odczucia, podczas gdy to wszystko było jak wełna — szorstka i ocierająca się o sparzoną słońcem skórę. Nie mogła, chociaż bardzo się starała, przedostać się do tamtej siebie.
Nie mogła.
Zimno paraliżowało ją, nie pozwalając do końca pozbierać się i swoich myśli.
- Hector... - Coś, jakby strzępek obrazu zamajaczył w jej wspomnieniach. W oczach na moment pojawiła się świadomość. Tego, kim była, kim jest i kim był on. Nie on zrobił jej krzywdę. On był ten dobry. - Zimno... - I trudno było teraz stwierdzić, czy powtarza po nim kolejny już raz, czy może zwyczajnie przytakuje. - Nie. Nie pamiętam... - Przyznała, ale jej nogi pamiętały. Ciało gdzieś tam podświadomie wiedziało, gdzie ją prowadzi, bo nawet nieszczególnie musiała się dać się prowadzić. Zupełnie jakby wewnątrz niej, spod tej wełny, jednak coś się wydostawało. Ujęta dłoń przez chwilę ukoiła przenikliwy chłód, ale zaraz okazało się to niewystarczające. Przylgnęła słabo do jego ramienia, zupełnie jakby nogi miały odmówić jej posłuszeństwa, ale jednocześnie nie chciała go obciążać. Potrzebowała jedynie przyjaciela przy sobie, by móc ciepło jego ramienia czuć nieco bardziej.
Zwłaszcza że miejsce jak kawiarnie sprawiały, że czuła się źle. Hałas i masa ludzi dosięgnęły ją w złym momencie. Czuła, że się trzęsie już od trzech faktorów i jeśli zaraz nie zniknie przed światem, to czeka ją najpewniej ponowny atak. Miała wrażenie, że oczy innych ją śledzą, że kpią. Ściany chyliły się ku nim złowrogo, więc Aurora przymknęła oczy, podczas gdy Hector rozmawiał z kimś, kto miał wskazać im stolik. Rękawy płaszcza skryły jej drugą dłoń, ale gdy ją uniosła, by lekko trącić jego ramię, wynurzył się jedynie chudy palec wskazujący.
- Mam pieniądze. Mam ich kilka w kieszeni. - Być może, gdy prosiła ludzi o pomoc na ulicy, myśleli, że o pieniądze się rozchodzi. Ale ona miała pieniądze. Nawet po ataku przecież chodziła i pomagała innym. Płacili jej. A ona nie miała na co wydawać.
Wsunęła drżącą dłoń do kieszeni i w jego stronę wyciągnęła monety. - Herbaty... proszę. - Zwrócenie się do kelnerki wydało jej się zbyt dużym wysiłkiem, nawet, teraz gdy usadowiono ich w kącie kawiarni, niedaleko paleniska. Jej drobnym, mizernym ciałem wstrząsną dreszcz. - Hector. - Powiedziała znów, jakby próbowała przyczepić go do dobrego wspomnienia, które mogło ją uratować. Dłonią znów znalazła jego dłoń. Jego ciepło koiło, chociaż było to chwilowe. Tu było tak głośno...
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Hector. Jego własne imię zakorzeniło go trochę w rzeczywistości - nagle posępnej i ponurej. Serce biło szybko, było zimno, nie wiedział, dlaczego poczuł się tak fatalnie. Czy to własne zaklęcie obróciło się przeciwko niemu (czuł przecież, jak magia wymyka się w ostatniej chwili spod kontroli, znał się na uzdrawianiu na tyle, by rozpoznać, że coś poszło nie tak), czy to Londyn był taki przerażający? Wdech - wydech. Najpierw przedstawił się, by uspokoić Aurorę - ale teraz to jej cichy głos uspokajał jego. Zawsze miała taki ciepły ton głosu, takie łagodne podejście do pacjentów. Zazdrościł jej tego, tej nieskrępowanej empatii.
Wychwycił pytająca nutę w jej głosie.
-Hector Vale. Z Munga, z naszego kursu. Teraz pracuję w Walii. - wyjaśnił łagodnie, łapiąc ją za dłoń. -Tak, jest bardzo zimno. Chodźmy, w ciepłe miejsce. - powtórzył jeszcze raz, wiedząc, że komunikaty mogą do niej docierać z pewnym opóźnieniem. Pomimo stresu, przypatrywał się Aurorze uważnie - nieobecne, zalęknione spojrzenie, wycofana mowa ciała. Co ci się stało...?
Zrobiło mu się trochę lepiej, gdy poczuł jej ciepło przy swoim ramieniu. Prawą ręką obejmując Aurorę, a lewą podpierając się o laskę, ruszył w stronę kawiarni. Poprosił kelnerkę o koc i ciepłą herbatę, płacąc z góry. Szeptem poinformował też obsługę, że jego towarzyszka przemarzła na mrozie - że jest uzdrowicielem, że rzuci zaklęcie, które jej pomoże. Nie chciał czarować w kawiarni bez zapowiedzi. Usiadł obok Aurory, narzucając koc na siebie i kobietę. Ciepło, wreszcie zrobiło się cieplej.
-Już zamówiłem herbatę. Zapraszam, nie trzeba pieniędzy. - odpowiedział z pewnym zdziwieniem. Nawet przelękniona i zdezorientowana, wciąż próbowała zachować się uprzejmie i właściwie. Cała Aurora...
Przymknął na moment oczy, wsłuchując się w melodyjny męski głos, czytający - zgodnie ze zwyczajami tego miejsca - historię Tristana i Izoldy.
Wdech. Wydech. Uspokajał się powoli, lęk minął. Zaczynał trzeźwiej myśleć, szczególnie, gdy przed nimi pojawiła się herbata. Ujął filiżankę w dłonie, rozgrzał zziębnięte palce. Powinien już dać radę rzucić zaklęcie. Aurora wydawała się być w naprawdę w kiepskim stanie.
-Auroro, uspokoję cię zaklęciem, dobrze? Poczujesz się lepiej. - odstawił filiżankę, powoli - by nie zaskoczyć dziewczyny - wyjął różdżkę.
-Paxo Maxima. - szepnął, a gdy magia zgromadziła się wokół Aurory, był już pewien, że tym razem zrobił to prawidłowo. Odłożył różdżkę na siedzenie, podciągnął koc i spojrzał na blondynkę łagodnie, nienachalnie.
-Już lepiej, Auroro? Co... coś ci się stało? - zaczął ostrożnie.
Paxo Maxima uspokaja & leczy 19 obrażeń psychicznych.
Wychwycił pytająca nutę w jej głosie.
-Hector Vale. Z Munga, z naszego kursu. Teraz pracuję w Walii. - wyjaśnił łagodnie, łapiąc ją za dłoń. -Tak, jest bardzo zimno. Chodźmy, w ciepłe miejsce. - powtórzył jeszcze raz, wiedząc, że komunikaty mogą do niej docierać z pewnym opóźnieniem. Pomimo stresu, przypatrywał się Aurorze uważnie - nieobecne, zalęknione spojrzenie, wycofana mowa ciała. Co ci się stało...?
Zrobiło mu się trochę lepiej, gdy poczuł jej ciepło przy swoim ramieniu. Prawą ręką obejmując Aurorę, a lewą podpierając się o laskę, ruszył w stronę kawiarni. Poprosił kelnerkę o koc i ciepłą herbatę, płacąc z góry. Szeptem poinformował też obsługę, że jego towarzyszka przemarzła na mrozie - że jest uzdrowicielem, że rzuci zaklęcie, które jej pomoże. Nie chciał czarować w kawiarni bez zapowiedzi. Usiadł obok Aurory, narzucając koc na siebie i kobietę. Ciepło, wreszcie zrobiło się cieplej.
-Już zamówiłem herbatę. Zapraszam, nie trzeba pieniędzy. - odpowiedział z pewnym zdziwieniem. Nawet przelękniona i zdezorientowana, wciąż próbowała zachować się uprzejmie i właściwie. Cała Aurora...
Przymknął na moment oczy, wsłuchując się w melodyjny męski głos, czytający - zgodnie ze zwyczajami tego miejsca - historię Tristana i Izoldy.
Wdech. Wydech. Uspokajał się powoli, lęk minął. Zaczynał trzeźwiej myśleć, szczególnie, gdy przed nimi pojawiła się herbata. Ujął filiżankę w dłonie, rozgrzał zziębnięte palce. Powinien już dać radę rzucić zaklęcie. Aurora wydawała się być w naprawdę w kiepskim stanie.
-Auroro, uspokoję cię zaklęciem, dobrze? Poczujesz się lepiej. - odstawił filiżankę, powoli - by nie zaskoczyć dziewczyny - wyjął różdżkę.
-Paxo Maxima. - szepnął, a gdy magia zgromadziła się wokół Aurory, był już pewien, że tym razem zrobił to prawidłowo. Odłożył różdżkę na siedzenie, podciągnął koc i spojrzał na blondynkę łagodnie, nienachalnie.
-Już lepiej, Auroro? Co... coś ci się stało? - zaczął ostrożnie.
Paxo Maxima uspokaja & leczy 19 obrażeń psychicznych.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ona nie była w stanie zrozumieć ani co się stało, ani skąd on nagle wziął się obok niej. Potrzebowała siły osłabłych mięśni, żeby dźwignąć się z ziemi i ruszyć za nim. Nie była na to ani gotowa, ani chętna, a jednak coś w niej krzyczało, że jeśli na tym mrozie zamknie oczy, to nigdy więcej ich już nie otworzy. W Londynie, w mieście, gdzie każdy człowiek pogania krok kolejnego, nikt nie zwróciłby na nią uwagi. Chociaż umysł wciąż borykał się z lukami, to obrazy już składały się w całość, przywołując tam fakt, że wszyscy, do których wyciągnęła dłoń po pomoc, zostawili ją tam na pastwę losu. Pozwoliliby też jej zamarznąć, gdyby nie Hector.
I chociaż być może sam w sobie tego teraz nie dostrzegał, to jednak okazał jej empatię. Okazał w jej stronę dobrą wolę, by pomimo lat niewidzenia się, nie pozwolić jej zostać na pastwę świata. I chyba zaczynało do niej dochodzić również, kim on tak naprawdę jest. Zwłaszcza jego słowa, tak dosadne przecież potrafiły skierować jej myśli ku odpowiednim torom.
Współobjęci pokonywali Londyn, zupełnie jakby nie byli kimś więcej jak parą zakochanych, którzy wybrali się na przedwiosenny spacer. Nic niezwykłego, gdy ktoś ich mijał, ale coś zdecydowanie niepokojącego, gdyby ktoś się przyjrzał. Skryta niemal pod jego ramieniem czuła, że tylko ta bliskość daje jej oparcie. Że tylko ona pomaga jej iść naprzód. Za nim. Kawiarnia, drzwi i ciepło wnętrza, którego niemal nie czuje. Tylko on jej pomaga. Tylko on może w tej chwili przynieść jej odrobinę spokoju. Koc potęgował przyjemne uczucia.
Skinęła głową, gdy nie przyjął pieniędzy. Nie zamierzała się mu narzucać, ale z pewnością to również zapamięta, gdy tylko jej się polepszy. W obecnej chwili utrzymanie ciepła wydało jej się sprawą najważniejszą.
Czuła się potwornie zmęczona — jakby Atlas niepokornie zrzucił na jej ramiona cały ciężar świata, a ona nie utrzymała go, klękając dzisiaj na brukowanej ulicy Londynu. Patrzyła na postawioną przed nią filiżankę, jakby z początku nie wiedziała, co powinna z nią zrobić. A przecież tak bardzo jej przed chwilą chciała. Teraz próbowała odnaleźć resztkę siebie i powiedzieć cokolwiek, bo zdała sobie sprawę, że milczy już dość długo.
Może zaklęcie pomoże? Ulży chociaż trochę jej cierpieniom? Skinęła ostrożnie głową, by móc poddać się temu, co zazwyczaj sama stosowała na pacjentach.
Poczuła, jak spięte tygodniami napięcia mięśnie nieco się rozluźniają. Jakby mogła wziąć nieco głębszy oddech i spojrzeć na niego zza mgły. Dopiero teraz wzięła filiżankę, a słowa wypowiedziała, gdy przełknęła dwa, czy trzy łyki.
- Przepraszam za kłopot. - Zaczęła, wciąż drżąc i na ciele i wibrując głosem. - Nie wiem, jak się tu znalazłam. Od dłuższego czasu nie jestem już sobą. - A teraz jeszcze śmierć mamy. Jej dłoń powędrowała do oczu, by osłonić je przed spojrzeniem. Tak dobrym i miłym, a którego nie mogła znieść. Cała wina świata leżała przecież na jej barkach. Nie zasługiwała na pomoc. Czemu więc wstrząsnął nią smutek? Czemu tak bardzo chciała otrzymać pomoc, skoro powinna po prostu zamarznąć tam na bruku?
- Ja.. - Zająkała się, nim pospiesznie przetarła oczy. - Ja potrzebuje pomocy. - Wydukała. Sama sobie nie radziła. Jakiż los jednak wepchnął ją niemal pod nogi magipsychiatry? Czyżby taki, który miał się wreszcie odwrócić na jej korzyść?
I chociaż być może sam w sobie tego teraz nie dostrzegał, to jednak okazał jej empatię. Okazał w jej stronę dobrą wolę, by pomimo lat niewidzenia się, nie pozwolić jej zostać na pastwę świata. I chyba zaczynało do niej dochodzić również, kim on tak naprawdę jest. Zwłaszcza jego słowa, tak dosadne przecież potrafiły skierować jej myśli ku odpowiednim torom.
Współobjęci pokonywali Londyn, zupełnie jakby nie byli kimś więcej jak parą zakochanych, którzy wybrali się na przedwiosenny spacer. Nic niezwykłego, gdy ktoś ich mijał, ale coś zdecydowanie niepokojącego, gdyby ktoś się przyjrzał. Skryta niemal pod jego ramieniem czuła, że tylko ta bliskość daje jej oparcie. Że tylko ona pomaga jej iść naprzód. Za nim. Kawiarnia, drzwi i ciepło wnętrza, którego niemal nie czuje. Tylko on jej pomaga. Tylko on może w tej chwili przynieść jej odrobinę spokoju. Koc potęgował przyjemne uczucia.
Skinęła głową, gdy nie przyjął pieniędzy. Nie zamierzała się mu narzucać, ale z pewnością to również zapamięta, gdy tylko jej się polepszy. W obecnej chwili utrzymanie ciepła wydało jej się sprawą najważniejszą.
Czuła się potwornie zmęczona — jakby Atlas niepokornie zrzucił na jej ramiona cały ciężar świata, a ona nie utrzymała go, klękając dzisiaj na brukowanej ulicy Londynu. Patrzyła na postawioną przed nią filiżankę, jakby z początku nie wiedziała, co powinna z nią zrobić. A przecież tak bardzo jej przed chwilą chciała. Teraz próbowała odnaleźć resztkę siebie i powiedzieć cokolwiek, bo zdała sobie sprawę, że milczy już dość długo.
Może zaklęcie pomoże? Ulży chociaż trochę jej cierpieniom? Skinęła ostrożnie głową, by móc poddać się temu, co zazwyczaj sama stosowała na pacjentach.
Poczuła, jak spięte tygodniami napięcia mięśnie nieco się rozluźniają. Jakby mogła wziąć nieco głębszy oddech i spojrzeć na niego zza mgły. Dopiero teraz wzięła filiżankę, a słowa wypowiedziała, gdy przełknęła dwa, czy trzy łyki.
- Przepraszam za kłopot. - Zaczęła, wciąż drżąc i na ciele i wibrując głosem. - Nie wiem, jak się tu znalazłam. Od dłuższego czasu nie jestem już sobą. - A teraz jeszcze śmierć mamy. Jej dłoń powędrowała do oczu, by osłonić je przed spojrzeniem. Tak dobrym i miłym, a którego nie mogła znieść. Cała wina świata leżała przecież na jej barkach. Nie zasługiwała na pomoc. Czemu więc wstrząsnął nią smutek? Czemu tak bardzo chciała otrzymać pomoc, skoro powinna po prostu zamarznąć tam na bruku?
- Ja.. - Zająkała się, nim pospiesznie przetarła oczy. - Ja potrzebuje pomocy. - Wydukała. Sama sobie nie radziła. Jakiż los jednak wepchnął ją niemal pod nogi magipsychiatry? Czyżby taki, który miał się wreszcie odwrócić na jej korzyść?
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pod kocem, w cieple kawiarni, powoli przestawał już czuć przenikliwe zimno Londynu. Mógł patrzeć to na stół, to na regały z książkami, to na Aurorę. Nie widzieć przygnębiających ulic, równie obcych i wrogich jak wtedy, gdy przyjechał z ciasnego Shropshire do tego ogromnego miasta. Oswoił je z biegiem lat - kiedy znów stało się takie, co się z nim stało? Wojna - wiedział przecież doskonale, ale nie chciał o tym myśleć, nie teraz. Był bezpieczny. Nazwisko i czysta krew, pielęgnowana przez pokolenia, zapewniała mu to bezpieczeństwo. Lata nieszczęśliwego małżeństwa stworzyły podobną tarczę dla jego syna - Deimos Vale, krew czysta. Aurora... Aurora tez nosiła jedno ze starych nazwisk, ale teraz widniało ono na tamtych plakatach. Nie dopyta, czy to jej bliska rodzina - na pewno nie wśród obsługi kawiarni, zresztą może wolał nie wiedzieć.
Był zmęczony, ale nie tak bardzo jak Aurora. Choć chętnie zamknąłby oczy i wsłuchał się w czytaną przez kelnera opowieść, to starał się trzymać głowę w pionie, a spojrzenie mieć trzeźwe. Dla niej.
Paxo pomogło, rozpoznał to od razu po jej mowie ciała. Spróbował złapać nienachalny kontakt wzrokowy, uśmiechnął się blado.
-Już lepiej, Auroro? - upewnił się cicho, widząc jak jej spojrzenie staje się przytomniejsze.
-Spokojnie. Jesteśmy na Pokątnej, w tej kawiarni, do której chodziliśmy czasem po dyżurach w Mungu. - wyjaśnił łagodnie, nie wiedząc, jak wiele pamięta. Zakryła dłonią oczy, a on znał ten gest. Sam reagował podobnie, gdy czuł wstyd tak palący, że aż bolesny. Oderwał od niej wzrok, mocniej złapał własną filiżankę. Nie chciał jej peszyć.
-Fuga dysocjacyjna. - zdefiniował, choć nie była to kategoryczna diagnoza, w głosie pobrzmiewało pytanie. Hipoteza na podstawie informacji, które usłyszał. Amnezja. Nierozpoznawanie samej siebie. -To sposób naszej psychiki, by nas ochronić. Umożliwić nam ucieczkę z nieprzyjemnej lub niebezpiecznej sytuacji. - czasami zastanawiał się, czy mógłby pęknąć w ten sposób, ale nic nie wzbudziło w nim dotychczas na tyle silnego strachu. Nawet śmierć własnej żony, do cholery.
-Typowe... - podniósł ostrożnie wzrok, zniżył głos do ledwo słyszalnego szeptu. -...dla ofiar traum, Auroro. - powiedział cicho, ale wyraźnie. Spoglądał na nią z troską - albo na jej dłoń i pochyloną głowę, jeśli nadal się wstydziła.
-Odprowadzę cię do domu, gdy się ogrzejemy i napijemy. Jeśli to nie sekret, gdzie teraz mieszkasz? - zaproponował. Potrzebowała pomocy w bezpiecznym trafieniu do domu, przede wszystkim. A na dłuższą metę... -Prowadzę teraz gabinet w Walii, mogę też dojechać do ciebie. Pomóc. - zaproponował, bo choć rzadko oferował swe usługi aż tak bezpośrednio, to ona ewidentnie jej potrzebowała - i sama o nią prosiła.
Był zmęczony, ale nie tak bardzo jak Aurora. Choć chętnie zamknąłby oczy i wsłuchał się w czytaną przez kelnera opowieść, to starał się trzymać głowę w pionie, a spojrzenie mieć trzeźwe. Dla niej.
Paxo pomogło, rozpoznał to od razu po jej mowie ciała. Spróbował złapać nienachalny kontakt wzrokowy, uśmiechnął się blado.
-Już lepiej, Auroro? - upewnił się cicho, widząc jak jej spojrzenie staje się przytomniejsze.
-Spokojnie. Jesteśmy na Pokątnej, w tej kawiarni, do której chodziliśmy czasem po dyżurach w Mungu. - wyjaśnił łagodnie, nie wiedząc, jak wiele pamięta. Zakryła dłonią oczy, a on znał ten gest. Sam reagował podobnie, gdy czuł wstyd tak palący, że aż bolesny. Oderwał od niej wzrok, mocniej złapał własną filiżankę. Nie chciał jej peszyć.
-Fuga dysocjacyjna. - zdefiniował, choć nie była to kategoryczna diagnoza, w głosie pobrzmiewało pytanie. Hipoteza na podstawie informacji, które usłyszał. Amnezja. Nierozpoznawanie samej siebie. -To sposób naszej psychiki, by nas ochronić. Umożliwić nam ucieczkę z nieprzyjemnej lub niebezpiecznej sytuacji. - czasami zastanawiał się, czy mógłby pęknąć w ten sposób, ale nic nie wzbudziło w nim dotychczas na tyle silnego strachu. Nawet śmierć własnej żony, do cholery.
-Typowe... - podniósł ostrożnie wzrok, zniżył głos do ledwo słyszalnego szeptu. -...dla ofiar traum, Auroro. - powiedział cicho, ale wyraźnie. Spoglądał na nią z troską - albo na jej dłoń i pochyloną głowę, jeśli nadal się wstydziła.
-Odprowadzę cię do domu, gdy się ogrzejemy i napijemy. Jeśli to nie sekret, gdzie teraz mieszkasz? - zaproponował. Potrzebowała pomocy w bezpiecznym trafieniu do domu, przede wszystkim. A na dłuższą metę... -Prowadzę teraz gabinet w Walii, mogę też dojechać do ciebie. Pomóc. - zaproponował, bo choć rzadko oferował swe usługi aż tak bezpośrednio, to ona ewidentnie jej potrzebowała - i sama o nią prosiła.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedziała, czy to jego bliskość, koc, czy może zaklęcie, które na nią rzucił, ale pomału odzyskiwała jako taką zdolność pojmowania. Szok spowodowany niespodziewaną teleportacją mijał i mogła wreszcie odetchnąć. Nie, żeby wszystkie jej zmartwienia uleciały, ale przynajmniej umysł jej się rozjaśnił. Zasnute do tej pory myśli zdawały się przejaśniać. Ciało wciąż było wykończone, ale do tego przecież przywykła, z tym mierzyła się dostatecznie w ostatnim czasie, żeby wiedzieć, jak na krótko zmusić się do działania. Drobne zabiegi podtrzymujące ją przy istnieniu, żeby nie powiedzieć przy życiu, gdyż byłoby to okrutne kłamstwo.
Skinęła więc ostrożnie głową. Wiedziała, że się martwił. Martwił się o nią, a ona przecież nie nawykła do tego, żeby ktoś się nią zajmował. Castor? Nie było go, gdy go potrzebowała. Miała do niego żal, ale nie mogła tego wyrazić. Wyjechał, rzekomo uciekając przed powołaniem do wojska, a przecież otworzył sklep w Dolinie. A więc wcale nie pozostawał tak wcale ukryty. Czy nie chciał więc zajmować się matką? Czy może ona sama, Aurora, stanowiła dla niego ciężar nie do zniesienia. Jak ktoś inny mógł z nią wytrzymać, skoro ona sama nie radziła sobie z przebywaniem w swojej obecności. Teraz jednak była gdzieś daleko od domu. Zupełnie jakby wiedziała, że w Dolinie nie znajdzie pomocy i musi szukać jej gdzieś dalej.
Rozejrzała się po pomieszczeniu i pomału zaczęła wracać do niej znajoma atmosfera.
- Pamiętam to miejsce. - Powiedziała cicho, bo ledwo udawało jej się rozchylić spierzchnięte wargi. - Ale jak ja się tu znalazłam? - Niewiele pamiętała z tego, co się stało w ostatnich kilkudziesięciu minutach. Jakieś przebłyski, niejasne mgnienia, ale nic składnego, z czego można by było ułożyć cały obraz.
- Fuga.. - Powtórzyła. I chociaż miała kiedyś wspomniane o tym na zajęciach, to nie pomyślała o tym. Jak na razie w zasadzie, jedyne, na czym się skupiała, to oddychanie. Powolny oddech, wsłuchiwanie się w słowa Hectora i lektora.
- Mieszkam… - Zaczęła, ale nie skończyła. Jej brat się ukrywał, ojciec cierpiał po śmierci matki. Rany były zbyt świeże. - W Dolinie Godryka. Bywałeś tam kiedyś, prawda? - Skończyła, ale spojrzała na niego jakby nieco bardziej trzeźwo. - Ale nie musisz mnie odprowadzać pod dom. To nie jest dobry czas. - Okryte żałobą Wrzosowisko było teraz jej schronieniem, miejscem, gdzie mogła zniknąć i wsiąknąć. Dać się nieść smutkowi i w nim tonąć. To było znacznie łatwiejsze od życia — uciekanie w rozpacz.
- Przepraszam. - Wstydziła się tego, że nie może ot tak przyjąć jego propozycji, ale nie była gotowa mu wszystkiego opowiedzieć. Jeszcze nie teraz i zdecydowanie nie tutaj. - Ale… Ale gabinet w Walii… Czy mógłbyś mi podać jego adres? - Spytała niepewnie. Nie chciała, by ojciec usłyszał, co jej się przydarzyło. To by go zabiło. A ona kolejnej śmierci najpewniej sama by nie zniosła.
Skinęła więc ostrożnie głową. Wiedziała, że się martwił. Martwił się o nią, a ona przecież nie nawykła do tego, żeby ktoś się nią zajmował. Castor? Nie było go, gdy go potrzebowała. Miała do niego żal, ale nie mogła tego wyrazić. Wyjechał, rzekomo uciekając przed powołaniem do wojska, a przecież otworzył sklep w Dolinie. A więc wcale nie pozostawał tak wcale ukryty. Czy nie chciał więc zajmować się matką? Czy może ona sama, Aurora, stanowiła dla niego ciężar nie do zniesienia. Jak ktoś inny mógł z nią wytrzymać, skoro ona sama nie radziła sobie z przebywaniem w swojej obecności. Teraz jednak była gdzieś daleko od domu. Zupełnie jakby wiedziała, że w Dolinie nie znajdzie pomocy i musi szukać jej gdzieś dalej.
Rozejrzała się po pomieszczeniu i pomału zaczęła wracać do niej znajoma atmosfera.
- Pamiętam to miejsce. - Powiedziała cicho, bo ledwo udawało jej się rozchylić spierzchnięte wargi. - Ale jak ja się tu znalazłam? - Niewiele pamiętała z tego, co się stało w ostatnich kilkudziesięciu minutach. Jakieś przebłyski, niejasne mgnienia, ale nic składnego, z czego można by było ułożyć cały obraz.
- Fuga.. - Powtórzyła. I chociaż miała kiedyś wspomniane o tym na zajęciach, to nie pomyślała o tym. Jak na razie w zasadzie, jedyne, na czym się skupiała, to oddychanie. Powolny oddech, wsłuchiwanie się w słowa Hectora i lektora.
- Mieszkam… - Zaczęła, ale nie skończyła. Jej brat się ukrywał, ojciec cierpiał po śmierci matki. Rany były zbyt świeże. - W Dolinie Godryka. Bywałeś tam kiedyś, prawda? - Skończyła, ale spojrzała na niego jakby nieco bardziej trzeźwo. - Ale nie musisz mnie odprowadzać pod dom. To nie jest dobry czas. - Okryte żałobą Wrzosowisko było teraz jej schronieniem, miejscem, gdzie mogła zniknąć i wsiąknąć. Dać się nieść smutkowi i w nim tonąć. To było znacznie łatwiejsze od życia — uciekanie w rozpacz.
- Przepraszam. - Wstydziła się tego, że nie może ot tak przyjąć jego propozycji, ale nie była gotowa mu wszystkiego opowiedzieć. Jeszcze nie teraz i zdecydowanie nie tutaj. - Ale… Ale gabinet w Walii… Czy mógłbyś mi podać jego adres? - Spytała niepewnie. Nie chciała, by ojciec usłyszał, co jej się przydarzyło. To by go zabiło. A ona kolejnej śmierci najpewniej sama by nie zniosła.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Nie pamiętasz, jak znalazłaś się w Londynie? - dopytał z troską. Martwił się całe życie, o wszystkich pacjentów, na tym polegała jego praca - choć zwykle wytyczał profesjonalne granice. W przypadku Aurory była trochę inaczej, nie była w końcu pacjentką, a koleżanką z kursu. Sympatyczną, wesołą i obecnie zmienioną nie do poznania, a takie luki w pamięci zwiastowały coś poważnego. -Do kawiarni odprowadziłem cię z Pokątnej - byłaś zdezorientowana i przestraszona. - wyjaśnił powoli, łagodnie. Domyślał się, że to wszystko jest dla niej trudne do przyswojenia, że pewnie wstydzi się tego, że nie wie, co się z nią działo. Nic się nie stało, Auroro, to nie twoja wina. - próbował jej przekazać łagodnym tonem, nienachalnymi gestami, bladym uśmiechem. Najtrudniej było się przyznać, że potrzebowało się pomocy, zrobić pierwszy krok. -Luka w pamięci może być reakcją na... stres. - pokiwał głową, wyjaśniając jak działa psychika w stanie fugi.
-Nadal bywam, choć trochę rzadziej. Mieszkają tam dziadkowie mojego syna. - przytaknął. Zwykle nie opowiadał pacjentom o życiu prywatnym, ale jeszcze nie była jego pacjentką, a po prostu dawną koleżanką. Chciał zapewnić czymś ciszę, czymś co odciągnęłoby jej myśli od zmartwień. Nie mówił o tym, że jest wdowcem, ale nie nazywał też rodziców żony teściami, jak powinien. Może była zbyt skołowana, by w ogóle zwrócić na to uwagę.
-Odprowadzę cię zatem na granicę Londynu, skąd będziesz mogła się teleportować, dobrze? - zaproponował, nie chcąc, by chodziła sama po tych zimnych i potencjalnie niebezpiecznych ulicach. Blokada teleportacji bywała uciążliwa, szczególnie w takich przypadkach. Był już zmęczony, Aurora pewnie też, a czeka ich jeszcze spacer na obrzeża miasta. Skinął głową ze zrozumieniem - jeśli pacjenci nie mieszkali sami, to logiczne, że wahali się nad przyjęciem magipsychiatry we własnym domu.
-Rhyl Coast Road 8, w Walii. Pracuję w każdy dzień powszedni do siedemnastej, napisz do mnie, jeśli chciałabyś mnie... odwiedzić. Będę czekał, Auroro. - uśmiechnął się blado, mając nadzieję, że panna Sprout skorzysta z zaproszenia. Sądząc po jej dzisiejszym stanie, naprawdę potrzebowała pomocy i rozmowy.
Dopiwszy herbatę, ruszyli powoli na obrzeża miasta, skąd obydwoje mogli deportować się do własnych domów. Hector z ulgą zaszył się pod kocem w ciepłym salonie, przy kominku, zostawiając stolicę za sobą.
/zt x 2
-Nadal bywam, choć trochę rzadziej. Mieszkają tam dziadkowie mojego syna. - przytaknął. Zwykle nie opowiadał pacjentom o życiu prywatnym, ale jeszcze nie była jego pacjentką, a po prostu dawną koleżanką. Chciał zapewnić czymś ciszę, czymś co odciągnęłoby jej myśli od zmartwień. Nie mówił o tym, że jest wdowcem, ale nie nazywał też rodziców żony teściami, jak powinien. Może była zbyt skołowana, by w ogóle zwrócić na to uwagę.
-Odprowadzę cię zatem na granicę Londynu, skąd będziesz mogła się teleportować, dobrze? - zaproponował, nie chcąc, by chodziła sama po tych zimnych i potencjalnie niebezpiecznych ulicach. Blokada teleportacji bywała uciążliwa, szczególnie w takich przypadkach. Był już zmęczony, Aurora pewnie też, a czeka ich jeszcze spacer na obrzeża miasta. Skinął głową ze zrozumieniem - jeśli pacjenci nie mieszkali sami, to logiczne, że wahali się nad przyjęciem magipsychiatry we własnym domu.
-Rhyl Coast Road 8, w Walii. Pracuję w każdy dzień powszedni do siedemnastej, napisz do mnie, jeśli chciałabyś mnie... odwiedzić. Będę czekał, Auroro. - uśmiechnął się blado, mając nadzieję, że panna Sprout skorzysta z zaproszenia. Sądząc po jej dzisiejszym stanie, naprawdę potrzebowała pomocy i rozmowy.
Dopiwszy herbatę, ruszyli powoli na obrzeża miasta, skąd obydwoje mogli deportować się do własnych domów. Hector z ulgą zaszył się pod kocem w ciepłym salonie, przy kominku, zostawiając stolicę za sobą.
/zt x 2
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
17.10.58
To co wydarzyło się raptem kilka dni temu nadal odbijało się echem w mojej głowie. W życiu bym się nie spodziewał, że zwykła wizyta w cukierni może zakończyć się taka przygodą. Zabawną, aczkolwiek w żadnym wypadku niespodziewaną. Powrót do czasów szkolnych był ciekawą odmianą w tym codziennym zgiełku, jednocześnie dał również do myślenia. Czasy młodzieńcze miałem już dawno za sobą, czasami nawet odnosiłem wrażenie, że było to naprawdę wieku temu, a przecież opuściłem mury Hogwartu zaledwie osiem lat temu. Jednak to co się przez te osiem lat wydarzyło, miało duży wpływ na to kim byłem dzisiaj. Nie zmieniało to jednak faktu, że pierwszym miejscem, oprócz domu, które mnie ukształtowało, była szkoła. To właśnie tam przecież odkryłem czym chce się zajmować w życiu, to tam właśnie stawiałem swoje pierwsze kroki w kierunku spełnienia tego marzenia. I to właśnie tam poznałem smak rywalizacji.
Kiedy nieoczekiwanie spotkaliśmy się w cukierni, byłem naprawdę mile zaskoczony. Powróciły wspomnienia dziecięcej rywalizacji, godziny spędzone na siedzeniu na dywanie przy kominku w pokoju wspólnym i po prostu rysowaniu. Może i był to pewnego rodzaju wyścig szczurów, ale za to jaki zabawny. Fakt, że nie pozwoliła by społeczeństwo zmieniło ją przez te wszystkie lata również przyjąłem z uśmiechem. Wciąż była tą samą troszkę szaloną, ciekawą i ambitną dziewczyną, która poznałem lata temu.
Kiedy zapraszałem ja na dzisiejszą kawę, kierowały mną dwa powody. Pierwszy znała, wyraźnie napisałem jej w liście, że chciałbym skorzystać z jej wiedzy z zakresu świstolików, aby samemu się czegoś nauczyć. Drugi był bardziej prozaiczny, pomyślałem, że fajnie byłoby po prostu spędzić razem czas i powspominać stare, dobre czasy. Nie często udaje się ludziom utrzymać kontakty po opuszczeniu szkolnych murów, my sami w końcu, pomimo szkolnej znajomości i zażyłości, go straciliśmy. Dlaczego by więc nie skorzystać z okazji i nadrobić stracony czas?
Nigdy wcześniej nie byłem w tym miejscu i po przekroczeniu progu kawiarni, zacząłem zachodzić w głowę jak do tego doszło. Miejsce emanowało spokojem, książki otaczały mnie ze wszystkich stron, wręcz wymarzone miejsce dla byłego Krukona. Mimowolnie uśmiechnąłem się pod nosem, po czym przemierzyłem pomieszczenie i zająłem stolik w rogu, tak by widzieć drzwi wejściowe. Skórzaną kurtkę powiesiłem na oparciu krzesła i podwinąłem rękawy koszuli. Do ustalonej godziny spotkania zostało jeszcze kilka minut.
- Czekam na kogoś, proszę o chwilkę. - zwróciłem się spokojnie do młodej kelnerki, kiedy ta ruszyła w moim kierunku z menu.
Do wyznaczonej godziny spotkania zostało jeszcze kilka minut więc postanowiłem zaczekać na Mildred z zamówieniem.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +6
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Życie potrafiło pisać naprawdę przedziwne scenariusze i nawet całe tomy ksiąg, które otoczyły mnie zaraz po wejściu do kawiarni, nie byłyby w stanie opisać wszystkich zachcianek losu. Kiedy człowiekowi wydawało się, że jest już w miarę poukładany, że ma jakiś cel, do którego dąży i wszystko zmierza w jak najlepszym kierunku, nagle zostaje zatruty jakąś dziwną słodkością i musi rozegrać partię absurdu z niespodziewaną przygodą. Owszem, panna Crabbe była nieco łapczywa, jeśli chodziło o babeczki i przystojnych młodzieńców, ale nie usprawiedliwiało to w żadnym razie tego, jak zadrwił z niej los, wrzucając ją na powrót w szkolne czasy.
Aczkolwiek niektóre elementy z tego szalonego wydarzenia przyjęła z nader dużym entuzjazmem, a nawet jednemu z nich pozwoliła się zaprosić na kawę. Co prawda miała być to kawa oficjalna, związana bezpośrednio z jej zawodem i doświadczeniem, niemniej Mildred była przekonana, że konieczność nadrobienia zaległości z ostatnich lat, podzielenia się swoimi historiami i poopowiadania plotek na temat dawnych znajomych z pewnością nakieruje to spotkanie na mniej oficjalne tory. A jeśli nie, to już ona się o to postara.
Sama kawiarnia sprawiała miłe wrażenie, nieco kameralne i bardzo klimatyczne, ale w czasach, gdy wokół panował wojenny rozgardiasz, a ulice wciąż nosiły liczne ślady zniszczeń po sierpniowej nocy, taka swojskość miała swój urok. Zdecydowanie wolała to od hermetycznego, nieco napuszonego wnętrza bogatszych lokali, gdzie kelnerzy w odprasowanych w kant spodniach zjawiali się jak duchy, aby spełnić życzenia klientów.
Ponieważ ludzi w środku nie było dużo, od razu dostrzegła Mitcha, pomachała mu i ruszyła w jego stronę, zdejmując po drodze jesienny płaszcz i przygładzając nieco włosy, które na wietrze postanowiły żyć własnym życiem i koniecznie swoimi końcówkami włazić jej do oczu. Położyła wierzchnie okrycie na jednym z wolnych krzeseł i ciężko opadła na drugie, wciskając się między stolik a ścianę.
- Brakuje jeszcze ulewy i nieco chłodniejszej temperatury, abyśmy się cieszyli cudowną jesienną aurą – sapnęła z przekąsem, po raz ostatni odgarniając włosy z twarzy. - Trzy razy cudem uniknęłam śmierci przez poślizgnięcie na liściach. Nie mam pojęcia, skąd w Londynie tyle ich jest. Przecież tu nawet nie ma wielu drzew. - Potrząsnęła głową na poły z niedowierzaniem, na poły z irytacją. Jesień zdecydowanie nie należała do jej ulubionych pór roku, nawet jeśli dopiero nieśmiało pukała do drzwi kalendarza. - Hej - przywitała się z nim w końcu i uśmiechnęła, przywołując na twarz wyraz szczerej radości ze spotkania. Spojrzała na zegarek i uniosła nieco brwi. - Idealnie w czas, chociaż pewnie powinnam się spóźnić z pięć minut, jak to kobiety mają w zwyczaju. - Nie miała nic przeciwko wielkiemu, widowiskowemu wejściu, lecz jednocześnie aż wzdrygało ją na myśl, że mogłaby nie być na czas. Punktualność odkrywała ogromną rolę w jej poukładanym, konkretnym życiu. - Zamówiłeś już? Mają tu jakieś babeczki? - zapytała z nadzieją, spoglądając w bok, gdzie znajdowała się lada i gdzie z dużym prawdopodobieństwem krył się słodki skarb każdej kawiarni.
Aczkolwiek niektóre elementy z tego szalonego wydarzenia przyjęła z nader dużym entuzjazmem, a nawet jednemu z nich pozwoliła się zaprosić na kawę. Co prawda miała być to kawa oficjalna, związana bezpośrednio z jej zawodem i doświadczeniem, niemniej Mildred była przekonana, że konieczność nadrobienia zaległości z ostatnich lat, podzielenia się swoimi historiami i poopowiadania plotek na temat dawnych znajomych z pewnością nakieruje to spotkanie na mniej oficjalne tory. A jeśli nie, to już ona się o to postara.
Sama kawiarnia sprawiała miłe wrażenie, nieco kameralne i bardzo klimatyczne, ale w czasach, gdy wokół panował wojenny rozgardiasz, a ulice wciąż nosiły liczne ślady zniszczeń po sierpniowej nocy, taka swojskość miała swój urok. Zdecydowanie wolała to od hermetycznego, nieco napuszonego wnętrza bogatszych lokali, gdzie kelnerzy w odprasowanych w kant spodniach zjawiali się jak duchy, aby spełnić życzenia klientów.
Ponieważ ludzi w środku nie było dużo, od razu dostrzegła Mitcha, pomachała mu i ruszyła w jego stronę, zdejmując po drodze jesienny płaszcz i przygładzając nieco włosy, które na wietrze postanowiły żyć własnym życiem i koniecznie swoimi końcówkami włazić jej do oczu. Położyła wierzchnie okrycie na jednym z wolnych krzeseł i ciężko opadła na drugie, wciskając się między stolik a ścianę.
- Brakuje jeszcze ulewy i nieco chłodniejszej temperatury, abyśmy się cieszyli cudowną jesienną aurą – sapnęła z przekąsem, po raz ostatni odgarniając włosy z twarzy. - Trzy razy cudem uniknęłam śmierci przez poślizgnięcie na liściach. Nie mam pojęcia, skąd w Londynie tyle ich jest. Przecież tu nawet nie ma wielu drzew. - Potrząsnęła głową na poły z niedowierzaniem, na poły z irytacją. Jesień zdecydowanie nie należała do jej ulubionych pór roku, nawet jeśli dopiero nieśmiało pukała do drzwi kalendarza. - Hej - przywitała się z nim w końcu i uśmiechnęła, przywołując na twarz wyraz szczerej radości ze spotkania. Spojrzała na zegarek i uniosła nieco brwi. - Idealnie w czas, chociaż pewnie powinnam się spóźnić z pięć minut, jak to kobiety mają w zwyczaju. - Nie miała nic przeciwko wielkiemu, widowiskowemu wejściu, lecz jednocześnie aż wzdrygało ją na myśl, że mogłaby nie być na czas. Punktualność odkrywała ogromną rolę w jej poukładanym, konkretnym życiu. - Zamówiłeś już? Mają tu jakieś babeczki? - zapytała z nadzieją, spoglądając w bok, gdzie znajdowała się lada i gdzie z dużym prawdopodobieństwem krył się słodki skarb każdej kawiarni.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kawiarnia z czytelnią
Szybka odpowiedź