Piwniczna pracownia alchemiczna I
AutorWiadomość
Pracownia Valeriego
Ściany obłożone są książkami, fiolkami pustymi i wypełnionymi różnymi specyfikami, zmyślnymi aparaturami, butelkami pełnymi alkoholu, przedmiotami użytecznymi jak i niepotrzebnymi śmieciami. Wszystko co nie zmieściło się na półkach znalazło swoje miejsce w stertach uklepanych po kątach oraz na główkach gwoździ artystycznie poprzybijanych tam gdzie tylko się dało byle tylko wycyganić trochę cennego miejsca.
Tuż za wejściem znajduje się para krzeseł, których oparcia dla wygody są obłożone liniejącymi, zwierzęcymi skórami. Główną atrakcją pracowni jest długi solidny stół przy którym alchemik przygotowuje ingrediencje.
Centralną zaś atrakcją jest palenisko z kotłem. W podłodze znajduje się kratka prowadząca do ścieku w którą alchemik zlewa niewypały.
Tuż za wejściem znajduje się para krzeseł, których oparcia dla wygody są obłożone liniejącymi, zwierzęcymi skórami. Główną atrakcją pracowni jest długi solidny stół przy którym alchemik przygotowuje ingrediencje.
Centralną zaś atrakcją jest palenisko z kotłem. W podłodze znajduje się kratka prowadząca do ścieku w którą alchemik zlewa niewypały.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Valerij Dolohov dnia 25.07.18 8:01, w całości zmieniany 3 razy
|kwiecień
Był wieczór, a w pracowni z chwili na chwilę robiło się coraz bardziej parno. Alchemik popalając tytoń z długiej fajki, mrucząc melodię z krainy z której pochodził poruszył się w stronę niewielkiego piwnicznego okienka przez które można było podziwiać wcześniejszym wieczorem kostki przechodniów. Uchylił je wolną ręką, a następnie wrócił do kotła. Pogładził jego grubą chropowatą krawędź w sposób jaki kochanek czyni to wobec swej lubej.
- Wciąż jesteś taka zimna, skarbie - wymamrotał pod nosem, a potem z zamyśleniem podszedł do ściany, która była jedną wielką komodą usłaną półkami od samej ziemi po sam sufit. Spomiędzy butelek wybrał tą o zielonym szkle i przezroczystej zawartości. Zębami pozbawił ją plombującego ją korka, którym splunął gdzieś na bok. Przyłożył jej szyjkę najpierw do nosa, potem do ust by ostatecznie rozlać całą zawartość pod paleniskiem. Mikstura podsyciła ogień, którego końcówki iskrzyły się niebieską poświatą. Zdaniem Valeriego zaklęcia były wyjątkowo nie efektywną metodą pozyskiwania potrzebnego zaklęcia. Nie to co...odpowiednio spreparowane specyfiki.
W oczekiwaniu na otrzymanie odpowiedniej temperatury spojrzał na składniki. Smocze łuski odpowiednio wcześnie oczyścił pozbawiając je brudu i pyłu, który mógłby zakłócić przebieg procesu ważenia mikstury. W sposób eksperymentalny zdecydował się na to by serce parzonego eliksiru wzmocnić dorzucając rogate ślimaki - oddzielił skorupki od miękkiej zawartości, którą wymieszał ze startymi pancerzyka chitynowymi żuków uzyskując maź o gęstej konsystencji i potwornym zapachu do której dodał też utarty aloes. Tak przyrządzona zaprawa została odstawiona na bok i do siebie "dochodziła" wydając z siebie co rusz syczący dźwięk,kiedy to kolejny pęcherz powietrza pękał pod ciśnieniem tworzącego się gazu.
Odłożył fajkę na stolik i sięgnął po podłużny flakonik zakończony okrągłą bańką. Złapał go za szyjkę i obtoczył nim tak, że krew salamandry oblizała szkło naczynia od wewnątrz swoją posoką. Krew miała być spoiwem, tłem dlatego też miał zamiar dodać ją na końcu.
Gdy wywar w kotle zaczął bulgotać zwiastując tym samym, że jest gotowy na przyjęcie składników Valerij wrzucił do jego toni przygotowaną ilość smoczych łusek. W kontakcie z wodą zasyczały i zamieniły się jaskrawą zielenią. Były twarde i potrzebowały długiego czasu parzenia. W tym samym czasie do gara dorzucone zostały również skorupki. Alchemik czuwając nad odpowiednią temperaturą gotowania pilnował utworzonej "zaprawy", którą nieustannie w tym momencie mieszał. Ruchy miał nieenergiczne nie śpieszył się bo też nie było takiej potrzeby. Gdy wywar zaczął nabierać intensywniejszej barwie, a unosząca się w powietrzu wraz z parą magia łaskotała w nos dodał przyrządzoną maź o nieprzyjemnym zapchu, zamieszał i nakrył kocioł przykrywką. Po godzinie odkrył wieko i powąchał wywar tak, że aż mu się w głowie zakręciło. Było dobrze. Teraz tylko ostatni składnik, krew salamandry...nachylił fiolkę nad kotłem...
...to był najtrudniejszy moment. Smocza łza była trudnym do uwarzenia eliksirem. Najważniejsze to było wyczucie odpowiedniego momentu na dodanie spoiwa. Akurat Valerij, jako doświadczony alchemik wstrzelił się w tą ulotną chwilę niemalże na styk. Z rosnącą satysfakcją przyglądał się jak posoka łączy się z wywarem i go nie rozwarstwia. Dobrze...bardzo dobrze. Przykrył kocioł wiekiem, upewnił się że szczelnie, a następnie zgasił płomień pozwalając wywarowi ostygnąć co nastąpiło dopiero po dwóch pełnych dniach.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Był wieczór, a w pracowni z chwili na chwilę robiło się coraz bardziej parno. Alchemik popalając tytoń z długiej fajki, mrucząc melodię z krainy z której pochodził poruszył się w stronę niewielkiego piwnicznego okienka przez które można było podziwiać wcześniejszym wieczorem kostki przechodniów. Uchylił je wolną ręką, a następnie wrócił do kotła. Pogładził jego grubą chropowatą krawędź w sposób jaki kochanek czyni to wobec swej lubej.
- Wciąż jesteś taka zimna, skarbie - wymamrotał pod nosem, a potem z zamyśleniem podszedł do ściany, która była jedną wielką komodą usłaną półkami od samej ziemi po sam sufit. Spomiędzy butelek wybrał tą o zielonym szkle i przezroczystej zawartości. Zębami pozbawił ją plombującego ją korka, którym splunął gdzieś na bok. Przyłożył jej szyjkę najpierw do nosa, potem do ust by ostatecznie rozlać całą zawartość pod paleniskiem. Mikstura podsyciła ogień, którego końcówki iskrzyły się niebieską poświatą. Zdaniem Valeriego zaklęcia były wyjątkowo nie efektywną metodą pozyskiwania potrzebnego zaklęcia. Nie to co...odpowiednio spreparowane specyfiki.
W oczekiwaniu na otrzymanie odpowiedniej temperatury spojrzał na składniki. Smocze łuski odpowiednio wcześnie oczyścił pozbawiając je brudu i pyłu, który mógłby zakłócić przebieg procesu ważenia mikstury. W sposób eksperymentalny zdecydował się na to by serce parzonego eliksiru wzmocnić dorzucając rogate ślimaki - oddzielił skorupki od miękkiej zawartości, którą wymieszał ze startymi pancerzyka chitynowymi żuków uzyskując maź o gęstej konsystencji i potwornym zapachu do której dodał też utarty aloes. Tak przyrządzona zaprawa została odstawiona na bok i do siebie "dochodziła" wydając z siebie co rusz syczący dźwięk,kiedy to kolejny pęcherz powietrza pękał pod ciśnieniem tworzącego się gazu.
Odłożył fajkę na stolik i sięgnął po podłużny flakonik zakończony okrągłą bańką. Złapał go za szyjkę i obtoczył nim tak, że krew salamandry oblizała szkło naczynia od wewnątrz swoją posoką. Krew miała być spoiwem, tłem dlatego też miał zamiar dodać ją na końcu.
Gdy wywar w kotle zaczął bulgotać zwiastując tym samym, że jest gotowy na przyjęcie składników Valerij wrzucił do jego toni przygotowaną ilość smoczych łusek. W kontakcie z wodą zasyczały i zamieniły się jaskrawą zielenią. Były twarde i potrzebowały długiego czasu parzenia. W tym samym czasie do gara dorzucone zostały również skorupki. Alchemik czuwając nad odpowiednią temperaturą gotowania pilnował utworzonej "zaprawy", którą nieustannie w tym momencie mieszał. Ruchy miał nieenergiczne nie śpieszył się bo też nie było takiej potrzeby. Gdy wywar zaczął nabierać intensywniejszej barwie, a unosząca się w powietrzu wraz z parą magia łaskotała w nos dodał przyrządzoną maź o nieprzyjemnym zapchu, zamieszał i nakrył kocioł przykrywką. Po godzinie odkrył wieko i powąchał wywar tak, że aż mu się w głowie zakręciło. Było dobrze. Teraz tylko ostatni składnik, krew salamandry...nachylił fiolkę nad kotłem...
...to był najtrudniejszy moment. Smocza łza była trudnym do uwarzenia eliksirem. Najważniejsze to było wyczucie odpowiedniego momentu na dodanie spoiwa. Akurat Valerij, jako doświadczony alchemik wstrzelił się w tą ulotną chwilę niemalże na styk. Z rosnącą satysfakcją przyglądał się jak posoka łączy się z wywarem i go nie rozwarstwia. Dobrze...bardzo dobrze. Przykrył kocioł wiekiem, upewnił się że szczelnie, a następnie zgasił płomień pozwalając wywarowi ostygnąć co nastąpiło dopiero po dwóch pełnych dniach.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Valerij Dolohov dnia 24.07.17 16:47, w całości zmieniany 3 razy
The member 'Valerij Dolohov' has done the following action : rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Ze snu wybudził go dźwięk trzaskającego szkła i to było aż nader wystarczający sygnał do tego by zerwać się i pobiec tak jak spał w stronę piwnicy. Biegł tak szybko, że prawie się na tych schodach do niej prowadzących zabił i pokaraskał niezdrowo, lecz szczęście mu sprzyjało - będąc w jednym kawałku zmusił naglącą siłą drzwi do pokory i pędem rzucił się w stronę stojących przy kotle, na podłodze butelek. Z pięciu, które postawił przed snem jak na razie na skraju próby trwały cztery. Drżały niebezpiecznie, a zawarta w nich substancja zdawała się energicznie buzować. Dolohov rzucił się ku nim, chwycił za rozgrzane szyjki i zaczął z nimi biec z powrotem na piętro, do łazienki. Wrzucił je do wanny i odkręcił kurek z zimną wodą po zatkaniu odpływu. Co prawa miał w swojej dostęp do wody, lecz butelki nie pomieściłyby się w niewielkiej drewnianej misie leżącej pod kranem toteż nawet nie próbował szukać w niej ratunku. Przykucnął potem spoglądając na naczynia zza ścianki wanny za którą się skrywał w razie kolejnego wybuchu. Gdy spostrzegł, że zawarta w butelkach substancja przybiera bledszy odcień odetchnął z ulgą, pozwalając sobie na to by siąść na podłodze. W myślach kalkulował skrupulatnie straty i ciągle potencjalnie możliwy zysk. Co prawda jeden eliksir stracił i nikt nie zwróci mu za zużyte ingrediencje, lecz miał jeszcze cztery...miał nadzieję, że klient nie będzie niepocieszony to być może podbije cenę o pięć knutów na sztuce stawiając tego człowieka przed faktem dokonanym.
Pogładził się po brodzie, modelując z niej ostry szpic. Kiwnął sam do siebie głową przytakująco. Zatem, jedno już ustalone.
Przemył twarz lodowatą wodą i zakręcił jej dopływ. Po tym, jak znalazł różdżkę w pokoju, zamroził wodę w wannie w jedną wielką jajowatą "kostkę" lodu. Do dwudziestej powinno wytrzymać...
Po zażegnaniu niemalże katastrofy i względnym doprowadzeniu się do ładu ponownie znalazł się pod ziemią. Podszedł do miejsca w którym skonała jedna butelka uważając by nie nadepnąć na rozchlapaną ciecz, która z mozolnym uporem przeżerała się w miejscach spoczynku przez podłogę z cichym sykiem. Valerij podszedł do swojej spiżarni by po chwili namysłu wyjąć pękaty słoik. Rozszczelnił wieko i powąchał zawartość. To samo zrobił z czterema kolejnymi słojami aż znalazł w końcu to czego szukał. Zanurzy dłoń w sypkim białym piasku o gorzkim zapachu nabierając solidną garść. Posypał nim rozlany, żrący eliksir, który w kontakcie z proszkiem zaczął wydawać agonalny pisk, czernieć, twardnieć aż w końcu przeobrazić się w coś co mogło przypominać węgiel. Valerij kiwnął sam do siebie głową. Sięgnął po różdżkę i zaczarował podpierającą ścianę miotłę by uporządkowała miejsce pracy, a samemu podszedł do regału by spojrzeć na listę zamówień. Miał dziś sporo do zrobienia. Już ostatniego wieczora bardzo nadgonił zlecenia, co jednak niefortunnie zaowocowało bardzo nieefektywnym początkiem dnia. Na szczęście alchemik nie uważał, że to będzie miało wpływ na jego pracę. Trzymając zmięty pergamin poruszał bezdźwięcznie wargi odświeżając pamięć, a potem wzrokiem biegał po swojej pracowni. Postanowił, że zacznie od eliksir słodkiego snu, przed wyjściem do klienta nastawi eliksir szaleństwa, jak wróci to akurat będzie na tyle ostudzony, że będzie można go przelać do butelek i odstawić na leżakowania.
Ruchem różdżki zmusił wodę wyciekająca z kranu by zaczęła lewitującym strumieniem zapełniać kocioł -udało mu się to już za drugim razem! On sam w tym czasie wyciągnął grubą księgę z obgryzionymi przez szczury. Wprawionym ruchem otworzył ją na potrzebnej mu w tym momencie stronie. Gdy dmuchnął w pergamin uniósł się obłok pyłu, a tekst zyskał na wyrazistości. Valerij nachylił się nad nim szukając wzrokiem przepisu drapiąc się przy tym końcówką swojej różdżki po głowie. Aleby się wykapał...
- Mięta, czułki szczuroszczeka, cynamon, czarna jagoda i...dżdżownice accio! - zarządził, trzaskając jednocześnie księgą, którą nieco niedbale upchnął w półkę. Przyglądając się przybywającym na stół składnikom podwijał rękawy. W drodze do tegoż chwycił trochę drwa podrzucając je pod kocioł, odcinając dopływ wody. Niedługo potem drewno zajęło się ogniem. Valerij chwycił żywą miętę i skręcił jej liście oraz łodygi, sprawiając że aromatyczne soki zwilżyły mu dłoń. Tak zmieloną niedbale roślinę wrzucił do kotła wraz ze zgniecioną garścią jagód i taką samą ilością cynamonu. Zamieszał w ciągle letniej wodzie ręką tym samym ją płucząc. Nadmiar wody otarł o koszulę tak by ujęty w dłonie słój z wijącymi się dżdżownicami nie ślizgał mu się w dłoniach. Obracając nim powoli oceniał żywotność stworzeń. Potrząsnął słojem umiejętnie w taki sposób by te wijące się na dnie znalazły się na powierzchni - wyglądały najmarniej więc należało je zużyć póki był jeszcze z nich użytek. Ostrożnie wyłożył warstwę dżdżownic na stół odrzucając przy tym dwie martwe lub na takie wyglądające - resztę zatopił w bulgoczącym już wywarze. Czułki dodał dopiero gdy na powierzchni zaczęły się tworzyć tłuste oka jak na rosole. Ugotowane dżdżownice przypominały zaś kluski z szarej mąki. Zrobił się głodny.
Wiadrem z wodą chlusnął na płomień by go ugasić i pozwolić eliksirowi ostygnąć. W przerwie poszedł ocenić stan zlodowaciałych butelek oraz zahaczając o kuchnię uraczyć się pajdą czerstwiejącego chleba z grubą warstwą tłuszczu zwierzęcego. Schodząc do piwnicy przetarł brodę z jego resztek.
Trzymając przez szmatę rąbek kotła przechylił je tak by zlać jego zawartość do opłukanego wcześniej wiadra. Odstawił je pod ścianą tuż nad piwnicznym okienkiem,które uchylił. Kocioł opłukał, zlewając pomyje do kratki zamontowanej na środku pokoju i przygotowując gar do dalszej pracy. By zwilżone drewno zajęło się odpowiednim płomieniem polał je tylko mu znaną zawartością jednej z butelek, której szyjkę przystawił sobie potem do ust. Pociągnął większego łyka odkładając ją potem na swoje miejsce. Drewno po kontakcie z ogniem zaczęło skwierczeć niczym woda wlana na rozgrzanej oliwie i iskrzyć fioletem - paliło się jednak równomiernym ogniem, Valerij podłożył drewna i w oczekiwaniu aż woda zacznie się gotować powygniataną chochlą zaczął przelewać eliksir z wiadra do podłużnych fiolek,które następnie obwiązał ciasno szerokim rzemieniem i obtoczył w lnianej, szarawej ścierce którą ponownie obwiązał tworząc w ten sposób pakunek o obwodzie sporego pieńka. W tym czasie woda w kotle zaczęła buzować.
Wbiłdo wody pól tuzina jaj bahanki i 2 pary nietoprzech suszonych skrzydeł. Zaczął energiczniemieszać składniki tak,by napowierzchni pływały drobne strzępki białka. Gdy aromat skóry zaczął być coraz tointensywniejszy dorzucił kolejne składniki dlużej zatrzymując się nad kwesią serca. Zauważył bowiem, że być może przesadził z ilością tego nietoperza i wywar w tym momencie zyskał na nieodpowiednim intensywnym kolorze. Ostatecznie zdecydował się na jad boomslanga i z nadzieja w sercu nakryłwywar pokrywką. Możesię nie zważy...
Dorzuciłpodkocioł jeszcze kilka drewienek i poszedł sięubrać w cos bardziej wyjściowego. Zaczesał palcami tłuste i zawilgocone włosy wiążąc je z tyłu w kitkę. Ugłaskał brodę, zapakował w lniany wór ciągle oblodzone butelki, pod pachę wziął tobołek z eliksirem snu i sobie dobrze znanymi ciemnymi uliczkami zaczął poruszać się z wyuczona ostrożnością i sprytem. Spojrzał jeszcze na niebo, chcąc ocenić ile ma czasu,lecz te okazało się zachmurzone toteż wydłużył krok tak na wszelki wypadek. W pierwszej kolejności chciał pozbyć się tobołka z eliksirami snu.W tym celu skręcił w wąską uliczkę niedaleko Paliczków, a potem podążył w dół, aż dotarł do ślepego zaułku. Upewnił się kilka razy, że jest sam, a następnie wystukał w ceglaną ścianę budynku hasło na dźwięk którego ta uformowała w sobie otwór. W jego wnętrzu znajdował się mieszek z monetami. Przezorny Dolohov przeliczył jego zawartość, a po upewnieniu się,że jest zgodna z ta umówioną wymienił go na przygotowany przez siebie pakunek zamykając innym hasłem tą magiczną "skrytkę". Potem widząc, że worek przeciekał niebezpiecznie mocno co znaczyło tyle, że butelki odtajały i z każdą minutą robiło się niebezpieczniej pognał do Wiwerny w której umówił się z kolejnym klientem. Nie chciał się teleportować obawiając się, że to będzie miało znacząco niekorzystny wpływ na jakość specyfiku.
Progi karczmy przekroczył mając na czole kropelki potu. Przetarł je niedbale szukając tego człowieka co nie było specjalne trudne bo ten nawołał go gestem ręki do kontuaru. Dolohov podszedł i powitał się. Człowiek przed nim był w wyraźnie dobrym humorze,zachęcał do napicia się, zjedzenia...Alchemik wiedział już, że gość ten próbuje go robić i wywalczyć sobie korzystniejszą cenę. Poza tym nie było czasu.Mikstura potrzebowała przebywania w chłodzie inaczej stawała się niestabilna - ten element na szczęście przyśpieszył negocjacje sprawiając, że Dolohov zgodnie z planem ugrał niecowiększą stawkę na butelce niż początkowo zamierzał.
Po otrzymaniu wynagrodzeń nie śpieszył się do domu...postanowił zajrzeć do kilku sklepów handlującymi ingrediencjami...
zt
Pogładził się po brodzie, modelując z niej ostry szpic. Kiwnął sam do siebie głową przytakująco. Zatem, jedno już ustalone.
Przemył twarz lodowatą wodą i zakręcił jej dopływ. Po tym, jak znalazł różdżkę w pokoju, zamroził wodę w wannie w jedną wielką jajowatą "kostkę" lodu. Do dwudziestej powinno wytrzymać...
Po zażegnaniu niemalże katastrofy i względnym doprowadzeniu się do ładu ponownie znalazł się pod ziemią. Podszedł do miejsca w którym skonała jedna butelka uważając by nie nadepnąć na rozchlapaną ciecz, która z mozolnym uporem przeżerała się w miejscach spoczynku przez podłogę z cichym sykiem. Valerij podszedł do swojej spiżarni by po chwili namysłu wyjąć pękaty słoik. Rozszczelnił wieko i powąchał zawartość. To samo zrobił z czterema kolejnymi słojami aż znalazł w końcu to czego szukał. Zanurzy dłoń w sypkim białym piasku o gorzkim zapachu nabierając solidną garść. Posypał nim rozlany, żrący eliksir, który w kontakcie z proszkiem zaczął wydawać agonalny pisk, czernieć, twardnieć aż w końcu przeobrazić się w coś co mogło przypominać węgiel. Valerij kiwnął sam do siebie głową. Sięgnął po różdżkę i zaczarował podpierającą ścianę miotłę by uporządkowała miejsce pracy, a samemu podszedł do regału by spojrzeć na listę zamówień. Miał dziś sporo do zrobienia. Już ostatniego wieczora bardzo nadgonił zlecenia, co jednak niefortunnie zaowocowało bardzo nieefektywnym początkiem dnia. Na szczęście alchemik nie uważał, że to będzie miało wpływ na jego pracę. Trzymając zmięty pergamin poruszał bezdźwięcznie wargi odświeżając pamięć, a potem wzrokiem biegał po swojej pracowni. Postanowił, że zacznie od eliksir słodkiego snu, przed wyjściem do klienta nastawi eliksir szaleństwa, jak wróci to akurat będzie na tyle ostudzony, że będzie można go przelać do butelek i odstawić na leżakowania.
Ruchem różdżki zmusił wodę wyciekająca z kranu by zaczęła lewitującym strumieniem zapełniać kocioł -udało mu się to już za drugim razem! On sam w tym czasie wyciągnął grubą księgę z obgryzionymi przez szczury. Wprawionym ruchem otworzył ją na potrzebnej mu w tym momencie stronie. Gdy dmuchnął w pergamin uniósł się obłok pyłu, a tekst zyskał na wyrazistości. Valerij nachylił się nad nim szukając wzrokiem przepisu drapiąc się przy tym końcówką swojej różdżki po głowie. Aleby się wykapał...
- Mięta, czułki szczuroszczeka, cynamon, czarna jagoda i...dżdżownice accio! - zarządził, trzaskając jednocześnie księgą, którą nieco niedbale upchnął w półkę. Przyglądając się przybywającym na stół składnikom podwijał rękawy. W drodze do tegoż chwycił trochę drwa podrzucając je pod kocioł, odcinając dopływ wody. Niedługo potem drewno zajęło się ogniem. Valerij chwycił żywą miętę i skręcił jej liście oraz łodygi, sprawiając że aromatyczne soki zwilżyły mu dłoń. Tak zmieloną niedbale roślinę wrzucił do kotła wraz ze zgniecioną garścią jagód i taką samą ilością cynamonu. Zamieszał w ciągle letniej wodzie ręką tym samym ją płucząc. Nadmiar wody otarł o koszulę tak by ujęty w dłonie słój z wijącymi się dżdżownicami nie ślizgał mu się w dłoniach. Obracając nim powoli oceniał żywotność stworzeń. Potrząsnął słojem umiejętnie w taki sposób by te wijące się na dnie znalazły się na powierzchni - wyglądały najmarniej więc należało je zużyć póki był jeszcze z nich użytek. Ostrożnie wyłożył warstwę dżdżownic na stół odrzucając przy tym dwie martwe lub na takie wyglądające - resztę zatopił w bulgoczącym już wywarze. Czułki dodał dopiero gdy na powierzchni zaczęły się tworzyć tłuste oka jak na rosole. Ugotowane dżdżownice przypominały zaś kluski z szarej mąki. Zrobił się głodny.
Wiadrem z wodą chlusnął na płomień by go ugasić i pozwolić eliksirowi ostygnąć. W przerwie poszedł ocenić stan zlodowaciałych butelek oraz zahaczając o kuchnię uraczyć się pajdą czerstwiejącego chleba z grubą warstwą tłuszczu zwierzęcego. Schodząc do piwnicy przetarł brodę z jego resztek.
Trzymając przez szmatę rąbek kotła przechylił je tak by zlać jego zawartość do opłukanego wcześniej wiadra. Odstawił je pod ścianą tuż nad piwnicznym okienkiem,które uchylił. Kocioł opłukał, zlewając pomyje do kratki zamontowanej na środku pokoju i przygotowując gar do dalszej pracy. By zwilżone drewno zajęło się odpowiednim płomieniem polał je tylko mu znaną zawartością jednej z butelek, której szyjkę przystawił sobie potem do ust. Pociągnął większego łyka odkładając ją potem na swoje miejsce. Drewno po kontakcie z ogniem zaczęło skwierczeć niczym woda wlana na rozgrzanej oliwie i iskrzyć fioletem - paliło się jednak równomiernym ogniem, Valerij podłożył drewna i w oczekiwaniu aż woda zacznie się gotować powygniataną chochlą zaczął przelewać eliksir z wiadra do podłużnych fiolek,które następnie obwiązał ciasno szerokim rzemieniem i obtoczył w lnianej, szarawej ścierce którą ponownie obwiązał tworząc w ten sposób pakunek o obwodzie sporego pieńka. W tym czasie woda w kotle zaczęła buzować.
Wbiłdo wody pól tuzina jaj bahanki i 2 pary nietoprzech suszonych skrzydeł. Zaczął energiczniemieszać składniki tak,by napowierzchni pływały drobne strzępki białka. Gdy aromat skóry zaczął być coraz tointensywniejszy dorzucił kolejne składniki dlużej zatrzymując się nad kwesią serca. Zauważył bowiem, że być może przesadził z ilością tego nietoperza i wywar w tym momencie zyskał na nieodpowiednim intensywnym kolorze. Ostatecznie zdecydował się na jad boomslanga i z nadzieja w sercu nakryłwywar pokrywką. Możesię nie zważy...
Dorzuciłpodkocioł jeszcze kilka drewienek i poszedł sięubrać w cos bardziej wyjściowego. Zaczesał palcami tłuste i zawilgocone włosy wiążąc je z tyłu w kitkę. Ugłaskał brodę, zapakował w lniany wór ciągle oblodzone butelki, pod pachę wziął tobołek z eliksirem snu i sobie dobrze znanymi ciemnymi uliczkami zaczął poruszać się z wyuczona ostrożnością i sprytem. Spojrzał jeszcze na niebo, chcąc ocenić ile ma czasu,lecz te okazało się zachmurzone toteż wydłużył krok tak na wszelki wypadek. W pierwszej kolejności chciał pozbyć się tobołka z eliksirami snu.W tym celu skręcił w wąską uliczkę niedaleko Paliczków, a potem podążył w dół, aż dotarł do ślepego zaułku. Upewnił się kilka razy, że jest sam, a następnie wystukał w ceglaną ścianę budynku hasło na dźwięk którego ta uformowała w sobie otwór. W jego wnętrzu znajdował się mieszek z monetami. Przezorny Dolohov przeliczył jego zawartość, a po upewnieniu się,że jest zgodna z ta umówioną wymienił go na przygotowany przez siebie pakunek zamykając innym hasłem tą magiczną "skrytkę". Potem widząc, że worek przeciekał niebezpiecznie mocno co znaczyło tyle, że butelki odtajały i z każdą minutą robiło się niebezpieczniej pognał do Wiwerny w której umówił się z kolejnym klientem. Nie chciał się teleportować obawiając się, że to będzie miało znacząco niekorzystny wpływ na jakość specyfiku.
Progi karczmy przekroczył mając na czole kropelki potu. Przetarł je niedbale szukając tego człowieka co nie było specjalne trudne bo ten nawołał go gestem ręki do kontuaru. Dolohov podszedł i powitał się. Człowiek przed nim był w wyraźnie dobrym humorze,zachęcał do napicia się, zjedzenia...Alchemik wiedział już, że gość ten próbuje go robić i wywalczyć sobie korzystniejszą cenę. Poza tym nie było czasu.Mikstura potrzebowała przebywania w chłodzie inaczej stawała się niestabilna - ten element na szczęście przyśpieszył negocjacje sprawiając, że Dolohov zgodnie z planem ugrał niecowiększą stawkę na butelce niż początkowo zamierzał.
Po otrzymaniu wynagrodzeń nie śpieszył się do domu...postanowił zajrzeć do kilku sklepów handlującymi ingrediencjami...
zt
Eliksir niezłomności był jednym z prostszych do uwarzenia. Nie wymagał żadnych specjalnych rytuałów przygotowawczych, nie był też podatny na moc księżyca i ułożenie gwiazd. Można było go przygotowywać niemalże kadego dnia w przeciągu miesiąca z pominięciem kilku wyjątków. Jego struktura bazująca na sercu z rogu garboroga była wyjątkowo stabilnym konstruktem nic dziwnego, że zachęcało to Valerijego do eksperymentowania. Dziś postanowił bowiem uwarzyć go trochę inaczej niż zazwyczaj bo...czemu by nie? Zaczął bardzo niepodręcznikowo od wysmarowania wnętrza wielkiego kotła śluzem gumochłona. Siedząc na klęczkach wpełzał do przechylonego kotła i przesadną skrupulatnością rozprowadzał mazidło po żeliwie. O tak, zupełnie jakby natłuszczał patelnię przed smażeniem. Gdy uznał, że jest zadowolony ze swojej pracy, smyrany śluzem po łokcie wyprostował kolana. Podniósł kocioł i przeciągnął go nad rozpalone już palenisko. Iskry buchnęły, a on uznał, że jest...doskonale. Nie tracąc czasu przetarł dłonie o spodnie. Był zmachany, lecz czując przypływ natchnienia popędził do komody sięgając po słój pełen obślizgłych koralików- ikry ramory . Nie był oszczędny - do błyszczącej, rozgrzewającego się na ściankach śluzu wrzucił całą zawartość słoika. Do jego nosa dobiegł zapach stokrotek. Ciekawe. Idąc tym tropem postanowił więc dodać garść suszonego kwiatostanu stokrotek, a gdy to uczynił na dnie po chwili prócz dźwięków smażenia dostrzec można było mgiełkę taką samą jaka rozlewa się latem z samego rana na podmokłych terenach. Alchemik zamieszał po dnie rozganiając ją i mogąc dostrzec bulgoczącą, pomarańczową maź do której wrzucił szczurzą śledzionę by nadała odpowiedniejszego koloru i przede wszystkim poprawiła zapach, który był zdecydowanie zbyt słony i pikantny. Tak przygotowaną podstawę mieszał żwawo by się nic nie przypaliło bo przecież aż do tego momentu nijak nie rozrzedzał swojego tworu, nie dodawał żadnej wody prócz tej zawartej w dość wodnistych składnikach. Nie przerywając mieszania, czując już słabość w ramionach wyjątkowo gimnastycznym ruchem prawej nogi zaczął sięgać po wiadro które postawił jak mu się początkowo wydawało odpowiednio "pod ręką". Na szczęście po chwili gimnastyki udało mu się je podciągnąć stopą - w jego wnętrzu leżał róg garboroga, który przez cały tydzień moczył się w wodzie. Tak spreparowaną ingrediencję mającą być sercem eliksiru, sprawić, że nabierze życia - chlusnął do wnętrza kotła....
|Chcęzrobić eliksir niezłomności, zużywam róg garboroga (skrytka), alchemia V
|Chcęzrobić eliksir niezłomności, zużywam róg garboroga (skrytka), alchemia V
The member 'Valerij Dolohov' has done the following action : rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Uniósł się obłok roziskrzonej pary. Buchnął on w twarz alchemika oślepiając go i pozbawiając oddechu duszącym oparem. Valerij zrobił kilka kroków w tył kaszląc i rozganiając dym dłonią. Myślał już,że nici z tego co ugotował, lecz wywar po rzężeniu i syczeniu ucichł, a potem zaczął miarowo plumkać. Rosjanin nachylił się i zamieszał w garze drewnianą łyżką. Przy każdym kolejnym ruchu ciecz nabiera coraz to bardziej ochoczo pożądanej barwy. Val uśmiechnął się pod nosem,a potem triumfalnie klasnął w ręce zaczynając niemrawo wyć w swym rodzimym języku jakąś wesoła biesiadną piosnkę. Z takim też humorem zanotował coś w swojej rozpisce, a potem podciągną krzesło pod kocioł i trzymając butelkę ognistej pilnował zachodzących w eliksirze zmian zupełnie jakby oglądał coś szalenie fascynującego i absorbującego. Ten codzienny spektakl alchemii zakończył się godzinę później gdy nozdrze Vala wyczuły odpowiedni zapach. Wygasił wówczas palenisko i tłukąc się korytarzem dotarł do pokoju. Eliksir rozlał do fiolek dnia następnego w godzinach późno popołudniowych...
zt
zt
|13 kwietnia
Trzynastka jest liczbą nieprzyjemnie kojarzoną z nieszczęściem. Valerij jednak jako biegły alchemik, zapalony astronom z kpiną na twarzy podsumowywał podobne teorie. Tym bardziej, że nie tylko z tą liczbą wiązało się wiele silnych i korzystnych ułożeń pozwalających tworzyć w kotle prawdziwą magię lecz oto proszę - spotkał przypadkowo przyjaciela, znajomą twarz którą nie widział od tygodni, a nawet miesięcy!
Dostrzegł go przypadkiem na ulicy i nie byłby sobą, gdyby nie zaciągnął go do gospody na jakiś mocniejszy trunek w towarzystwie odpowiednich przystawek. Taka ta jego słowiańska gościna wychodziła w jakiej to się wychował. Nigdy na ludziach się nie oszczędza,na gościach ikompanach, a Valerij za takiego uważał Oliego. Dlatego też gdy fundusze się skończyły alchemik będąc nieco podchmielony nalegał by Bott wraz z całą powitalną otoczką dawnego niewidzenia się przeniósł się do jego prywatnej i wspaniałej piwnicy.
- Jest inaczej niż na tym poddaszu co ostatnio cie gościłem. Zdecydowanie mniej świszczenia co prawda wszystko tu takie też mniej trwałe, w sensie - w przechowywaniu. Zwłaszcza teraz gdy wiosna. Muszę pilnować by pergaminy nie przesiąkły, lecz często palę to źle nie jest - uważaj bo o belkę grzmotniesz, zresztą czekaj ty tu...Hmp...- mówił, a wschodni akcent mocno przebijał się przez angielszczyznę. Sam mężczyzna zatrzymał się na schodach wstrzymując ruch. Grzebał po kieszeniach w poszukiwaniu różdżki z której wywołał niewerbalnego lumosa - ...o, o tą belkę - poklepał konstrukt budowlany znajdujący się na wysokości jego twarzy. Pochylił się pod nim prowadząc wąskimi stromym przejściem niżej - Powiedz mi jak to właściwie było, czemu wyjechałeś tak nagle? Chodzi plota, że to przez Wafflinga. Właściwie pogłoska głosiła że nie tyle wyjechałeś przez niego co cie spętał i...spalił - wypowiedział ostatnie słowo magicznie miękko jednocześnie gestem różdżki nakazując drewnu pod kotłem zająć się ogniem. Światło płomieniu oświetliło ściany zapełnione rozmaitymi narzędziami, tajemniczymi specyfikami, wynalazkami, słoje w których czasem coś się poruszało, czasem pływało - weź no przyciągnij pod palenisko krzesła, są za drzwiami - powiedział, a samemu podszedł do wielkiego regału z którego wyjął jedną z wielu butelek odkorkował, powąchał, zakorkował i sięgnął po następną. Powtórzył ten zabieg trzykrotnie zanim ostatecznie z uznaniem dla samego siebie potrząsnął głową - Co ja to...a - że cie spalił...żywcem w kominie, a z twych kości kazał sobie zrobić podnóżek. Mówiąc szczerze, ja w to nie wierzyłem od samego początku - za często bywam w paliczkach - uśmiechnął się parszywie podając Bottowi butelkę, a potem klasną w dłonie zupełnie jak gdyby doznał olśnienia - kurczaka dziś zarżnąłem, miałbyś ochoty? Z taką skórką na chrupko w nalewce orzechowej...pyszności, hm? - zaproponował kończąc zdanie rosyjskim słówkiem
Trzynastka jest liczbą nieprzyjemnie kojarzoną z nieszczęściem. Valerij jednak jako biegły alchemik, zapalony astronom z kpiną na twarzy podsumowywał podobne teorie. Tym bardziej, że nie tylko z tą liczbą wiązało się wiele silnych i korzystnych ułożeń pozwalających tworzyć w kotle prawdziwą magię lecz oto proszę - spotkał przypadkowo przyjaciela, znajomą twarz którą nie widział od tygodni, a nawet miesięcy!
Dostrzegł go przypadkiem na ulicy i nie byłby sobą, gdyby nie zaciągnął go do gospody na jakiś mocniejszy trunek w towarzystwie odpowiednich przystawek. Taka ta jego słowiańska gościna wychodziła w jakiej to się wychował. Nigdy na ludziach się nie oszczędza,na gościach ikompanach, a Valerij za takiego uważał Oliego. Dlatego też gdy fundusze się skończyły alchemik będąc nieco podchmielony nalegał by Bott wraz z całą powitalną otoczką dawnego niewidzenia się przeniósł się do jego prywatnej i wspaniałej piwnicy.
- Jest inaczej niż na tym poddaszu co ostatnio cie gościłem. Zdecydowanie mniej świszczenia co prawda wszystko tu takie też mniej trwałe, w sensie - w przechowywaniu. Zwłaszcza teraz gdy wiosna. Muszę pilnować by pergaminy nie przesiąkły, lecz często palę to źle nie jest - uważaj bo o belkę grzmotniesz, zresztą czekaj ty tu...Hmp...- mówił, a wschodni akcent mocno przebijał się przez angielszczyznę. Sam mężczyzna zatrzymał się na schodach wstrzymując ruch. Grzebał po kieszeniach w poszukiwaniu różdżki z której wywołał niewerbalnego lumosa - ...o, o tą belkę - poklepał konstrukt budowlany znajdujący się na wysokości jego twarzy. Pochylił się pod nim prowadząc wąskimi stromym przejściem niżej - Powiedz mi jak to właściwie było, czemu wyjechałeś tak nagle? Chodzi plota, że to przez Wafflinga. Właściwie pogłoska głosiła że nie tyle wyjechałeś przez niego co cie spętał i...spalił - wypowiedział ostatnie słowo magicznie miękko jednocześnie gestem różdżki nakazując drewnu pod kotłem zająć się ogniem. Światło płomieniu oświetliło ściany zapełnione rozmaitymi narzędziami, tajemniczymi specyfikami, wynalazkami, słoje w których czasem coś się poruszało, czasem pływało - weź no przyciągnij pod palenisko krzesła, są za drzwiami - powiedział, a samemu podszedł do wielkiego regału z którego wyjął jedną z wielu butelek odkorkował, powąchał, zakorkował i sięgnął po następną. Powtórzył ten zabieg trzykrotnie zanim ostatecznie z uznaniem dla samego siebie potrząsnął głową - Co ja to...a - że cie spalił...żywcem w kominie, a z twych kości kazał sobie zrobić podnóżek. Mówiąc szczerze, ja w to nie wierzyłem od samego początku - za często bywam w paliczkach - uśmiechnął się parszywie podając Bottowi butelkę, a potem klasną w dłonie zupełnie jak gdyby doznał olśnienia - kurczaka dziś zarżnąłem, miałbyś ochoty? Z taką skórką na chrupko w nalewce orzechowej...pyszności, hm? - zaproponował kończąc zdanie rosyjskim słówkiem
Z radością przyjąłem spotkanie starego przyjaciela na ulicy, bez oporów dając się namówić na wizytę w barze, a nawet planując wysunięcie tej samej propozycji, jeżeli Dolohov nie zrobiłby tego pierwszy. I choć stan funduszy nie pozwalał mi na zbyt wiele, trunku starczyło, by dobrze się bawić. To była jedna z niewielu rzeczy, z którymi tęskniłem podczas mojej podróży. Z knajpy wyszliśmy podchmieleni, ale szczęśliwi.
- Skoro jest tu gorzej to skąd ta zmiana lokum? - Spytałem z ciekawości, dopiero w progu przybierając swą prawdziwą postać. Od dłuższego czasu używałem fałszywej, już przy trunku wyjaśniając przyjacielowi jak bardzo obydwoje moglibyśmy dostać po mordach, gdybyśmy w knajpie trafiłi kilku nieodpowiednich złoli, którym wisiałem pieniądze. Zatrzymałem się gwałtownie, początkowo nie bardzo wiedząc o co chodzi i podświadomie wstrzymując oddech. Gwizdnąłem widząc belkę ledwie kilka centymetrów przed moim nosem. - Nawet belka chce mi nabić siniaka. - Wyszczerzyłem zęby, zgrabnie omijając przeszkodę, teraz widoczną dzięki Lumosowi. Zeskakiwałem po schodkach zgrabnie, lądując z głośnawym ,,tupnięciem", gdy kilka ostatnich schodów zdecydowałem się przeskoczyć na raz.
- Waffling? - Prychnąłem z pogardą. - To przecież kompletny idiota. - Moje brwi powędrowały w górę, gdy pełen wyrzutu patrzyłem na przyjaciela, mając nadzieję, że nie wierzył w te durne plotki. Spojrzałem za siebie, w stronę drzwi, za którymi miały być krzesła i przyzwałem je za pomocą zaklęcia. Nie usiadłem, lecz oparłem się o jedno, bujając je dla zabawy. Pełne irytacji i pogardy parsknięcie znów wydobyło się z mojego gardła. - A siłą wyrwaną gałkę oczną nosi sobie na łańcuszku... - dokończyłem. - Co za bzdury! Ale to znaczy, że Waffling musi teraz być niesamowicie zadowolony. Chyba muszę go odwiedzić i przypomnieć mu kto tu jest cwańszy. - Mój pysk wykrzywił paskudny, rozmarzony wręcz uśmieszek. - Z drugiej strony typy, od których pożyczyłem pieniądze powinny go teraz nie znosić. Kto wie - może łażą i żądają, by im je zwrócił za mnie? - Parsknąłem śmiechem na samą myśl. - Na Merlina, aż żałuję, że o tym nie słyszałem wcześniej! Na nieszczęście już raczej rozeszła się plota, że wróciłem. - Pokręciłem głową. - Słowo daję, kiedyś poproszę Cię o przygotowanie trutki na tego bydlaka.
Usiadłem na krześle i chwilowo zapomniałem, że przed tą opowieścią padło pytanie. Zamiast tego pokiwałem głową, ochoczo zatwierdzając propozycję. Mój żołądek całkiem się z tym zgadzał, jak na zawołanie burcząc donośnie. Poklepałem się po nim.
- Jedzenia nie odmawiam. Zwłaszcza, gdy jestem spłukany. - A po naszej popijawie byłem już całkowicie. - Co to ja...? A! Wyjazd. No więc spotkałem przypadkiem dziewczynę, miała na imię Afrah. Niesamowita, o Merlinie, a jak... khm... - Odchrząknąłem, samego siebie sprowadzając na ziemię. - No więc jakoś tak wyszło, że otworzyła się przede mną możliwość wyjazdu za granicę. Do Egiptu. Był tylko jeden minus - miałem zaledwie dwie czy trzy doby na ogarnięcie wszystkiego. Kilku osobom powiedziałem coś... chyba, bo byłem pijany. Tobie nie mówiłem? - Widząc, że nie, kontynuowałem: - No więc zdążyłem poinformować tylko parę osób, pożyczyć trochę galeonów i już byłem w podróży. To dopiero była przygoda, na Merlina! - W brzuchu mi zaburczało znów. Poczułem, że dokończenie historii nie jest teraz priorytetem, więc spojrzałem wymownie na Dolohova.
- Skoro jest tu gorzej to skąd ta zmiana lokum? - Spytałem z ciekawości, dopiero w progu przybierając swą prawdziwą postać. Od dłuższego czasu używałem fałszywej, już przy trunku wyjaśniając przyjacielowi jak bardzo obydwoje moglibyśmy dostać po mordach, gdybyśmy w knajpie trafiłi kilku nieodpowiednich złoli, którym wisiałem pieniądze. Zatrzymałem się gwałtownie, początkowo nie bardzo wiedząc o co chodzi i podświadomie wstrzymując oddech. Gwizdnąłem widząc belkę ledwie kilka centymetrów przed moim nosem. - Nawet belka chce mi nabić siniaka. - Wyszczerzyłem zęby, zgrabnie omijając przeszkodę, teraz widoczną dzięki Lumosowi. Zeskakiwałem po schodkach zgrabnie, lądując z głośnawym ,,tupnięciem", gdy kilka ostatnich schodów zdecydowałem się przeskoczyć na raz.
- Waffling? - Prychnąłem z pogardą. - To przecież kompletny idiota. - Moje brwi powędrowały w górę, gdy pełen wyrzutu patrzyłem na przyjaciela, mając nadzieję, że nie wierzył w te durne plotki. Spojrzałem za siebie, w stronę drzwi, za którymi miały być krzesła i przyzwałem je za pomocą zaklęcia. Nie usiadłem, lecz oparłem się o jedno, bujając je dla zabawy. Pełne irytacji i pogardy parsknięcie znów wydobyło się z mojego gardła. - A siłą wyrwaną gałkę oczną nosi sobie na łańcuszku... - dokończyłem. - Co za bzdury! Ale to znaczy, że Waffling musi teraz być niesamowicie zadowolony. Chyba muszę go odwiedzić i przypomnieć mu kto tu jest cwańszy. - Mój pysk wykrzywił paskudny, rozmarzony wręcz uśmieszek. - Z drugiej strony typy, od których pożyczyłem pieniądze powinny go teraz nie znosić. Kto wie - może łażą i żądają, by im je zwrócił za mnie? - Parsknąłem śmiechem na samą myśl. - Na Merlina, aż żałuję, że o tym nie słyszałem wcześniej! Na nieszczęście już raczej rozeszła się plota, że wróciłem. - Pokręciłem głową. - Słowo daję, kiedyś poproszę Cię o przygotowanie trutki na tego bydlaka.
Usiadłem na krześle i chwilowo zapomniałem, że przed tą opowieścią padło pytanie. Zamiast tego pokiwałem głową, ochoczo zatwierdzając propozycję. Mój żołądek całkiem się z tym zgadzał, jak na zawołanie burcząc donośnie. Poklepałem się po nim.
- Jedzenia nie odmawiam. Zwłaszcza, gdy jestem spłukany. - A po naszej popijawie byłem już całkowicie. - Co to ja...? A! Wyjazd. No więc spotkałem przypadkiem dziewczynę, miała na imię Afrah. Niesamowita, o Merlinie, a jak... khm... - Odchrząknąłem, samego siebie sprowadzając na ziemię. - No więc jakoś tak wyszło, że otworzyła się przede mną możliwość wyjazdu za granicę. Do Egiptu. Był tylko jeden minus - miałem zaledwie dwie czy trzy doby na ogarnięcie wszystkiego. Kilku osobom powiedziałem coś... chyba, bo byłem pijany. Tobie nie mówiłem? - Widząc, że nie, kontynuowałem: - No więc zdążyłem poinformować tylko parę osób, pożyczyć trochę galeonów i już byłem w podróży. To dopiero była przygoda, na Merlina! - W brzuchu mi zaburczało znów. Poczułem, że dokończenie historii nie jest teraz priorytetem, więc spojrzałem wymownie na Dolohova.
Oliver Bott
Zawód : Złodziej i oszust do wynajęcia
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Bo większość ludzi to durnie. Więc trzeba to wykorzystać.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Jest inaczej, po prostu inaczej. Nie powiedziałem, ze gorzej mój towarzyszu. Jeszcze... - wyszczerzył niecnie pożółkłe ząbki - Tej zimy mikstury mi zamarzały, przynajmniej te stojące przy wschodniej ścianie. Nie rozumiem kompletnie dlaczego tym bardziej że w tej Anglii zimy macie tak mizerne jak alkohol. No ale...wiesz co się dzieje, gdy ciecz zamarznie w delikatnej fiolce...? Rozsadzi ją. Jak sobie przeliczam te straty na galeony to aż mnie serce boli...- i faktycznie jak mówił to to poczuł fantomowy ból w klatce e aż dłoń na niej złożył - Poza tym brakowało mi miejsca oraz...nietoperze. Tu przynajmniej tylko szczury i karaluchy - w domyśle, że za główne towarzystwo. Nie bał się nietoperzy, niemniej w sposób jaki telepały się nad głową irytował. Zarechotał jak ropucha, gdy Olie pożalił się na drewnianą belkę, a potem drugi raz gdy ten przypisał zidiocenie Wafflingowi
- Tego z tym łańcuszkiem nie słyszałem. Urokliwe - zażartował sobie, nie wiedząc czemu bardzo go to bawiło. Potem podekscytowanie w nim urosło, gdy tak słuchał domysłów i planów swojego złodziejskiego przyjaciela - Wystarczy tylko słowo, Bott. W naszym małym układzie nic, a nic się nie zmieniło przez te ledwie pół roku. Mój kocioł stoi dla ciebie otworem - lubił warzyć eliksiry. Gdyby mógł wcale nie chciałby ich sprzedawać, a zbierałby je, kolekcjonował i tylko czasem dzielił się z niektórymi. Życie niestety nie było takie kolorowe. Nie oznaczało to jednak, że było kompletnie szare-Dolohov z zaciekawieniem przysłuchiwał się historii złodzieja.
- Aaa więc rzuciłeś wszystko i zniknąłeś z powodu kobiety? Powinienem się był domyślić - pokiwał głową na boki z niedowierzaniem i delikatnym pobłażliwym uśmieszkiem. On sam nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Był zbyt statyczny, a cielesność kobiet choć ujmowała jego oczy to jednak nie powodowała podejmowania tak irracjonalnych decyzji, jakich gotów był podjąć Bott. Niemniej Valerij zdawał sobie sprawę że pod tym kątem to on z ich dwójki był dziwniejszy.
- Widziałeś może żywego sfinksa? Pół lwa, pół człowieka. W Egipcie są pospolite. Założę się że wszyscy tam używają ich do pilnowania kosztowności - mówił, wyciągając z kredensu butelkę słodkiej,orzechowej nalewki. Upił łyk dla pewności - Cholera, gdybym wiedział, że tam jedziesz zrobiłbym ci listę ingrediencji. Tak wiele jest tam pospolitych, a tu wartych krocie... - zasępił się i wypuścił z wolna powietrze z płuc jednocześnie opróżniając zawartość butelki do wnętrza kotła. Gestem różdżki zmusił ogień w palenisku do buchnięcia i tańcowania. Wrzucił do kadzi garść mniej lub bardziej zidentyfikowanych ziół. Zaraz pójdzie po gwiazdę wieczoru. Hehe.
- Tego z tym łańcuszkiem nie słyszałem. Urokliwe - zażartował sobie, nie wiedząc czemu bardzo go to bawiło. Potem podekscytowanie w nim urosło, gdy tak słuchał domysłów i planów swojego złodziejskiego przyjaciela - Wystarczy tylko słowo, Bott. W naszym małym układzie nic, a nic się nie zmieniło przez te ledwie pół roku. Mój kocioł stoi dla ciebie otworem - lubił warzyć eliksiry. Gdyby mógł wcale nie chciałby ich sprzedawać, a zbierałby je, kolekcjonował i tylko czasem dzielił się z niektórymi. Życie niestety nie było takie kolorowe. Nie oznaczało to jednak, że było kompletnie szare-Dolohov z zaciekawieniem przysłuchiwał się historii złodzieja.
- Aaa więc rzuciłeś wszystko i zniknąłeś z powodu kobiety? Powinienem się był domyślić - pokiwał głową na boki z niedowierzaniem i delikatnym pobłażliwym uśmieszkiem. On sam nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Był zbyt statyczny, a cielesność kobiet choć ujmowała jego oczy to jednak nie powodowała podejmowania tak irracjonalnych decyzji, jakich gotów był podjąć Bott. Niemniej Valerij zdawał sobie sprawę że pod tym kątem to on z ich dwójki był dziwniejszy.
- Widziałeś może żywego sfinksa? Pół lwa, pół człowieka. W Egipcie są pospolite. Założę się że wszyscy tam używają ich do pilnowania kosztowności - mówił, wyciągając z kredensu butelkę słodkiej,orzechowej nalewki. Upił łyk dla pewności - Cholera, gdybym wiedział, że tam jedziesz zrobiłbym ci listę ingrediencji. Tak wiele jest tam pospolitych, a tu wartych krocie... - zasępił się i wypuścił z wolna powietrze z płuc jednocześnie opróżniając zawartość butelki do wnętrza kotła. Gestem różdżki zmusił ogień w palenisku do buchnięcia i tańcowania. Wrzucił do kadzi garść mniej lub bardziej zidentyfikowanych ziół. Zaraz pójdzie po gwiazdę wieczoru. Hehe.
Prychnąłem cicho, machając ręką lekceważąco.
- Jeden pies - żachnąłem się, nie mogąc przyznać się do błędu, czy przyznać Valerijowi rację. Choć czasem musiałem chować mą godność (a raczej niechęć do przyznawania innym racji) do kieszeni i rzeczywiście to robić, nie był to ten moment. Wyszczerzyłem zęby wiedząc, że Dolohov znał mnie na tyle dobrze, by to wiedzieć. - Szczury rzeczywiście brzmią na łatwiejsze do wytępienia. - Całe szczęście, że ja nie miałem do czynienia ani ze szczurami, ani z nietoperzami, ani z karaluchami. No dobra, te ostatnie czasem pojawiały się i stawały się wtedy obiektem moich ćwiczeń na celność. Był z nich jakiś pożytek. Jeżeli zaś chodziło o resztę - nie widziałem żadnego. Dobrze więc, że moje mieszkanie, choć tanie i zaniedbane, nie oferowało mi tego typu atrakcji.
- Kiedyś muszę się w końcu wybrać do Twojego kraju. Ciągle o nim wspominasz. - Kraj zimna, bezpośredniości, szorstkości i nieustannie lejącego się alkoholu - to właśnie tak kojarzyła mi się Rosja, z której pochodził mój przyjaciel. Obraz ten był więc mocno odmienny od obrazu znanej mi Anglii. A czy nieznane nie było pociągające?
Parsknąłem z pogardą na ,,urokliwe", lecz szybko zostawiłem to w tyle, snując przypuszczenia. Wiedziałem, że na Nokturnie od dawna plotkowano. ,,Bott? Zapadł się jak druzgotek pod wodę" - usłyszałem osobiście, gdy pojawiłem się w Londynie i podsłuchałem czyjąś rozmowę. I choć za cholerę nie pamiętałem czym były druzgotki (opieka nad magicznymi stworzeniami nigdy nie była moim konikiem), to miałem nadzieję, że mój powrót nie wyda się szybko. Cóż, nie wyszło.
- Dobrze wiesz, że nie zabiłbym nikogo, Dolohov. - Westchnąłem i spojrzałem na Valerija. Choć Waffling był moim wrogiem od dawna i choć wiele razy układałem w głowie scenariusze jego śmierci lub tortur (zwłaszcza, gdy właził mi w drogę) - nie zabiłbym go, ani nie potrafiłbym zlecić zabójstwa. Nie ważne jak bardzo tkwiłem w Nokturnie i jak niecne rzeczy już robiłem - to była granica, której nie byłem w stanie przekroczyć. I nie chciałem. - Ale jeśli chodzi o eliksiry i Twój kocioł... - Pogrzebałem we wsiąkiewce, wyciągając z niej dwa składniki. Żądło matrykory oraz wydzielina korniczaka spoczęły na stole. - Dasz radę zrobić z tego coś przydatnego dla mnie? To jedno wygląda podobnie do tego, z czego przyrządziłeś mi ostatnio eliksir na zmianę głosu. Zużyłem już cały. - Wyszczerzyłem się. Bardzo lubiłem nasz układ - ja kradnę składniki, on robi eliksir i bierze sobie część jako zapłatę. Zwłaszcza, że zawsze potrafił zrobić z nich coś, co okazywało się mi przydatne.
- Przygody! - Obruszyłem się, słysząc haniebną teorię Dolohova. - Rzuciłem wszystko i zniknąłem dla przygody, nie kobiety, a to zasadnicza różnica, Dolohov. Ona była jedynie moją przepustką do rozpoczęcia tego wszystkiego. I przyjemnym dodatkiem. - Nigdy w życiu nie przyznałbym się do rzucenia wszystkiego dla "kobiety". Choć piękno i cielesność niewiast były czymś, w czym się lubowałem, nigdy nie przywiązywałem się do nich zbyt mocno. Dlatego zmieniałem kobiety jedną za drugą. Były niczym biżuteria, która stanowiła przyjemny dodatek, lecz szybko się nudziła.
- Widziałem kilka, muszę przyznać. Bardzo ciekawe bestie, budzące strach. I podziw. - Pokiwałem głową, utkwiwszy wzrok w wyciągniętej przez Valerija nalewce. Przez chwilę zapomniałem o kurczaku i miałem nadzieję na rozlanie jej między nas. Poczułem więc zawód, gdy zawartość wylądowała w kotle, przypominając sobie nagle o kurczaku. Oburzyłbym się i nie omieszkałbym wyrazić swej dezaprobaty, lecz burczenie w żołądku skutecznie odwiodło mnie od tego.
- Dobrze, że tego nie zrobiłeś - burknąłem, wychylając się w tył na krześle i bawiąc się różdżką trzymaną w dłoni. Krzesło skrzypiało dziwnie, jak gdyby zaraz miało się rozpaść. - Pod koniec mojej przygody napotkałem pewne... problemy. - Skrzywiłem się na samą myśl i machnąłem różdżką w zauważonego przed chwilą karalucha, zamieniając go w duży kamyk. - Obawiam się, że nawet gdybym zdobył igrediencje przez Ciebie pożądane - wróciłbym bez nich. - Nie wyjaśniłem o co dokładnie chodziło. Fakt ten był moją osobistą porażką. A ja nie lubiłem mówić o porażkach.
- Jeden pies - żachnąłem się, nie mogąc przyznać się do błędu, czy przyznać Valerijowi rację. Choć czasem musiałem chować mą godność (a raczej niechęć do przyznawania innym racji) do kieszeni i rzeczywiście to robić, nie był to ten moment. Wyszczerzyłem zęby wiedząc, że Dolohov znał mnie na tyle dobrze, by to wiedzieć. - Szczury rzeczywiście brzmią na łatwiejsze do wytępienia. - Całe szczęście, że ja nie miałem do czynienia ani ze szczurami, ani z nietoperzami, ani z karaluchami. No dobra, te ostatnie czasem pojawiały się i stawały się wtedy obiektem moich ćwiczeń na celność. Był z nich jakiś pożytek. Jeżeli zaś chodziło o resztę - nie widziałem żadnego. Dobrze więc, że moje mieszkanie, choć tanie i zaniedbane, nie oferowało mi tego typu atrakcji.
- Kiedyś muszę się w końcu wybrać do Twojego kraju. Ciągle o nim wspominasz. - Kraj zimna, bezpośredniości, szorstkości i nieustannie lejącego się alkoholu - to właśnie tak kojarzyła mi się Rosja, z której pochodził mój przyjaciel. Obraz ten był więc mocno odmienny od obrazu znanej mi Anglii. A czy nieznane nie było pociągające?
Parsknąłem z pogardą na ,,urokliwe", lecz szybko zostawiłem to w tyle, snując przypuszczenia. Wiedziałem, że na Nokturnie od dawna plotkowano. ,,Bott? Zapadł się jak druzgotek pod wodę" - usłyszałem osobiście, gdy pojawiłem się w Londynie i podsłuchałem czyjąś rozmowę. I choć za cholerę nie pamiętałem czym były druzgotki (opieka nad magicznymi stworzeniami nigdy nie była moim konikiem), to miałem nadzieję, że mój powrót nie wyda się szybko. Cóż, nie wyszło.
- Dobrze wiesz, że nie zabiłbym nikogo, Dolohov. - Westchnąłem i spojrzałem na Valerija. Choć Waffling był moim wrogiem od dawna i choć wiele razy układałem w głowie scenariusze jego śmierci lub tortur (zwłaszcza, gdy właził mi w drogę) - nie zabiłbym go, ani nie potrafiłbym zlecić zabójstwa. Nie ważne jak bardzo tkwiłem w Nokturnie i jak niecne rzeczy już robiłem - to była granica, której nie byłem w stanie przekroczyć. I nie chciałem. - Ale jeśli chodzi o eliksiry i Twój kocioł... - Pogrzebałem we wsiąkiewce, wyciągając z niej dwa składniki. Żądło matrykory oraz wydzielina korniczaka spoczęły na stole. - Dasz radę zrobić z tego coś przydatnego dla mnie? To jedno wygląda podobnie do tego, z czego przyrządziłeś mi ostatnio eliksir na zmianę głosu. Zużyłem już cały. - Wyszczerzyłem się. Bardzo lubiłem nasz układ - ja kradnę składniki, on robi eliksir i bierze sobie część jako zapłatę. Zwłaszcza, że zawsze potrafił zrobić z nich coś, co okazywało się mi przydatne.
- Przygody! - Obruszyłem się, słysząc haniebną teorię Dolohova. - Rzuciłem wszystko i zniknąłem dla przygody, nie kobiety, a to zasadnicza różnica, Dolohov. Ona była jedynie moją przepustką do rozpoczęcia tego wszystkiego. I przyjemnym dodatkiem. - Nigdy w życiu nie przyznałbym się do rzucenia wszystkiego dla "kobiety". Choć piękno i cielesność niewiast były czymś, w czym się lubowałem, nigdy nie przywiązywałem się do nich zbyt mocno. Dlatego zmieniałem kobiety jedną za drugą. Były niczym biżuteria, która stanowiła przyjemny dodatek, lecz szybko się nudziła.
- Widziałem kilka, muszę przyznać. Bardzo ciekawe bestie, budzące strach. I podziw. - Pokiwałem głową, utkwiwszy wzrok w wyciągniętej przez Valerija nalewce. Przez chwilę zapomniałem o kurczaku i miałem nadzieję na rozlanie jej między nas. Poczułem więc zawód, gdy zawartość wylądowała w kotle, przypominając sobie nagle o kurczaku. Oburzyłbym się i nie omieszkałbym wyrazić swej dezaprobaty, lecz burczenie w żołądku skutecznie odwiodło mnie od tego.
- Dobrze, że tego nie zrobiłeś - burknąłem, wychylając się w tył na krześle i bawiąc się różdżką trzymaną w dłoni. Krzesło skrzypiało dziwnie, jak gdyby zaraz miało się rozpaść. - Pod koniec mojej przygody napotkałem pewne... problemy. - Skrzywiłem się na samą myśl i machnąłem różdżką w zauważonego przed chwilą karalucha, zamieniając go w duży kamyk. - Obawiam się, że nawet gdybym zdobył igrediencje przez Ciebie pożądane - wróciłbym bez nich. - Nie wyjaśniłem o co dokładnie chodziło. Fakt ten był moją osobistą porażką. A ja nie lubiłem mówić o porażkach.
Oliver Bott
Zawód : Złodziej i oszust do wynajęcia
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Bo większość ludzi to durnie. Więc trzeba to wykorzystać.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uśmiechną się pobłażliwie, lecz ciężko było uznać to jakkolwiek za obraźliwe. Uśmiechał się bardziej do siebie tak pijacko bo przecież dobrze wiedział, że Oliego to pewnie nic nie interesują te jego eliksirowe wywody na które sobie pozwalał czasem odpływać. Był przyzwyczajony że dla większości był to jeden pies, te jego rozkminy. Uśmiechał się więc, sam do siebie nie będąc nijak urażony i poddając się przyjemnej atmosferze dywagacji na temat szczurów i nietoperzy.
- Otóż to! - przyklasnął jego końcowemu wnioskowi i byłby wzniósł toast, gdyby w tym momencie posiadał przy sobie jakąś pełną szklanicę trunku. Ale to może i dobrze, że tak nie było zwłaszcza, że z taką frywolnością i pewnością kombinował przy ogniu w palenisku.
- Och, Rosja... - zadumał się - ...powiem ci, że jak myślę o swoich korzeniach to przed oczyma mam jedynie jedno wielkie śnieżne połacie od którego światło tak się odbijało i wżerało w ślepia, że raziło wnętrze głowy - to nie tak, że nie lubił swojego kraju lecz w porównaniu do Anglii wydawał się nijaki, dziki, nieciekawy - chociaż co ja tam wiem. Wyjechałem z niego gdy byłem dwa razy mniejszy i ponad trzy razy młodszy i nie wracałem - bo i do czego? - na pewno gdzieś jednak musi być kolorowy i wesoły. W końcu sam kraj to jak drugi świat - był wielki, przepastny i nie było co do tego. Gdzieś więc na pewno musiało być miejsce o z którym tak wszyscy Anglicy kojarzyli Rosję.
- Wiem. I to mnie martwi - przyznał z troską, wzdychając smutno bo przecież to był Nokturn. Być może Olie nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, bo się tu nie wychował. Może sprzyjające szczęście sprawiało, że mógł uważać, że tak się da - żyć tutaj i nikogo nie krzywdzić. Jednak Dolohov nie miał złudzeń co do tego, że któregoś razu jego przyjaciel niczym przysłowiowy kamień trafi na kosę.
Gdy Bott wspomiał o kotle i wyciągnął dłoń ku alchemikowi z ingrediencjami to ten jak zwykle w takich chwilach najpierw się skrzywił
- Wy się to chyba nigdy nie nauczycie - ingrediencje to delikatna rzecz, nie można tak po prostu ich tarmosić we wsiewce. Już nie mówię o słoikach, butelkach i fiolkach ale chociaż pudełko, puzderko jakie czy chociażby gazeta... - marudził trochę kiwając z dezaprobatą głowa na boki przygarniając składniki i świecącymi oczkami patrząc na nie. Cmoknął ustami stwierdzając, że nie jest w najlepszej kondycji by próbować oceniać ich stan więc z nabożnością odłożył je w odpowiednie miejsce by poczekały na niego - Masz to jak w banku, Bott. Będziesz zachwycony - wyszczerzył się do niego konspiracyjnie i słuchając opowiastek przyjaciela o Egipcie wrócił do przygotowań potrawki z kurczaka.
- No trudno - przyznał, patrząc jak wlany do kotła alkohol wraz z przyprawami zaczynał wesoło bulgotać. Przeprosił wówczas na chwilę swojego gościa i udał się do spiżarki gdzie czekał na niego wypatroszony i oskubany kurczak. Trzymając go za nagie skrzydełka symulował jego lot
- Patrz jaki dorodny. Obżremy się jak świnie, Bott - zagaił chytrze i pochwalił się dorodną kurą, którą spuścił do wnętrza kotła i zamknął pokrywkę jednocześnie reflektując się, jak niegościnny był. W końcu jedną flaszkę wykorzystał jako podpałkę, drugą jako zaprawę, a przez ten cały czas Olie siedział o suchym pysku! Valerij wygmerał więc dla niego jakiś przysmak pozwalając sobie rozwodzić na temat różnorodności smaków i rodzajów swojej spiżarki ,gdy wtem pokrywka kotła lekko stuknęła, podskoczyła - raz, drugi, szósty by ostatecznie wystrzelić z łoskotem w stronę sufitu, odbić się i z łoskotem wylądować na posadzce. Po tym, nastała pozorna cisza - z kotła uniósł się jasny opar, a potem coś wewnątrz zachlupotało jak ryba wrzucona do kałuży. Valerij ze skonsternowaniem patrzył na ten popis, a potem badawczo zerknął na Oliego. Napięcie rosło, chlupotanie nie ustawało by ostatecznie przerodzić się w plus i...
BUM
...kawał na wpół upieczonego kurzego korpusu z plaskiem wylądował na stole, zaczynając...stepować! Dolohov patrzył na ten pokaz i oczy mu z orbit wychodziły. Potem zrodziło w nim się rozbawienie. Parsknął pod nosem pokazując pijacko palcem na stepujący, martwy drób śmiejąc się do rozpuchu. Przynajmniej do póki nie zrozumiał, że to stepujący MARTWY drób. Wówczas wesołość go opuściła i została zastąpiona przez powagę
- Żywcem go - Szepnął z grobową wręcz powagą rzucając się na zwierze(?).
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Otóż to! - przyklasnął jego końcowemu wnioskowi i byłby wzniósł toast, gdyby w tym momencie posiadał przy sobie jakąś pełną szklanicę trunku. Ale to może i dobrze, że tak nie było zwłaszcza, że z taką frywolnością i pewnością kombinował przy ogniu w palenisku.
- Och, Rosja... - zadumał się - ...powiem ci, że jak myślę o swoich korzeniach to przed oczyma mam jedynie jedno wielkie śnieżne połacie od którego światło tak się odbijało i wżerało w ślepia, że raziło wnętrze głowy - to nie tak, że nie lubił swojego kraju lecz w porównaniu do Anglii wydawał się nijaki, dziki, nieciekawy - chociaż co ja tam wiem. Wyjechałem z niego gdy byłem dwa razy mniejszy i ponad trzy razy młodszy i nie wracałem - bo i do czego? - na pewno gdzieś jednak musi być kolorowy i wesoły. W końcu sam kraj to jak drugi świat - był wielki, przepastny i nie było co do tego. Gdzieś więc na pewno musiało być miejsce o z którym tak wszyscy Anglicy kojarzyli Rosję.
- Wiem. I to mnie martwi - przyznał z troską, wzdychając smutno bo przecież to był Nokturn. Być może Olie nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, bo się tu nie wychował. Może sprzyjające szczęście sprawiało, że mógł uważać, że tak się da - żyć tutaj i nikogo nie krzywdzić. Jednak Dolohov nie miał złudzeń co do tego, że któregoś razu jego przyjaciel niczym przysłowiowy kamień trafi na kosę.
Gdy Bott wspomiał o kotle i wyciągnął dłoń ku alchemikowi z ingrediencjami to ten jak zwykle w takich chwilach najpierw się skrzywił
- Wy się to chyba nigdy nie nauczycie - ingrediencje to delikatna rzecz, nie można tak po prostu ich tarmosić we wsiewce. Już nie mówię o słoikach, butelkach i fiolkach ale chociaż pudełko, puzderko jakie czy chociażby gazeta... - marudził trochę kiwając z dezaprobatą głowa na boki przygarniając składniki i świecącymi oczkami patrząc na nie. Cmoknął ustami stwierdzając, że nie jest w najlepszej kondycji by próbować oceniać ich stan więc z nabożnością odłożył je w odpowiednie miejsce by poczekały na niego - Masz to jak w banku, Bott. Będziesz zachwycony - wyszczerzył się do niego konspiracyjnie i słuchając opowiastek przyjaciela o Egipcie wrócił do przygotowań potrawki z kurczaka.
- No trudno - przyznał, patrząc jak wlany do kotła alkohol wraz z przyprawami zaczynał wesoło bulgotać. Przeprosił wówczas na chwilę swojego gościa i udał się do spiżarki gdzie czekał na niego wypatroszony i oskubany kurczak. Trzymając go za nagie skrzydełka symulował jego lot
- Patrz jaki dorodny. Obżremy się jak świnie, Bott - zagaił chytrze i pochwalił się dorodną kurą, którą spuścił do wnętrza kotła i zamknął pokrywkę jednocześnie reflektując się, jak niegościnny był. W końcu jedną flaszkę wykorzystał jako podpałkę, drugą jako zaprawę, a przez ten cały czas Olie siedział o suchym pysku! Valerij wygmerał więc dla niego jakiś przysmak pozwalając sobie rozwodzić na temat różnorodności smaków i rodzajów swojej spiżarki ,gdy wtem pokrywka kotła lekko stuknęła, podskoczyła - raz, drugi, szósty by ostatecznie wystrzelić z łoskotem w stronę sufitu, odbić się i z łoskotem wylądować na posadzce. Po tym, nastała pozorna cisza - z kotła uniósł się jasny opar, a potem coś wewnątrz zachlupotało jak ryba wrzucona do kałuży. Valerij ze skonsternowaniem patrzył na ten popis, a potem badawczo zerknął na Oliego. Napięcie rosło, chlupotanie nie ustawało by ostatecznie przerodzić się w plus i...
BUM
...kawał na wpół upieczonego kurzego korpusu z plaskiem wylądował na stole, zaczynając...stepować! Dolohov patrzył na ten pokaz i oczy mu z orbit wychodziły. Potem zrodziło w nim się rozbawienie. Parsknął pod nosem pokazując pijacko palcem na stepujący, martwy drób śmiejąc się do rozpuchu. Przynajmniej do póki nie zrozumiał, że to stepujący MARTWY drób. Wówczas wesołość go opuściła i została zastąpiona przez powagę
- Żywcem go - Szepnął z grobową wręcz powagą rzucając się na zwierze(?).
- Mechanika poskromienia kury:
|St złapania kury to osiągniecie 200 oczek, kości sumują się przy każdym rzucie. Przy czym przy wyrzuceniu:
<40 przy próbie łapania wpadasz na półkę i spada na ciebie eliksir zamieniający cie kolejno w kota, świnkę morską, nietoperza, kozę, a przy piątym strąceniu w karpia
41-60 oczek twoja postać nawet nie jest blisko złapania zwierzęcia, a jej pokraczne próby kończą się obiciem tej głupiej twarzy i dostajesz -10 PŻ obrażeń tłuczonych,
61-80 udało ci się trzymać kurczaka przez chwilę, lecz wyślizgnął ci się z dłoni,
>81 trzymałeś drania tak mocno że wyrwałeś mu pierś lub skrzydełko!
Bonus biegłości: jasny umysł!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Valerij Dolohov dnia 19.08.17 1:44, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Valerij Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 17
'k100' : 17
- Otóż to. Dlatego jeżeli kiedykolwiek wyruszę na tę wyprawę to tylko z Tobą w roli towarzysza. - Wyszczerzyłem się i machnąłem ręką w kierunku Valerija, zapominając, że mam w niej różdżkę (narzędzie będące niczym trzecia ręka), w rezultacie wskazując nią w stronę przyjaciela. Szybko poprawiłem ten błąd, opuszczając ją. Jakkolwiek nie ufało się swoim różdżkom - każdy czarodziej wiedział, że potrafiły być one kapryśne, a takie wymachiwanie nimi w kierunku innych mogło być niebezpieczne. Powróciłem myślami do ojczyzny mojego przyjaciela, wyobrażając sobie połacie nieprzeniknionej bieli. Krajobraz ten rzeczywiście nie wyglądał zbyt ciekawie czy zachęcająco, ale wierzyłem, że poza nimi było coś więcej. Musiało być.
- Niech Cię więc nie martwi. Radzę sobie i bez tego - odparłem luźno, będąc pewnym swoich słów. Mieszkałem na Nokturnie może nie tak długo jak Dolohov, lecz nie byłem też świeżakiem, który nie wiedział na co się pisze. Moje mieszkanie tu można było liczyć już w latach, a ja wiedziałem jak sobie radzić. A przynajmniej tak mi się zdawało. Póki co największą krzywdą jaka mnie tu spotkała były kradzieże i pobicia, ale zawsze, niczym kot, wylizywałem się po tym i podnosiłem na nogi. Ludzkie życie miało dla mnie większą wartość niż to co traciłem podczas bójek czy gdy mnie okradano. Choć zdawałem sobie sprawę z faktu, że dla mojego przyjaciela znaczyło o wiele mniej. Nigdy jednak nie rozwijałem tego tematu, nie chciałem tego robić. Zbyt mocno ceniłem tę przyjaźń, by ją psuć przez różnicę poglądów.
Parsknąłem śmiechem i wywróciłem oczami, gdy zaczęła się typowa litania na temat igrediencji.
- No już, już, wdech, wydech. Nic się nie stało, są całe. - Podałem "zielsko" Valerijowi. - Zwinąłem je szybko, nie miałem nic, w co mógłbym je włożyć. - Ta sama śpiewka co zawsze, ale choć miałem pewność, że Dolohov dawno w nie już nie wierzył, nijak nie zmieniało to mojego podejścia do sprawy. Chwasty to chwasty, dla mnie nabierały wartości dopiero, gdy Rosjanin sporządzał z nich coś, co okazywało się mi bardzo przydatne.
Wyszczerzyłem zęby w pewnym siebie uśmieszku, kiwając głową. Wierzyłem mu na słowo, dobrze wiedząc, że będę zadowolony z eliksirów, które mi z tego przyrządzi. Zawsze byłem. Były niezawodne, bardzo często również przydatne. I choć ja nie znałem się na nich w ogóle - on zawsze wiedział co mi z nich przygotować. Bardzo ceniłem naszą współpracę w tej kwestii.
Gwizdnąłem, widząc kurczaka i kiwnąłem głową, potwierdzając słowa Valerija. Kurczak był dorodny, a głód mi towarzyszący tylko powiększał jego piękno i wielkość. Chciałem go zjeść już, teraz, zaraz i była to potrzeba niemalże tak duża, jak chęć zwilżenia gardła czymś zawierającym procenty. Już dawno jednak zauważyłem, że wyjątkowo Valerij nie miał niczego takiego pod ręką. Pozostało mi więc tylko czekanie i to robiłem, wpatrując się niecierpliwie w garnek. A potem coś chlupnęło, tupnęło, chlusnęło i... wyskoczyło. Zastygłem w bezruchu pełen niezrozumienia dla tego, co się właśnie wydarzyło. Wystarczyło mi też tylko jedno spojrzenie na przyjaciela by wiedzieć, że u niego sprawa wyglądała podobnie. A potem wszystko działo się szybciej...
Głośny śmiech, który rozszedł się po pomieszczeniu przerwał ciszę jeszcze raz, gdy zorientowałem się, że z kłębu dymu spowodowanego eliksirem wydobył się kocurek będący w rzeczywistości nikim innym jak Dolohovem. Fakt ten wydał mi się na tyle zabawny, że chwilowo całkowicie zapomniałem o magicznie niepokornym kurczaku, śmiejąc się do rozpuku, podpierając się o jakąś średnio stabilną półkę, by ustać na nogach.
- Kici, kici. Puszek, łap kurczaczka. - Niemalże płakałem ze śmiechu, ocierając kąciki oczu, w których gromadziły się łzy. Dopiero po dłuższym czasie byłem w stanie uspokoić się na tyle, by swą uwagę skupić na kurczaku. Jakkolwiek sytuacja nie była zabawna - mój brzuch był pusty i wzywał jedzenie. A te właśnie uciekało i trzeba było je złapać. Dość gwałtownie rzuciłem się więc w stronę ogolonego ptaszyska, chcąc je złapać w ręce i dorwać. Obiedzie, nie uciekaj!
- Niech Cię więc nie martwi. Radzę sobie i bez tego - odparłem luźno, będąc pewnym swoich słów. Mieszkałem na Nokturnie może nie tak długo jak Dolohov, lecz nie byłem też świeżakiem, który nie wiedział na co się pisze. Moje mieszkanie tu można było liczyć już w latach, a ja wiedziałem jak sobie radzić. A przynajmniej tak mi się zdawało. Póki co największą krzywdą jaka mnie tu spotkała były kradzieże i pobicia, ale zawsze, niczym kot, wylizywałem się po tym i podnosiłem na nogi. Ludzkie życie miało dla mnie większą wartość niż to co traciłem podczas bójek czy gdy mnie okradano. Choć zdawałem sobie sprawę z faktu, że dla mojego przyjaciela znaczyło o wiele mniej. Nigdy jednak nie rozwijałem tego tematu, nie chciałem tego robić. Zbyt mocno ceniłem tę przyjaźń, by ją psuć przez różnicę poglądów.
Parsknąłem śmiechem i wywróciłem oczami, gdy zaczęła się typowa litania na temat igrediencji.
- No już, już, wdech, wydech. Nic się nie stało, są całe. - Podałem "zielsko" Valerijowi. - Zwinąłem je szybko, nie miałem nic, w co mógłbym je włożyć. - Ta sama śpiewka co zawsze, ale choć miałem pewność, że Dolohov dawno w nie już nie wierzył, nijak nie zmieniało to mojego podejścia do sprawy. Chwasty to chwasty, dla mnie nabierały wartości dopiero, gdy Rosjanin sporządzał z nich coś, co okazywało się mi bardzo przydatne.
Wyszczerzyłem zęby w pewnym siebie uśmieszku, kiwając głową. Wierzyłem mu na słowo, dobrze wiedząc, że będę zadowolony z eliksirów, które mi z tego przyrządzi. Zawsze byłem. Były niezawodne, bardzo często również przydatne. I choć ja nie znałem się na nich w ogóle - on zawsze wiedział co mi z nich przygotować. Bardzo ceniłem naszą współpracę w tej kwestii.
Gwizdnąłem, widząc kurczaka i kiwnąłem głową, potwierdzając słowa Valerija. Kurczak był dorodny, a głód mi towarzyszący tylko powiększał jego piękno i wielkość. Chciałem go zjeść już, teraz, zaraz i była to potrzeba niemalże tak duża, jak chęć zwilżenia gardła czymś zawierającym procenty. Już dawno jednak zauważyłem, że wyjątkowo Valerij nie miał niczego takiego pod ręką. Pozostało mi więc tylko czekanie i to robiłem, wpatrując się niecierpliwie w garnek. A potem coś chlupnęło, tupnęło, chlusnęło i... wyskoczyło. Zastygłem w bezruchu pełen niezrozumienia dla tego, co się właśnie wydarzyło. Wystarczyło mi też tylko jedno spojrzenie na przyjaciela by wiedzieć, że u niego sprawa wyglądała podobnie. A potem wszystko działo się szybciej...
Głośny śmiech, który rozszedł się po pomieszczeniu przerwał ciszę jeszcze raz, gdy zorientowałem się, że z kłębu dymu spowodowanego eliksirem wydobył się kocurek będący w rzeczywistości nikim innym jak Dolohovem. Fakt ten wydał mi się na tyle zabawny, że chwilowo całkowicie zapomniałem o magicznie niepokornym kurczaku, śmiejąc się do rozpuku, podpierając się o jakąś średnio stabilną półkę, by ustać na nogach.
- Kici, kici. Puszek, łap kurczaczka. - Niemalże płakałem ze śmiechu, ocierając kąciki oczu, w których gromadziły się łzy. Dopiero po dłuższym czasie byłem w stanie uspokoić się na tyle, by swą uwagę skupić na kurczaku. Jakkolwiek sytuacja nie była zabawna - mój brzuch był pusty i wzywał jedzenie. A te właśnie uciekało i trzeba było je złapać. Dość gwałtownie rzuciłem się więc w stronę ogolonego ptaszyska, chcąc je złapać w ręce i dorwać. Obiedzie, nie uciekaj!
Ostatnio zmieniony przez Oliver Bott dnia 19.08.17 15:59, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Bott
Zawód : Złodziej i oszust do wynajęcia
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Bo większość ludzi to durnie. Więc trzeba to wykorzystać.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Oliver Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Piwniczna pracownia alchemiczna I
Szybka odpowiedź