Pokój dzienny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój dzienny
Jasne, urządzone w barwach właściwych francuskiej koronie wnętrze. Niski stolik kawkowy otoczony miękką, wyścielaną szaroniebieskim jedwabiem kanapą oraz krzesłami z kompletu służy do przyjmowania gości - za narzuty, jak w innych rezydencjach Rosierów, służą futra białych lisów. Ściany zdobią doskonale utrzymane arrasy malowane w gałęzie kwiatów, których trzymały się rajskie ptaki. Jasny parkiet zabezpieczają delikatne wschodnie tkaniny. Zaczarowany gramofon cicho przygrywa klasykę francuskiego romantyzmu, od Bizeta i Chopina po Debussy'ego, do którego tańczą srebrne figury damy i dżentelmena ustawione na jednej z wyższych półek wąskiego regału z księgami - traktujących głównie o tematyce zakazanej, czarnomagicznej. Letni domek odwiedzają zwykle wyłącznie zaufani goście, stąd znikome środki ostrożności. Kilka okrągłych portretów przedstawia znamienitych przodków rodu - w tym dwie kobiety, trucicielkę Mahaut oraz jej córkę, królową Joannę. Mężczyzna to Agravain Rosier, zmarły przed czterystoma laty czarnoksiężnik, który zasłynął z bezkompromisowego podejścia do mugoli.
Oddychała szybko, głęboko, próbując unormować zbyt szybko bijące serce i uspokoić rozgorączkowane ciało, wyrywające się po więcej. Bezskutecznie, pierś opadała w spazmatycznych zrywach pochwycenia powietrza, spuchnięte usta lśniły od wilgoci a mięśnie drżały, wyczerpane niewygodną pozycją. Nie ruszała się jednak z miejsca, pozwalając sobie na jedynie lekką bezwładność, z jaką przylgnęła do jego nogi, ściślej niż przedtem, opuszczając napięte ramiona wzdłuż przemoczonej już od wierzchnich ciuchów Tristana koszuli nocnej. Podwiniętej, przekręconej, nie dbała o to, nie dbała o wygląd, nie dbała o reputację, nakazującą jej prezentować się nienagannie i uroczo w każdej sytuacji - zostawiła ją za sobą, w Wenus, w Białej Willi będąc po prostu sobą. Niosło to ze sobą upokorzenie i triumf, dwa najintensywniejsze uczucia, spalające się w ciekłą całość, spływającą po jej ciele zimnym potem, wcale nieochładzającym burzy myśli i odczuć, szarpiących nią niczym marionetką. Niczym Rosier - nią, zawłaszczając dla siebie każdy detal tożsamości, łamiący sprzeciw, wykorzystujący słabość, karmiący wizją potęgi. Nigdy jej nie okłamał, był mentorem surowym, karcącym, wymagającym, często niemożliwego, lecz każdy sukces przynosił błogość, dzieloną na pół: a przy tym wzmacnianą. Nie potrafiła znaleźć w jego działaniu sensu, choć uporczywie się go tam doszukiwała. Traktował ją jak zwykłą dziwkę, zabawkę wyciągniętą z burdelu do własnej uciechy, zaborczo przywiązaną wyłącznie do jednego właściciela - zabawkę, którą odkładało się na półkę bez wyjaśnień, na długie tygodnie, tylko po to, by później znów, w momencie nudy lub zmęczenia, sięgnąć po ulubiona rozrywkę. Miał do tego prawo, wykupił ją, zabrał, lecz nie byłą to cała prawda; nawet przepełniona gniewem nie pozostawała ślepa na sprzeczne przesłanki. Protekcję, jaką nad nią roztoczył, zaufanie, jakim ją obdarzył - ryzykował wiele, przyprowadzając ją przed oblicze Czarnego Pana - czas, jaki jej poświęcał. Potrzebowała jasności, czerni i bieli, pewności, relacji ułożonej w odpowiedniej przegródce, tylko z takimi ludźmi czuła się pewnie, a Tristan wymykał się wszelkim ograniczeniom, czyniąc ich więź nieznośnie niewygodną. Jak pas, zaciśnięty na szyi, odbierający dech i jednocześnie wzmacniający doznania, drażniący i utrzymujący w miejscu. Drgnęła, gdy przesuwał dłonią po jej włosach, machinalnie, odruchowo - chciała odczytać z tego gestu pochwałę, lecz nie potrzebowała zapewnień. Znała jego ciało, sposoby na sprawienie mu największej rozkoszy, na jej przedłużenie, zintensyfikowanie bądź zatrzymanie, ofiarowywała mu więc to, co najdoskonalsze, odruchowo spychając siebie na drugi plan. Była niecierpliwa, wygłodniała, rozdrażniona a jego gwałtowne zaspokojenie tylko akcentowało przepaść między nimi, i tak podkreśloną służalczą pozycją.
Nie opierała się, gdy uniósł jej głowę, postępując z nią jak z bezwładną lalką, by napoić ją resztką drogiego alkoholu. Rozchyliła wargi, alkohol zapiekł ją w gardło, zakrztusiła się bezgłośnie a część zielonego trunku spłynęła z kącika ust, rozlewając się wzdłuż szyi i obojczyków. Toujours Pur nie zaspokoiło pragnienia, nasiliło je, wypełniając usta ostrym posmakiem. Oblizała powoli wargi, lecz w spojrzeniu czarnych oczu nie było wyrafinowanej kokieterii, pozbyła się wszelkich póz i masek, odkrywając przed nim prawdę. Nagie, obdarte z złoceń złudzeń, pożądanie, niecierpliwe i zwierzęce, narysowane prymitywną kreską rozszerzonych źrenic, rozdętych nozdrzy, obnażonych kłów, nierównego, gorącego oddechu, jakim owiewała przytrzymującą ją dłoń. Nie odrywała wzroku od jego oczu, zaspokojonych, nieco mętnych, przesłoniętych mgiełką szybko wymykającej się rozkoszy: lubiła tę słabość tuż po, rozluźnienie uścisku, trudność w zebraniu myśli, słodką bezradność - ale Tristan zawsze pozostawał przytomny, wiedział, czego chciał, wypowiadając niskim, ochrypłym tonem swoją prośbę. Pieczęć sygnowaną Wenus, tam rozkazywał jej w podobny sposób; nic więc dziwnego, że wzniecił w niej kolejny płomień niezgody. Przyszedł tutaj po długiej rozłące, bez słowa, bez rozwiania wątpliwości, od razu rzucając ją na kolana. Coś sprawiło, że nie pojawił się wcześniej, nie odpowiedział na ostatnie listy, pozwolił jej domyślać się najgorszego, igrał z jej poczuciem bezpieczeństwa - z pełną świadomością tego, jak zinterpretuje jego nieobecność. Wiedziała więcej niż mógł przepuszczać, Evandra powróciła do zdrowia - czy to z nią spędził ostatnie dni? Czy wrócił do Białej Willi z tęsknoty za brutalną, wyuzdaną bliskością, której nie mogła zagwarantować mu delikatna żona? Czy pierwsze, spędzone wspólnie dni, były tylko ułudą, kłamstwem, mającym spętać ją jeszcze ściślej, niespełniającą się zapowiedzią? Gniew narastał z każdą przytomniejszą myślą, ulga zniknęła bezpowrotnie, jakby fizyczne upewnienie się, że Tristan wrócił - i nie zamierza złamać doszczętnie jej życia, wyrzucając z wyspy - pozwoliło rozhulać się potężnemu pożarowi, podsycanemu tylko niezaspokojeniem.
Zagryzła wargi, zgrabnie wstając na równe nogi, ignorując ból kolan. Porzuciła jakąkolwiek chęć ukrycia uczuć, wściekłość aż buchała z każdego jej ruchu i dumnej, spiętej postawy, mocno kontrastującej z położeniem, w jakim znajdowała się zaledwie przez momentem. Szarpała się z samą sobą, zaciskając palce na szklance niepokojąco mocno, nie dbała jednak o to, czy roztrzaska ją i porani dłonie. Nienawidziła rozkołysanych emocji, wściekłości i pożądania, zatrzaśniętych w klatce jego wymagań. Spełniała rozkazy Tristana odruchowo, znała swoje miejsce, wiedziała, że w jego oczach może być tylko posłuszną dziwką, kocięciem nauczonym wspaniałych sztuczek, hodowanym dla własnej uciechy - i potrafiła się z tym pogodzić, gdyby tylko traktował ją przy tym poważnie. Rozumiała absencję wywołaną opieką nad rezerwatem, natłokiem pracy, nadmiarem obowiązków, ale to nie tłumaczyło braku kontaktu, skazującego ją na katusze. Kumulowała w sobie tę złość, machinalnie idąc ku bogato zdobionemu barkowi, ustawionemu niedaleko trzeszczących od wiatru szyb. Lodowate powietrze smagnęło ją po półnagim ciele, oddaliła się znacznie od kominka: wyjęła jednak butelkę alkoholu, hojnie nalewając go do szklanki, praktycznie bez patrzenia - wzrok wbiła w lustro wiszące nad nim, dopiero wtedy zdając sobie sprawę z ciągłego posiadania wątpliwej ozdoby. Urocza metafora przywiązania, jakiego, pomimo bólu i trudności w oddychaniu, nie zauważała. Odłożyła butelkę i dopiero wtedy poluzowała zacisk, zsuwając go ze skóry, obnażając równe zasinienie, okalające szyję - do Tristana powracając w jednej ręce z lśniącym szmaragdem trunkiem, w drugiej ze skórzanym pasem. Nie poprawiła włosów, nie odkleiła od wilgotnego policzka czarnych kosmyków: spoglądała prosto na siedzącego mężczyznę, z gniewem i tęsknotą, jakby zastanawiała się nad tym, czy powinna smagnąć go złotą klamrą pasa czy też roztrzaskać o niego szkło. Ceniła sprawiedliwość, także tą w zadawaniu bólu, skoro cierpiała, chciała, by dzielili to doświadczenie wspólnie.
- Kazałeś mi długo czekać - zaczęła leniwie, porzucając mordercze plany - z prostego strachu, Rosier, choć nietrzeźwy i rozleniwiony, bez problemu mógł połamać jej kości - na rzec skamlącego bez ustanku pragnienia. Parafrazowała jego zniecierpliwienie, którym dzielił się bez zawahania, akcentując dzielącą ich przepaść - to ona musiała radzić sobie z tęsknotą, snując straceńcze plany wyjścia z ślepego zaułka. Uśmiechnęła się, lecz był to uśmiech nieprzyjemny, groźny, odsłaniający jedynie kły; uśmiech, który mógł zobaczyć z bliska, przystanęła tuż przed nim, upijając kilka łyków z szklanki. Wspomnienie z Wenus, tam także sprzeciwiała się jego woli - czyż największe bitwy w ich historii nie toczyły się z powodu tęsknoty? - i nie zamierzała popełnić ponownie tego samego błędu, dławiła więc wściekłość, spoglądając na niego z góry. - Nie rób tego więcej, zniecierpliwiona bywam nieobliczalna - podzieliła się złotą radą, identyczną, jaką mógł wypowiedzieć on sam - wypowiedzianą łagodnie i ostrzegawczo. Pomimo różnic dopełniali się, kroczyła jego śladem, wzajemnie napędzali się do działania, nieustannie walcząc o dominację - w tej grze z góry skazanej dla Deirdre na porażkę. Narażała się jednak na nią ciągle, masochistycznie, także teraz, gdy wślizgiwała się na jego kolana, nie dbając o to, że rozlewa alkohol, cieknący po ściankach szklanki, po jej dłoni, skapując na jego ubranie. Odłożyła naczynie na podłokietnik, nachylając się nad Tristanem, opierając czoło o jego bark, zaciskając uda na biodrach - bliżej być już nie mogła.
- I nie prowokuj mnie - szepnęła mu prosto do ucha, unosząc nieco głowę znad ramienia. Pachniał obco, innym domem, inną kobietą. Rozłąką, którą tak boleśnie ją drażnił. - bo możesz nie podołać temu, co we mnie wywołasz - dokończyła troskliwe ostrzeżenie, sunąc wilgotnymi od alkoholu ustami w dół jego szyi, co jakiś czas zahaczając o nią zębami. Odwróciła głowę w bok, niby od niechcenia przerzucając skórzany pas przez drugi podłokietnik - i przez jego przedramię, zaciskając klamrę z całej dostępnej siły, choć dłonie drżały jej nerwowo, jak przy uzależnieniu, przy ataku delirium, przy odstawieniu. Znajdowała się tuż przy nim, na nim, a i tak zwijała się z cielesnego żaru, jaki nie znajdował ujścia nawet w próbach nieudolnego unieruchomienia jego ręki, tej samej, którą ją uderzył. - Tęskniłam - wychrypiała bezgłośnie, prawie nieświadomie, opierając mocniej czoło o jego bark, przyciskając plecy do oparcia fotela, napierając na niego całym ciałem. Z odwróconą głową i twarzą przesłoniętą włosami wyznanie przychodziło nieco łatwiej, rezonując dopiero po kilku sekundach nieznośną wściekłością: tym razem na samą siebie.
Nie opierała się, gdy uniósł jej głowę, postępując z nią jak z bezwładną lalką, by napoić ją resztką drogiego alkoholu. Rozchyliła wargi, alkohol zapiekł ją w gardło, zakrztusiła się bezgłośnie a część zielonego trunku spłynęła z kącika ust, rozlewając się wzdłuż szyi i obojczyków. Toujours Pur nie zaspokoiło pragnienia, nasiliło je, wypełniając usta ostrym posmakiem. Oblizała powoli wargi, lecz w spojrzeniu czarnych oczu nie było wyrafinowanej kokieterii, pozbyła się wszelkich póz i masek, odkrywając przed nim prawdę. Nagie, obdarte z złoceń złudzeń, pożądanie, niecierpliwe i zwierzęce, narysowane prymitywną kreską rozszerzonych źrenic, rozdętych nozdrzy, obnażonych kłów, nierównego, gorącego oddechu, jakim owiewała przytrzymującą ją dłoń. Nie odrywała wzroku od jego oczu, zaspokojonych, nieco mętnych, przesłoniętych mgiełką szybko wymykającej się rozkoszy: lubiła tę słabość tuż po, rozluźnienie uścisku, trudność w zebraniu myśli, słodką bezradność - ale Tristan zawsze pozostawał przytomny, wiedział, czego chciał, wypowiadając niskim, ochrypłym tonem swoją prośbę. Pieczęć sygnowaną Wenus, tam rozkazywał jej w podobny sposób; nic więc dziwnego, że wzniecił w niej kolejny płomień niezgody. Przyszedł tutaj po długiej rozłące, bez słowa, bez rozwiania wątpliwości, od razu rzucając ją na kolana. Coś sprawiło, że nie pojawił się wcześniej, nie odpowiedział na ostatnie listy, pozwolił jej domyślać się najgorszego, igrał z jej poczuciem bezpieczeństwa - z pełną świadomością tego, jak zinterpretuje jego nieobecność. Wiedziała więcej niż mógł przepuszczać, Evandra powróciła do zdrowia - czy to z nią spędził ostatnie dni? Czy wrócił do Białej Willi z tęsknoty za brutalną, wyuzdaną bliskością, której nie mogła zagwarantować mu delikatna żona? Czy pierwsze, spędzone wspólnie dni, były tylko ułudą, kłamstwem, mającym spętać ją jeszcze ściślej, niespełniającą się zapowiedzią? Gniew narastał z każdą przytomniejszą myślą, ulga zniknęła bezpowrotnie, jakby fizyczne upewnienie się, że Tristan wrócił - i nie zamierza złamać doszczętnie jej życia, wyrzucając z wyspy - pozwoliło rozhulać się potężnemu pożarowi, podsycanemu tylko niezaspokojeniem.
Zagryzła wargi, zgrabnie wstając na równe nogi, ignorując ból kolan. Porzuciła jakąkolwiek chęć ukrycia uczuć, wściekłość aż buchała z każdego jej ruchu i dumnej, spiętej postawy, mocno kontrastującej z położeniem, w jakim znajdowała się zaledwie przez momentem. Szarpała się z samą sobą, zaciskając palce na szklance niepokojąco mocno, nie dbała jednak o to, czy roztrzaska ją i porani dłonie. Nienawidziła rozkołysanych emocji, wściekłości i pożądania, zatrzaśniętych w klatce jego wymagań. Spełniała rozkazy Tristana odruchowo, znała swoje miejsce, wiedziała, że w jego oczach może być tylko posłuszną dziwką, kocięciem nauczonym wspaniałych sztuczek, hodowanym dla własnej uciechy - i potrafiła się z tym pogodzić, gdyby tylko traktował ją przy tym poważnie. Rozumiała absencję wywołaną opieką nad rezerwatem, natłokiem pracy, nadmiarem obowiązków, ale to nie tłumaczyło braku kontaktu, skazującego ją na katusze. Kumulowała w sobie tę złość, machinalnie idąc ku bogato zdobionemu barkowi, ustawionemu niedaleko trzeszczących od wiatru szyb. Lodowate powietrze smagnęło ją po półnagim ciele, oddaliła się znacznie od kominka: wyjęła jednak butelkę alkoholu, hojnie nalewając go do szklanki, praktycznie bez patrzenia - wzrok wbiła w lustro wiszące nad nim, dopiero wtedy zdając sobie sprawę z ciągłego posiadania wątpliwej ozdoby. Urocza metafora przywiązania, jakiego, pomimo bólu i trudności w oddychaniu, nie zauważała. Odłożyła butelkę i dopiero wtedy poluzowała zacisk, zsuwając go ze skóry, obnażając równe zasinienie, okalające szyję - do Tristana powracając w jednej ręce z lśniącym szmaragdem trunkiem, w drugiej ze skórzanym pasem. Nie poprawiła włosów, nie odkleiła od wilgotnego policzka czarnych kosmyków: spoglądała prosto na siedzącego mężczyznę, z gniewem i tęsknotą, jakby zastanawiała się nad tym, czy powinna smagnąć go złotą klamrą pasa czy też roztrzaskać o niego szkło. Ceniła sprawiedliwość, także tą w zadawaniu bólu, skoro cierpiała, chciała, by dzielili to doświadczenie wspólnie.
- Kazałeś mi długo czekać - zaczęła leniwie, porzucając mordercze plany - z prostego strachu, Rosier, choć nietrzeźwy i rozleniwiony, bez problemu mógł połamać jej kości - na rzec skamlącego bez ustanku pragnienia. Parafrazowała jego zniecierpliwienie, którym dzielił się bez zawahania, akcentując dzielącą ich przepaść - to ona musiała radzić sobie z tęsknotą, snując straceńcze plany wyjścia z ślepego zaułka. Uśmiechnęła się, lecz był to uśmiech nieprzyjemny, groźny, odsłaniający jedynie kły; uśmiech, który mógł zobaczyć z bliska, przystanęła tuż przed nim, upijając kilka łyków z szklanki. Wspomnienie z Wenus, tam także sprzeciwiała się jego woli - czyż największe bitwy w ich historii nie toczyły się z powodu tęsknoty? - i nie zamierzała popełnić ponownie tego samego błędu, dławiła więc wściekłość, spoglądając na niego z góry. - Nie rób tego więcej, zniecierpliwiona bywam nieobliczalna - podzieliła się złotą radą, identyczną, jaką mógł wypowiedzieć on sam - wypowiedzianą łagodnie i ostrzegawczo. Pomimo różnic dopełniali się, kroczyła jego śladem, wzajemnie napędzali się do działania, nieustannie walcząc o dominację - w tej grze z góry skazanej dla Deirdre na porażkę. Narażała się jednak na nią ciągle, masochistycznie, także teraz, gdy wślizgiwała się na jego kolana, nie dbając o to, że rozlewa alkohol, cieknący po ściankach szklanki, po jej dłoni, skapując na jego ubranie. Odłożyła naczynie na podłokietnik, nachylając się nad Tristanem, opierając czoło o jego bark, zaciskając uda na biodrach - bliżej być już nie mogła.
- I nie prowokuj mnie - szepnęła mu prosto do ucha, unosząc nieco głowę znad ramienia. Pachniał obco, innym domem, inną kobietą. Rozłąką, którą tak boleśnie ją drażnił. - bo możesz nie podołać temu, co we mnie wywołasz - dokończyła troskliwe ostrzeżenie, sunąc wilgotnymi od alkoholu ustami w dół jego szyi, co jakiś czas zahaczając o nią zębami. Odwróciła głowę w bok, niby od niechcenia przerzucając skórzany pas przez drugi podłokietnik - i przez jego przedramię, zaciskając klamrę z całej dostępnej siły, choć dłonie drżały jej nerwowo, jak przy uzależnieniu, przy ataku delirium, przy odstawieniu. Znajdowała się tuż przy nim, na nim, a i tak zwijała się z cielesnego żaru, jaki nie znajdował ujścia nawet w próbach nieudolnego unieruchomienia jego ręki, tej samej, którą ją uderzył. - Tęskniłam - wychrypiała bezgłośnie, prawie nieświadomie, opierając mocniej czoło o jego bark, przyciskając plecy do oparcia fotela, napierając na niego całym ciałem. Z odwróconą głową i twarzą przesłoniętą włosami wyznanie przychodziło nieco łatwiej, rezonując dopiero po kilku sekundach nieznośną wściekłością: tym razem na samą siebie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Odetchnął ze spokojem, opierając tył głowy wygodnie o fotel, błogostan wciąż go nie opuszczał, poczucie spełnienia wypełniało, ukojone nerwy nie musiały szukać już odpoczynku, który znajdował wszak bez trudu w znajomym miejscu, miejscu do syta przepełnionym jej narkotycznym zapachem, coraz bladziej przypominając o drapieżnym opium, jej ciałem, równie zręcznym, co rozpustnym, jej widokiem, z łatwością zastępującym wyrafinowane gusta estetyczne, roztaczającym wokół siebie plugawą, kuszącą aurę orientu; choć na zewnątrz nieustannie dął nienaturalnie porywisty wiatr, a trzask pioruna po raz kolejny przedarł gęstniejącą między nimi głuchą ciszę, czuł się odprężony i wreszcie - czuł, że odpoczywa, odzyskuje siły, znajduje ukojenie. Minione dwa tygodnie jawiły mu się jako katorga, pasmo udręk naznaczonych tęsknotą i decyzją, którą niemal podjął, a która mimo oczywistej słuszności ciążyła mu jak mosiężna kotwica; nie chciał jej stąd wyrzucać i dobrze wiedział, dlaczego nie chciał tego zrobić - myśl ta nie działała bynajmniej usprawiedliwiająco, wwiercała się ostrzem świadomości w jego umysł, zaburzając nieznośnie dotychczasowy spokój. Deirdre była dziwką - a on sam nie był już chłopcem, żeby kochać się w dziwce. A jednak, myśl o jej oddaleniu bladła we wspomnieniach stając się nic nie znaczącym wytartym śladem natrętnej myśli. Jego dłoń wyślizgnęła się spomiędzy włosów Deirdre, opadając na kark i muskając jej ciało, nim nonszalanckim gestem, kiedy już się podniosła i odwróciła, uderzył lekko jej pośladek. Zakryta zbyt krótką koszulą nocną, oddalając się przypominała zjawę, nieposkromioną demonicę, która przybyła, żeby kusić, na nowo rozbudzając raz ukojone żądze. Uwielbiał w niej wszystko: to, kim była, to, że zaznawszy jej rozkoszy, nic innego nie mogło go już ukoić, jej zgrabność, orient, gniewny głos i posłuszeństwo, jakie ostatecznie zawsze był w stanie od niej wyegzekwować. Nie inaczej było tym razem, przymknął oczy, kiedy słyszał trzask szklanki stawianej na nieodległym barku oraz odgłos przelewanego alkoholu, posłusznie wykonywała jego polecenia. Była jego na własność, była jego na wyłączność i była jego - dla niego - w każdy kolejny dzień, w którym szukał ucieczki; przestała być tylko uczennicą, przestała być dziwką, przestała być nawet kochanką, stała się kimś więcej - kimś, z kim splotła go więź zbyt silna i kimś, komu, wiedział już, nie da odejść już nigdy. Nie tylko teraz - nigdy, ani dzisiaj, ani jutro. Przysięga dana Evandrze zdecydowanie zbyt wcześnie straciła na znaczeniu, ale codzienna rutyna małżeńskiego życia jedynie przypominała o tym, jak bardzo tak naprawdę pragnął jej: nieposkromionej, dzikiej, nieobliczalnej, potężnej. Wyuzdanej, brudnej, zepsutej. Upokorzonej, zniszczonej - i zbudowanej przecież na nowo, przez niego. Nie tylko nie potrafił, on nie chciał już dłużej walczyć z tym uczuciem, tylko ona naprawdę potrafiła go przebudzić, wzbudzić emocje gotowe wywołać nawałnicę, gwałtowną, silną i namiętną. W każdym jej ruchu dostrzegał prowokację, bo prowokowała go całą sobą, tylko tym, że była. Każdym stawianym krokiem, językiem zwilżającym usta lub zbierającym z ich czerwieni krople alkoholu, każdym spojrzeniem, raz przepełnionym gniewem i roziskrzonym obietnicą odpłaty za wszystko, co jej uczynił, innym razem bezgranicznie oddanym i naznaczonym zwierzęcą wręcz ufnością.
Nie od razu otworzył oczy, kiedy do niego powróciła - bywała nieobliczalna, ale wiedział, że nic mu nie zrobi, odkąd poczyniła krok w kierunku barku zgodnie z jego wolą. Brzdęk klamry informował o jej bliskości. Uniósł powieki dopiero wówczas, gdy mógł dostrzec jej bestialski uśmiech; w innych okolicznościach być może by go przelęknął, w tym momencie jedynie delikatnie wzmagał adrenalinę płynącą wraz z krwią i podrażniał żar roziskrzony widokiem jej półnagiego ciała. Na jej przestrogę jedynie - nieco bezczelnie, z arogancją właściwie mu nieodłączną - uniósł w górę kącik ust, patrząc jej prosto w oczy, z dołu, ale bynajmniej nie stawiając jej na pozycji dominującej. On siedział, ona stała. Przestroga Deirdre zamiast lęku pobudzała nasycone przed paroma chwilami pożądanie, wzbudzając od nowa ssący głod. - Nieobliczalna - powtórzył ledwie dosłyszalnie, mrukliwie, przewrotnie tym razem jej przytakując - nieobliczalna w najlepszym tego słowa znaczeniu; czuł ją, jej ciało, wpełzające na jego, chłód zmarzniętej skóry i gorąc nienasyconego pragnienia, nie zauważając kropel cennego alkoholu zraszającego jego koszulę, kpiący wyraz zastąpiła satysfakcja i samcze samozadowolenie, ukontentowanie łaszącą się do niego wyjątkową czarną kocicą. Czuł nacisk jej mięśni i podjął wyzwanie, napinając własne - nie drgnąwszy jednak ani o cal, nawet po to, by sięgnąć dłonią za szklanką. Napiął takoż przedramię lewej ręki, na której pod pasem, pod materiałem białej koszuli, nieprzerwanie widniał złowieszczy tatuaż Mrocznego Znaku; zacisnął zęby, powstrzymując syk bólu: to był najgorszy moment na pokazanie własnej słabości, zaciśnięty pas wywoływał dyskomfort, ćmiący ból, ale przecież wiedział, że może wydrzeć jej z rąk skórę bez najmniejszego problemu. Bliskość jej ciała, wilgotne usta pieszczące szyję były jak kij ciśnięty w żar dla rozbudzenia ognia; szarpnął ramieniem, które w odwecie unieruchomiła, lekko odciągając go od podłokietnika - poluźniając tym samym bolesne pęta, które zostawiły na jego ręce czerwone ślady. Ciche wyznanie, równie szczere, co, znów, budzące zadowolenie; jak pierwszy ukłon oswojonej bestii, posłuszny gest zdziczałej suki, która odnalazła w stadzie swoją pozycję. Pozwolił jej trwać w tej pozie tylko chwilę, chwilę, w trakcie której upił łyk alkoholu z przyniesionej przez nią szklanki; nalewka zaczynała odczuwalnie pulsować w skroni, odłożył ją - ostrożnie - na podłokietnik, nim raz jeszcze chwycił jej pysk - twarz - w silnym uścisku mocnej ręki, tym razem chwyciwszy ją jednak gwałtowniej; miał ku temu dogodniejsze warunki, gdy wyrównana była między nimi różnica poziomów. Pociągnął ją w górę, przed siebie i przez chwilę tak trzymał - patrząc w jej oczy, choć doskonale wiedział, że tego nie chciała, chłonąc z jej lica wstyd towarzyszący bezwstydnemu wyzwaniu; nie rozumiała, że uczucia nie były słabością - że dawały siłę potężniejszą od każdego żywiołu zdolnego wzbudzić przez naturę, framugi okien zatrzęsły się złowieszczo pod naporem silnego wiatru, a lodowate powietrze wdarło się do pomieszczenia przez komin, smagając rozbudzone języki ognia. Uniósł jej brodę wyżej, chcąc mieć na nią lepszy widok, dobrze wiedząc, że emocjonalna nagość była dla niej znacznie bardziej wstydliwa niż fizyczna - a on wstydem się karmił i rozkoszował, bo wstyd był częścią tortury, na jaką miał ją skazać.
- Robisz to świadomie, Deirdre - objaśnił, rozkoszując się każdą wypowiedzianą głoską, najmocniej - jej imieniem. Nieczęsto zwracał się do niej w ten sposób. - Wiesz, że prowokujesz - fakt, że on prowokował ją, był wszakże codziennością, miał silniejszą pozycję wyrobioną nie tylko pieniędzmi i hierarchią spraw, która z dzisiejszą nic wspólnego nie miała, a przede wszystkim brutalną siłą, mięśni. I nie tylko. - Co chcesz wywołać, mój Czarny Łabędziu? - Jej groźba go bowiem nie obeszła, równie dobrze mógłby wypowiedzieć identyczne słowa - ale ona o tym wiedziała, wiedziała i mimo to mówiła. - Pokaż mi - poprosił, choć w głosie jasno pobrzmiewała drwina - pokaż, co strasznego zbudzić się może w tobie - Nie był jasnowidzem, nie mógł wiedzieć, jak bardzo w swojej kpinie się mylił - ani jak bardzo prorocze były jej słowa, ta burza naprawdę zrodzić miała najczarniejszy żywioł, straszny, morderczy i niepowstrzymany, powoli kwitnące nasienie najgorszego zła.
Wtem, nagle i gwałtownie, odwinął się ramieniem, uderzając w linię jej obojczyków prawym przedramieniem, z mocą, jednocześnie wstając - chcąc zepchnąć ją na podłogę. Uwolniony od jej bliskości - w pośpiechu zbyt szybko, rozdzierając materiał przy jednym guziku - ściągnął koszulę, pomimo chłodu wdzierającego się do komnaty wcale nie czuł zimna. Chwycił zwolniony z uścisku pas, rozplątując go zarówno ze swojej dłoni, jak i z podłokietnika, zatrzymując go jednak w złowieszczym uścisku dłoni. Upił kolejny, znacznie większy łyk Toujurs Pour, wciąż w pośpiechu, nie dbając o spływającą mu po brodzie strużkę szmaragdowej nalewki, nim zsunął się z fotelu ku niej, nad nią, zakrywając ją nieprzeniknionym, czarnym cieniem własnego ciała; szklanka wymknęła się z jego dłoni, roztrzaskując na podłodze tuż obok, ale ani gruchot szkła rozbijanego pod naporem jego łokci, ani sam dźwięk uderzenia, nie mógł już odwrócić uwagi od jej nęcącego ciała. Zawisnął nad nią, unosząc w górę materiał zbyt krótkiej koszulki, szarpnął jej biodrem tak, by mieć przed sobą jej plecy; wpierw sięgnął jej szyi, lekko uciskając krtań, krótko później przeniósł dłonie wyżej - ku jej kłom - naciskiem na żuchwę zmuszając ją do otwarcia szczęk, w które równie szybko wcisnął - pionowo - skórę pasa, kneblując jej paszczę. Nie tyle nauczony przezorności z poprzednich spotkań, co pragnący jej dzisiaj jeszcze bardziej bezwładnej, niż zawsze, zepchniętej poza granicę, stłamszonej, cierpiącej, napawając się jej bólem. Już jedną ręką, pociągnął pas w tył, odciągając do tyłu jej głowę, drugą ostrzegawczo położył na jej krtani. Wziął ją gwałtownie, z siłą, niedelikatnie, ślepy, głuchy i nieczuły na wszystko, co działo się na zewnątrz tej sceny; na błyski piorunów, na blask szklanych drobinek, na języki ognia tańczące w kominku, porwała go, skusiła, porwała w żar własnej namiętności - i z pasji, którą w nim wzbudziła, gotów byłby ją dzisiaj dla własnej przyjemności, bezmyślnie, nawet zabić. Każde pchnięcie miało sprawiać ból, każde pchnięcie sprawiało ból, zbliżając do siebie dwie złaknione siebie dusze; sycił się pierwotną agresją, zezwierzęceniem, eksponowaną wyższością nad kochanką, jęk bólu zmieszany z jękiem rozkoszy, spełnienie było blisko, ale to prawdziwe nie nadejdzie nigdy; była jego nieugaszoną żądzą, będzie jej pragnął zawsze, a to napawało go na równi lękiem i fascynacją.
Do mnie należysz, Deirdre - w całości.
Do ciebie należę.
Nie od razu otworzył oczy, kiedy do niego powróciła - bywała nieobliczalna, ale wiedział, że nic mu nie zrobi, odkąd poczyniła krok w kierunku barku zgodnie z jego wolą. Brzdęk klamry informował o jej bliskości. Uniósł powieki dopiero wówczas, gdy mógł dostrzec jej bestialski uśmiech; w innych okolicznościach być może by go przelęknął, w tym momencie jedynie delikatnie wzmagał adrenalinę płynącą wraz z krwią i podrażniał żar roziskrzony widokiem jej półnagiego ciała. Na jej przestrogę jedynie - nieco bezczelnie, z arogancją właściwie mu nieodłączną - uniósł w górę kącik ust, patrząc jej prosto w oczy, z dołu, ale bynajmniej nie stawiając jej na pozycji dominującej. On siedział, ona stała. Przestroga Deirdre zamiast lęku pobudzała nasycone przed paroma chwilami pożądanie, wzbudzając od nowa ssący głod. - Nieobliczalna - powtórzył ledwie dosłyszalnie, mrukliwie, przewrotnie tym razem jej przytakując - nieobliczalna w najlepszym tego słowa znaczeniu; czuł ją, jej ciało, wpełzające na jego, chłód zmarzniętej skóry i gorąc nienasyconego pragnienia, nie zauważając kropel cennego alkoholu zraszającego jego koszulę, kpiący wyraz zastąpiła satysfakcja i samcze samozadowolenie, ukontentowanie łaszącą się do niego wyjątkową czarną kocicą. Czuł nacisk jej mięśni i podjął wyzwanie, napinając własne - nie drgnąwszy jednak ani o cal, nawet po to, by sięgnąć dłonią za szklanką. Napiął takoż przedramię lewej ręki, na której pod pasem, pod materiałem białej koszuli, nieprzerwanie widniał złowieszczy tatuaż Mrocznego Znaku; zacisnął zęby, powstrzymując syk bólu: to był najgorszy moment na pokazanie własnej słabości, zaciśnięty pas wywoływał dyskomfort, ćmiący ból, ale przecież wiedział, że może wydrzeć jej z rąk skórę bez najmniejszego problemu. Bliskość jej ciała, wilgotne usta pieszczące szyję były jak kij ciśnięty w żar dla rozbudzenia ognia; szarpnął ramieniem, które w odwecie unieruchomiła, lekko odciągając go od podłokietnika - poluźniając tym samym bolesne pęta, które zostawiły na jego ręce czerwone ślady. Ciche wyznanie, równie szczere, co, znów, budzące zadowolenie; jak pierwszy ukłon oswojonej bestii, posłuszny gest zdziczałej suki, która odnalazła w stadzie swoją pozycję. Pozwolił jej trwać w tej pozie tylko chwilę, chwilę, w trakcie której upił łyk alkoholu z przyniesionej przez nią szklanki; nalewka zaczynała odczuwalnie pulsować w skroni, odłożył ją - ostrożnie - na podłokietnik, nim raz jeszcze chwycił jej pysk - twarz - w silnym uścisku mocnej ręki, tym razem chwyciwszy ją jednak gwałtowniej; miał ku temu dogodniejsze warunki, gdy wyrównana była między nimi różnica poziomów. Pociągnął ją w górę, przed siebie i przez chwilę tak trzymał - patrząc w jej oczy, choć doskonale wiedział, że tego nie chciała, chłonąc z jej lica wstyd towarzyszący bezwstydnemu wyzwaniu; nie rozumiała, że uczucia nie były słabością - że dawały siłę potężniejszą od każdego żywiołu zdolnego wzbudzić przez naturę, framugi okien zatrzęsły się złowieszczo pod naporem silnego wiatru, a lodowate powietrze wdarło się do pomieszczenia przez komin, smagając rozbudzone języki ognia. Uniósł jej brodę wyżej, chcąc mieć na nią lepszy widok, dobrze wiedząc, że emocjonalna nagość była dla niej znacznie bardziej wstydliwa niż fizyczna - a on wstydem się karmił i rozkoszował, bo wstyd był częścią tortury, na jaką miał ją skazać.
- Robisz to świadomie, Deirdre - objaśnił, rozkoszując się każdą wypowiedzianą głoską, najmocniej - jej imieniem. Nieczęsto zwracał się do niej w ten sposób. - Wiesz, że prowokujesz - fakt, że on prowokował ją, był wszakże codziennością, miał silniejszą pozycję wyrobioną nie tylko pieniędzmi i hierarchią spraw, która z dzisiejszą nic wspólnego nie miała, a przede wszystkim brutalną siłą, mięśni. I nie tylko. - Co chcesz wywołać, mój Czarny Łabędziu? - Jej groźba go bowiem nie obeszła, równie dobrze mógłby wypowiedzieć identyczne słowa - ale ona o tym wiedziała, wiedziała i mimo to mówiła. - Pokaż mi - poprosił, choć w głosie jasno pobrzmiewała drwina - pokaż, co strasznego zbudzić się może w tobie - Nie był jasnowidzem, nie mógł wiedzieć, jak bardzo w swojej kpinie się mylił - ani jak bardzo prorocze były jej słowa, ta burza naprawdę zrodzić miała najczarniejszy żywioł, straszny, morderczy i niepowstrzymany, powoli kwitnące nasienie najgorszego zła.
Wtem, nagle i gwałtownie, odwinął się ramieniem, uderzając w linię jej obojczyków prawym przedramieniem, z mocą, jednocześnie wstając - chcąc zepchnąć ją na podłogę. Uwolniony od jej bliskości - w pośpiechu zbyt szybko, rozdzierając materiał przy jednym guziku - ściągnął koszulę, pomimo chłodu wdzierającego się do komnaty wcale nie czuł zimna. Chwycił zwolniony z uścisku pas, rozplątując go zarówno ze swojej dłoni, jak i z podłokietnika, zatrzymując go jednak w złowieszczym uścisku dłoni. Upił kolejny, znacznie większy łyk Toujurs Pour, wciąż w pośpiechu, nie dbając o spływającą mu po brodzie strużkę szmaragdowej nalewki, nim zsunął się z fotelu ku niej, nad nią, zakrywając ją nieprzeniknionym, czarnym cieniem własnego ciała; szklanka wymknęła się z jego dłoni, roztrzaskując na podłodze tuż obok, ale ani gruchot szkła rozbijanego pod naporem jego łokci, ani sam dźwięk uderzenia, nie mógł już odwrócić uwagi od jej nęcącego ciała. Zawisnął nad nią, unosząc w górę materiał zbyt krótkiej koszulki, szarpnął jej biodrem tak, by mieć przed sobą jej plecy; wpierw sięgnął jej szyi, lekko uciskając krtań, krótko później przeniósł dłonie wyżej - ku jej kłom - naciskiem na żuchwę zmuszając ją do otwarcia szczęk, w które równie szybko wcisnął - pionowo - skórę pasa, kneblując jej paszczę. Nie tyle nauczony przezorności z poprzednich spotkań, co pragnący jej dzisiaj jeszcze bardziej bezwładnej, niż zawsze, zepchniętej poza granicę, stłamszonej, cierpiącej, napawając się jej bólem. Już jedną ręką, pociągnął pas w tył, odciągając do tyłu jej głowę, drugą ostrzegawczo położył na jej krtani. Wziął ją gwałtownie, z siłą, niedelikatnie, ślepy, głuchy i nieczuły na wszystko, co działo się na zewnątrz tej sceny; na błyski piorunów, na blask szklanych drobinek, na języki ognia tańczące w kominku, porwała go, skusiła, porwała w żar własnej namiętności - i z pasji, którą w nim wzbudziła, gotów byłby ją dzisiaj dla własnej przyjemności, bezmyślnie, nawet zabić. Każde pchnięcie miało sprawiać ból, każde pchnięcie sprawiało ból, zbliżając do siebie dwie złaknione siebie dusze; sycił się pierwotną agresją, zezwierzęceniem, eksponowaną wyższością nad kochanką, jęk bólu zmieszany z jękiem rozkoszy, spełnienie było blisko, ale to prawdziwe nie nadejdzie nigdy; była jego nieugaszoną żądzą, będzie jej pragnął zawsze, a to napawało go na równi lękiem i fascynacją.
Do mnie należysz, Deirdre - w całości.
Do ciebie należę.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ostrzegała go nie po raz pierwszy. Lojalnie odbierała swoją część odpowiedzialności za ich więź, informując go o tym, co się jej nie podoba, o ryzyku, które podejmuje, igrając z nią niczym z niegroźnym szczenięciem, zbyt młodym, by móc zrobić prawdziwą krzywdę. Pod tym jednym względem mylił się, nie znał jej bowiem wcale, budując obraz na podstawie kłamstw lub okruchów prawdy, które mimochodem mu podsuwała, podskórnie pragnąc, by ujrzał w niej kogoś więcej od dziwki. Dopiero niedawno poznał jej imię, poza tym nie wiedział o niej nic - a i tak znał ją najlepiej, dźgał wrażliwe miejsca, drażnił te poranione, bezbłędnie poruszając się po mapie jej słabości, naginając je do własnej woli. Ślepy na fakt, że wyrzeźbiona przez niego wychowanka potrafi być wściekła, groźna, niestabilna. Chłonąca wszystko to, co do niej mówił, jak ją traktował; zapamiętująca upokorzenie i złość, pielęgnująca w sobie chęć zemsty, zaznaczenia swej pozycji. Rosier zdawał się być tego nieświadomy, zachowywał się wobec niej tak, jak w Wenus - gorzej niż w Wenus. Tam wydawał się jej delikatniejszy, bardziej zblazowany, wręcz rozleniwiony, szukający w przyjemności ukojenia lęków i bólu. Tu, w Białej Willi, przy niej, nie przypominał wcale dawnego siebie: zmieniał się na jej oczach, stał się nadzieją rodu, stał się mężem, stał się czarodziejem pozbawionym skrupułów, stał się Jego najwierniejszym sługą. I jej mężczyzną, mentorem, protektorem, kimś, kogo słuchała nawet pomimo wewnętrznego sprzeciwu, stłumionego wrzasku niechęci, gdy traktował ją w upadlający sposób. Nawet wtedy nie potrafiła opanować służalczości, wdzięczności, przywiązania, okazywanego wprost, upokarzająco, odmalowanego na jej policzkach wstydliwą, wręcz dziewiczą czerwienią, skrywaną na razie za kurtyną czarnych włosów. Opierała się czołem o jego bark, oddychając głęboko, ciągle nieukojona, rozjuszona, nadwrażliwa. Pielęgnująca w sobie nienawiść, do niego, do siebie, wypowiadającej upokarzające wyzwanie, którego ciężaru nie potrafiła unieść. Przesunęła głowę w bok, ponownie chcąc wgryźć się w zakryte koszulą ciało, lecz zanim zdołała przelać swój ból, mocna męska dłoń pochwyciła jej podbródek, szarpiąc ją w górę. Szarpnęła się gwałtownie, nie chciała na niego patrzeć, nie mogła tego robić, nie w sekundę po okazaniu swej żałosności, lecz był przecież na tyle silny by przyciągnąć ją przed swe oblicze. Jeszcze raz gwałtownie spróbowała odsunąć się w tył, aż do bólu nadwyrężonego karku, lecz bezskutecznie, nie mogła odwrócić twarzy, skazana na wpatrywanie się wprost w jego ciemnobrązowe tęczówki, w rozszerzone źrenice, błyszczące kiełkującym od nowa pożądaniem. I władczością pobitą sarkazmem, wzdrygnęła się, gdy zaczął mówić, palce odruchowo wbijając w rękę, którą ją trzymał, mocno, do bólu, chcąc, by ją wypuścił, by mogła umknąć jego wzrokowi - i prawdzie, jaką mógł odczytać z jej oczu. Odebrał jej możliwość ucieczki, musiała wysłuchać sączącego się sarkazmu, patrząc mu prosto w rozszerzone źrenice, świadoma własnego obnażenia, upokorzenia, najgorszego, bo szczerego, odbieranego przez Tristana wszystkimi zmysłami. Musiał czuć spięcie jej ciała, szarpnięcia mięśni, panikę, lśniącą w spojrzeniu, którego masochistycznie nie potrafiła odwrócić. Zawładnął nią, kpił, podważał autorytet, rozkołysany rozkoszą, którą obdarzyła go przed chwilą - z jej ust wydarł się niezadowolony warkot, niemalże obnażyła kły, wściekła, że pozwoliła sobie na ten moment słabości, na zwerbalizowanie tęsknoty. - Nie jestem twoja - wycedziła tylko, krzywiąc się na urocze określenie; nie była jego Orchideą, Łabędziem, Cesarzową, kolejną kochanką; nie była jego, nie była zabawką, należała do siebie, podejmowała autonomiczne decyzje. Słodka ironia, płynąca z ust Rosiera, oblepiała ją gniewem, uniemożliwiającym odpowiedź, splunięcie mu w twarz, zaakcentowanie sprawczości, jaką przecież posiadała - i jaką on wybijał z jej rąk bez najmniejszego wysiłku, rozbawiony próbami odzyskania godności. Blade policzki zapłonęły czerwienią, oczy roziskrzyły się, rumieniec spływał w dół, na posiniaczoną od ucisku pasa szyję - rozchyliła usta, biorąc świszczący oddech, płytki i szybki, akcentujący tylko tragiczną sytuację, w której się znalazła. Chciała się sprzeciwić, pokazać mu, że nie pozwoli dalej na podobne traktowanie, że potrafi być nieobliczalna - lecz zanim zdołała rozchylić usta, Rosier popchnął ją w dół, spychając z kolan prosto na podłogę. Zachwiała się, od razu tracąc równowagę, spadając na posadzkę, tłukąc przy tym lewe biodro, udo i łokieć, na kilka długich sekund wyrzucona poza nawias własnych emocji, zdezorientowana. Wsparła się na ręce, drugą odgarniając z twarzy włosy, wściekła, spięta tak, że poczuła promieniujący ból zaciśniętych szczęk i krew z przegryzionego języka wypełniająca usta. Traktował ją podle, nie tego pragnęła - czy aby na pewno? - nienawidziła go z całych sił, gotowa uczynić mu prawdziwą krzywdę. Nie panowała już nad swoimi odruchami, kopnęła lewą nogą, chcąc uderzyć go w kostkę, złamać, przewrócić, sprawić, by stracił równowagę, lecz w tym samym momencie znalazł się tuż nad nią a stopa, ozdobiona złotą bransoletą, trafiła w próżnię. Warknęła niczym rozwścieczone zwierzę, nie mogąc ułożyć gniewu w słowa; spięła mięśnie, chcąc się wyprostować, podnieść, unieść wyżej niż na kolana, ale znów ją wyprzedził. Usłyszała trzask szkła a sekundę później po jej cele sunęły męskie dłonie, gorące, niecierpliwe, przekręcające ją na brzuch. Szarpnęła się ponownie, unosząc na przedramionach, chcąc go odepchnąć, wyślizgnąć się spod gorącego ciała, lecz szorstkie palce pomknęły wyżej, zaciskając się na jej szyi, później ustach, wsuwając pomiędzy nabrzmiałe wargi skórzany pas. Wydała z siebie głośny, niezadowolony charkot, szybko zmieniający się w jęk, gdy pociągnął ją mocniej do tyłu, wyginając kręgosłup w łuk. Nie mogła się już sprzeciwić ani wyrwać, nawet, jeśli pragnęła tego z całych sił - by w kolejnej sekundzie, gdy wbił się w jej ciało, całkowicie zapomnieć o nienawiści, o paznokciach drapiących o podłogę, o furii, o siarczystym policzku, o wszystkim, co nakazywało jej ucieczkę. Potrzebowała tego, pragnęła tego, a charkot zamienił się w jęk ulgi, obezwładniającej ją na tyle mocno, że zaprzestała gwałtownej szarpaniny, jednym pchnięciem doprowadzona do absolutnego posłuszeństwa. W końcu, nareszcie, po dwóch tygodniach nieznośnej tortury miała go tuż przy sobie - i nie liczyło się nic więcej, tylko narastająca przyjemność, rozkosz przejmująca kontrolę nad obolałym ciałem, poddającym się jego ruchom, wychodzącym mu naprzeciw. Biodrom przyciśniętym do bioder, wąskiej talii, gnącym się ramionom; ciału, wygiętemu ku jego przyjemności. Ciału zmuszonemu do uległości i tej uległości pragnącego, odnajdującego w niej nieoczywistą przyjemność, wzmacnianą bólem i dyskomfortem, odczuwanym każdym najdrobniejszym nerwem. W Wenus znajdowała się poza sobą, z boku; nie była swoimi biodrami, piersiami, nie była swoim potem, wilgocią i krwią, nie była swoim bólem i swą przyjemnością, szorstką i płytką, wynikającą z fizycznej konieczności, wcale nie łagodzącej dyskomfortu a wywołującą skrajne obrzydzenie. Z Tristanem było inaczej, znajdowała się obok i czuła - wszystko. Dokładnie, każde drgnięcie mięśni za plecami, spięcie ciała, dłuższy oddech muskający bark, pchnięcia bioder. Nie obserwowała aktu z dystansu, otępiała; znajdowała się w środku, w centrum własnej rozkoszy, zalewającej pożogą każdy sprzeciw, zamieniającą szał gniewu w ten znacznie przyjemniejszy, otumaniający na zupełnie innym poziomie, zamieniającym rozwścieczoną kotkę w tą w rui, skupioną jedynie na osiągnięciu satysfakcji. Bliskiej, nagłej, nie musiała czekać ani błagać, tęsknota robiła swoje, wyrywając z jej ust krzyk, stłumiony skórzanym pasem, którego gorycz łączyła się z posmakiem jego ciała i alkoholu. Później - nic już nie było istotne, nie liczyło się nic, nic nie było warte wyrwać jej z szponów rozkoszy - jegoszponów - rozszarpujących ją żywcem, pozbawiających możliwości zebrania myśli, powstrzymania jęków wyrywających się znad kneblującego ją pasa, okiełznania instynktownych ruchów ciała, przybliżających ją bliżej Rosiera. Nawet nie zauważyła, w którym momencie dłoń Tristana przesunęła się z jej szyi na bark, pozwalając głowie opaść niżej, ułożyć policzek na miękkim materiale futra, wygiąć ciało w łuk, poddać się całkowicie jego pchnięciom, nieprzytomna z rozkoszy, powracającej nieregularnymi falami. Nigdy nie sądziła, że zdoła skupić się na sobie - i zaufać jemu - na tyle, by postradać przeciążone zmysły, poddać się całkowicie, bezwolnie i bezsilnie po prostu przyjmując silniejsze pchnięcia, chyląc się przed nimi, czerpiąc z nich przyjemność, namacalną i bolesną, jeszcze mocniej umieszczającą ją tutaj, w Białej Willi, przy Tristanie, opadającym na nią, przygniatającym ciężkim ciałem. Osunęła się niżej, z twarzą wciśniętą w śnieżnobiałe futro, a z jej ust wydarł się perlisty śmiech, przeinaczony przez pas ciągle dławiący jej usta; upokorzenie i satysfakcja mieszały się w jedno, pragnęła zatopić kły w jego ciele, poczuć go jeszcze bliżej, ale nie mogła ruszyć się nawet o cal, przygnieciona jego ciężarem, z kłami wbitymi w kark - i z łzami cisnącymi się do oczu, spływającymi w dół twarzy, przyklejającymi rozczochrane, czarne kosmyki do policzków. Łzami upokorzenia, bólu, ulgi. Tęskniła za nim do szaleństwa, w końcu oplatającego ją czarną tkaniną zaspokojenia, uginającego do jego woli - woli, ściągającej na nią upragnioną rozkosz, czyszczącą wcześniejszy gniew. Nie pamiętała już wstydu, gniewu, poniżenia; poczułaby to wszystko raz jeszcze, by znaleźć się w tym samym miejscu, tuż pod jego gorącym ciałem, z zębami wbitymi w kark, z bezpośrednią bliskością, z dłonią zsuwającą się z jej posiniaczonego barku na ziemię tuż obok niej. Rozchyliła skneblowane usta, przesuwając nimi po jego ręce, całując nieporadnie dłoń, pieszcząc policzkiem jego palce. Wpatrzona w blask kominka, wzmocniony obcą łuną przyjemności, ciągle wprowadzającą jej ciało w drżenie, oddychała ciężko, głęboko, ledwie powstrzymując dziki wrzask satysfakcji i triumfu. Znów był przy niej, w niej, znów wybierał ją, znów gwarantował jej trudną do opisania rozkosz, przekreślającą wszystko co czuła do tej pory. I w tej krótkiej chwili tuż po, nie liczyło się nic więcej, nic poza bliskością Tristana i echem przyjemności, rozchodzącej się jeszcze po obolałym ciele, trzęsącym się z zaspokojonego pragnienia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
A kiedy się przebudził, żadne z tych wspomnień nie okazało się snem.
Żar w kominku dogasł, nie zanotował momentu, w którym wygasły ostatnie języki ognia, choć powinien, rozgrzana wieczorną porą komnata wypełniona była przenikliwym zimnem, drażniącym i barwiącym nagie ciała nieprzyjemną czerwienią; czuł chłód bijąc od drewnianego parkietu, jedynie twarz leżąca na miękkim białym futrze przysłonięta była równie miękką zasłoną czarnych jak noc włosów. Drgnął, dopiero po chwili uzmysławiając sobie, że nie jest w stanie poruszyć ramieniem - stracił w nim czucie w trakcie długiej nocy, leżała na nim. Jedną sprawną ręką odgarnął z twarzy włosy, własne, jej, przewalając się na plecy i przez dłuższą chwilę przyglądał się sufitowi ozdobionemu kryształowym kandelabrem. Wiedział, idąc tutaj wiedział, że tego nie zrobi, że przywiązanie do niej okazało się zbyt silne, silniejsze od przyzwoitości i honoru, którymi chciał się unieść, odprawiając ją ze swojego domu - dla Evandry. Z czymkolwiek próbował toczyć bój - nadszedł czas, żeby zamiast próbować tę siłę tłamsić, zacząć z niej czerpać. Pamiętał, pamiętał jej jęki, będący melodią dla uszu krzyk, który choć stłumiony, w jego wyobraźni wciąż zdawał się odbijać głuchym echem po ścianach rodzinnego salonu. Pamiętał jej nieporadne pieszczoty skrępowanego ciała, pamiętał uległość, z jaką ostatecznie mu się oddała, tak kategorycznie odcinając się od słów, które wypowiedziała. Pamiętał smak jej potu i rozkosz cierpienia, pamiętał błogość, jaka falą rozpływała się wzdłuż jego ciała, czucie, doznanie, satysfakcja, której zgodnie ze swoją naturą nie potrafiłby się wyzbyć. Potrzebował jej, potrzebował, by krzesać z siebie siły, potrzebował jej kąśliwej pasji, przebudzenia, jakie mu dawała, wyrwania z marazmu szarej codzienności, jaskrawych barw, które rozlewała na jego hedonistycznym krajobrazie licznych romansów. Chciał dawać i brać, niszczyć i budować, rwać i szarpać, ranić i zabijać, chciał jej. Całej i w kawałkach, stworzonej na nowo, jako uosobienie mrocznego, zabójczego żywiołu czarnej magii, uosobienie jego najgłębiej skrywanych pragnień. Miniona noc dała więcej rozkoszy niż wszystkie dotąd wzięte razem, nie przestawała zaskakiwać, nie przestawała być sobą: uosobieniem nienasyconej żądzy, kapłanką cielesnej rozkoszy, demonem pożądania. Nie pamiętał, kiedy dokładnie zasnął, w wyczerpaniu osuwając się na dywan, roztopiony w nieprzebranej rozkoszy.
Podniósł się, wyszarpując ramię spod jej ciała; przyzwyczaił się już do tego, że miała głęboki, ciężki sen i był niemal pewien, że nie usłyszy nic poza sennym i nieświadomym kocim mruknięciem. Uniósł się do pozycji półleżącej, czekając, aż jego krążenie pobudzi się na nowo i odzyska czucie w ręce - prześlizgując się spojrzeniem po jej bladym ciele, w dziennym świetle wyglądało inaczej niż w nocnym - bardziej zmęczone - blizny błyszczały silniejszym blaskiem, w Wenus nigdy tego nie dostrzegł. Skąpa koszulka zsunęła się z biodra na talię, kusząco, ale wskazówka zegara tykającego nad kominkiem przypominała mu, że nie miał dla niej więcej czasu. Nie uprzedził nikogo, że nie wróci na noc do Chateau Rose, nie przewidział tego - ile może minąć czasu, nim jego bystra małżonka zacznie nabierać podejrzeń? Zaklął cicho, rozcierając skroń, ile właściwie wczoraj wypił? Za dużo, był tego niemal pewien, dostrzegając ubitą, leżącą na posadzce szklankę i lepkie drobiny szmaragdowej nalewki rozlane pod pustym fotelem. Przetarł brodę, nie patrząc już na nią; nie czuł ani wyrzutów sumienia ani niezręczności, jedynie żal, że piękno chwili może trwać tak krótko, tęsknotę, która samą perspektywą rozłąki zaczynała jątrzyć ranę, rozkosz, bo wspomnienia potrafiły być żywe. Wstał, zbliżając się do okien, za którymi zimowy puch zakrył śnieżną połacią drzewa i krzewy, zamrażając krwiste róże - a przecież był dopiero czerwiec. Przyszłość miała przynieść wiele wyzwań, ale nie mógł jeszcze spodziewać się jakich. Dziwaczne anomalie, Azkaban, depczący im po piętach aurorzy, zbyt wiele ofiar; czyżby zaczynał myśleć o przyszłości - a nie tylko o tym, co przyjemne tu i teraz? Spał jak zabity, nacierająca nawałnica nie zdążyła go przebudzić, choć była jedną z większych, odkąd anomalie zawładnęły siłami natury. Jawiła się jako zwiastun kolejnej katastrofy, a jednak, za oknem znów czas płynął jak zwykle. Wycofał się, leniwie ubierając zagubione ubrania, wpierw spodnie, potem lekko podartą koszulę; podniósł skórzany pas leżący nieopodal ich legowiska, leniwie, niedbale ocierając go ze śliny. Dopiero na samym końcu - sięgnął po płaszcz, zacisnął palce na wełnianym materiale, a kiedy porwał go w górę, z jego kieszeni wypadła niewielka złota obrączka - całkiem o niej zapomniał.
Kazał ją przygotować specjalnie dla niej - dlaczego? W ckliwym romantycznym geście, chcąc uhonorować oddaną kochankę, podziękować za wspólne romantyczne chwilę? Pochwalić za postępy, wyrazić aprobatę - wobec tego, do czego doszła i tego, czym się szczyciła? Dać jej wreszcie coś od siebie - po wszystkim, co razem przeszli, wykonując gest inny niż protekcyjny? Czy aby na pewno inny? Błyszczący rubin, opatrzony w złocie ciosanym w kształt sunącego węża, nosił przecież jego barwę - błyskotka, podobnie jak złota bransoleta, wokół której od zima posiniała już jej skóra, miała ją także oznaczyć jako jego. Obrócił go w prawej dłoni kilkukrotnie, nie bez powodu znalazł się na niej również wąż; był najsilniejszym symbolem tego, co ich połączyło. Kazał ją zrobić dla młodej damy, zbył w myślach propozycję jubilera o umieszczeniu w nim również kamienia księżycowego - i nie pamiętał nawet, że we właściwie niewidoczny sposób wyścielano nim wewnętrzną stronę szlifowanego oczka. Był warte krocie, ale większą uwagę zwracał kunszt artystycznego wykonania małego dzieła sztuki - zwykle nie zadowalał się ochłapami. Nie wtedy, kiedy prezent nie był bez znaczenia. Jesteś moja, Deirdre, odpowiedział jej jedynie w myślach, kiedy usłyszał w głowie jej sprzeciw wysyczany zeszłej nocy, jesteś moja i zawsze będziesz, przywołał własne, z pamiętnego spotkania w Fantasmagorii. Była jego zabawką. Kochanką. Orientalnym, dzikim zwierzęciem, którego trzymał dla ekscentrycznego kaprysu. Uzależnieniem, bez którego nie chciał żyć. Jego siłą i jego słabością.
Obejrzał się na stół, suto zastawiony przez Prymulkę; talerz serów, croissanty, świeże bagietki, francuskie tosty i półmisek wypełniony konfiturą z dzikiej róży. Srebrna misa wypełniona owocami, winogronami, brzoskwiniami i pomarańczami. Kilka ostryg, skrzatka zorientowała się, że też tutaj był dzisiejszej nocy. Zjadł jedną z nich, w pośpiechu, rzucając muszlę na jeden z porcelanowych talerzy, chwilę później wgryzając się w krągłą brzoskwinię, której pestkę również zostawił na brudnym naczyniu. Nie miał więcej czasu - od kilkunastu minut powinien być w rezerwacie. Zostawił pierścień pośrodku drugiego, pustego talerza, wystarczająco pedantycznie, by nie wyglądał na rzucony tam przypadkiem. Raz jeszcze obejrzał się przez ramię na Deirdre, nim rozpłynął się w smolistej mgle, która porwała go w kierunku Dover.
/zt x2
Żar w kominku dogasł, nie zanotował momentu, w którym wygasły ostatnie języki ognia, choć powinien, rozgrzana wieczorną porą komnata wypełniona była przenikliwym zimnem, drażniącym i barwiącym nagie ciała nieprzyjemną czerwienią; czuł chłód bijąc od drewnianego parkietu, jedynie twarz leżąca na miękkim białym futrze przysłonięta była równie miękką zasłoną czarnych jak noc włosów. Drgnął, dopiero po chwili uzmysławiając sobie, że nie jest w stanie poruszyć ramieniem - stracił w nim czucie w trakcie długiej nocy, leżała na nim. Jedną sprawną ręką odgarnął z twarzy włosy, własne, jej, przewalając się na plecy i przez dłuższą chwilę przyglądał się sufitowi ozdobionemu kryształowym kandelabrem. Wiedział, idąc tutaj wiedział, że tego nie zrobi, że przywiązanie do niej okazało się zbyt silne, silniejsze od przyzwoitości i honoru, którymi chciał się unieść, odprawiając ją ze swojego domu - dla Evandry. Z czymkolwiek próbował toczyć bój - nadszedł czas, żeby zamiast próbować tę siłę tłamsić, zacząć z niej czerpać. Pamiętał, pamiętał jej jęki, będący melodią dla uszu krzyk, który choć stłumiony, w jego wyobraźni wciąż zdawał się odbijać głuchym echem po ścianach rodzinnego salonu. Pamiętał jej nieporadne pieszczoty skrępowanego ciała, pamiętał uległość, z jaką ostatecznie mu się oddała, tak kategorycznie odcinając się od słów, które wypowiedziała. Pamiętał smak jej potu i rozkosz cierpienia, pamiętał błogość, jaka falą rozpływała się wzdłuż jego ciała, czucie, doznanie, satysfakcja, której zgodnie ze swoją naturą nie potrafiłby się wyzbyć. Potrzebował jej, potrzebował, by krzesać z siebie siły, potrzebował jej kąśliwej pasji, przebudzenia, jakie mu dawała, wyrwania z marazmu szarej codzienności, jaskrawych barw, które rozlewała na jego hedonistycznym krajobrazie licznych romansów. Chciał dawać i brać, niszczyć i budować, rwać i szarpać, ranić i zabijać, chciał jej. Całej i w kawałkach, stworzonej na nowo, jako uosobienie mrocznego, zabójczego żywiołu czarnej magii, uosobienie jego najgłębiej skrywanych pragnień. Miniona noc dała więcej rozkoszy niż wszystkie dotąd wzięte razem, nie przestawała zaskakiwać, nie przestawała być sobą: uosobieniem nienasyconej żądzy, kapłanką cielesnej rozkoszy, demonem pożądania. Nie pamiętał, kiedy dokładnie zasnął, w wyczerpaniu osuwając się na dywan, roztopiony w nieprzebranej rozkoszy.
Podniósł się, wyszarpując ramię spod jej ciała; przyzwyczaił się już do tego, że miała głęboki, ciężki sen i był niemal pewien, że nie usłyszy nic poza sennym i nieświadomym kocim mruknięciem. Uniósł się do pozycji półleżącej, czekając, aż jego krążenie pobudzi się na nowo i odzyska czucie w ręce - prześlizgując się spojrzeniem po jej bladym ciele, w dziennym świetle wyglądało inaczej niż w nocnym - bardziej zmęczone - blizny błyszczały silniejszym blaskiem, w Wenus nigdy tego nie dostrzegł. Skąpa koszulka zsunęła się z biodra na talię, kusząco, ale wskazówka zegara tykającego nad kominkiem przypominała mu, że nie miał dla niej więcej czasu. Nie uprzedził nikogo, że nie wróci na noc do Chateau Rose, nie przewidział tego - ile może minąć czasu, nim jego bystra małżonka zacznie nabierać podejrzeń? Zaklął cicho, rozcierając skroń, ile właściwie wczoraj wypił? Za dużo, był tego niemal pewien, dostrzegając ubitą, leżącą na posadzce szklankę i lepkie drobiny szmaragdowej nalewki rozlane pod pustym fotelem. Przetarł brodę, nie patrząc już na nią; nie czuł ani wyrzutów sumienia ani niezręczności, jedynie żal, że piękno chwili może trwać tak krótko, tęsknotę, która samą perspektywą rozłąki zaczynała jątrzyć ranę, rozkosz, bo wspomnienia potrafiły być żywe. Wstał, zbliżając się do okien, za którymi zimowy puch zakrył śnieżną połacią drzewa i krzewy, zamrażając krwiste róże - a przecież był dopiero czerwiec. Przyszłość miała przynieść wiele wyzwań, ale nie mógł jeszcze spodziewać się jakich. Dziwaczne anomalie, Azkaban, depczący im po piętach aurorzy, zbyt wiele ofiar; czyżby zaczynał myśleć o przyszłości - a nie tylko o tym, co przyjemne tu i teraz? Spał jak zabity, nacierająca nawałnica nie zdążyła go przebudzić, choć była jedną z większych, odkąd anomalie zawładnęły siłami natury. Jawiła się jako zwiastun kolejnej katastrofy, a jednak, za oknem znów czas płynął jak zwykle. Wycofał się, leniwie ubierając zagubione ubrania, wpierw spodnie, potem lekko podartą koszulę; podniósł skórzany pas leżący nieopodal ich legowiska, leniwie, niedbale ocierając go ze śliny. Dopiero na samym końcu - sięgnął po płaszcz, zacisnął palce na wełnianym materiale, a kiedy porwał go w górę, z jego kieszeni wypadła niewielka złota obrączka - całkiem o niej zapomniał.
Kazał ją przygotować specjalnie dla niej - dlaczego? W ckliwym romantycznym geście, chcąc uhonorować oddaną kochankę, podziękować za wspólne romantyczne chwilę? Pochwalić za postępy, wyrazić aprobatę - wobec tego, do czego doszła i tego, czym się szczyciła? Dać jej wreszcie coś od siebie - po wszystkim, co razem przeszli, wykonując gest inny niż protekcyjny? Czy aby na pewno inny? Błyszczący rubin, opatrzony w złocie ciosanym w kształt sunącego węża, nosił przecież jego barwę - błyskotka, podobnie jak złota bransoleta, wokół której od zima posiniała już jej skóra, miała ją także oznaczyć jako jego. Obrócił go w prawej dłoni kilkukrotnie, nie bez powodu znalazł się na niej również wąż; był najsilniejszym symbolem tego, co ich połączyło. Kazał ją zrobić dla młodej damy, zbył w myślach propozycję jubilera o umieszczeniu w nim również kamienia księżycowego - i nie pamiętał nawet, że we właściwie niewidoczny sposób wyścielano nim wewnętrzną stronę szlifowanego oczka. Był warte krocie, ale większą uwagę zwracał kunszt artystycznego wykonania małego dzieła sztuki - zwykle nie zadowalał się ochłapami. Nie wtedy, kiedy prezent nie był bez znaczenia. Jesteś moja, Deirdre, odpowiedział jej jedynie w myślach, kiedy usłyszał w głowie jej sprzeciw wysyczany zeszłej nocy, jesteś moja i zawsze będziesz, przywołał własne, z pamiętnego spotkania w Fantasmagorii. Była jego zabawką. Kochanką. Orientalnym, dzikim zwierzęciem, którego trzymał dla ekscentrycznego kaprysu. Uzależnieniem, bez którego nie chciał żyć. Jego siłą i jego słabością.
Obejrzał się na stół, suto zastawiony przez Prymulkę; talerz serów, croissanty, świeże bagietki, francuskie tosty i półmisek wypełniony konfiturą z dzikiej róży. Srebrna misa wypełniona owocami, winogronami, brzoskwiniami i pomarańczami. Kilka ostryg, skrzatka zorientowała się, że też tutaj był dzisiejszej nocy. Zjadł jedną z nich, w pośpiechu, rzucając muszlę na jeden z porcelanowych talerzy, chwilę później wgryzając się w krągłą brzoskwinię, której pestkę również zostawił na brudnym naczyniu. Nie miał więcej czasu - od kilkunastu minut powinien być w rezerwacie. Zostawił pierścień pośrodku drugiego, pustego talerza, wystarczająco pedantycznie, by nie wyglądał na rzucony tam przypadkiem. Raz jeszcze obejrzał się przez ramię na Deirdre, nim rozpłynął się w smolistej mgle, która porwała go w kierunku Dover.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
| 20 lipca
Zebranie wszystkich ksiąg i dokumentów, które mogłyby zawierać w sobie choć najdrobniejszą wzmiankę o tajemniczej, makabrycznej sztuce tworzenia obskurusów, zajęło Deirdre praktycznie każdy dzień wyjątkowo przygnębiającego lipca. Nie narzekała, wręcz przeciwnie, cieszyło ją postawione przed nią wyzwanie, trudne i wymagające wielu wycieczek do niezbyt bezpiecznych miejsc. A we wszystkich pachniało tym, co kochała najmocniej - starymi pergaminami oraz woluminami w skórzanej oprawie. Swoje poszukiwania zaczęła od bibliotek: tej głównej, magicznej, londyńskiej oraz mniejszych, rozsianych w innych miastach Królestwa. Udawała się w miejsca powiązane w jakiś sposób z niepokojącymi legendami, z sekretnymi zaginięciami, które mogłyby zostać opisane w starych wydaniach czarodziejskich gazet. Nie odpuściła nawet zatęchłej czytelni w dzielnicy portowej, mieszczącej się w jednym, nędznym pokoiku nad zapomnianą karczmą, licząc na to, że być może jakieś informacje o obskurusach przypłynęły do Wielkiej Brytanii wraz z marynarzami, piratami lub innymi postaciami spod ciemnej gwiazdy. Ktoś musiał coś wiedzieć, zapamiętać, opisać. Skrupulatnie przeprowadzone badania mogły być w tym przypadku równie cenne, co zweryfikowane legendy lub opowiadania egzotycznego czarnoksiężnika, przechwalającego się swymi informacjami w podrzędnej spelunie. Deirdre pieczołowicie zbierała każdą wzmiankę i dopiero, gdy upewniła się, że sprawdziła każde możliwe miejsce, a stos źródeł zajmował już dwa stoliki oraz szeroki gzyms kominka, zabrała się do teoretycznej pracy.
Podzieliła pokaźną - i zdobytą z trudem, obskurusy były tematem zakazanym, często uznawanym za legendę - biblioteczkę na części i analizowała każdy jej element, skupiając się na sekretach czarnej magii; na wskazówkach, inkantacjach i samej istocie potężnych czarów, pozwalających wykorzystać drzemiącą w niewinnym dziecku, skumulowaną siłę. Wiele woluminów opisywało obskurusy jako pasożyty, wręcz niemożliwe do okiełznania. Czarodziej panujący zarówno nad obskurodzicielem, jak i nad wydobytą z niego, potworną mocą, musiał być niezwykle potężny, biegły w czarnoksięskiej sztuce. Dzieci, odpowiednio młode i podatne na niezbyt subtelną perswazję, należało zmusić do przeniesienia swych ukrytych zdolności poza wątłe ciałka; do wydobycia z nich tego, co mroczne i zarazem piękne. Czysta, zintensyfikowana energia, wibrująca niespotykaną głębią, zależna od zastraszonego czarodzieja, nie sięgającego jeszcze po różdżkę i nie korzystającego w pełni ze swych zdolności. Deirdre podzieliła przeglądane badania oraz akta z pożółkłymi dokumentami na te dotyczące wywoływania obskurusa i prowokowania go do korzystania ze swej niszczącej mocy oraz na sposobach jej zatrzymania i okiełznania. Źródła niewiele się między sobą różniły, skupiając się na trudności w obydwu kwestiach. Moc dziecka, nierozerwalnie związana z czarną magią, mogła przejawiać się w formie widocznej, wizualnej, czyniącej potężne szkody w otaczającej obskurusa rzeczywistości. By wydobyć scaloną moc należało nadwyrężyć jestestwo obskurodziciela - najskuteczniej przy makabrycznej pomocy tortur psychicznych, ale także i tych czarnomagicznych. Kolejne strony woluminów zdradzały coraz więcej, w teorii należało po prostu sprowokować odpowiedniego, niepełnoletniego czarodzieja, zniszczyć go od środka - by stworzyć coś nowego, silnego i niezwykle potężnego. Dei z coraz większymi wypiekami przeglądała resztę odnalezionych monografii i dokumentów, układając je na odpowiednich stosach. Ten dotyczący panowania nad obskurusem był znacznie mniejszy, zapanowanie nad esencją czarnej magii, wyciekającej z wzburzonego i niestabilnego dziecka, wymagało skupienia, cierpliwości i uspokajającej relacji. Zaufania, budowania więzi, pozwalającej okiełznać rozbuchane emocje poranionego torturami obskurodziciela. Tsagairt sięgnęła po następny czarnomagiczny wolumin, zamierzając zgłębić ten temat - chwyciła także w dłoń pióro i ostrożnie podkreśliła najistotniejszy akapit odkładanego na bok dokumentu.
| badania obskurusów, czarna magia, +42
Zebranie wszystkich ksiąg i dokumentów, które mogłyby zawierać w sobie choć najdrobniejszą wzmiankę o tajemniczej, makabrycznej sztuce tworzenia obskurusów, zajęło Deirdre praktycznie każdy dzień wyjątkowo przygnębiającego lipca. Nie narzekała, wręcz przeciwnie, cieszyło ją postawione przed nią wyzwanie, trudne i wymagające wielu wycieczek do niezbyt bezpiecznych miejsc. A we wszystkich pachniało tym, co kochała najmocniej - starymi pergaminami oraz woluminami w skórzanej oprawie. Swoje poszukiwania zaczęła od bibliotek: tej głównej, magicznej, londyńskiej oraz mniejszych, rozsianych w innych miastach Królestwa. Udawała się w miejsca powiązane w jakiś sposób z niepokojącymi legendami, z sekretnymi zaginięciami, które mogłyby zostać opisane w starych wydaniach czarodziejskich gazet. Nie odpuściła nawet zatęchłej czytelni w dzielnicy portowej, mieszczącej się w jednym, nędznym pokoiku nad zapomnianą karczmą, licząc na to, że być może jakieś informacje o obskurusach przypłynęły do Wielkiej Brytanii wraz z marynarzami, piratami lub innymi postaciami spod ciemnej gwiazdy. Ktoś musiał coś wiedzieć, zapamiętać, opisać. Skrupulatnie przeprowadzone badania mogły być w tym przypadku równie cenne, co zweryfikowane legendy lub opowiadania egzotycznego czarnoksiężnika, przechwalającego się swymi informacjami w podrzędnej spelunie. Deirdre pieczołowicie zbierała każdą wzmiankę i dopiero, gdy upewniła się, że sprawdziła każde możliwe miejsce, a stos źródeł zajmował już dwa stoliki oraz szeroki gzyms kominka, zabrała się do teoretycznej pracy.
Podzieliła pokaźną - i zdobytą z trudem, obskurusy były tematem zakazanym, często uznawanym za legendę - biblioteczkę na części i analizowała każdy jej element, skupiając się na sekretach czarnej magii; na wskazówkach, inkantacjach i samej istocie potężnych czarów, pozwalających wykorzystać drzemiącą w niewinnym dziecku, skumulowaną siłę. Wiele woluminów opisywało obskurusy jako pasożyty, wręcz niemożliwe do okiełznania. Czarodziej panujący zarówno nad obskurodzicielem, jak i nad wydobytą z niego, potworną mocą, musiał być niezwykle potężny, biegły w czarnoksięskiej sztuce. Dzieci, odpowiednio młode i podatne na niezbyt subtelną perswazję, należało zmusić do przeniesienia swych ukrytych zdolności poza wątłe ciałka; do wydobycia z nich tego, co mroczne i zarazem piękne. Czysta, zintensyfikowana energia, wibrująca niespotykaną głębią, zależna od zastraszonego czarodzieja, nie sięgającego jeszcze po różdżkę i nie korzystającego w pełni ze swych zdolności. Deirdre podzieliła przeglądane badania oraz akta z pożółkłymi dokumentami na te dotyczące wywoływania obskurusa i prowokowania go do korzystania ze swej niszczącej mocy oraz na sposobach jej zatrzymania i okiełznania. Źródła niewiele się między sobą różniły, skupiając się na trudności w obydwu kwestiach. Moc dziecka, nierozerwalnie związana z czarną magią, mogła przejawiać się w formie widocznej, wizualnej, czyniącej potężne szkody w otaczającej obskurusa rzeczywistości. By wydobyć scaloną moc należało nadwyrężyć jestestwo obskurodziciela - najskuteczniej przy makabrycznej pomocy tortur psychicznych, ale także i tych czarnomagicznych. Kolejne strony woluminów zdradzały coraz więcej, w teorii należało po prostu sprowokować odpowiedniego, niepełnoletniego czarodzieja, zniszczyć go od środka - by stworzyć coś nowego, silnego i niezwykle potężnego. Dei z coraz większymi wypiekami przeglądała resztę odnalezionych monografii i dokumentów, układając je na odpowiednich stosach. Ten dotyczący panowania nad obskurusem był znacznie mniejszy, zapanowanie nad esencją czarnej magii, wyciekającej z wzburzonego i niestabilnego dziecka, wymagało skupienia, cierpliwości i uspokajającej relacji. Zaufania, budowania więzi, pozwalającej okiełznać rozbuchane emocje poranionego torturami obskurodziciela. Tsagairt sięgnęła po następny czarnomagiczny wolumin, zamierzając zgłębić ten temat - chwyciła także w dłoń pióro i ostrożnie podkreśliła najistotniejszy akapit odkładanego na bok dokumentu.
| badania obskurusów, czarna magia, +42
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Rozłożyła kolejny ciężki wolumin, ostrożnie otwierając posklejane dziwną mazią karty - ten konkretne strony opowiadały historie czarodziejów z innych krajów, czarnoksiężników, którzy na własną rękę zgłębiali tajniki czarnej magii powiązane z tworzeniem obskurusów. Rozdziały skupiały się na wyrafinowanych torturach, jakim podobno poddawano dzieci: wymieniano zaklęcia, na tyle krzywdzące, by uwolnić z drobnych ciałek esencję magii, lecz zarówno na tyle bezpieczne, by nie doszło do smutnego wypadku podczas badawczej pracy. Zainwestowany w obskurodziciela czas i energia mogły pójść na marne przy zbyt szybkim wykrwawieniu się lub zbyt bolesnych torturach. Najlepiej działały klątwy nie czyniące prawdziwych, realnych obrażeń, oddziałujące jednak na umysł i świadomość obiektu. Ich spis powinien przerazić każdego człowieka, ale Deirdre nie poruszyła wizja wykrzywionych z bólu pulchnych twarzyczek - cel uświęcał środki, nawet tak brutalne. Nauka nigdy nie ruszyłaby do przodu, gdyby nie innowatorzy i buntownicy, czarodzieje nie bojący się przekraczać granic, także tych moralnych. Życie niechcianych dzieci stanowiło niską cenę za prawdziwą potęgę, opartą na czarnej magii. Tsagairt sięgała po następne dokumenty, następne monografie, następne księgi, ale większość z nich poruszała te same kwestie. Do wielu wniosków będą musieli dojść sami, analizując zebrane materiały i podważając wykluczające się źródła. Przed nimi trudne i ciężkie miesiące, czuła jednak, że pokonają wszelkie przeszkody - zebrała wystarczająco dużo sprawdzonej bibliografii, by móc pewnie poruszać się po czarnomagicznej istocie obskurusów, wykorzystując drzemiącą w niej - w nich, w sługach Czarnego Pana - siłę do ociosania dzieci z magii i przemienienia je w skumulowaną, mroczną energię, skrzącą się od zła. Jeszcze raz przejrzała uporządkowane dokumenty, upewniając się, że zebrane informacje nie są ułożone w sposób chaotyczny; podkreśliła czarnomagiczne inkantacje, przy niektórych tekstach zostawiając drobne kropki atramentu, by powrócić do spornych wniosków. Specjalną uwagę poświęciła psychicznemu punktowi kulminacyjnemu, krytycznemu momentowi w uzbrajaniu obskurusa w destrukcyjną moc, sycącą się wewnętrznym źródłem nieużytej nigdy - przynajmniej nie świadomie - czarodziejskiej żywotności. Wąskie grono związanych z badaniami śmierciożerców nie powinno mieć problemu z wydobyciem potęgi czarnej magii, a teraz posiadali także rzeczowe wskazówki na ten temat oraz pokaźną podstawę teoretyczną, zebraną i uporządkowaną przez Tsagairt.
| 20+42=62 62/100
zt
| 20+42=62 62/100
zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
| 19 października
To stanie się teraz. Wiedziała to od momentu, w którym usłyszała ciężkie kroki Tristana na parterze, nieśpieszne, przełamujące grobową ciszę Białej Willi. Czuła się tu pogrzebana żywcem, przysypana gruzami szczęścia, a każdy detal, który uczynił to miejsce domem, zadawał trudny do wytrzymania ból. Nienawidziła niepewności, a przez ostatnie tygodnie balansowała na cienkiej linie, łudząc się, że tak będzie lepiej. Nie było. Ostatni z uzdrowicieli potwierdził diagnozę Cassandry, przypieczętowując krwistą pieczęcią jej przyszłość – a ona musiała przekazać ten ociekający śmiercią list Tristanowi. Nie mogła czekać ani sekundy dłużej, uginała się pod głazem lęku i bezradności; wstała chwiejnie z łóżka, na którym drzemała, zmęczona, odziana w przymałą już nocną, koronkową koszulę, i ruszyła w stronę schodów, a każdy stopień zdawał się żarzyć, napełniać ją niemożliwą do zniesienia paniką.
Zatrzymała się na ostatnim schodku tylko na moment, spoglądając na stojącego przy biblioteczce Tristana: serce popychało ją do przodu, rozum nakazywał rozmycie się we mgle, ale…tak długo ufała rozsądkowi i gdzie to zaufanie ją zaprowadziło? Na bezdroża wspomniane w baśniach, a każda z krętych, wąskich ścieżek i tak prowadziła w to samo miejsce – na bagna pełne zwodników, w lepkie od liszajów dłonie napuchniętych wodą trupów, wciągających ją pod zarośniętą pleśnią zgniłą taflę. I jeśli miała w końcu otworzyć oczy, dając pociągnąć się w ten brunatnoszary koszmar uczuć, musiała zrobić to teraz. Na własnych warunkach. Z dumnie podniesionym czołem, a nie będąc przyłapaną na gorącym uczynku.
Podeszła do niego prawie bezgłośnie; mógł nie usłyszeć jej kroków, lecz równie dobrze mógł ją zignorować, ukarać chwilową obojętnością: już sam fakt, że nie skierował się na poddasze świadczył o tym, że nie ona sprowadziła go do Białej Willi. Przestał szukać tu przyjemności, zamiast tego przeglądał księgi; dokumenty, foldery, grube woluminy, które pozostawił tu Corentin. Chciał odnaleźć w nich wsparcie nieżyjącego ojca? Kierunek, w którym zamierzał poprowadzić ród? Odpowiedź na setki pytań, rozwiązanie nawarstwiających się na jego skroni problemów – a korona z cierni róż, choć piękna i budząca szacunek, potrafiła ranić, zamieniając pełen rozkoszy żywot w usłaną wyrzeczeniami potęgę.
Gdy znalazła się tuż za przeglądającym księgę Tristanem, nagle wtuliła się w jego plecy. Chciała to zrobić – i to zrobiła, pierwszy raz od tygodni pozwalając sobie podążyć za własnym pragnieniem. Nienawidziła go i kochała; tylko on wzbudzał w niej prawdziwe uczucia, i to nie miałkie, pojedyncze – a dwa skrajne, najbardziej intensywne, niszczące. Policzek przylgnął do zagłębienia pomiędzy jego łopatkami, tak samo jak jej ciało, wtulone w niego, z dłońmi drapieżnie zaciśniętymi na męskich biodrach, z jedną smukłą nogą wsuniętą pomiędzy niego. To nie był uścisk czuły i romantyczny, choć na ich sposób mógł to oznaczać; wplotła się w niego, wdychając głęboko, ochryple zapach popiołu, francuskich perfum, dymu i rozgrzanych smoczych łusek. Tak bardzo brakowało jej bliskości, lecz już teraz się zmieniła; brzuch nie pozwalał jej w niego wniknąć, wcielić się, w pełni zjednoczyć; wątpiła, czy wyczuwał przeszkodę, ale ona – tak; otarła się policzkiem o szorstki materiał koszuli i spojrzała w dół, na swój brzuch, na odbierającego zdobyte w trudach szczęście. Kąciki warg zadrżały, najchętniej wbiłaby pazury w napiętą skórę, usuwając to, co mogło ich rozdzielić – już robiło to fizycznie, a teraz, gdy obnaży mu prawdę…
Wolała nie formułować tej myśli do końca, za bardzo się bała. Stanęła na palcach i ciągle wspierając się na dłoniach, mocno obejmujących jego biodra, wręcz wbijających się paznokciami w skórę w bliźniaczym geście, w jakim surowo przytrzymywał ją on, gdy w szale namiętności pozwalała sobie na zbyt wiele– czy zauważał jak płynnie przejmowała jego zachowania? – pocałowała go w kark, zlizując z niego słony pot i słodycz wody kolońskiej. A później, zanim zdążyłby się odwrócić i ją przytrzymać – lub odepchnąć, czego obawiała się najbardziej, zrobiła kilka kroków do tyłu, stając na środku pokoju. Pragnęła jego bliskości i lękała się jej, zwłaszcza w świetle słów, które z trudem spływały z jej pełnych warg.
- Jestem ci winna wyjaśnienia – zaczęła cicho, zabrzmiało to dziwnie, obco, oficjalnie; nie przygotowała się do tej rozmowy, sądziła, że odpowiedni moment doda jej mądrości, ale finalnie obnażała się przed nim bez uporządkowanego scenariusza. Długie, rosnące w zadziwiającym tempie włosy, sięgały już prawie do talii, przeczesała je nerwowo palcami, ale później opuściła dłonie luźno wzdłuż ciała. Nie przytrzymywała krągłego brzucha, nie poprawiała też materiału białej, nocnej koszuli, by go ukryć.
- To wszystko, co się działo ostatnio, ja…sądziłam, że poradzę sobie z tym sama – nie musiała dookreślać; wiedział o jej dystansie, o separacji, o ucieczkach, o jej dzikszym niż zwykle zachowaniu. – Obiecałam sobie, że nie będę cię kłopotać, myślałam, że…że to się skończy szybciej, że będę mogła to zakończyć tak, że nawet się nie spostrzeżesz, ale…wszystko się skomplikowało, a to…jest silniejsze niż sądziłam – kontynuowała, urywając, z niedowierzaniem przysłuchując się samej sobie. Zdania nieskładne, pourywane, pozbawione sensu. Zacisnęła dłonie w pięści, zażenowana samą sobą, wściekła, pełna pogardy do własnej słabości i lęku. – Zwłaszcza teraz, gdy na twoich barkach spoczęła wyjątkowa odpowiedzialność – dodała, to miało sens; chciała przejść przez to sama, uporać się z tym czymś, nosiła przecież dziecko nestora, ale…nie potrafiła. Kłamać, udawać, że nie przeraża jej przyszłość; w nieskończoność uciekać. Mogła postąpić zgodnie ze słowami Cassandry, budować farsę aż do przedwczesnego rozwiązania, ale każdy kolejny dzień upewniał ją, że prędzej oszaleje – z tęsknoty za jego bliskością, z niechęci od kłamstw, które wyłącznie przy Tristanie zaczynały jej ciążyć.
- Noszę twoje dziecko – wychrypiała, dziwiąc się, z jaką łatwością spogląda w jego twarz. Spokojnie, choć ze strachem, błyszczącym czernią wyjątkowych tęczówek. Nieprzesłoniętych nerwowym mruganiem, bez łez zbierających się w kącikach oczu – okłamywanie Rosiera wytrącało ją z równowagi, szarpało nerwami; tylko przy nim prawda była prostsza od łgarstw, choć znacznie bardziej bolesna.
To stanie się teraz. Wiedziała to od momentu, w którym usłyszała ciężkie kroki Tristana na parterze, nieśpieszne, przełamujące grobową ciszę Białej Willi. Czuła się tu pogrzebana żywcem, przysypana gruzami szczęścia, a każdy detal, który uczynił to miejsce domem, zadawał trudny do wytrzymania ból. Nienawidziła niepewności, a przez ostatnie tygodnie balansowała na cienkiej linie, łudząc się, że tak będzie lepiej. Nie było. Ostatni z uzdrowicieli potwierdził diagnozę Cassandry, przypieczętowując krwistą pieczęcią jej przyszłość – a ona musiała przekazać ten ociekający śmiercią list Tristanowi. Nie mogła czekać ani sekundy dłużej, uginała się pod głazem lęku i bezradności; wstała chwiejnie z łóżka, na którym drzemała, zmęczona, odziana w przymałą już nocną, koronkową koszulę, i ruszyła w stronę schodów, a każdy stopień zdawał się żarzyć, napełniać ją niemożliwą do zniesienia paniką.
Zatrzymała się na ostatnim schodku tylko na moment, spoglądając na stojącego przy biblioteczce Tristana: serce popychało ją do przodu, rozum nakazywał rozmycie się we mgle, ale…tak długo ufała rozsądkowi i gdzie to zaufanie ją zaprowadziło? Na bezdroża wspomniane w baśniach, a każda z krętych, wąskich ścieżek i tak prowadziła w to samo miejsce – na bagna pełne zwodników, w lepkie od liszajów dłonie napuchniętych wodą trupów, wciągających ją pod zarośniętą pleśnią zgniłą taflę. I jeśli miała w końcu otworzyć oczy, dając pociągnąć się w ten brunatnoszary koszmar uczuć, musiała zrobić to teraz. Na własnych warunkach. Z dumnie podniesionym czołem, a nie będąc przyłapaną na gorącym uczynku.
Podeszła do niego prawie bezgłośnie; mógł nie usłyszeć jej kroków, lecz równie dobrze mógł ją zignorować, ukarać chwilową obojętnością: już sam fakt, że nie skierował się na poddasze świadczył o tym, że nie ona sprowadziła go do Białej Willi. Przestał szukać tu przyjemności, zamiast tego przeglądał księgi; dokumenty, foldery, grube woluminy, które pozostawił tu Corentin. Chciał odnaleźć w nich wsparcie nieżyjącego ojca? Kierunek, w którym zamierzał poprowadzić ród? Odpowiedź na setki pytań, rozwiązanie nawarstwiających się na jego skroni problemów – a korona z cierni róż, choć piękna i budząca szacunek, potrafiła ranić, zamieniając pełen rozkoszy żywot w usłaną wyrzeczeniami potęgę.
Gdy znalazła się tuż za przeglądającym księgę Tristanem, nagle wtuliła się w jego plecy. Chciała to zrobić – i to zrobiła, pierwszy raz od tygodni pozwalając sobie podążyć za własnym pragnieniem. Nienawidziła go i kochała; tylko on wzbudzał w niej prawdziwe uczucia, i to nie miałkie, pojedyncze – a dwa skrajne, najbardziej intensywne, niszczące. Policzek przylgnął do zagłębienia pomiędzy jego łopatkami, tak samo jak jej ciało, wtulone w niego, z dłońmi drapieżnie zaciśniętymi na męskich biodrach, z jedną smukłą nogą wsuniętą pomiędzy niego. To nie był uścisk czuły i romantyczny, choć na ich sposób mógł to oznaczać; wplotła się w niego, wdychając głęboko, ochryple zapach popiołu, francuskich perfum, dymu i rozgrzanych smoczych łusek. Tak bardzo brakowało jej bliskości, lecz już teraz się zmieniła; brzuch nie pozwalał jej w niego wniknąć, wcielić się, w pełni zjednoczyć; wątpiła, czy wyczuwał przeszkodę, ale ona – tak; otarła się policzkiem o szorstki materiał koszuli i spojrzała w dół, na swój brzuch, na odbierającego zdobyte w trudach szczęście. Kąciki warg zadrżały, najchętniej wbiłaby pazury w napiętą skórę, usuwając to, co mogło ich rozdzielić – już robiło to fizycznie, a teraz, gdy obnaży mu prawdę…
Wolała nie formułować tej myśli do końca, za bardzo się bała. Stanęła na palcach i ciągle wspierając się na dłoniach, mocno obejmujących jego biodra, wręcz wbijających się paznokciami w skórę w bliźniaczym geście, w jakim surowo przytrzymywał ją on, gdy w szale namiętności pozwalała sobie na zbyt wiele– czy zauważał jak płynnie przejmowała jego zachowania? – pocałowała go w kark, zlizując z niego słony pot i słodycz wody kolońskiej. A później, zanim zdążyłby się odwrócić i ją przytrzymać – lub odepchnąć, czego obawiała się najbardziej, zrobiła kilka kroków do tyłu, stając na środku pokoju. Pragnęła jego bliskości i lękała się jej, zwłaszcza w świetle słów, które z trudem spływały z jej pełnych warg.
- Jestem ci winna wyjaśnienia – zaczęła cicho, zabrzmiało to dziwnie, obco, oficjalnie; nie przygotowała się do tej rozmowy, sądziła, że odpowiedni moment doda jej mądrości, ale finalnie obnażała się przed nim bez uporządkowanego scenariusza. Długie, rosnące w zadziwiającym tempie włosy, sięgały już prawie do talii, przeczesała je nerwowo palcami, ale później opuściła dłonie luźno wzdłuż ciała. Nie przytrzymywała krągłego brzucha, nie poprawiała też materiału białej, nocnej koszuli, by go ukryć.
- To wszystko, co się działo ostatnio, ja…sądziłam, że poradzę sobie z tym sama – nie musiała dookreślać; wiedział o jej dystansie, o separacji, o ucieczkach, o jej dzikszym niż zwykle zachowaniu. – Obiecałam sobie, że nie będę cię kłopotać, myślałam, że…że to się skończy szybciej, że będę mogła to zakończyć tak, że nawet się nie spostrzeżesz, ale…wszystko się skomplikowało, a to…jest silniejsze niż sądziłam – kontynuowała, urywając, z niedowierzaniem przysłuchując się samej sobie. Zdania nieskładne, pourywane, pozbawione sensu. Zacisnęła dłonie w pięści, zażenowana samą sobą, wściekła, pełna pogardy do własnej słabości i lęku. – Zwłaszcza teraz, gdy na twoich barkach spoczęła wyjątkowa odpowiedzialność – dodała, to miało sens; chciała przejść przez to sama, uporać się z tym czymś, nosiła przecież dziecko nestora, ale…nie potrafiła. Kłamać, udawać, że nie przeraża jej przyszłość; w nieskończoność uciekać. Mogła postąpić zgodnie ze słowami Cassandry, budować farsę aż do przedwczesnego rozwiązania, ale każdy kolejny dzień upewniał ją, że prędzej oszaleje – z tęsknoty za jego bliskością, z niechęci od kłamstw, które wyłącznie przy Tristanie zaczynały jej ciążyć.
- Noszę twoje dziecko – wychrypiała, dziwiąc się, z jaką łatwością spogląda w jego twarz. Spokojnie, choć ze strachem, błyszczącym czernią wyjątkowych tęczówek. Nieprzesłoniętych nerwowym mruganiem, bez łez zbierających się w kącikach oczu – okłamywanie Rosiera wytrącało ją z równowagi, szarpało nerwami; tylko przy nim prawda była prostsza od łgarstw, choć znacznie bardziej bolesna.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Biała Willa dzień za dniem przestawała kojarzyć się z oazą przyjemności i hedonistyczną odskocznią od codzienności; Deirdre coś trapiło, zrywała się z łańcucha, była nieposłuszna, szukała własnej drogi. Chciała pieniędzy, które nie były jej do niczego potrzebne, unikała naznaczonej namiętności fizycznej pasji, nie ściągała już przed nim ubrań; przyjął ją pod dom jako kochankę mającą swoje obowiązki, nie jako dziewczynę, której chciał pomóc stanąć na nogi z dobroci serca. Zapominała o tym - i zapominała o nim, a on z wolna tracił tolerancję na jej wygłupy. Deirdre zaczynała go irytować, jej niewdzięczne zachowanie odrzucało - ale wewnętrzne przywiązanie wciąż nie dawało jej odlecieć. Była jego czarnym łabędziem, jego doskonałą rzeźbą. Nie mógł sobie pozwolić na jej utratę - nie mógłby oglądać jej w ramionach innego mężczyzny, palony od środka zaborczą żądzą spragnioną jej ognia.
Dziś wcale nie chciał jej widzieć, odkładał wizytę w Białej Willi, zamierzając mijać się z nią jeszcze przez jakiś czas - nim weźmie ją na poważną rozmowę - jednak decyzja Melisande zmusiła go, by przerwać to wyobcowanie wcześniej. Potrzebował dla niej ksiąg, które pozwolą jej zgłębić nauki nim stanie przed obliczem Czarnego Pana; jego siostra domagała się woluminów, z pomocą których mogła zgłębić obce dla siebie wcześniej tajemnice. Ksiąg podstawowych, ale dobrze napisanych, wyczerpujących i mądrych. Zwiedził znacznie większą i obszerniejszą bibliotekę w Chateau Rose nie mogąc jednak znaleźć pozycji, którą dawien temu ofiarował Deirdre - stawiała wtedy pierwsze kroki na drodze ku potędze. Możliwe, że po wszystkim albo ona albo on wrzucił ją na jedną z tutejszych półek - i nie pomylił się, Trzy ćwierci Homeasa Dadaliusa miały czarny grzbiet zdobiony fikuśnym złotym pismem, pierwsze litery znaczone były szkarłatem bydlęcej krwi. Zdjął książkę z półki, otwierając ją na rozpostartej dłoni - zerkając, który z rozdziałów znaczyła aksamitna zakładka; spoglądając na ryciny postrzępionych, zmasakrowanych zaklęciami ptaków. Zanurzony w lekturze nie usłyszał cichych kroków kochanki, która jak cień zsunęła się ze schodów - poczuł jej ciepło tuż za swoimi plecami, czuł ruch powietrza - uniósł wzrok nad książki, jednak nie obejrzał się w jej stronę. Nie miał ochoty na jej towarzystwo, nie w takiej formie, w jakiej otrzymywał je ostatnimi czasy. Wtem jednak poczuł jej dotyk, łapczywy, jak u stęsknionego kocięcia; natarcie policzka, dłoni, nogi powoli wsuwającej się pomiędzy jego; spomiędzy jego ust wydobył się cichy pomruk aprobaty, być może Deirdre przemyślała sobie wreszcie kilka ostatnich spraw i wróciła po rozum do głowy. Dłonie zsunęły się po okładce książki, której jednak z rąk nie wypuścił - jednak nim odwrócił się w jej stronę, zdążyła się cofnąć. Po raz kolejny - kusiła, by odrzucić? Nie będziemy się bawić w kotka i myszkę, Deirdre. Uniósł ku jej oczom spojrzenie, spojrzenie przenikliwe, nieprzychylne i ostre, domagające się wyjaśnień. Zadarł lekko brodę mimowolnym gestem, zwiększając różnicę wzrostu pomiędzy sobą a nią.
Jej spowiedź nie zaczynała się dobrze. Deirdre nigdy nie radziła sobie sama - choć zawsze próbowała, zwykle pogarszała wtedy sytuację jeszcze bardziej, a na końcu jak przerażone kocię szukało u niego protekcji przed skutkami popełnionych błędów. Coś się stało i tym razem - nie zdziwiło go to, miał dość przesłanek, by to wywnioskować - słuchał jej zatem w pełnym skupieniu z sercem, które zamarło w piersi. Poniekąd za nią odpowiadał - a wiele wskazywało na to, że popełniła ogromną głupotę. - Przejdź do rzeczy - zażądał, kiedy plątała się w słowach, które nie wyrażały nic konkretnego; zwykle elokwentna Deirdre nie miała problemu z doborem słów. A dziś - nie chciał i nie zamierzał przeciągać. Silniejsze niż sądziła, w pierwszej myśli w jego głowie zjawił się inny mężczyzna, ale Sauveterre wyjechał, gdzie pieprz rośnie i słuch o nim zaginął.
Prawda okazała się bardziej przyziemna, ale nie mniej w jego głowie abstrakcyjna.
Przeciągnął spojrzeniem po jej białej halce, na krągłość brzucha wybijającą się przez delikatny materiał delikatnym zarysem. Ostatnimi czasy przybierała na wadze, ale ukryła charakterystyczne zmiany w ciele, nie pozwalając mu dostrzec prawdy. Więc chodziło o to - o dziecko. Dziecko w jej łonie, jego. W pierwszej chwili moc tej informacji nie do końca do niego docierała, to nie było naturalne, to nie było jak wtedy, kiedy o ciąży mówiła mu Evandra. To nie powinno się zdarzyć. Absolutnie, nigdy, pod żadnym pozorem.
- Jak to możliwe? - zapytał w pierwszej chwili, szorstko. - Tyle lat spędzonych w Wenus nie naznaczyło cię brzemiennością, a ledwie po kilku miesiącach tutaj oznajmiasz, że nosisz dziecko? - Nie sypiał z nią przecież od wczoraj, wcześniej widując się z nią zostawił w burdelu majątek. Nie rozumiał. - To dlatego potrzebowałaś pieniędzy - Nie zapytał, stwierdzał. Poniekąd nadeszła ulga, nie zrywała się ze smyczy, bała się. Czuł wewnętrzne rozgoryczenie, wywołanie poronienia odrzuci ją od niego jeszcze na kilka tygodni. Przewrócił dłonią kartki księgi, zupełnie, jakby zajmowały go bardziej, niż ona, choć nawet nie widział wymalowanych na nich liter; w uszach słyszał pisk przyćmiewający myśli, ogarniała go panika, którą musiał powstrzymać. Przy swojej pozycji nie mógł sobie pozwolić na taki skandal, ale Deirdre potrafiła zachować się dyskretnie. - Dam ci je. Pójdziesz do Valerija, poprosisz go o rue - Nie pytał, nie proponował, decydował za nią. To było jedyne rozsądne rozwiązanie. Spojrzał na nią znad książki, nie sądził, by zamierzała oponować - to byłoby nierozsądne. Dolohov z pewnością uwarzy ten eliksir zgodnie ze sztuką, ufał mu w tej materii, bez wątpienia nie będzie też rozpuszczał zbędnych plotek. - I zażyjesz miksturę bez świadków. - Problem z głowy, to nie mogło być aż tak trudne. A rue - było dzisiaj jedyną odpowiedzią. Rue zażyte po cichu, nikt się nie dowie.
Dziś wcale nie chciał jej widzieć, odkładał wizytę w Białej Willi, zamierzając mijać się z nią jeszcze przez jakiś czas - nim weźmie ją na poważną rozmowę - jednak decyzja Melisande zmusiła go, by przerwać to wyobcowanie wcześniej. Potrzebował dla niej ksiąg, które pozwolą jej zgłębić nauki nim stanie przed obliczem Czarnego Pana; jego siostra domagała się woluminów, z pomocą których mogła zgłębić obce dla siebie wcześniej tajemnice. Ksiąg podstawowych, ale dobrze napisanych, wyczerpujących i mądrych. Zwiedził znacznie większą i obszerniejszą bibliotekę w Chateau Rose nie mogąc jednak znaleźć pozycji, którą dawien temu ofiarował Deirdre - stawiała wtedy pierwsze kroki na drodze ku potędze. Możliwe, że po wszystkim albo ona albo on wrzucił ją na jedną z tutejszych półek - i nie pomylił się, Trzy ćwierci Homeasa Dadaliusa miały czarny grzbiet zdobiony fikuśnym złotym pismem, pierwsze litery znaczone były szkarłatem bydlęcej krwi. Zdjął książkę z półki, otwierając ją na rozpostartej dłoni - zerkając, który z rozdziałów znaczyła aksamitna zakładka; spoglądając na ryciny postrzępionych, zmasakrowanych zaklęciami ptaków. Zanurzony w lekturze nie usłyszał cichych kroków kochanki, która jak cień zsunęła się ze schodów - poczuł jej ciepło tuż za swoimi plecami, czuł ruch powietrza - uniósł wzrok nad książki, jednak nie obejrzał się w jej stronę. Nie miał ochoty na jej towarzystwo, nie w takiej formie, w jakiej otrzymywał je ostatnimi czasy. Wtem jednak poczuł jej dotyk, łapczywy, jak u stęsknionego kocięcia; natarcie policzka, dłoni, nogi powoli wsuwającej się pomiędzy jego; spomiędzy jego ust wydobył się cichy pomruk aprobaty, być może Deirdre przemyślała sobie wreszcie kilka ostatnich spraw i wróciła po rozum do głowy. Dłonie zsunęły się po okładce książki, której jednak z rąk nie wypuścił - jednak nim odwrócił się w jej stronę, zdążyła się cofnąć. Po raz kolejny - kusiła, by odrzucić? Nie będziemy się bawić w kotka i myszkę, Deirdre. Uniósł ku jej oczom spojrzenie, spojrzenie przenikliwe, nieprzychylne i ostre, domagające się wyjaśnień. Zadarł lekko brodę mimowolnym gestem, zwiększając różnicę wzrostu pomiędzy sobą a nią.
Jej spowiedź nie zaczynała się dobrze. Deirdre nigdy nie radziła sobie sama - choć zawsze próbowała, zwykle pogarszała wtedy sytuację jeszcze bardziej, a na końcu jak przerażone kocię szukało u niego protekcji przed skutkami popełnionych błędów. Coś się stało i tym razem - nie zdziwiło go to, miał dość przesłanek, by to wywnioskować - słuchał jej zatem w pełnym skupieniu z sercem, które zamarło w piersi. Poniekąd za nią odpowiadał - a wiele wskazywało na to, że popełniła ogromną głupotę. - Przejdź do rzeczy - zażądał, kiedy plątała się w słowach, które nie wyrażały nic konkretnego; zwykle elokwentna Deirdre nie miała problemu z doborem słów. A dziś - nie chciał i nie zamierzał przeciągać. Silniejsze niż sądziła, w pierwszej myśli w jego głowie zjawił się inny mężczyzna, ale Sauveterre wyjechał, gdzie pieprz rośnie i słuch o nim zaginął.
Prawda okazała się bardziej przyziemna, ale nie mniej w jego głowie abstrakcyjna.
Przeciągnął spojrzeniem po jej białej halce, na krągłość brzucha wybijającą się przez delikatny materiał delikatnym zarysem. Ostatnimi czasy przybierała na wadze, ale ukryła charakterystyczne zmiany w ciele, nie pozwalając mu dostrzec prawdy. Więc chodziło o to - o dziecko. Dziecko w jej łonie, jego. W pierwszej chwili moc tej informacji nie do końca do niego docierała, to nie było naturalne, to nie było jak wtedy, kiedy o ciąży mówiła mu Evandra. To nie powinno się zdarzyć. Absolutnie, nigdy, pod żadnym pozorem.
- Jak to możliwe? - zapytał w pierwszej chwili, szorstko. - Tyle lat spędzonych w Wenus nie naznaczyło cię brzemiennością, a ledwie po kilku miesiącach tutaj oznajmiasz, że nosisz dziecko? - Nie sypiał z nią przecież od wczoraj, wcześniej widując się z nią zostawił w burdelu majątek. Nie rozumiał. - To dlatego potrzebowałaś pieniędzy - Nie zapytał, stwierdzał. Poniekąd nadeszła ulga, nie zrywała się ze smyczy, bała się. Czuł wewnętrzne rozgoryczenie, wywołanie poronienia odrzuci ją od niego jeszcze na kilka tygodni. Przewrócił dłonią kartki księgi, zupełnie, jakby zajmowały go bardziej, niż ona, choć nawet nie widział wymalowanych na nich liter; w uszach słyszał pisk przyćmiewający myśli, ogarniała go panika, którą musiał powstrzymać. Przy swojej pozycji nie mógł sobie pozwolić na taki skandal, ale Deirdre potrafiła zachować się dyskretnie. - Dam ci je. Pójdziesz do Valerija, poprosisz go o rue - Nie pytał, nie proponował, decydował za nią. To było jedyne rozsądne rozwiązanie. Spojrzał na nią znad książki, nie sądził, by zamierzała oponować - to byłoby nierozsądne. Dolohov z pewnością uwarzy ten eliksir zgodnie ze sztuką, ufał mu w tej materii, bez wątpienia nie będzie też rozpuszczał zbędnych plotek. - I zażyjesz miksturę bez świadków. - Problem z głowy, to nie mogło być aż tak trudne. A rue - było dzisiaj jedyną odpowiedzią. Rue zażyte po cichu, nikt się nie dowie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Złoto i krew błyszczały w półmroku na ciemnej okładce książki, lecz Deirdre rozpoznałaby ją wszędzie - pierwszy z ważnych woluminów, skrywających tajemną wiedzę; pierwsze literackie zetknięcie z potęgą, pierwsze pergaminy przesuwane z trwogą i fascynacją, pierwsze nieprzespane noce, spędzone na wertowaniu delikatnych kart. Podarował jej tę księgę w Parszywym Pasażerze, podczas ich pierwszego wspólnego wieczoru nauk, pamiętała tamte nerwowe godziny doskonale. Już wtedy wyrywał spod jej stóp stabilny grunt, wprowadzał w drżenie, naginał granice - cóż z tego, że obiecała sobie, że ich lekcje będą przebiegały bez namiętności; już pierwsze starcie z Tristanem na ziemi niczyjej zakończyło się w spazmach: rozkoszy, wyrzutów sumienia, pogardy. Wyrwana z kajdan Wenus wcale nie czula się pewna siebie, wręcz przeciwnie, nie potrafiła nawet wybrać tonu, jakim powinna się do Rosiera zwracać, gubiła się też w przywdziewanych maskach. Raz, po kilku tygodniach, wywała się spod wpływu arystokraty, pielęgnując własną potęgę, nie chcąc być nikomu nic winną, odrzucając jakąkolwiek zależność, dławiąc słabość, lecz on - przyzwał ją ponownie. I obdarował wszystkim, o czym nie śmiałaby marzyć: wyrwał z burdelu, wprowadził do luksusowej willi na przepięknej wyspie, zapewnił służbę skrzata, obsypał możliwościami cenniejszymi od biżuterii i złota, w końcu zaś pomógł spełniać się na ścieżce zawodowej.
A ona - go zawiodła. A przynajmniej tak myślała do niedawna, struchlała, niewdzięczna, przerażona, lecz im bardziej skóra napinała się na pęczniejącym brzuchu, tym więcej budziło się w niej tłumionego gniewu, rozhuśtanej wściekłości. Spostrzegała kłamstwa, którymi broniła się przed rzeczywistością, artykułowaną przecież wyraźnie przez Tristana. Uważał ją za dziwkę, nikogo więcej. Uwiązał ją przy swojej nodze długami, traktował jak zabawkę, uroczego szczeniaka nauczonego wspaniałych sztuczek, głaskanego - bo przecież nie kochanego - dopóki był młody, posłuszny i spełniał zachcianki właściciela. Później kończył najczęściej w lodowatych wodach Tamizy, w płóciennym worku obciążonym kamieniami, wraz z miotem kolejnych kundli.
Ta wizja przeszyła ją bólem, niepokojem ścierającym ulgę wywołaną prawdą. Ostatni dotyk, wtulenie się w jego mocne ciało, stanowiące zewnętrzny kręgosłup, opokę, na której budowała przyszłość. Znikającą w momencie odsunięcia się i wypowiedzenia tych kilku słów, wprowadzających jasność, rzeczowość jaką żądał, nie okazując jej przesadniego zainteresowania. Do czasu uściślenia; poczuła na sobie męski wzrok, po raz pierwszy od dawna mogący obserwować ją w nocnej bieliźnie, bez wymyślnie wiązanych kimon, pasów, sukni i chroniących przed kapryśną aurą futer. Spodziewała się tego pytania, prawie uśmiechnęła się, gdy zwerbalizował przypuszczenia, ale wcale nie czuła w sobie wesołości - tylko gorycz, lęk i niewygodę, zimno przenikało ją od stóp i żałowała, że nie narzuciła na siebie jedwabnego peniuaru, i tak nie obejmującego już wystającego łuku brzucha.
- Poili mnie tam eliksirami, mówili, że po nich...że nie będę mogła zajść już w ciążę - odpowiedziała cicho, tłumiąc poczucie winy; może powinna brać je dalej, zdobyć je, truć się, znów słaniać się na nogach, nieregularnie krwawić, spogądać na swe spuchnięte żyły i niezdrową cerę, ale...była przekonana, że wypaliło ją to od środka, a jej łono pozostaje martwe. Poruszone finalnie tylko nim, bliskością ekstremalną, anomalią; szukała wyjaśnień, ale nie przemieniała ich w słowa, po prostu wciągając głęboko powietrze do płuc. Nie potrafiła odczytać z jego spojrzenia pelni emocji, ciągle ściskał w dłoni książkę, mówił urywanie, obojętnie - pozornie, czy naprawdę obchodziła go w tak niewielkim stopniu?
- Nie mogę tego zrobić - odpowiedziała cicho, w pełnej napięcia, przedłużającej się ciszy; nie mogę, nie: nie chcę. - Dowiedziałam się o tym zbyt późno, a ono...jest wyjątkowo duże. Wyjątkowo silne. Wyjątkowo ze mną związane - kontynuowała, już nie potrafiąc skryć lęku; ten wibrował w głosie, lśnił w bezkresnych, ciemnych oczach, wypełzał dreszczami na odkrytą skórę. Nowe życie pożerało ją żywcem, mościło się w wygodnym ciele. - Byłam u wielu uzdrowicieli, szukałam rozwiązania, każdy jednak mówił mi to samo - głos przyśpieszał, musiała go zahamować, bliska paniki; zagryzła wargi, ciągle wptrzona w twarz Rosiera, starając się dojrzeć cokolwiek, przewidzieć reakcję, odgadnąć myśli. Tak wiele zależało od tej rozmowy - właściwie zależało od niej wszystko, każdy następny oddech. - Jeśli wypiję Rue, umrę razem z dzieckiem. Wykrwawię się na śmierć - A to równało się samobójstwu, złamaniu obietnicy złożonej Czarnemu Panu, akcie tchórzostwa - choć rozważała to rozwiązanie tuż po wyjściu od Cassandry, zdruzgotana, przerażona, nie mogąca uwierzyć w to, jak krótko trwało słodkie szczęście. Znaczące dla Tristana tyle, co nic; przekartkowywał księgę, nie patrząc na nią, na kobietę noszącą jego dziecko. Po raz pierwszy użyła tego słowa, brzmiało dziwnie obco i miękko jednocześnie; coś poruszyło się w jej łonie, przeciągnęło się, obudzone zdenerwowaniem matki. Stojącej naprzeciwko mężczyzny, którego kochała, którego się obawiała, którego potomstwo nosiła we własnym ciele - i który zarządzał jej ciałem, decydował o każdym jego aspekcie, pozostając odległym, chłodnym, wyobcowanym. Kolana Deirdre zadrżały, ale miała nadzieję, że gęsty splot koronki ukrył dowód całkowitego osłabienia. Znów przeszył ją dreszcz, wraz z obrazem, przesuwającym się pod powiekami gwałtownie niczym błyskawica: Rosier przytrzymujący jej szczękę w tak znanym uścisku, wlewający do jej gardła gęsty eliksir, chwytający ją za kark, zmuszający do przełknięcia, z lodowatym spokojem obserwujący jak wije się w agonalnych konwulsjach, zalewając jego buty krwią, roniąc dziecko, ich dziecko. Czy naprawdę mógłby to zrobić? Czy może to zrobić, czy powinna cofnąć się jeszcze o kilka kroków, poszukać różdżki? Pełne, nieco sine wargi zadrżały, ale nie wykonała żadnego ruchu, nie powiedziała nic więcej, wpatrzona w niego szeroko otwartymi, kocimi oczami.
A ona - go zawiodła. A przynajmniej tak myślała do niedawna, struchlała, niewdzięczna, przerażona, lecz im bardziej skóra napinała się na pęczniejącym brzuchu, tym więcej budziło się w niej tłumionego gniewu, rozhuśtanej wściekłości. Spostrzegała kłamstwa, którymi broniła się przed rzeczywistością, artykułowaną przecież wyraźnie przez Tristana. Uważał ją za dziwkę, nikogo więcej. Uwiązał ją przy swojej nodze długami, traktował jak zabawkę, uroczego szczeniaka nauczonego wspaniałych sztuczek, głaskanego - bo przecież nie kochanego - dopóki był młody, posłuszny i spełniał zachcianki właściciela. Później kończył najczęściej w lodowatych wodach Tamizy, w płóciennym worku obciążonym kamieniami, wraz z miotem kolejnych kundli.
Ta wizja przeszyła ją bólem, niepokojem ścierającym ulgę wywołaną prawdą. Ostatni dotyk, wtulenie się w jego mocne ciało, stanowiące zewnętrzny kręgosłup, opokę, na której budowała przyszłość. Znikającą w momencie odsunięcia się i wypowiedzenia tych kilku słów, wprowadzających jasność, rzeczowość jaką żądał, nie okazując jej przesadniego zainteresowania. Do czasu uściślenia; poczuła na sobie męski wzrok, po raz pierwszy od dawna mogący obserwować ją w nocnej bieliźnie, bez wymyślnie wiązanych kimon, pasów, sukni i chroniących przed kapryśną aurą futer. Spodziewała się tego pytania, prawie uśmiechnęła się, gdy zwerbalizował przypuszczenia, ale wcale nie czuła w sobie wesołości - tylko gorycz, lęk i niewygodę, zimno przenikało ją od stóp i żałowała, że nie narzuciła na siebie jedwabnego peniuaru, i tak nie obejmującego już wystającego łuku brzucha.
- Poili mnie tam eliksirami, mówili, że po nich...że nie będę mogła zajść już w ciążę - odpowiedziała cicho, tłumiąc poczucie winy; może powinna brać je dalej, zdobyć je, truć się, znów słaniać się na nogach, nieregularnie krwawić, spogądać na swe spuchnięte żyły i niezdrową cerę, ale...była przekonana, że wypaliło ją to od środka, a jej łono pozostaje martwe. Poruszone finalnie tylko nim, bliskością ekstremalną, anomalią; szukała wyjaśnień, ale nie przemieniała ich w słowa, po prostu wciągając głęboko powietrze do płuc. Nie potrafiła odczytać z jego spojrzenia pelni emocji, ciągle ściskał w dłoni książkę, mówił urywanie, obojętnie - pozornie, czy naprawdę obchodziła go w tak niewielkim stopniu?
- Nie mogę tego zrobić - odpowiedziała cicho, w pełnej napięcia, przedłużającej się ciszy; nie mogę, nie: nie chcę. - Dowiedziałam się o tym zbyt późno, a ono...jest wyjątkowo duże. Wyjątkowo silne. Wyjątkowo ze mną związane - kontynuowała, już nie potrafiąc skryć lęku; ten wibrował w głosie, lśnił w bezkresnych, ciemnych oczach, wypełzał dreszczami na odkrytą skórę. Nowe życie pożerało ją żywcem, mościło się w wygodnym ciele. - Byłam u wielu uzdrowicieli, szukałam rozwiązania, każdy jednak mówił mi to samo - głos przyśpieszał, musiała go zahamować, bliska paniki; zagryzła wargi, ciągle wptrzona w twarz Rosiera, starając się dojrzeć cokolwiek, przewidzieć reakcję, odgadnąć myśli. Tak wiele zależało od tej rozmowy - właściwie zależało od niej wszystko, każdy następny oddech. - Jeśli wypiję Rue, umrę razem z dzieckiem. Wykrwawię się na śmierć - A to równało się samobójstwu, złamaniu obietnicy złożonej Czarnemu Panu, akcie tchórzostwa - choć rozważała to rozwiązanie tuż po wyjściu od Cassandry, zdruzgotana, przerażona, nie mogąca uwierzyć w to, jak krótko trwało słodkie szczęście. Znaczące dla Tristana tyle, co nic; przekartkowywał księgę, nie patrząc na nią, na kobietę noszącą jego dziecko. Po raz pierwszy użyła tego słowa, brzmiało dziwnie obco i miękko jednocześnie; coś poruszyło się w jej łonie, przeciągnęło się, obudzone zdenerwowaniem matki. Stojącej naprzeciwko mężczyzny, którego kochała, którego się obawiała, którego potomstwo nosiła we własnym ciele - i który zarządzał jej ciałem, decydował o każdym jego aspekcie, pozostając odległym, chłodnym, wyobcowanym. Kolana Deirdre zadrżały, ale miała nadzieję, że gęsty splot koronki ukrył dowód całkowitego osłabienia. Znów przeszył ją dreszcz, wraz z obrazem, przesuwającym się pod powiekami gwałtownie niczym błyskawica: Rosier przytrzymujący jej szczękę w tak znanym uścisku, wlewający do jej gardła gęsty eliksir, chwytający ją za kark, zmuszający do przełknięcia, z lodowatym spokojem obserwujący jak wije się w agonalnych konwulsjach, zalewając jego buty krwią, roniąc dziecko, ich dziecko. Czy naprawdę mógłby to zrobić? Czy może to zrobić, czy powinna cofnąć się jeszcze o kilka kroków, poszukać różdżki? Pełne, nieco sine wargi zadrżały, ale nie wykonała żadnego ruchu, nie powiedziała nic więcej, wpatrzona w niego szeroko otwartymi, kocimi oczami.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Obserwował jej ciało, owinięte delikatną materią nocnej koszuli łono tak wyraźnie odznaczające się, gdy stała naprzeciw niego. Nie dostrzegł tego wcześniej, sądził, że przybrała na wadze, nie zwrócił większej uwagi na coraz szersze, dobrze maskujące tę wypukłość szaty. Zerwania ich bliskości upatrywał w innych przyczynach, ślepo nie wiążąc z tym również próśb o pieniądze - a przecież wszystko razem składało się w tak oczywistą całość. Problem wydawał się błahy i prosty, wypicie rue nie kosztowało wiele, a pozwoliłby całkowicie oczyścić jej ciało z jego nasienia, był lordem, lordem nestorem, dla jego potomków przygotowane już były niezapisane karty historii, a bękarty mogłyby mu zniszczyć reputację szybciej, niż by się urodziły, gdyby tylko wiadomość o nich powzięła Evandra. Była w ciąży, te dzieci stałyby się równolatkami. Staną się? Wiadomości, jedna po drugiej, uderzały w niego zbyt wolno; jak to było za późno?
Nigdy nie zapytał jej o to, jak chroni się przed niechcianą ciążą, zakładając, że oczywistym było, iż w Wenus miała na to swoje sposoby. Może była bezpłodna. Nigdy go to nie interesowało, pewien był bowiem, że jest świadoma pozycji, roli, jaką pełniła u jego boku - kochanki, niosącej przyjemność zabawki, która brzemienna stanie się przecież bezużyteczna. Przełożył na nią ten obowiązek całkowicie, nie wnikając w sumienność jego wykonywania, pewien, że miała w sobie więcej rozsądku. Ale spodziewał się po niej zbyt wiele. Ale zawiodła, nie pierwszy raz. Przeciągnął spojrzeniem po kaligrafowanych literach, jakby wciąż bardziej frasowała go księga, niż ona sama, w rzeczywistości uczepiając się niezrozumiałych myśli przelewających się przez jego umysł trującą, cuchnącą żółcią, szukając rozwiązania, które nie istniało. Nie istniało? Czy to możliwe? Uniósł spojrzenie znad stronic, milcząc, usiłując uchwycić nim pobladłą twarz Deirdre, poszukując jej spojrzenia, czarnych źrenic, kociego oka, przerażonego jak dawno przerażone nie było. Nie widział sensu w oskarżanie jej o kłamstwa, brzuch odznaczał się pod cieniutkim materiałem jej koszulki wyraźnie, a strach w oczach wydawał się szczery.
- I przestałaś je pić? - Tak po prostu? Pytał tonem spokojnym, ale znała go dość dobrze, by wiedzieć, co się za nim kryje. Był wściekły. - Dlaczego? - Czy w którymkolwiek momencie jej zamieszkania w Białej Willi dał jej do zrozumienia, że będą tutaj zakładać rodzinę? - Ile ty masz lat, Deirdre? - Nie wiedziała skąd biorą się dzieci? - Tyle długich miesięcy spędzonych jako dziwka w Wenus niczego cię nie nauczyło? - Miała tam przecież koleżanki, kurtyzany, które raz za razem znikały nie tylko za sprawą klientów o bardziej agresywnych upodobaniach, ale nade wszystko bawić dzieci, które zechciały urodzić bezimiennym ojcom. Czy właśnie miał stać się jednym z nich, bo lekkomyślnie uznała, że wygodniej jej będzie bez eliksirów? A może zrobiła to specjalnie z myślą uwicia sobie tutaj stabilniejszego gniazdka, licząc na jego szczodrość?
Patrzył na nią w milczeniu, nie przerywając jej urywanej wypowiedzi, czekając, aż wypowie wszystko, co leżało jej na sumieniu. Nie mógł ani jej zabić ani pozwolić jej się zabić samej, nie należała wyłącznie do niego - nade wszystko należała do Czarnego Pana, któremu woli nigdy nie ośmieliłby się przeciwstawić. A Czarny Pan chciał ją żywą. On sam potrzebował jej żywej, choć w chaosie odrętwiałych przerażeniem myśli nie uzmysławiał sobie tego z pełną świadomością.
- Co to znaczy u wielu? - Mogli się mylić. Mogli nie zrozumieć. Mogli nie znaleźć mniej etycznych rozwiązań, mogli nie wiedzieć, że gotów był zapłacić majątek za wycięcie tego z łona Deirdre - to naprawdę nie było możliwe? - U kogo byłaś? - Czy w ogóle odwiedziła kogoś kompetentnego? Mógł kogoś poszukać, przysłać do niej, zmusić do poddania się najmniej wygodnym operacjom. Nie mógł sobie pozwolić na bękarty. Myśli przelatywały przez jego głowę i powracały jak rzucony bumerang, po chwilach, po sekundach, po minutach dopiero wychwytując z nich prawdziwe znaczenie, luki, które zdawały się trwać w nonsensie.
- Dowiedziałaś się o tym za późno - powtórzył po niej, utrzymując silne spojrzenie na jej twarzy. - Który to jest miesiąc? - Mówiła, że dziecko było silne, ale jej łono zdawało się być mocniej uwypuklone od łona Evandry, która nosiła pod sercem jego potomka już pół roku. Deirdre nie była głupia, była kobietą, która potrafi rozpoznać nieprawidłowości w swoim ciele - nie wierzył, że tak po prostu lekkomyślnie je ignorowała. Każde z zadanych przez niego pytań szukał tutaj błędu, wymówki, luki, błędu popełnionego przez nią, na karb którego mógłby zrzucić winę za tę sytuację. Nie zamierzał brać za nią własnej odpowiedzialności - to nie była jego sprawa. Miał rodzinę. Miał pozycję, której musiał strzec, o którą musiał zawalczyć w związku z nadzwyczajnie młodym wiekiem. Jego wuj, lord nestor Lowell, nim oddał mu władzę, przestrzegał go przed tą sytuacją, przestrzegał go przed poświęceniem swojej orientalnej zabawce zbyt dużo czasu; być może oto wpadł w sidła pułapki, którą sam na siebie rozłożył.
Nigdy nie zapytał jej o to, jak chroni się przed niechcianą ciążą, zakładając, że oczywistym było, iż w Wenus miała na to swoje sposoby. Może była bezpłodna. Nigdy go to nie interesowało, pewien był bowiem, że jest świadoma pozycji, roli, jaką pełniła u jego boku - kochanki, niosącej przyjemność zabawki, która brzemienna stanie się przecież bezużyteczna. Przełożył na nią ten obowiązek całkowicie, nie wnikając w sumienność jego wykonywania, pewien, że miała w sobie więcej rozsądku. Ale spodziewał się po niej zbyt wiele. Ale zawiodła, nie pierwszy raz. Przeciągnął spojrzeniem po kaligrafowanych literach, jakby wciąż bardziej frasowała go księga, niż ona sama, w rzeczywistości uczepiając się niezrozumiałych myśli przelewających się przez jego umysł trującą, cuchnącą żółcią, szukając rozwiązania, które nie istniało. Nie istniało? Czy to możliwe? Uniósł spojrzenie znad stronic, milcząc, usiłując uchwycić nim pobladłą twarz Deirdre, poszukując jej spojrzenia, czarnych źrenic, kociego oka, przerażonego jak dawno przerażone nie było. Nie widział sensu w oskarżanie jej o kłamstwa, brzuch odznaczał się pod cieniutkim materiałem jej koszulki wyraźnie, a strach w oczach wydawał się szczery.
- I przestałaś je pić? - Tak po prostu? Pytał tonem spokojnym, ale znała go dość dobrze, by wiedzieć, co się za nim kryje. Był wściekły. - Dlaczego? - Czy w którymkolwiek momencie jej zamieszkania w Białej Willi dał jej do zrozumienia, że będą tutaj zakładać rodzinę? - Ile ty masz lat, Deirdre? - Nie wiedziała skąd biorą się dzieci? - Tyle długich miesięcy spędzonych jako dziwka w Wenus niczego cię nie nauczyło? - Miała tam przecież koleżanki, kurtyzany, które raz za razem znikały nie tylko za sprawą klientów o bardziej agresywnych upodobaniach, ale nade wszystko bawić dzieci, które zechciały urodzić bezimiennym ojcom. Czy właśnie miał stać się jednym z nich, bo lekkomyślnie uznała, że wygodniej jej będzie bez eliksirów? A może zrobiła to specjalnie z myślą uwicia sobie tutaj stabilniejszego gniazdka, licząc na jego szczodrość?
Patrzył na nią w milczeniu, nie przerywając jej urywanej wypowiedzi, czekając, aż wypowie wszystko, co leżało jej na sumieniu. Nie mógł ani jej zabić ani pozwolić jej się zabić samej, nie należała wyłącznie do niego - nade wszystko należała do Czarnego Pana, któremu woli nigdy nie ośmieliłby się przeciwstawić. A Czarny Pan chciał ją żywą. On sam potrzebował jej żywej, choć w chaosie odrętwiałych przerażeniem myśli nie uzmysławiał sobie tego z pełną świadomością.
- Co to znaczy u wielu? - Mogli się mylić. Mogli nie zrozumieć. Mogli nie znaleźć mniej etycznych rozwiązań, mogli nie wiedzieć, że gotów był zapłacić majątek za wycięcie tego z łona Deirdre - to naprawdę nie było możliwe? - U kogo byłaś? - Czy w ogóle odwiedziła kogoś kompetentnego? Mógł kogoś poszukać, przysłać do niej, zmusić do poddania się najmniej wygodnym operacjom. Nie mógł sobie pozwolić na bękarty. Myśli przelatywały przez jego głowę i powracały jak rzucony bumerang, po chwilach, po sekundach, po minutach dopiero wychwytując z nich prawdziwe znaczenie, luki, które zdawały się trwać w nonsensie.
- Dowiedziałaś się o tym za późno - powtórzył po niej, utrzymując silne spojrzenie na jej twarzy. - Który to jest miesiąc? - Mówiła, że dziecko było silne, ale jej łono zdawało się być mocniej uwypuklone od łona Evandry, która nosiła pod sercem jego potomka już pół roku. Deirdre nie była głupia, była kobietą, która potrafi rozpoznać nieprawidłowości w swoim ciele - nie wierzył, że tak po prostu lekkomyślnie je ignorowała. Każde z zadanych przez niego pytań szukał tutaj błędu, wymówki, luki, błędu popełnionego przez nią, na karb którego mógłby zrzucić winę za tę sytuację. Nie zamierzał brać za nią własnej odpowiedzialności - to nie była jego sprawa. Miał rodzinę. Miał pozycję, której musiał strzec, o którą musiał zawalczyć w związku z nadzwyczajnie młodym wiekiem. Jego wuj, lord nestor Lowell, nim oddał mu władzę, przestrzegał go przed tą sytuacją, przestrzegał go przed poświęceniem swojej orientalnej zabawce zbyt dużo czasu; być może oto wpadł w sidła pułapki, którą sam na siebie rozłożył.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Dalej wpatrywał się w księgę, widocznie bardziej interesującą od niej - bezradnej, bosej, wyjawiającej mu ciążący sekret, odurzonej ulgą i lękiem. Oddychała swobodniej, owszem, nie musiała kulić się, panicznie przerażona możliwością wydania się sekretu, lecz początkowy spokój zdawał się zanikać z każdą sekundą. Ostatnie tygodnie były ciągłym zaprzeczeniem, nawet nie próbowała wyobrazić sobie reakcji Tristana, ale zapewne i tak nie przewidziałaby ostrego spokoju, pytań padających szybko, niczym ciosy, gwałtowne uderzenia, spadające na nią raz po raz. Była winna, była brudna, była zbędna - nie musiał nawet nic mówić, widziała to w spiętej twarzy, nachmurzonym czole, zaciśniętych ustach, które uwypuklały niedorzecznie wyraźną linię żuchwy.
- Naprawdę myślisz, że tego chciałam? Że przestałam zażywać eliksiry z premedytacją? - wycedziła tak zszokowana, że w jej głosie nie zabrzmiała żadna zjadliwość, jedynie bolesne zdziwienie, zderzenie z tym, za kogo ją uważał. - Nie wiesz, jak to jest wypijać codziennie truciznę, odmierzać dawkę tak, by cię nie zabiła, pamiętać o tej małej fiolce; czuć, jak płonie ci przełyk, jak twoje ciało nabrzmiewa krwią, jak żołądek zwija się w supeł za każdym razem, gdy wychylasz eliksir do dna - I chociaż zawdzięczała tajemniczym eliksirom antykoncepcyjnym naprawdę wiele, nienawidziła ich. Spuchniętego ciała, niezdrowego odcienia skóry, wypadających garściami włosów - cały organizm reagował alergicznie na próby igrania z płodnością, na ograniczenie kobiecej magii. - Byłam pewna, że wypiłam wystarczająco wiele trucizny, by zostać bezpłodna - powtórzyła a jej głos zadrżał; wychylała za dużo kielichów eliksiru, wolała cierpieć niż tak, jak inne kapłanki miłoci z Wenus, znikać na kilka miesięcy, gdy wydawały na świat niechciane dzieci. Ciąża i poród przerażały ją, nie wyobrażała sobie oddawania swego ciała w taki sposób, ostateczny, nie wiążący się z żadnymi mierzalnymi korzyściami.
Ponowne wytknięcie jej dziwki rozwścieczyło ją. Zmrużyła oczy i zrobiła krok do przodu; nienawidziła bezsilności i chociaż została postawiona pod ścianą, duma i rozchwiane emocje nie pozwalały jej instynktowi przetrwania zadziałać. Nie rzuci się mu do nóg z błaganiem, nie będzie całować dłoni i prosić o pomoc; nie, kiedy traktował ją w ten sposób. - Twój wiek też nie świadczy o odpowiedzialnośći. Tyle długich lat spędzonych wśród dziwek, całe młodzieńcze życie między ich nogami - i myślisz, że nie jesteś już ojcem? Że żadna z nich nie powiła ci dziecka? - wysyczała doskonale naśladując jego don, modulację głosu, niemalże tembr w tembr; zjadliwe niedowierzanie w kobiecej wersji. To kobieta nosiła brzemię męskiej przyjemności, a znając uwielbienie Tristana dla lubieżnych rozrywek, niefrasobliwie pozostawił po sobie wiele potomstwa. Niesprawiedliwość wręcz odebrała jej dech, pierś unosiła się nierytmicznie a czarne oczy płonęły: tym razem do drwa rozpaczy i bezradności dołączał gniew. Jedyna konstruktywna, budująca emocja, dająca złudzenie, że posiada w sobie nieco siły.
- U ośmiu - kąciki pełnych ust uniosły się, ale ułożyły się w uśmiech rozpaczliwy, wręcz histeryczny; wydała na te wizyty swoje ostatnie oszczędności, desperacko chwytając się nadziei na konsultację, która okaże się jednocześnie ułaskawieniem, uwolnieniem od puchnącego brzemienia. - U Nokturnowych znachorów, w prywatnej praktyce uzdrowicieli z Munga, u Vablatsky z naszejjednostki badawczej, u zaufanej magomedyczki kobiet z Wenus - ciągnęła a wargi drżały; spowiadała się przed nim i przed sobą, musiała mieć pewność, że zrobiła wszystko, co mogła, by pozbyć się problemu. Nie chciała się powtarzać, każdy z uzdrowicieli mówił to samo, niektórzy - ci bardziej podejrzani - z ciekawością spoglądali na napiętą skórę brzucha, jakby kryła się tam obrzydliwa anatomiczna tajemnica. Anomalie igrały z dziećmi, nawet z tymi, które rosły w spokoju i miłości - a to odwiedziło z nią przeklęte miejsca, walczyło w samym sercu wybuchającej magii i rosło - w niepokojącym tempie. Zauważał to także Rosier, może instynktownie, może porównując ją z Evandrą i świadomość tego, że półwila może istnieć teraz w jego myślach, przeszyłą ją lodowatym dreszczem. Wstrzymała oddech i zaplotła ręce na piersi, obronnie, lecz także przytrzymująco: nie mogła dać się porwać emocjom, spazmom, wściekłości i rozpaczy i tak buchających z jej spojrzenia.
- Czwarty lub piąty miesiąc - odpowiedziała, dla odmiany, cicho i bezradnie. - To musiało stać się w czerwcu, w okresie nasilonych anomalii - pamiętała błyskawicę i śniegi, mróz i ogień palący się w kominu, pasję, z jaką mu się oddawała, przekraczając wszelkie granice, pełna furii i zarazem czule uległa; fantomowo ciągle czuła na języku smak jego spełnienia i ostry aromat Toujours Pur, którym ją poił. Otrząsnęła się z tych wspomnień, boleśnie żywych: stali przecież niedaleko kominka, skór rozłożonych na podłodze, przy jego ulubionym fotelu. Przymknęła oczy a długie rzęsy zadrgały, tak samo jak powieki. - To, co noszę pod sercem - jest niewiadomą. Eliksir, który spożyliśmy, ciągle krąży w naszych żyłach, tak samo jak aura anomalii, pochłonięta przez nas czarna magia - urwała słabym tonem; pamiętała potworny ból po Eliksirze Rozpaczy, cierpienie tak niewyobrażalne, że gotowa była błagać o śmierć - i tylko ukazane później triumfy osłodziły traumę. Nosiła w sobie, w ciele śmierciożerczyni, przeklętym i pozbawionym duszy, nasienie śmierciożercy. I to w czasie największych magicznych wahań w historii. -Na początku myślałam, ze to, co się ze mną dzieje, to reperkusje Azkabanu - Mdłości, osłabienie, poczucie, że coś było nie w porządku; dlaczego tego nie rozumiał? Był silny, niezłomny, parł do przodu, a jej organizm przeżył wielkie zmiany w krótkim okresie. Z wynajmowanych stancji i niedożywienia, do luksusów, regularnego wysiłku i różnorodnych posiłków; z regularnej pracy fizycznej do pojedynków i nasiąknięcia esencją czarnej magii. Nie dziwiły ją żadne słabości ciała, przyzwyczaiła się, by je ignorować. - Jakie to ma teraz znaczenie? - spytała ostro, podejrzewając, że nawet gdyby dowiedziała się w pierwszym trymestrze, błogosławione rozwiązanie przy użyciu Rue mogłoby wiązać się z wielkim ryzykiem. Dziecko było duże, rozwijało się inaczej; czy nosiła pod sercem coś zdeformowanego? Przesiąkniętego czarną magią, wykrzywiającego rozwój płodu? Ciągle ściśle obejmowała się rękami, a dłonie mimowolnie dotykały pokaźnego brzucha - dziecko uspokoiło się natychmiastowo, przestało kopać, rozpychać, wywoływać mdłości. Bała się tej relacji, powiązania, przyszłości, dlatego też stała z zamkniętymi oczami, chwiejąc się lekko na bosych stopach.
- Naprawdę myślisz, że tego chciałam? Że przestałam zażywać eliksiry z premedytacją? - wycedziła tak zszokowana, że w jej głosie nie zabrzmiała żadna zjadliwość, jedynie bolesne zdziwienie, zderzenie z tym, za kogo ją uważał. - Nie wiesz, jak to jest wypijać codziennie truciznę, odmierzać dawkę tak, by cię nie zabiła, pamiętać o tej małej fiolce; czuć, jak płonie ci przełyk, jak twoje ciało nabrzmiewa krwią, jak żołądek zwija się w supeł za każdym razem, gdy wychylasz eliksir do dna - I chociaż zawdzięczała tajemniczym eliksirom antykoncepcyjnym naprawdę wiele, nienawidziła ich. Spuchniętego ciała, niezdrowego odcienia skóry, wypadających garściami włosów - cały organizm reagował alergicznie na próby igrania z płodnością, na ograniczenie kobiecej magii. - Byłam pewna, że wypiłam wystarczająco wiele trucizny, by zostać bezpłodna - powtórzyła a jej głos zadrżał; wychylała za dużo kielichów eliksiru, wolała cierpieć niż tak, jak inne kapłanki miłoci z Wenus, znikać na kilka miesięcy, gdy wydawały na świat niechciane dzieci. Ciąża i poród przerażały ją, nie wyobrażała sobie oddawania swego ciała w taki sposób, ostateczny, nie wiążący się z żadnymi mierzalnymi korzyściami.
Ponowne wytknięcie jej dziwki rozwścieczyło ją. Zmrużyła oczy i zrobiła krok do przodu; nienawidziła bezsilności i chociaż została postawiona pod ścianą, duma i rozchwiane emocje nie pozwalały jej instynktowi przetrwania zadziałać. Nie rzuci się mu do nóg z błaganiem, nie będzie całować dłoni i prosić o pomoc; nie, kiedy traktował ją w ten sposób. - Twój wiek też nie świadczy o odpowiedzialnośći. Tyle długich lat spędzonych wśród dziwek, całe młodzieńcze życie między ich nogami - i myślisz, że nie jesteś już ojcem? Że żadna z nich nie powiła ci dziecka? - wysyczała doskonale naśladując jego don, modulację głosu, niemalże tembr w tembr; zjadliwe niedowierzanie w kobiecej wersji. To kobieta nosiła brzemię męskiej przyjemności, a znając uwielbienie Tristana dla lubieżnych rozrywek, niefrasobliwie pozostawił po sobie wiele potomstwa. Niesprawiedliwość wręcz odebrała jej dech, pierś unosiła się nierytmicznie a czarne oczy płonęły: tym razem do drwa rozpaczy i bezradności dołączał gniew. Jedyna konstruktywna, budująca emocja, dająca złudzenie, że posiada w sobie nieco siły.
- U ośmiu - kąciki pełnych ust uniosły się, ale ułożyły się w uśmiech rozpaczliwy, wręcz histeryczny; wydała na te wizyty swoje ostatnie oszczędności, desperacko chwytając się nadziei na konsultację, która okaże się jednocześnie ułaskawieniem, uwolnieniem od puchnącego brzemienia. - U Nokturnowych znachorów, w prywatnej praktyce uzdrowicieli z Munga, u Vablatsky z naszejjednostki badawczej, u zaufanej magomedyczki kobiet z Wenus - ciągnęła a wargi drżały; spowiadała się przed nim i przed sobą, musiała mieć pewność, że zrobiła wszystko, co mogła, by pozbyć się problemu. Nie chciała się powtarzać, każdy z uzdrowicieli mówił to samo, niektórzy - ci bardziej podejrzani - z ciekawością spoglądali na napiętą skórę brzucha, jakby kryła się tam obrzydliwa anatomiczna tajemnica. Anomalie igrały z dziećmi, nawet z tymi, które rosły w spokoju i miłości - a to odwiedziło z nią przeklęte miejsca, walczyło w samym sercu wybuchającej magii i rosło - w niepokojącym tempie. Zauważał to także Rosier, może instynktownie, może porównując ją z Evandrą i świadomość tego, że półwila może istnieć teraz w jego myślach, przeszyłą ją lodowatym dreszczem. Wstrzymała oddech i zaplotła ręce na piersi, obronnie, lecz także przytrzymująco: nie mogła dać się porwać emocjom, spazmom, wściekłości i rozpaczy i tak buchających z jej spojrzenia.
- Czwarty lub piąty miesiąc - odpowiedziała, dla odmiany, cicho i bezradnie. - To musiało stać się w czerwcu, w okresie nasilonych anomalii - pamiętała błyskawicę i śniegi, mróz i ogień palący się w kominu, pasję, z jaką mu się oddawała, przekraczając wszelkie granice, pełna furii i zarazem czule uległa; fantomowo ciągle czuła na języku smak jego spełnienia i ostry aromat Toujours Pur, którym ją poił. Otrząsnęła się z tych wspomnień, boleśnie żywych: stali przecież niedaleko kominka, skór rozłożonych na podłodze, przy jego ulubionym fotelu. Przymknęła oczy a długie rzęsy zadrgały, tak samo jak powieki. - To, co noszę pod sercem - jest niewiadomą. Eliksir, który spożyliśmy, ciągle krąży w naszych żyłach, tak samo jak aura anomalii, pochłonięta przez nas czarna magia - urwała słabym tonem; pamiętała potworny ból po Eliksirze Rozpaczy, cierpienie tak niewyobrażalne, że gotowa była błagać o śmierć - i tylko ukazane później triumfy osłodziły traumę. Nosiła w sobie, w ciele śmierciożerczyni, przeklętym i pozbawionym duszy, nasienie śmierciożercy. I to w czasie największych magicznych wahań w historii. -Na początku myślałam, ze to, co się ze mną dzieje, to reperkusje Azkabanu - Mdłości, osłabienie, poczucie, że coś było nie w porządku; dlaczego tego nie rozumiał? Był silny, niezłomny, parł do przodu, a jej organizm przeżył wielkie zmiany w krótkim okresie. Z wynajmowanych stancji i niedożywienia, do luksusów, regularnego wysiłku i różnorodnych posiłków; z regularnej pracy fizycznej do pojedynków i nasiąknięcia esencją czarnej magii. Nie dziwiły ją żadne słabości ciała, przyzwyczaiła się, by je ignorować. - Jakie to ma teraz znaczenie? - spytała ostro, podejrzewając, że nawet gdyby dowiedziała się w pierwszym trymestrze, błogosławione rozwiązanie przy użyciu Rue mogłoby wiązać się z wielkim ryzykiem. Dziecko było duże, rozwijało się inaczej; czy nosiła pod sercem coś zdeformowanego? Przesiąkniętego czarną magią, wykrzywiającego rozwój płodu? Ciągle ściśle obejmowała się rękami, a dłonie mimowolnie dotykały pokaźnego brzucha - dziecko uspokoiło się natychmiastowo, przestało kopać, rozpychać, wywoływać mdłości. Bała się tej relacji, powiązania, przyszłości, dlatego też stała z zamkniętymi oczami, chwiejąc się lekko na bosych stopach.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Miała rację, nie wiedział. Nie wiedział i wcale go to nie interesowało - nie wszystko, co musieli robić, było w życiu przyjemne, a ona doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie mogła zajść w ciążę. Zachowywała się jak impertynenta dziewucha, która zapomniała, gdzie jej miejsce - bezczelnie wykrzykując mu w twarz słowa, które powinna zdławić w zarodku i które nigdy nie powinny mieć odwagi przejść przez jej gardło. Z premedytacją, czy przez lekkomyślność, skutek był ten sam. Zignorował jej słowa opisujące skutki zażywania eliksiru, nie zrobiły na nim żadnego wrażenia - myśli zbyt wartko uciekały jednym nurtem, broniąc się przed niemożliwą informacją. Wszystko było warte uniknięcia tej sytuacji, powinna o tym wiedzieć.
- Nie wiem - odparł, odnajdując jej zajadłe spojrzenie - jego źrenice błysnęły chłodem, kiedy zamknął trzymaną w rękach księgę z trzaskiem, ostrożnie odkładając ją na stojący obok kredens, musiał pamiętać, żeby nie zapomnieć jej zabrać dla siostry. - Przestałaś? Sądziłaś, że jeśli zajdziesz ze mną w ciążę, znajdziesz tu bezpieczniejszy i stabilniejszy kąt? Że obsypię was złotem, otoczę opieką, a ty już o nic nie będziesz musiała się martwić? Merlinie, Deirdre, wiedziałaś, że mam żonę. - Mówił szybko, mówił w nerwach, tak naprawdę nie dając tym słowom przepłynąć wpierw przez rozsądek, początkowa panika ustąpiła szukaniu winnych, a Deirdre zaszła w ciążę tak szybko, że trudno byłoby to uznać za przypadek. - Byłaś pewna - powtórzył jadowicie, za każdym razem, kiedy była czegoś pewna, za każdym razem kiedy sądziła, myślała, wydawało jej się, to zawsze kończyło się tak samo. Zupełnie jakby na złość światu ze wszystkich możliwych opcji zawsze podejmowała tę najgłupszą - już jakiś czas temu podjęli decyzję, że jej sprawy będą jego sprawami. Nie pisnęła mu o tym ani słowem. - Byłaś pewna i nie przyszło ci do głowy najpierw zapytać o to kogokolwiek, kto mógłby znać odpowiedź. - Uzdrowiciela, alchemika, inną dziwkę. Zdiagnozowała bezpłodność sama sobie bez żadnych obiektywnych przesłanek. - Kazano brać ci je w Wenus cały czas, czy tak? - Pewnie dla zabawy lub z kaprysu, lepiej rzucić specyfiki tuż po opuszczeniu tego miejsca i zachłysnąć się wolnością, wijąc sobie gniazdko w posiadłości bogatego lorda. Doskonale. - Jak mogłaś być tak głupia, Deirdre? - zapytał wprost, jakby pytał o oczywistość strofowane dziecko, jakby retorycznie i z zawodem dopytywał o nieposłuszeństwo nieułożoną klacz. Nie potrafił pojąć, co nią kierowało, a sytuacja zaczynała go przerastać - nie mógł pozwolić sobie na taki skandal w kilka tygodni po tym, jak został nestorem.
Wciąż z zadartą głową obserwował ją, jak czyniła w jego stronę agresywny kroku - zareagował na to mimowolnie przyjętą dumniejszą postawą, mocniej ściągniętymi barkami, wyżej uniesionym podbródkiem akcentującym dzielące ich różnice w każdym znaczeniu tego słowa. Jej bezczelne słowa zasiały ziarno wątpliwości, istniała oczywista szansa na to, że miała rację. Ale dla Tristana problem nie istniał tak długo, jak długo o nim nie wiedział.
- Stawiasz się tymi słowy na równi z nimi? - Bezimiennymi kobietami, które być może niosły pod łonem owoc jego namiętności, niczego więcej, jego krew, anonimową, pozbawioną nazwiska i twarzy ojca, nieistniejącymi w jego świecie. Doskonale wychwycił zmodulowany tembr jej głosu, naśladujący jego własne słowa, zbyt aroganckie, by mogły paść w rozmowie między nimi. - Znów się zapominasz - Nie pierwszy raz ostatnimi czasy. Zaczynała pyskować jak bezdomna suka ujadająca nocą za własnym panem, choć przecież sama nie usłuchała jego rad, raz kolejny uznawszy, że jest w stanie podjąć decyzję samodzielnie. Nonsens, nie mógł przyjąć dziecka, nie mógł go uznać, nie mógł go zaakceptować - a ona, brzemienna i w połogu, nie była mu do niczego potrzebna. Stanowiła zbędny element, skazę na wizerunku nestora, niewygodny problem; szarpane strachem myśli zapominały o łączącej ich przepełnionej krwawą pasją więzi. Nie pomagała mu sobie o tym przypomnieć - jak rozjuszona kotka wyciągając pazury, strosząc ogon i szukając ujścia złości nie tam, gdzie byłoby to rozsądne.
- Świetnie, po fakcie zaczęłaś myśleć - Nie był pewien, czy powinien złożyć jej gratulacje, że dla odmiany już po zajściu w ciążę zaczęła jednak z większą powagą podchodzić do swoich wątpliwości. Ośmiu uzdrowicieli nie mogło się mylić, pytanie dziewiątego mijało się z celem - należało przyjąć fakt takim, jakim go przedstawiła, obdartym z nadziei na wygodne rozwiązanie, jednak to jej ostatnie słowa zmroził go najmocniej. - Który? - dopytał z niedowierzaniem. - Piąty miesiąc? Po pięciu miesiącach zorientowałaś się, że jesteś w ciąży? - Czy mógł jej w to w ogóle uwierzyć? Czy mogła być tak nieporadna, by przez pięć miesięcy nie dostrzec w swoim ciele zmian świadczących o brzemienności? - Czy dopiero po pięciu miesiącach uznałaś, że możesz mi o tym powiedzieć, bo nie wleję ci do gardła rue? - Czy mogła go oszukiwać celowo, licząc na inne korzyści w przyszłości? Naturalnie, że mogła, nawet by się nie spostrzegł - mogła go omamić, zwieść, sprawić, by nie zauważył. Patrzył na nią- patrzył, milcząc, gdy rozpoczęła swoją dalszą opowieść, nie rozumiejąc, dokąd miała zmierzać. Byli śmierciożercami, splugawionymi, przeklętymi, przesiąkniętymi czarną magią, cokolwiek rosło w jej łonie - miało być potworem. Tak, reperkusje Azkabanu trwały długo, męcząc ich oboje - jednak wyraźnie odznaczający się pod jej koszulką brzuch nie urósł w jeden wieczór, a wizyta u ośmiu uzdrowicieli nie zajęła jej tygodnia. - To naprawdę jest według ciebie bez znaczenia? - Cała ta inscenizacja, lekkomyślne podchody, sieć możliwych kłamstw. To wszystko miało ogromne znaczenie. Uniósł lekko dłoń, gestem kończąc tę dyskusję, miała racje - była bez znaczenia. Nie mogli zawrócić przeszłości, musieli jedynie zdecydować o przyszłości.
- Jak ty to sobie właściwie wyobrażasz, Deirdre? - zapytał zatem ostro, ton jego głosu całkowicie pozbawiony był troski, umywał ręce, jakby nie mówili o problemie, który w jakimkolwiek stopniu dotyczy również jego. - Co zamierzasz teraz zrobić? - Pytał, co zamierza ona - nie co zrobią oni - choć zdawał sobie przecież sprawę z tego, że sednem jej spowiedzi było tożsame pytanie skierowane ku niemu.
- Nie wiem - odparł, odnajdując jej zajadłe spojrzenie - jego źrenice błysnęły chłodem, kiedy zamknął trzymaną w rękach księgę z trzaskiem, ostrożnie odkładając ją na stojący obok kredens, musiał pamiętać, żeby nie zapomnieć jej zabrać dla siostry. - Przestałaś? Sądziłaś, że jeśli zajdziesz ze mną w ciążę, znajdziesz tu bezpieczniejszy i stabilniejszy kąt? Że obsypię was złotem, otoczę opieką, a ty już o nic nie będziesz musiała się martwić? Merlinie, Deirdre, wiedziałaś, że mam żonę. - Mówił szybko, mówił w nerwach, tak naprawdę nie dając tym słowom przepłynąć wpierw przez rozsądek, początkowa panika ustąpiła szukaniu winnych, a Deirdre zaszła w ciążę tak szybko, że trudno byłoby to uznać za przypadek. - Byłaś pewna - powtórzył jadowicie, za każdym razem, kiedy była czegoś pewna, za każdym razem kiedy sądziła, myślała, wydawało jej się, to zawsze kończyło się tak samo. Zupełnie jakby na złość światu ze wszystkich możliwych opcji zawsze podejmowała tę najgłupszą - już jakiś czas temu podjęli decyzję, że jej sprawy będą jego sprawami. Nie pisnęła mu o tym ani słowem. - Byłaś pewna i nie przyszło ci do głowy najpierw zapytać o to kogokolwiek, kto mógłby znać odpowiedź. - Uzdrowiciela, alchemika, inną dziwkę. Zdiagnozowała bezpłodność sama sobie bez żadnych obiektywnych przesłanek. - Kazano brać ci je w Wenus cały czas, czy tak? - Pewnie dla zabawy lub z kaprysu, lepiej rzucić specyfiki tuż po opuszczeniu tego miejsca i zachłysnąć się wolnością, wijąc sobie gniazdko w posiadłości bogatego lorda. Doskonale. - Jak mogłaś być tak głupia, Deirdre? - zapytał wprost, jakby pytał o oczywistość strofowane dziecko, jakby retorycznie i z zawodem dopytywał o nieposłuszeństwo nieułożoną klacz. Nie potrafił pojąć, co nią kierowało, a sytuacja zaczynała go przerastać - nie mógł pozwolić sobie na taki skandal w kilka tygodni po tym, jak został nestorem.
Wciąż z zadartą głową obserwował ją, jak czyniła w jego stronę agresywny kroku - zareagował na to mimowolnie przyjętą dumniejszą postawą, mocniej ściągniętymi barkami, wyżej uniesionym podbródkiem akcentującym dzielące ich różnice w każdym znaczeniu tego słowa. Jej bezczelne słowa zasiały ziarno wątpliwości, istniała oczywista szansa na to, że miała rację. Ale dla Tristana problem nie istniał tak długo, jak długo o nim nie wiedział.
- Stawiasz się tymi słowy na równi z nimi? - Bezimiennymi kobietami, które być może niosły pod łonem owoc jego namiętności, niczego więcej, jego krew, anonimową, pozbawioną nazwiska i twarzy ojca, nieistniejącymi w jego świecie. Doskonale wychwycił zmodulowany tembr jej głosu, naśladujący jego własne słowa, zbyt aroganckie, by mogły paść w rozmowie między nimi. - Znów się zapominasz - Nie pierwszy raz ostatnimi czasy. Zaczynała pyskować jak bezdomna suka ujadająca nocą za własnym panem, choć przecież sama nie usłuchała jego rad, raz kolejny uznawszy, że jest w stanie podjąć decyzję samodzielnie. Nonsens, nie mógł przyjąć dziecka, nie mógł go uznać, nie mógł go zaakceptować - a ona, brzemienna i w połogu, nie była mu do niczego potrzebna. Stanowiła zbędny element, skazę na wizerunku nestora, niewygodny problem; szarpane strachem myśli zapominały o łączącej ich przepełnionej krwawą pasją więzi. Nie pomagała mu sobie o tym przypomnieć - jak rozjuszona kotka wyciągając pazury, strosząc ogon i szukając ujścia złości nie tam, gdzie byłoby to rozsądne.
- Świetnie, po fakcie zaczęłaś myśleć - Nie był pewien, czy powinien złożyć jej gratulacje, że dla odmiany już po zajściu w ciążę zaczęła jednak z większą powagą podchodzić do swoich wątpliwości. Ośmiu uzdrowicieli nie mogło się mylić, pytanie dziewiątego mijało się z celem - należało przyjąć fakt takim, jakim go przedstawiła, obdartym z nadziei na wygodne rozwiązanie, jednak to jej ostatnie słowa zmroził go najmocniej. - Który? - dopytał z niedowierzaniem. - Piąty miesiąc? Po pięciu miesiącach zorientowałaś się, że jesteś w ciąży? - Czy mógł jej w to w ogóle uwierzyć? Czy mogła być tak nieporadna, by przez pięć miesięcy nie dostrzec w swoim ciele zmian świadczących o brzemienności? - Czy dopiero po pięciu miesiącach uznałaś, że możesz mi o tym powiedzieć, bo nie wleję ci do gardła rue? - Czy mogła go oszukiwać celowo, licząc na inne korzyści w przyszłości? Naturalnie, że mogła, nawet by się nie spostrzegł - mogła go omamić, zwieść, sprawić, by nie zauważył. Patrzył na nią- patrzył, milcząc, gdy rozpoczęła swoją dalszą opowieść, nie rozumiejąc, dokąd miała zmierzać. Byli śmierciożercami, splugawionymi, przeklętymi, przesiąkniętymi czarną magią, cokolwiek rosło w jej łonie - miało być potworem. Tak, reperkusje Azkabanu trwały długo, męcząc ich oboje - jednak wyraźnie odznaczający się pod jej koszulką brzuch nie urósł w jeden wieczór, a wizyta u ośmiu uzdrowicieli nie zajęła jej tygodnia. - To naprawdę jest według ciebie bez znaczenia? - Cała ta inscenizacja, lekkomyślne podchody, sieć możliwych kłamstw. To wszystko miało ogromne znaczenie. Uniósł lekko dłoń, gestem kończąc tę dyskusję, miała racje - była bez znaczenia. Nie mogli zawrócić przeszłości, musieli jedynie zdecydować o przyszłości.
- Jak ty to sobie właściwie wyobrażasz, Deirdre? - zapytał zatem ostro, ton jego głosu całkowicie pozbawiony był troski, umywał ręce, jakby nie mówili o problemie, który w jakimkolwiek stopniu dotyczy również jego. - Co zamierzasz teraz zrobić? - Pytał, co zamierza ona - nie co zrobią oni - choć zdawał sobie przecież sprawę z tego, że sednem jej spowiedzi było tożsame pytanie skierowane ku niemu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Głośny trzask skórzanej okładki wywołał instynktowną reakcję, wzdrygnęła się zauważalnie, ale nie mrugnęła, masochistycznie nie odrywając spojrzenia od jego twarzy. W końcu poświęcał jej całą uwagę, lecz czy naprawdę tego chciała? Przystojne rysy wywoływały tęsknotę, nawet gdy tłumił je zawód zmieszana z gniewem, rosnącym z każdą sekundą. Widziała już Tristana rozkołysanego żałobą za ukochaną siostrą, Tristana rozwścieczonego wyimaginowaną zdradą, jakiej dopuściła się ze swym byłym narzeczonym, Tristana spoglądającego na nią pogardliwie, Tristana opętanego namiętnością, ale nigdy wcześniej nie była świadkiem pełni jego wściekłości. Niezłagodzonej żadnym sentymentem, pozbawionej nawet odrobiny pasji - chłodnej i parzącej jednocześnie, niczym najpaskudniejsza z czarnomagicznych tortur, przywołująca wszystkie rodzaje cierpienia na raz.
A ona - nie zamierzała go znosić w milczeniu. Zbyt długo wbijała paznokcie w wnętrze dłoni, udawała, przymykała oczy, okłamywała samą siebie, przyduszając własną dumę do ziemi obcasem buta. - O, tak, dokładnie tak sądziłam, bo przecież słyniesz z hojności; z tego, że dla dziwek jesteś łagodny i wyrozumiały - na cóż mogłabym innego liczyć ze strony lorda, który najpierw cię zerżnie a później zamorduje? - zakpiła ostro, a jad wręcz kapał z jej odsłoniętych kłów: to nie uśmiech, to grymas wręcz histerycznego rozbawienia, tylko ono pozostało na gruzach Deirdre. Fundamenty jestestwa rozpadły się, nie miała już więc czego chronić. Pozostawała destrukcja. - A może w odwrotnej kolejności? - dodała bez zawahania: skoro on sięgał po podłość, nie zamierzała być mu dłużna, już nie. Zaczynało się jej kręcić w głowie z nadmiaru emocji, nieprzystosowany do znoszenia takich wahań organizm utrudniał opanowanie, lecz właściwie nawet nie zamierzała go odzyskać, obolała, wręcz nie zauważająca każdego kolejnego werbalnego ciosu: zadawał ich zbyt wiele. - Wiedziałeś, że masz żonę - znów powtórzyła jego słowa, odpierała ataki szybko, wyrzucając z siebie więcej zdań niż kiedykolwiek, tak, jakby utraciła kontrolę w każdym aspekcie swego życia. Może tak właśnie było. - A mimo to sprowadziłeś mnie tutaj. Dlatego, że nie mogłeś korzystać z niej, gdy była nieprzytomna? A teraz już zaspokaja cię tak, jak lubisz najbardziej - jak dziwka?- spytała brutalnie wprost; tak, to miało sens, chociaż wątpiła, by Rosier powstrzymywał swe żądze z tak płytkiego powodu. Z drugiej strony Evandra była przecież jego ukochaną, jego żoną, miłością, o którą walczył tak wiele lat. Deirdre znów poczuła mdłości, ale nie cofała się, robiła kolejny krok do przodu, hardo unosząc głowę do góry. - Odpowiedziałam już na twoje pytania, nie stworzę innej wersji rzeczywistości na twój rozkaz, żebyś poczuł się ukontentowany - warknęła, gdy znów wymieniał na głos jej przewiny, ubrane w retoryczne pytania. - Ale przestań uważać mnie za kobietę pragnącą ułatwienia sobie życia za twoje pieniądze, to więcej niż niedorzeczne - tu głos się jej załamał, gdzieś na granicy płaczu i pisku: przerażona tym brzmieniem zatrzymała się w końcu na moment, oddychając, by się choć odrobinę uspokoić. Sądziła, że była dla niego partnerką, że doprowadził ją przed oblicze Czarnego Pana ze względu na intelekt, talent, twardy charakter. Teraz te przekonania rozbijały się w proch. - To nie ty musisz nosić w sobie coś, co pożera żywcem od środka. Myślisz w ogóle o mnie? O tym, co to znaczy dla mnie, dla mojego życia, dla moich planów? - spytała z rozgoryczeniem, retorycznie, uśmiechająć się kwaśno, z dumą zmieszaną z bolesnym zrozumieniem. Poniżał ją, ale nie mogła znaleźć się już w gorszej sytuacji, a przynajmniej tak naiwnie sądziła. - A zamierzasz uczynić mnie jedną z nich, bezimienną dziwką noszącą twoje dziecko? - odparowała natychmiast, biegła w sztuce dyplomacji i w sztuce kłótni, walki do krwi, do pierwszego wbicia ostrza wystarczająco głęboko, by poważnie zranić. Jego, siebie, nieistotne; miotała się we własnych reakcjach.
- Wiedziałam wcześniej - wycedziła przez zaciśnięte zęby, wyprostowana tak, że zaczynały boleć ją plecy. Ręce ułożone nad brzuchem zacisnęły się w pięści. Zawsze wykonywała ten dyktowany wściekłością i upokorzeniem krok do przodu, lecz później zatrzymywała się lub cofała; wielokrotnie zranienie pchało ją naprzód, do zawalczenia o siebie, o swoje prawa, o poszarpaną godność, ale dopiero tego wieczoru odważyła się pójść dalej: czyż nie miała już nic do stracenia? - Musiałam się upewnić, później szukałam sposobu, żeby się tego pozbyć, nie chciałam - urwała i zaśmiała się, krótko, perliście, i gdyby wyjąć ten śmiech z kontekstu: wręcz ślicznie. Jakże była naiwna. - nie chciałam cię martwić, być obciążeniem, kolejnym problemem - głupia dziwka, przedkładająca jego nastrój, dobro i zadowolenie przed swoje. - A później zostałeś nestorem - dodała już zupełnie beznamiętnie, skrząc się na środku skali emocji, w zupełnej beznamiętności. To stwierdzenie oblało ją lodowatą wodą - i potem, skraplającym się na plecach - otrzeźwiło, lecz dalej stała tuż przy nim, w końcu rozwierając powieki. Doszli do sedna, do decyzji: a ta zawsze leżała w jego rękach. Była skończoną idiotką, słabą kobietą, którymi tak pogardzała, skoro kiedykolwiek sądziła inaczej.
- Nie wyobrażam sobie. Dlatego ci o tym mówię - odparła po prostu sucho i cicho, chcąc ukryć za szorstkością lęk, największy, jaki czuła do tej pory, bo nie widziała żadnego rozwiązania, nawet mało prawdopodobnego. Nic, pustka, ślepy zaułek; dotarła do ściany i czuła się tak, jakby przez ostanie minuty uderzała w nią z całej siły dłońmi, aż do krwi. - Nie mogę poronić - kolejne zdanie było wręcz szeptem, słabym postanowieniem: nie chodziło o to, co rozwijało się pod jej sercem, a o nią. O Mroczny Znak na przedramieniu, o zadania, które przed nią postawiono, o życie, które znów miała w pewnym sensie utracić, niezależnie od wyroku, padającego z ust Rosiera.
A ona - nie zamierzała go znosić w milczeniu. Zbyt długo wbijała paznokcie w wnętrze dłoni, udawała, przymykała oczy, okłamywała samą siebie, przyduszając własną dumę do ziemi obcasem buta. - O, tak, dokładnie tak sądziłam, bo przecież słyniesz z hojności; z tego, że dla dziwek jesteś łagodny i wyrozumiały - na cóż mogłabym innego liczyć ze strony lorda, który najpierw cię zerżnie a później zamorduje? - zakpiła ostro, a jad wręcz kapał z jej odsłoniętych kłów: to nie uśmiech, to grymas wręcz histerycznego rozbawienia, tylko ono pozostało na gruzach Deirdre. Fundamenty jestestwa rozpadły się, nie miała już więc czego chronić. Pozostawała destrukcja. - A może w odwrotnej kolejności? - dodała bez zawahania: skoro on sięgał po podłość, nie zamierzała być mu dłużna, już nie. Zaczynało się jej kręcić w głowie z nadmiaru emocji, nieprzystosowany do znoszenia takich wahań organizm utrudniał opanowanie, lecz właściwie nawet nie zamierzała go odzyskać, obolała, wręcz nie zauważająca każdego kolejnego werbalnego ciosu: zadawał ich zbyt wiele. - Wiedziałeś, że masz żonę - znów powtórzyła jego słowa, odpierała ataki szybko, wyrzucając z siebie więcej zdań niż kiedykolwiek, tak, jakby utraciła kontrolę w każdym aspekcie swego życia. Może tak właśnie było. - A mimo to sprowadziłeś mnie tutaj. Dlatego, że nie mogłeś korzystać z niej, gdy była nieprzytomna? A teraz już zaspokaja cię tak, jak lubisz najbardziej - jak dziwka?- spytała brutalnie wprost; tak, to miało sens, chociaż wątpiła, by Rosier powstrzymywał swe żądze z tak płytkiego powodu. Z drugiej strony Evandra była przecież jego ukochaną, jego żoną, miłością, o którą walczył tak wiele lat. Deirdre znów poczuła mdłości, ale nie cofała się, robiła kolejny krok do przodu, hardo unosząc głowę do góry. - Odpowiedziałam już na twoje pytania, nie stworzę innej wersji rzeczywistości na twój rozkaz, żebyś poczuł się ukontentowany - warknęła, gdy znów wymieniał na głos jej przewiny, ubrane w retoryczne pytania. - Ale przestań uważać mnie za kobietę pragnącą ułatwienia sobie życia za twoje pieniądze, to więcej niż niedorzeczne - tu głos się jej załamał, gdzieś na granicy płaczu i pisku: przerażona tym brzmieniem zatrzymała się w końcu na moment, oddychając, by się choć odrobinę uspokoić. Sądziła, że była dla niego partnerką, że doprowadził ją przed oblicze Czarnego Pana ze względu na intelekt, talent, twardy charakter. Teraz te przekonania rozbijały się w proch. - To nie ty musisz nosić w sobie coś, co pożera żywcem od środka. Myślisz w ogóle o mnie? O tym, co to znaczy dla mnie, dla mojego życia, dla moich planów? - spytała z rozgoryczeniem, retorycznie, uśmiechająć się kwaśno, z dumą zmieszaną z bolesnym zrozumieniem. Poniżał ją, ale nie mogła znaleźć się już w gorszej sytuacji, a przynajmniej tak naiwnie sądziła. - A zamierzasz uczynić mnie jedną z nich, bezimienną dziwką noszącą twoje dziecko? - odparowała natychmiast, biegła w sztuce dyplomacji i w sztuce kłótni, walki do krwi, do pierwszego wbicia ostrza wystarczająco głęboko, by poważnie zranić. Jego, siebie, nieistotne; miotała się we własnych reakcjach.
- Wiedziałam wcześniej - wycedziła przez zaciśnięte zęby, wyprostowana tak, że zaczynały boleć ją plecy. Ręce ułożone nad brzuchem zacisnęły się w pięści. Zawsze wykonywała ten dyktowany wściekłością i upokorzeniem krok do przodu, lecz później zatrzymywała się lub cofała; wielokrotnie zranienie pchało ją naprzód, do zawalczenia o siebie, o swoje prawa, o poszarpaną godność, ale dopiero tego wieczoru odważyła się pójść dalej: czyż nie miała już nic do stracenia? - Musiałam się upewnić, później szukałam sposobu, żeby się tego pozbyć, nie chciałam - urwała i zaśmiała się, krótko, perliście, i gdyby wyjąć ten śmiech z kontekstu: wręcz ślicznie. Jakże była naiwna. - nie chciałam cię martwić, być obciążeniem, kolejnym problemem - głupia dziwka, przedkładająca jego nastrój, dobro i zadowolenie przed swoje. - A później zostałeś nestorem - dodała już zupełnie beznamiętnie, skrząc się na środku skali emocji, w zupełnej beznamiętności. To stwierdzenie oblało ją lodowatą wodą - i potem, skraplającym się na plecach - otrzeźwiło, lecz dalej stała tuż przy nim, w końcu rozwierając powieki. Doszli do sedna, do decyzji: a ta zawsze leżała w jego rękach. Była skończoną idiotką, słabą kobietą, którymi tak pogardzała, skoro kiedykolwiek sądziła inaczej.
- Nie wyobrażam sobie. Dlatego ci o tym mówię - odparła po prostu sucho i cicho, chcąc ukryć za szorstkością lęk, największy, jaki czuła do tej pory, bo nie widziała żadnego rozwiązania, nawet mało prawdopodobnego. Nic, pustka, ślepy zaułek; dotarła do ściany i czuła się tak, jakby przez ostanie minuty uderzała w nią z całej siły dłońmi, aż do krwi. - Nie mogę poronić - kolejne zdanie było wręcz szeptem, słabym postanowieniem: nie chodziło o to, co rozwijało się pod jej sercem, a o nią. O Mroczny Znak na przedramieniu, o zadania, które przed nią postawiono, o życie, które znów miała w pewnym sensie utracić, niezależnie od wyroku, padającego z ust Rosiera.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź