Pokój dzienny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój dzienny
Jasne, urządzone w barwach właściwych francuskiej koronie wnętrze. Niski stolik kawkowy otoczony miękką, wyścielaną szaroniebieskim jedwabiem kanapą oraz krzesłami z kompletu służy do przyjmowania gości - za narzuty, jak w innych rezydencjach Rosierów, służą futra białych lisów. Ściany zdobią doskonale utrzymane arrasy malowane w gałęzie kwiatów, których trzymały się rajskie ptaki. Jasny parkiet zabezpieczają delikatne wschodnie tkaniny. Zaczarowany gramofon cicho przygrywa klasykę francuskiego romantyzmu, od Bizeta i Chopina po Debussy'ego, do którego tańczą srebrne figury damy i dżentelmena ustawione na jednej z wyższych półek wąskiego regału z księgami - traktujących głównie o tematyce zakazanej, czarnomagicznej. Letni domek odwiedzają zwykle wyłącznie zaufani goście, stąd znikome środki ostrożności. Kilka okrągłych portretów przedstawia znamienitych przodków rodu - w tym dwie kobiety, trucicielkę Mahaut oraz jej córkę, królową Joannę. Mężczyzna to Agravain Rosier, zmarły przed czterystoma laty czarnoksiężnik, który zasłynął z bezkompromisowego podejścia do mugoli.
Nie odpowiedział od razu, zamiast tego uniósł ku niej spojrzenie - lodowate, zimne, przepełnione zawodem; nie zwykła wchodzić mu w słowo ani zwracać się do niego takim tonem, był zły, niekoniecznie na nią, na Zakon Feniksa, na Tonks, na plac tamtego dnia, był zły i nie miał nastroju na żarty. Złowieszcza nuta w jej słowach tylko zirytowała go bardziej, Deirdre zaczynała zachowywać się bezczelnie i arogancko, zgubiła swoją pokorę. Nie trzymał jej tu bez powodu, kochał słodycz, jaką mu dawała, rozkosz, jaką potrafiła uraczyć go tylko ona, jaką dzielili tylko we dwoje, ale luksusy, którymi ją otoczył, miały swoją cenę - posłuszeństwo. Cenę, której nie uiszczała niepokojąco często. Czy odczuwał przyjemność z besztania jej, zapewne, lubił czuć swoją siłę, władzę, ale z pewnością nie odczuwał przyjemności z rzucaniem mu tego w twarz.
- Czy wyglądam na usatysfakcjonowanego? - zapytał, mając nadzieję, że jego kochanka pojmie, że było to pytanie czysto retoryczne. Nie spodziewał się, nie żądał ani nie oczekiwał odpowiedzi. - Gdybym czerpał z tego przyjemność, Deirdre, dałbym ci trudniejsze zadania, przygotowany na twoje ciągłe porażki. Dałem ci jednak takie, którym jesteś w stanie sprostać - więc dlaczego zawodzisz? - Nie pozwalał skupiać uwagi na sobie ni na chwilę, zwłaszcza wtedy, kiedy istniała szansa odsłonięcia wrażliwych punktów. Dyskusja miała w sobie coś z szermierki, nie można było opuszczać gardy, pozwolić się trafić, a na błędy przeciwnika należało reagować z natychmiastowym refleksem. - Zatem za dwa sezony odniesiemy sukces większy niż Yelena - podsumował jej słowa krytycznie, czy w ogóle zdawała sobie sprawę z ich sensu? Dwa lata, do tego czasu wojna zdąży się skończyć, nad Anglią zatriumfuje czysta krew. - Nie bądź śmieszna, nigdy nie pokonamy rosyjskiej szkoły. - Należało liczyć siły na zamiary, jakkolwiek dziewczęta tańczące w Fantasmagorii nie byłyby piękne i zdolne, to żadna z nich nie przeszła wschodniej kaźni - niemal wszystkie, a może nawet wszystkie, skończyły co najmniej kilka klas Hogwartu. Winny poświęcać się tańcu odkąd nauczyły się chodzić, a może i wcześniej: droga do perfekcji była trudna, wyboista i usłana cierniami. - Virginia czaruje widownię, ale nigdy nie będzie tak dobra jak Yelena. Brakuje jej warsztatu, który mogła posiąść tylko jako dziecko. - Sądził, że mówiła o niej - słodkiej, młodziutkiej, rzeczywiście zdolnej, nieprzypadkowo obdarzonej przez niego większymi łaskami. - Zamierzałem zaprosić na premierę Ministra Magii, jak to sobie teraz wyobrażasz? Zamierzasz powierzyć występ solowy dziewczynie, która ledwie kilka razy stała na scenie? - Po prawdzie częściej widywał tę dziewczynę w garderobie, niż na deskach i bez ubrania, niż w kostiumie - przez ostatnie miesiące, gdy jego żona była otoczona aurą chłodu, a Deirdre wciąż dochodziła do siebie po rozwiązaniu. Wciąż na nią patrzył, tym samym mroźnym spojrzeniem, kiedy usłyszał jej bezczelny śmiech. Nie uśmiechnął się.
- Doprawdy, teraz wzruszasz się losem dzieci? - zapytał, wysłuchując ckliwej historii o podlotku; Bisset nie był głupi, z pewnością nie zamierzał roztrzaskać jej głowy o ulicę w centrum wielkiego miasta. Dziewczyna musiała go sprowokować, być... cóż, nieposłuszną. Brzmi znajomo, Deirdre? - Podlotki bywają awanturnicze i zbyt ruchliwe. Władze uznały to za nieszczęśliwy wypadek - przypomniał, sądząc, że to ukróci temat. Plotki nie były potrzebne Bissetowi, zrodziło się ich wystarczająco dużo. - Robiłaś dla mnie gorsze rzeczy, Deirdre. - Dlaczego udawała oburzoną? Była gotowa przynieść mu dwunastoletnią dziewczynkę, żeby zaspokoić jego chwilowy kaprys - ile lat mogła mieć tamta dziewka? Nie wiedział, nie pytał, w zasadzie wcale go to nie interesowało. Ta dyskusja prowadziła donikąd.
- Jest dość inteligentny, by ocenić szanse dziewczyny na kariery i ma oko, które wychwyci wszystkie potknięcia w ruchu baletnic. Sam tańczył, jeszcze za szkolnych czasów. Podczas gdy ty... - Omiótł ją nieco lekceważącym spojrzeniem. - Dowiedziałaś się, czym jest balet, przed paroma miesiącami - Nie zajmowała się tym miejscem długo, a wcześniej - wcześniej była tylko głupią dziwką. - Ta siła pozwoli ci może odnieść sukces w tym miejscu? - zapytał wątpliwie, bo choć nie negował wcale tego, co osiągnęła u boku Czarnego Pana, to nie sądził też, by Drew poradził sobie lepiej w roli Bisseta. Założył ręce na piersi, przekrzywiając lekko głowę, kiedy podeszła bliżej niego - z butą, z dumą, z ogniem w oczach; ze wszystkim, czego nie powinno tam być. Patrzył na nią jak na sukę, która zaczynała na niego ujadać, a która była zbyt mała, by zrobić mu krzywdę, zastanawiając się nad tym, kiedy właściwie skończy się mu cierpliwość. Im bliżej była, tym wyżej zadzierał podbródek; nie zareagował jednak, kiedy uchwyciła dłoń, przenosząc ją na swoją pierś - wciąż patrzył w jej oczy. Jej pierś była miękka, od porodu większa, ciepła i kusiła kształtem; przez cienki materiał jej odzienia był w stanie wyczuć pod ręką twardszy sutek. - Znam cię każdą, Deirdre - poprawił ją, nieco arogancko, zatrzymując jej plecy drugą, wolną dłonią, nie pozwalając jej się wycofać. Choć wypuściła już jego dłoń z uścisku, nie odjął jej od jej piersi, przesunął ją powoli wyżej, ku jej szyi, brodzie, wpierw unosząc ją ku sobie niby konia na wybiegu. - Znam cię jako Miu, znam cię jako Czarną Orchideę, znam cię jako pannę Tsagairt. Ale nigdy - przesunął dłońmi wzdłuż jej krtani, na moment obejmując ją dłonią kusząco, niebezpiecznie, ciągnąc ją drugą ręką w bok - by przyprzeć ją do ściany i uniemożliwić ucieczkę. - Nigdy nie zapominaj - naparł dłonią na jej krtań nieco mocniej, pozbawiając ją oddechu na jedno, może dwa uderzenia serca. - Że beze mnie nigdy nie zrodziłaby się madame Mericourt - Ton jego głosu pozostał surowy, chłodny i niemal apatyczny. Delektował się może słowem, a może widokiem - jego dłoń zsunęła się na jej ramię, z zamiarem strącenia z niego lekkiego bielejącego się materiału jej wierzchniego odzienia, odsłaniając białą skórę piersi. Strącił go lekko, niby płachtę okrywającą nieruchomą rzeźbę. - To nie jest odpowiedź na moje pytanie - odparł krótko, z nutą nonszalancji, z kącikami ust, które ni stąd zowąd uniosły się w subtelnym wygięciu - uśmiech nie sięgnął jednak oczu. Jego dłoń powróciła ku jej piersi, już nagiej, przemykając po jej skórze z poetycką subtelnością, ledwie muskając ją samymi opuszkami palców. Ściągnął rękę niżej, do szarfy spinającej jej podomkę, której kraniec nieśpiesznie, powoli, pociągnął ku sobie, rozchylając jej poły.
- Czy wyglądam na usatysfakcjonowanego? - zapytał, mając nadzieję, że jego kochanka pojmie, że było to pytanie czysto retoryczne. Nie spodziewał się, nie żądał ani nie oczekiwał odpowiedzi. - Gdybym czerpał z tego przyjemność, Deirdre, dałbym ci trudniejsze zadania, przygotowany na twoje ciągłe porażki. Dałem ci jednak takie, którym jesteś w stanie sprostać - więc dlaczego zawodzisz? - Nie pozwalał skupiać uwagi na sobie ni na chwilę, zwłaszcza wtedy, kiedy istniała szansa odsłonięcia wrażliwych punktów. Dyskusja miała w sobie coś z szermierki, nie można było opuszczać gardy, pozwolić się trafić, a na błędy przeciwnika należało reagować z natychmiastowym refleksem. - Zatem za dwa sezony odniesiemy sukces większy niż Yelena - podsumował jej słowa krytycznie, czy w ogóle zdawała sobie sprawę z ich sensu? Dwa lata, do tego czasu wojna zdąży się skończyć, nad Anglią zatriumfuje czysta krew. - Nie bądź śmieszna, nigdy nie pokonamy rosyjskiej szkoły. - Należało liczyć siły na zamiary, jakkolwiek dziewczęta tańczące w Fantasmagorii nie byłyby piękne i zdolne, to żadna z nich nie przeszła wschodniej kaźni - niemal wszystkie, a może nawet wszystkie, skończyły co najmniej kilka klas Hogwartu. Winny poświęcać się tańcu odkąd nauczyły się chodzić, a może i wcześniej: droga do perfekcji była trudna, wyboista i usłana cierniami. - Virginia czaruje widownię, ale nigdy nie będzie tak dobra jak Yelena. Brakuje jej warsztatu, który mogła posiąść tylko jako dziecko. - Sądził, że mówiła o niej - słodkiej, młodziutkiej, rzeczywiście zdolnej, nieprzypadkowo obdarzonej przez niego większymi łaskami. - Zamierzałem zaprosić na premierę Ministra Magii, jak to sobie teraz wyobrażasz? Zamierzasz powierzyć występ solowy dziewczynie, która ledwie kilka razy stała na scenie? - Po prawdzie częściej widywał tę dziewczynę w garderobie, niż na deskach i bez ubrania, niż w kostiumie - przez ostatnie miesiące, gdy jego żona była otoczona aurą chłodu, a Deirdre wciąż dochodziła do siebie po rozwiązaniu. Wciąż na nią patrzył, tym samym mroźnym spojrzeniem, kiedy usłyszał jej bezczelny śmiech. Nie uśmiechnął się.
- Doprawdy, teraz wzruszasz się losem dzieci? - zapytał, wysłuchując ckliwej historii o podlotku; Bisset nie był głupi, z pewnością nie zamierzał roztrzaskać jej głowy o ulicę w centrum wielkiego miasta. Dziewczyna musiała go sprowokować, być... cóż, nieposłuszną. Brzmi znajomo, Deirdre? - Podlotki bywają awanturnicze i zbyt ruchliwe. Władze uznały to za nieszczęśliwy wypadek - przypomniał, sądząc, że to ukróci temat. Plotki nie były potrzebne Bissetowi, zrodziło się ich wystarczająco dużo. - Robiłaś dla mnie gorsze rzeczy, Deirdre. - Dlaczego udawała oburzoną? Była gotowa przynieść mu dwunastoletnią dziewczynkę, żeby zaspokoić jego chwilowy kaprys - ile lat mogła mieć tamta dziewka? Nie wiedział, nie pytał, w zasadzie wcale go to nie interesowało. Ta dyskusja prowadziła donikąd.
- Jest dość inteligentny, by ocenić szanse dziewczyny na kariery i ma oko, które wychwyci wszystkie potknięcia w ruchu baletnic. Sam tańczył, jeszcze za szkolnych czasów. Podczas gdy ty... - Omiótł ją nieco lekceważącym spojrzeniem. - Dowiedziałaś się, czym jest balet, przed paroma miesiącami - Nie zajmowała się tym miejscem długo, a wcześniej - wcześniej była tylko głupią dziwką. - Ta siła pozwoli ci może odnieść sukces w tym miejscu? - zapytał wątpliwie, bo choć nie negował wcale tego, co osiągnęła u boku Czarnego Pana, to nie sądził też, by Drew poradził sobie lepiej w roli Bisseta. Założył ręce na piersi, przekrzywiając lekko głowę, kiedy podeszła bliżej niego - z butą, z dumą, z ogniem w oczach; ze wszystkim, czego nie powinno tam być. Patrzył na nią jak na sukę, która zaczynała na niego ujadać, a która była zbyt mała, by zrobić mu krzywdę, zastanawiając się nad tym, kiedy właściwie skończy się mu cierpliwość. Im bliżej była, tym wyżej zadzierał podbródek; nie zareagował jednak, kiedy uchwyciła dłoń, przenosząc ją na swoją pierś - wciąż patrzył w jej oczy. Jej pierś była miękka, od porodu większa, ciepła i kusiła kształtem; przez cienki materiał jej odzienia był w stanie wyczuć pod ręką twardszy sutek. - Znam cię każdą, Deirdre - poprawił ją, nieco arogancko, zatrzymując jej plecy drugą, wolną dłonią, nie pozwalając jej się wycofać. Choć wypuściła już jego dłoń z uścisku, nie odjął jej od jej piersi, przesunął ją powoli wyżej, ku jej szyi, brodzie, wpierw unosząc ją ku sobie niby konia na wybiegu. - Znam cię jako Miu, znam cię jako Czarną Orchideę, znam cię jako pannę Tsagairt. Ale nigdy - przesunął dłońmi wzdłuż jej krtani, na moment obejmując ją dłonią kusząco, niebezpiecznie, ciągnąc ją drugą ręką w bok - by przyprzeć ją do ściany i uniemożliwić ucieczkę. - Nigdy nie zapominaj - naparł dłonią na jej krtań nieco mocniej, pozbawiając ją oddechu na jedno, może dwa uderzenia serca. - Że beze mnie nigdy nie zrodziłaby się madame Mericourt - Ton jego głosu pozostał surowy, chłodny i niemal apatyczny. Delektował się może słowem, a może widokiem - jego dłoń zsunęła się na jej ramię, z zamiarem strącenia z niego lekkiego bielejącego się materiału jej wierzchniego odzienia, odsłaniając białą skórę piersi. Strącił go lekko, niby płachtę okrywającą nieruchomą rzeźbę. - To nie jest odpowiedź na moje pytanie - odparł krótko, z nutą nonszalancji, z kącikami ust, które ni stąd zowąd uniosły się w subtelnym wygięciu - uśmiech nie sięgnął jednak oczu. Jego dłoń powróciła ku jej piersi, już nagiej, przemykając po jej skórze z poetycką subtelnością, ledwie muskając ją samymi opuszkami palców. Ściągnął rękę niżej, do szarfy spinającej jej podomkę, której kraniec nieśpiesznie, powoli, pociągnął ku sobie, rozchylając jej poły.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie wyglądał na zadowolonego: nie musiała odpowiadać, a on na żadną odpowiedź nie liczył, wiedziała o tym bez wątpienia, tak samo jak bez najmniejszego zawahania potrafiła ocenić zagrożenie, w którego rejon właśnie beztrosko wchodziła, zbyt rozchwiana, by pozwolić sobie na kilka głębszych wdechów i chłodną ocenę sytuacji. Mróz lodowatego spojrzenia ciemnych oczu Tristana wcale nie pomagał się opamiętać, wręcz przeciwnie, im bardziej przypominał wyciosany z marmuru posąg, separując się od niej nie tylko słowami, lecz i zamkniętą, wyniosłą posturą, tym bardziej pragnęła się na ten cokół wdrapać, szukając paznokciami jakiejkolwiek rysy, punktu zaczepienia, mogącego obalić nieskazitelny pomnik, tak niedostępny, przytłaczający i groźny. - Tym razem nie zawiodłam - znów weszła mu w słowo, rozjuszona, chociaż starała się brzmieć spokojnie. Znał ją jednak, mógł słyszeć lekkie drżenie oczu, zauważać ich zmrużenie, trzepot długich rzęs, rozszerzone nozdrza, jak u zaniepokojonego zwierzęcia, wietrzącego okazję do walki. Bo przecież nie ucieczki, na tą było za późno, stali zbyt blisko siebie, a prowadzona rozmowa - należała do tych ważnych, głębszych niż mogłoby się wydawać. Cała złość, lęk i frustracja nie dotyczyła przecież tylko pracy, ślizgała się po niższych rejonach, boleśnie znajomych, bo gdy z wygiętych w grymasie niezadowolenia - czy to już pogarda, Deirdre? czy tylko to w nim wzbudzasz? - ust arystokraty padały kolejne rozsądne zdania, rozbijające w pył całą zbudowaną naprędce argumentację, wraz z konstrukcją baletowych premier dokonywała się wiwisekcja jej wiary we własne siły. I w to, że Tristan kiedykolwiek zapomni o jej przeszłości.
- Nie jest tak dobra. Przynajmniej nie na scenie - znów prawie mu przerwała, z ironicznym triumfem, skrywającym skrzące się emocje. Przywołanie imienia Virginii w kontekście oczarowywania widowni zerwało ostatnie ogniwa pordzewiałego łańcucha, trzymającego na uwięzi zazdrość. Obrazy tamtego przypadkowego spotkania wypaliły się pod powiekami Mericourt żywym ogniem, niczym pieczęć. Pamiętała dokładnie kolor pośpiesznie zapinanej sukni nastolatki, rozszerzone źrenice pochylonego nad nią mężczyzny, a przede wszystkim pulsujące w niej samej poczucie odrzucenia. Przybierające teraz z dwukrotną siłą, zacisnęła dłonie w pięści prawie nieświadoma, że to robi, a paznokcie wbiły się w skórę na tyle mocno, by ją rozciąć. - Zakulisowe zdolności nie świadczą o jej talencie, wręcz przeciwnie. Jest może śliczna, ale za mało w niej oddania oraz gotowości do ciężkiej pracy. Nie Virginię miałam na myśli, a Clarę - kontynuowała, próbując obronić swój pomysł - i zarazem zbliżając się nie tylko do Rosiera, ale i do granicy własnej wytrzymałości; plan, co uczynić z Virginią powoli kiełkował w jej głowie, na razie przytłoczony bardziej palącymi problemami, którymi należało się zająć. Clara nie grzeszyła urodą, lecz była tytanem pracy, czarodziejską maszyną, stworzoną do osiągnięcia sukcesu - a z oddali, z widowni, nieco niebanalna fizjonomia nie rzucała się aż tak w oczy. Zachwycała wszystkim innym, należała do ulubienic trenerów, a Deirdre szczerze w nią wierzyła.
Tak jak w siebie. I w to, że będzie w stanie opanować zbyt szybko bijące serce. Jego szum zagłuszał podszepty zdrowego rozsądku, mącił w głowie, prawie dosłownie poczuła jej zawroty, ale stała już tuż przy nim, pobladła, znosząc kolejne ciosy. Werbalne, te najgorsze; naprawdę wolała, kiedy unosił na nią karzącą dłoń, taka ostateczność kojarzyła się z utratą kontroli, a więc czyniła z niego bardziej człowieka, mniej rzeźbę; dawała ułudę masochistycznej przewagi i dumy w przyjęciu policzka, a nawet była przez nią uznawana za chory sposób okazania tego, że Tristanowi na niej zależy. Cedzenie logicznych szpil, niszczących poczucie własnej wartości, rozsupływało bezkresną pustkę gdzieś pod sercem, rozszerzającą się tak mocno, że na kolejną sekundę Deirdre utraciła idealną maskę. Rozchyliła usta w grymasie zaskoczenia szybko zmieniającego się w tłumiony gniew, wywołany upokorzeniem. Słusznie wytykał hipokryzję, ją gotowa była znieść, przełykając cisnące się na usta żałosne zaprzeczenie - tak, przyprowadzała mu zabawki, niewzruszona losem młodych dziewcząt - lecz to z kolejną próbą zepchnięcia ją z piedestału opiekunki la Fantasmagorii zachwiała nią mocniej. Prawie dosłownie, drgnęła gwałtownie, gdy Rosier się nad nią pochylił, nie odrywając gorącej, szorstkiej dłoni od piersi. Zagryzła dolną wargę prawie do krwi, nie wyszarpując się z jego uścisku, nawet nie próbując wyminąć go czy wyślizgnąć się spod ściany, o którą ją mało delikatnie oparł. Jak kiedyś, jak podczas wielu chwil, kiedy szarpali się między sobą w walce o dominację, zawsze przysługującą jemu. To on miał władzę: i jej zakres, tak brutalnie obnażony w pytaniu dotyczącym Bissetta, przeraził Dei na tyle, by na kilka głuchych uderzeń serca stłumić nawet podniecenie. Musiał to zauważyć z tak bliska, rozszerzające się źrenice, galopujące tętno w ściśniętym pewną dłonią gardle. Znał ją, stworzył ją - a teraz pragnął zniszczyć? Bo tym byłby rozkaz sprowadzenia Yeleny do La Fantasmagorii za wszelką cenę. Destrukcją. Ostatecznym rozpadem w proch tego, co uważała za siebie, absolutne podporządkowanie się Tristanowi, potworniejsze i trwalsze niż to wywołane nawet Niewybaczalną klątwą. Ta graniczna perspektywa po pierwszym agonalnym szoku znów rozbłysła płomieniem pożądania, równie złowrogim; Mericourt zadarła głowę wyżej, leniwie oblizując własne zakrwawione usta.
- Mam już do niego iść? - spytała dychawicznym szeptem, gdy już pozwolił na oddech, z ogniem lśniącym w zmrużonych oczach. Dłońmi sięgnęła do jego klatki piersiowej, do koszuli, rozpinając lśniące złotem guziki, by w końcu wbić paznokcie w gorącą skórę. Sunęła palcami po mięśniach, po linii żeber, aż do podbrzusza, wygłodniała, wściekła i rozkołysana zazdrością oraz poczuciem lęku. Zazwyczaj postawiona pod ścianą kuliła się, piszczała, bierna, przerażona do głębi, łasząca się do nóg, by zasłużyć na łaskę, lecz nie tym razem. Tristan sięgnął za daleko, za głęboko, pochwycił ją zbyt mocno, zbyt blisko najwrażliwszego epicentrum, wymuszając instynkt walki, nie ucieczki. - Rozkażesz mi dokładnie, co mogę mu zrobić - a na co się nie zgodzić? To twój dawny przyjaciel, pewnie wiesz, co lubi - ciągnęła dalej zmysłowym szeptem, przesuwając zwinnie dłonią po pasie jego spodni a potem niżej, po napiętym materiale, w mocnej, zdecydowanej pieszczocie, obrazoburczej i bezpruderyjnej. - Zrobię dla ciebie wszystko - powiedziała w końcu, patrząc mu prosto w oczy, wyzywająco, gniewnie, z uczuciem bliskim furii. I pasji. Mówiła szczerze, nie było dla niej świętości, jakiej by nie zbrukała, wyzwania, któremu by nie sprostała, ofiary, której by nie złożyła, byleby zyskać jego aprobatę. Kochała go. Kochała do szaleństwa i im dalszy, oschły, dzikszy się stawał, tym mocniej to odczuwała. Jej pełne wargi na moment zadrżały, nieprzyjemnie, prawie w zapowiedzi krótkiego płaczu lub jęku bólu - ale powstrzymała to, oddychając płytko i szybko. Nie przejęła się zsuwającym się z jej ciała bladym materiałem, odsłoniętym nagim ciałem, wypielęgnowanym: i całkowicie przeznaczonym tylko dla niego, dla tego jedynego mężczyzny, który był w stanie uczynić z niej obłąkaną z miłości kobietę. - ale nie to - wyartykułowała, odejmując od niego rozgorączkowane dłonie, choć najchętniej wsunęłaby je pod materiał spodni, czując go całego, należącego do niej choć na ułamki sekund. Chciała zapomnieć o lęku i zazdrości, o stracie i zagubieniu, o wściekłości i pustce, znów się w nim zatracić, znów być tylko prymitywnym zaspokojeniem i zarazem najwyższym uczuciem, podobno niemożliwym do osiągnięcia dla ludzi do cna złych. - Chyba, że wydasz mi rozkaz - dodała praktycznie bezgłośnie, muskając palcami przedramię Tristana: to, na którym pustką i grozą zionął tatuaż Mrocznego Znaku. To jemu winna była absolutne posłuszeństwo. Gdyby w imię Czarnego Pana rozkazał wbić sobie ostrze w serce, uczyniłaby to bez zawahania.
- Nie jest tak dobra. Przynajmniej nie na scenie - znów prawie mu przerwała, z ironicznym triumfem, skrywającym skrzące się emocje. Przywołanie imienia Virginii w kontekście oczarowywania widowni zerwało ostatnie ogniwa pordzewiałego łańcucha, trzymającego na uwięzi zazdrość. Obrazy tamtego przypadkowego spotkania wypaliły się pod powiekami Mericourt żywym ogniem, niczym pieczęć. Pamiętała dokładnie kolor pośpiesznie zapinanej sukni nastolatki, rozszerzone źrenice pochylonego nad nią mężczyzny, a przede wszystkim pulsujące w niej samej poczucie odrzucenia. Przybierające teraz z dwukrotną siłą, zacisnęła dłonie w pięści prawie nieświadoma, że to robi, a paznokcie wbiły się w skórę na tyle mocno, by ją rozciąć. - Zakulisowe zdolności nie świadczą o jej talencie, wręcz przeciwnie. Jest może śliczna, ale za mało w niej oddania oraz gotowości do ciężkiej pracy. Nie Virginię miałam na myśli, a Clarę - kontynuowała, próbując obronić swój pomysł - i zarazem zbliżając się nie tylko do Rosiera, ale i do granicy własnej wytrzymałości; plan, co uczynić z Virginią powoli kiełkował w jej głowie, na razie przytłoczony bardziej palącymi problemami, którymi należało się zająć. Clara nie grzeszyła urodą, lecz była tytanem pracy, czarodziejską maszyną, stworzoną do osiągnięcia sukcesu - a z oddali, z widowni, nieco niebanalna fizjonomia nie rzucała się aż tak w oczy. Zachwycała wszystkim innym, należała do ulubienic trenerów, a Deirdre szczerze w nią wierzyła.
Tak jak w siebie. I w to, że będzie w stanie opanować zbyt szybko bijące serce. Jego szum zagłuszał podszepty zdrowego rozsądku, mącił w głowie, prawie dosłownie poczuła jej zawroty, ale stała już tuż przy nim, pobladła, znosząc kolejne ciosy. Werbalne, te najgorsze; naprawdę wolała, kiedy unosił na nią karzącą dłoń, taka ostateczność kojarzyła się z utratą kontroli, a więc czyniła z niego bardziej człowieka, mniej rzeźbę; dawała ułudę masochistycznej przewagi i dumy w przyjęciu policzka, a nawet była przez nią uznawana za chory sposób okazania tego, że Tristanowi na niej zależy. Cedzenie logicznych szpil, niszczących poczucie własnej wartości, rozsupływało bezkresną pustkę gdzieś pod sercem, rozszerzającą się tak mocno, że na kolejną sekundę Deirdre utraciła idealną maskę. Rozchyliła usta w grymasie zaskoczenia szybko zmieniającego się w tłumiony gniew, wywołany upokorzeniem. Słusznie wytykał hipokryzję, ją gotowa była znieść, przełykając cisnące się na usta żałosne zaprzeczenie - tak, przyprowadzała mu zabawki, niewzruszona losem młodych dziewcząt - lecz to z kolejną próbą zepchnięcia ją z piedestału opiekunki la Fantasmagorii zachwiała nią mocniej. Prawie dosłownie, drgnęła gwałtownie, gdy Rosier się nad nią pochylił, nie odrywając gorącej, szorstkiej dłoni od piersi. Zagryzła dolną wargę prawie do krwi, nie wyszarpując się z jego uścisku, nawet nie próbując wyminąć go czy wyślizgnąć się spod ściany, o którą ją mało delikatnie oparł. Jak kiedyś, jak podczas wielu chwil, kiedy szarpali się między sobą w walce o dominację, zawsze przysługującą jemu. To on miał władzę: i jej zakres, tak brutalnie obnażony w pytaniu dotyczącym Bissetta, przeraził Dei na tyle, by na kilka głuchych uderzeń serca stłumić nawet podniecenie. Musiał to zauważyć z tak bliska, rozszerzające się źrenice, galopujące tętno w ściśniętym pewną dłonią gardle. Znał ją, stworzył ją - a teraz pragnął zniszczyć? Bo tym byłby rozkaz sprowadzenia Yeleny do La Fantasmagorii za wszelką cenę. Destrukcją. Ostatecznym rozpadem w proch tego, co uważała za siebie, absolutne podporządkowanie się Tristanowi, potworniejsze i trwalsze niż to wywołane nawet Niewybaczalną klątwą. Ta graniczna perspektywa po pierwszym agonalnym szoku znów rozbłysła płomieniem pożądania, równie złowrogim; Mericourt zadarła głowę wyżej, leniwie oblizując własne zakrwawione usta.
- Mam już do niego iść? - spytała dychawicznym szeptem, gdy już pozwolił na oddech, z ogniem lśniącym w zmrużonych oczach. Dłońmi sięgnęła do jego klatki piersiowej, do koszuli, rozpinając lśniące złotem guziki, by w końcu wbić paznokcie w gorącą skórę. Sunęła palcami po mięśniach, po linii żeber, aż do podbrzusza, wygłodniała, wściekła i rozkołysana zazdrością oraz poczuciem lęku. Zazwyczaj postawiona pod ścianą kuliła się, piszczała, bierna, przerażona do głębi, łasząca się do nóg, by zasłużyć na łaskę, lecz nie tym razem. Tristan sięgnął za daleko, za głęboko, pochwycił ją zbyt mocno, zbyt blisko najwrażliwszego epicentrum, wymuszając instynkt walki, nie ucieczki. - Rozkażesz mi dokładnie, co mogę mu zrobić - a na co się nie zgodzić? To twój dawny przyjaciel, pewnie wiesz, co lubi - ciągnęła dalej zmysłowym szeptem, przesuwając zwinnie dłonią po pasie jego spodni a potem niżej, po napiętym materiale, w mocnej, zdecydowanej pieszczocie, obrazoburczej i bezpruderyjnej. - Zrobię dla ciebie wszystko - powiedziała w końcu, patrząc mu prosto w oczy, wyzywająco, gniewnie, z uczuciem bliskim furii. I pasji. Mówiła szczerze, nie było dla niej świętości, jakiej by nie zbrukała, wyzwania, któremu by nie sprostała, ofiary, której by nie złożyła, byleby zyskać jego aprobatę. Kochała go. Kochała do szaleństwa i im dalszy, oschły, dzikszy się stawał, tym mocniej to odczuwała. Jej pełne wargi na moment zadrżały, nieprzyjemnie, prawie w zapowiedzi krótkiego płaczu lub jęku bólu - ale powstrzymała to, oddychając płytko i szybko. Nie przejęła się zsuwającym się z jej ciała bladym materiałem, odsłoniętym nagim ciałem, wypielęgnowanym: i całkowicie przeznaczonym tylko dla niego, dla tego jedynego mężczyzny, który był w stanie uczynić z niej obłąkaną z miłości kobietę. - ale nie to - wyartykułowała, odejmując od niego rozgorączkowane dłonie, choć najchętniej wsunęłaby je pod materiał spodni, czując go całego, należącego do niej choć na ułamki sekund. Chciała zapomnieć o lęku i zazdrości, o stracie i zagubieniu, o wściekłości i pustce, znów się w nim zatracić, znów być tylko prymitywnym zaspokojeniem i zarazem najwyższym uczuciem, podobno niemożliwym do osiągnięcia dla ludzi do cna złych. - Chyba, że wydasz mi rozkaz - dodała praktycznie bezgłośnie, muskając palcami przedramię Tristana: to, na którym pustką i grozą zionął tatuaż Mrocznego Znaku. To jemu winna była absolutne posłuszeństwo. Gdyby w imię Czarnego Pana rozkazał wbić sobie ostrze w serce, uczyniłaby to bez zawahania.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zaczynała go irytować. Swoją bezczelnością, butą, jakie zwykle przed nim chowała z pokorą; dziś była jak naburmuszona kotka, która uznała, że będzie fuczeć na swojego pana - w takich chwilach można było tylko tupnąć mocniej nogą, by pierzchła czym prędzej - i wyszła, kiedy znajdzie w sobie lepszy nastrój. Wydawała się pewna swojego, wydawała się przeczyć jego słowom, była nieposłuszna - co odkrywał z niekrytym zawodem.
- Zatem to było celowe działanie? Winszuję, dla kogo teraz pracujesz? - dopytał lodowato, bo jeśli zawiodła jego, a nie zawiodła siebie, to najwyraźniej z jakiegoś powodu miała źle ustawione priorytety. Nie powinna wzruszać jego oceny, nie prosił jej przecież, by przedłożyła własną. - Nie bądź śmieszna, na scenie liczy się coś więcej niż z trudem wypracowana technika. Charyzma, urok, talent, powab; Clara przypomina ciężko pracującą, ale niezgrabną mrówkę - Mało otwartą, zamkniętą w sobie, może trochę nieśmiałą, nieporadną. Nikt ważny nigdy nie zwróci na niej uwagi, nie odmieni tego nawet litrami utraconego potu. Nie miała też zbyt ładnej twarzy. - Odwołaj Clarę - zarządził, krótko i ostro, nie przewidując sprzeciwu; bliżej niezrozumiała dla niego tryumfalna nuta w głosie Deirdre tylko go rozdrażniała, a rozdrażniony zaczynał być zły. - Zapominasz się - skarcił ją, ufając, że prędzej czy później przypomni sobie jaką zajmowała w tym miejscu rolę. Dygresja o zakulisowych zdolnościach Virginii była zwyczajnie zbędna, nie widział też potrzeby drążyć tego tematu. - Mogę cię zapewnić, że Virginia jest gotowa na wszystko, a ty - jesteś o nią zazdrosna - pozwolił sobie zauważyć, bezlitośnie na głos, z nutą pogardy. Czyż nie powinna być ponad te emocje - silniejsza, pewniejsza siebie? Czyż już dawno temu nie powinna była wyzbyć się wszelkich emocji? - Ale twoje szczeniackie podejrzenia to jeszcze nie powód, by rujnować ten sezon - przestrzegł, sądząc, że to utnie rozmowę na ten temat. Nie wpuścił jej do Fantasmagorii po to, żeby przekreśliła szanse tego miejsca na stałe wpisanie się w kanon miejsc wartych odwiedzenia w trakcie sezonu - a już z pewnością nie po to, by je zrujnowała. Karcące słowa nie sprawiły, że się od niej odsunął; przeciwnie, błądził wzrokiem po jej twarzy, wychwytując moment, w którym zamiast iskier towarzyszących przygryzionej wardze w jej oczach błysnął strach. Podtrzymał spojrzenie, chcąc się upewnić, że go rozumie - kiedy jego usta wygięły się w subtelnym uśmiechu. Prowokowała go, a przecież wiedziała, do czego mogło to doprowadzić.
- Teraz mam wobec ciebie inne plany - odpowiedział jej beznamiętnie, z cichym pomrukiem przyjmując pieszczotę jej dłoni; nie podobało mu się, że wciąż sądziła, że mogła wygrać tę bitwę, że popłoch nie przerodził się w zdroworozsądkowy lęk; nie mógł tracić atrybutów, za pomocą których nad nią panował. - Nigdy nie był delikatny - odparł nonszalanckim tonem, sięgając pamięcią w przeszłość. Pewnie tego nie pamiętała. - Spędziłem z nim kiedyś wieczór w Wenus, pamiętasz? - Parę lat temu, mogła zapomnieć. Jego nazwiska, twarzy, wtedy nic jej nie mówiła, a tamten wieczór spędziła przecież z nim, nie z Bissetem. - Jak jej było na imię... Jenny? - zapytał, sądząc, że imię odświeży jej pamięć. Dziewczyna podobno przeżyła, ale nie sądził, by kiedykolwiek później wróciła jeszcze do pracy w tamtym miejscu. Biorąc pod uwagę tamten... incydent, doniesienia o strąceniu z balkonu nastolatki wydawały się nieszczególnie szokujące. - Wytrzymasz, masz doświadczenie z tamtych czasów - dodał lekko, zupełnie jakby nie miał na myśli siebie, a pozostałych klientów - ich wspomnienia mu uwierały i chciał, by tak samo nie przestawały uwierać jej. Srebrne blizny na jej plecach nie zostały zostawione przez niego - a patrzył na nie za każdym razem. - Po prostu sprawisz, że będzie zadowolony na tyle, by spełnić nasze życzenia - oznajmił krótko, unosząc dłonią jej podbródek w górę - chcąc spojrzeć jej w oczy i upewnić się, że rozumiała, co miał na myśli. Wyraz zadowolenia przemknął przez jego twarz, kiedy obdarzyła go kolejnymi pieszczotami. - Umówię was - zadecydował, choć nie miał zamiaru tego tak naprawdę robić. Powinien postawić ją do pionu za wszystko, co powiedziała - to wszystko. Gdy zapyta za jakiś czas, wyzna, że się rozmyślił. - Do tego czasu Virginia będzie solistką - zarządził krótko; przecież dobrze wiedziała, że to nie ona stawiała tutaj warunki. - Potraktuj to jak rozkaz - dodał z nutą ironii, bo skoro potrzebowała tego wyartykułowanego - mógł to zrobić. Sądził, że pewne kwestie były dla niej oczywiste. Biel peniuaru lekko opadła, odsłaniając przed nim całkiem nagie ciało kochanki; to było nawet zabawne, że z tej pozycji wciąż próbowała stawiać warunki; chwycił przegub jej dłoni, szarpnięciem odwracając ją przodem do ściany - przylegając do niej bliżej, rozkoszując się zapachem strachu na jej karku, a dłonią - krągłości nagich bioder. Należała do niego, w ten i każdy inny sposób. I teraz też zapragnął ją zawłaszczyć, odebrać z objęć jej samej, zabawić się, zarówno nią, jak i jej kosztem. Stopy ustawił tuż obok jej, nie pozostawiając jej możliwości ruchu. Odejmując dłoń od krągłości jej nagiego ciała, przesunął nią, chłodną, wzdłuż linii kręgosłupa, aż ku szyi, z której nieśpiesznie zsunął dłoń na krtań, z wolna gładząc ją dłonią, a później ściskając palcami, zatrzymując dech, by wzlecieć ku wspólnej przyjemności.
/zt x2
- Zatem to było celowe działanie? Winszuję, dla kogo teraz pracujesz? - dopytał lodowato, bo jeśli zawiodła jego, a nie zawiodła siebie, to najwyraźniej z jakiegoś powodu miała źle ustawione priorytety. Nie powinna wzruszać jego oceny, nie prosił jej przecież, by przedłożyła własną. - Nie bądź śmieszna, na scenie liczy się coś więcej niż z trudem wypracowana technika. Charyzma, urok, talent, powab; Clara przypomina ciężko pracującą, ale niezgrabną mrówkę - Mało otwartą, zamkniętą w sobie, może trochę nieśmiałą, nieporadną. Nikt ważny nigdy nie zwróci na niej uwagi, nie odmieni tego nawet litrami utraconego potu. Nie miała też zbyt ładnej twarzy. - Odwołaj Clarę - zarządził, krótko i ostro, nie przewidując sprzeciwu; bliżej niezrozumiała dla niego tryumfalna nuta w głosie Deirdre tylko go rozdrażniała, a rozdrażniony zaczynał być zły. - Zapominasz się - skarcił ją, ufając, że prędzej czy później przypomni sobie jaką zajmowała w tym miejscu rolę. Dygresja o zakulisowych zdolnościach Virginii była zwyczajnie zbędna, nie widział też potrzeby drążyć tego tematu. - Mogę cię zapewnić, że Virginia jest gotowa na wszystko, a ty - jesteś o nią zazdrosna - pozwolił sobie zauważyć, bezlitośnie na głos, z nutą pogardy. Czyż nie powinna być ponad te emocje - silniejsza, pewniejsza siebie? Czyż już dawno temu nie powinna była wyzbyć się wszelkich emocji? - Ale twoje szczeniackie podejrzenia to jeszcze nie powód, by rujnować ten sezon - przestrzegł, sądząc, że to utnie rozmowę na ten temat. Nie wpuścił jej do Fantasmagorii po to, żeby przekreśliła szanse tego miejsca na stałe wpisanie się w kanon miejsc wartych odwiedzenia w trakcie sezonu - a już z pewnością nie po to, by je zrujnowała. Karcące słowa nie sprawiły, że się od niej odsunął; przeciwnie, błądził wzrokiem po jej twarzy, wychwytując moment, w którym zamiast iskier towarzyszących przygryzionej wardze w jej oczach błysnął strach. Podtrzymał spojrzenie, chcąc się upewnić, że go rozumie - kiedy jego usta wygięły się w subtelnym uśmiechu. Prowokowała go, a przecież wiedziała, do czego mogło to doprowadzić.
- Teraz mam wobec ciebie inne plany - odpowiedział jej beznamiętnie, z cichym pomrukiem przyjmując pieszczotę jej dłoni; nie podobało mu się, że wciąż sądziła, że mogła wygrać tę bitwę, że popłoch nie przerodził się w zdroworozsądkowy lęk; nie mógł tracić atrybutów, za pomocą których nad nią panował. - Nigdy nie był delikatny - odparł nonszalanckim tonem, sięgając pamięcią w przeszłość. Pewnie tego nie pamiętała. - Spędziłem z nim kiedyś wieczór w Wenus, pamiętasz? - Parę lat temu, mogła zapomnieć. Jego nazwiska, twarzy, wtedy nic jej nie mówiła, a tamten wieczór spędziła przecież z nim, nie z Bissetem. - Jak jej było na imię... Jenny? - zapytał, sądząc, że imię odświeży jej pamięć. Dziewczyna podobno przeżyła, ale nie sądził, by kiedykolwiek później wróciła jeszcze do pracy w tamtym miejscu. Biorąc pod uwagę tamten... incydent, doniesienia o strąceniu z balkonu nastolatki wydawały się nieszczególnie szokujące. - Wytrzymasz, masz doświadczenie z tamtych czasów - dodał lekko, zupełnie jakby nie miał na myśli siebie, a pozostałych klientów - ich wspomnienia mu uwierały i chciał, by tak samo nie przestawały uwierać jej. Srebrne blizny na jej plecach nie zostały zostawione przez niego - a patrzył na nie za każdym razem. - Po prostu sprawisz, że będzie zadowolony na tyle, by spełnić nasze życzenia - oznajmił krótko, unosząc dłonią jej podbródek w górę - chcąc spojrzeć jej w oczy i upewnić się, że rozumiała, co miał na myśli. Wyraz zadowolenia przemknął przez jego twarz, kiedy obdarzyła go kolejnymi pieszczotami. - Umówię was - zadecydował, choć nie miał zamiaru tego tak naprawdę robić. Powinien postawić ją do pionu za wszystko, co powiedziała - to wszystko. Gdy zapyta za jakiś czas, wyzna, że się rozmyślił. - Do tego czasu Virginia będzie solistką - zarządził krótko; przecież dobrze wiedziała, że to nie ona stawiała tutaj warunki. - Potraktuj to jak rozkaz - dodał z nutą ironii, bo skoro potrzebowała tego wyartykułowanego - mógł to zrobić. Sądził, że pewne kwestie były dla niej oczywiste. Biel peniuaru lekko opadła, odsłaniając przed nim całkiem nagie ciało kochanki; to było nawet zabawne, że z tej pozycji wciąż próbowała stawiać warunki; chwycił przegub jej dłoni, szarpnięciem odwracając ją przodem do ściany - przylegając do niej bliżej, rozkoszując się zapachem strachu na jej karku, a dłonią - krągłości nagich bioder. Należała do niego, w ten i każdy inny sposób. I teraz też zapragnął ją zawłaszczyć, odebrać z objęć jej samej, zabawić się, zarówno nią, jak i jej kosztem. Stopy ustawił tuż obok jej, nie pozostawiając jej możliwości ruchu. Odejmując dłoń od krągłości jej nagiego ciała, przesunął nią, chłodną, wzdłuż linii kręgosłupa, aż ku szyi, z której nieśpiesznie zsunął dłoń na krtań, z wolna gładząc ją dłonią, a później ściskając palcami, zatrzymując dech, by wzlecieć ku wspólnej przyjemności.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
| 15 stycznia
Zimowa zawierucha uderzała w ściany Białej Willi z całą nadmorską mocą: wicher, rozpędzający się nad wodami Morza Północnego, zdawał się z całą złośliwością łomotać okiennicami, ślizgać po dachu ze złowieszczym gwizdem i wciskać oziębłe pazury w każdą szparę, chcąc dostać się do środka. Bezskutecznie; choć na zewnątrz aura zasługiwała na miano lodowato piekielnej, wnętrze przestronnego domu było ciepłe, spokojne, a grube mury niewzruszenie opierały się zakusom morskich bóstw, chcących zepchnąć budynek z białego klifu wprost w wzburzone fale.
Deirdre obserwowała smagany białymi uderzeniami śnieżnej burzy ogród przez okna werandy. Stała wśród pnących się po kolumnach zielonych roślin równie nieporuszona jak jej – ich – dom, z rękami zaplecionymi na piersi, pewna, że lada moment dostrzeże dwie drobne postacie, z trudem sunące przez zaspy ku głównemu wejściu. Tak też się stało, Rita nigdy się nie spóźniała, a przejęta i posłuszna Agatha doprowadziła przyjaciółkę z pobliskiego miasteczka, chroniąc ją zaklęciami uodparniającymi na przykre – lekko mówiąc – warunki atmosferyczne. Mimo otulającej je łuny zaklęcia, chroniącej przez mrozem i wiatrem, czarownice poruszały się powoli, idąc prawie po omacku pomiędzy przysypanymi do połowy pni drzewami oraz zasypanymi żywcem krzewami róż. Szkoda, że nie zaprosiła tu Rity latem, gdy roślinność obrastająca Białą Willę rozkwitała w pełni, burzliwa, sycąca intensywnością barw i zapachów, chroniąca ścisłym kokonem żywopłotów, bluszczy i koron budynek przed nieproszonymi spojrzeniami. Nie, żeby ktokolwiek mieszkał niedaleko, a nawet jeśli: by mógł pojawić się w tym rejonie wyspy bez zapowiedzi. Zaklęcia chroniły ziemie należące do Rosiera, gwarantując mieszkańcom willi bezpieczeństwo, lecz znacznie utrudniając odwiedziny potencjalnych gości. Cóż, miała nadzieję, że pobyt w nowym domu przyjaciółki oraz możliwość swobodnej rozmowy, pierwszej takiej od długich miesięcy, jeśli nie lat, wynagrodzi trudy podróży z miasteczka.
Widząc znikające w podcieniach ganku sylwetki, Deirdre ściślej opatuliła się drogą, czerwoną, domową suknią – nie podomką, a elegancką kreacją, w jakiej na szezlongach odpoczywały damy – i ruszyła w dół, po marmurowych schodach, chcąc powitać Runcorn osobiście. Szła boso: pomimo chłodu podłóg powietrze w willi było cudownie ciepłe, pachnące opium, jaśminem, miodem i mlekiem, w porównaniu z ostrym mrozem na zewnątrz musiało przynosić prawie fizyczną przyjemność. Świadczyły o tym zarumienione policzki brunetki, w końcu przekraczającej próg domu Deirdre. Nowego tylko dla bratniej duszy, która ostatnimi czasy materializowała się w innych rejestrach, w końcu jednak udało im się porozumieć i spotkać, na nowo łącząc ugruntowane ścieżki przyjaźni. Chciałaby ją odzyskać, ugruntować łączącą ich relację, naprawić nadwyrężone spoidła, lecz nie wiedziała, czy będzie to możliwe. Zmieniła się. W prawie niczym nie przypominała już przecież wychudzonej prostytutki pomieszkującej w żałosnych pokoikach Parszywego Pasażera, w niepamięć odeszła też sztywna urzędniczka w zbyt mocno ściśniętym warkoczu i zgrzebnym mundurku. W holu Białej Willi Ritę witała Deirdre silna i syta, widocznie zrelaksowana, prawie rozwiązła w swobodzie, z jaką poruszała się w pięknych wnętrzach budynku, zwinnie podchodząc ku rozbieranej z płaszcza przyjaciółce.
- Wiem, nic nie mów, droga tutaj to mordęga, ale sama rozumiesz, względy bezpieczeństwa - powiedziała w ramach powitania, uśmiechając się do Runcorn tak, jak tylko ona potrafiła, gdy czyniła to szczerze: pięknie, kokieteryjnie, ujmująco, z autentycznym rozczuleniem. Cieszyła się na to spotkanie. – Rozumiem, że zostaniesz na noc – bardziej stwierdziła niż zapytała, licząc na to, że jeśli pilne obowiązki nie wezwą ciemnowłosej czarownicy ku sobie, to ta wybierze komfort zamiast tej samej drogi powrotnej aż ku granicy uniemożliwiającej teleportację. – Rozgość się. I... witaj w mych skromnych progach? Tak to się mówi? – zmarszczyła zabawnie brwi w grymasie nieco kpiącego zastanowienia, po czym pochwyciła zmarzniętą dłoń Rity w swoją, gorącą, i pociągnęła ją za sobą do salonu. Obróciła się jeszcze przez ramię, drugą ręką machając ponaglająco w stronę Agathy chowającą odzienie wierzchnie gościa. Nie musiała nic mówić, opanowały już niewerbalną konwersację do perfekcji, dziewczyna wiedziała więc, że ma przygotować ciepły napój i przynieść go do salonu, do którego Deirdre wprowadzała Ritę. Pomieszczenie nie było imponująco wielkie jak we dworach, lecz było przestronne, ciepłe, luksusowo urządzone, a stolik kawowy, ustawiony pomiędzy sofą, fotelami i szezlongiem, zastawiono świeżymi wypiekami, owocami i przekąskami, coraz trudniejszymi do zdobycia.
Zimowa zawierucha uderzała w ściany Białej Willi z całą nadmorską mocą: wicher, rozpędzający się nad wodami Morza Północnego, zdawał się z całą złośliwością łomotać okiennicami, ślizgać po dachu ze złowieszczym gwizdem i wciskać oziębłe pazury w każdą szparę, chcąc dostać się do środka. Bezskutecznie; choć na zewnątrz aura zasługiwała na miano lodowato piekielnej, wnętrze przestronnego domu było ciepłe, spokojne, a grube mury niewzruszenie opierały się zakusom morskich bóstw, chcących zepchnąć budynek z białego klifu wprost w wzburzone fale.
Deirdre obserwowała smagany białymi uderzeniami śnieżnej burzy ogród przez okna werandy. Stała wśród pnących się po kolumnach zielonych roślin równie nieporuszona jak jej – ich – dom, z rękami zaplecionymi na piersi, pewna, że lada moment dostrzeże dwie drobne postacie, z trudem sunące przez zaspy ku głównemu wejściu. Tak też się stało, Rita nigdy się nie spóźniała, a przejęta i posłuszna Agatha doprowadziła przyjaciółkę z pobliskiego miasteczka, chroniąc ją zaklęciami uodparniającymi na przykre – lekko mówiąc – warunki atmosferyczne. Mimo otulającej je łuny zaklęcia, chroniącej przez mrozem i wiatrem, czarownice poruszały się powoli, idąc prawie po omacku pomiędzy przysypanymi do połowy pni drzewami oraz zasypanymi żywcem krzewami róż. Szkoda, że nie zaprosiła tu Rity latem, gdy roślinność obrastająca Białą Willę rozkwitała w pełni, burzliwa, sycąca intensywnością barw i zapachów, chroniąca ścisłym kokonem żywopłotów, bluszczy i koron budynek przed nieproszonymi spojrzeniami. Nie, żeby ktokolwiek mieszkał niedaleko, a nawet jeśli: by mógł pojawić się w tym rejonie wyspy bez zapowiedzi. Zaklęcia chroniły ziemie należące do Rosiera, gwarantując mieszkańcom willi bezpieczeństwo, lecz znacznie utrudniając odwiedziny potencjalnych gości. Cóż, miała nadzieję, że pobyt w nowym domu przyjaciółki oraz możliwość swobodnej rozmowy, pierwszej takiej od długich miesięcy, jeśli nie lat, wynagrodzi trudy podróży z miasteczka.
Widząc znikające w podcieniach ganku sylwetki, Deirdre ściślej opatuliła się drogą, czerwoną, domową suknią – nie podomką, a elegancką kreacją, w jakiej na szezlongach odpoczywały damy – i ruszyła w dół, po marmurowych schodach, chcąc powitać Runcorn osobiście. Szła boso: pomimo chłodu podłóg powietrze w willi było cudownie ciepłe, pachnące opium, jaśminem, miodem i mlekiem, w porównaniu z ostrym mrozem na zewnątrz musiało przynosić prawie fizyczną przyjemność. Świadczyły o tym zarumienione policzki brunetki, w końcu przekraczającej próg domu Deirdre. Nowego tylko dla bratniej duszy, która ostatnimi czasy materializowała się w innych rejestrach, w końcu jednak udało im się porozumieć i spotkać, na nowo łącząc ugruntowane ścieżki przyjaźni. Chciałaby ją odzyskać, ugruntować łączącą ich relację, naprawić nadwyrężone spoidła, lecz nie wiedziała, czy będzie to możliwe. Zmieniła się. W prawie niczym nie przypominała już przecież wychudzonej prostytutki pomieszkującej w żałosnych pokoikach Parszywego Pasażera, w niepamięć odeszła też sztywna urzędniczka w zbyt mocno ściśniętym warkoczu i zgrzebnym mundurku. W holu Białej Willi Ritę witała Deirdre silna i syta, widocznie zrelaksowana, prawie rozwiązła w swobodzie, z jaką poruszała się w pięknych wnętrzach budynku, zwinnie podchodząc ku rozbieranej z płaszcza przyjaciółce.
- Wiem, nic nie mów, droga tutaj to mordęga, ale sama rozumiesz, względy bezpieczeństwa - powiedziała w ramach powitania, uśmiechając się do Runcorn tak, jak tylko ona potrafiła, gdy czyniła to szczerze: pięknie, kokieteryjnie, ujmująco, z autentycznym rozczuleniem. Cieszyła się na to spotkanie. – Rozumiem, że zostaniesz na noc – bardziej stwierdziła niż zapytała, licząc na to, że jeśli pilne obowiązki nie wezwą ciemnowłosej czarownicy ku sobie, to ta wybierze komfort zamiast tej samej drogi powrotnej aż ku granicy uniemożliwiającej teleportację. – Rozgość się. I... witaj w mych skromnych progach? Tak to się mówi? – zmarszczyła zabawnie brwi w grymasie nieco kpiącego zastanowienia, po czym pochwyciła zmarzniętą dłoń Rity w swoją, gorącą, i pociągnęła ją za sobą do salonu. Obróciła się jeszcze przez ramię, drugą ręką machając ponaglająco w stronę Agathy chowającą odzienie wierzchnie gościa. Nie musiała nic mówić, opanowały już niewerbalną konwersację do perfekcji, dziewczyna wiedziała więc, że ma przygotować ciepły napój i przynieść go do salonu, do którego Deirdre wprowadzała Ritę. Pomieszczenie nie było imponująco wielkie jak we dworach, lecz było przestronne, ciepłe, luksusowo urządzone, a stolik kawowy, ustawiony pomiędzy sofą, fotelami i szezlongiem, zastawiono świeżymi wypiekami, owocami i przekąskami, coraz trudniejszymi do zdobycia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Aby dotrzeć w to miejsce bez szwanku, trzeba było mieć nie tylko zaproszenie, ale też odwagę i stalowe nerwy. Fale lodowatej wody uderzające o skały przyprawiały mnie o mdłości, gdy tylko wspomniałam o własnym wypadku, spowodowanym anomaliami magicznymi. Od tamtej pory na zawsze myśl o moich płucach zalanych morzem, wywoływała we mnie niepokój tak szczególny i silny, że ciężko było mi się skupić. Wciąż jednak pokonywałam własne słabości, a ta była największa. Postanowiłam przybyć do Białej Willi na zaproszenie Deirdre, chociaż nie do końca zdawałam sobie sprawę, jak silna kropla będzie drążyć surowe skały Kent. Chciało mi się rzygać, gdy na to patrzyłam. Teleportacja nie wchodziła w grę, zapewne teren, był chroniony, a mnie by rozszczepiło. Nie miałam tyle odwagi, aby wzbić się nad wodą i odlecieć. Z każdej strony otoczona falami czułam się niepewnie, a skórę miałam bladą, tak jakby odpłynęła z niej cała krew. Patrzyłam w ziemię, obserwując własne buty, gdy wykonywałam kolejne kroki, prowadzona przez kobietę imieniem Agatha, która najwyraźniej była służką mojej kuzynki. Aż trudno było wyjść z pewnego podziwu, jak kobieta, którą jeszcze niedawno widziałam w Wenus, przegraną i upokorzoną, dzisiaj była panią na włościach, ubraną w jedwab, skąpaną w blasku świec i aromatycznych olejków. Śnieg skrzypiał pod moimi butami, gdy otulona płaszczem usiłowałam zapamiętać drogę. Płatki białego puchu nie wpadały mi do oczu, gdy zaklęcie osłaniało niewidzialną powłoką twarz, ale nawet nie one były problemem, a potężne zaspy białego pyłu, przez które się przebijałyśmy. Konary drzew i wyschnięte krzewy przykrywała warstwa mrozu, szron widniejący na szybach Białej Willi zaś nadawał jej bezlitosnej powagi. Gotowałam się w środku, łapiąc równowagę, gdy kolejna fala uderzyła o kolejny brzeg, a ja marzyłam tylko o tym, aby morze zamarzło i nie przykryło mnie pod swoją potęgą. Nigdy nie ignorowałam żywiołów, ale o ile mogłam dawać ponieść się powietrzu, otaczać płomieniami, a nawet wbijać palce w ziemię kopiąc żywcem własną nienawiść, tak głęboka i wzburzona przerażała mnie na tyle mocno, że moje powieki drgały. Pragnęłam znaleźć się pomiędzy murami jej domu, choć, czy one byłyby w stanie ochronić mnie przed powodzią? Powinnam zacząć szkolić się z zakresu magii leczniczej, skoro w ten sposób działało na mnie otoczenie, jeszcze na pewno nie raz mnie dotknie ten sam problem, a nie planowałam szukać sobie strachu, tam, gdzie go nie miałam, jedynie walczyć z tym, który wciąż we mnie tkwił. Gdy przekroczyłam próg willi, w jakimś stopniu coś mnie zamurowało. Obserwowałam marmurowe posadzki, a powietrzu wyczuwałam zapach słodki i odprężający. Nim przywitałam się z Deirdre, mój wzrok spoczął na balustradach, na obrazach i drogocennych wazach, a potem na jej sukni. Nie znałam się do końca na materiałach, nie obchodziły mnie szczególnie, ale w moim zawodzie musiałam mieć nawet odrobinę wiedzy z wielu dziedzin naraz, zwłaszcza tak przyziemnych. Widziałam, że otaczała się bogactwem, o którym żadna z nas nie mogła marzyć jeszcze lata temu. Dzisiaj zresztą ja również go nie posiadałam, ale nie zazdrościłam jej tego stanu. W pewnym sensie imponował mi, ale nie był przeze mnie pożądany. - Nie sądziłam, że mieszkasz tak blisko brzegu - wypowiedziałam tylko, zaraz potem patrząc mojej kuzynce w oczy, aby odnaleźć w nich to, co być może zagubiła przed laty, ale widziałam tam dziś jedynie siłę. Nie byłam pewna, czy zostanie tu na noc to dobry pomysł, nie zmrużyłabym oka, słysząc szum lodowatej wody, a jeśli nawet udałoby mi się zasnąć, to wypełniałyby mi noc koszmary. - Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł - wypowiedziałam cicho, pozwalając jej chwycić moją zmarzniętą dłoń i zawędrować do salonu, wyjątkowo luksusowo urządzonego, w którym zapach słodkich owoców i ciepłych ciastek, mieszał się z wonią opium i jaśminu. - Przyznaję, cieszę się, że widzę cię tu, a nie w miejscu, bez światła i nadziei - mówiąc to obracałam głowę dookoła, dokładnie rozglądając się po pomieszczeniu. Kobieta musiała widzieć, jakie wrażenie robi na mnie ta przestrzeń, ale dzisiaj chciałam skupić się na niej, nawet jeśli głos z tyłu głowy wciąż przypominał mi, że jestem na wyspie, otoczona wzburzoną wodą. - Jesteśmy same? - spytałam już nieco ciszej, niepewna czy mogę spodziewać się tutaj kogoś jeszcze, oprócz Agathy, która przed niedługą chwilą zabrała mój płaszcz. - Zostałaś kimś, Deirdre. Tak, jak tego chciałaś - zawsze byłyśmy pod tym względem różne, nie różnił nas tylko kolor, czy kształt oczu, ale i pragnienia.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Odwzajemniła uważne, poszukujące spojrzenie Rity ze spokojem, nie umykając wzrokiem. Ani z zawstydzenia, nie miała przecież czego się wstydzić, ani z zdenerwowania potencjalnym wykryciem przez przyjaciółkę głębko skrywanych wątpliwości. Obydwie potrafiły dobrze się kamuflować, może odziedziczyły w chaotycznych genach nieco tej samej elastyczności oraz zacięcia? Wizalnie nie były do siebie podobne, Deirdre zawsze była przecież inna, obca, odseparowana od większości rodziny, uznających małżeństwo Tsagairta z orientalną pięknością za niezbyt pożądane. Pomimo tego zdołały podtrzymać nawiązaną w dzieciństwie relację, a ta, chociaż szarpana przez niesprzyjające koleje losu, trwała dalej, znacznie cieńsza niż przed kilkoma laty - i nad tym Mericourt chciała popracować. Wydostała się z bagna, odbiła od dna, znalazła wyjście z pochłaniającego ją labiryntu, podążyła za swym mistrzem, od kilku miesięcy pewnie stojąc na własnych nogach. I dopiero wtedy, zaspoiwszy pierwszy głód nie tylko krwi, ale i luksusu, zorientowała się, że mozolna wspinaczka w hierarchii Rycerzy oraz odurzenie czarna magią pozbawiły ją już całkowicie bliskich osób. Przyjaźń z Cassandrą rozluźniła się, inne powierniczki również szarzały, niknąc i blednąc; Deirdre nie chciała, by tak samo stało się z Ritą, na którą zawsze mogła przecież liczyć. Zapraszała ją do Białej Willi kierowana czystymi intencjami, choć skłamałaby, że nie odczuwała przyjemności, obserwując dyskretnie Runcorn, rozglądającą się po urządzonych z przepychem wnętrzach posiadłości.
- Powinnam zaprosić cię w lecie, zobaczyłabyś pełny potencjał tego miejsca. To raj, nigdy nie widziałaś tak pięknego ogrodu, a woda jest tu przejrzyście czysta - odparła swobodnie, między eleganckimi opisami przemycając odrobinę żalu. Może nawet wyrzutów sumienia? Tak, powinna zaprosić ją wcześniej, dużo wcześniej, lecz działo się zbyt wiele, a sama Deirdre nie przywdziała jeszcze na dobre maski niewzruszonej, zadowolonej czarownicy z wyższych sfer. Nawet w tym momencie obawiała się, że bystre spojrzenie Rity odkryje rysy na tym perfekcyjnym obrazku, lecz chciała podjąć to ryzyko. Tak dobrze było widzieć brunetkę tutaj, w domu. W perspektywie spędzając z nią razem nie kilka godzin, ale kto wie, może nawet kilka dni? - To doskonały pomysł, zobaczysz. Nie będziesz się nudzić, mam pokaźną bibliotekę i równie dobrze wyposażoną piwniczkę z winami - szybko weszła Ricie w słowo, siadając na wygodnej kanapie i sięgając po jeden z przygotowanych przez Agathę smakołyków. Czar wyniosłej damy nieco prysł, Deirdre siedziała z jedną nogą podkuloną na sofie, jadła słodki frykas palcami, maczając bułeczkę w malinowym soku, rozlanym po talerzyku. - Tak, nie ma tu nikogo oprócz nas - odparła, podnosząc spojrzenie na Ritę. Przez chwilę wahała się, czy uściślić odpowiedź na pytanie, ale w końcu, po powolnym oblizaniu ust, westchnęła lekko. - I moich dzieci - wolną ręką wskazała od niechcenia postawioną pod zachodnią ścianą salonu kołyskę. Jedną, Marcus grzecznie spał na górze, Myssleine, jak zwykle, domagała się stałej obecności, bez głosu matki płakała aż do zapuchnięcia twarzyczki. Teraz cicho leżała wśród delikatnych otulaczy, wpatrzona wielkimi oczami małego kocięcia w wirujące nad kołyską drewniane, pozłacane zabawki, magicznie podtrzymywane zaklęciem. - To - kontynuowała Deirdre, kontynuując gest ręką, okalający, podkreślający wszystkie te stonowane wygody, które je otaczały - to tylko dodatek do tego, kim naprawdę jestem - machinalnie przesunęła opuszkami palców po obnażonym przedramieniu, naznaczonym Mrocznym Znakiem. Osiągnęła wiele, lecz to zasłużenie na łaskę Czarnego Pana i zostanie Śmierciożerczynią znaczyło dla niej najwięcej. - Dość jednak o mnie - co u ciebie, Rito? Znasz mnie, nie pytam z uprzejmości, naprawdę chcę wiedzieć, co cię frasuje, co budzi ekscytację, co przeraża i co rozpala serce - znów skupiła wzrok tylko na Runcorn, próbując odczytać z jej twarzy coś, co zapowie zbliżającą się opowieść. Wiedziała, że przyjaciółka nie przepada za dzieleniem się swymi emocjami i doświadczeniami, to je łączyło, ale znajdowała się przecież w bezpiecznym miejscu. Chcąc nadrobić stracony czas.
- Powinnam zaprosić cię w lecie, zobaczyłabyś pełny potencjał tego miejsca. To raj, nigdy nie widziałaś tak pięknego ogrodu, a woda jest tu przejrzyście czysta - odparła swobodnie, między eleganckimi opisami przemycając odrobinę żalu. Może nawet wyrzutów sumienia? Tak, powinna zaprosić ją wcześniej, dużo wcześniej, lecz działo się zbyt wiele, a sama Deirdre nie przywdziała jeszcze na dobre maski niewzruszonej, zadowolonej czarownicy z wyższych sfer. Nawet w tym momencie obawiała się, że bystre spojrzenie Rity odkryje rysy na tym perfekcyjnym obrazku, lecz chciała podjąć to ryzyko. Tak dobrze było widzieć brunetkę tutaj, w domu. W perspektywie spędzając z nią razem nie kilka godzin, ale kto wie, może nawet kilka dni? - To doskonały pomysł, zobaczysz. Nie będziesz się nudzić, mam pokaźną bibliotekę i równie dobrze wyposażoną piwniczkę z winami - szybko weszła Ricie w słowo, siadając na wygodnej kanapie i sięgając po jeden z przygotowanych przez Agathę smakołyków. Czar wyniosłej damy nieco prysł, Deirdre siedziała z jedną nogą podkuloną na sofie, jadła słodki frykas palcami, maczając bułeczkę w malinowym soku, rozlanym po talerzyku. - Tak, nie ma tu nikogo oprócz nas - odparła, podnosząc spojrzenie na Ritę. Przez chwilę wahała się, czy uściślić odpowiedź na pytanie, ale w końcu, po powolnym oblizaniu ust, westchnęła lekko. - I moich dzieci - wolną ręką wskazała od niechcenia postawioną pod zachodnią ścianą salonu kołyskę. Jedną, Marcus grzecznie spał na górze, Myssleine, jak zwykle, domagała się stałej obecności, bez głosu matki płakała aż do zapuchnięcia twarzyczki. Teraz cicho leżała wśród delikatnych otulaczy, wpatrzona wielkimi oczami małego kocięcia w wirujące nad kołyską drewniane, pozłacane zabawki, magicznie podtrzymywane zaklęciem. - To - kontynuowała Deirdre, kontynuując gest ręką, okalający, podkreślający wszystkie te stonowane wygody, które je otaczały - to tylko dodatek do tego, kim naprawdę jestem - machinalnie przesunęła opuszkami palców po obnażonym przedramieniu, naznaczonym Mrocznym Znakiem. Osiągnęła wiele, lecz to zasłużenie na łaskę Czarnego Pana i zostanie Śmierciożerczynią znaczyło dla niej najwięcej. - Dość jednak o mnie - co u ciebie, Rito? Znasz mnie, nie pytam z uprzejmości, naprawdę chcę wiedzieć, co cię frasuje, co budzi ekscytację, co przeraża i co rozpala serce - znów skupiła wzrok tylko na Runcorn, próbując odczytać z jej twarzy coś, co zapowie zbliżającą się opowieść. Wiedziała, że przyjaciółka nie przepada za dzieleniem się swymi emocjami i doświadczeniami, to je łączyło, ale znajdowała się przecież w bezpiecznym miejscu. Chcąc nadrobić stracony czas.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Byłam pod faktycznym wrażeniem i naprawdę nie przeszkadzało mi okazywanie tego. Chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie do końca jestem w stanie zrozumieć wszystkie ludzkie zachowania, tak doskonale wiedziałam, że nawet zwykłe patrzenie może być komplementem. Nie miałam zresztą powodów, aby odmawiać tego Deirdre. Właściwie uważałam, że jak najbardziej zasługuje na uznanie, nie tylko ze względu na mroczny znak wypalony na jej przedramieniu, czy bogactwo Białej Willi, a spokój, jaki mogłam odnaleźć w jej oczach i pewność siebie, jaka biła z jej gardła. - Potrafię docenić niebanalne, nie obawiaj się - wzruszyłam ramionami, bo nie sądziłam, że widok różanych krzewów i bujnej roślinności, która porasta żywopłoty wyspy, mogły zrobić na mnie większe wrażenie niż zimowa zawierucha i puch, który przysypał kręte ścieżki. Wolałam patrzeć na całokształt, analizując jego szczegóły, a nie odwrotnie. Dlatego też szczerze uważałam, że pora roku nie zmieniłaby tego, jak postrzegam to miejsce. Ono z kolei wydawało mi się niebezpiecznie ze względu na bliskość wody. Wciąż walczyłam w sobie z uczuciem, które kazałoby mi wydostać się z tego miejsca, oddalić od zbliżających się fal, ale im mocniej buzowało ono w mojej krwi, tym silniej z nim walczyłam, zmuszając każdy mięsień do spokoju. Każdy miał swoje demony, ale nie czułam się na tyle pewnie, aby moje ukazać jej. - Deirdre, będę musiała wrócić do pracy - powiedziałam zgodnie z prawdą, chociaż oczywiście temat wody, był dla mnie równie ważny. - Ale zostanę do późna, obiecuję - odpowiedziałam spokojnie, gdy miękkość kanapy wręcz uderzyła moje ciało, niespodziewanie pozwalając na zapadnięcie się w miękkich obiciach. Moje meble nosiły ślady użytkowania, a przede wszystkim wieku. Mogłam naprawiać je czarami, ale niezależnie od tego, nie były nawet w połowie tak uległe ciału, jak te, na których przyszło mi siedzieć teraz. Przelewający się tu luksus obecny w postaci wykwintnego jedzenia, słodkiego i rozpustnego. To wszystko czyniło z tego miejsca raj dla małej mnie, gdy moje priorytety wyglądały nieco inaczej. Potrzebowałam czasu, aby się rozluźnić, ale zapach malin i drogich olejków zdawała się relaksować mój umysł. Miałam również zaufanie do Deirdre, co było kluczowe w przypadku braku spięciu mięśni. Wiedziałam, że nie muszę trzymać za różdżkę, rozglądać się za niebezpieczeństwem. Nie była moim wrogiem i nie była mi obca. Była rodziną, była moim dowódcą, ale dzisiaj była przede wszystkim przyjaciółką. Chwyciłam tak samo jak ona za kawałek bułeczki, powtarzając jej ruch, jakim było ściągnięcie nią odrobiny soku malinowego, a potem rozkosz smaków tańczyła na moim języku, gdy ja powoli pozwalałam sobie na rzeczywiste przyzwyczajenie do tego komfortu. Gdy wskazała dłonią na stojącą niedaleko kołyskę, zaniemówiłam, a usta lekko otworzyły się, wypatrując dziecka. Pozwoliłam sobie wstać i bardzo powoli podejść bliżej niej, nie dotykając jednak i nie wyciągając z łóżeczka. Chciałam tylko ją zobaczyć, krew Tsaigart, nawet jeśli różną, to jednak tak młodą i niewinną, niepopsutą przez złość tego świata. Oddychałam spokojnie i byłam cicho. - Jest do ciebie podobna, piękna - powiedziałam w końcu, uśmiechając się szerzej w stronę kuzynki. Zapewne ten komplement słyszała już dziesiątki razy, ale i tak czułam się w obowiązku powiedzenia tego jeszcze raz. Drewniane zabawki nad jej kołyską wirowały, a ja ponownie nie mogłam wyjść z podziwu, jak daleko zaszła, w porównaniu tego, gdy widziałam ją złamaną w potwornym przybytku Wenus. Odsłoniła mi swój mroczny znak, a ja spojrzałam na niego z podziwem, po czym ponownie zajrzałam w oczy kobiety. Obserwowanie jej w tym środowisku, dumnej z siebie i pewnej własnej wartości, było wyjątkowo cennym doświadczeniem. - Podziwiam cię, Deirdre - odpowiedziałam. - Twoje zasługi i determinację - i nie byłoby w tym żadnego najmniejszego, ale gdyby nie... - Wychowujesz je sama? - spytałam spokojnie, tonem, który miał sugerować, że wcale nie musi odpowiadać jeśli nie chce. Poczułam się potrzebna, chciałam jej wysłuchać. Nie oceniałam, nie wyśmiewałam, żyłam przy Cassandrze i samotne rodzicielstwo uznawałam za większy dar dla dziecka niż usilne trzymanie go z potworem pod jednym dachem. Być może nieco zignorowałam jej pytanie, ale naprawdę czułam, że najpierw potrzebuję dać jej możliwość otworzenia się na własne emocje, a dopiero potem będę umieć skupić się na sobie.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Rita nie pasowała do tego miejsca. Nie z powodu dzielącej ich przepaści finansowej, nie dlatego, że miała na sobie prostą szatę z łatwo dostępnych materiałów, nie przez nieco wycofane, czujne i napięte zachowanie. Deirdre czuła trudny do sprecyzowania dyskomfort pomieszania czasów, chorobę chronologiczną dokuczającą ludzi pozostających zbyt długo pod wpływem Horatio lub biorących udział w tajemniczych badaniach nad zegarami w Departamencie Tajemnic – na jej oczach przykra przeszłość zderzała się z luksusową teraźniejszością, a jedynym, co łączyło oba stany była właśnie postać Runcorn. To ona nigdy jej nie zawiodła, nie porzuciła, nie wzgardziła tym, czym Tsagairt musiała się zająć, by przetrwać – to sama skośnooka odsunęła się od niej, zbyt upodlona i zarazem zbyt dumna, by przystać na jakąkolwiek pomoc. Kiedy widziały się ostatni raz na dłużej, przed przyjaciółką stała Miu, wychudła, zdenerwowana, zrozpaczona utraconą karierą i możliwościami, zawodząca oczekiwania rodziny w niewyobrażalny sposób. Pozycja Dei zmieniła się, to Runcorn pozostawała stałą opoką i dlatego z trudem dopasowywała ją do nowego życia; była przypomnieniem bolesnego etapu, głosem stłumionego rozsądku – i kimś, kto znał ją za dobrze, by mogła długo utrzymywać przed nią fasadę perfekcyjnego życia.
Na razie szło jej jednak całkiem dobrze, powitała ją jak przystało na panią domu, ugościła, czerpiąc prymitywną satysfakcję z otaczających je wygód, lecz ciemnowłosa czarownica o zdającym się czytać w myślach spojrzeniu wydawała się, pomimo swych słów, nieprzejęta powodzeniem kuzynki. I namiętnymi zaproszeniami do pozostania na noc. Mericourt wywróciła oczami na uparte odmowy Rity gościny, ale nie skomentowała ich ponownie, machając tylko z rezygnacją dłonią. Znała ją za dobrze, by próbować przekonać ją do zmiany zdania – rzadko trafiała na równie upartą i niezłomną osobę. Może Myssleine odziedziczy to po...cioci? Dopiero obserwując podchodzącą do kołyski Runcorn Dei zdała sobie sprawę z tego, że jest świadkiem pierwszego spotkania córki z prawdziwą rodziną. Z kimś, w kim płynęła ta sama krew, magia jej ojca, całej rodziny od wieków służącej Malfoyom. Na sekundę w jej głowie pojawiła się abstrakcyjna myśl, instynktowne pragnienie, by ta mała dziewczynka za kilkanaście lat miała w sobie niezłomność, siłę i determinację nie tylko swej matki, ale i Rity. I innych wiedźm, które przekazywały magię z pokolenia na pokolenie.
- Ma na imię Myssleine. Intrygująco, prawda?– powiedziała w końcu, przekrzywiając się na sofie, by patrzeć nad pochyloną nad kołyską kobietę. Niemowlę pomimo cichego zachowania gościa obudziło się, wyciągnęło ku Runcorn pulchne łapki i zaczęło mocno kopać nogami w kołyskę, gaworząc pod nosem. – Za wcześnie, żeby to stwierdzić. Na razie to tylko bezbronny tobołek, który nie potrafi nawet porządnie chodzić – odparła na komplement, jak zwykle konkretna do bólu. I niepodobna do innych matek, zachwyconych swym potomstwem. – Ale nie da się ukryć, że ma ładne i zadziwiająco długie jak na niemowlę włosy. I piękne oczy. Kolorem coraz bardziej podobne do tęczówek jej ojca, nie moich - dodała powoli, ciszej, jakby w zamyśleniu. Ich oczy były podobne, ciemne, głębokie, ale Tristana miały w sobie odrobinę cieplejszy blask, żywszy, bystrzejszy, z wyraźniejszą obwódką wokół źrenicy. Zacisnęła usta, nie powinna rozczulać się nad takimi drobiazgami, zapewne niewidocznymi dla osób postronnych. Ponownie skupiła się na Ricie, zastanawiając się, czy ta weźmie na ręce rozbudzające się dziecko. Miała nadzieje, że tak, w innym wypadku za minutę Myssleine zaczęłaby swój typowy spektakl piskliwego marudzenia. – Nie podziwiaj mnie tylko odpowiedz na moje pytania, Rito – ucięła, opierając brodę na kolanie, by odwzajemnić mocne spojrzenie przyjaciółki. Nie chciała, by hierarchia czy doświadczenie stały między nimi; tu były przecież równe, jak kiedyś, niezależnie od zdobytych umiejętności czy zasług. – Jak się czujesz? Co robisz? Co myślisz? – rozwinęła, szczerze chcąc poznać codzienność czarownicy, odbudować łączący ich dwa różne światy most. – Mam pomoc, Agatha, poznałaś już ją, zajmuje się i nią i Marcusem. Ja…ja raczej rzadko im towarzyszę – odparła zgodnie z prawdą. I z słyszalną ulgą, nie musiała karmić ich cały czas, miały już rok i naiwnie sądziła, że najgorsze było już za nimi i że zanim się obejrzy, nieporadne bliźnięta staną się w końcu godnymi rozmówcami lub inspirującymi małymi ludźmi.
Na razie szło jej jednak całkiem dobrze, powitała ją jak przystało na panią domu, ugościła, czerpiąc prymitywną satysfakcję z otaczających je wygód, lecz ciemnowłosa czarownica o zdającym się czytać w myślach spojrzeniu wydawała się, pomimo swych słów, nieprzejęta powodzeniem kuzynki. I namiętnymi zaproszeniami do pozostania na noc. Mericourt wywróciła oczami na uparte odmowy Rity gościny, ale nie skomentowała ich ponownie, machając tylko z rezygnacją dłonią. Znała ją za dobrze, by próbować przekonać ją do zmiany zdania – rzadko trafiała na równie upartą i niezłomną osobę. Może Myssleine odziedziczy to po...cioci? Dopiero obserwując podchodzącą do kołyski Runcorn Dei zdała sobie sprawę z tego, że jest świadkiem pierwszego spotkania córki z prawdziwą rodziną. Z kimś, w kim płynęła ta sama krew, magia jej ojca, całej rodziny od wieków służącej Malfoyom. Na sekundę w jej głowie pojawiła się abstrakcyjna myśl, instynktowne pragnienie, by ta mała dziewczynka za kilkanaście lat miała w sobie niezłomność, siłę i determinację nie tylko swej matki, ale i Rity. I innych wiedźm, które przekazywały magię z pokolenia na pokolenie.
- Ma na imię Myssleine. Intrygująco, prawda?– powiedziała w końcu, przekrzywiając się na sofie, by patrzeć nad pochyloną nad kołyską kobietę. Niemowlę pomimo cichego zachowania gościa obudziło się, wyciągnęło ku Runcorn pulchne łapki i zaczęło mocno kopać nogami w kołyskę, gaworząc pod nosem. – Za wcześnie, żeby to stwierdzić. Na razie to tylko bezbronny tobołek, który nie potrafi nawet porządnie chodzić – odparła na komplement, jak zwykle konkretna do bólu. I niepodobna do innych matek, zachwyconych swym potomstwem. – Ale nie da się ukryć, że ma ładne i zadziwiająco długie jak na niemowlę włosy. I piękne oczy. Kolorem coraz bardziej podobne do tęczówek jej ojca, nie moich - dodała powoli, ciszej, jakby w zamyśleniu. Ich oczy były podobne, ciemne, głębokie, ale Tristana miały w sobie odrobinę cieplejszy blask, żywszy, bystrzejszy, z wyraźniejszą obwódką wokół źrenicy. Zacisnęła usta, nie powinna rozczulać się nad takimi drobiazgami, zapewne niewidocznymi dla osób postronnych. Ponownie skupiła się na Ricie, zastanawiając się, czy ta weźmie na ręce rozbudzające się dziecko. Miała nadzieje, że tak, w innym wypadku za minutę Myssleine zaczęłaby swój typowy spektakl piskliwego marudzenia. – Nie podziwiaj mnie tylko odpowiedz na moje pytania, Rito – ucięła, opierając brodę na kolanie, by odwzajemnić mocne spojrzenie przyjaciółki. Nie chciała, by hierarchia czy doświadczenie stały między nimi; tu były przecież równe, jak kiedyś, niezależnie od zdobytych umiejętności czy zasług. – Jak się czujesz? Co robisz? Co myślisz? – rozwinęła, szczerze chcąc poznać codzienność czarownicy, odbudować łączący ich dwa różne światy most. – Mam pomoc, Agatha, poznałaś już ją, zajmuje się i nią i Marcusem. Ja…ja raczej rzadko im towarzyszę – odparła zgodnie z prawdą. I z słyszalną ulgą, nie musiała karmić ich cały czas, miały już rok i naiwnie sądziła, że najgorsze było już za nimi i że zanim się obejrzy, nieporadne bliźnięta staną się w końcu godnymi rozmówcami lub inspirującymi małymi ludźmi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czasem obwiniałam siebie o to, że nie pomogłam jej bardziej. Mogłam ciągnąć ją w górę, wręczać pieniądze i chwytać każdą chwilę, aby wyciągnąć ją z bagna, jakim było Wenus. Z drugiej jednak strony, wiele zawierzałam wtedy samodzielności Deirdre i, być może niesłusznie, uznałam, że nie przyjmie mojej jałmużny. Niewielu ludzi potrafiło odebrać pomoc, nawet jeśli ta była bezinteresowna, chociaż dzisiaj patrząc z perspektywy czasu, wiem, że mogłam zrobić więcej. Nie obwiniałam się jednak za tamten czas, z pewnością mogłam stwierdzić, że stanęła na nogi, a nawet, że powiodło jej się wręcz doskonale. Bogactwo komnat, twardość skał okalających Białą Willę i własna służba, czyż nie była teraz księżniczką, o jakich czytały nam w bajkach matki. Czasem zastanawiałam się, czy jej ojciec, a mój wuj, zdawał sobie sprawę z tego, jaki naprawdę był Earnest Runcorn, oraz jaka była prawda o moim pochodzeniu, o moich narodzinach. Teraz wpatrywałam się w małą Myssleine, a te myśli przeganiały wszystkie inne. Deirdre nie miała męża, a przynajmniej nie słyszałam, aby go miała. Na palcu nie widziałam również u niej obrączki, tak więc moja ciekawość została podwójnie rozbudzona. Snułam więc wnioski, bo w końcu posiadanie tego domu, dwójki dzieci, bogactw, kryształów i sukni, wskazywało na to, że ktoś musiał jej w tym pomóc. Nie miałam mojej kuzynki za złodziejkę, a dorobienie się podobnego majątku, zwłaszcza jako samotna matka, było wręcz niemożliwe, albo bliskie niemożliwemu. Nie zamierzałam jej oceniać, tak więc słuchałam każdego słowa, które odkrywała przede mną. - Nieprawda, to widać w spojrzeniu - zaprzeczyłam, jakoby bezużyteczność dziecka, nie pozwalała na stwierdzenie faktu. Nie byłam pewna, czy to mój instynkt i bliskość Cassandry oraz fakt, że wychowywałam z nią dzieci, opiekowałam się nimi, czy może wszystko opierało się na mojej potrzebie poznania. Byłam jednak przekonana, patrząc na rysy twarzy i spojrzenie tego maleństwa, że będzie silne. Widziałam zbyt wiele głów, obserwowałam zbyt wielu ludzi, aby kierować się jedynie przypadkiem. Brakowało mi właściwie wielu danych, ale lata pozostawiania gapią wystarczająco nauczyły mnie o kilku szczegółach, które wiązały się ze sobą niczym magiczne nici. Spojrzenie córki Deirdre wiązało się z moją pamięcią o czarodziejach, którzy tak samo jak ona mieli w oku błysk niemożliwy do odtworzenia. Nie skupiałam się na jego powodach, ani nawet na opisaniu go, ale zbyt mocno kojarzył mi się z siłą, abym mogła to ignorować. Przenosząc spojrzenie na matkę dziecięcia, jakby szukając u niej potwierdzenia, że mi wolno, wyciągnęłam dłonie do przodu, w końcu podnosząc mały tobołek wyżej, powoli przytulając go do piersi. Powolne kołysania ciałem miały wyciszać dziecko, które przecież dopiero co widziało swoją ciotkę. Pierwszy raz w życiu miałyśmy szansę być bliżej, ja oczywiście liczyłam, że nie ostatni. Jak wiele krwi Tsaigart w niej płynęło? Ja sama zawsze uważałam siebie, za stworzoną tylko z niej, ale prawda była taka, że nigdy nie poznałam prawdziwego ojca i nie miałam pojęcia, z czym się wymieszała. Nie znałam zresztą nawet nazwiska. To w pewien sposób zaburzało mi postrzeganie samej siebie, było mylące i irytujące. Trzymałam ją mocno w ramionach, wciąż kołysząc i uśmiechając się szeroko, tak, aby małe dzieciątko zrobiło to samo, bezpiecznie zamknięte w ramionach rodziny. Nie zrobiłabym jej krzywdy, nie potrafiłabym. Przypatrywałam się więc kolorowi jej oczu, próbując w głowie ułożyć wszystkich mężczyzn, jacy kręcili się wokół Deirdre, ale wyciągnięcie z pamięci takich szczegółów jak dokładna barwa ich spojówek, było teraz wręcz niemożliwe. W zamian za to przyjrzałam się więc kuzynce i uniosłam wyżej brwi. - Wachlarz rzęs odziedziczyła po tobie - uśmiechnęłam się, mówiąc zresztą prawdę, nie zamierzałam kłamać w tej sprawie, to byłoby wyjątkowo głupie. Poczułam się zrugana, gdy zadała pytania ponownie. Nie czułam się zbyt komfortowo, gdy miałam opowiadać o samej sobie i moich przemyśleniach, słuchanie i obserwowanie zawsze szło mi o wiele lepiej. Wzięłam jednak głęboki oddech. - Jestem... eeh... - szukałam odpowiednich słów, bo nie chciałam zabrzmieć dziwacznie. - Jestem zadowolona z mojego życia - powiedziałam w końcu spokojnie. - Moim jedynym zmartwieniem jest teraz moja matka, która wciąż jest w Mungu - z powrotem powróciłam wzrokiem do małej. - Lekarze wspominają, że nie poprawia jej się. Ma umysł kilkulatka - oszalała i to moja wina. Nic mnie tak nie piekło, jak poczucie winy, za to co uczyniłam. Reszta mojego życia była spokojna. W jakiś dziwny sposób obecność Cassandry i Augustusa czyniła z niego stabilne, proste istnienie. Mnie zresztą to odpowiadało, nie lubiłam szumu i zamieszania, a już na pewno nie we własnych czterech kątach. Byłam o wiele mniej przebojowa niż Deirdre i o wiele mniej potrafiłam. Pewnie niewypowiedziane słowa wciąż wisiały między nami, a mnie korciło, żeby spytać. - Kto nim jest? Ojcem... - zadałam w końcu pytanie, tak jakbym rozerwała ciszę, bo czułam w sercu, że mogłam nie dostać na nie odpowiedzi. Nie zamierzałam zresztą naciskać, wolałam dać jej wolna przestrzeń do mówienia, niż robić jakiekolwiek przesłuchanie, nawet jeśli miałam ku temu umiejętności, to przecież nie skorzystałabym z nich na niej w takiej sprawie. Zamiast tego wolałam patrzeć na kobietę i oczekiwać na słowa, które zechce wypowiedzieć. Byłam gotowa przyjąć cios i usłyszeć, że mam nie wtykać nosa, tam, gdzie nie jestem mile widziana, ale pytanie wynikało z troski, nie chciałam być wścibska.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Westchnęła ponownie, tym razem ciszej i jeszcze czulej, nie spierajac się już z spostrzegawczą Ritą, doszukującą się w spojrzeniu niemowlęcia czegoś więcej niż bezbrzeżnego rozkapryszenia, nienasycenia oraz czystej złośliwości. Deirdre dostrzegała tylko to, a przynajmniej tak sobie wmawiała, bywały przecież chwile - o dziwo, coraz częstsze, im bardziej bliźnięta zaczynały przypominać dorosłych w miniaturze, a nie przelewające się przez ręce gumowe lalki - gdy odwzajemniała uśmiech potomstwa, ba, głaskała nawet ostrożnie ich gładkie, ciepłe policzki, przeczesywała zaskakująco długie włoski i zdarzało się, że śpiewała im francuskie piosenki. Nigdy ich nie pocałowała, nie pieściła ich z wielką miłością, nie tęskniła za nimi, lecz biorąc pod uwagę ich pierwsze wspólne tygodnie, gdy chwiały się na granicy śmierci z rąk własnej matki, można by uznać rozwój macierzyńskiego instynktu za spory sukces. Nim też mimowolnie chwaliła się przed Ritą, cała aura Białej Willi, każdy detal jej nonszalanckiego zachowania, nawet drogie, uszyte z delikatnych materiałów śpioszki przekazywały niewerbalną opowieść o przeskoczeniu kilku szczebli społecznej drabiny. Czy ta odległość mogła, paradoksalnie, sprawić, by ponownie stały się sobie z Ritą bliższe? A może doprowadzi do tego nie suto zastawiony stół, kuszący przekąskami, a wątła postać dziecka - nie tak do końca bezużytcznego?
- Mam nadzieję, że odziedziczy też moje magiczne talenty - dopowiedziała spokojnie, dalej przyglądając się znad oparcia kanapy z jaką delikatnością i wrodzonym niemalże darem Runcorn zajmuje się dzieckiem. Od razu wiedziała jak je unieść, jak przytulić, jak ukołysać, by w zalążku załagodzić kwilenie, gotowe w sekundę zamienić się w przykry dla ucha, nieznośny szloch. Myssleine uspokoiła się od razu, choć przecież nie miała kontaktu z innymi dorosłymi. Uległa statecznej aurze Rity, może wyczuwając w niej kogoś, komu mogła zaufać. I komu ufała jej matka, siadając na powrót wygodnie na sofie. - Do twarzy ci z dzieckiem. Nie myślałaś o nim? Rodzina - cię nie popędza? - dopytała, subtelnie próbując dowiedzieć się czegoś o ich krewnych. Odcięła się od nich, rozmyła, zniknęła bezpowrotnie, zapominając o prawie wszystkich więzach krwi. Jeszcze nie dojrzała do tego, by powrócić w chwale do ojca czy nawet skontaktować się z nim w jakikolwiek sposób. Dobrze było jej samej. I wydawało się, że Runcorn stworzono z tej samej gliny, formującej finalnie niezłomne, ale samotne wiedźmy o poważnych oczach i niesamowitej sile skrytej za pozornie kruchymi figurami. - Wiem, że jest dla ciebie ważna, ale masz już swoje życie. Powinnaś zostawić te zmartwienia za sobą - skomentowała brutalnie, może aż nazbyt, lecz wśród ludzi, na których jej zależało, zawsze wypowiadała swe opinie w bezwzględny sposób. - Masz w planach jakieś działania w naszej sprawie? Pamiętaj, gdybyś czegokolwiek potrzebowała, jeden list i wesprę cię jak tylko będę mogła. Galeonami, koneksjami czy też swoją różdżką - zaoferowała, podkreślając nie tyle własne wpływy, co fakt, że nic się nie zmieniło, zawsze gotowa była zrobić dla Rity wiele, ale teraz to określenie naprawdę dużo znaczyło, przynosząc niespotykane do tej pory korzyści.
Skoro więc gotowa była poświęcić jej swój cenny czas, dlaczego zawahała się, gdy ta dopytała o ojca? Mericourt zamilkła, zamierając na chwilę, po czym, trochę grając na czas, pochyliła się do przodu, by porwać ze stolika talerzyk z pokrojonym na kawałki kiwi. - Częstuj się - powtórzyła, wskazując na tacę z owocami, w tym bananami i słodkimi pomidorkami cherry. Tuż obok stała, przyniesiona przed momentem przez Agathę, taca z zaparzonymi egzotycznymi herbatami, białą i zieloną, będącymi rarytasami w czasie wojennej zawieruchy. Zdobycie tak świeżych przekąsek i sprowadzanych z daleka liści graniczyło z cudem, podkreślając kolejny raz pozycję Deirdre. Zawdzięczała ją jemu; jednak praktycznie nikt nie wiedział o łączącej ich relacji - choć ostatnio uległo to szokującej zmianie - więc czy ufała Ricie na tyle, by podzielić się z nią tą informacją? Ważną, wrażliwą, stanowiącą epicentrum tego, kim była, kim się stała i co jej groziło.
Powoli, w zamyśleniu, włożyła do ust kawałek obranego kiwi, spoglądając ze spokojem w twarz Runcorn. Trzymała na rękach jej dziecko, ich dziecko, sprowadziła ją też tutaj jako gościa, chciała odbudować łączącą je przyjaźń. Zasługiwała na to, by jej zaufać. A Deirdre - na to, by choć część niesionego ciężaru tajemnicy zrzucić ze swych barków. - Kojarzysz nestora Rosierów, prawda? Stał się kimś bardzo wpływowym i potężnym - zapytała retorycznie, Rita brała udział w ostatnich wydarzeniach, znała też hierarchię Rycerzy Walpurgii, musiała znać sir Tristana. Właściwie: kto go nie znał? Budził grozę i szacunek. - To miejsce też należy do niego - kontynuowała, nie musząc werbalizować, że ona też, Runcorn mogła zauważyć to w jej wzroku i w sposobie, w jaki wypowiedziała to krótkie zdanie. Zamlkła na krótką chwilę, świadoma, że przyjaciółka doskonale wie, jak wiele kosztuje ją to zawoalowane, ale niemożliwe do niezrozumienia wyznanie. - To musi zostać między nami. Tylko między nami - podkreśliła, nie odrywając uważnego spojrzenia od oczu czarownicy.
- Mam nadzieję, że odziedziczy też moje magiczne talenty - dopowiedziała spokojnie, dalej przyglądając się znad oparcia kanapy z jaką delikatnością i wrodzonym niemalże darem Runcorn zajmuje się dzieckiem. Od razu wiedziała jak je unieść, jak przytulić, jak ukołysać, by w zalążku załagodzić kwilenie, gotowe w sekundę zamienić się w przykry dla ucha, nieznośny szloch. Myssleine uspokoiła się od razu, choć przecież nie miała kontaktu z innymi dorosłymi. Uległa statecznej aurze Rity, może wyczuwając w niej kogoś, komu mogła zaufać. I komu ufała jej matka, siadając na powrót wygodnie na sofie. - Do twarzy ci z dzieckiem. Nie myślałaś o nim? Rodzina - cię nie popędza? - dopytała, subtelnie próbując dowiedzieć się czegoś o ich krewnych. Odcięła się od nich, rozmyła, zniknęła bezpowrotnie, zapominając o prawie wszystkich więzach krwi. Jeszcze nie dojrzała do tego, by powrócić w chwale do ojca czy nawet skontaktować się z nim w jakikolwiek sposób. Dobrze było jej samej. I wydawało się, że Runcorn stworzono z tej samej gliny, formującej finalnie niezłomne, ale samotne wiedźmy o poważnych oczach i niesamowitej sile skrytej za pozornie kruchymi figurami. - Wiem, że jest dla ciebie ważna, ale masz już swoje życie. Powinnaś zostawić te zmartwienia za sobą - skomentowała brutalnie, może aż nazbyt, lecz wśród ludzi, na których jej zależało, zawsze wypowiadała swe opinie w bezwzględny sposób. - Masz w planach jakieś działania w naszej sprawie? Pamiętaj, gdybyś czegokolwiek potrzebowała, jeden list i wesprę cię jak tylko będę mogła. Galeonami, koneksjami czy też swoją różdżką - zaoferowała, podkreślając nie tyle własne wpływy, co fakt, że nic się nie zmieniło, zawsze gotowa była zrobić dla Rity wiele, ale teraz to określenie naprawdę dużo znaczyło, przynosząc niespotykane do tej pory korzyści.
Skoro więc gotowa była poświęcić jej swój cenny czas, dlaczego zawahała się, gdy ta dopytała o ojca? Mericourt zamilkła, zamierając na chwilę, po czym, trochę grając na czas, pochyliła się do przodu, by porwać ze stolika talerzyk z pokrojonym na kawałki kiwi. - Częstuj się - powtórzyła, wskazując na tacę z owocami, w tym bananami i słodkimi pomidorkami cherry. Tuż obok stała, przyniesiona przed momentem przez Agathę, taca z zaparzonymi egzotycznymi herbatami, białą i zieloną, będącymi rarytasami w czasie wojennej zawieruchy. Zdobycie tak świeżych przekąsek i sprowadzanych z daleka liści graniczyło z cudem, podkreślając kolejny raz pozycję Deirdre. Zawdzięczała ją jemu; jednak praktycznie nikt nie wiedział o łączącej ich relacji - choć ostatnio uległo to szokującej zmianie - więc czy ufała Ricie na tyle, by podzielić się z nią tą informacją? Ważną, wrażliwą, stanowiącą epicentrum tego, kim była, kim się stała i co jej groziło.
Powoli, w zamyśleniu, włożyła do ust kawałek obranego kiwi, spoglądając ze spokojem w twarz Runcorn. Trzymała na rękach jej dziecko, ich dziecko, sprowadziła ją też tutaj jako gościa, chciała odbudować łączącą je przyjaźń. Zasługiwała na to, by jej zaufać. A Deirdre - na to, by choć część niesionego ciężaru tajemnicy zrzucić ze swych barków. - Kojarzysz nestora Rosierów, prawda? Stał się kimś bardzo wpływowym i potężnym - zapytała retorycznie, Rita brała udział w ostatnich wydarzeniach, znała też hierarchię Rycerzy Walpurgii, musiała znać sir Tristana. Właściwie: kto go nie znał? Budził grozę i szacunek. - To miejsce też należy do niego - kontynuowała, nie musząc werbalizować, że ona też, Runcorn mogła zauważyć to w jej wzroku i w sposobie, w jaki wypowiedziała to krótkie zdanie. Zamlkła na krótką chwilę, świadoma, że przyjaciółka doskonale wie, jak wiele kosztuje ją to zawoalowane, ale niemożliwe do niezrozumienia wyznanie. - To musi zostać między nami. Tylko między nami - podkreśliła, nie odrywając uważnego spojrzenia od oczu czarownicy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Naprawdę lubiłam dzieci. Nie do końca wiem, z czego to wynikało, bo miałam wrażenie, że tak było od zawsze, jeszcze zanim na świecie pojawiła się Lysandra. Czas, jaki spędziłam przy niej, uczył mnie jak postępować z maluchami, ale coś w środku od zawsze po prostu je lubiło. Gdy analizowałam ten fakt, nie byłam pewna czy wynika on z mojego własnego beznadziejnego dzieciństwa, czy może pokładałam w czystej krwi, jaka płynęła w żyłach malców większe nadzieje względem przyszłości. Nie darzyłam tym samym uczuciem dzieci rebeliantów, te kojarzyły mi się z robactwem, które musiałam wyplewić, bo przecież takie powierzono mi zadanie. Obowiązek sugerował mi jedyne słuszne poczucie sprawiedliwości, a ja nie chciałam głębiej go analizować. O wiele lepiej czułam się, wykonując polecenie, skupiając się na celu, nawet jeśli musiałam łamać społecznie akceptowalne zasady, aby osiągnąć sukces. Trzymając w dłoniach Myssleine wpatrywałam się w jej oczy, kołysałam na boki i pokładałam nadzieję, że osiągnie wszystko, czego zapragnie. Nie płakała w moich ramionach, zdawała się być wręcz uspokojona obecnością krwi Tsaigart obok, bo małe serce biło spokojnie i rytmicznie, a wesołe policzki rozszerzały się w uśmiechu, gdy drobna rączka próbowała złapać kawałek mojej szaty. Pozwoliłam jej na to, delikatny materiał nie mógł poranić jej rączek. Zastanowiłam się nad odpowiedzią, zanim jej udzieliłam. Pierwszym argumentem, dlaczego dalej nie posiadałam własnych dzieci, było oczywiście to, że nie miałam męża, ale przecież moja droga kuzynka również go nie miała. Nie miał kto mnie popędzać, bo od kilku lat byłam na tym świecie niemal sama. Pozory rodziny dawno upadły, mój ojczym w płucach miał ziemię, a matka nie znała własnego imienia. - Myślałam - odpowiedziałam krótko, spojrzenie z dziewczynki przenosząc na Deirdre. - Jest jeden mężczyzna, ale to nic pewnego - uchyliłam w końcu rąbka tajemnicy o własnym życiu prywatnym, czego normalnie nie robiłam. - Na razie po prostu spędzamy razem czas, uczy mnie numerologii - coś w środku rwało się, aby opowiedzieć więcej, poczuć nawet nieco jak mała dziewczynka, gdy problemy były inne, ale w porę powstrzymałam się, próbując nie okazać własnej słabości. Wzruszyłam więc ramionami i wzrok znów odwróciłam w stronę Myssleine. Może i ona kiedyś doczeka się kuzynostwa, tak samo jak ja doczekałam się w go w postaci Deirdre. Chciałam mieć dzieci, oczywiście, że tak. Wiedziałam, że znajdę wsparcie w Cassandrze, że wszystko będzie zwyczajne i dobre, ale nie wyobrażałam sobie swego życia w tym wszystkim, te wydawało się być niemalże nieprzystosowane do takich zmian. Dziecko oznaczało potężną odpowiedzialność, a ja miałam problem, aby zająć się pomalowaniem sufitu. Na następne słowa jednak zamarłam, marszcząc brwi i chłodnym wzorkiem spoglądając na kuzynkę. - To moja matka - jedyna postać z dzieciństwa, dla której mogłabym zrobić wszystko, oddać za nią serce i zabić dla niej. - Nie zostawię jej - nie potrafiłam też po prostu przestać się przejmować. To z mojej winy tam tkwiła... Nie byłam zresztą pewna, czy kuzynka rozumie to tak, jak chciałabym, by rozumiała. Oczywiście znała własną ciotkę, ale nigdy nie byliśmy zżytą rodziną, która każdą sobotę spędzała na wspólnym pikniku. Na kolejne słowa kiwnęłam głową z wdzięcznością, bo w istocie byłam jej za nie wdzięczna. Wtedy zmarszczyłam brwi, a usta lekko rozchyliłam, orientując się dopiero teraz po tym czasie, że tak naprawdę nigdy nie wyjawiłam jej, czym zajmuję się zawodowo. Zawahałam się, przyglądając uważnie kuzynce. - Jestem tropicielem, ostatnio działam w środowej Anglii w obozowiskach rebeliantów - odpowiedziałam spokojnie, wiedząc, że mogę jej zaufać. Nie ujawniałam jednak wielu szczegółów, nauczona, że tajemnice służbowe muszą pozostać tajemnicami. - Z moich usług korzysta kilkoro z wa... z nas - poprawiłam się od razu, bo przecież Ramsey Mulciber przyjął mnie w szeregi Rycerzy Walpurgii z końcem zeszłego miesiąca. - Twoje wsparcie wiele dla mnie znaczy Deirdre, dziękuję za nie. Pamiętaj, że ty również możesz na mnie liczyć, kiedy tylko będziesz potrzebować - zbliżyłam się do kuzynki, wyciągając w jej stronę dłoń, aby powrócić na kanapę do suto zastawionego stołu. Ciężka cisza wisiała w powietrzu, zanim odpowiedziała na moje pytanie, a ja przypatrywałam się jej ruchom, obserwując drganie mięśni i oczekując w ciszy czy zechce odpowiedzieć na moje pytanie. Jedną wolną dłonią, wciąż przytrzymując siostrzenicę, chwyciłam za kawałek banana, zgodnie z poleceniem gospodyni, kosztując drogiej słodyczy, trudno dostępnej dla przeciętnego mieszkańca wysp. Czekałam, słuchałam i analizowałam. Oczywiście, że kojarzyłam tego człowieka. Lord Tristan Rosier był najbliższym poplecznikiem Czarnego Pana, niezwykle zaangażowanym w konflikt. To jego przemowy słuchałam w Staffordshire przed tygodniem. Powieka mi nie zadrgała, gdy uświadamiałam sobie, że w dłoni trzymam właśnie owoc zakazanego romansu. Nie była dla mnie nikim mniej niż córką Deirdre, więc gdy spojrzałam po raz kolejny w jej ciemne oczy, dostrzegłam w nich krew Rosierów. Na usta cisnęły mi się pytania, żadnego jednak nie wypowiedziałam głośno. Teraz zarówno ta piękna willa, bogactwo strojów jak i przekąsek, wszystko miało logiczne wyjaśnienie. Dostała je od niego. - Twój sekret pozostanie bezpieczny - odpowiedziałam dalej kołysząc dziecko, które powoli odkładałam na miękką pościel, głaszcząc je jeszcze po różowym policzku. Nie do końca byłam pewna, co zrobić dalej. Nie chciałam wyrażać ot tak swojej opinii, nie oceniałam pani tego domu w jej działaniach. - Kupił cię? - odważyłam się wypowiedzieć te słowa, wiedząc, że być może zaraz ich pożałuję.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Niewzruszona maska dystansu pękła - jeszcze nie na dobre, pojawiła się na niej drobna rysa, przez którą przebijał się blask szczerości, lecz Deirdre poczuła niemal fizyczną ulgę. A więc ciągle mogły znaleźć nic porozumienia, a Rita była zdolna się otworzyć. Powoli, ostrożnie, obydwie miały to we krwi, rozumiała ją więc jak nikt inny, wdzięczna, że Runcorn zdołała wydobyć z siebie tak ważne słowa. Dla kogoś postronnego byłyby tylko suchą, nieciekawą informacją, ale biorąc pod uwagę kamienne serce wiedźmy oraz skrytość, z jaką szła przez życie, znaczyły one naprawdę wiele. - Kim jest? - spytała od razu, nie dając brunetce czasu na rozmyślenie się, skupiona całkowicie na poważnej, piegowatej twarzy przyjaciółki. Inne matki pewnie bardziej koncentrowałyby się na tym, czy ich dziecku jest dobrze w ramionach kogoś innego, lecz ufała kuzynce na tyle, by powierzyć sekrety mogące pozbawić ją życia. Widziała też w gestach Rity pewność, dotąd obserwowaną tylko u zajmującej się dzieckiem Cassandry; emanowała jakimś niewymuszonym czarem, stateczną skutecznością w roztaczaniu nad niemowlakiem ochronnej bariery. I cały ten urok pasował do niej bardziej niż nie przepadająca za rodziną Deirdre chciałaby przyznać, upatrując w Runcorn czarownicy samotnej, niezłomnej, silnej, niepotrzebującej wokół siebie wianuszka bliskich, a już na pewno: nie zapalczywego w zaborczości mężczyzny. - Numerolog. A więc...badacz? Łowca artefaktów? Nakładacz klątw? Innowator w zakresie natury zaklęć? - kontynuowała szereg pytań, lecz nie były one napastliwe, ukazując jedynie zainteresowanie Mericourt. Chciała pokazać, że zależy jej na wiedzy o tym czarodzieju - i na każdym strzępku historii, jaką mogła o nim opowiedzieć ciemnowłosa czarownica. Zdecydowanie wolała słuchać o tajemniczym, dopiero unoszącym się we mgle niepewności jegomościu, zmuszającym serce przyjaciółki do szybszego bicia, niż o matce, będącej najwyraźniej dla niej ciężarem. Wyrzutem sumienia. Kamieniem u szyi. Powstrzymała się od wypowiedzenia tych określeń na głos, kiwnęła tylko głową, ni to z udawanym zrozumieniem, ni to ze współczuciem, wygodniej rozkładając się na kanapie. Wyciągnęła przed siebie długie nogi, a złota bransoleta uczepiona u kostki zabrzęczała cicho, niczym przypomnienie i ostrzeżenie o dyskrecji. Na razie je zignorowała, spoglądając z uznaniem na kuzynkę. Tropicielkę. Rycerkę Walpurgii. Kogoś, kto działał w ukryciu, bez braw i owacji na stojąco, ale kto skutecznie przyczyniał się do wzrostu siły prawowitych magów. - Odkryłaś coś ciekawego? - dopytała, zaintrygowana, nie musząc też opowiadać o tym, że była z niej dumna. To także musiała zobaczyć w lekkim uśmiechu i blasku kocich, skośnych oczu, a także w delikatności, z jaką pogładziła wyciągniętą ku niej dłoń. Dawno nie znajdowała się tak blisko kobiety, nie okazywała tak prostych uczuć; ostatnie starcie z Evandrą tylko podkreślało spokój, który ogarniał ją w bezpośredniej bliskości Rity. - Wiem. Po prostu przez pewne trudności musiała przejść sama. To hartuje charakter. Mój - zamieniło w niezniszczalną magiczną stal - odparła na odwzajemnioną propozycję wsparcia. Mówiła ze spokojem i pewnością siebie, perfekcyjnie odgrywając brak wątpliwości, które przecież stanowły sens jej jestestwa. Do niczego nie doszłaś sama, nie wyrwałaś się z burdelu sama, nie sięgnęłaś w mrok czarnej magii sama, nie zasłużyłaś sama na Mroczny Znak... Wyliczenia mogły trwać w nieskończoność, to protekcji i przewodnictwu Rosiera zawdzięczała życie. Dosłownie, nie tylko jako życie dostatnie, bezpieczne, luksusowe, pełne wpływów. Bez niego umarłaby w Wenus prędzej czy później, jeśli nie fizycznie, uduszona przez oszalałego klienta, gotowego zapłacić fortunę za ostatnią noc z Miu, to psychicznie, zapadając się w sobie, niszczejąc, kruszejąc, aż nie zostałoby z niej nic poza pustą skorupą, brzydką, ropiejącą, niegodną nawet splunięcia. Nie lubiła się do tego przyznawać, ta tężejąca zależnośc spętała ją na dobre, a proste pytanie Rity tylko obnażyły bolesną wrażliwość ignorowanej zazwyczaj kwestii.
Spiorunowała przyjaciółkę wzrokiem, ostrym, przeszywającym prawie jak jej zmieniające kolor tęczówki, ale nie zalała jej ognista fala furii. - Nie - odpowiedziała od razu krótko, zdawkowo, orientując się, że przecież nie musiała kłamać, a zwierzenie się Runcorn mogło przynieść po prostu ulgę. - ale mnie wykupił. Nie jestem już nic Wenus winna - uściśliła, przełykając ostatni kęs owocu. Przymknęła na moment oczy, ni to skrywając wstyd, ni trudność, z jaką przychodziło jej dzielić się niewypowiadanymi dotąd aspektami ich relacji. - Przyjął mnie tutaj, w dawnej, nieoficjalnej rezydencji swego zmarłego ojca. Zapewnił wikt i opierunek. Zatrudnił służbę. Pozwolił mi też spełniać się w prawdziwym zawodzie, opiekuję się La Fantasmagorią. Najpierw jednak, nauczył mnie wszystkiego, co wiem o czarnej magii i otworzył przede mną drzwi do wielkości - ciągnęła litanię pochwalną, ale w jej głosie, oprócz czystej wdzięczności, kryła się dziwna gorycz. Pod piękną opowieścią o łasce bogatego arystokraty kryło się wszak drugie, trudniejsze do odmalowana dno.
Spiorunowała przyjaciółkę wzrokiem, ostrym, przeszywającym prawie jak jej zmieniające kolor tęczówki, ale nie zalała jej ognista fala furii. - Nie - odpowiedziała od razu krótko, zdawkowo, orientując się, że przecież nie musiała kłamać, a zwierzenie się Runcorn mogło przynieść po prostu ulgę. - ale mnie wykupił. Nie jestem już nic Wenus winna - uściśliła, przełykając ostatni kęs owocu. Przymknęła na moment oczy, ni to skrywając wstyd, ni trudność, z jaką przychodziło jej dzielić się niewypowiadanymi dotąd aspektami ich relacji. - Przyjął mnie tutaj, w dawnej, nieoficjalnej rezydencji swego zmarłego ojca. Zapewnił wikt i opierunek. Zatrudnił służbę. Pozwolił mi też spełniać się w prawdziwym zawodzie, opiekuję się La Fantasmagorią. Najpierw jednak, nauczył mnie wszystkiego, co wiem o czarnej magii i otworzył przede mną drzwi do wielkości - ciągnęła litanię pochwalną, ale w jej głosie, oprócz czystej wdzięczności, kryła się dziwna gorycz. Pod piękną opowieścią o łasce bogatego arystokraty kryło się wszak drugie, trudniejsze do odmalowana dno.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
O wiele łatwiej było mi udawać niewinną, niż przyznać się do prawdziwej potrzeby spotkań z Augustusem. Uczy mnie numerologii, to nic pewnego. Musiałam analizować prawdę i wybierać z niej szczegóły wystarczająco nieodkrywające mnie. Chciałam poczuć zrozumienie, ale co miałam jej powiedzieć? Kochana kuzynko, w ten sposób spełniam swoje poczucie... No właśnie, poczucie czego? Ona pytała dalej, chociaż nie uważałam, żeby to była wścibskość, a zwykła siostrzana ciekawość. Przewróciłam głowę nieco w bok, wdychając głośniej powietrze i zatrzymując je w płucach. Kochana kuzynko, on wypełnia moje serce i... Nie. To kłamstwo. Cisza trwała już zbyt długo, a każda sekunda przeciągała ją w nieskończoność, a jednak słów mi zabrakło. Kochana kuzynko, zaspokajam swoją potrzebę posiadania rodziny.... Nie powiem jej przecież tego, za kogo by mnie miała, czy wolno mi było się przyznać do tego?
- Badaczem - powiedziałam według mojej najlepszej wiedzy. - Ma swoje prywatne projekty, nieministerialne... I ma dobrą krew... Czystą... - to kuzyn Sigrun. Nie, tego już nie powiedziałam. Cała ta rozmowa wywoływała we mnie jakiś dziwny dyskomfort, tak jakby kruszyły się części budowanego przez lata muru, ale przecież wolno mi było ufać własnej rodzinie, zwłaszcza jeśli nie ujawniałam szczegółów. Mina wyrażała coś na rodzaj "proszę, nie pytaj", ale w pewnym stopniu odczułam ulgę. Czasem zrzucenie z serca ciężaru wydawało się być słusznym rozwiązaniem, ale musiałam rozmyślać o konsekwencjach. Nie spodziewałabym się, że Deirdre mogłaby zdradzić mnie umyślnie, ale nie sądziłam też, że podobny sekret byłby przez nią rozważany w kategoriach sekretów. Była kobietą, którą przeszła przez wiele piekła, dzisiaj odnajdując się jako Pani Białej Willi, a nie Pani Pokuszenia. Szanowałam ją niezależnie, albo zwłaszcza za drogę, którą musiała przejść, żeby siedzieć dziś wygodnie na miękkiej kanapie, odsłaniając się przede mną, pewna własnej siły. Patrzenie na kogoś, kogo jeszcze kilka lat temu widziałam w pozycji dziwki, traktującej bogatą przestrzeń jako swój dom, dodawało dziwnego poczucia sprawiedliwości dla takich jak ona. Niegdyś kruchy kwiat i nagroda dla przybytku dla spragnionych wrażeń mężczyzn, a dziś odsłaniająca przede mną Mroczny Znak Śmierciożerczyni, pływająca w luksusie z dwójką dzieci i czymś więcej niż niespełnionym marzeniem o Ministerstwie, z szacunkiem ludzkości, oby dozgonnym. Tym samym więc, chociaż przyznanie się do mojej profesji było trudne, wydawało się właściwie. Traktowałam ją zresztą jak dowódcę wojennego, więc czym miałam się kryć? W szeregach Rycerzy Walpurgii byłam odkryta dla najwyższych stopniem i to nie było przeszkodą w pracy, zwyczajnie wolałam, aby Ci stojący na moim poziomie albo zwyczajnie wspierający sprawę nie dowiedzieli się przedwcześnie o atucie, który mógłby wpłynąć na ich przyszłość, o ile mieli coś do ukrycia. Jej uśmiech i nieme wsparcie przypomniało, że robię to dobrze. Przygryzłam więc wargę i z ekscytacją podniosłam wzrok w górę, wciąż kołysząc dziecko w moich ramionach. Mówiłam cicho, tak, aby nie wywołać u niej płaczu w reakcji na podniesiony głos.
- Na Chiltern Hills znaleźć można obozowisko uchodźców. Cztery pary mugoli i dwóch czarodziejów, a do tego trójka dzieci. Ukrywają się pomiędzy drzewami w szałasach - rozszerzały mi się oczy, gdy opowiadałam o tych informacjach. - Uciekli z Londynu i od tamtej pory żywią się tym, co da im las, a z racji tego, że jest zima, ostatnio muszą korzystać z pomocy. Tak ich namierzyłam, wspomagają ich czarodzieje z pobliskiej wioski. Może udamy się tam na spacer przy korzystniejszej porze? - nigdzie się nie wybierają, jestem pewna. Byłam ciekawa nie tylko tego jak Deirdre zachowuje się terenie, ale też jej umiejętności, pragnęłam zobaczyć je na własne oczy, ten hartowany charakter, niezniszczalną stal, którą się szczyciła. Nie wątpiłam, że taka właśnie się stała, ale chciałam ujrzeć na własne oczy tę przemianę. W miarę upływu czasu i ciepła bijącego od serca małego dziecka czułam się pewniej w tym miejscu, nawet pomimo potężnych słonych fal uderzających o pobliskie skały.
I tak jak morska woda drążyła kamień, tak tajemnica kuzynki powoli dochodziła do mnie, wraz z jej skutkami. Wiedziałam, że słysząc to nazwisko, stałam się właśnie powiernikiem sekretu tak ciężkiego, że za samą jego znajomość mogła grozić mi egzekucja. Wyćwiczona przez lata kamienna twarz zachowała się dokładnie tak, jak powinna, nie ukazując mojego strachu. Konsumowałam tę ciszę, gdy jej oczy się zmieniały, co zresztą mogłam przewidzieć. Spodziewałam się wymierzonego we mnie policzka, teraz gdy dziecko odpoczywało już w kołysce, mogła to uczynić, a jednak postanowiła obdarzyć mnie ostrym spojrzeniem. Zawiedzionym czy karcącym? Tego nie byłam w stanie rozszyfrować. Powoli zmarszczka pomiędzy moimi brwiami łagodniała, aż w końcu twarz miałam spokojną, nieodrywającą wzroku od Deirdre. Zbyt długo już miałam do czynienia z ludźmi, którzy próbowali coś ukryć, bym nie zauważyła u niej subtelnych i niespodziewanych reakcji. Delikatna nuta goryczy, odwrócony szybko wzrok i napięte mięśnie. Nie była obiektem, który miałam przesłuchać, ale była rodziną, której dobra naprawdę chciałam.
- I zrobił to wszystko bezinteresownie... - powiedziałam, wypuszczając powietrze nieco głośniej, chociaż w głosie wcale nie czuć było pewności, a raczej nieskrępowaną ironię. - Nie oceniam cię, Deirdre - dodałam szybko, nim zdążyła zareagować na poprzednie słowa i zbliżyłam się, wybierając miejsce obok niej na kanapie, tak, że siad ze skrzyżowanymi nogami pozwolił mi utrzymywać kontakt wzrokowy z jej obliczem, widzieć reakcje i dać bliskość. - Jesteś teraz szczęśliwa? Jesteś teraz wolna? - przechyliłam głowę w bok. Niegdyś w swoich murach więziło ją Wenus, dzisiaj w swym uścisku więził ją on...
- Badaczem - powiedziałam według mojej najlepszej wiedzy. - Ma swoje prywatne projekty, nieministerialne... I ma dobrą krew... Czystą... - to kuzyn Sigrun. Nie, tego już nie powiedziałam. Cała ta rozmowa wywoływała we mnie jakiś dziwny dyskomfort, tak jakby kruszyły się części budowanego przez lata muru, ale przecież wolno mi było ufać własnej rodzinie, zwłaszcza jeśli nie ujawniałam szczegółów. Mina wyrażała coś na rodzaj "proszę, nie pytaj", ale w pewnym stopniu odczułam ulgę. Czasem zrzucenie z serca ciężaru wydawało się być słusznym rozwiązaniem, ale musiałam rozmyślać o konsekwencjach. Nie spodziewałabym się, że Deirdre mogłaby zdradzić mnie umyślnie, ale nie sądziłam też, że podobny sekret byłby przez nią rozważany w kategoriach sekretów. Była kobietą, którą przeszła przez wiele piekła, dzisiaj odnajdując się jako Pani Białej Willi, a nie Pani Pokuszenia. Szanowałam ją niezależnie, albo zwłaszcza za drogę, którą musiała przejść, żeby siedzieć dziś wygodnie na miękkiej kanapie, odsłaniając się przede mną, pewna własnej siły. Patrzenie na kogoś, kogo jeszcze kilka lat temu widziałam w pozycji dziwki, traktującej bogatą przestrzeń jako swój dom, dodawało dziwnego poczucia sprawiedliwości dla takich jak ona. Niegdyś kruchy kwiat i nagroda dla przybytku dla spragnionych wrażeń mężczyzn, a dziś odsłaniająca przede mną Mroczny Znak Śmierciożerczyni, pływająca w luksusie z dwójką dzieci i czymś więcej niż niespełnionym marzeniem o Ministerstwie, z szacunkiem ludzkości, oby dozgonnym. Tym samym więc, chociaż przyznanie się do mojej profesji było trudne, wydawało się właściwie. Traktowałam ją zresztą jak dowódcę wojennego, więc czym miałam się kryć? W szeregach Rycerzy Walpurgii byłam odkryta dla najwyższych stopniem i to nie było przeszkodą w pracy, zwyczajnie wolałam, aby Ci stojący na moim poziomie albo zwyczajnie wspierający sprawę nie dowiedzieli się przedwcześnie o atucie, który mógłby wpłynąć na ich przyszłość, o ile mieli coś do ukrycia. Jej uśmiech i nieme wsparcie przypomniało, że robię to dobrze. Przygryzłam więc wargę i z ekscytacją podniosłam wzrok w górę, wciąż kołysząc dziecko w moich ramionach. Mówiłam cicho, tak, aby nie wywołać u niej płaczu w reakcji na podniesiony głos.
- Na Chiltern Hills znaleźć można obozowisko uchodźców. Cztery pary mugoli i dwóch czarodziejów, a do tego trójka dzieci. Ukrywają się pomiędzy drzewami w szałasach - rozszerzały mi się oczy, gdy opowiadałam o tych informacjach. - Uciekli z Londynu i od tamtej pory żywią się tym, co da im las, a z racji tego, że jest zima, ostatnio muszą korzystać z pomocy. Tak ich namierzyłam, wspomagają ich czarodzieje z pobliskiej wioski. Może udamy się tam na spacer przy korzystniejszej porze? - nigdzie się nie wybierają, jestem pewna. Byłam ciekawa nie tylko tego jak Deirdre zachowuje się terenie, ale też jej umiejętności, pragnęłam zobaczyć je na własne oczy, ten hartowany charakter, niezniszczalną stal, którą się szczyciła. Nie wątpiłam, że taka właśnie się stała, ale chciałam ujrzeć na własne oczy tę przemianę. W miarę upływu czasu i ciepła bijącego od serca małego dziecka czułam się pewniej w tym miejscu, nawet pomimo potężnych słonych fal uderzających o pobliskie skały.
I tak jak morska woda drążyła kamień, tak tajemnica kuzynki powoli dochodziła do mnie, wraz z jej skutkami. Wiedziałam, że słysząc to nazwisko, stałam się właśnie powiernikiem sekretu tak ciężkiego, że za samą jego znajomość mogła grozić mi egzekucja. Wyćwiczona przez lata kamienna twarz zachowała się dokładnie tak, jak powinna, nie ukazując mojego strachu. Konsumowałam tę ciszę, gdy jej oczy się zmieniały, co zresztą mogłam przewidzieć. Spodziewałam się wymierzonego we mnie policzka, teraz gdy dziecko odpoczywało już w kołysce, mogła to uczynić, a jednak postanowiła obdarzyć mnie ostrym spojrzeniem. Zawiedzionym czy karcącym? Tego nie byłam w stanie rozszyfrować. Powoli zmarszczka pomiędzy moimi brwiami łagodniała, aż w końcu twarz miałam spokojną, nieodrywającą wzroku od Deirdre. Zbyt długo już miałam do czynienia z ludźmi, którzy próbowali coś ukryć, bym nie zauważyła u niej subtelnych i niespodziewanych reakcji. Delikatna nuta goryczy, odwrócony szybko wzrok i napięte mięśnie. Nie była obiektem, który miałam przesłuchać, ale była rodziną, której dobra naprawdę chciałam.
- I zrobił to wszystko bezinteresownie... - powiedziałam, wypuszczając powietrze nieco głośniej, chociaż w głosie wcale nie czuć było pewności, a raczej nieskrępowaną ironię. - Nie oceniam cię, Deirdre - dodałam szybko, nim zdążyła zareagować na poprzednie słowa i zbliżyłam się, wybierając miejsce obok niej na kanapie, tak, że siad ze skrzyżowanymi nogami pozwolił mi utrzymywać kontakt wzrokowy z jej obliczem, widzieć reakcje i dać bliskość. - Jesteś teraz szczęśliwa? Jesteś teraz wolna? - przechyliłam głowę w bok. Niegdyś w swoich murach więziło ją Wenus, dzisiaj w swym uścisku więził ją on...
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Cierpliwie czekała na szczere wyznanie Runcorn, nie pośpieszając jej w żaden sposób. To, co niedługo miało zostać przez nią zwerbalizowane wymagało spokoju, poczucia bezpieczeństwa, komfortowych warunków - gdyby tylko poczuła się do czegoś zmuszana lub, co gorsza, wystawiana na krytyczne oceny, zamknęłaby się w sobie, a ich dopiero co odbudowywana więź rozerwałaby się do końca. Deirdre spoglądała więc na nią bez mrugnięcia, z lekkim uśmiechem, idealnie przekazującym wyważone przyjazne wyczekiwanie i zainteresowanie życiem przyjaciółki. Zero wścibskości, za to cały ocean zrozumienia. Zamieniający się w strumyk zawodu, także dobrze ukrywanego: łudziła się, że usłyszy nazwisko, a może chociaż ułamek historii ich poznania oraz rodzącego się między nimi uczucia, lecz musiała zadowolić się znacznie mniejszymi okruszkami, zwiększającymi tylko apetyt na syty, informacyjny deser.
- Jak się nazywa? - spytała łagodnie i wprost, kiwając powoli głową, jakby czystokrwiste pochodzenie nie było czymś oczywistym. Nie podejrzewałaby kuzynki o spoufalanie się z mugolakami, a choć wśród czarodziejów półkrwi znajdowało się wielu wspaniałych magów, to zachowawczość Rity oraz surowe, konserwatywne wychowanie, jakie odebrały, kierowały ich serca raczej w stronę nieskazitelnego rodowodu, niezhańbionego aż tak istotnie zmieszaniem się z pospólstwem. Nie chodziło nawet o pogardę wobec większości magicznego społeczeństwa, raczej - o zaostrzające się ideologicznie przekonania. - A więc to mężczyzna mądry, dzielący z tobą poniekąd naukowe zainteresowania, potrafiący skupić się na detalach, ale niezapominający o szerokich horyzontach możliwości - podsumowała, dodając nieco kontekstu do przemycanych przez Ritę wieści o tajemniczym Badaczu. - Traktuje cię poważnie? Zaprasza na...romantyczne spotkania? I zachowuje się w stosunku do ciebie z szacunkiem? - zmrużyła brwi, przez moment zszokowana, że brzmiała ton w ton jak własna matka, delikatnie wypytująca krewne o ich pierwsze spotkania z adoratorami. Pokręciła lekko głową, ni to w rozbawieniu ni w zażenowaniu, po czym zaśmiała się cicho, sięgając po drugi owoc. Imponujące, jak głęboko sięgały wpojone cechy kobiecego zaniepokojenia losem przyjaciółki. Żadna z nich nie należała do omdlewających w opałach dam, lecz Mericourt czuła się w obowiązku upewnić, że nieposiadający jeszcze imienia Badacz nie wykorzysta Runcorn.
- Nie wolałabyś z nim wybrać się na ten niezobowiązujący spacer przy świetle księżyca? - spytała, przechylając lekko głowę, ujęta barwną opowieścią czarownicy, rozwlekającą historie tylko wtedy, gdy te dotyczyły faktów i potencjalnego czarnomagiczego wyzwania, przyczyniającego się do oczyszczenia kolejnego terenu z zaropiałego szlamem brudu. Skośnooka znów uśmiechnęła się z satysfakcją, tym razem z uznaniem, w nieco nieeleganckim toaście, unosząc ku Ricie filiżankę zielonej herbaty. Czuła dumę, Runcorn wykorzystywała swe niezwykłe zdolności, by odkrywać to, co pieczołowicie zabezpieczone, dzięki czemu nie tylko otrzymywali nową rozrywkę, ale i rozszerzali siatkę wpływów, wyłapując kolejnych samozwańczych obrońców mugoli. - Ale jeśli on będzie zbyt zajęty wnikliwymi badaniami, chętnie się tam z tobą wybiorę - dodała, nie chcąc, by przyjaciółka poczuła się odrzucona. Na myśl o tym, że razem mogłyby się zabawić, poczuła czystą, prawie dziecięcą radość, jak wtedy, gdy otrzymały pozwolenie na spędzenie wspólnego popołudnia nad książkami z biblioteki dziadków. Tamten czas wydawał się z perspektywy błogi, pozbawiony trosk, choć wtedy do rangi końca świata urastała gorsza ocena lub krytyczne spojrzenie ojca, zawiedzionego brakiem postępów w dziedzinie transmutacji. Czy teraz - byłby z niej dumny?
Znów zamilkła, obrając leniwie w palcach gorąca filiżankę, nieelegancko, chwytając ją za zdobione brzegi, nie za pozłacany uchwyt. Deirdre wpatrywała się w okno salonu, na zaśnieżony ogród i targane wiatrem nagie korony drzew, świadoma, że Rira obserwuje ją z bliźniaczą uważnością. A więc miała mówić prawdę. Dzielić się ciężarem. Zamienić w słowa tym razem nie tkwiącą w niej moc - a słabość. Jakie to obce, jakie to nieprzyjemne, jakie wstydliwe.
- Nie jestem szczęśliwa - odpowiedziała w końcu po tak długiej ciszy, że wydawało się, że nie odpowie na pytania przyjaciółki już nigdy. Konfrontacja z bezbarwnym tonem głosu wywołała w samej Dei zdziwienie, upiła łyk herbaty, ignorując ciepło rozchodzące się po języku, gotowe wyparzyć to nagłe wyznanie. - Ale bywam, nawet często. Gdy służę Czarnemu Panu. Gdy dokonuję wielkich czynów. Gdy przyczyniam się do tworzenia lepszego świata. Zresztą, niczego mi tutaj nie brakuje. O nic nie muszę się martwić - znów uciekała, zmieniając kontekst wypowiedzi, sama się nad tym przyłapała, przygryzła dolną wargę mocno, prawie do krwi. Zaczęła mówić prawdę, dlaczego więc, wystraszona, znów próbowała przesłonić ją woalką pozorów? - Co mam ci powiedzieć, Rito? Że to po prostu bardziej luksusowa wersja Wenus? Że nawet tam czułam się bardziej wolna niż tutaj? Że to stały koszmar, ciągła niepewność, zastanawianie się, czy kolejnego dnia nie zostanę stąd wyrzucona jak byle kundel, gdy mu się znudzę? Czy powstrzyma się przed sięgnięciem po różdżkę i zaklęcie odcinające kończyny, gdy kolejny raz mnie uderzy? Czy w ogóle o mnie myśli, kiedy jest przy swojej pięknej, idealnej, hołubionej żonie? Czy gdy przyjdzie tego wieczoru zamieni ze mną choć kilka słów, czy po prostu znów potraktuje mnie jak byle kurwę? - pytała ją, ale pytała też siebie, tonem spokojnym, choć z przebijającą się spod niego goryczą, żalem, nawet - rzadko spotykaną złością. Dzieliła się doświadczeniami przemocy i zagubienia, lecz w głosie nie było skargi. Była zła bardziej na siebie niż na niego; na to, co pozwalała ze sobą robić, a co docierało do niej dopiero w chwili, w której pozwalała sobie choć na moment zastanowić się nad toksycznością relacji łączącej ją z Rosierem. Cisza zapadła po raz trzeci, tym razem męcząca, piskliwa, a Deirdre zaciskała białe palce na chińskiej porcelanie niemal do bólu, gotowa roztrzaskać kruche naczynie w drobny mak. - Ale prócz Czarnego Pana nie znam potężniejszego czarodzieja - powiedziała w końcu cicho, pozornie bez związku z wychrypiałą przed momentem spowiedzią.
- Jak się nazywa? - spytała łagodnie i wprost, kiwając powoli głową, jakby czystokrwiste pochodzenie nie było czymś oczywistym. Nie podejrzewałaby kuzynki o spoufalanie się z mugolakami, a choć wśród czarodziejów półkrwi znajdowało się wielu wspaniałych magów, to zachowawczość Rity oraz surowe, konserwatywne wychowanie, jakie odebrały, kierowały ich serca raczej w stronę nieskazitelnego rodowodu, niezhańbionego aż tak istotnie zmieszaniem się z pospólstwem. Nie chodziło nawet o pogardę wobec większości magicznego społeczeństwa, raczej - o zaostrzające się ideologicznie przekonania. - A więc to mężczyzna mądry, dzielący z tobą poniekąd naukowe zainteresowania, potrafiący skupić się na detalach, ale niezapominający o szerokich horyzontach możliwości - podsumowała, dodając nieco kontekstu do przemycanych przez Ritę wieści o tajemniczym Badaczu. - Traktuje cię poważnie? Zaprasza na...romantyczne spotkania? I zachowuje się w stosunku do ciebie z szacunkiem? - zmrużyła brwi, przez moment zszokowana, że brzmiała ton w ton jak własna matka, delikatnie wypytująca krewne o ich pierwsze spotkania z adoratorami. Pokręciła lekko głową, ni to w rozbawieniu ni w zażenowaniu, po czym zaśmiała się cicho, sięgając po drugi owoc. Imponujące, jak głęboko sięgały wpojone cechy kobiecego zaniepokojenia losem przyjaciółki. Żadna z nich nie należała do omdlewających w opałach dam, lecz Mericourt czuła się w obowiązku upewnić, że nieposiadający jeszcze imienia Badacz nie wykorzysta Runcorn.
- Nie wolałabyś z nim wybrać się na ten niezobowiązujący spacer przy świetle księżyca? - spytała, przechylając lekko głowę, ujęta barwną opowieścią czarownicy, rozwlekającą historie tylko wtedy, gdy te dotyczyły faktów i potencjalnego czarnomagiczego wyzwania, przyczyniającego się do oczyszczenia kolejnego terenu z zaropiałego szlamem brudu. Skośnooka znów uśmiechnęła się z satysfakcją, tym razem z uznaniem, w nieco nieeleganckim toaście, unosząc ku Ricie filiżankę zielonej herbaty. Czuła dumę, Runcorn wykorzystywała swe niezwykłe zdolności, by odkrywać to, co pieczołowicie zabezpieczone, dzięki czemu nie tylko otrzymywali nową rozrywkę, ale i rozszerzali siatkę wpływów, wyłapując kolejnych samozwańczych obrońców mugoli. - Ale jeśli on będzie zbyt zajęty wnikliwymi badaniami, chętnie się tam z tobą wybiorę - dodała, nie chcąc, by przyjaciółka poczuła się odrzucona. Na myśl o tym, że razem mogłyby się zabawić, poczuła czystą, prawie dziecięcą radość, jak wtedy, gdy otrzymały pozwolenie na spędzenie wspólnego popołudnia nad książkami z biblioteki dziadków. Tamten czas wydawał się z perspektywy błogi, pozbawiony trosk, choć wtedy do rangi końca świata urastała gorsza ocena lub krytyczne spojrzenie ojca, zawiedzionego brakiem postępów w dziedzinie transmutacji. Czy teraz - byłby z niej dumny?
Znów zamilkła, obrając leniwie w palcach gorąca filiżankę, nieelegancko, chwytając ją za zdobione brzegi, nie za pozłacany uchwyt. Deirdre wpatrywała się w okno salonu, na zaśnieżony ogród i targane wiatrem nagie korony drzew, świadoma, że Rira obserwuje ją z bliźniaczą uważnością. A więc miała mówić prawdę. Dzielić się ciężarem. Zamienić w słowa tym razem nie tkwiącą w niej moc - a słabość. Jakie to obce, jakie to nieprzyjemne, jakie wstydliwe.
- Nie jestem szczęśliwa - odpowiedziała w końcu po tak długiej ciszy, że wydawało się, że nie odpowie na pytania przyjaciółki już nigdy. Konfrontacja z bezbarwnym tonem głosu wywołała w samej Dei zdziwienie, upiła łyk herbaty, ignorując ciepło rozchodzące się po języku, gotowe wyparzyć to nagłe wyznanie. - Ale bywam, nawet często. Gdy służę Czarnemu Panu. Gdy dokonuję wielkich czynów. Gdy przyczyniam się do tworzenia lepszego świata. Zresztą, niczego mi tutaj nie brakuje. O nic nie muszę się martwić - znów uciekała, zmieniając kontekst wypowiedzi, sama się nad tym przyłapała, przygryzła dolną wargę mocno, prawie do krwi. Zaczęła mówić prawdę, dlaczego więc, wystraszona, znów próbowała przesłonić ją woalką pozorów? - Co mam ci powiedzieć, Rito? Że to po prostu bardziej luksusowa wersja Wenus? Że nawet tam czułam się bardziej wolna niż tutaj? Że to stały koszmar, ciągła niepewność, zastanawianie się, czy kolejnego dnia nie zostanę stąd wyrzucona jak byle kundel, gdy mu się znudzę? Czy powstrzyma się przed sięgnięciem po różdżkę i zaklęcie odcinające kończyny, gdy kolejny raz mnie uderzy? Czy w ogóle o mnie myśli, kiedy jest przy swojej pięknej, idealnej, hołubionej żonie? Czy gdy przyjdzie tego wieczoru zamieni ze mną choć kilka słów, czy po prostu znów potraktuje mnie jak byle kurwę? - pytała ją, ale pytała też siebie, tonem spokojnym, choć z przebijającą się spod niego goryczą, żalem, nawet - rzadko spotykaną złością. Dzieliła się doświadczeniami przemocy i zagubienia, lecz w głosie nie było skargi. Była zła bardziej na siebie niż na niego; na to, co pozwalała ze sobą robić, a co docierało do niej dopiero w chwili, w której pozwalała sobie choć na moment zastanowić się nad toksycznością relacji łączącej ją z Rosierem. Cisza zapadła po raz trzeci, tym razem męcząca, piskliwa, a Deirdre zaciskała białe palce na chińskiej porcelanie niemal do bólu, gotowa roztrzaskać kruche naczynie w drobny mak. - Ale prócz Czarnego Pana nie znam potężniejszego czarodzieja - powiedziała w końcu cicho, pozornie bez związku z wychrypiałą przed momentem spowiedzią.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Na kolejne pytanie kuzynki wcisnęłam policzki pomiędzy zęby, przypatrując się jej ciemnym oczom. Nie rozmawiałyśmy zbyt długo, połowicznie utrzymywany kontakt tylko z pomocą listów nie zacieśnił naszych więzi. Głębokie spojrzenie przeszyte niepewnością i taką straszną potrzebą, aby jej nie okłamać. Więc co miałam powiedzieć? Deirdre doskonale musiała zdawać sobie sprawę z tego, że wolę milczeć niż mówić, słuchać niż komentować i trzymać tajemnice w sercu. Zadała jednak pytanie, gotowa usłyszeć odpowiedź i nie potrafiła mi odpuścić. Uśmiechnęłam się więc lekko, mrugając wolno, gdy powietrze opuszczało moje płuca wraz z wypowiedzianym słowem.
- Teraz nie chcę zapeszać, ale będziesz pierwszą która usłyszy - odpowiedziałam właściwie niezgodnie z prawdą, ale jednak wystarczająco wiarygodnie, aby uniknąć odpowiedzi na jej pytanie. Moje niebieskie oczy wpatrywały się teraz wprost w Deirdre i ani drgnęły. Przesiew informacji, jakimi na co dzień dysponowałam, był przeze mnie skrupulatnie pilnowany, nie dopuszczałam tam nikogo niepowołanego. Dzisiaj jednak stanęłam przed wyborem, który mogłabym określić moralnym. Z jednej strony miałam samą siebie i moją intymną relację z Augustusem. Prawdą było, że zbliżaliśmy się do siebie z każdym miesiącem bardziej, a właściwie, że nasz kontakt się zacieśniał i ufaliśmy sobie. W grudniu zresztą wyznałam mu część siebie, o naukach przyjętych od nauczyciela legilimencji. Spędzaliśmy razem dużo czasu i chociaż nasze dni ograniczały się do wymiany kilku słów o tym jak minął dzień i do jego nauk numerologicznych, a noce do powolnego zatapiania się we własnych potrzebach, tak w jakiś sposób czułam więź z tym człowiekiem, nawet jeśli irracjonalną. Wciąż miałam wrażenie, że mam ledwo 18 lat, że dopiero skończyłam szkołę i wybieram własną przyszłość, nie zauważałam upływu czasu, bo i nie miałam jak go obserwować. Jedynie zacieki na ścianach i pogłębiające się odpryski farby na suficie w moim pokoju mogły mi powiedzieć, że minęło już dziesięć lat od tamtej słodkiej chwili gdy nóż przeciął tętnicę pana Runcorna. Z drugiej zaś strony stała moja kuzynka i ledwo co odbudowywana, cegła po cegle, konstrukcja, jaką była rodzina Tsaigart w naszym pokoleniu. Osoba, która stała na jednym z najwyższych szczebli drabiny hierarchii, jaką tworzył dla nas Czarny Pan, wschodnia piękność, kobieta sukcesu, która klęczała przed gorszymi od najgorszych. Dziś jednak odprawiłam ją z połowiczną informacją, jedynie na temat profesji Augustusa, nie na temat jego imienia. Na to przyjdzie jeszcze czas. Marszczyłam brwi gdy wspominała najpierw o naukowej zażyłości, która była mi obca, a potem o romantycznych schadzkach.
- Szanuje mnie - odpowiedziałam zdawkowo, próbując skończyć ten temat. Właściwie to szanował mnie bardziej, niż sądziłam, że może. Nie byłam do tego przyzwyczajona, doświadczenia z rodzinnego domu odbiły na mnie swoje piętno. - On nie wie co robie - pokręciłam głową, gdy jeden z kącików moich ust poszedł w górę w uśmiechu. Nie przyznałabym się przecież ot tak, że należę do Rycerzy Walpurgii, nie musiał tego wiedzieć. - Zresztą... Chyba on preferuje naukowe rozrywki, nie dorównuję mu intelektem. Ale ma odpowiednie poglądy, nie obawiaj się - powiedziałam wyjątkowo szczerze, bo naprawdę tak uważałam. Sama lepiej spełniałam się w lesie, w mieście, za plecami, z różdżką wycelowaną w ofiarę, zaś to on zgłębiał największe tajemnice wszechświata. Dlatego też chętnie spędziłabym ten czas z Deirdre, również po to, aby ją obserwować i dowiedzieć się jak wygląda moc, którą posiadła, a być może, jeśli będzie na tyle wypoczęta, aby pokazała mi ją.
Miałam wrażenie, że odwraca wzrok, że mnie unika, gdy padały kolejne słowa z jej ust. Wypowiedziała dziś sekret, który był cięższy niż większość sekretów, jakie znałam. Potrafiłam doskonale trzymać język za zębami, byłam właściwie wyuczonym kłamcą, a ona właśnie zapewniła mi kolejne motywacje do nauki. Widać przede mną była daleka droga. Nie kłamałam jednak, mówiąc, że jej nie oceniam, bo naprawdę nie oceniałam. I wtem, gdy ciszę przeciąć można było ostrzem sztyletu, wtedy wypowiedziała słowa rozpoczynające spowiedź Deirdre Tsaigart. Ja słuchałam, trwałam w absolutnej ciszy, łaknąc każdą sylabę, która spływała z jej ust. Próbowałam zrozumieć pytania, które zadawała samej sobie, nie odpowiadałam jednak ani słowem. Narastał we mnie gniew obciążony naszym spowinowaceniem, ale nie potrafiłam sprecyzować, na kim tak naprawdę powinien on zawisnąć? Na Deirdre, że pozwoliła się wciągnąć w tę grę, w której od zawsze była przegraną? Na sir Rosiera, który korzystał z mojej kuzynki, jak z kurwy? A może na samą siebie, że mogłam zrobić więcej, zareagować wcześniej i wyciągnąć ją stamtąd, zanim wykupił ją on. Wtedy też ponownie zaczęło do mnie dochodzić, gdzie tak naprawdę się znajduję, że otoczona jestem nie tylko jego kochanicą, ale i służbą, którą to on do niej sprowadził, zaś Deirdre mówiła tak miękko, niewzruszona faktem, że ktoś mógł ją podsłuchiwać. Co by to jednak zmieniło? Szczerze wątpiłam, że kogoś takiego jak Tristan Rosier interesują uczucia czarnowłosej piękności. Gdy kolejny raz zapadła cisza, ja znów nie wypowiedziałam słowa, konsumowałam własne myśli, chciałam, aby to ona mówiła. Jednak nie po to, abym uzyskała informacje, a po to, by ona mogła je z siebie wyrzucić. Czasem krzyk w poduszkę pomagał. Tak więc urodziła mu dzieci, zamieszkała w jego willi, klękali przed nim i dawała mu się rżnąć, po czym on wracał do żony, a ona zostawała sama. Rzadko kiedy faktycznie targały mną uczucia, ale teraz poczułam w sercu żal. To nie była jednak chwila, aby sięgać po jej dłoń, zamykać w ramionach, albo płakać wspólnymi łzami. Wiele się zmieniło w ciągu jej ostatnich słów i wszystko to obserwowałam na reakcjach jej ciała, wystarczająco spokojnych, była wyraźnie opanowana, głos nie łamał się, nie płakał, a jednak drobne szczegóły, jak zaciśnięcie palców na filiżance sugerowało mi, co właściwie zachodziło w głowie kuzynki. Szukałam odpowiednich słów, chciałam nawet, by była tu teraz Cassandra, bo ona z pewnością wiedziałaby co powiedzieć, aby było dobrze. Nie zamierzałam jednak udawać kogoś, kim nie jestem, Deirdre zdecydowała się powiedzieć mi to zapewne nie bez powodu, znając mój charakter, mogła liczyć na całkowitą dyskrecję.
- Ile to potrwa? - spytałam w końcu. Być może nie byłam zwyczajnie w stanie zaakceptować, że taki stan mógłby być permanentny, a być może podświadomie próbowałam nakłonić ją, aby myślała o tym, jak o przejściu, o granicy do pokonania. - Ile jeszcze będziesz go potrzebować? - nasunęłam tu wniosek, również po to by zaprzeczyła mi, że w ogóle go potrzebuje, jeśli rzeczywiście tak było. Ale coś w środku mówiło mi, że nie skłamie. Nie sięgałam po herbatę, całą moją uwagę oddałam kobiecie, wciąż siedząc ze skrzyżowanymi nogami obok, z dłońmi wyciągniętymi do przodu, jednak niedotykającymi jej, gotowych pochwycić drobną rękę Azjatki, ale nie narzucającymi się. Otwartymi na rozmowę i milczącymi zarazem.
- Teraz nie chcę zapeszać, ale będziesz pierwszą która usłyszy - odpowiedziałam właściwie niezgodnie z prawdą, ale jednak wystarczająco wiarygodnie, aby uniknąć odpowiedzi na jej pytanie. Moje niebieskie oczy wpatrywały się teraz wprost w Deirdre i ani drgnęły. Przesiew informacji, jakimi na co dzień dysponowałam, był przeze mnie skrupulatnie pilnowany, nie dopuszczałam tam nikogo niepowołanego. Dzisiaj jednak stanęłam przed wyborem, który mogłabym określić moralnym. Z jednej strony miałam samą siebie i moją intymną relację z Augustusem. Prawdą było, że zbliżaliśmy się do siebie z każdym miesiącem bardziej, a właściwie, że nasz kontakt się zacieśniał i ufaliśmy sobie. W grudniu zresztą wyznałam mu część siebie, o naukach przyjętych od nauczyciela legilimencji. Spędzaliśmy razem dużo czasu i chociaż nasze dni ograniczały się do wymiany kilku słów o tym jak minął dzień i do jego nauk numerologicznych, a noce do powolnego zatapiania się we własnych potrzebach, tak w jakiś sposób czułam więź z tym człowiekiem, nawet jeśli irracjonalną. Wciąż miałam wrażenie, że mam ledwo 18 lat, że dopiero skończyłam szkołę i wybieram własną przyszłość, nie zauważałam upływu czasu, bo i nie miałam jak go obserwować. Jedynie zacieki na ścianach i pogłębiające się odpryski farby na suficie w moim pokoju mogły mi powiedzieć, że minęło już dziesięć lat od tamtej słodkiej chwili gdy nóż przeciął tętnicę pana Runcorna. Z drugiej zaś strony stała moja kuzynka i ledwo co odbudowywana, cegła po cegle, konstrukcja, jaką była rodzina Tsaigart w naszym pokoleniu. Osoba, która stała na jednym z najwyższych szczebli drabiny hierarchii, jaką tworzył dla nas Czarny Pan, wschodnia piękność, kobieta sukcesu, która klęczała przed gorszymi od najgorszych. Dziś jednak odprawiłam ją z połowiczną informacją, jedynie na temat profesji Augustusa, nie na temat jego imienia. Na to przyjdzie jeszcze czas. Marszczyłam brwi gdy wspominała najpierw o naukowej zażyłości, która była mi obca, a potem o romantycznych schadzkach.
- Szanuje mnie - odpowiedziałam zdawkowo, próbując skończyć ten temat. Właściwie to szanował mnie bardziej, niż sądziłam, że może. Nie byłam do tego przyzwyczajona, doświadczenia z rodzinnego domu odbiły na mnie swoje piętno. - On nie wie co robie - pokręciłam głową, gdy jeden z kącików moich ust poszedł w górę w uśmiechu. Nie przyznałabym się przecież ot tak, że należę do Rycerzy Walpurgii, nie musiał tego wiedzieć. - Zresztą... Chyba on preferuje naukowe rozrywki, nie dorównuję mu intelektem. Ale ma odpowiednie poglądy, nie obawiaj się - powiedziałam wyjątkowo szczerze, bo naprawdę tak uważałam. Sama lepiej spełniałam się w lesie, w mieście, za plecami, z różdżką wycelowaną w ofiarę, zaś to on zgłębiał największe tajemnice wszechświata. Dlatego też chętnie spędziłabym ten czas z Deirdre, również po to, aby ją obserwować i dowiedzieć się jak wygląda moc, którą posiadła, a być może, jeśli będzie na tyle wypoczęta, aby pokazała mi ją.
Miałam wrażenie, że odwraca wzrok, że mnie unika, gdy padały kolejne słowa z jej ust. Wypowiedziała dziś sekret, który był cięższy niż większość sekretów, jakie znałam. Potrafiłam doskonale trzymać język za zębami, byłam właściwie wyuczonym kłamcą, a ona właśnie zapewniła mi kolejne motywacje do nauki. Widać przede mną była daleka droga. Nie kłamałam jednak, mówiąc, że jej nie oceniam, bo naprawdę nie oceniałam. I wtem, gdy ciszę przeciąć można było ostrzem sztyletu, wtedy wypowiedziała słowa rozpoczynające spowiedź Deirdre Tsaigart. Ja słuchałam, trwałam w absolutnej ciszy, łaknąc każdą sylabę, która spływała z jej ust. Próbowałam zrozumieć pytania, które zadawała samej sobie, nie odpowiadałam jednak ani słowem. Narastał we mnie gniew obciążony naszym spowinowaceniem, ale nie potrafiłam sprecyzować, na kim tak naprawdę powinien on zawisnąć? Na Deirdre, że pozwoliła się wciągnąć w tę grę, w której od zawsze była przegraną? Na sir Rosiera, który korzystał z mojej kuzynki, jak z kurwy? A może na samą siebie, że mogłam zrobić więcej, zareagować wcześniej i wyciągnąć ją stamtąd, zanim wykupił ją on. Wtedy też ponownie zaczęło do mnie dochodzić, gdzie tak naprawdę się znajduję, że otoczona jestem nie tylko jego kochanicą, ale i służbą, którą to on do niej sprowadził, zaś Deirdre mówiła tak miękko, niewzruszona faktem, że ktoś mógł ją podsłuchiwać. Co by to jednak zmieniło? Szczerze wątpiłam, że kogoś takiego jak Tristan Rosier interesują uczucia czarnowłosej piękności. Gdy kolejny raz zapadła cisza, ja znów nie wypowiedziałam słowa, konsumowałam własne myśli, chciałam, aby to ona mówiła. Jednak nie po to, abym uzyskała informacje, a po to, by ona mogła je z siebie wyrzucić. Czasem krzyk w poduszkę pomagał. Tak więc urodziła mu dzieci, zamieszkała w jego willi, klękali przed nim i dawała mu się rżnąć, po czym on wracał do żony, a ona zostawała sama. Rzadko kiedy faktycznie targały mną uczucia, ale teraz poczułam w sercu żal. To nie była jednak chwila, aby sięgać po jej dłoń, zamykać w ramionach, albo płakać wspólnymi łzami. Wiele się zmieniło w ciągu jej ostatnich słów i wszystko to obserwowałam na reakcjach jej ciała, wystarczająco spokojnych, była wyraźnie opanowana, głos nie łamał się, nie płakał, a jednak drobne szczegóły, jak zaciśnięcie palców na filiżance sugerowało mi, co właściwie zachodziło w głowie kuzynki. Szukałam odpowiednich słów, chciałam nawet, by była tu teraz Cassandra, bo ona z pewnością wiedziałaby co powiedzieć, aby było dobrze. Nie zamierzałam jednak udawać kogoś, kim nie jestem, Deirdre zdecydowała się powiedzieć mi to zapewne nie bez powodu, znając mój charakter, mogła liczyć na całkowitą dyskrecję.
- Ile to potrwa? - spytałam w końcu. Być może nie byłam zwyczajnie w stanie zaakceptować, że taki stan mógłby być permanentny, a być może podświadomie próbowałam nakłonić ją, aby myślała o tym, jak o przejściu, o granicy do pokonania. - Ile jeszcze będziesz go potrzebować? - nasunęłam tu wniosek, również po to by zaprzeczyła mi, że w ogóle go potrzebuje, jeśli rzeczywiście tak było. Ale coś w środku mówiło mi, że nie skłamie. Nie sięgałam po herbatę, całą moją uwagę oddałam kobiecie, wciąż siedząc ze skrzyżowanymi nogami obok, z dłońmi wyciągniętymi do przodu, jednak niedotykającymi jej, gotowych pochwycić drobną rękę Azjatki, ale nie narzucającymi się. Otwartymi na rozmowę i milczącymi zarazem.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź