Pokój dzienny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój dzienny
Jasne, urządzone w barwach właściwych francuskiej koronie wnętrze. Niski stolik kawkowy otoczony miękką, wyścielaną szaroniebieskim jedwabiem kanapą oraz krzesłami z kompletu służy do przyjmowania gości - za narzuty, jak w innych rezydencjach Rosierów, służą futra białych lisów. Ściany zdobią doskonale utrzymane arrasy malowane w gałęzie kwiatów, których trzymały się rajskie ptaki. Jasny parkiet zabezpieczają delikatne wschodnie tkaniny. Zaczarowany gramofon cicho przygrywa klasykę francuskiego romantyzmu, od Bizeta i Chopina po Debussy'ego, do którego tańczą srebrne figury damy i dżentelmena ustawione na jednej z wyższych półek wąskiego regału z księgami - traktujących głównie o tematyce zakazanej, czarnomagicznej. Letni domek odwiedzają zwykle wyłącznie zaufani goście, stąd znikome środki ostrożności. Kilka okrągłych portretów przedstawia znamienitych przodków rodu - w tym dwie kobiety, trucicielkę Mahaut oraz jej córkę, królową Joannę. Mężczyzna to Agravain Rosier, zmarły przed czterystoma laty czarnoksiężnik, który zasłynął z bezkompromisowego podejścia do mugoli.
Nie spodziewał się, że zdobędzie się na taką bezczelność - zwykle posłuszna mu Deirdre stanęła teraz w opozycji zupełnie jakby poczuła wcześniej nieznaną siłę, która pozwoliła jej wyprostować plecy - czy to możliwe, by naprawdę sądziła, że nosząc jego dziecko wolno jej pozwolić sobie na więcej? Czy to możliwe, by zesłała na siebie stan brzemienny naprawdę sądząc, że dzięki temu zazna jego łaski? Jej słowa padały coraz celniej, wzniecając falę złości, nigdy nie skrzywdził Deirdre, nigdy nie skrzywdził jej naprawdę, a mimo to z jej ust padały słowa tak jadowite. Bała się go? Byłaby głupia, gdyby się nie bała - ale teraz wykazywała się bliżej niezrozumiałą brawurą, którą nacierała na niego jak byk zajadle uderzając w czerwoną płachtę jego uczuć. Tęsknił za nią - za nią dawną, za ich bliskością - jednak ta skruszyła się jak ciśnięty o ścianę szklany kielich, lśniąc odbijającymi światło odłamkami na lakierowanych posadzkach Białej Willi. Kiedyś nie odważyłaby się zwrócić do niego w taki sposób - ordynarny i pozbawiony szacunku. Jej perlisty dźwięk dzwonił w uszach jak roztrzaskiwane szkło, nie było już odwrotu. Nie chciała go martwić, potrząsnął głową przecząco z niedowierzaniem - gdyby powiedziała mu wcześniej, być może zdołałby zareagować. Zdołałby znaleźć rozwiązanie. Teraz - było już za późno na cokolwiek.
I choć tańczyła nad przepaścią, nierozważny krok popełniła dopiero mówiąc o Evandrze. Jego żona stała się tematem tabu odkąd związali się ze sobą bliżej, piękna półwila wciąż zajmowała jego serce, a rozdarcie między dwoma kobietami zepchnął na samo dno swoich problemów, wypierając z niego konflikt - był w stanie zachować je obie, wierzył w to gorliwie, tak długo, jak długo Evandra o niczym nie wiedziała, to miało szansę bytu. Ale nawet jej, nawet swojej najsłodszej kochance, czarnej łabędzicy o skrzydłach naznaczonych łączącym ich przekleństwem, nigdy nie pozwoliłby obrażać jej czci. Złość kotłowała się w jego sercu, mięśnie spięły, gniew iskrzył w oczach - gdy uderzył ją w twarz wierzchem zaciśniętej pięści, na której w blasku otaczających ich świec błysnęła gruba złota obrączka - gdy tylko raz kolejny hardo uniosła ku górze podbródek, występując naprzeciw niemu. Brzemienna czy nie, pozwalała sobie na zbyt wiele. Zapominała, gdzie jest jej miejsce, a przecież była mała, słaba i głupia - bez niego donikąd by nie doszła, jęczałaby teraz w Wenus pod spoconym ciałem kolejnego mężczyzny - poniżona, słabsza i upodlona.
- Nigdy więcej - podjął, lodowatym, spokojnym, chłodnie cichym głosem - nie odważysz się mówić o niej w taki sposób. - Nie będziesz stawiała jej obok dziwki, Deirdre, Evandra nią nie była. Złość opanowała każdy fragment jego ciała, pozbawiony dziś rozsądku, gniewny, wściekły, ale i stęskniony za bliskością, której nie mógł już dostać. Która nie należała do niego - i której być może nigdy nie powinien był zawłaszczać. Czy to chłopięce marzenie, pragnąć dwóch kobiet jednocześnie? Czy czas dorosnąć - i naprostować decyzje podjęte w porywie emocji? Dziś eskalowały w nim emocje znacznie większe, ale uderzające falą, z wolna obejmujące kontrolę nad całym nim, spopieliły resztki jasnych myśli i żądały zemsty za puste słowa i wyparcia niewygodnej dla kogoś o jego pozycji sytuacji. Choć jego myśli uciekały rozpaczliwie, musiał przyznać jej rację - żadne z nich nie mogło zmienić zastanej rzeczywistości, nawet gdyby pragnęła tego równie mocno, co on. Pewnie pragnęła - nawet, jeśli uczyniła to umyślnie, widziała już, dokąd zaprowadził jej kolejny przemyślany plan. Widziała? Nie ukarał jej. Powinien. Warkliwe odpowiedzi rozjuszały go tylko mocniej, nie pozwalając dojść do głosu niczemu prócz gniewu.
- Niedorzeczne jest to, co mówisz - podjął w końcu po dłuższej chwili ciszy, głosem tak ponurym, że mógłby należeć do żniwiarza; był nie tylko pełen gniewu, był też pewien wstrętu, rozżalenia i zawodu. - Jakie ty w ogóle możesz mieć plany, Deirdre? Jakie ty masz życie? Żyjesz pod moje dyktando - robisz to, co ci każę i to, na co ci pozwalam. - Nie zrujnował jej żadnych planów, nie miała ich, jej przyszłość sięgała tak daleko, jak daleko patrzył on. Naprawdę zarzucała mu, że o niej nie myślał? Nie doceniała niczego, co dla niej zrobił? Miała dom i pracę, nową tożsamość, odcięła się od Wenus, a w zamian samodzielnie podjęła decyzję, że narazi się na ciążę z nim - i to on nie myślał o niej? Oczywiście, że nie on nosił w sobie to, nie był kobietą - a gdyby nią był, byłby znacznie odpowiedzialniejszy od niej. Miała rację, później został nestorem - jednym z najpotężniejszych lordów, miał za sobą władzę, pieniądze, kontakty i wszystko, co mogła mu zabrać jednym ruchem rujnując jego reputację. Został nestorem, a byle dziwka wykrzykiwała mu w twarz irracjonalne wyrzuty, ignorując wszystko, co dla niej zrobił. Zaśmiał się krótko, bezgłośnie, uciekając wzrokiem w bok - nie wyobrażała sobie tego. Jak zawsze, kiedy jej plan rozbijał się o skały, przychodziła do niego wzrokiem kocięcia pytając, co będzie dalej.
Ale dalej nie było już nic. Nie mogła poronić i nie mogła urodzić, nie pod jego dachem.
- Wynoś się - odpowiedział krótko, szorstko, lodowato jak nigdy; cała jego twarz zionęła chłodem topionym jedynie ogniem gniewu. Nieprzejednany wzrok odnalazł jej czarne źrenice, spoglądając w nie z zajadłą intensywnością, serce biło mocniej, a choć czuł dziwne ciepło rozchodzące się po ciele, ciepło strachu, ciepło krwi wylewającej się ze złamanego serca gęstym i obfitym potokiem, jego głos nie zadrżał ani za pierwszym razem ani wtedy, kiedy swoje słowa powtórzył: - Wynoś się stąd - Bo nie miał miejsca dla niej, dla ich wspólnych dzieci, dla ich wspólnego domu, dla rozwydrzonej bezczelnej niewdzięcznej dziwki i jej bękartów. Ani tutaj, ani nigdzie indziej.
I choć tańczyła nad przepaścią, nierozważny krok popełniła dopiero mówiąc o Evandrze. Jego żona stała się tematem tabu odkąd związali się ze sobą bliżej, piękna półwila wciąż zajmowała jego serce, a rozdarcie między dwoma kobietami zepchnął na samo dno swoich problemów, wypierając z niego konflikt - był w stanie zachować je obie, wierzył w to gorliwie, tak długo, jak długo Evandra o niczym nie wiedziała, to miało szansę bytu. Ale nawet jej, nawet swojej najsłodszej kochance, czarnej łabędzicy o skrzydłach naznaczonych łączącym ich przekleństwem, nigdy nie pozwoliłby obrażać jej czci. Złość kotłowała się w jego sercu, mięśnie spięły, gniew iskrzył w oczach - gdy uderzył ją w twarz wierzchem zaciśniętej pięści, na której w blasku otaczających ich świec błysnęła gruba złota obrączka - gdy tylko raz kolejny hardo uniosła ku górze podbródek, występując naprzeciw niemu. Brzemienna czy nie, pozwalała sobie na zbyt wiele. Zapominała, gdzie jest jej miejsce, a przecież była mała, słaba i głupia - bez niego donikąd by nie doszła, jęczałaby teraz w Wenus pod spoconym ciałem kolejnego mężczyzny - poniżona, słabsza i upodlona.
- Nigdy więcej - podjął, lodowatym, spokojnym, chłodnie cichym głosem - nie odważysz się mówić o niej w taki sposób. - Nie będziesz stawiała jej obok dziwki, Deirdre, Evandra nią nie była. Złość opanowała każdy fragment jego ciała, pozbawiony dziś rozsądku, gniewny, wściekły, ale i stęskniony za bliskością, której nie mógł już dostać. Która nie należała do niego - i której być może nigdy nie powinien był zawłaszczać. Czy to chłopięce marzenie, pragnąć dwóch kobiet jednocześnie? Czy czas dorosnąć - i naprostować decyzje podjęte w porywie emocji? Dziś eskalowały w nim emocje znacznie większe, ale uderzające falą, z wolna obejmujące kontrolę nad całym nim, spopieliły resztki jasnych myśli i żądały zemsty za puste słowa i wyparcia niewygodnej dla kogoś o jego pozycji sytuacji. Choć jego myśli uciekały rozpaczliwie, musiał przyznać jej rację - żadne z nich nie mogło zmienić zastanej rzeczywistości, nawet gdyby pragnęła tego równie mocno, co on. Pewnie pragnęła - nawet, jeśli uczyniła to umyślnie, widziała już, dokąd zaprowadził jej kolejny przemyślany plan. Widziała? Nie ukarał jej. Powinien. Warkliwe odpowiedzi rozjuszały go tylko mocniej, nie pozwalając dojść do głosu niczemu prócz gniewu.
- Niedorzeczne jest to, co mówisz - podjął w końcu po dłuższej chwili ciszy, głosem tak ponurym, że mógłby należeć do żniwiarza; był nie tylko pełen gniewu, był też pewien wstrętu, rozżalenia i zawodu. - Jakie ty w ogóle możesz mieć plany, Deirdre? Jakie ty masz życie? Żyjesz pod moje dyktando - robisz to, co ci każę i to, na co ci pozwalam. - Nie zrujnował jej żadnych planów, nie miała ich, jej przyszłość sięgała tak daleko, jak daleko patrzył on. Naprawdę zarzucała mu, że o niej nie myślał? Nie doceniała niczego, co dla niej zrobił? Miała dom i pracę, nową tożsamość, odcięła się od Wenus, a w zamian samodzielnie podjęła decyzję, że narazi się na ciążę z nim - i to on nie myślał o niej? Oczywiście, że nie on nosił w sobie to, nie był kobietą - a gdyby nią był, byłby znacznie odpowiedzialniejszy od niej. Miała rację, później został nestorem - jednym z najpotężniejszych lordów, miał za sobą władzę, pieniądze, kontakty i wszystko, co mogła mu zabrać jednym ruchem rujnując jego reputację. Został nestorem, a byle dziwka wykrzykiwała mu w twarz irracjonalne wyrzuty, ignorując wszystko, co dla niej zrobił. Zaśmiał się krótko, bezgłośnie, uciekając wzrokiem w bok - nie wyobrażała sobie tego. Jak zawsze, kiedy jej plan rozbijał się o skały, przychodziła do niego wzrokiem kocięcia pytając, co będzie dalej.
Ale dalej nie było już nic. Nie mogła poronić i nie mogła urodzić, nie pod jego dachem.
- Wynoś się - odpowiedział krótko, szorstko, lodowato jak nigdy; cała jego twarz zionęła chłodem topionym jedynie ogniem gniewu. Nieprzejednany wzrok odnalazł jej czarne źrenice, spoglądając w nie z zajadłą intensywnością, serce biło mocniej, a choć czuł dziwne ciepło rozchodzące się po ciele, ciepło strachu, ciepło krwi wylewającej się ze złamanego serca gęstym i obfitym potokiem, jego głos nie zadrżał ani za pierwszym razem ani wtedy, kiedy swoje słowa powtórzył: - Wynoś się stąd - Bo nie miał miejsca dla niej, dla ich wspólnych dzieci, dla ich wspólnego domu, dla rozwydrzonej bezczelnej niewdzięcznej dziwki i jej bękartów. Ani tutaj, ani nigdzie indziej.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zazwyczaj, gdy posuwała się odrobinę za daleko, czekała na jego reakcję, niczym psujące coś kocię, które zerka na właściciela, zastanawiając się, jak ten zareaguje na nieposłuszeństwo. Odrobinę masochistyczna, słodka od adrenaliny zabawa, którą podejmowała podświadomie podczas prób uzyskania choć części niezależności. Gdyby tamtego majowego wieczoru w Wenus doznała krótkiego objawienia, pozwalającego zajrzeć w niedaleką przyszłość: czy postąpiłaby tak samo? Czy pewnie wkroczyłaby na ścieżkę ku powolnej destrukcji? Ostatnie miesiące zdawały się luksusowym snem, ale także dowodem na to, że przyjemność usypiała czujność, a uczucia zaślepiały do tego stopnia, że dopiero w obliczu makabrycznego epilogu spoglądała na ich relację trzeźwo. Dostrzegając ostre barwy każdego pozostawionego na bladej skórze siniaka, każdego cedzonego niczym beznamiętny epitet wyzwiska, każdej decyzji pozbawiającej ją mocy sprawczej. Nawet gdy pozornie zgadzał się na to, by rozwinęła skrzydła, było to jedynie zawoalowanym zaciśnięciem sznura na jej szyi. Przyzwyczaiła się do tej szorstkiej obecności, ba, pokochała ją, utożsamiając ból z potęgą, z dumą lśniącą w męskich oczach. Niczego więcej nie pragnęła: wyłącznie potęgi, wiedzy i Tristana, reszta zdawała się jedynie nieistotnym dodatkiem, dlatego pozwalała mu na wszystko.
Do czasu, do bolesnego rozłamu, roztrzaskania się w drobny mak wszystkiego, co razem - jej kosztem? jego kosztem? - zbudowali. Paniczny lęk przed jego reakcją rozpłynął się w agresji, w celnych słowach, trafiających jednak w próżnię. Nie skomentował żadnego z ciosów, nie odniósł się do żadnego oskarżenia, lecz milczenie także było odpowiedzią. Twierdzącą, wiedziała jak traktował kobiety, widziała to, również doskonale bawiąc się w półżywym towarzystwie, ale naiwnie sądziła, że ona nigdy nie padnie jego ofiarą, że jest wyjątkowa. Dała się nabrać na kilka czułych słów, kłamliwych zapewnień, na ogień i pasję, mylnie odczytywaną jako pieczęć do ich wspólnego sekretu, do toksycznego, ale trwałego uczucia, wiążącego ich na zawsze. Zabawka. Tym była, tylko tym, a teraz okazała się zbędna, popsuta, nie zasługująca nawet na odpowiedź.
Rozchyliła usta, chcąc pójść o krok dalej, znaleźć się jeszcze dalej po drugiej stronie nieprzekraczalnej granicy, ale nie zdołała. Był szybszy, a odpowiedź, choć opóźniona, jednak padła - jako cios, silny i pełen pogardy jednocześnie. Rozległ się nieprzyjemny trzask, a jej policzek najpierw przeszyła fala mrozu, później zamieniona w bolesne ciepło, rozlewające się wzdłuż kości policzkowej aż do ust; wilgotnych, obrączka rozcięła kącik warg, od razu buchający krwią. Lepką, łaskoczącą brodę; głowa Deirdre odskoczyła w bok, ale nie wyprostowała się od razu, stojąc w tej wykrzywionej pozycji, z włosami przesłaniającymi twarz, próbując zdać sobie sprawę z tego, co właśnie się działo.
Serce biło nienaturalnie szybko, jak nigdy wcześniej; nawet podczas mordowania jednorożca, odbierania życia zdrajcom, torturowania i ryzykowania życia nie doświadczała takiego kołatania rozerwanego organu, pompującego zbyt wiele krwi do jej osłabionego ciała. Zachwiała się, odzyskując jednak równowagę, a lodowate słowa Tristana bolały jeszcze mocniej od uderzenia niemalże posyłającego ją na posadzkę. Mówił o czarownicy, którą kochał i szanował, o kobiecie, która także nosiła jego dziecko, którą gotów był bronić za każdą cenę - wiedziała o tym wcześniej, lecz dopiero teraz, w chwili przerażenia, słabości i otrzeźwienia z miłosnego transu, zrozumiała to w pełni.
Świadomość wywołała mdłości, powstrzymała je i oblizała wargi, a krew ciągle kapała z kącika ust, gdy odwracała się przodem do niego, wysłuchując następnych prawd o świecie, który dopiero teraz obserwowała w pełnych, przerażających barwach zależności. Chciała wyprowadzić go z błędu, raz jeszcze zaakcentować własną sprawczość, rzeczowo przywołać poprzednie argumenty i niewypowiedziane pytanie o to, co ma zrobić: nie sądziła, że to zakończy się tak szybko. Kilka minut, mgnienie oka, uderzenie - i świat usypujący się spod nóg, prosto w otchłań spełniającego się najgorszego koszmaru.
Spodziewała się tego, ale - paradoksalnie - nie sądziła, że tak się stanie. Oczekiwała wściekłości, niezrozumienia, pretensji, owszem, lecz poza nimi także rozwiązania. Wskazanie drogi, zniecierpliwione uspokojenie, zapewnienie, że razem pozbędą się tego problemu, przetrwają trudny okres a później ze zdwojonymi siłami wróci do pełni życia, bogatsza o wiedzę zgłębianą podczas swej niedyspozycji. Że to, co rosło pod jej sercem mogło przydać się w badaniach, że dzięki temu stanie się silniejsza; naiwnie rysowała taką przyszłość, gotowa odpłacić mu za wyrozumiałość największymi rozkoszami. Żałosne plany nie miały się jednak ziścić, została sama, wypchnięta gwałtownie spod ciepłego klosza. Bez dłuższych wyjaśnień; najpierw zrównana z ziemią, ubezwłasnowolniona, a później skazana na samotne borykanie się z niemożliwym do rozwiązania problemem.
Spoglądała na niego z żałosnym niedowierzaniem, mrugając gwałtownie, przez kilka niewyobrażalnie długich sekund zupełnie odsłonięta. Przerażona, skulona, odepchnięta, skopana, nie mogąca pojąć tego, co jej rozkazywał. Wynoś się stąd, poprzedone pogardliwym śmiechem. Przemawiał chłodnie i zdecydowanie; to nie było bezmyślne wyrzucenie z siebie wściekłości, to nie było retoryczne pytanie ani pełne złowrogiej pasji wyzwisko. Naprawdę doszczętnie niszczył to, co razem stworzyli. Wyrzekał się jej, wyrzucał, przekreślał wszystko, co ich łączyło.
Opanowała się. Wyprostowała, uniosła brodę, lekceważąc zaczerwienienie policzka i charkot paniki, chcący wydostać się za wszelką cenę z gardła. Przesunęła po nim spojrzeniem - pustym, martwym, wyczyszczonym nagle, wręcz magicznie, z kłębiących się tam przed momentem uczuć, mieszaniny błagania, szoku i rozpaczy. Była pozornie spokojna, jedynie potwornie drżące blade dłonie zdradzały skrajne poruszenie; spuściła wzrok, ściągając pierścień z rubinem i kamieniem księżycowym, a palce trzęsły się tak, że prawie upuściła drogą biżuterię. Nie rzuciła jej jednak w jego stronę, nie spojrzała też na niego po raz ostatni, pewna, że zauważy wilgoć zbierającą się w kącikach kocich oczu. Odwróciła się, chwiejnie, jak ciężko ranna, i zrobiła kilka kroków w bok, kładąc pierścień na komodzie. Przytrzymała się na moment drewnianego blatu, pewna, że zaraz się przewróci - to nie mogła być prawda, nie mogła stąd odejść, nie miała gdzie, nie miała do kogo, była w ciąży, przerażającej ciąży; była słaba i bezradna. Kiedyś widziała w jego oczach obietnicę, złowrogą, ale dającą specyficzne poczucie stałości - że nie pozwoli jej odejść, że niezależnie od wszystkiego należy do niego. To także okazało się płonącym jaskrawo, ale krótko płomieniem, gasnącym teraz i pozostawiającym ją w całkowitym mroku. Znów wstrzymała oddech i bez odwracania się, boso, w cienkiej koszuli, ruszyła ku drzwiom, a zanim dotarła do progu - lub zanim urywany szloch zdążyłby wybrzmieć w miejscu, które nazwała już domem - rozmyła się w czarnej mgle. Znikając z Białej Willi już na zawsze.
| Deirdre zt
Do czasu, do bolesnego rozłamu, roztrzaskania się w drobny mak wszystkiego, co razem - jej kosztem? jego kosztem? - zbudowali. Paniczny lęk przed jego reakcją rozpłynął się w agresji, w celnych słowach, trafiających jednak w próżnię. Nie skomentował żadnego z ciosów, nie odniósł się do żadnego oskarżenia, lecz milczenie także było odpowiedzią. Twierdzącą, wiedziała jak traktował kobiety, widziała to, również doskonale bawiąc się w półżywym towarzystwie, ale naiwnie sądziła, że ona nigdy nie padnie jego ofiarą, że jest wyjątkowa. Dała się nabrać na kilka czułych słów, kłamliwych zapewnień, na ogień i pasję, mylnie odczytywaną jako pieczęć do ich wspólnego sekretu, do toksycznego, ale trwałego uczucia, wiążącego ich na zawsze. Zabawka. Tym była, tylko tym, a teraz okazała się zbędna, popsuta, nie zasługująca nawet na odpowiedź.
Rozchyliła usta, chcąc pójść o krok dalej, znaleźć się jeszcze dalej po drugiej stronie nieprzekraczalnej granicy, ale nie zdołała. Był szybszy, a odpowiedź, choć opóźniona, jednak padła - jako cios, silny i pełen pogardy jednocześnie. Rozległ się nieprzyjemny trzask, a jej policzek najpierw przeszyła fala mrozu, później zamieniona w bolesne ciepło, rozlewające się wzdłuż kości policzkowej aż do ust; wilgotnych, obrączka rozcięła kącik warg, od razu buchający krwią. Lepką, łaskoczącą brodę; głowa Deirdre odskoczyła w bok, ale nie wyprostowała się od razu, stojąc w tej wykrzywionej pozycji, z włosami przesłaniającymi twarz, próbując zdać sobie sprawę z tego, co właśnie się działo.
Serce biło nienaturalnie szybko, jak nigdy wcześniej; nawet podczas mordowania jednorożca, odbierania życia zdrajcom, torturowania i ryzykowania życia nie doświadczała takiego kołatania rozerwanego organu, pompującego zbyt wiele krwi do jej osłabionego ciała. Zachwiała się, odzyskując jednak równowagę, a lodowate słowa Tristana bolały jeszcze mocniej od uderzenia niemalże posyłającego ją na posadzkę. Mówił o czarownicy, którą kochał i szanował, o kobiecie, która także nosiła jego dziecko, którą gotów był bronić za każdą cenę - wiedziała o tym wcześniej, lecz dopiero teraz, w chwili przerażenia, słabości i otrzeźwienia z miłosnego transu, zrozumiała to w pełni.
Świadomość wywołała mdłości, powstrzymała je i oblizała wargi, a krew ciągle kapała z kącika ust, gdy odwracała się przodem do niego, wysłuchując następnych prawd o świecie, który dopiero teraz obserwowała w pełnych, przerażających barwach zależności. Chciała wyprowadzić go z błędu, raz jeszcze zaakcentować własną sprawczość, rzeczowo przywołać poprzednie argumenty i niewypowiedziane pytanie o to, co ma zrobić: nie sądziła, że to zakończy się tak szybko. Kilka minut, mgnienie oka, uderzenie - i świat usypujący się spod nóg, prosto w otchłań spełniającego się najgorszego koszmaru.
Spodziewała się tego, ale - paradoksalnie - nie sądziła, że tak się stanie. Oczekiwała wściekłości, niezrozumienia, pretensji, owszem, lecz poza nimi także rozwiązania. Wskazanie drogi, zniecierpliwione uspokojenie, zapewnienie, że razem pozbędą się tego problemu, przetrwają trudny okres a później ze zdwojonymi siłami wróci do pełni życia, bogatsza o wiedzę zgłębianą podczas swej niedyspozycji. Że to, co rosło pod jej sercem mogło przydać się w badaniach, że dzięki temu stanie się silniejsza; naiwnie rysowała taką przyszłość, gotowa odpłacić mu za wyrozumiałość największymi rozkoszami. Żałosne plany nie miały się jednak ziścić, została sama, wypchnięta gwałtownie spod ciepłego klosza. Bez dłuższych wyjaśnień; najpierw zrównana z ziemią, ubezwłasnowolniona, a później skazana na samotne borykanie się z niemożliwym do rozwiązania problemem.
Spoglądała na niego z żałosnym niedowierzaniem, mrugając gwałtownie, przez kilka niewyobrażalnie długich sekund zupełnie odsłonięta. Przerażona, skulona, odepchnięta, skopana, nie mogąca pojąć tego, co jej rozkazywał. Wynoś się stąd, poprzedone pogardliwym śmiechem. Przemawiał chłodnie i zdecydowanie; to nie było bezmyślne wyrzucenie z siebie wściekłości, to nie było retoryczne pytanie ani pełne złowrogiej pasji wyzwisko. Naprawdę doszczętnie niszczył to, co razem stworzyli. Wyrzekał się jej, wyrzucał, przekreślał wszystko, co ich łączyło.
Opanowała się. Wyprostowała, uniosła brodę, lekceważąc zaczerwienienie policzka i charkot paniki, chcący wydostać się za wszelką cenę z gardła. Przesunęła po nim spojrzeniem - pustym, martwym, wyczyszczonym nagle, wręcz magicznie, z kłębiących się tam przed momentem uczuć, mieszaniny błagania, szoku i rozpaczy. Była pozornie spokojna, jedynie potwornie drżące blade dłonie zdradzały skrajne poruszenie; spuściła wzrok, ściągając pierścień z rubinem i kamieniem księżycowym, a palce trzęsły się tak, że prawie upuściła drogą biżuterię. Nie rzuciła jej jednak w jego stronę, nie spojrzała też na niego po raz ostatni, pewna, że zauważy wilgoć zbierającą się w kącikach kocich oczu. Odwróciła się, chwiejnie, jak ciężko ranna, i zrobiła kilka kroków w bok, kładąc pierścień na komodzie. Przytrzymała się na moment drewnianego blatu, pewna, że zaraz się przewróci - to nie mogła być prawda, nie mogła stąd odejść, nie miała gdzie, nie miała do kogo, była w ciąży, przerażającej ciąży; była słaba i bezradna. Kiedyś widziała w jego oczach obietnicę, złowrogą, ale dającą specyficzne poczucie stałości - że nie pozwoli jej odejść, że niezależnie od wszystkiego należy do niego. To także okazało się płonącym jaskrawo, ale krótko płomieniem, gasnącym teraz i pozostawiającym ją w całkowitym mroku. Znów wstrzymała oddech i bez odwracania się, boso, w cienkiej koszuli, ruszyła ku drzwiom, a zanim dotarła do progu - lub zanim urywany szloch zdążyłby wybrzmieć w miejscu, które nazwała już domem - rozmyła się w czarnej mgle. Znikając z Białej Willi już na zawsze.
| Deirdre zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Gdzieś wewnątrz jego serca tliła się nadzieja, że uderzenie w twarz pozwoli jej się opamiętać, przywróci ją do porządku, pozwoli trzeźwo przemyśleć słowa, po które lekkomyślnie sięgała; że rzeczywistość zniknie jak zły sen, zastąpiony przez niemożliwe rozwiązanie, które przywróci dawny ład: ale wypowiedziane przez niego słowa dotarły do Deirdre zbyt szybko, nie było już odwrotu. Kazał jej wyjść - wyrzucił ją, mając dość jej intryg i kłamstw. Zaczerwienione od uderzenia knykcie, roziskrzone gniewem źrenice, ściśnięte w wąską kreskę usta, rozdzierający obraz tego, jak bardzo stali się sobie obcy - przez nią, zrujnowała to wszystko, wykopała między nimi przepaść, której nie dało się już dłużej ignorować. Wpatrywał się w nią bez słowa, kiedy z rozpaczliwie odnalezioną dumą zadarła brodę; żadna pozycja nie mogła sprawić, by jej twarz, zaczerwieniona od siły uderzenia i ubrudzona pękniętą wargą, przestała wyglądać żałośnie. A jednak próbowała - a on ani drgnął, patrząc; zadzierając brodę nie niżej niż ona - ze swojej pozycji patrząc na nią z góry, ostrzegawczo, niemo przestrzegając przed wypowiedzeniem choćby słowa. Słów padło już dosyć - w większości nonsensownych. Ta milcząca potyczka nie trwała jednak długo, podążył za ruchem jej dłoni, gdy w blasku dogasającej świecy błysnęło złoto podarowanego jej pierścienia. Nie musiała go oddawać. Nie chciał, żeby go oddała, należał do niej - ale wciąż nie wypowiedział ani słowa, a na jego twarzy nie zakwitła emocja inna niż gniew. Nie poruszył się, nawet nie drgnął w jej stronę - ale to nie miało już żadnego znaczenia. Nie spojrzała, nie pozwalając mu nacieszyć oczu widokiem jej skruszonych źrenic po raz ostatni.
Zniknęła. Już na zawsze. Pozostawiając po sobie rozoraną ropiejącą ranę i ziejącą chłodem pustkę jak otchłań grożącą złowieszczym chichotem losu. Wiedział, że zrobił to, co zrobić powinien - więc dlaczego ból był tak wielki? Ból, rozdzierający się przez żyły, rozlewający się falą nieznośnego żalu, wyjący rozpaczliwe pieśni; jakże dawno nie czuł już nic równie silnego. Zupełnie jakby ktoś wydarł mu z piersi wciąż bijące serce i roztrzaskał je na drobiny, które rozdmuchał potem w cztery strony świata. Cztery? Może więcej. Dokąd poszła? Nie wiedział - nie miała dokąd, może znów znajdzie ją w Wenus za jakiś czas, kiedy przejdzie już przez poród.
Znów - obłapiana przez lepkie ręce każdego, kto będzie miał ku temu ochotę, choć żaden z nich nigdy nie pozna jej tak, jak poznał ją on.
Przez chwilę stał bez słowa, bez poruszenia, wpatrując się w przestrzeń, z której zniknęła. Drgnął dopiero po chwili, podchodząc do komody, na której leżał podarowany jej pierścień - biorąc go do ręki, niepewnym gestem obracając między palcami. Rozchylone usta drgnęły gniewnie, kiedy wsparł się obiema rękoma na blacie komody. Powinien ją odnaleźć. Teraz. Od razu. I wepchnąć jej ten pierścień do gardła, nie powinna była go tutaj zostawiać. Doskonale pamiętał linię jej krtani, niemal czuł ją pod palcami; powinien wepchnąć jej do gardła nie tylko pierścień, ale i tyle galeonów, ile jej pobyt tutaj kosztował go przez cały ten czas. Przecież tego chciała - pieniędzy. Krzątający się w pobliżu skrzat bezbłędnie wyczuwał gniewną aurę pana, przez półprzymknięte powieki dostrzegł szklaneczkę Toujurs Pour, która stuknęła o blat komody. Przez chwilę się jej przyglądał - później uchwycił i przechylił, na końcu z impetem roztrzaskał o pobliską ścianę, nie zważając ani na szklane odłamki, które posypały mu się pod nogi, ani na drobiny resztek alkoholu, które również rozchlapały się na niego. Zacisnął prawą pięść, brakowało mu tego, gwałtownym ruchem ręki strącił z blatu komody wszystko, co ją przyozdabiało: antyczną wazę, parę szklanych figurek, kielich zostawiony tu zapewne jeszcze przez Deirdre. Lecz nim rozległ się trzask jego już nie było - rozmył się w kłębie czarnego dymu, zniknął w nim, zmierzając tam, gdzie to wszystko się zaczęło - do Wenus.
zt
Zniknęła. Już na zawsze. Pozostawiając po sobie rozoraną ropiejącą ranę i ziejącą chłodem pustkę jak otchłań grożącą złowieszczym chichotem losu. Wiedział, że zrobił to, co zrobić powinien - więc dlaczego ból był tak wielki? Ból, rozdzierający się przez żyły, rozlewający się falą nieznośnego żalu, wyjący rozpaczliwe pieśni; jakże dawno nie czuł już nic równie silnego. Zupełnie jakby ktoś wydarł mu z piersi wciąż bijące serce i roztrzaskał je na drobiny, które rozdmuchał potem w cztery strony świata. Cztery? Może więcej. Dokąd poszła? Nie wiedział - nie miała dokąd, może znów znajdzie ją w Wenus za jakiś czas, kiedy przejdzie już przez poród.
Znów - obłapiana przez lepkie ręce każdego, kto będzie miał ku temu ochotę, choć żaden z nich nigdy nie pozna jej tak, jak poznał ją on.
Przez chwilę stał bez słowa, bez poruszenia, wpatrując się w przestrzeń, z której zniknęła. Drgnął dopiero po chwili, podchodząc do komody, na której leżał podarowany jej pierścień - biorąc go do ręki, niepewnym gestem obracając między palcami. Rozchylone usta drgnęły gniewnie, kiedy wsparł się obiema rękoma na blacie komody. Powinien ją odnaleźć. Teraz. Od razu. I wepchnąć jej ten pierścień do gardła, nie powinna była go tutaj zostawiać. Doskonale pamiętał linię jej krtani, niemal czuł ją pod palcami; powinien wepchnąć jej do gardła nie tylko pierścień, ale i tyle galeonów, ile jej pobyt tutaj kosztował go przez cały ten czas. Przecież tego chciała - pieniędzy. Krzątający się w pobliżu skrzat bezbłędnie wyczuwał gniewną aurę pana, przez półprzymknięte powieki dostrzegł szklaneczkę Toujurs Pour, która stuknęła o blat komody. Przez chwilę się jej przyglądał - później uchwycił i przechylił, na końcu z impetem roztrzaskał o pobliską ścianę, nie zważając ani na szklane odłamki, które posypały mu się pod nogi, ani na drobiny resztek alkoholu, które również rozchlapały się na niego. Zacisnął prawą pięść, brakowało mu tego, gwałtownym ruchem ręki strącił z blatu komody wszystko, co ją przyozdabiało: antyczną wazę, parę szklanych figurek, kielich zostawiony tu zapewne jeszcze przez Deirdre. Lecz nim rozległ się trzask jego już nie było - rozmył się w kłębie czarnego dymu, zniknął w nim, zmierzając tam, gdzie to wszystko się zaczęło - do Wenus.
zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zjawił się na Wyspie Sheppey po raz pierwszy, podążając za wskazówkami Deirdre rzeczywiście bez większego problemu dotarł na miejsce. Willa, która mieściła się na wyspie była okazała i nieco przerosła jego oczekiwania. Choć jednocześnie była właśnie tym, czego mógł się spodziewać po samym Tristanie, nie podejrzewał nawet, że mógł wprowadzić Deirdre, swoją matresę w świat podobnych luksusów i udogodnień. Jakkolwiek cenił Tsagairt za jej umiejętności — zarówno manipulatorskie, zapewne erotyczne, jak i magiczne, tak nie spodziewał się podobnej hojności po czarodzieju, który w dzieciństwie był mu jak brat. To nakazało mu się zastanowić nad tym, jak ważna dla niego mogła być azjatka, jak mocno chciał ją trzymać przy sobie, że ofiarował jej namiastkę krainy, do której oficjalnie nigdy nie mogła wstąpić, jako dama. Czy to było właśnie to? Czy była jego słabością, czy poza pożądaniem i zauroczeniem pragnął dać jej to wszystko tak po prostu, czy może było w tym więcej wyrachowanych i przemyślanych działań? To mógł wiedzieć tylko Rosier, a póki nie podjął z nim podobnego wątku mógł jedynie domniemywać, że gest, którym się wykazał był jednym i drugim jednocześnie. Dotąd nie podejmował tego tematu. Wiele faktów mogło stać się w tej sytuacji niezręcznych, choć nigdy dotąd za takowe je nie uważał.
Już w progu powitała go skrzatka — dobrze mu znana zresztą, Prymulka nie raz towarzyszyła Fantine, jak i Melisande podczas ich wspólnych spotkań na dworze w Dover. Oddał jej płaszcz i obwieścił, że zjawił się w gościnie do madame Mericourt. Nie miał pewności, na ile jej tożsamość była oczywista i jak układały się sieci tajemnic rodzinnych między Wyspą Sheppey, a Chateau Rose. Został poprowadzony do pokoju dziennego, ale jeszcze nim do niego dotarł usłyszał już przeraźliwy ryk dochodzący z daleka, niosący się przerażającym echem po eleganckich ścianach Białej Willi. Zerknął ukradkiem na skrzatkę, ale nie mógł spodziewać się po niej innej reakcji niż ta, którą odnalazł na jej niewzruszonej twarzy. Wypełniała swoje obowiązki właściwie, nie pozwalając sobie na zdradzenie czegokolwiek. Płacz dziecka był przeraźliwy i odstraszający. Niemniej spoglądał w tamtym kierunku przez chwilę doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że dziecko, które przyjdzie na świat w Nokturnowej lecznicy wcale nie będzie inne — będzie bezbronne, ryczące, domagające się atencji, jedzenia i snu. W swojej brzydocie i bezradności osiągnie jednak każdy sukces. Vablatsky była czarownicą, której sam ufał i nawet ta niecodzienna myśl o dalszym uczestnictwie w jej życiu i mimochodem więc życiu spłodzonego dziecka nie budziła w nim niepokoju, przynajmniej na razie. Dziecię, które się narodzi będzie miało najlepszą opiekę, otrzyma odpowiednie lekcje wychowania w trudnych warunkach i świecie gnijącym w wojnie. Z mlekiem matki wyssie więc naturalny instynkt przetrwania, zyska tożsamość i opiekę, a jeśli Vablatsky nie będzie mu tego uniemożliwiać, również i wiedzę potrzebną mu do zdobycia prawdziwej potęgi. A dziecko Deirdre? Zawieszone między światami, wychowane dziś tu, w blichtrze i bogactwie, nienależące do żadnego ze światów. Tak jak on kiedyś. Tkwiące jedną nogą w dworach szlacheckich, drugą borykające się z dylematami natury filozoficznej. A może w jeszcze gorszym położeniu — bo wychowywane w tajemnicy. Był ciekaw tego, jak radzi sobie w nowej roli. Była kobietą i chociaż posiadała wielką wiedzę i spore umiejętności magiczne nie mogła zmienić swojego przeznaczenia. Przeznaczeniem kobiet było dzieci rodzić i wychowywać, czy to jej się podobało, czy nie. Chcąc nie chcąc znalazła się w położeniu ustawiającym ją na właściwym miejscu w istniejącym porządku świata. W roli matki i kochanki, westalki ogniska Białej Wilii. I ta rola pozostanie już z nią na zawsze, niezależnie od tego, czy będzie chciała się od niej uwolnić, czy nie.
Podszedł do regału, na którym znajdowały się interesujące zakazane pozycje. W pierwszej chwili jedynie przebiegł wzrokiem po interesujących i częściowo dobrze mu znanych tytułach, ale biblioteczka Tristana musiała zawierać wiele ciekawych tomiszczy, których nigdy w życiu nie miał nawet w rękach. Sięgnął po jedną taką księgę bez skrępowania, czekając na gospodynię — a może nieco bardziej zadomowionego w wilii Rosiera gościa. Przemknął wzrokiem po kartach, powoli i bez pośpiechu wczytując się w treść zapisków.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ktoś znów przerwał jej słodki odpoczynek: sękata dłoń skrzatki przerwała błogą nieświadomość, przywracając Deirde do rzeczywistości, pozornie niewiele różniącej się od snu. Wygodny szezlong, miękkie tkaniny, jednostajna melodia morskich fal, posiłek leżący na drewnianym stoliczku obok siedziska - brunetka mrugała powoli, nieśpiesznie koncentrując wzrok na szepczącej o gościu służącej - odkąd urodziła, gwałtowny sposób przechodzenia do jawy wręcz zanikł; teraz czyniła to z rozleniwieniem, nawet, jeśli miała świadomość, że ktoś oczekuje na nią w salonie.
Powoli się przeciągnęła i usiadła, krzywiąc się odruchowo - świeża jeszcze blizna zakłuła, drażniła ją przy gwałtowniejszym ruchu, choć w porównaniu z pierwszymi dobami po operacji praktycznie jej nie czuła. Grymas niezadowolenia nie utrzymał się jednak na pełnych wargach zbyt długo. Przetarła oczy i pozwoliła sobie na nieeleganckie ziewnięcie, spod zmrużonych powiek przyglądając się skrzatce. Spodziewała się, że ta znów obudziła ją na karmienie, lecz przecież przed zaledwie momentem to właśnie robiła - informacja o tym, że tym razem wyrywa ją ze słodkiego snu z powodu gościa, stanowiła miłą niespodziankę. Tak, spodziewała się dziś Ramseya, ale ostatnie dni zlewały się w jedno długie, senne popołudnie, ciepłe, o zapachu mleka, niemowląt, ognia trzaskającego w kominku i rozgrzanej skóry. Ciężko było śledzić migoczące daty, starała się też nie odliczać dni do upragnionego powrotu do la Fantasmagorii i normalnego życia. Niezależnie od wszystkiego, powitanie w progach Białej Willi szanowanego gościa było miłą, ekscytującą wręcz odmianą: Deirdre tęskniła za kontaktem z ludźmi, za surową codziennością, za prawdziwymi wyzwaniami, niedotyczącymi radzenia sobie z niemowlętami. Czekało ją jeszcze kilka dni rekonwalescencji, ostatnia kontrola u Cassandry sugerowała, że niedługo będzie mogła wrócić do pełni sprawności i robiła wszystko, by to przyśpieszyć. Zarówno pod względem fizycznym, podczas długich spacerów zaśnieżonym brzegiem morza pomagających polepszyć kondycję (i uciec na dłużej z domu), jak i ludzkim - gdy mogła w końcu spotkać się z wymagającym rozmówcą.
Ruszyła do salonu, szczelniej otulając się miękkim, białym swetrem z czystej wełny. Był za duży i długi, otulał jej sylwetkę drapiącym materiałem, skrywając pod sobą luźną, równie białą koszulę. Na widok Mulcibera nie powstrzymała lekkiego uśmiechu, nieco jeszcze sennego; nie miała powodu do udawania, naprawdę cieszyła się, że go widzi - nigdy wcześniej nie sądziła, że będzie w stanie wykrzesać z siebie takie uczucie na widok Mulcibera. Był jednak łącznikiem ze światem, za którym szczerze tęskniła; przypomnieniem, że poza Wyspą Sheppey czekały na nią rzeczy wielkie i straszne zarazem.
- Nie trzymałam ich tutaj- powiedziała w ramach przywitania, jak zwykle zaczynając od konkretów, kontynuując myśl zaczętą już w głowie. Książki; przybył po swoją własność a nie powodowany przyjacielską tęsknotą. - Przechowywałam je schowane w kufrze, w ciemności, by strony nie wyblakły. Są w nienagannym stanie - zapewniła, kilkoma pewnymi krokami zmniejszając dzielący ich dystans. Przystanęła dopiero tuż przed buchającym ciepłem kominkkiem, a bose stopy wsunęła w miękkie, białe futro rozłożone przed paleniskiem. Było jej tu tak dobrze, tak bezpiecznie, tak bezbrzeźnie nudno. Zerknęła przez ramię na nerwowo przebiegającą przez korytarz skrzatkę - znała swe obowiązki, powinna ukarać się za to, że dopuściła dziecko do płaczu. Ten dźwięk raził Deirdre, irytował, w nowy jednak sposób - sposób matki, mieszający złość z współczuciem, szarpiący za serce, którego włókna na zawsze miały krążyć już w małych ciałkach, zbudowanych z ich magii. Szybko powróciła spojrzeniem do Mulcibera: nie chciała obnażać przed nim uroków macierzyństwa, omijała ten temat z gracją i zarazem absurdalnym zaślepieniem. Płacz dziecka urwał się, otaczała ich błoga cisza, przerywana tylko uderzeniami fal o zamarznięty brzeg morza, lecz przecież kilkanaście metrów dalej małe rączki zaciskały się na palcach opiekunek, szukając jej dłoni. - Co się dzieje w wielkim świecie? - spytała, śmiał spoglądając prosto w przeszywające spojrzenie Ramseya, zbyt jasne jak na mroki duszy, którą według przysłów mogłaby oglądać przez stalowo szare tęczówki. Kierowała nią szczera ciekawość, czytała gazety, pisywała listy, lecz to nie to samo, co bycie w środku wydarzeń, wśród Rycerzy Walpurgii, w mgle Śmiertelnego Nokturnu i chłodzie atrium Ministerstwa. Omijała zarazem oczywisty temat dziecka: chyba żadne z nich nie spodziewało się, że podsunie mu pod nos niemowlaka, każąc całować malutkie stópki i głaskać zadziwiająco długie włoski, porastające delikatną czaszkę. Jeśli chodzi o zachwyt nad niepełnoletnimi, łączyła ich słabość do jednej, konkretnej gromadki istot, spędzających ostatnie chwile życia w zakurzonej piwnicy. - I jak postępy w Gwiezdnym Proroku? - dodała, na razie nie szykując się do wskazania wspomnianych skrzyń: grzała się w cieple kominka niczym niedawno obudzony kot, obracając lewą nogę, by równomiernie rozgrzać bladą łydkę, wystającą spod sukni i swetra. Dbała o siebie - a powinna zadbać też o gościa, zreflektowała się dość późno w swych haniebnych manierach. - Powinnam zaproponować ci coś do picia? Przejście na werandę? Coś w tym stylu? - spytała, zerkając na mężczyznę z ukosa: wiedział chyba więcej o takich uprzejmościach niż ona, ale wierzyła, że nie obrazi się za wywrocenie chronologii powitalnej konwersacji.
Powoli się przeciągnęła i usiadła, krzywiąc się odruchowo - świeża jeszcze blizna zakłuła, drażniła ją przy gwałtowniejszym ruchu, choć w porównaniu z pierwszymi dobami po operacji praktycznie jej nie czuła. Grymas niezadowolenia nie utrzymał się jednak na pełnych wargach zbyt długo. Przetarła oczy i pozwoliła sobie na nieeleganckie ziewnięcie, spod zmrużonych powiek przyglądając się skrzatce. Spodziewała się, że ta znów obudziła ją na karmienie, lecz przecież przed zaledwie momentem to właśnie robiła - informacja o tym, że tym razem wyrywa ją ze słodkiego snu z powodu gościa, stanowiła miłą niespodziankę. Tak, spodziewała się dziś Ramseya, ale ostatnie dni zlewały się w jedno długie, senne popołudnie, ciepłe, o zapachu mleka, niemowląt, ognia trzaskającego w kominku i rozgrzanej skóry. Ciężko było śledzić migoczące daty, starała się też nie odliczać dni do upragnionego powrotu do la Fantasmagorii i normalnego życia. Niezależnie od wszystkiego, powitanie w progach Białej Willi szanowanego gościa było miłą, ekscytującą wręcz odmianą: Deirdre tęskniła za kontaktem z ludźmi, za surową codziennością, za prawdziwymi wyzwaniami, niedotyczącymi radzenia sobie z niemowlętami. Czekało ją jeszcze kilka dni rekonwalescencji, ostatnia kontrola u Cassandry sugerowała, że niedługo będzie mogła wrócić do pełni sprawności i robiła wszystko, by to przyśpieszyć. Zarówno pod względem fizycznym, podczas długich spacerów zaśnieżonym brzegiem morza pomagających polepszyć kondycję (i uciec na dłużej z domu), jak i ludzkim - gdy mogła w końcu spotkać się z wymagającym rozmówcą.
Ruszyła do salonu, szczelniej otulając się miękkim, białym swetrem z czystej wełny. Był za duży i długi, otulał jej sylwetkę drapiącym materiałem, skrywając pod sobą luźną, równie białą koszulę. Na widok Mulcibera nie powstrzymała lekkiego uśmiechu, nieco jeszcze sennego; nie miała powodu do udawania, naprawdę cieszyła się, że go widzi - nigdy wcześniej nie sądziła, że będzie w stanie wykrzesać z siebie takie uczucie na widok Mulcibera. Był jednak łącznikiem ze światem, za którym szczerze tęskniła; przypomnieniem, że poza Wyspą Sheppey czekały na nią rzeczy wielkie i straszne zarazem.
- Nie trzymałam ich tutaj- powiedziała w ramach przywitania, jak zwykle zaczynając od konkretów, kontynuując myśl zaczętą już w głowie. Książki; przybył po swoją własność a nie powodowany przyjacielską tęsknotą. - Przechowywałam je schowane w kufrze, w ciemności, by strony nie wyblakły. Są w nienagannym stanie - zapewniła, kilkoma pewnymi krokami zmniejszając dzielący ich dystans. Przystanęła dopiero tuż przed buchającym ciepłem kominkkiem, a bose stopy wsunęła w miękkie, białe futro rozłożone przed paleniskiem. Było jej tu tak dobrze, tak bezpiecznie, tak bezbrzeźnie nudno. Zerknęła przez ramię na nerwowo przebiegającą przez korytarz skrzatkę - znała swe obowiązki, powinna ukarać się za to, że dopuściła dziecko do płaczu. Ten dźwięk raził Deirdre, irytował, w nowy jednak sposób - sposób matki, mieszający złość z współczuciem, szarpiący za serce, którego włókna na zawsze miały krążyć już w małych ciałkach, zbudowanych z ich magii. Szybko powróciła spojrzeniem do Mulcibera: nie chciała obnażać przed nim uroków macierzyństwa, omijała ten temat z gracją i zarazem absurdalnym zaślepieniem. Płacz dziecka urwał się, otaczała ich błoga cisza, przerywana tylko uderzeniami fal o zamarznięty brzeg morza, lecz przecież kilkanaście metrów dalej małe rączki zaciskały się na palcach opiekunek, szukając jej dłoni. - Co się dzieje w wielkim świecie? - spytała, śmiał spoglądając prosto w przeszywające spojrzenie Ramseya, zbyt jasne jak na mroki duszy, którą według przysłów mogłaby oglądać przez stalowo szare tęczówki. Kierowała nią szczera ciekawość, czytała gazety, pisywała listy, lecz to nie to samo, co bycie w środku wydarzeń, wśród Rycerzy Walpurgii, w mgle Śmiertelnego Nokturnu i chłodzie atrium Ministerstwa. Omijała zarazem oczywisty temat dziecka: chyba żadne z nich nie spodziewało się, że podsunie mu pod nos niemowlaka, każąc całować malutkie stópki i głaskać zadziwiająco długie włoski, porastające delikatną czaszkę. Jeśli chodzi o zachwyt nad niepełnoletnimi, łączyła ich słabość do jednej, konkretnej gromadki istot, spędzających ostatnie chwile życia w zakurzonej piwnicy. - I jak postępy w Gwiezdnym Proroku? - dodała, na razie nie szykując się do wskazania wspomnianych skrzyń: grzała się w cieple kominka niczym niedawno obudzony kot, obracając lewą nogę, by równomiernie rozgrzać bladą łydkę, wystającą spod sukni i swetra. Dbała o siebie - a powinna zadbać też o gościa, zreflektowała się dość późno w swych haniebnych manierach. - Powinnam zaproponować ci coś do picia? Przejście na werandę? Coś w tym stylu? - spytała, zerkając na mężczyznę z ukosa: wiedział chyba więcej o takich uprzejmościach niż ona, ale wierzyła, że nie obrazi się za wywrocenie chronologii powitalnej konwersacji.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kiedy przybyła, odwrócił się niespiesznie w jej kierunku, nie zamykając księgi, którą trzymał w dłoni. To co ujrzał go jednak zaskoczyło, pozwolił sobie więc na chwilę kontemplacji nad jej stanem, zmierzył ją wzrokiem z góry do dołu, szybko powracając na wysokość twarzy, na której w przedłużającym się milczeniu zawiesił ostatecznie spojrzenie. Wyglądała inaczej, niż kiedy widział ją po raz ostatni i nie tylko dlatego, że jej brzuch nie był taki duży, wyraźnie uwypuklony jak wtedy, a jej lica rumiane i nieco uwydatnione nabytymi kilogramami.
— Wyglądasz...— zawahał się więc, szukając odpowiedniego słowa, które mogłoby ją opisać, ale nie wyglądała ani na promieniejącą ani na szczęśliwą, ani też na przesadnie zmęczoną i cierpiącą. — Inaczej. — Bo w bieli. Zawsze nosiła czarne stroje, a odkąd opuściła mury Wenus starannie zakrywające ją całą od szyi aż po kostki. Dziś miał ją przed sobą w wielce niecodziennej odsłonie. W białym, długim swetrze, odkrywającym jednak kolana, łydki i stopy. Nie umknął mu więc widok bransolety, który nie zadziwił go jednak, widział ją już wcześniej. Ale jej twarz wykrzywiła się w uśmiechu, który wydawał mu się szczery i naturalny, a więc tym samym niezwykle rzadki. Zwykle opanowana wiedźma, która karmiła otoczenie emocjami, które chciała świadomie okazać nagle zaczęła przypominać zwyczajną niewiastę, ledwie zbudzoną ze snu, z nieco rozczochranymi włosami, o sennym, powłóczystym spojrzeniu, błogim uśmiechu. I wydawała się być przez to zwykłym człowiekiem, śmiertelnikiem, czarownicą niepodobną do tej, którą kreowała przez tyle lat. Jak to możliwe, że to jedno zdarzenie wszystko zmieniło — że z wyrachowanej, sadystycznej czarownicy stała się panią na włościach, spokojną o swój byt i los, dumnie i swobodnie przechadzającą się po pałacowych komnatach?
Uśmiechnął się po chwili — również szczerze, nie odejmując od niej wzroku ani na moment, zapominając o ciężarze woluminu spoczywającego na obu rozwartych dłoniach.
— Nie liczyłem na to. Musiałabyś je umieścić między własnością Tristana, a on z pewnością by to zauważył. Tymczasem pewnie mu umknęły moje rzeczy.
Podążył za jej spojrzeniem w stronę korytarza i przemykającej nim skrzatki; kwilenie dziecka umilkło całkiem, ale błoga cisza, która nastała w Białej Wilii była jak cisza przed burzą, jak spokojne morze tuż przed samym sztormem, kiedy pogoda się zmienia, kiedy powietrze zaczyna pachnieć ozonem. Niezwykła sinusoida — balansowanie między wrzaskiem pełnym nieznanego i trudnego do określenia cierpienia aż do ciszy przyjemnie zalegającej w każdym kącie rezydencji.
— Jak się czujesz w nowej roli?— podjął więc bez ogródek, korzystając z chwili naturalnego otwarcia się o temat bycia matką. Wiedział, jak bardzo nie chciała nią zostać i jak potwornie pragnęła się go pozbyć, a jednak słyszał jego krzyk i był pewien, że nie pomylił go z żadnym innym. Musiało to być niemowlę Deirdre. Żywe, z pewnością zdrowe, trzymane w luksusach. Naturalnie był więc ciekaw, jak przywykła do tej roli, jak czuła się po tych wszystkich zmianach, jakie zaszły w jej ciele, w jej głowie. Wyglądała inaczej, a czy była inna? — Wielki świat wciąż istnieje — odparł enigmatycznie, dopiero teraz powracając wzrokiem do trzymanej księgi. Przemknął jeszcze do końca strony, kończąc zaczytaną myśl i zamknął ją cicho i wyjątkowo delikatnie, bez cienia agresji, którą w sobie nosił, bestialstwa i siły z jaką rzucał wyniszczające zaklęcia. Księgi były istotne, były dziedzictwem, z którego mogli pobierać wiedzę i zgłębiać tajemne arkana. Odłożył ją więc równie lekko, co wyciągnął, przemykając po kolejnych woluminach stalą tęczówek. — W Hampton Court odbył się bal maskowy, na którym zjawili się również sojusznicy Czarnego Pana, ale to z pewnością wiesz. Musiałaś otrzymać zaproszenie. Anomalie ustały, Zakonowi Feniksa udało się zniszczyć największą z nich w Azkabanie, są lub byli w posiadaniu kamienia wskrzeszenia. Odnieśliśmy kolejną porażkę. Czarny Pan jest zły, Arthur Slughorn, Marianna Goshawk i Freya Dolohov zginęli z jego ręki — streścił jej przebieg najświeższych informacji, choć z pewnością większość z nich już do niej dotarła. Pewnych zaś nie dało się nie dostrzec. — Ignotus wrócił do Anglii, razem z Morgothem poprowadzili spotkanie na dworze w Fenland, po którym odbył się wystawny bankiet. Amodeus Crouch znajduje się w areszcie, Esther Trelawney zniknęła, podobnie jak Magnus, Słodka Próżność i lodziarnia na Pokątnej zostały zniszczone. Percival Nott wciąż nieuchwytny — zakończył z wyraźnym westchnięciem; powinna wiedzieć o tym wszystkim. Była śmierciożercą, bliskim i zaufanym Czarnemu Panu. — Wszystko zmierza w dobrym kierunku.– Przynajmniej tam, w Gwiezdnym Proroku, gdzie wszystko miał pod kontrolą, gdzie mógł dowolnie kreować środowisko eksperymentu. — To się może udać. To się uda — poprawił się szybko, obracając głowę w jej kierunku i w końcu powoli podchodząc do kominka. Biło od niego przyjemne ciepło; zima w Anglii okazała się wyjątkowo mroźna, nawet jak dla niego, lubującego się w chłodnych porankach i zimnej, przyprawiającej o gęsią skórkę pościeli. Wyciągnął metalową papierośnicę, a z niej jednego papierosa, nim podsunął jej. Kiedyś paliła, jaśminowe, pamiętał. — Nie— nie musiała go ugaszczać; ugościł się sam, odpalając papierosa i obejmując go krępo wargami, wpatrując się przez chwilę w ogień. — Więc?— Liczył na to, że wyjaśni mu to wszystko.
— Wyglądasz...— zawahał się więc, szukając odpowiedniego słowa, które mogłoby ją opisać, ale nie wyglądała ani na promieniejącą ani na szczęśliwą, ani też na przesadnie zmęczoną i cierpiącą. — Inaczej. — Bo w bieli. Zawsze nosiła czarne stroje, a odkąd opuściła mury Wenus starannie zakrywające ją całą od szyi aż po kostki. Dziś miał ją przed sobą w wielce niecodziennej odsłonie. W białym, długim swetrze, odkrywającym jednak kolana, łydki i stopy. Nie umknął mu więc widok bransolety, który nie zadziwił go jednak, widział ją już wcześniej. Ale jej twarz wykrzywiła się w uśmiechu, który wydawał mu się szczery i naturalny, a więc tym samym niezwykle rzadki. Zwykle opanowana wiedźma, która karmiła otoczenie emocjami, które chciała świadomie okazać nagle zaczęła przypominać zwyczajną niewiastę, ledwie zbudzoną ze snu, z nieco rozczochranymi włosami, o sennym, powłóczystym spojrzeniu, błogim uśmiechu. I wydawała się być przez to zwykłym człowiekiem, śmiertelnikiem, czarownicą niepodobną do tej, którą kreowała przez tyle lat. Jak to możliwe, że to jedno zdarzenie wszystko zmieniło — że z wyrachowanej, sadystycznej czarownicy stała się panią na włościach, spokojną o swój byt i los, dumnie i swobodnie przechadzającą się po pałacowych komnatach?
Uśmiechnął się po chwili — również szczerze, nie odejmując od niej wzroku ani na moment, zapominając o ciężarze woluminu spoczywającego na obu rozwartych dłoniach.
— Nie liczyłem na to. Musiałabyś je umieścić między własnością Tristana, a on z pewnością by to zauważył. Tymczasem pewnie mu umknęły moje rzeczy.
Podążył za jej spojrzeniem w stronę korytarza i przemykającej nim skrzatki; kwilenie dziecka umilkło całkiem, ale błoga cisza, która nastała w Białej Wilii była jak cisza przed burzą, jak spokojne morze tuż przed samym sztormem, kiedy pogoda się zmienia, kiedy powietrze zaczyna pachnieć ozonem. Niezwykła sinusoida — balansowanie między wrzaskiem pełnym nieznanego i trudnego do określenia cierpienia aż do ciszy przyjemnie zalegającej w każdym kącie rezydencji.
— Jak się czujesz w nowej roli?— podjął więc bez ogródek, korzystając z chwili naturalnego otwarcia się o temat bycia matką. Wiedział, jak bardzo nie chciała nią zostać i jak potwornie pragnęła się go pozbyć, a jednak słyszał jego krzyk i był pewien, że nie pomylił go z żadnym innym. Musiało to być niemowlę Deirdre. Żywe, z pewnością zdrowe, trzymane w luksusach. Naturalnie był więc ciekaw, jak przywykła do tej roli, jak czuła się po tych wszystkich zmianach, jakie zaszły w jej ciele, w jej głowie. Wyglądała inaczej, a czy była inna? — Wielki świat wciąż istnieje — odparł enigmatycznie, dopiero teraz powracając wzrokiem do trzymanej księgi. Przemknął jeszcze do końca strony, kończąc zaczytaną myśl i zamknął ją cicho i wyjątkowo delikatnie, bez cienia agresji, którą w sobie nosił, bestialstwa i siły z jaką rzucał wyniszczające zaklęcia. Księgi były istotne, były dziedzictwem, z którego mogli pobierać wiedzę i zgłębiać tajemne arkana. Odłożył ją więc równie lekko, co wyciągnął, przemykając po kolejnych woluminach stalą tęczówek. — W Hampton Court odbył się bal maskowy, na którym zjawili się również sojusznicy Czarnego Pana, ale to z pewnością wiesz. Musiałaś otrzymać zaproszenie. Anomalie ustały, Zakonowi Feniksa udało się zniszczyć największą z nich w Azkabanie, są lub byli w posiadaniu kamienia wskrzeszenia. Odnieśliśmy kolejną porażkę. Czarny Pan jest zły, Arthur Slughorn, Marianna Goshawk i Freya Dolohov zginęli z jego ręki — streścił jej przebieg najświeższych informacji, choć z pewnością większość z nich już do niej dotarła. Pewnych zaś nie dało się nie dostrzec. — Ignotus wrócił do Anglii, razem z Morgothem poprowadzili spotkanie na dworze w Fenland, po którym odbył się wystawny bankiet. Amodeus Crouch znajduje się w areszcie, Esther Trelawney zniknęła, podobnie jak Magnus, Słodka Próżność i lodziarnia na Pokątnej zostały zniszczone. Percival Nott wciąż nieuchwytny — zakończył z wyraźnym westchnięciem; powinna wiedzieć o tym wszystkim. Była śmierciożercą, bliskim i zaufanym Czarnemu Panu. — Wszystko zmierza w dobrym kierunku.– Przynajmniej tam, w Gwiezdnym Proroku, gdzie wszystko miał pod kontrolą, gdzie mógł dowolnie kreować środowisko eksperymentu. — To się może udać. To się uda — poprawił się szybko, obracając głowę w jej kierunku i w końcu powoli podchodząc do kominka. Biło od niego przyjemne ciepło; zima w Anglii okazała się wyjątkowo mroźna, nawet jak dla niego, lubującego się w chłodnych porankach i zimnej, przyprawiającej o gęsią skórkę pościeli. Wyciągnął metalową papierośnicę, a z niej jednego papierosa, nim podsunął jej. Kiedyś paliła, jaśminowe, pamiętał. — Nie— nie musiała go ugaszczać; ugościł się sam, odpalając papierosa i obejmując go krępo wargami, wpatrując się przez chwilę w ogień. — Więc?— Liczył na to, że wyjaśni mu to wszystko.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Najchętniej skwitowałaby jego uważne, oceniające spojrzenie aroganckim wykrzywieniem ust, lecz zamiast tego tylko wyczekująco uniosła brew, zaplatając dłonie na pełniejszej piersi. Czyżby odzwyczaiła się od męskiego wzroku, badawczo sunącego po własnym ciele? Być może, ostatnio czuła się przecież bezpiecznie, tracąc je po raz kolejny na rzecz kogoś innego, kto jednak wyjątkowo nie był obcy – dzieci opuściły już wygodne łono i wcale nie tęskniła za dzieleniem go z kimś innym.
- Mam to odebrać jako komplement? – spytała powoli, mrużąc oczy i machinalnie skubiąc rękawy swetra z kuleczek wełny. Komentarze dotyczące wyglądu irytowały ją coraz bardziej im dłużej przebywała poza Wenus: chciała wyrwać się z poniżających schematów, stawiających na pierwszym miejscu prezencję, jakakolwiek by ona nie była. Miała świadomość zmian, jakie w niej zaszły – i jednocześnie niezmiennych, choć imiennych, świętości, jakim należał się szacunek.- Nie ukrywam niczego przed Tristanem. Wątpię, by zainteresowały go nowe pozycje w bibliotece– odparła ostrożnie, zerkając na niego z ukosa. Stała się nieco nadwrażliwa na sugestie kłamstw i manipulacji w stosunku do Rosiera, przypłaciła przecież zaledwie podejrzenia wystosowane w jej stronę wystarczającą ilością bólu, by nauczyć się zapobiegliwości w kwestii dalszych nieporozumień.
Zacisnęła też lekko usta, gdy wspomniał o nowej roli – ciągle uczyła się sztuki macierzyństwa, nie przykładając się ani trochę do spamiętania tekstu lub zadbania o precyzyjne dobranie didaskaliów. Działała instynktownie, powoli przywykając do obecności dwóch małych istot w swojej codzienności. Bywały godziny, gdy omijała pokój dziecięcy szerokim łukiem, pojawiając się tylko w porach karmienia, które w końcu przestało sprawiać stały ból – a bywały długie, leniwe poranki, gdy leżała obok śpiących zawiniątek na łóżku, zerkając ponad grubą, czarno magiczną księgą na ich coraz bystrzejsze spojrzenia, zaczynające szukać jej twarzy w chaosie bodźców. Sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby została z nimi sama: mając do dyspozycji służkę i sporadycznie skrzatkę, nie musiała przejmować się większością obowiązków
- O jakiej roli mówisz? – spytała, dobrze udając uprzejme zdziwienie. Nie chciała być matką, to się nie zmieniło; przypięcie łatki słabszej, zależnej, tracącej głowę dla własnego potomstwa czarownicy wydawało się jej czymś obrzydliwym i degradującym – bardziej nawet od uważania jej za prostytutkę. Dla Lorda Voldemorta była gotowa zrobić wszystko, a nowe więzy krwi tylko uwypuklały stopień poświęcenia: złożyłaby dzieci na ołtarzu wspólnej sprawy, gdyby tylko tak brzmiał Jego rozkaz. – Należę do najwierniejszych sług Czarnego Pana – działanie w jego imieniu jest moją najważniejszą i jedyną istotną rolą. I nic się w tej kwestii nie zmieniło – dodała dość hardo, łagodząc jednak surowe brzmienie słów lekkim uśmiechem, wyniosłym, opanowanym. I ostrzegawczym; gdyby tylko zbliżył się do umniejszania jej zasług przez to, że stała się matką, gotowa była wyszczerzyć kły i wysunąć pazury. W ramach przestrogi, wszak nie mogła zaatakować wyższego rangą śmierciożercy, choćby najchętniej ujrzałaby go spływającego krwią.
Dawno już nie odkrywała w sobie takich pragnień względem Ramseya, liczyła więc, że zawieszenie broni osiągnęło już stabilny status, pozwalający im koegzystować nie tylko w pokoju, ale i w czymś w rodzaju specyficznej sympatii. Słuchała go więc z uwagą, w końcu ruszają się z miejsca. Wyminęła go blisko, jak kot prawie ocierający się o nowego gościa, lecz jednocześnie zachowujący dwucalowy dystans – zminimalizowany tylko w chwili, w której częstowała się papierosem - zawłaszczając własną przestrzeń, po czym zasiadła w wygodnym fotelu, podciągając pod brodę nogę. – I jak bawiłeś się wśród nadobnych szlachciców i pięknych dam?– spytała, opierając podbródek na kolanie. Łagodny wstęp do dalszych wieści, mniej przyjemnych. Przyjmowała je bez mrugnięcia okiem. Z częścią z nich została już zapoznana, inne były przykrą nowością. Nie, nie roniła łez nad zmarłymi i zaginionymi; czuła narastającą irytację na popełnione przez nich błędy, na wstyd, jaki przynieśli Rycerzom Walpurgii. – Zawiedliśmy – skomentowała tylko w zamyśleniu, zagryzając zęby. Patrzyła w ogień, czując się współodpowiedzialna; dała z siebie wszystko, lecz okazało się to niewystarczające. – Może to, co spotkało Mariannę i innych będzie wystarczającą motywacją dla tych, którzy dużo mówią a niewiele działają – dodała po przedłużającej się chwili milczenia. Zniknięcie anomalii można było uznać za coś dobrego, chaos, choć fascynujący, działał przeciwko im wszystkim – teraz, w czasach spokoju, można było łatwiej budować nową politykę. I nowy, lepszy świat, otwarty na nawet najmroczniejszą magię.
- Jestem do twojej dyspozycji – powiedziała z powagą, przenosząc spojrzenie z buzującego w kominku ogniu na sylwetkę Ramseya, kiedy ten potwierdził przypuszczenia dotyczące Gwiezdnego Proroka. Tęskniła za tym miejscem, za byciem potrzebną, za czarną magią wypełniającą najdrobniejszą żyłkę wiodącej ręki. – Wracam do pełni sił, więc chętnie odwiedziłabym naszych podopiecznych – dodała, turlając papierosa po łydce, w zamyśleniu, ciągle zwinięta na fotelu w tej pozornie niewygodnej pozycji, z wzrokiem utkwionym w jasnych oczach Mulcibera. – Więc na czym się skupimy? Co dalej? - spytała, zgrabnie przejmując wiele mówiące pytanie. Przeczuwała, co chciał usłyszeć, ale ona nie chciała o tym mówić. Unikała tematu, który zdołał na dobre wsiąknąć w jej krwiobieg – i który po zaledwie chwili spokoju znów żalił się na świat gorzkim płaczem. Deirdre nie odwróciła głowy w stronę korytarza, nawet, gdy usłyszała drobne kroki służki wraz z przybliżającym się kwileniem. Miała nadzieję, że dziewczyna nie ośmieli się im przerwać, ale na razie nie reagowała w żaden sposób, wyczekująco spoglądając na Ramseya.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
— Możesz odebrać to jak chcesz — odpowiedział zupełnie beznamiętnie; nie zależało mu na oczarowywaniu jej, a tym bardziej nie próbował jej irytować, choć pewnie gdyby kazała mu, aby przestał jej się w ten sposób przyglądać, zlekceważyłby jej prośbę. Mógł robić co chciał, mógł patrzeć na nią jak chciał i snuć fantazje o niej jakie tylko chciał. Ale jego myśli były zupełnie gdzie indziej, daleko od jej piersi, talii, czy lini wąskich bioder, które znał i które wcale nie przyprawiały go o gwałtowne podniecenie, chociaż była urodziwą kobietą, szczególnie dzięki swojej egzotycznej urodzie. Zwrócił uwagę na coś, co było odstąpieniem od normy — normy, do której przywykł, do której go przyzwyczaiła, naturalnie szukał więc źródła tej zmiany, chcąc ją odpowiednio zakwalifikować, jakby to nie było dla niego wcale oczywiste. — No tak. Nie znam rozsądniejszego czarodzieja — a jednocześnie pełnego tak silnych emocji; pozostawał pod wrażeniem jego umiejętności w oddzielaniu tego od siebie, panowaniu nad jednym i na drugim. — Nie spyta więc, gdzie się podziewałaś przed Parszywym Pasażerem. — Odwrócił się do biblioteczki, przebiegając znów wzrokiem po niezliczonych pozycjach. — Nie będzie go też ciekawić, co robiłaś z Blackiem w Wesołym Miasteczku.— Nie pytał, stwierdził. Skoro o wszystkim wiedział nie musiał zawracać sobie tym głowy, z pewnością miał wszystko pod kontrolą, skoro sprowadził ją tu. Ale może to było oczywiste — wcale nie robiło to na nim żadnego wrażenia, jeśli chciał ją wyłącznie dla siebie nie było skuteczniejszego sposobu niż sprowadzić ją do siebie i zamknąć na własnych warunkach. — Myślisz, że będzie miał coś przeciwko, jeśli sobie to pożyczę?— Zerknął na nią, wskazując księgę, którą chwilę wcześniej czytał.
Kiedy zwróciła się znów do niego w pełnym zdumieniu niezrozumieniu, zaciągnął się papierosem swobodnie i głęboko, podchodząc do kanapy, na której się rozsiadł wygodnie. Jego milczenie miało dać jej szansę na szybkie zreflektowanie się, ale nim ostatecznie podjęła jakąkolwiek próbę, uprzedził ją:
— Doskonale idzie ci odgrywanie każdej wybranej przez siebie roli, ale ja nie lubię jak się mnie traktuje jak idiotę. Bądź więc uprzejma rozmawiać ze mną jak dorosła kobieta, a nie zbuntowany podlotek— zwrócił jej uwagę uprzejmym, choć nieco cierpkim tonem, opierają się wygodnie na puszystej, miękkiej sofie. Ale nawet wyposażenie wnętrz tu było takie, jak być powinno — luksusowe, komfortowe i wygodne; aż przez moment zatęsknił za tym. — Urodziłaś dziecko, tym samym stałaś się jego matką, czy ci się to podoba, czy nie. Pytam, jak się z tym czujesz — mruknął, unosząc brwi i spoglądając na tlącego się papierosa, wciąż cierpliwie. Doskonale wiedział, że nie chciała urodzić tego dziecka, wzbraniała się przed byciem kobietą odkąd opuściła Wenus, jakby samo określenie jej kobiecą ubliżało jej w jakikolwiek sposób, jakby prawione komplementy zamiast sprawiać jej przyjemność mierziły ją i przypominały o przeszłości, jakby rola, którą musiała przyjąć przypominała jej o tym wszystkim jednocześnie. Był tym zdziwiony — sądził, że była pogodzona z przeszłością, którą sama sobie wybrała, a lata poniżania przez mężczyzn i usługiwania im uczyniły ją silniejszą, a nie tylko pozornie mocniejszą. Tymczasem im bliżej ją poznawał w sferze prywatnej tym silniejsze miał wrażenie, że przez te wszystkie lata nabyła grubą skórę, ale w środku była krucha i delikatna, jak dziewczyna, którą poznał w ministerstwie — zatwardziała, a jednak pełna emocji i naturalnej wrażliwości.— Nigdy nie wątpiłem w twoje oddanie sprawie i Czarnemu Panu, ale chyba nie tego dotyczyło pytanie, to nie jest twoja nowa rola. Jesteś na to za bystra.— Do jednej uniesionej brwi po chwili dołączyła druga, wyrażająca jego prowokacyjne wręcz rozczarowanie jej próbą obrotu sytuacji. — Mamy za sobą kilka intymniejszych rozmów i sytuacji niż ta. W czym problem?— Spojrzał na nią po chwili, ciągnąc temat w inną stronę, co jednocześnie miało być próbą pojednawczego rozegrania tej rozmowy, pomimo swej własnej arogancji. Jej ostrzegawczy ton i ostre spojrzenie nie zniechęciły go od dociekania. Gdyby go to nie interesowało, z pewnością by o to nie pytał; uważał za zbędne poruszanie z Deirdre kwestii wyłącznie z życzliwości, czy pozornej uprzejmości. Znali się zbyt długo, by którekolwiek z nich sobie pozwalało na coś podobnego. — Nie wiem, czy były piękne, wszystkie miały twarze zakryte maskami. Ale wino było znakomite — przyznał szczerze; wyrażając tym samym lekkie ubolewanie nad faktem, że nie miał możliwości nacieszyć oka atrakcyjnością kobiet, które zwykle nawet nie bywały w jego otoczeniu. Pozostały mu tylko ich zgrabne sylwetki i wytrawne stroje, które mógł podziwiać, choć nieszczególnie doceniał tego typu piękno i kunszt krawiecki. — Dzieci za tobą tęsknią, Deirdre. Zdaje się, że masz wrodzony talent do zjednywania ich sobie — dodał już uszczypliwie, unosząc na nią spojrzenie szarych, bezwzględnych oczu. Z przyjemnością powiedziałby jej, co dalej, co zamierza i zaprosił ją do o wiele przyjemniejszych praktyk i tortur względem dzieci, ale tak długo, jak go lekceważyła tak długo nie zamierzał angażować ją w nic więcej. Zaciągnął się papierosem, nie odrywając od niej wzroku, jakby owe więc wcale nie rozwiało jego wątpliwości.
Kiedy zwróciła się znów do niego w pełnym zdumieniu niezrozumieniu, zaciągnął się papierosem swobodnie i głęboko, podchodząc do kanapy, na której się rozsiadł wygodnie. Jego milczenie miało dać jej szansę na szybkie zreflektowanie się, ale nim ostatecznie podjęła jakąkolwiek próbę, uprzedził ją:
— Doskonale idzie ci odgrywanie każdej wybranej przez siebie roli, ale ja nie lubię jak się mnie traktuje jak idiotę. Bądź więc uprzejma rozmawiać ze mną jak dorosła kobieta, a nie zbuntowany podlotek— zwrócił jej uwagę uprzejmym, choć nieco cierpkim tonem, opierają się wygodnie na puszystej, miękkiej sofie. Ale nawet wyposażenie wnętrz tu było takie, jak być powinno — luksusowe, komfortowe i wygodne; aż przez moment zatęsknił za tym. — Urodziłaś dziecko, tym samym stałaś się jego matką, czy ci się to podoba, czy nie. Pytam, jak się z tym czujesz — mruknął, unosząc brwi i spoglądając na tlącego się papierosa, wciąż cierpliwie. Doskonale wiedział, że nie chciała urodzić tego dziecka, wzbraniała się przed byciem kobietą odkąd opuściła Wenus, jakby samo określenie jej kobiecą ubliżało jej w jakikolwiek sposób, jakby prawione komplementy zamiast sprawiać jej przyjemność mierziły ją i przypominały o przeszłości, jakby rola, którą musiała przyjąć przypominała jej o tym wszystkim jednocześnie. Był tym zdziwiony — sądził, że była pogodzona z przeszłością, którą sama sobie wybrała, a lata poniżania przez mężczyzn i usługiwania im uczyniły ją silniejszą, a nie tylko pozornie mocniejszą. Tymczasem im bliżej ją poznawał w sferze prywatnej tym silniejsze miał wrażenie, że przez te wszystkie lata nabyła grubą skórę, ale w środku była krucha i delikatna, jak dziewczyna, którą poznał w ministerstwie — zatwardziała, a jednak pełna emocji i naturalnej wrażliwości.— Nigdy nie wątpiłem w twoje oddanie sprawie i Czarnemu Panu, ale chyba nie tego dotyczyło pytanie, to nie jest twoja nowa rola. Jesteś na to za bystra.— Do jednej uniesionej brwi po chwili dołączyła druga, wyrażająca jego prowokacyjne wręcz rozczarowanie jej próbą obrotu sytuacji. — Mamy za sobą kilka intymniejszych rozmów i sytuacji niż ta. W czym problem?— Spojrzał na nią po chwili, ciągnąc temat w inną stronę, co jednocześnie miało być próbą pojednawczego rozegrania tej rozmowy, pomimo swej własnej arogancji. Jej ostrzegawczy ton i ostre spojrzenie nie zniechęciły go od dociekania. Gdyby go to nie interesowało, z pewnością by o to nie pytał; uważał za zbędne poruszanie z Deirdre kwestii wyłącznie z życzliwości, czy pozornej uprzejmości. Znali się zbyt długo, by którekolwiek z nich sobie pozwalało na coś podobnego. — Nie wiem, czy były piękne, wszystkie miały twarze zakryte maskami. Ale wino było znakomite — przyznał szczerze; wyrażając tym samym lekkie ubolewanie nad faktem, że nie miał możliwości nacieszyć oka atrakcyjnością kobiet, które zwykle nawet nie bywały w jego otoczeniu. Pozostały mu tylko ich zgrabne sylwetki i wytrawne stroje, które mógł podziwiać, choć nieszczególnie doceniał tego typu piękno i kunszt krawiecki. — Dzieci za tobą tęsknią, Deirdre. Zdaje się, że masz wrodzony talent do zjednywania ich sobie — dodał już uszczypliwie, unosząc na nią spojrzenie szarych, bezwzględnych oczu. Z przyjemnością powiedziałby jej, co dalej, co zamierza i zaprosił ją do o wiele przyjemniejszych praktyk i tortur względem dzieci, ale tak długo, jak go lekceważyła tak długo nie zamierzał angażować ją w nic więcej. Zaciągnął się papierosem, nie odrywając od niej wzroku, jakby owe więc wcale nie rozwiało jego wątpliwości.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Stała bez ruchu, z lekko zmrużonymi oczami, badając nie tylko jego nonszalancko odwróconą sylwetkę, ale i własne emocje. Ulegała nim ostatnio zbyt łatwo i choć ukrywanie ich bądź modyfikowanie na zewnątrz szło jej zawsze doskonale, to dużo trudniej układała chwiejną wieżę z uczuć w środku, z trudem wrzucając wzburzenie, irytację lub gniew w odpowiednie przegródki skomplikowanego archiwum, mającego pozwolić jej uczyć się na własnych słabościach. Ramsey także zasługiwał na miano lekcji, ale mimo upływu lat nie do końca potrafiła określić, czego podczas rozwoju ich relacji się nauczyła. Wybaczenia? Skutecznego ignorowania zadr z przeszłości dla większego dobra? Zrozumienia kogoś, kim gardziła i do kogo chwilowo pałała gorejącą nienawiścią? Teraz ten sam czarodziej gościł w jej domu, stając się jednym z najważniejszych sojuszników - a taka kolej losu łamała wszelkie wyuczone zasady ostrożności oraz odcinania się od potencjalnych niebezpieczeństw.
- Po co miałby pytać? - odparła pytaniem na pytanie, zbyt szybko, by można uznać je za obojętne. - Nie muszę spowiadać mu się z rzeczy, które nie mają znaczenia - dodała pewniej, wpatrując się w kark Ramseya tak intensywnie, że na pewno musiał to poczuć. Grunt nie usunął się spod bosych stóp, krew nie uderzyła do głowy i nie zabarwiła policzków, nie traktowała też tych swobodnych zdań jako ataku - najwyżej jako prowokację, badawcze wystawienie na chłodniejszy wiatr, by sprawdzić, jak zareaguje po miesiącach trzymania pod kloszem. Nawiązanie do wydarzeń z wesołego miasteczka zdziwiło ją, ale nie okazała tego: w ciągu ostatnich miesięcy spotkało ją jeszcze więcej nieprzyjemnych niespodzianek, oszołomienie amortencją rozpłynęło się więc w chmurze innych bodźców i doświadczeń, ale najwidoczniej Ramsey uznawał tę plotkę za coś wartego wspomnienia. Zacisnęła lekko wargi. - Nie wiem, co widziałeś, ale w wesołym miasteczku doszło do skażenia, które przekładało się na irracjonalne zachowania - kontynuowała tonem znacznie chłodniejszym: naprawdę nie sądziła, że ta niedorzeczna sytuacja z Alphardem powróci kiedykolwiek, a już na pewno nie z ust Mulcibera. Przytoczona jako przestroga? Specyficzy żart? Stłumiła gwałtowny sprzeciw, tak samo jak cisnące się na wargi prychnięcie, gdy rzeczowo zbywał przedstawioną mu wersję nowej roli. - Nie dysponuję przedmiotami lorda Rosiera - rzuciła w odpowiedzi na retoryczne pytanie dotyczące książki, a później szybko przeniosła wzrok znów na kark Ramseya. W skośnych oczach zapaliły się gniewne ogniki. Strofował ją, w jej własnym domu; instynktownie uniosła wyżej brodę, a dłonie zacisnęły się na podłokietnikach fotela, lecz zanim zdołałaby go upewnić w postrzeganiu jej przez pryzmat rozkapryszonego podlotka opanowała instynkty. Rozluźniła się, przełykając urazę - miał odrobinę racji, a jako wyższy hierarchią Śmierciożerca miał też prawo wiedzieć w jakim stanie się znajdowała. I upewnić się, czy dalej była przydatna Rycerzom Walpurgii. Palce znów zaczęły bawić się papierosem; przesunęła do go drugiej dłoni i wygodniej usiadła w fotelu, ignorując nieprzyjemne ciągnięcie blizny. Zbyt łatwo poddawała się irytacji; na moment przymknęła oczy, a gdy je znów otworzyła, była w stanie wytrzymać stalowoszare spojrzenie oczu Ramseya bez wyrzutów sumienia lub odruchowej chęci ataku. Lśnił w nich tylko spokój oraz zrozumienie. - Nie przypominam sobie intymniejszych okoliczności - tylko w tych kilku słowach dała upust swemu niezadowoleniu - lub raczej zdrowemu dystansowi; czuła się nieswojo, gdy dotykał tematu ich krótkiego kontaktu, poministerialnej próby sił, stawiającej ją w słabszej pozycji. Miała nadzieję, że tamta opinia zdążyła rozmyć się na dobre - nie chciała, by została zastąpiona równie uwłaczającą metką matki. - Czuję się coraz lepiej. Podczas porodu doszło do komplikacji, straciłam dużo krwi, ale według Cassandry pod koniec marca wrócę do pełni sił. Przyjmuję eliksiry wzmacniające, a czas rekonwalescencji wykorzystuję do poszerzania wiedzy teoretycznej - powiedziała beznamiętnie, rzeczowo, śmiało spoglądając na niego, jakby spodziewając się niedowierzania lub wywrócenia oczami. Czy o taką odpowiedź mu chodziło? Czy też zamierzał sięgnąć głębiej, do faktycznych uczuć. Przesunęła spojrzenie na ogień buzujący w kominku. - Zagubiona. Sfrustrowana. Zafascynowana - szczerze ujęła wszystko to, co czuła, w trzech słowach najlepiej oddających nową rolę. Irytacja mieszała się z ciekawością, zmęczenie z ulgą wynikającą z odzyskiwania samodzielności, a wszystko to podszyte było zdziwieniem. Towarzyszącym stale, gdy przyglądała się swoim dzieciom, ich dzieciom, tak różnym i tak podobnym zarazem. Nie odrywała wzroku od Ramseya, gdy usłyszała zbliżające się kroki i przepraszający szept służki; nawet na nią nie spojrzała, po prostu odbierając od jasnowłosej dziewczyny skarżące się zawiniątko. Wysoki dźwięk drażnił, psuł spokój Białej Willi.
- Tak, dzieci mnie uwielbiają - przytaknęła cicho, beznamiętnym tonem, opuszczając nogi na ziemię a niezapalonego papierosa odkładając na podłokietnik. Nie zamierzała karmić przy Mulciberze dziecka, ale miała dość płaczu dziewczynki; wygłuszenie pomieszczenia działało, ale na krótką metę - w końcu i tak musiałaby pochylić się nad kołyską, a wtedy zdawało się, że niemowlę wręcz karze ją za nieobecność,
- Często mylisz się w swoich wizjach? - spytała ze spokojem, przyjmując od Agathy miękkie zawiniątko. Nauczyła się już przytrzymywać niemowlę, wystarczyło też, że przycisnęła dziewczynkę do swego ciepłego ciała, pozwalając zacisnąć małą piąstkę na rozpuszczonych włosach, a ta uspokajała się. Gestem głowy odprawiła służkę, przenosząc spojrzenie na Ramseya. - To dziewczynka - przekazała, spoglądając na moment w dół, na coraz bardziej świadome, ciemne oczy dziecka. Mulciber widział ją z chłopcem, synem - poniekąd nie przewidział każdego szczegółu przyszłości. - Urodziłam bliźnięta - dodała po chwili w ramach wyjaśnienia, machinalnie gładząc zimnym palcem spokojną już buzię dziecka. Czy podwójne macierzyństwo stawiało ją w gorszym świetle? Cóż, przynajmniej tłumaczyło komplikacje - oraz potwierdzało siłę anomalii. Lub niepokojącej płodnośći Rosiera. - Więc? - powtórzyła, licząc na to, że tym razem wyczerpująco przedstawiła swój stan. Naprawdę potrzebowała innych bodźców, innych dzieci, na których mogłaby wyładować nagromadzone uczucia.
- Po co miałby pytać? - odparła pytaniem na pytanie, zbyt szybko, by można uznać je za obojętne. - Nie muszę spowiadać mu się z rzeczy, które nie mają znaczenia - dodała pewniej, wpatrując się w kark Ramseya tak intensywnie, że na pewno musiał to poczuć. Grunt nie usunął się spod bosych stóp, krew nie uderzyła do głowy i nie zabarwiła policzków, nie traktowała też tych swobodnych zdań jako ataku - najwyżej jako prowokację, badawcze wystawienie na chłodniejszy wiatr, by sprawdzić, jak zareaguje po miesiącach trzymania pod kloszem. Nawiązanie do wydarzeń z wesołego miasteczka zdziwiło ją, ale nie okazała tego: w ciągu ostatnich miesięcy spotkało ją jeszcze więcej nieprzyjemnych niespodzianek, oszołomienie amortencją rozpłynęło się więc w chmurze innych bodźców i doświadczeń, ale najwidoczniej Ramsey uznawał tę plotkę za coś wartego wspomnienia. Zacisnęła lekko wargi. - Nie wiem, co widziałeś, ale w wesołym miasteczku doszło do skażenia, które przekładało się na irracjonalne zachowania - kontynuowała tonem znacznie chłodniejszym: naprawdę nie sądziła, że ta niedorzeczna sytuacja z Alphardem powróci kiedykolwiek, a już na pewno nie z ust Mulcibera. Przytoczona jako przestroga? Specyficzy żart? Stłumiła gwałtowny sprzeciw, tak samo jak cisnące się na wargi prychnięcie, gdy rzeczowo zbywał przedstawioną mu wersję nowej roli. - Nie dysponuję przedmiotami lorda Rosiera - rzuciła w odpowiedzi na retoryczne pytanie dotyczące książki, a później szybko przeniosła wzrok znów na kark Ramseya. W skośnych oczach zapaliły się gniewne ogniki. Strofował ją, w jej własnym domu; instynktownie uniosła wyżej brodę, a dłonie zacisnęły się na podłokietnikach fotela, lecz zanim zdołałaby go upewnić w postrzeganiu jej przez pryzmat rozkapryszonego podlotka opanowała instynkty. Rozluźniła się, przełykając urazę - miał odrobinę racji, a jako wyższy hierarchią Śmierciożerca miał też prawo wiedzieć w jakim stanie się znajdowała. I upewnić się, czy dalej była przydatna Rycerzom Walpurgii. Palce znów zaczęły bawić się papierosem; przesunęła do go drugiej dłoni i wygodniej usiadła w fotelu, ignorując nieprzyjemne ciągnięcie blizny. Zbyt łatwo poddawała się irytacji; na moment przymknęła oczy, a gdy je znów otworzyła, była w stanie wytrzymać stalowoszare spojrzenie oczu Ramseya bez wyrzutów sumienia lub odruchowej chęci ataku. Lśnił w nich tylko spokój oraz zrozumienie. - Nie przypominam sobie intymniejszych okoliczności - tylko w tych kilku słowach dała upust swemu niezadowoleniu - lub raczej zdrowemu dystansowi; czuła się nieswojo, gdy dotykał tematu ich krótkiego kontaktu, poministerialnej próby sił, stawiającej ją w słabszej pozycji. Miała nadzieję, że tamta opinia zdążyła rozmyć się na dobre - nie chciała, by została zastąpiona równie uwłaczającą metką matki. - Czuję się coraz lepiej. Podczas porodu doszło do komplikacji, straciłam dużo krwi, ale według Cassandry pod koniec marca wrócę do pełni sił. Przyjmuję eliksiry wzmacniające, a czas rekonwalescencji wykorzystuję do poszerzania wiedzy teoretycznej - powiedziała beznamiętnie, rzeczowo, śmiało spoglądając na niego, jakby spodziewając się niedowierzania lub wywrócenia oczami. Czy o taką odpowiedź mu chodziło? Czy też zamierzał sięgnąć głębiej, do faktycznych uczuć. Przesunęła spojrzenie na ogień buzujący w kominku. - Zagubiona. Sfrustrowana. Zafascynowana - szczerze ujęła wszystko to, co czuła, w trzech słowach najlepiej oddających nową rolę. Irytacja mieszała się z ciekawością, zmęczenie z ulgą wynikającą z odzyskiwania samodzielności, a wszystko to podszyte było zdziwieniem. Towarzyszącym stale, gdy przyglądała się swoim dzieciom, ich dzieciom, tak różnym i tak podobnym zarazem. Nie odrywała wzroku od Ramseya, gdy usłyszała zbliżające się kroki i przepraszający szept służki; nawet na nią nie spojrzała, po prostu odbierając od jasnowłosej dziewczyny skarżące się zawiniątko. Wysoki dźwięk drażnił, psuł spokój Białej Willi.
- Tak, dzieci mnie uwielbiają - przytaknęła cicho, beznamiętnym tonem, opuszczając nogi na ziemię a niezapalonego papierosa odkładając na podłokietnik. Nie zamierzała karmić przy Mulciberze dziecka, ale miała dość płaczu dziewczynki; wygłuszenie pomieszczenia działało, ale na krótką metę - w końcu i tak musiałaby pochylić się nad kołyską, a wtedy zdawało się, że niemowlę wręcz karze ją za nieobecność,
- Często mylisz się w swoich wizjach? - spytała ze spokojem, przyjmując od Agathy miękkie zawiniątko. Nauczyła się już przytrzymywać niemowlę, wystarczyło też, że przycisnęła dziewczynkę do swego ciepłego ciała, pozwalając zacisnąć małą piąstkę na rozpuszczonych włosach, a ta uspokajała się. Gestem głowy odprawiła służkę, przenosząc spojrzenie na Ramseya. - To dziewczynka - przekazała, spoglądając na moment w dół, na coraz bardziej świadome, ciemne oczy dziecka. Mulciber widział ją z chłopcem, synem - poniekąd nie przewidział każdego szczegółu przyszłości. - Urodziłam bliźnięta - dodała po chwili w ramach wyjaśnienia, machinalnie gładząc zimnym palcem spokojną już buzię dziecka. Czy podwójne macierzyństwo stawiało ją w gorszym świetle? Cóż, przynajmniej tłumaczyło komplikacje - oraz potwierdzało siłę anomalii. Lub niepokojącej płodnośći Rosiera. - Więc? - powtórzyła, licząc na to, że tym razem wyczerpująco przedstawiła swój stan. Naprawdę potrzebowała innych bodźców, innych dzieci, na których mogłaby wyładować nagromadzone uczucia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Udał, że nie dostrzegł przejawu przejęcia, ani w jej głosie ani w tempie na jaki zareagowała na jego pytanie, nie odciągając wzroku od pokaźnej biblioteczki, chociaż jego usta na moment wygięły się w uśmiechu, który bez trudu mogła zauważyć. I to on mógł sugerować jej, że nie minęło go to wcale. Kierował swoje zainteresowanie w stronę książek, dając jej złudną swobodę w prowadzeniu rozmowy tak jak chciała i w takim kierunku, jak jej pasowało. W końcu to on był tu jej gościem dziś, nie przybył w sprawach, w których winna okazać mu szacunek, czy posłuszeństwo. Obserwował ją jednak od dawna. Pamiętał jej pewność siebie, kiedy po raz pierwszy mówiła mu o korzystaniu z uroków Białej Willi, a także długo później jej zachwianie i wewnętrzny ból, maskowany obojętnością i chęcią zachowania twarzy w jego mieszkaniu, kiedy ich nagie stopy, łączyły się pod stołem w niemalże czułym porozumieniu dwójki przyjaciół. Wiedział o niej wiele, choć nie wszystko — tego nigdy nie byłby w stanie odkryć; ale wciąż wystarczająco, by wtykać palec dokładnie tam, gdzie poczuje.
— On też tak sądzi? Na tyle na ile go znam, śmiem stwierdzić, że przystając na jego warunki musisz spowiadać mu się ze wszystkiego — zawyrokował swobodnie, ale po chwili spojrzał na nią i uśmiechnął się, niczym zawstydzony chłopak. — Och, ale co ja tam wiem. Z pewnością wiesz lepiej. — Nie znał warunków ich współpracy, sojuszu, związku, relacji, która ich łączyła, choć mierziło go, by spytać. Nie ją, a Tristana. Od dawna nie było jednak ani okazji ani szansy na spokojne i swobodne rozmowy, na spotkania jak za dawnych lat. Wokół zbyt wiele się działo, aby choć na chwilę pozwolić sobie na opuszczenie gardy. — Tak, słyszałem coś o tym skażeniu— dodał, zgrabnie omijając fakt, że sam spotkał tam ciemnowłosą urodną dziewczynę, co do której miał spore plany. Przynajmniej na tamten wieczór, tamtą chwilę, noc. — Jak dobrze znasz lorda Blacka?— spytał więc inaczej, zaciekawiony, czy tamto spotkanie i owe irracjonalne zachowanie wynikało wyłącznie z kobiecej potrzeby, pożądania i próżności, czy może znali się lepiej. Mogło mu to umknąć, ale kiedy zaczął się na tym głębiej zastanawiać Black nie pasował mu do roli kochanka z Wenus, raczej znajomego z dawnych czasów, takich, które mogły być związane z ministerstwem. Znał ją wtedy, znał jej aspiracje, urzędnicze zapędy i niemalże szaleńcze poczucie obowiązku.
— Cieszę się, że zostawiłaś to za sobą — przyznał, uśmiechając się lekko i zaciągając papierosem. Świadomie obrócił to w jej stronę; to ona bowiem chowała względem niego urazę za tamten przejaw dominacji, buntu, gniewu i potrzeby kontroli. Nie dał jej się wykazać, nie skosztował jej wdzięków, którymi dziś napawał się z pewnością Tristan. Całe szczęście. Mimo upływu lat i tych wszystkich zdarzeń wciąż z trudem przychodziło mu oddawanie swego losu w cudze ręce. — Nie mogłaś tak od razu?— Jego ton brzmiał lekko, wręcz błaho. Posławszy jej przeciągłe spojrzenie uśmiechnął się, niczym zadowolony kot, rozkładający się na miękkim i ciepłym legowisku. — Jesteś w doskonałych rękach, nikt nie musi martwić się o twój stan, ani szybki powrót do formy. A o próżnowanie bym cię nie posądzał. Zauważyłem, że starasz się robić wszystko, by trzymać ten temat poza świadomością. — Zatrzymał się na moment, nie tylko dając sobie chwilę na oddech, ale też wnikliwsze przyjrzenie jej się. Jego wzrok złagodniał. — Zdaje się, że to ci uwłacza. Dlaczego?— Zadarł wyżej brodę, a oczy pozostały czujne i ciekawe, wciąż wpatrzone w nią, zajmującą wygodny fotel w za dużym [i[białym[/i] swetrze. Zamilkł na moment, kiedy wyjawiła mu tajemny sekret dotyczący własnego samopoczucia. Pozwolił, by dźwięki opadły wraz z popiołem na ziemię, a szum morza na chwilę przyćmił trzask kominka i dźwięki dochodzące z głębin Białej Willi. Spojrzał przez okno, nie skupiając się na widoku Deirdre w zawiniątkiem w dłoniach; nie było to bardziej fascynujące od tego, co widział chwilę wcześniej na jej twarzy. Widok stąd był naprawdę piękny; zadumał się na moment, zastanawiając, jak szybko oszalałby w takiej samotni. A może doceniłby urok takiego miejsca? Może zaznałby w nim spokoju?
— W interpretacjach wizji — poprawił ją dyskretnie; wizje nie mogły się mylić, dar był darem, który tylko mógł być źle odczytany. Był ostrożny w swoich osądach, weryfikował je wnikliwie, kiedy dotyczyły jego samego lub bliskiego mu środowiska, ale nie mógł poszczycić się nieomylnością, choć zazwyczaj właśnie to wsrzytkim sugerował. — Nie — odparł więc pewnie i zdecydowanie, zerkając na nią kątem oka i dopiero teraz uważniej przyglądając się dziecku; które i tak wyglądało pewnie jak większość innych dzieci. W pierwszej chwili nie rozumiał, co miała na myśli. Obrócił papierosa w palcach, a żar błysnął na jego końcu. Wreszcie jednak wyjawiła mu szczegóły, a on przypomniał sobie list, który do niej napisał dawno temu. List z przestrogą, ostrzeżeniem, który potraktowała lekceważąco. — Cóż, chciałoby się rzec: a nie mówiłem— zakpił, nawiązując do samego niemożliwego faktu i jej dbałości o te kwestie. Widział ją z chłopcem, a raczej on sam trzymał owego chłopca w ramionach, tak jak ona teraz, bawiącego się długimi, czarnymi włosami. — Z bliźniętami same problemy — skwitował beztroskim tonem, spoglądając jej w oczy. Jego brat bliźniak był już martwy. Z trzech braci pozostał tylko on.
— Kiedy będziesz na siłach i wstąpisz do Gwiezdnego Proroka, sama się przekonasz. Anomalie nasiliły dziecięcą magię, trudno było odróżnić przypadkowe jej przejawy od dziecięcych emocji. Było ciężko, ale to zwiększyło efekty naszych działań. Może przyspieszyło cały proces. Wszystko się okaże wkrótce, ale jesteśmy na dobrej drodze. Tłumią ją w sobie — przynajmniej starają się, a to stwarza doskonałą pożywkę dla pasożytniczej energii, którą wykorzystają do własnych celów.
— On też tak sądzi? Na tyle na ile go znam, śmiem stwierdzić, że przystając na jego warunki musisz spowiadać mu się ze wszystkiego — zawyrokował swobodnie, ale po chwili spojrzał na nią i uśmiechnął się, niczym zawstydzony chłopak. — Och, ale co ja tam wiem. Z pewnością wiesz lepiej. — Nie znał warunków ich współpracy, sojuszu, związku, relacji, która ich łączyła, choć mierziło go, by spytać. Nie ją, a Tristana. Od dawna nie było jednak ani okazji ani szansy na spokojne i swobodne rozmowy, na spotkania jak za dawnych lat. Wokół zbyt wiele się działo, aby choć na chwilę pozwolić sobie na opuszczenie gardy. — Tak, słyszałem coś o tym skażeniu— dodał, zgrabnie omijając fakt, że sam spotkał tam ciemnowłosą urodną dziewczynę, co do której miał spore plany. Przynajmniej na tamten wieczór, tamtą chwilę, noc. — Jak dobrze znasz lorda Blacka?— spytał więc inaczej, zaciekawiony, czy tamto spotkanie i owe irracjonalne zachowanie wynikało wyłącznie z kobiecej potrzeby, pożądania i próżności, czy może znali się lepiej. Mogło mu to umknąć, ale kiedy zaczął się na tym głębiej zastanawiać Black nie pasował mu do roli kochanka z Wenus, raczej znajomego z dawnych czasów, takich, które mogły być związane z ministerstwem. Znał ją wtedy, znał jej aspiracje, urzędnicze zapędy i niemalże szaleńcze poczucie obowiązku.
— Cieszę się, że zostawiłaś to za sobą — przyznał, uśmiechając się lekko i zaciągając papierosem. Świadomie obrócił to w jej stronę; to ona bowiem chowała względem niego urazę za tamten przejaw dominacji, buntu, gniewu i potrzeby kontroli. Nie dał jej się wykazać, nie skosztował jej wdzięków, którymi dziś napawał się z pewnością Tristan. Całe szczęście. Mimo upływu lat i tych wszystkich zdarzeń wciąż z trudem przychodziło mu oddawanie swego losu w cudze ręce. — Nie mogłaś tak od razu?— Jego ton brzmiał lekko, wręcz błaho. Posławszy jej przeciągłe spojrzenie uśmiechnął się, niczym zadowolony kot, rozkładający się na miękkim i ciepłym legowisku. — Jesteś w doskonałych rękach, nikt nie musi martwić się o twój stan, ani szybki powrót do formy. A o próżnowanie bym cię nie posądzał. Zauważyłem, że starasz się robić wszystko, by trzymać ten temat poza świadomością. — Zatrzymał się na moment, nie tylko dając sobie chwilę na oddech, ale też wnikliwsze przyjrzenie jej się. Jego wzrok złagodniał. — Zdaje się, że to ci uwłacza. Dlaczego?— Zadarł wyżej brodę, a oczy pozostały czujne i ciekawe, wciąż wpatrzone w nią, zajmującą wygodny fotel w za dużym [i[białym[/i] swetrze. Zamilkł na moment, kiedy wyjawiła mu tajemny sekret dotyczący własnego samopoczucia. Pozwolił, by dźwięki opadły wraz z popiołem na ziemię, a szum morza na chwilę przyćmił trzask kominka i dźwięki dochodzące z głębin Białej Willi. Spojrzał przez okno, nie skupiając się na widoku Deirdre w zawiniątkiem w dłoniach; nie było to bardziej fascynujące od tego, co widział chwilę wcześniej na jej twarzy. Widok stąd był naprawdę piękny; zadumał się na moment, zastanawiając, jak szybko oszalałby w takiej samotni. A może doceniłby urok takiego miejsca? Może zaznałby w nim spokoju?
— W interpretacjach wizji — poprawił ją dyskretnie; wizje nie mogły się mylić, dar był darem, który tylko mógł być źle odczytany. Był ostrożny w swoich osądach, weryfikował je wnikliwie, kiedy dotyczyły jego samego lub bliskiego mu środowiska, ale nie mógł poszczycić się nieomylnością, choć zazwyczaj właśnie to wsrzytkim sugerował. — Nie — odparł więc pewnie i zdecydowanie, zerkając na nią kątem oka i dopiero teraz uważniej przyglądając się dziecku; które i tak wyglądało pewnie jak większość innych dzieci. W pierwszej chwili nie rozumiał, co miała na myśli. Obrócił papierosa w palcach, a żar błysnął na jego końcu. Wreszcie jednak wyjawiła mu szczegóły, a on przypomniał sobie list, który do niej napisał dawno temu. List z przestrogą, ostrzeżeniem, który potraktowała lekceważąco. — Cóż, chciałoby się rzec: a nie mówiłem— zakpił, nawiązując do samego niemożliwego faktu i jej dbałości o te kwestie. Widział ją z chłopcem, a raczej on sam trzymał owego chłopca w ramionach, tak jak ona teraz, bawiącego się długimi, czarnymi włosami. — Z bliźniętami same problemy — skwitował beztroskim tonem, spoglądając jej w oczy. Jego brat bliźniak był już martwy. Z trzech braci pozostał tylko on.
— Kiedy będziesz na siłach i wstąpisz do Gwiezdnego Proroka, sama się przekonasz. Anomalie nasiliły dziecięcą magię, trudno było odróżnić przypadkowe jej przejawy od dziecięcych emocji. Było ciężko, ale to zwiększyło efekty naszych działań. Może przyspieszyło cały proces. Wszystko się okaże wkrótce, ale jesteśmy na dobrej drodze. Tłumią ją w sobie — przynajmniej starają się, a to stwarza doskonałą pożywkę dla pasożytniczej energii, którą wykorzystają do własnych celów.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Utrata kontroli w konwersacji - nawet tak bezpiecznej, wręcz przyjacielskiej - zawsze wytrącała ją z równowagi. Tylko w umiejętnym prześlizgiwaniu się między głoskami i budowaniu utartych ścieżek z bruku melodyjnych słów mogła poszczycić się wyjątkową zręcznością; to w tym żywiole radziła sobie najlepiej, pewna siebie, wyprzedzająca przeciwnika lub partnera o krok, przejmująca kontrolę, przewidująca zmiany tempa niesłyszalnej dla innych muzyki. Rzadko natrafiała na kogoś, kto psuł płynny spektakl, próbując narzucić swoje tempo albo wręcz prymitywnie popychając ją we własnym kierunku. Mulciber należał do garstki osób utrudniających zachowanie błogosławionej rutyny. Może dlatego, że zdawał się znać Tristana lepiej od niej samej, może dlatego, że była winna mu posłuszeństwo - podświadomie irytowała ją ta przewaga, lecz tego popołudnia przyjmowała frustrację wręcz z wdzięcznością, czując, że krew szybciej przepływa przez żyły. Znów czuła coś oprócz zmęczenia, dezorientacji, wstydu i zagubienia; odzyskiwała podmiotowość w czymś tak prostym, jak napięte relacje z dorosłym człowiekiem.
- Nie sądzisz, że przenosisz przyzwyczajenia z Departamentu Tajemnic na inne dziedziny życia? - odparła, mrużąc oczy, trochę prowokująco, trochę z wyraźną irytacją, którą pozwalała mu zauważyć. - Wiesz, traktowanie każdego wokół siebie jako obiektu badań, przedmiotu uważnych obserwacji i eksperymentów. Kuguchara, którego uderza się nową inkantacją, by zobaczyć, jak zareaguje - ciągnęla z mimowolną ciekawością, choć jednocześnie była pewna, że właśnie takie odruchy pracoholika widoczne są w schematach Ramseya. Nie, żeby to krytykowała, sama przenosiła zawodowe przymioty na inne aspekty życia. - Z prywatnych spraw nie muszę spowiadać się nikomu - chyba, że On będzie tego wymagał - odparła w końcu po przydługim, filozoficznym wstępie, na tyle zdecydowanie, by mieć nadzieję, że temat skrywanej w tajemnicy przed Rosierem przeszłości ulegnie satysfakcjonującemu zakończeniu. Irytująca nierówność coraz mocniej drażniła urażoną przed laty dumę, nadwyrężoną aktualnym przywiązaniem do Ramseya. Stał się sojusznikiem, przewodził także i jej, była mu winna posłuszeństwo, tym razem obiecane bez żadnego przymusu, w ślepej pewności, że szczenięcą szarpaninę o władzę mieli już dawno za sobą. Pozostawały konkrety, chłodne, metaliczne - jak pozbawione prywatnej ciekawości pytanie o Alpharda. Święcie wierzyła, że z taką właśnie intencją powracał do sylwetki wysokiego arystokraty. - To mój przyjaciel - odpowiedziała, mierząc Mulcibera chłodnym, nieco ostrzegawczym spojrzeniem, pozbawionym jednak prawdziwego wyzwania. - Szaleniec, ale przy odpowiednim poprowadzeniu to zdolny, biegły politycznie czarodziej - skwitowała, nie mając oporów przed tym, by określać kontrowersyjnym mianem Alpharda. Miał w sobie wiele sprzeczności, lecz w ciągu ostatnich miesięcy pozbył się zagubienia. Odnalazł swą ścieżkę i sprawdzał się na niej coraz lepiej, uparcie brnąc naprzód. Rycerze Walpurgii mogli być dla niego wybawieniem, pomocną dłonią, pozwalającą mu nieść dziedzictwo starożytnego rodu Blacków dalej, omijając grząskie rejony rozchwianej psychiki. Wolała skupiać się na Alphardzie niż pozwolić domysłom Ramseya sięgać dalej, do innego Blacka, przełożonego w Ministerstwie Magii za czasów, gdy równo przycięta grzywka przesłaniała czoło a pojawienie się w biurze pewnego egzekutora, by odebrać zaległe zezwolenia, wywoływało ból brzucha. Wiedziała, jakie plotki krążyły po Atrium po jej nagłym zniknięciu i nie chciała do tego wracać, ani myślami, ani w rozmowie. Mającej być dla niej czystą przyjemnością - i z takową wymieniała się opiniami o czarodzieju, którego przyprowadził wtedy na spotkanie, biorąc za niego pewną odpowiedzialność.
- Nie lubię, gdy się mnie do czegoś zmusza - skomentowała zarówno uwagę o przeszłości, jak i westchnienie świadczące o zadowoleniu z udzielenia odpowiedzi. Mówiła nieco chłodno, świadoma, że swoim nastroszeniem zaprzecza samej sobie; odkąd urodziła, zdawała się sobie zbyt emocjonalna, pozwalając uczuciom i instynktom brać górę nad rozsądkiem - a gdy tylko surowo próbowała uporządkować te reakcje, finalnie wychodziło to jeszcze żałośniej. Zacisnęła wargi, poprawiając się na fotelu, jakby własny stan uwierał ja niemalże fizycznie. - Bo to nie miało tak wyglądać - odparła po prostu, decydując się na wybranie drogi nieco odrażającj szczerości. Nienawidziła, gdy coś psuło plany, a Tristan, ciąża, dzieci: to wszystko niszczyło przygotowane stopnie, ociosane podpory, mające pozwolić jej na samodzielny wzrost. Już nie odpowiadała tylko za siebie, nie mogła uzasadnić sukcesu samodzielną, ciężką pracą. Sytuacja odebrała niezależność, podkopując poczucie własnej wartości. - Cieszę się, że cię to interesuje, ale wątpię, żebyś zrozumiał. Chyba, że kiedykolwiek staniesz się od kogoś zależny. Mniej lub bardziej świadomie - dodała, rzucając mu uważniejsze spojrzenie z ukosa. Może mówiła o Cassandrze, może o jej krągłym brzuchu, może nie piła do nikogo, po prostu lubiąc wpatrywać się w twarz dorosłego mężczyzny o jasnych oczach i ostrych kościach policzkowych. - Ciężko być sprowadzonym do roli ciała, niezależnie, czy służy do karmienia męskich pragnień czy wiecznie spragnionych dzieci - podzieliła się kolejną obrazoburczo konkretną uwagą, mimowolnie usadawiając się na krześle trochę w jego stylu, w tym samym ułożeniu nóg, pleców i rąk - pomijając dostosowanie do uspokajającego się dziecka, ukojonego znajomym ciepłem matki.
I dymem papierosowym. Deirdre uśmiechnęła się ponownie, lekko, podnosząc spojrzenie ponownie na Ramseya. Kpina o dziwo nie zabolała, potrafiła przyjąć zawowalowany prztyczek - powinna go usłuchać, powinna mu uwierzyć; kto wie, może ominęłoby ją wiele cierpienia i komplikacji. Nie mogła jednak zmienić przeszłości - pozostawało całkowite zaufanie komuś, kogo do całkiem niedawna potrafiła nienawidzić. - Myślę, że potrzebują jeszcze przynajmniej kilkunastu miesięcy, by zacząć ze sobą walczyć. Na razie nie mają nawet zębów, żeby popodgryzać sobie gardła. Ani wystarczająco twardych paznokci, żeby wzajemnie powyłupiać oczy - skomentowała równie beztrosko, wcale nieporuszona tak bestialstkimi wizjami. Chciała, by się ziściły - o ile w rolach głównych miały zagrać napędzane mocą, zastraszone dzieci Gwiezdnego Proroka. - Za dwa tygodnie powinnam działać jak zwykle. Spodziewaj się mnie na Nokturnie - powiedziała, siląc się na dystans, ale mimowolnie w jej oczach zalśniła tęsknota i niecierpliwość - chciała być już poza wyspą, chciała znów ryzykować, bawić się, tracić i zyskiwać; ponownie stawać się sobą, juz inną, ale z tym samym pragnieniem: władzy i skrajnych bodźców, mających przynieść zaspokojenie. Zmrużyła nieco oczy, poprawiając niemowlę, przysypiające powoli na rękach. Wiedziała, co zamierzała powiedzieć za moment, ale ciągle czuła pewien dyskomfort. - Dziękuję, że mogłam się u ciebie zatrzymać - powiedziała w końcu, niewymuszenie, ale spoglądając w dół, na dziecko, nie na Ramseya. Naprawdę była mu wdzięczna, nie zadawał zbędnych pytań, nie prowokował, po prostu akceptując jej pojawienie się w mieszkaniu. Doceniała każdą sekundę tamtego poczucia bezpieczeństwa i swobody - chciała, by o tym wiedział.
- Nie sądzisz, że przenosisz przyzwyczajenia z Departamentu Tajemnic na inne dziedziny życia? - odparła, mrużąc oczy, trochę prowokująco, trochę z wyraźną irytacją, którą pozwalała mu zauważyć. - Wiesz, traktowanie każdego wokół siebie jako obiektu badań, przedmiotu uważnych obserwacji i eksperymentów. Kuguchara, którego uderza się nową inkantacją, by zobaczyć, jak zareaguje - ciągnęla z mimowolną ciekawością, choć jednocześnie była pewna, że właśnie takie odruchy pracoholika widoczne są w schematach Ramseya. Nie, żeby to krytykowała, sama przenosiła zawodowe przymioty na inne aspekty życia. - Z prywatnych spraw nie muszę spowiadać się nikomu - chyba, że On będzie tego wymagał - odparła w końcu po przydługim, filozoficznym wstępie, na tyle zdecydowanie, by mieć nadzieję, że temat skrywanej w tajemnicy przed Rosierem przeszłości ulegnie satysfakcjonującemu zakończeniu. Irytująca nierówność coraz mocniej drażniła urażoną przed laty dumę, nadwyrężoną aktualnym przywiązaniem do Ramseya. Stał się sojusznikiem, przewodził także i jej, była mu winna posłuszeństwo, tym razem obiecane bez żadnego przymusu, w ślepej pewności, że szczenięcą szarpaninę o władzę mieli już dawno za sobą. Pozostawały konkrety, chłodne, metaliczne - jak pozbawione prywatnej ciekawości pytanie o Alpharda. Święcie wierzyła, że z taką właśnie intencją powracał do sylwetki wysokiego arystokraty. - To mój przyjaciel - odpowiedziała, mierząc Mulcibera chłodnym, nieco ostrzegawczym spojrzeniem, pozbawionym jednak prawdziwego wyzwania. - Szaleniec, ale przy odpowiednim poprowadzeniu to zdolny, biegły politycznie czarodziej - skwitowała, nie mając oporów przed tym, by określać kontrowersyjnym mianem Alpharda. Miał w sobie wiele sprzeczności, lecz w ciągu ostatnich miesięcy pozbył się zagubienia. Odnalazł swą ścieżkę i sprawdzał się na niej coraz lepiej, uparcie brnąc naprzód. Rycerze Walpurgii mogli być dla niego wybawieniem, pomocną dłonią, pozwalającą mu nieść dziedzictwo starożytnego rodu Blacków dalej, omijając grząskie rejony rozchwianej psychiki. Wolała skupiać się na Alphardzie niż pozwolić domysłom Ramseya sięgać dalej, do innego Blacka, przełożonego w Ministerstwie Magii za czasów, gdy równo przycięta grzywka przesłaniała czoło a pojawienie się w biurze pewnego egzekutora, by odebrać zaległe zezwolenia, wywoływało ból brzucha. Wiedziała, jakie plotki krążyły po Atrium po jej nagłym zniknięciu i nie chciała do tego wracać, ani myślami, ani w rozmowie. Mającej być dla niej czystą przyjemnością - i z takową wymieniała się opiniami o czarodzieju, którego przyprowadził wtedy na spotkanie, biorąc za niego pewną odpowiedzialność.
- Nie lubię, gdy się mnie do czegoś zmusza - skomentowała zarówno uwagę o przeszłości, jak i westchnienie świadczące o zadowoleniu z udzielenia odpowiedzi. Mówiła nieco chłodno, świadoma, że swoim nastroszeniem zaprzecza samej sobie; odkąd urodziła, zdawała się sobie zbyt emocjonalna, pozwalając uczuciom i instynktom brać górę nad rozsądkiem - a gdy tylko surowo próbowała uporządkować te reakcje, finalnie wychodziło to jeszcze żałośniej. Zacisnęła wargi, poprawiając się na fotelu, jakby własny stan uwierał ja niemalże fizycznie. - Bo to nie miało tak wyglądać - odparła po prostu, decydując się na wybranie drogi nieco odrażającj szczerości. Nienawidziła, gdy coś psuło plany, a Tristan, ciąża, dzieci: to wszystko niszczyło przygotowane stopnie, ociosane podpory, mające pozwolić jej na samodzielny wzrost. Już nie odpowiadała tylko za siebie, nie mogła uzasadnić sukcesu samodzielną, ciężką pracą. Sytuacja odebrała niezależność, podkopując poczucie własnej wartości. - Cieszę się, że cię to interesuje, ale wątpię, żebyś zrozumiał. Chyba, że kiedykolwiek staniesz się od kogoś zależny. Mniej lub bardziej świadomie - dodała, rzucając mu uważniejsze spojrzenie z ukosa. Może mówiła o Cassandrze, może o jej krągłym brzuchu, może nie piła do nikogo, po prostu lubiąc wpatrywać się w twarz dorosłego mężczyzny o jasnych oczach i ostrych kościach policzkowych. - Ciężko być sprowadzonym do roli ciała, niezależnie, czy służy do karmienia męskich pragnień czy wiecznie spragnionych dzieci - podzieliła się kolejną obrazoburczo konkretną uwagą, mimowolnie usadawiając się na krześle trochę w jego stylu, w tym samym ułożeniu nóg, pleców i rąk - pomijając dostosowanie do uspokajającego się dziecka, ukojonego znajomym ciepłem matki.
I dymem papierosowym. Deirdre uśmiechnęła się ponownie, lekko, podnosząc spojrzenie ponownie na Ramseya. Kpina o dziwo nie zabolała, potrafiła przyjąć zawowalowany prztyczek - powinna go usłuchać, powinna mu uwierzyć; kto wie, może ominęłoby ją wiele cierpienia i komplikacji. Nie mogła jednak zmienić przeszłości - pozostawało całkowite zaufanie komuś, kogo do całkiem niedawna potrafiła nienawidzić. - Myślę, że potrzebują jeszcze przynajmniej kilkunastu miesięcy, by zacząć ze sobą walczyć. Na razie nie mają nawet zębów, żeby popodgryzać sobie gardła. Ani wystarczająco twardych paznokci, żeby wzajemnie powyłupiać oczy - skomentowała równie beztrosko, wcale nieporuszona tak bestialstkimi wizjami. Chciała, by się ziściły - o ile w rolach głównych miały zagrać napędzane mocą, zastraszone dzieci Gwiezdnego Proroka. - Za dwa tygodnie powinnam działać jak zwykle. Spodziewaj się mnie na Nokturnie - powiedziała, siląc się na dystans, ale mimowolnie w jej oczach zalśniła tęsknota i niecierpliwość - chciała być już poza wyspą, chciała znów ryzykować, bawić się, tracić i zyskiwać; ponownie stawać się sobą, juz inną, ale z tym samym pragnieniem: władzy i skrajnych bodźców, mających przynieść zaspokojenie. Zmrużyła nieco oczy, poprawiając niemowlę, przysypiające powoli na rękach. Wiedziała, co zamierzała powiedzieć za moment, ale ciągle czuła pewien dyskomfort. - Dziękuję, że mogłam się u ciebie zatrzymać - powiedziała w końcu, niewymuszenie, ale spoglądając w dół, na dziecko, nie na Ramseya. Naprawdę była mu wdzięczna, nie zadawał zbędnych pytań, nie prowokował, po prostu akceptując jej pojawienie się w mieszkaniu. Doceniała każdą sekundę tamtego poczucia bezpieczeństwa i swobody - chciała, by o tym wiedział.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uniósł brwi, wyraźnie rozbawiony jej sugestią — doskonale wiedział, że nie to stanowiło kwintesencję problemu, który zauważyła, a który on wywoływał bardzo świadomie. Trafiał raz za razem — jakakolwiek była prawda na ten temat, nie chciała o tym rozmawiać i próbowała, musiał jej to przyznać, z niebywałą gracją i uprzejmością zmienić niewygodny dla niej temat.
— Och, wybacz mi.— Przejętym tonem przeprosił za swe przewinienie, nie tyle udając, co w końcu podporządkowując się jej cichej, aczkolwiek wyraźnej prośbie odstąpienia od poruszanych kwestii. — To przychodzi samo, tracę nad tym kontrolę. Nie chciałem cię urazić, Deirdre, a tym bardziej traktować eksperymentalnie. Przecież wiem, że nie próbowałabyś tego ukryć. — Ani przed nim, ani tym bardziej Tristanem. Ukrywanie czegoś, co mogłoby mu się nie spodobać było bardzo ryzykowne, a ona już doskonale znała gorycz porażki, bólu i odrzucenia. Nie próbował nawet oceniać przewinień, porównywać ich ze sobą, ani zestawiać w dowolnej konfiguracji. Deirdre była silną, utalentowaną i bardzo zaradną kobietą, ale w całej jej obłudnej otoczce kobiety niezależnej, niewiele owej niezależności posiadała. Nie musiał jej ani radzić ani przypominać, jak bardzo ryzykowne mogłyby być próby zatajenia lub ukrycia przed Rosierem schadzek z Blackiem. Wierzył więc w jej inteligencję i trzeźwość umysłu. — Potraktuj to jako przyjacielską przestrogę — wyjaśnił, kończąc ten temat. Nie miała obowiązku spowiadać się przed nim samym ani wyjawiać mu sekretów; on i tak już wiedział wystarczająco. Próbując udawać, że to nie ma znaczenia nie mogła sprawić, że to, co widział zostanie zapomniane. Jego intencja była zupełnie inna, ale nie wyjawił jej wprost, pozostawiając — zgodnie z jej wolą — resztę w strefie jej domysłów.
— Przyjaciel — powtórzył powoli z wyraźnym sceptycyzmem, strzepując popiół z żarzącego się papierosa. Uniósł brew, nie odrywając od niej wyraźnego spojrzenia. Nie wierzył w takie przyjaźnie; kobiety i mężczyzn łączyły bardzo proste i nieskomplikowane relacje. Naturalnie można było mówić o pociągu. Wystarczyło mu już to, co widział, by wyrobić sobie odpowiednie zdanie na ten temat. — Powinienem spytać, czy ze wszystkimi przyjaciółmi się tak spoufalasz?— Spytał, pomimo wątpliwości i jednocześnie wcale nie czekał na jej odpowiedź. — Nie obchodzi mnie, co robisz z Blackiem, Deirdre. Zwyczajnie cię ostrzegam — przed popełnieniem kolejnych błędów, które nie będą sprzyjać ani jej, ani Tristanowi, który bez wątpienia doskonale sobie z tą kwestią poradzi, ani tym bardziej Rycerzom Walpurgii, którzy potrzebowali być aktualnie zwarci i silni. Rozłamy i prywatne animozje były teraz ostatnim, czego potrzebowali. — Wiem o tym, że jest zdolny. Wiem również, że jest i będzie bardzo użyteczny, a jego zaangażowanie w nasze sprawy jest coraz silniejsze. Dlatego właśnie go odwiedziłem i przyprowadziłem na spotkanie.— Nie musiała mu tłumaczyć zalet Alpharda, doskonale zdawał sobie z nich sprawę. Nie poczuł się zirytowany jej uwagą, jakby sam nie posiadał zdolności poprawnej oceni ich sojuszników. Nie zamierzał rozmawiać o nim, jako członku Rycerzy. Upomniał ją, co do jej przyjacielskich praktyk i wystarczyło, że przyjmie to wreszcie do wiadomości.
— To rób tak, by nie czuć się do tego zmuszoną. O wiele prościej będzie, jeśli będziesz rozmawiać i udzielać odpowiedzi na pytania z własnej, nieprzymuszonej woli — to było przecież takie proste. Uśmiechnął się więc kpiąco i zaciągnął papierosem. Oni wszyscy musieli robić to, co do nich należy, czy im się to podobało, czy nie, a on jeszcze nie zaczął używać swojej pozycji do stawiania jej pod ścianą. Mogłaby uznać to za gest dobrej woli.
— Nie szukam zrozumienia, wystarczy mi wiedza — a to, co z nią zrobi to już jego własna sprawa. Jeśli nie będzie próbowała sama go przekonać, co do tego, jak się czuje, musiała mu pozwolić na dowolną interpretacje zdobytych informacji. Nie dziwił go fakt, że to wszystko, co tu widział było jedną wielką anomalią. Czymś, co odbiegało od jej pojęcia normy. Od zawsze skrupulatnie wszystko planowała, dopilnowywała najważniejszych kwestii z urzędniczą precyzja. Raz, drugi — odpuściła, a dziś zbierała owoce z zasianych przez samą siebie ziaren. — A więc to twoje błędy — zauważył; nie dało się tego inaczej nazwać, jak wypadkiem przy pracy. Plan był inny, wyszło tak, jak nie planowała, a teraz musiała się dostosować. Nie dziwiła go jej irytacja. — Nie pozostaje ci aktualnie nic innego, jak przyzwyczajenie się do nowej roli i poniesienie konsekwencji. Na twoim miejscu pozbyłbym się wszystkich dodatkowych niedogodności. — Takich jak zbędne wątpliwości względem Blacka. — Ale to z pewnością wiesz — nie musiał jej tego powtarzać. — A więc tym jesteś? Wyłącznie ciałem?— Zdumiał się i wcale nie krył swojego zdziwienia w tej chwili. Sądził, że ona sama nadawała sobie o wiele istotniejszą rolę. — Nie sądzisz, że nie czas na użalanie się nad sobą? Twoje słowa brzmią żałośnie. A to nie ty, Deirdre.— Nie była przecież żałosna. Była waleczna. Nie chodziło o wyjawienie mu swych bolączek, lecz o to, że powinna ich nawet czuć. Wydawała mu się znacznie pewniejsza siebie, bardziej zdecydowana. A to doskonale zgrywało się z jej walką o to, jak chciała być postrzegana. Leczyła w ten sposób swoje kompleksy. Pod twardą skorupą była miękka i delikatna, znacznie delikatniejsza niż dotąd sądził i o wiele bardziej bezbronna pod tym względem niż Cassandra, u której fizyczne słabości nadrabiała siła charakteru. Przyglądał jej się przez chwilę uważnie, nie tracąc ani sekundy na mrugnięcia, czy badanie wzrokiem jej osoby, aż w końcu pozwolił sobie na cieszenie zmysłów widokiem na zewnątrz. Im bardziej ją poznawał, im więcej miał z nią do czynienia tym bardziej skomplikowaną i wewnętrznie skonfliktowaną osobą mu się wydawała. Było w tym coś intrygującego — dla niego, jako badacza również. Tak, jakby w poukładanym ciele tętnił chaos, który próbowała ujarzmić samodzielnie.
— Jak już przyszły na ten świat, szkoda byłoby nie zrobić z nich odpowiedniego użytku. — Mogłaby je zabić, gdyby chciała, ale równie dobrze mogła wychować je w duchu ich wspólnej myśli. Minie wiele lat, nim ich oczekiwania zaowocują, a przypuszczenia się sprawdzą, ale myślenie długofalowe o tym nie było takie złe. Takie dzieci, kolejni sojusznicy — nawet jeśli dla niej bękarty bez nazwiska i celu, mogły się przydać Czarnemu Panu. I z pewnością się przydadzą, jeśli dożyją.
Pokiwał głową w geście zrozumienia. Określony przez nią czas jemu samemu na moment zamotał w głowie. Pamiętał słowa uzdrowicielki o tym, kiedy na świat miało przyjść jej dziecko — miał jeszcze szereg spraw do załatwienia, a przedział czasowy się kurczył, ilość dni do rozwiązania malała. Zaciągnął się papierosem, zastanawiając nad tym, czy nie będzie potrzebował środków do Gwiezdnego Proroka; eliksirów, medykamentów, które mogą okazać się przydatne lub niezbędne w dalszych eksperymentach.
— Będę na ciebie czekał z utęsknieniem — powiedział lekko, wyglądając przez okno, obserwując przemieszczające się po nieboskłonie chmury w oddali. Na jej podziękowania nie odpowiedział i również nie spojrzał na nią, jakby i dla niego było to w jakiś sposób niezręczne. Nie odrywał spojrzenia od szyby, wilgotną bibułką papierosa przesuwając po dolnej wardze, nim ponownie postanowił zaciągnąć się tytoniem. Pokiwał tylko głową lekko; nie musiała dziękować. — Dobrze, że wszystko wygląda właśnie tak — wbrew pozoru; to nie była taka zła wizja dla niej. Powinna cieszyć się z tego, jak to zaczynało się układać. — Dbaj o to.— I nie pozwól sobie wypuścić tej przychylności z rąk. Wiedziała już, jak łatwo jest ją stracić i jak trudno odzyskać. — Nie będę ci zabierał więcej czasu.— Miała nowe obowiązki, którym musiała się oddać, a on sprawdził, co u niej, poinformował ją o tym, co musiała wiedzieć. Pozostała ostatnia kwestia. — Zabiorę swoje rzeczy.
— Och, wybacz mi.— Przejętym tonem przeprosił za swe przewinienie, nie tyle udając, co w końcu podporządkowując się jej cichej, aczkolwiek wyraźnej prośbie odstąpienia od poruszanych kwestii. — To przychodzi samo, tracę nad tym kontrolę. Nie chciałem cię urazić, Deirdre, a tym bardziej traktować eksperymentalnie. Przecież wiem, że nie próbowałabyś tego ukryć. — Ani przed nim, ani tym bardziej Tristanem. Ukrywanie czegoś, co mogłoby mu się nie spodobać było bardzo ryzykowne, a ona już doskonale znała gorycz porażki, bólu i odrzucenia. Nie próbował nawet oceniać przewinień, porównywać ich ze sobą, ani zestawiać w dowolnej konfiguracji. Deirdre była silną, utalentowaną i bardzo zaradną kobietą, ale w całej jej obłudnej otoczce kobiety niezależnej, niewiele owej niezależności posiadała. Nie musiał jej ani radzić ani przypominać, jak bardzo ryzykowne mogłyby być próby zatajenia lub ukrycia przed Rosierem schadzek z Blackiem. Wierzył więc w jej inteligencję i trzeźwość umysłu. — Potraktuj to jako przyjacielską przestrogę — wyjaśnił, kończąc ten temat. Nie miała obowiązku spowiadać się przed nim samym ani wyjawiać mu sekretów; on i tak już wiedział wystarczająco. Próbując udawać, że to nie ma znaczenia nie mogła sprawić, że to, co widział zostanie zapomniane. Jego intencja była zupełnie inna, ale nie wyjawił jej wprost, pozostawiając — zgodnie z jej wolą — resztę w strefie jej domysłów.
— Przyjaciel — powtórzył powoli z wyraźnym sceptycyzmem, strzepując popiół z żarzącego się papierosa. Uniósł brew, nie odrywając od niej wyraźnego spojrzenia. Nie wierzył w takie przyjaźnie; kobiety i mężczyzn łączyły bardzo proste i nieskomplikowane relacje. Naturalnie można było mówić o pociągu. Wystarczyło mu już to, co widział, by wyrobić sobie odpowiednie zdanie na ten temat. — Powinienem spytać, czy ze wszystkimi przyjaciółmi się tak spoufalasz?— Spytał, pomimo wątpliwości i jednocześnie wcale nie czekał na jej odpowiedź. — Nie obchodzi mnie, co robisz z Blackiem, Deirdre. Zwyczajnie cię ostrzegam — przed popełnieniem kolejnych błędów, które nie będą sprzyjać ani jej, ani Tristanowi, który bez wątpienia doskonale sobie z tą kwestią poradzi, ani tym bardziej Rycerzom Walpurgii, którzy potrzebowali być aktualnie zwarci i silni. Rozłamy i prywatne animozje były teraz ostatnim, czego potrzebowali. — Wiem o tym, że jest zdolny. Wiem również, że jest i będzie bardzo użyteczny, a jego zaangażowanie w nasze sprawy jest coraz silniejsze. Dlatego właśnie go odwiedziłem i przyprowadziłem na spotkanie.— Nie musiała mu tłumaczyć zalet Alpharda, doskonale zdawał sobie z nich sprawę. Nie poczuł się zirytowany jej uwagą, jakby sam nie posiadał zdolności poprawnej oceni ich sojuszników. Nie zamierzał rozmawiać o nim, jako członku Rycerzy. Upomniał ją, co do jej przyjacielskich praktyk i wystarczyło, że przyjmie to wreszcie do wiadomości.
— To rób tak, by nie czuć się do tego zmuszoną. O wiele prościej będzie, jeśli będziesz rozmawiać i udzielać odpowiedzi na pytania z własnej, nieprzymuszonej woli — to było przecież takie proste. Uśmiechnął się więc kpiąco i zaciągnął papierosem. Oni wszyscy musieli robić to, co do nich należy, czy im się to podobało, czy nie, a on jeszcze nie zaczął używać swojej pozycji do stawiania jej pod ścianą. Mogłaby uznać to za gest dobrej woli.
— Nie szukam zrozumienia, wystarczy mi wiedza — a to, co z nią zrobi to już jego własna sprawa. Jeśli nie będzie próbowała sama go przekonać, co do tego, jak się czuje, musiała mu pozwolić na dowolną interpretacje zdobytych informacji. Nie dziwił go fakt, że to wszystko, co tu widział było jedną wielką anomalią. Czymś, co odbiegało od jej pojęcia normy. Od zawsze skrupulatnie wszystko planowała, dopilnowywała najważniejszych kwestii z urzędniczą precyzja. Raz, drugi — odpuściła, a dziś zbierała owoce z zasianych przez samą siebie ziaren. — A więc to twoje błędy — zauważył; nie dało się tego inaczej nazwać, jak wypadkiem przy pracy. Plan był inny, wyszło tak, jak nie planowała, a teraz musiała się dostosować. Nie dziwiła go jej irytacja. — Nie pozostaje ci aktualnie nic innego, jak przyzwyczajenie się do nowej roli i poniesienie konsekwencji. Na twoim miejscu pozbyłbym się wszystkich dodatkowych niedogodności. — Takich jak zbędne wątpliwości względem Blacka. — Ale to z pewnością wiesz — nie musiał jej tego powtarzać. — A więc tym jesteś? Wyłącznie ciałem?— Zdumiał się i wcale nie krył swojego zdziwienia w tej chwili. Sądził, że ona sama nadawała sobie o wiele istotniejszą rolę. — Nie sądzisz, że nie czas na użalanie się nad sobą? Twoje słowa brzmią żałośnie. A to nie ty, Deirdre.— Nie była przecież żałosna. Była waleczna. Nie chodziło o wyjawienie mu swych bolączek, lecz o to, że powinna ich nawet czuć. Wydawała mu się znacznie pewniejsza siebie, bardziej zdecydowana. A to doskonale zgrywało się z jej walką o to, jak chciała być postrzegana. Leczyła w ten sposób swoje kompleksy. Pod twardą skorupą była miękka i delikatna, znacznie delikatniejsza niż dotąd sądził i o wiele bardziej bezbronna pod tym względem niż Cassandra, u której fizyczne słabości nadrabiała siła charakteru. Przyglądał jej się przez chwilę uważnie, nie tracąc ani sekundy na mrugnięcia, czy badanie wzrokiem jej osoby, aż w końcu pozwolił sobie na cieszenie zmysłów widokiem na zewnątrz. Im bardziej ją poznawał, im więcej miał z nią do czynienia tym bardziej skomplikowaną i wewnętrznie skonfliktowaną osobą mu się wydawała. Było w tym coś intrygującego — dla niego, jako badacza również. Tak, jakby w poukładanym ciele tętnił chaos, który próbowała ujarzmić samodzielnie.
— Jak już przyszły na ten świat, szkoda byłoby nie zrobić z nich odpowiedniego użytku. — Mogłaby je zabić, gdyby chciała, ale równie dobrze mogła wychować je w duchu ich wspólnej myśli. Minie wiele lat, nim ich oczekiwania zaowocują, a przypuszczenia się sprawdzą, ale myślenie długofalowe o tym nie było takie złe. Takie dzieci, kolejni sojusznicy — nawet jeśli dla niej bękarty bez nazwiska i celu, mogły się przydać Czarnemu Panu. I z pewnością się przydadzą, jeśli dożyją.
Pokiwał głową w geście zrozumienia. Określony przez nią czas jemu samemu na moment zamotał w głowie. Pamiętał słowa uzdrowicielki o tym, kiedy na świat miało przyjść jej dziecko — miał jeszcze szereg spraw do załatwienia, a przedział czasowy się kurczył, ilość dni do rozwiązania malała. Zaciągnął się papierosem, zastanawiając nad tym, czy nie będzie potrzebował środków do Gwiezdnego Proroka; eliksirów, medykamentów, które mogą okazać się przydatne lub niezbędne w dalszych eksperymentach.
— Będę na ciebie czekał z utęsknieniem — powiedział lekko, wyglądając przez okno, obserwując przemieszczające się po nieboskłonie chmury w oddali. Na jej podziękowania nie odpowiedział i również nie spojrzał na nią, jakby i dla niego było to w jakiś sposób niezręczne. Nie odrywał spojrzenia od szyby, wilgotną bibułką papierosa przesuwając po dolnej wardze, nim ponownie postanowił zaciągnąć się tytoniem. Pokiwał tylko głową lekko; nie musiała dziękować. — Dobrze, że wszystko wygląda właśnie tak — wbrew pozoru; to nie była taka zła wizja dla niej. Powinna cieszyć się z tego, jak to zaczynało się układać. — Dbaj o to.— I nie pozwól sobie wypuścić tej przychylności z rąk. Wiedziała już, jak łatwo jest ją stracić i jak trudno odzyskać. — Nie będę ci zabierał więcej czasu.— Miała nowe obowiązki, którym musiała się oddać, a on sprawdził, co u niej, poinformował ją o tym, co musiała wiedzieć. Pozostała ostatnia kwestia. — Zabiorę swoje rzeczy.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie lubiła zgadzać się z mężczyznami, niezależnie od intensywności łączących ich relacji. Zbyt długo przytakiwała niezbyt kompetentnym przełożonym w Ministerstwie Magii, a później wymagającym gościom Wenus – wewnętrzny opór nasilał się z czasem, a gdy w końcu uwolniła się spod oficjalnego jarzma patriarchatu, alergicznie reagowała na nawet najmniejsze próby wywarcia na niej wpływu. Być może było to jedną z motywacji tak szybkiego pięcia się w hierarchii Rycerzy Walpurgii: nad sobą miała tylko czarodziejów zdolnych, których obdarzała szacunkiem, lecz historia spisana razem z Ramseyem, wtedy odzianym w schludny uniform Ministerstwa, utrudniała nieco obojętne podejście do udzielanych przez niego rad. Miał rację, rozumiała to, a śliski sarkazm, z którym prosił ją o wybaczenie, zdawał się tylko potwierdzać przesadną reakcję. Zacisnęła na moment wargi, przełykając dumę. – Uwielbiam otrzymywać tak szczere rady. Dziękuję – odparła eleganckimi, sztywnymi słowami, pasującymi raczej do biznesowego spotkania na szczycie niż przytulnej, przyjacielskiej pogawędki w wnętrzu pachnącym ciepłem, mlekiem i spokojem. Doceniała przestrogi Ramseya, ale denerwowało ją traktowanie w ten sposób: uznanie jej niemoralnej przeszłości za niemożliwą do zmycia cechę. –Czy gdybym nie pracowała w Wenus, również troszczyłbyś się o mnie w ten sposób? – spytała pozornie beznamiętnie, lecz gdzieś na końcu zdania kryła się gorycz. – Nie jestem rozwiązłą czarownicą, a to, że utrzymuje z kimś przyjacielskie stosunki nie znaczy, że łączy nas cokolwiek więcej – zastrzegła, sfrustrowana, że musi tłumaczyć kwestie intymne. I swoją przyzwoitość, która już nigdy nie miała zaistnieć jako część niezszarganej reputacji. Ostatnio ze zdziwieniem odkrywała, że znów zaczyna ze swoją narzuconą tożsamością walczyć, że im większych upokorzeń doznawała ze strony Rosiera, tym mocniej szarpała się z więzami historii. Także tymi, które już dawno przestały ją oplatać - jak zagrożenie ze strony ćmiącego papierosa Ramseya, przyglądającego się jej z badawczym rozbawieniem.
Dobrze; mogła przy nim ćwiczyć cierpliwość, szlifować do perfekcji spokój rozstrojonego hormonami ciała, dławić odruchy, nakazujące kobiece dąsy, prychnięcia lub ostrzenie pazurów. I to przeciwko komuś, kto wykazywał wobec niej pewien rodzaj wyrozumiałej sympatii. Strofującej, stawiającej ją do pionu. Zamilkła na dłużej, prostując się w fotelu, wyżej unosząc brodę, już nie w automatycznej agresji, raczej w zastanowieniu, machinalnie poprawiając ciche już dziecko, zawinięte w prosty becik. Ciężar drobnego ciała stał się już znajomy, przeniesiony z brzucha wyżej, do serca - możliwy do odłożenia w każdej chwili. - To nie ja - powtórzyła cicho, bardziej do siebie, niż po raz kolejny przyznając mu na głos rację. - Dobrze, że jest ktoś, kto może mi o tym przypomnieć - powróciła stabilniejszym już spojrzeniem do oczu Ramseya; oczu przeszywających, analitycznych, chłodnych, pozbawionych zgubnych namiętności i palącego pędu ku pięknemu zniszczeniu. Miejscami - jak wieloma? - byli do siebie podobni, ale bliskość Rosiera wypchnęła ją z ustalonego, pozbawionego emocji toru. Chciała na niego powrócić, móc znosić szaleństwa los bez mrugnięcia okiem, jak Mulciber, nie pozwalający, by cokolwiek związanego z uczuciami wpłynęło na lodowaty osąd. Jako przyjaciółka Cassandry uważała to za nieludzkie, ale jako śmierciożerczyni - pragnęła powrócić do podobnego stanu. Powoli przesunęła spojrzenie w dół, na miękkie policzki uciszonego w końcu dziecka, jej przekleństwa i zamkniętej w drobnym ciałku przyszłości. - Mogą mieć w sobie coś wielkiego, coś toksycznego, coś chorego. Przyjemnie byłoby zobaczyć to w pełnej, dorosłej krasie - przyznała cicho, nie z nadzieją, a pewnością, że świat za dwie dekady będzie już miejscem bezpiecznym i dobrym dla czarodziejów. Dla kolejnego pokolenia, które umocni zmiany wprowadzane obecnie przez popleczników Czarnego Pana. - Będą równolatkami - dodała nagle, nie mówiąc o bliźniętach; zerknęła z ukosa na Ramseya, zastanawiając się, czy kiedykolwiek będzie miała okazję ujrzeć go z dzieckiem. Z córką o jego oczach i ustach Cassandry; wierzyła przecież, że magia rodziny Vablatsky znów sprowadzi na ziemię kolejną silną, mądrą i samodzielną czarownicę. Która z pewnością nie będzie musiała dziękować żadnemu mężczyźnie za pomoc w kryzysowej sytuacji.
Zamilkła, dalej z ciężarem tego słowa na ustach; to było dla niej trudne, ale i w pewien sposób oczyszczające. Wiedziała, że miała w Ramseyu wsparcie, że stali razem przed obliczem Czarnego Pana - i że przekazywane przestrogi nie są aroganckim prztyczkiem w nos a szczerymi drogowskazami. Znajdowała się w komfortowych warunkach i musiała o nie zadbać. Kiwnęła tylko głową, przez moment zastanawiając się, czy nie podnieść się z fotela, ale nie chciała nadwyrężać rany - a także obudzić w końcu spokojnego dziecka. - Agatha zaprowadzi cię po kufer z twoimi książkami i przedmiotami - poinformowała rzeczowo, nie musząc dodawać klauzuli o ewentualnych skargach na stan przechowywanych rzeczy. Były w nienaruszonym stanie, bezpieczne. - Szybko zaspokoję twoją tęsknotę - spodziewaj się listu a potem mojego towarzystwa w Proroku - uśmiechnęła się lekko na pożegnanie, trochę niecierpliwie; naprawdę pragnęła znów wrócić do gry, do wyzwań, do zakurzonego miejsca kaźnii niewinnych dzieci, kryjących w sobie niespotykaną moc. Równą - bądź mniejszą? - od tej zrodzonej z śmierciożerczej krwi i poświęcenia.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale w końcu odprowadziła go wzrokiem do drzwi, śledząc proste plecy i zdecydowane ruchy szczupłego ciała, zanim zniknęło w bieli korytarza. Razem z wytęsknionną normalnością, rozmową z kimś dorosłym, kto ciągle traktował ją po prostu jako Deirdre - a nie matkę.
| zt x2
Dobrze; mogła przy nim ćwiczyć cierpliwość, szlifować do perfekcji spokój rozstrojonego hormonami ciała, dławić odruchy, nakazujące kobiece dąsy, prychnięcia lub ostrzenie pazurów. I to przeciwko komuś, kto wykazywał wobec niej pewien rodzaj wyrozumiałej sympatii. Strofującej, stawiającej ją do pionu. Zamilkła na dłużej, prostując się w fotelu, wyżej unosząc brodę, już nie w automatycznej agresji, raczej w zastanowieniu, machinalnie poprawiając ciche już dziecko, zawinięte w prosty becik. Ciężar drobnego ciała stał się już znajomy, przeniesiony z brzucha wyżej, do serca - możliwy do odłożenia w każdej chwili. - To nie ja - powtórzyła cicho, bardziej do siebie, niż po raz kolejny przyznając mu na głos rację. - Dobrze, że jest ktoś, kto może mi o tym przypomnieć - powróciła stabilniejszym już spojrzeniem do oczu Ramseya; oczu przeszywających, analitycznych, chłodnych, pozbawionych zgubnych namiętności i palącego pędu ku pięknemu zniszczeniu. Miejscami - jak wieloma? - byli do siebie podobni, ale bliskość Rosiera wypchnęła ją z ustalonego, pozbawionego emocji toru. Chciała na niego powrócić, móc znosić szaleństwa los bez mrugnięcia okiem, jak Mulciber, nie pozwalający, by cokolwiek związanego z uczuciami wpłynęło na lodowaty osąd. Jako przyjaciółka Cassandry uważała to za nieludzkie, ale jako śmierciożerczyni - pragnęła powrócić do podobnego stanu. Powoli przesunęła spojrzenie w dół, na miękkie policzki uciszonego w końcu dziecka, jej przekleństwa i zamkniętej w drobnym ciałku przyszłości. - Mogą mieć w sobie coś wielkiego, coś toksycznego, coś chorego. Przyjemnie byłoby zobaczyć to w pełnej, dorosłej krasie - przyznała cicho, nie z nadzieją, a pewnością, że świat za dwie dekady będzie już miejscem bezpiecznym i dobrym dla czarodziejów. Dla kolejnego pokolenia, które umocni zmiany wprowadzane obecnie przez popleczników Czarnego Pana. - Będą równolatkami - dodała nagle, nie mówiąc o bliźniętach; zerknęła z ukosa na Ramseya, zastanawiając się, czy kiedykolwiek będzie miała okazję ujrzeć go z dzieckiem. Z córką o jego oczach i ustach Cassandry; wierzyła przecież, że magia rodziny Vablatsky znów sprowadzi na ziemię kolejną silną, mądrą i samodzielną czarownicę. Która z pewnością nie będzie musiała dziękować żadnemu mężczyźnie za pomoc w kryzysowej sytuacji.
Zamilkła, dalej z ciężarem tego słowa na ustach; to było dla niej trudne, ale i w pewien sposób oczyszczające. Wiedziała, że miała w Ramseyu wsparcie, że stali razem przed obliczem Czarnego Pana - i że przekazywane przestrogi nie są aroganckim prztyczkiem w nos a szczerymi drogowskazami. Znajdowała się w komfortowych warunkach i musiała o nie zadbać. Kiwnęła tylko głową, przez moment zastanawiając się, czy nie podnieść się z fotela, ale nie chciała nadwyrężać rany - a także obudzić w końcu spokojnego dziecka. - Agatha zaprowadzi cię po kufer z twoimi książkami i przedmiotami - poinformowała rzeczowo, nie musząc dodawać klauzuli o ewentualnych skargach na stan przechowywanych rzeczy. Były w nienaruszonym stanie, bezpieczne. - Szybko zaspokoję twoją tęsknotę - spodziewaj się listu a potem mojego towarzystwa w Proroku - uśmiechnęła się lekko na pożegnanie, trochę niecierpliwie; naprawdę pragnęła znów wrócić do gry, do wyzwań, do zakurzonego miejsca kaźnii niewinnych dzieci, kryjących w sobie niespotykaną moc. Równą - bądź mniejszą? - od tej zrodzonej z śmierciożerczej krwi i poświęcenia.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale w końcu odprowadziła go wzrokiem do drzwi, śledząc proste plecy i zdecydowane ruchy szczupłego ciała, zanim zniknęło w bieli korytarza. Razem z wytęsknionną normalnością, rozmową z kimś dorosłym, kto ciągle traktował ją po prostu jako Deirdre - a nie matkę.
| zt x2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| początek marca
Dygotała z zimna.
Ostatnio często przeszywały ją mroźne prądy, krótkie paroksyzmy chłodu, zdającego się emanować prosto z kości, osypując się szronem na zmęczonych mięśniach. Wyczerpanych intensywnymi treningami, które sobie serwowała, by powrócić do formy; by nic nie mogło jej zatrzymać ani przeszkodzić w posłudze Czarnemu Panu; by znów stała się sobą, gibką, zwinną, sprytną, posłuszną. Tego deszczowego dnia nie ofiarowała jednak ani w intencji własnej siły ani wypełniania obowiązków śmierciożerczyni: ten ołtarz obsypany był różami, zalany krwią, pozszywany złocistym jedwabiem, gotowy by złożyć na nim odpowiedni dar. Wyselekcjonowany, zadbany, wybrany spośród innych kamieni szlachetnych; alabastrowy diament o przepięknym uśmiechu, wąskiej talii i najjaśniejszych oczach, jakie Deirdre kiedykolwiek widziała.
To było łatwiejsze niż przypuszczała - sądziła, że wyszla nieco z wprawy, ale widocznie pewnych rzeczy nie można było zapomnieć. Łagodne uśmiechy, przyjacielskie pogawędki, a przede wszystkim umiejętność słuchania: roztoczenia opieki nad młodą dziewczyną, dorastającą w jedynym miasteczku na wyspie. Bez rodziców, wychowana przez zachowawczą ciotkę; kochającą sztukę, szukającą syren w nadbrzeżach Sheppey, o rozmarzonym spojrzeniu i otwartym sercu. Zdobycie zaufania słodkiej Nancy wymagało kilku westchnień, załamania rąk nad jej losem oraz pochwalenia ręcznie wyszywanej makatki, którą z dumą zaprezentowała jej podczas spaceru nad do połowy skutym lodem wybrzeżem. Później wystarczyło tylko skręcić w boczną ścieżkę między wzgórzami, wyciągnąć różdżkę - i już miała ją pod swoją kontrolą. Deirdre była świadoma zerowej niemalże trudności w spętaniu obcego umysłu; dziewczyna mogła mieć najwyżej siedemnaście lat, była naiwna, rozkojarzona, rozluźniona towarzystwem drugiej czarownicy, bo przecież kobieta nie mogła uczynić jej nic złego. Myliła się srodze i boleśnie, choć jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy, łagodnie odpowiadając na niewybredne pytania, a później po prostu teleportując się w pobliżu Białej Willi, która miała stać się dla niej tego wieczoru wyjątkowym miejscem. Ołtarzem: ofiarnym, małżeńskim, chłonącym chciwie jej krew, krzyki i niewinność; przekreślającym życie, jakie wiodła, na zawsze.
Deirdre nie czuła obrzydzenia czy lęku, a wyłącznie niepokój. Przyziemny, nie mający nic wspólnego z wykradnięciem młodej istoty, ledwie wychodzącej z wieku dziecięcego, życiu; przeznaczeniu jej śmierci - wiedziała bowiem, jaki los może ją spotkać. Bała się tylko niezadowolenia Tristana, znudzenia przyniesioną mu zabawką, wywrócenia oczami na ten dar, zdobyty bez większych trudności, ale znaczący tak wiele. Świadomie darowała mu przecież konkurentkę, serwowała mu niewinną dziewczynę na złotym talerzu, szykowała dla niego wieczor pełen niemoralnej rozkoszy, władzy nad magią innej osoby. Czułej, wrażliwej, nietkniętej; upewniła się co do tego podczas spaceru. Później nie rozmawiały zbyt wiele, kazała jej ruszyć na poddasze, by tam mogła dokończyć przygotowania. Zwieńczone nałożeniem krwistoczerwonej wstęgi w jasnych, srebrzystych włosach, rozsypanych wokół smukłej szyi lśniącą aureolą. Równie intensywna barwa zakwitła na związanych za plecami nadgarstkach klęczącej przed łóżkiem nastolatki, wtulonej policzkiem w miękką narzutę z lisiego futra. Wyglądała pięknie, niewinnie i kusząco, łagodnie i czule; tak ufnie wygięta, tak słodko nieświadoma, spętana zaklęciem i eliksirem, zapewniającym głęboki sen. Przynajmniej do czasu pobudki zaklętej królewny, zasmakowania karmazynu ust niedotykanych przez żadnego innego mężczyznę.
Czy tak wyobrażała sobie przyszłość u jego boku? Dzielenie potęgi? Służbę pod Mrocznym Znakiem, wierność czarnej magii, szacunek oddawany nestorowi? Mericourt zatrzymała się na chwilę tuż za nieskazitelnym, bladym ciałem dziewczyny, obnażonym już z ubrań, czystym, pachnącym świeżością, niewinnością; nieskalanym żadnymi perfumami czy francuskimi różami. Czy spodoba mu się ten prezent? Czuła się niewystarczalna, niewdzięczna i była gotowa zrobić wszystko, by to wrażenie zatrzeć, by znów jej zaufał, by wkradła się w jego łaski, by nie musiała drżeć ze strachu przed chmurnym, gniewnym spojrzeniem nestora.
Powoli wycofała się z żarzącego się od świec poddasza, pokonując tak znajome schody. Pomieszczenie, które do niedawna było jej bezpieczną przystanią, stało się teraz areną zmagań, suto zastawionym stołem, oczekującym honorowego gościa. Wiedziała, że ten się pojawi, nie zignorowałby proszącego tonu listu, sugerującego, że ma mu coś ważnego do przekazania.
Nie kłamała, na ustach niosła z trudem jedno słowo, słowo, jakie nie chciało przejść przez zaciśnięte gardło. Starała się je wyćwiczyć, ale do chwili, w której równy odgłos butów uderzających o parkiet zapowiedział pojawienie się Tristana, nie była pewna, czy zdoła zawrzeć w słowach to, co czuła. Obserwowała go uważnie, nie ruszając się ze środku dywanu przed rozgrzanym kominkem; śledziła każdy ruch, każdy grymas na przystojnej twarzy, za którą zdążyła się stęsknić. Wyczuwała napięcie pomiędzy ich ciałami, choć stali daleko od siebie; zaplotła przed sobą dłonie, poprawiając przedtem prostą, czarną szatę, zlewającą się z rozpuszczonymi włosami, okalającymi twarz. - Zrobiłam to - zaczęła cicho, ale zdecydowanie, wytrzymując jego spojrzenie. Złączyła życie Alpharda z dobrostanem Rosierów, otrzymała jego przysięgę, zabezpieczyła Evandrę i Tristana. - Melisande została gwarantem - dodała ciszej; gdyby miał jakiekolwiek wątpliwości, mógł rozwiać je podczas rozmowy z wierną mu siostrą; zrobiła to, czego żądał, wymogła na Blacku najokrutniejszą z obietnic - i teraz nic nie groziło już najwspanialszemu małżeństwu; miłości silniejszej od wszystkiego. Dei przełknęła ślinę, dopiero teraz orientując się, że była cała spięta, sztywna, zaniepokojona, wręcz nienaturalnie. - Zginie, jeśli uczyni coś, co mogłoby zaszkodzić tobie i twojej rodzinie - powiedziała po dłuższej chwili ciszy, obezwładniającej, majestatycznej. Dzieci spały w wyciszonym pomieszczeniu razem z opiekunką, a wokół nich na wyspie nie było żywej duszy: tylko on, ona i dar, który miał wynagrodzić mu jej dotychczasowe przewinienia.
Dygotała z zimna.
Ostatnio często przeszywały ją mroźne prądy, krótkie paroksyzmy chłodu, zdającego się emanować prosto z kości, osypując się szronem na zmęczonych mięśniach. Wyczerpanych intensywnymi treningami, które sobie serwowała, by powrócić do formy; by nic nie mogło jej zatrzymać ani przeszkodzić w posłudze Czarnemu Panu; by znów stała się sobą, gibką, zwinną, sprytną, posłuszną. Tego deszczowego dnia nie ofiarowała jednak ani w intencji własnej siły ani wypełniania obowiązków śmierciożerczyni: ten ołtarz obsypany był różami, zalany krwią, pozszywany złocistym jedwabiem, gotowy by złożyć na nim odpowiedni dar. Wyselekcjonowany, zadbany, wybrany spośród innych kamieni szlachetnych; alabastrowy diament o przepięknym uśmiechu, wąskiej talii i najjaśniejszych oczach, jakie Deirdre kiedykolwiek widziała.
To było łatwiejsze niż przypuszczała - sądziła, że wyszla nieco z wprawy, ale widocznie pewnych rzeczy nie można było zapomnieć. Łagodne uśmiechy, przyjacielskie pogawędki, a przede wszystkim umiejętność słuchania: roztoczenia opieki nad młodą dziewczyną, dorastającą w jedynym miasteczku na wyspie. Bez rodziców, wychowana przez zachowawczą ciotkę; kochającą sztukę, szukającą syren w nadbrzeżach Sheppey, o rozmarzonym spojrzeniu i otwartym sercu. Zdobycie zaufania słodkiej Nancy wymagało kilku westchnień, załamania rąk nad jej losem oraz pochwalenia ręcznie wyszywanej makatki, którą z dumą zaprezentowała jej podczas spaceru nad do połowy skutym lodem wybrzeżem. Później wystarczyło tylko skręcić w boczną ścieżkę między wzgórzami, wyciągnąć różdżkę - i już miała ją pod swoją kontrolą. Deirdre była świadoma zerowej niemalże trudności w spętaniu obcego umysłu; dziewczyna mogła mieć najwyżej siedemnaście lat, była naiwna, rozkojarzona, rozluźniona towarzystwem drugiej czarownicy, bo przecież kobieta nie mogła uczynić jej nic złego. Myliła się srodze i boleśnie, choć jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy, łagodnie odpowiadając na niewybredne pytania, a później po prostu teleportując się w pobliżu Białej Willi, która miała stać się dla niej tego wieczoru wyjątkowym miejscem. Ołtarzem: ofiarnym, małżeńskim, chłonącym chciwie jej krew, krzyki i niewinność; przekreślającym życie, jakie wiodła, na zawsze.
Deirdre nie czuła obrzydzenia czy lęku, a wyłącznie niepokój. Przyziemny, nie mający nic wspólnego z wykradnięciem młodej istoty, ledwie wychodzącej z wieku dziecięcego, życiu; przeznaczeniu jej śmierci - wiedziała bowiem, jaki los może ją spotkać. Bała się tylko niezadowolenia Tristana, znudzenia przyniesioną mu zabawką, wywrócenia oczami na ten dar, zdobyty bez większych trudności, ale znaczący tak wiele. Świadomie darowała mu przecież konkurentkę, serwowała mu niewinną dziewczynę na złotym talerzu, szykowała dla niego wieczor pełen niemoralnej rozkoszy, władzy nad magią innej osoby. Czułej, wrażliwej, nietkniętej; upewniła się co do tego podczas spaceru. Później nie rozmawiały zbyt wiele, kazała jej ruszyć na poddasze, by tam mogła dokończyć przygotowania. Zwieńczone nałożeniem krwistoczerwonej wstęgi w jasnych, srebrzystych włosach, rozsypanych wokół smukłej szyi lśniącą aureolą. Równie intensywna barwa zakwitła na związanych za plecami nadgarstkach klęczącej przed łóżkiem nastolatki, wtulonej policzkiem w miękką narzutę z lisiego futra. Wyglądała pięknie, niewinnie i kusząco, łagodnie i czule; tak ufnie wygięta, tak słodko nieświadoma, spętana zaklęciem i eliksirem, zapewniającym głęboki sen. Przynajmniej do czasu pobudki zaklętej królewny, zasmakowania karmazynu ust niedotykanych przez żadnego innego mężczyznę.
Czy tak wyobrażała sobie przyszłość u jego boku? Dzielenie potęgi? Służbę pod Mrocznym Znakiem, wierność czarnej magii, szacunek oddawany nestorowi? Mericourt zatrzymała się na chwilę tuż za nieskazitelnym, bladym ciałem dziewczyny, obnażonym już z ubrań, czystym, pachnącym świeżością, niewinnością; nieskalanym żadnymi perfumami czy francuskimi różami. Czy spodoba mu się ten prezent? Czuła się niewystarczalna, niewdzięczna i była gotowa zrobić wszystko, by to wrażenie zatrzeć, by znów jej zaufał, by wkradła się w jego łaski, by nie musiała drżeć ze strachu przed chmurnym, gniewnym spojrzeniem nestora.
Powoli wycofała się z żarzącego się od świec poddasza, pokonując tak znajome schody. Pomieszczenie, które do niedawna było jej bezpieczną przystanią, stało się teraz areną zmagań, suto zastawionym stołem, oczekującym honorowego gościa. Wiedziała, że ten się pojawi, nie zignorowałby proszącego tonu listu, sugerującego, że ma mu coś ważnego do przekazania.
Nie kłamała, na ustach niosła z trudem jedno słowo, słowo, jakie nie chciało przejść przez zaciśnięte gardło. Starała się je wyćwiczyć, ale do chwili, w której równy odgłos butów uderzających o parkiet zapowiedział pojawienie się Tristana, nie była pewna, czy zdoła zawrzeć w słowach to, co czuła. Obserwowała go uważnie, nie ruszając się ze środku dywanu przed rozgrzanym kominkem; śledziła każdy ruch, każdy grymas na przystojnej twarzy, za którą zdążyła się stęsknić. Wyczuwała napięcie pomiędzy ich ciałami, choć stali daleko od siebie; zaplotła przed sobą dłonie, poprawiając przedtem prostą, czarną szatę, zlewającą się z rozpuszczonymi włosami, okalającymi twarz. - Zrobiłam to - zaczęła cicho, ale zdecydowanie, wytrzymując jego spojrzenie. Złączyła życie Alpharda z dobrostanem Rosierów, otrzymała jego przysięgę, zabezpieczyła Evandrę i Tristana. - Melisande została gwarantem - dodała ciszej; gdyby miał jakiekolwiek wątpliwości, mógł rozwiać je podczas rozmowy z wierną mu siostrą; zrobiła to, czego żądał, wymogła na Blacku najokrutniejszą z obietnic - i teraz nic nie groziło już najwspanialszemu małżeństwu; miłości silniejszej od wszystkiego. Dei przełknęła ślinę, dopiero teraz orientując się, że była cała spięta, sztywna, zaniepokojona, wręcz nienaturalnie. - Zginie, jeśli uczyni coś, co mogłoby zaszkodzić tobie i twojej rodzinie - powiedziała po dłuższej chwili ciszy, obezwładniającej, majestatycznej. Dzieci spały w wyciszonym pomieszczeniu razem z opiekunką, a wokół nich na wyspie nie było żywej duszy: tylko on, ona i dar, który miał wynagrodzić mu jej dotychczasowe przewinienia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
List od Deirdre otrzymał w rezerwacie; Moira zwinnie przeleciała ponad parapetem prosto ku niemu, przystając dopiero na twardym blacie ciężkiego biurka, oddając mu kopertę do rąk; Deirdre była na jego utrzymaniu już długie miesiące, zdążył poznać tę sowę, jej zwyczajnie, charakter, nauczył się z nią obchodzić tak, jak nauczył się obchodzić z jej panią. Ptak zniknął w oknie, list pozostał w rękach - odczytany jakiś czas później, kiedy miał pewność, że nikt mu w tym czasie nie przeszkodzi i nikt nie wejdzie do jego gabinetu. A jego treść go niepokoiła - nie przebijała się przez nią co prawda buta, proszący ton wydawał się aż nazbyt wyczuwalny, a jednak sugestia pozostawiona pomiędzy wierszami wywoływała bezsprzeczne obawy. Deirdre była czasem jak niesforne kocię które choć wiedziało, że podejmowane przez nie decyzje były złe i sprzeczne z jego wolą, i tak je popełniała, nie do końca rozumiejąc, dlaczego to robiła. Nie inaczej mogło być tym razem. A mogło też chodzić o dzieci i kolejny światły pomysł w ich materii - co by to nie było, musiał się tego dowiedzieć. Dokończywszy ważne sprawy, gdy zapadł zmrok, zamiast od Chateau Rose przeniósł się do Białej Willi, zastając jedynie głuchą ciszę. Dzieci nie płakały, spojrzeniem natrafił na niemal niedostrzegalnie przemykającą korytarzami Agathę, która czmychnęła na jego widok do jednego z mniejszych pokojów - przez niedomknięte drzwi dostrzegając dziecięce posłanie. Poszedł dalej, gdyby Deirdre była w środku, usłyszałby przecież głos Agathy obwieszczający jego przybycie. Stukot męskich obcasów niósł się głuchym echem, gdy wreszcie - już w pewnym oddaleniu - dostrzegł jej sylwetkę. Trzask ognia w palenisku był głośniejszy niż jej oddech, ruch ciała czujnie obserwujący nadchodzącego drapieżnika - była jak kocię. Podszedł bliżej, przystając dopiero u progu komnaty, w milczeniu. Uniósł brew lekko ku górze, gdy oznajmiła swój sukces, którego wciąż nie rozumiał, wpatrując się w nią wciąż bez słowa, czekając na kontynuację myśli. Że coś zrobiła, tego się domyślał - pytaniem otwartym pozostawało co takiego. A spodziewać mógł się niestety wszystkiego. Jej dalsze słowa jednak w pełni wyjaśniły jej intencje. Nie zamierzał jej pomagać, chcąc raz zrzucić na nią karb odpowiedzialności za to, co zrobiła. Chciał, żeby zmierzyła się ze swoim błędem sama, by zapamiętała nauczkę na długo, stając się posłuszniejszą. Chciał, żeby odczuła nadwyrężenie jego zaufania. Chciał, by wreszcie pojęła powagę sytuacji, polityczne gry nie były zabawą: w jednej chwili mógł stracić wszystko. A ona jego wszystko tak bezmyślnie narażała. Wpatrywał się prosto w jej oczy, choć wyraz jego twarzy na tę informację pozostał niezmienny; surowy, chłodny, wciąż noszący ślady ostatniego zawodu. Złości. Nie zamierzał chwalić dnia przed zachodem słońca. Zamknął za sobą drzwi, nieśpiesznie, delikatnie, cicho zatrzaskując klamkę. Może nie zamierzając budzić dzieci, a może nie zamierzając wyostrzać słuchu Agathy. Dziewczyna zdawała sobie już zapewne sprawę z większości zdarzeń dziejących się pod dachem Białej Willi, ale służka musiała milczeć - nie zamierzał jednak zachowywać się przy niej na tyle obcesowo, by zwątpiła, czy milczenie w istocie jest słuszne. Im mniej wiedziała, tym lepiej było tak dla niej, jak i wszystkich innych.
- Kiedy? - zapytał, wchodząc do pomieszczenia głębiej; nie przeszedł jednak bliżej niej, kierując się do suto zastawionego stołu - zabierając z jego blatu odkrojony fragment brzoskwini, który włożył do ust. Dzień w rezerwacie był dzisiaj długi, a on odczuwał zmęczenie, głód i gniew odbijający się echem od ścian, w których byli zamknięci. - Jak dokładnie brzmiały słowa przysięgi? - pytał dalej, jeszcze nim zdążyła odpowiedzieć na pierwsze z pytań; jego dłoń sięgnęła po oliwkę, którą przegryzł, delektując się jej smakiem; jedzenie i tak pochodziło z Chateau Rose. Założył ręce na piersi, odwracając się ku niej od stołu przodem, taksując ją wzrokiem, zastanawiając się, cóż powinien z tym fantem uczynić. Zasługiwała na pochwałę czy może jednak zrobiła za mało? Naprawiła jedynie swój błąd, podły, karygodny i zbyt głupi, by wciąż mógł jej wybaczać podobne. Czy na pewno dopełniła wszystkiego, czy pozwoliła temu wężowi złożyć przysięgę, którą łatwo było obejść jednym słowem?
Melisande jako gwarant był rozsądnym wyborem, rozsądnym z jej punktu widzenia; ufał siostrze bezgranicznie, wiedział, że o zawartym układzie nie powie nikomu. O dzieciach Deirdre, jego dzieciach, wiedziała już wcześniej. Bez trudu mógł ją też dopytać o szczegóły rozmowy, ustaleń i samej przysięgi. I zamierzał to zrobić - dokładnie bacząc, czy jej słowa w pełni pokrywały się ze słowami Deirdre. Z nich dwóch jedynie jego siostra nie nadszarpnęła nigdy jego zaufania.
- Gdzieś w tym jest jakieś ale, prawda? - Nie była z siebie zadowolona, nie wyglądała na taką. Jej spięte ciało zmuszało go do bliźniaczej czujności. - Co poszło nie tak? - Coś musiało, nie poradziłaby sobie z tym sama.
- Kiedy? - zapytał, wchodząc do pomieszczenia głębiej; nie przeszedł jednak bliżej niej, kierując się do suto zastawionego stołu - zabierając z jego blatu odkrojony fragment brzoskwini, który włożył do ust. Dzień w rezerwacie był dzisiaj długi, a on odczuwał zmęczenie, głód i gniew odbijający się echem od ścian, w których byli zamknięci. - Jak dokładnie brzmiały słowa przysięgi? - pytał dalej, jeszcze nim zdążyła odpowiedzieć na pierwsze z pytań; jego dłoń sięgnęła po oliwkę, którą przegryzł, delektując się jej smakiem; jedzenie i tak pochodziło z Chateau Rose. Założył ręce na piersi, odwracając się ku niej od stołu przodem, taksując ją wzrokiem, zastanawiając się, cóż powinien z tym fantem uczynić. Zasługiwała na pochwałę czy może jednak zrobiła za mało? Naprawiła jedynie swój błąd, podły, karygodny i zbyt głupi, by wciąż mógł jej wybaczać podobne. Czy na pewno dopełniła wszystkiego, czy pozwoliła temu wężowi złożyć przysięgę, którą łatwo było obejść jednym słowem?
Melisande jako gwarant był rozsądnym wyborem, rozsądnym z jej punktu widzenia; ufał siostrze bezgranicznie, wiedział, że o zawartym układzie nie powie nikomu. O dzieciach Deirdre, jego dzieciach, wiedziała już wcześniej. Bez trudu mógł ją też dopytać o szczegóły rozmowy, ustaleń i samej przysięgi. I zamierzał to zrobić - dokładnie bacząc, czy jej słowa w pełni pokrywały się ze słowami Deirdre. Z nich dwóch jedynie jego siostra nie nadszarpnęła nigdy jego zaufania.
- Gdzieś w tym jest jakieś ale, prawda? - Nie była z siebie zadowolona, nie wyglądała na taką. Jej spięte ciało zmuszało go do bliźniaczej czujności. - Co poszło nie tak? - Coś musiało, nie poradziłaby sobie z tym sama.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź