Weranda
AutorWiadomość
Weranda
Oszklona weranda wychodzi na najbardziej dziką część ogrodu - to ciemne, ustronne miejsce z doskonałą widocznością na zewnątrz, w powietrzu czuć zapachy z zewnątrz - aromaty ziół i kwiatowych nektarów. Obsydianowa rzeźba smoka znajdująca się tuż przy miękkich kremowych ławach przypomina o dziedzictwie Rosierów. Przestrzeń oddzielona jest od pozostałych pomieszczeń haftowanym, eleganckim parawanem, a drewnianą podłogę zakrywają perskie dywany. Wysokie sklepienie podtrzymują drewniane krokwie, solidne i rzeźbione w różane wzory. Zimą pomieszczenie ogrzewa zaczarowany piecyk. Mówią, że czasem widać stąd smoki unoszące się nad nieodległym Dover.
| 15 maja
Podsycane anomaliami burze na dobre rozpętały się nad Kent, więżąc - tylko chwilowo? - Deirdre w Białej Willi. Nie czuła się jednak samotna ani tym bardziej znudzona: rozsmakowywała się w najsłodszych przyjemnościach, w końcu spokojna, w końcu żegnająca stałe wyczerpanie, w końcu posiadająca nieprzebrane ilości wolnego czasu. Wbrew pozorom wcale go nie marnowała: już od dawna próbowała nadrobić zapomniane przez lata dorosłego życia wiadomości dotyczące opieki nad magicznymi stworzeniami. Podstawy poznała już w szkole, lecz później nie kłopotała się ich powtarzaniem, przez co dawna wiedza zarosła grubą warstwą kurzu, utrudniającego przypomnienie sobie czegokolwiek. Owszem, kojarzyła nazwy najbardziej popularnych stworzeń, mniej więcej wiedząc, że smoki żyją w powietrzu a nie na dnach jezior, lecz poza zawstydzającymi banałami, oczywistymi nawet dla kilkuletniego dziecka, nie mogła pochwalić się niczym więcej. Ba, podejrzewała, że nawet średnio rozgarnięty chłopiec z szlacheckiego rodu mógł zawstydzić ją znajomością świata magicznej fauny. Upokarzające. Skupiała się więc na tym, by pozbyć się powodu do wstydu, i na tym, co lubiła najbardziej: na czytaniu i wiążącą się z nim nauką.
Bogata biblioteka, zgromadzona przez Corentina Rosiera, a wcześniej zapewne jego ojca, spadła Deirdre z niebios. Wcześniejsze woluminy, które przeglądała w krótkich momentach przerw od pracy, były albo niekompletne, albo niezrozumiałe: tu, w Białej Willi, miała nieograniczony dostęp do atlasów, albumów, traktatów, badań; ksiąg wszelkiego rodzaju. W większości o smokach, lecz oprócz potężnej półki grubych woluminów w bocznym skrzydle znajdowały się setki tytułów poświęconych innym magicznych stworzeniom. Pochłaniała informacje z taką samą namiętnością, z jaką witała odwiedzającego ją Rosiera - choć to książkom poświęcała znacznie więcej czasu. Przeglądała je podczas zwodniczo słonecznych poranków, czytała na werandzie, zasypiała przy wyjątkowo nudnych rozdziałach dotyczących zwierząt domowych i przeznaczonych dla kobiet i dzieci, rozbudzając się przy uporządkowanych klasyfikacjach Ministerstwa. Konkrety, liczby, kraj pochodzenia, umaszczenie, występowanie: uwielbiała rzeczowe dane, te zapisywały się w pamięci najłatwiej. Dalej znajdowała się na początku drogi, ale powoli rozjaśniało się jej w głowie.
Wciąć jednak istniały kwestie trudne, skomplikowane; wciąż albo nie dowierzała czytanym informacjom albo nie potrafiła ich pojąć: musiała więc przełknąć dumę i ponownie zwrócić się o pomoc. Rozważała udanie się do Perseusa albo Cynerica, spotkania z nimi uchroniłyby ją od okrutnego upokorzenia, ale potrafiła znieść obolałą dumę: Rosier wiedział od nich o wiele więcej, a czyż nie wybrała go sobie na mistrza właśnie z tego powodu?
Tego popołudnia szybciej wymknęła się z jego ramion, na chwilę opuszczając ciepłe wnętrze werandy. Deszcz ciągle uderzał o szyby, zalewając intensywną zieleń ogrodu - ciekawe, czy czaiły się tam nieśmiałki? mogłaby zobaczyć któregoś w dziczy, z odpowiedniej odległości, rzecz jasna - sprzyjając rozleniwieniu, na które jednak nie przystała. Temat cichych rozmów zszedł na prowokujące rejony, coś o niewiedzy, coś o marnowaniu czasu, coś o głupocie: nie mogła tego tak zostawić; bezpośrednia - choć pewnie przypadkowa - sugestia pozwoliła jej podjąć odważną decyzję.
- Naprawdę jestem zajęta - powiedziała zdecydowanie, powracając do pomieszczenia z grubą księgą; przyciskała ją do piersi a mroczna obwoluta słodko kontrastowały ze śnieżnobiałą, letnią sukienką, jaką miała na sobie. - Zanim cokolwiek powiesz - tak, mam świadomość, że moja wiedza nie jest zadowalająca - a właściwie jest żenująco tragiczna. Tego jednak nie powiedziała na głos, zaciskając usta w ledwie widocznym niezadowoleniu. Zawahała się - mogła przysiąść tuż obok niego, na wygodnej otomanie, ale rozsądek podpowiadał, że tak bezpośrednia bliskość nie będzie sprzyjała skupieniu żadnego z nich. Wyminęła więc zgrabnie lśniącą czernią rzeźbę, stojącą na środku werandy, i usiadła przy drewnianym stole na jednym z bogato zdobionych krzeseł. Ciężka księga opadła na stół a Deirdre zaczęła ją wertować, szukając odpowiedniej stronicy.
W końcu znalazła interesujący ją od kilku dni najbardziej rozdział. Druzgotek, dirikrak, demimoz - te dziwne stworzenia poznała już sama, były proste w obsłudze, względnie niegroźne i nie zamierzała mieć z nimi kiedykolwiek do czynienia. Nie chciała marnować cennego czasu Tristana na dywagacje o kolorze piórek memortka i wykorzystaniu żabertów jako alarmu antymugolskiego. To pojmowała sama, ale do niedawna nieznany świat potworów mógł pochwalić się istotami znacznie trudniejszymi w zrozumieniu, które musiała poznać dokładniej - jeśli chciała podołać postawionemu przed nią zadaniu. Żywa. I świadoma tego, kim jest, komu służy i co chce osiągnąć.
- Dementorzy - zaanonsowała spokojnie, wypowiadając przerażającą nazwę bez paniki, ale i bez słodkiego rozleniwienia. - Chcę wiedzieć jak najwięcej - zażądała oczywistości, podnosząc wzrok znad pożółkłej strony na Rosiera, przysiadającego się do stołu. Poważnie, wyczekująco. Czas na trudniejszą, mniej przyjemną lekcję.
Podsycane anomaliami burze na dobre rozpętały się nad Kent, więżąc - tylko chwilowo? - Deirdre w Białej Willi. Nie czuła się jednak samotna ani tym bardziej znudzona: rozsmakowywała się w najsłodszych przyjemnościach, w końcu spokojna, w końcu żegnająca stałe wyczerpanie, w końcu posiadająca nieprzebrane ilości wolnego czasu. Wbrew pozorom wcale go nie marnowała: już od dawna próbowała nadrobić zapomniane przez lata dorosłego życia wiadomości dotyczące opieki nad magicznymi stworzeniami. Podstawy poznała już w szkole, lecz później nie kłopotała się ich powtarzaniem, przez co dawna wiedza zarosła grubą warstwą kurzu, utrudniającego przypomnienie sobie czegokolwiek. Owszem, kojarzyła nazwy najbardziej popularnych stworzeń, mniej więcej wiedząc, że smoki żyją w powietrzu a nie na dnach jezior, lecz poza zawstydzającymi banałami, oczywistymi nawet dla kilkuletniego dziecka, nie mogła pochwalić się niczym więcej. Ba, podejrzewała, że nawet średnio rozgarnięty chłopiec z szlacheckiego rodu mógł zawstydzić ją znajomością świata magicznej fauny. Upokarzające. Skupiała się więc na tym, by pozbyć się powodu do wstydu, i na tym, co lubiła najbardziej: na czytaniu i wiążącą się z nim nauką.
Bogata biblioteka, zgromadzona przez Corentina Rosiera, a wcześniej zapewne jego ojca, spadła Deirdre z niebios. Wcześniejsze woluminy, które przeglądała w krótkich momentach przerw od pracy, były albo niekompletne, albo niezrozumiałe: tu, w Białej Willi, miała nieograniczony dostęp do atlasów, albumów, traktatów, badań; ksiąg wszelkiego rodzaju. W większości o smokach, lecz oprócz potężnej półki grubych woluminów w bocznym skrzydle znajdowały się setki tytułów poświęconych innym magicznych stworzeniom. Pochłaniała informacje z taką samą namiętnością, z jaką witała odwiedzającego ją Rosiera - choć to książkom poświęcała znacznie więcej czasu. Przeglądała je podczas zwodniczo słonecznych poranków, czytała na werandzie, zasypiała przy wyjątkowo nudnych rozdziałach dotyczących zwierząt domowych i przeznaczonych dla kobiet i dzieci, rozbudzając się przy uporządkowanych klasyfikacjach Ministerstwa. Konkrety, liczby, kraj pochodzenia, umaszczenie, występowanie: uwielbiała rzeczowe dane, te zapisywały się w pamięci najłatwiej. Dalej znajdowała się na początku drogi, ale powoli rozjaśniało się jej w głowie.
Wciąć jednak istniały kwestie trudne, skomplikowane; wciąż albo nie dowierzała czytanym informacjom albo nie potrafiła ich pojąć: musiała więc przełknąć dumę i ponownie zwrócić się o pomoc. Rozważała udanie się do Perseusa albo Cynerica, spotkania z nimi uchroniłyby ją od okrutnego upokorzenia, ale potrafiła znieść obolałą dumę: Rosier wiedział od nich o wiele więcej, a czyż nie wybrała go sobie na mistrza właśnie z tego powodu?
Tego popołudnia szybciej wymknęła się z jego ramion, na chwilę opuszczając ciepłe wnętrze werandy. Deszcz ciągle uderzał o szyby, zalewając intensywną zieleń ogrodu - ciekawe, czy czaiły się tam nieśmiałki? mogłaby zobaczyć któregoś w dziczy, z odpowiedniej odległości, rzecz jasna - sprzyjając rozleniwieniu, na które jednak nie przystała. Temat cichych rozmów zszedł na prowokujące rejony, coś o niewiedzy, coś o marnowaniu czasu, coś o głupocie: nie mogła tego tak zostawić; bezpośrednia - choć pewnie przypadkowa - sugestia pozwoliła jej podjąć odważną decyzję.
- Naprawdę jestem zajęta - powiedziała zdecydowanie, powracając do pomieszczenia z grubą księgą; przyciskała ją do piersi a mroczna obwoluta słodko kontrastowały ze śnieżnobiałą, letnią sukienką, jaką miała na sobie. - Zanim cokolwiek powiesz - tak, mam świadomość, że moja wiedza nie jest zadowalająca - a właściwie jest żenująco tragiczna. Tego jednak nie powiedziała na głos, zaciskając usta w ledwie widocznym niezadowoleniu. Zawahała się - mogła przysiąść tuż obok niego, na wygodnej otomanie, ale rozsądek podpowiadał, że tak bezpośrednia bliskość nie będzie sprzyjała skupieniu żadnego z nich. Wyminęła więc zgrabnie lśniącą czernią rzeźbę, stojącą na środku werandy, i usiadła przy drewnianym stole na jednym z bogato zdobionych krzeseł. Ciężka księga opadła na stół a Deirdre zaczęła ją wertować, szukając odpowiedniej stronicy.
W końcu znalazła interesujący ją od kilku dni najbardziej rozdział. Druzgotek, dirikrak, demimoz - te dziwne stworzenia poznała już sama, były proste w obsłudze, względnie niegroźne i nie zamierzała mieć z nimi kiedykolwiek do czynienia. Nie chciała marnować cennego czasu Tristana na dywagacje o kolorze piórek memortka i wykorzystaniu żabertów jako alarmu antymugolskiego. To pojmowała sama, ale do niedawna nieznany świat potworów mógł pochwalić się istotami znacznie trudniejszymi w zrozumieniu, które musiała poznać dokładniej - jeśli chciała podołać postawionemu przed nią zadaniu. Żywa. I świadoma tego, kim jest, komu służy i co chce osiągnąć.
- Dementorzy - zaanonsowała spokojnie, wypowiadając przerażającą nazwę bez paniki, ale i bez słodkiego rozleniwienia. - Chcę wiedzieć jak najwięcej - zażądała oczywistości, podnosząc wzrok znad pożółkłej strony na Rosiera, przysiadającego się do stołu. Poważnie, wyczekująco. Czas na trudniejszą, mniej przyjemną lekcję.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Szorstkie dłonie Tristana sunęły wzdłuż jej bioder, usta sięgały odchylonej białej szyi, kiedy przyciągał ją ku sobie na miękkiej otomanie, tuż przed tym, jak wyślizgnęła się z jego objęć. Mógł się ugryźć w język zamiast kolejny raz przypominać Deirdre, co sądził o jej zdrowym - czyżby? - rozsądku, niechętnie przyjmował jej oddalenie, samemu nie poruszając się z wygodnej sofy. Martwił się, oczywiście że tak - przed dziesięciodniem, kiedy rozpoczęli obrady odnośnie swojego aktualnego zadania, mógłby się zarzec, że gdyby dementorzy wyssali z niej jej czarną duszę, dostałaby wyłącznie to, na co by sobie zasłużyła, zapewne opamiętując się najdalej w chwili, w której byłoby już na to opamiętanie zdecydowanie zbyt późno. Dzisiaj było jednak dzisiaj, doprawione namiętnością, rozkoszą i przyjemnością, dzisiaj było drżące niepewnością, dzisiaj nie chciał jej widzieć w objęciach kogokolwiek innego, niezależnie od tego, czy był to człowiek, martwy lub żywy, czy pieprzony dementor z samego pieprzonego Azkabanu. Nie potrafił przestać o tym myśleć. Oparł się ciężko o miękkie poduszki, rozpalając zaczarowanego papierosa i, delektując się nikotyną, odchylił mocniej głowę, wpatrując się w ciemniejący od dymu drewniany, ozdobiony rzeźbą sufit. Sądził, że to koci kaprys, że musi przejść się własną drogą, że potrzebuje chwili samotności, że powinien poczekać, aż przejdą jej kobiece dąsy. Leżało mu się wygodnie - nie miał zamiaru się ruszyć - choć naszła go myśl, że przydałoby się wino, a z tej konsternacji wyrwał go dopiero nieprzyjemne, zbyt ostre brzmienie jej słów obwieszczające, że jest zajęta. Skoro jesteś zajęta, Deirdre, to po co mi przerywasz; nie odwrócił w jej stronę głowy. Dopiero, kiedy usłyszał głośne uderzenie woluminu o blat stołu, zmuszony był przeciągnąć wzrok w jej kierunku, wpierw na księgę, którą rozpoznał po grzbiecie, potem na nią, ostrożnie sunącą wzdłuż stołu i siadającą zdecydowanie zbyt daleko od niego.
Próbowała się uczyć, dokształcała się, myślała, w Białej Willi niewątpliwie posiadała wystarczająco dużo materiałów, żeby zwalczyć swoją niewiedzę, a duże ilości czasu musiały zapewnić jej powodzenie, uczyła się przecież szybko, wiedział o tym doskonale. Miała bystry, chłonny umysł, choć dotąd niedopieszczony - w Wenus nie potrzebowała tych informacji, miała zabawiać gości w sposób znacznie bliższy zwierzęcym rozrywkom, którym zwykle oddawali się klienci zamtuzu, a mało kto nad ciałem kobiety miał ochotę rozmawiać o hipogryfach - a co dopiero dementorach, którym wkrótce mieli stawić czoło.
- Przynieś wino, Deirdre - mruknął bez emocji, lekko znudzony, z dekadencką obojętnością, bo wolałby robić w tym czasie rzeczy znacznie przyjemniejsze. Ale - miała rację. Niezależnie od tego, co by wolał, to było coś, co zrobić musieli - nawet, jeśli na miejscu miała mieć jego, jego, przed którym świat dzikich bestii tajemnic nie miał żadnych, musieli brać pod uwagę scenariusz, w trakcie którego przyjdzie im się rozdzielić. Dźwignął się do pozycji siedzącej, wyciągając wolną rękę po księgę i odwracając ją w swoją stronę. Przysunął ją bliżej, przez chwilę wpatrując się w rycinę przedstawiającą dementora: trzeba było przyznać, że został oddany z chorobliwą dokładnością. Całun, jak odzienie śmierci, sękate ręce o zbyt długich pazurach i usta wysuwające się spod głębokiego kaptura, okrągłe, czarne jak otchłań, która mogła wessać duszę - chwilę mu zajęło, nim oderwał się od tego widoku. Wkrótce staną im naprzeciw - i musieli się z tym pogodzić. Zatrzasnął okładkę księgi, gubiąc pieczołowicie odnajdywane przez Deirdre strony, nie było im to potrzebne: księga nie zawierała informacji, których sam nie wiedział, a w każdym razie - żadnych znaczących. Daty, wymiary, waga, nic z tego nie będzie jej potrzebne, kiedy znajdzie się pomiędzy tymi stworami, już za kilka dni. Z roztargnieniem strzepnął proch z papierosa do srebrnej popielnicy, opierając się o miękkie oparcie i wspierając łokieć na ułożonych obok poduszkach, już w pozycji siedzącej, nie wracając do wygodniejszej, mniej praktycznej. Zbierał myśli, od czegoś - musieli zacząć. W porządku, nie chciała - nie musiał nic mówić, to ważne, że zdawała sobie z tego sprawę. I on też sobie zdawał.
- Przeczytałaś to? - skinął na książkę, oczywiście, że tak - był pewien, że tak. Trochę ją już znał, ją, jej niezależność, która nie pozwoliłaby jej postawić w ten sposób tej sprawy, gdyby wpierw nie spróbowała zrobić tego sama. - Czego się dowiedziałaś? - Zsunął księgę z blatu stołu, zabierając ją na kolana, od niechcenia kartkując pierwsze strony - może jednak powinien sprawdzić, ile informacji zostało tutaj zamieszczonych. Jeśli już raz ją czytała, bestiariusz nie był już jej potrzebny. Powinna go znać i rozumieć. - Zakładam, że jeśli chcesz wiedzieć jak najwięcej, próbowałaś już dowiedzieć się czegokolwiek - Przeniósł spojrzenie na nią, zdystansowaną, skupioną, zdeterminowaną, prześlizgując się wzrokiem wzdłuż dekoltu jej sukni. - Pamiętasz, co mówiłem w Fantasmagorii? - O dementorach, Deirdre.
Próbowała się uczyć, dokształcała się, myślała, w Białej Willi niewątpliwie posiadała wystarczająco dużo materiałów, żeby zwalczyć swoją niewiedzę, a duże ilości czasu musiały zapewnić jej powodzenie, uczyła się przecież szybko, wiedział o tym doskonale. Miała bystry, chłonny umysł, choć dotąd niedopieszczony - w Wenus nie potrzebowała tych informacji, miała zabawiać gości w sposób znacznie bliższy zwierzęcym rozrywkom, którym zwykle oddawali się klienci zamtuzu, a mało kto nad ciałem kobiety miał ochotę rozmawiać o hipogryfach - a co dopiero dementorach, którym wkrótce mieli stawić czoło.
- Przynieś wino, Deirdre - mruknął bez emocji, lekko znudzony, z dekadencką obojętnością, bo wolałby robić w tym czasie rzeczy znacznie przyjemniejsze. Ale - miała rację. Niezależnie od tego, co by wolał, to było coś, co zrobić musieli - nawet, jeśli na miejscu miała mieć jego, jego, przed którym świat dzikich bestii tajemnic nie miał żadnych, musieli brać pod uwagę scenariusz, w trakcie którego przyjdzie im się rozdzielić. Dźwignął się do pozycji siedzącej, wyciągając wolną rękę po księgę i odwracając ją w swoją stronę. Przysunął ją bliżej, przez chwilę wpatrując się w rycinę przedstawiającą dementora: trzeba było przyznać, że został oddany z chorobliwą dokładnością. Całun, jak odzienie śmierci, sękate ręce o zbyt długich pazurach i usta wysuwające się spod głębokiego kaptura, okrągłe, czarne jak otchłań, która mogła wessać duszę - chwilę mu zajęło, nim oderwał się od tego widoku. Wkrótce staną im naprzeciw - i musieli się z tym pogodzić. Zatrzasnął okładkę księgi, gubiąc pieczołowicie odnajdywane przez Deirdre strony, nie było im to potrzebne: księga nie zawierała informacji, których sam nie wiedział, a w każdym razie - żadnych znaczących. Daty, wymiary, waga, nic z tego nie będzie jej potrzebne, kiedy znajdzie się pomiędzy tymi stworami, już za kilka dni. Z roztargnieniem strzepnął proch z papierosa do srebrnej popielnicy, opierając się o miękkie oparcie i wspierając łokieć na ułożonych obok poduszkach, już w pozycji siedzącej, nie wracając do wygodniejszej, mniej praktycznej. Zbierał myśli, od czegoś - musieli zacząć. W porządku, nie chciała - nie musiał nic mówić, to ważne, że zdawała sobie z tego sprawę. I on też sobie zdawał.
- Przeczytałaś to? - skinął na książkę, oczywiście, że tak - był pewien, że tak. Trochę ją już znał, ją, jej niezależność, która nie pozwoliłaby jej postawić w ten sposób tej sprawy, gdyby wpierw nie spróbowała zrobić tego sama. - Czego się dowiedziałaś? - Zsunął księgę z blatu stołu, zabierając ją na kolana, od niechcenia kartkując pierwsze strony - może jednak powinien sprawdzić, ile informacji zostało tutaj zamieszczonych. Jeśli już raz ją czytała, bestiariusz nie był już jej potrzebny. Powinna go znać i rozumieć. - Zakładam, że jeśli chcesz wiedzieć jak najwięcej, próbowałaś już dowiedzieć się czegokolwiek - Przeniósł spojrzenie na nią, zdystansowaną, skupioną, zdeterminowaną, prześlizgując się wzrokiem wzdłuż dekoltu jej sukni. - Pamiętasz, co mówiłem w Fantasmagorii? - O dementorach, Deirdre.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zdobywanie wiedzy nigdy nie sprawiało jej kłopotu. Odkąd tylko pamiętała, uwielbiała czytać, spędzać długie godziny zasypana książkami - i to nie tymi baśniowymi, zabierającymi w dalekie strony i snującymi przed oczami dziewczęcia wizję świetlanej przyszłości u boku swego bogatego rycerza; wolała podręczniki, woluminy pełne suchych faktów, precyzyjnie kreślonych tabel i usystematyzowanych danych. Nie musiała uciekać w świat wyobraźni, by dobrze się bawić - powiększanie zasobu informacji, które mogła mieć zawsze przy sobie, bez potrzeby zerkania do książek, sprawiało jej autentyczną przyjemność. Lubiła być na bieżąco, uzupełniać powstałe luki, nadążać za zmieniającym się światem, a ministerialny staż tylko umocnił wyrobiony przez hogwarckie lata nawyk ciągłego sięgania dalej, po więcej informacji, po więcej detali. Umysł miała bystry, świeży, wiecznie w stanie gotowości - aż do czasu, gdy zatrzasnęły się na niej kajdany Wenus.
Miała świadomość popełnionych błędów, zaniedbania kwestii, które powinny stanowić priorytet. Przyznanie się do potknięcia niosło ze sobą gorzki smak porażki, zwłaszcza wtedy, gdy zdawała sobie sprawę z ogromu terminów, które musiała sobie przypomnieć. Żałowała, że w szkole ulegała niepokojowi, związanemu z przebywaniem z trudnymi do kontrolowania zwierzętami: gdyby pilniej przykładała się do zajęć opieki nad magicznymi stworzeniami, byłoby jej teraz dużo łatwiej. Podstawy zakopała dużo głębiej, niż mogłaby się tego spodziewać, lecz mozolnie brnęła w swoiste prace wykopaliskowe, z zadowoleniem przyjmując każdą przypomnianą informację. Nieśmiałość lunaballi, żeglarska przydatność ramor, mityczność reem. Coraz więcej kwestii wyłaniało się z mroków zakurzenia, pozwalając Deirdre poczuć się odrobinę pewniej. Pozostawała jednak paląca kwestia stworzeń prawdziwie niebezpiecznych, stworzeń, z którymi niedługo miała się zmierzyć. Te wątpliwości chciała rozwiać u posiadającego najwięcej informacji źródła.
Rozleniwionego, utulonego dymem papierosa, rozłożonego wygodnie na otomanie. Cóż, psuła przyjemniejsze plany na burzowe popołudnie, ale nie chciała odkładać bolesnej lekcji na później. Spojrzała nieco krytycznie na Rosiera, wypowiadającego konkretną prośbę - wolała, by uczył ją ktoś trzeźwy, ale z drugiej strony, lampka wina mogła złagodzić jego bolesny dyskomfort i nieco rozkojarzyć wzburzenie niewiedzą swej pilnej uczennicy. Niechętnie, ale posłusznie wstała z krzesła i ruszyła za wysoki parawan, ku barkowi; ponownie powróciła na werandę z butelką wybranego na chybił trafił wina i jednym kieliszkiem. Nie zamierzała pić. Musiała się skupić. Bez słowa postawiła przed nim niezbędny oręż zmęczonego życiem mistrza, i zajęła miejsce na przeciwko: od razu zaatakowana sensownymi pytaniami.
Wyprostowała się, oparła dłonie o siedzisko krzesła, zaciskając na jego krawędzi palce, i skrzyżowała ukryte pod blatem stołu nogi. Odruchowa, spięta pozycja, gdy czuła się wywołana do odpowiedzi. Kiedyś stres podobnej sytuacji odbierał jej zdolność formułowania myśli - boleśnie pamiętała pierwszy rok nauki, gdy pomimo wielkiej wiedzy, nie potrafiła się nią podzielić, zbyt nieśmiała, by poprawnie odpowiadać na zadane pytania, z oczami rówieśników wlepionymi w egzotyczną, milczącą koleżankę. Tamta niepewność należała już do historii, ale w obecności Tristana, ze świadomością swojej okrutnej głupoty, czuła dawne echo tamtego dyskomfortu. - Nie tylko to - sprostowała; zdołała przeczytać prawie wszystkie pozycje z prawego regału biblioteczki - to nic, że stanowiło to zaledwie jedną czwartą zbiorów, i tak otrzymała o wiele więcej informacji, niż kiedykolwiek wcześniej. - Pamiętam - przyznała, nie werbalizując innych wspomnień, tych dotyczących ostrych słów i wrogiej obojętności - nie były one ważne, nie chowała urazy, skupiona wyłącznie na przydatnych wiadomościach usłyszanych w restauracji. - Przynoszą ze sobą chłód i strach, pożerają, to, co radosne i szczęśliwe - zaczęła powoli, zastanawiając się, czy lepiej patrzeć prosto na Tristana, starając się od razu odczytać niezadowolenie z błędnej odpowiedzi, czy też lepiej odwrócić wzrok i nie narażać się na brutalną krytykę bzdur, które zapewne zacznie pleść. Odważnie wybrała to pierwsze: nie miała nic do stracenia - poza jego szacunkiem - a znacznie więcej do zyskania. - Żywią się pozytywnymi emocjami - dobrze zrozumiała? - i są...legilimentami - zaryzykowała; tylko z tym, kojarzyło się jej zagłębianie się w umysł innej istoty, by wyrwać z niego to, co najbardziej pożywne. - Nie mają twarzy i nie można ich zranić zaklęciem ani bezpośrednim atakiem - a może pomyliło się jej z duchami? Czy dementorzy posiadali w ogóle szkielet? Jak się poruszali? Zacisnęła wargi; za dużo informacji, zdobytych w ciągu ostatniego tygodnia, zaczynało mieszać się ze sobą, tworząc niekonsekwentny obraz jej niewiedzy. - Wyglądają jak czarna peleryna, sunąca po ziemi. Obezwładniają strachem i poczuciem beznadziei, a potem oplatają ofiary materiałem, przyduszają, pozbawiają tchu. Można obronić się przed nimi jedynie Patronusem, a jest to utrudnione, bo atakują głównie śpiących ludzi - kontynuowała z coraz większą pewnością, zatrzymując się jednak gwałtownie w swej przemowie. Nie, coś tu nie pasowało, czy dementorzy mogli żywić się umysłem śpiącej osoby? Czy mogli ucałować go przez sen, niczym romantyczny książę z bajki? Dlaczego ta wizja pełzającego dementora kojarzyła się jej z upałem i gorącem, a nie z lodowatymi wnętrzami Azkabanu, wypełnionego mgłą? Zerknęła z lekką niepewnością na Rosiera. - Chyba - dodała już ciszej; zapędziła się zdecydowanie za daleko, mieszając dwa gatunki stworów.
Miała świadomość popełnionych błędów, zaniedbania kwestii, które powinny stanowić priorytet. Przyznanie się do potknięcia niosło ze sobą gorzki smak porażki, zwłaszcza wtedy, gdy zdawała sobie sprawę z ogromu terminów, które musiała sobie przypomnieć. Żałowała, że w szkole ulegała niepokojowi, związanemu z przebywaniem z trudnymi do kontrolowania zwierzętami: gdyby pilniej przykładała się do zajęć opieki nad magicznymi stworzeniami, byłoby jej teraz dużo łatwiej. Podstawy zakopała dużo głębiej, niż mogłaby się tego spodziewać, lecz mozolnie brnęła w swoiste prace wykopaliskowe, z zadowoleniem przyjmując każdą przypomnianą informację. Nieśmiałość lunaballi, żeglarska przydatność ramor, mityczność reem. Coraz więcej kwestii wyłaniało się z mroków zakurzenia, pozwalając Deirdre poczuć się odrobinę pewniej. Pozostawała jednak paląca kwestia stworzeń prawdziwie niebezpiecznych, stworzeń, z którymi niedługo miała się zmierzyć. Te wątpliwości chciała rozwiać u posiadającego najwięcej informacji źródła.
Rozleniwionego, utulonego dymem papierosa, rozłożonego wygodnie na otomanie. Cóż, psuła przyjemniejsze plany na burzowe popołudnie, ale nie chciała odkładać bolesnej lekcji na później. Spojrzała nieco krytycznie na Rosiera, wypowiadającego konkretną prośbę - wolała, by uczył ją ktoś trzeźwy, ale z drugiej strony, lampka wina mogła złagodzić jego bolesny dyskomfort i nieco rozkojarzyć wzburzenie niewiedzą swej pilnej uczennicy. Niechętnie, ale posłusznie wstała z krzesła i ruszyła za wysoki parawan, ku barkowi; ponownie powróciła na werandę z butelką wybranego na chybił trafił wina i jednym kieliszkiem. Nie zamierzała pić. Musiała się skupić. Bez słowa postawiła przed nim niezbędny oręż zmęczonego życiem mistrza, i zajęła miejsce na przeciwko: od razu zaatakowana sensownymi pytaniami.
Wyprostowała się, oparła dłonie o siedzisko krzesła, zaciskając na jego krawędzi palce, i skrzyżowała ukryte pod blatem stołu nogi. Odruchowa, spięta pozycja, gdy czuła się wywołana do odpowiedzi. Kiedyś stres podobnej sytuacji odbierał jej zdolność formułowania myśli - boleśnie pamiętała pierwszy rok nauki, gdy pomimo wielkiej wiedzy, nie potrafiła się nią podzielić, zbyt nieśmiała, by poprawnie odpowiadać na zadane pytania, z oczami rówieśników wlepionymi w egzotyczną, milczącą koleżankę. Tamta niepewność należała już do historii, ale w obecności Tristana, ze świadomością swojej okrutnej głupoty, czuła dawne echo tamtego dyskomfortu. - Nie tylko to - sprostowała; zdołała przeczytać prawie wszystkie pozycje z prawego regału biblioteczki - to nic, że stanowiło to zaledwie jedną czwartą zbiorów, i tak otrzymała o wiele więcej informacji, niż kiedykolwiek wcześniej. - Pamiętam - przyznała, nie werbalizując innych wspomnień, tych dotyczących ostrych słów i wrogiej obojętności - nie były one ważne, nie chowała urazy, skupiona wyłącznie na przydatnych wiadomościach usłyszanych w restauracji. - Przynoszą ze sobą chłód i strach, pożerają, to, co radosne i szczęśliwe - zaczęła powoli, zastanawiając się, czy lepiej patrzeć prosto na Tristana, starając się od razu odczytać niezadowolenie z błędnej odpowiedzi, czy też lepiej odwrócić wzrok i nie narażać się na brutalną krytykę bzdur, które zapewne zacznie pleść. Odważnie wybrała to pierwsze: nie miała nic do stracenia - poza jego szacunkiem - a znacznie więcej do zyskania. - Żywią się pozytywnymi emocjami - dobrze zrozumiała? - i są...legilimentami - zaryzykowała; tylko z tym, kojarzyło się jej zagłębianie się w umysł innej istoty, by wyrwać z niego to, co najbardziej pożywne. - Nie mają twarzy i nie można ich zranić zaklęciem ani bezpośrednim atakiem - a może pomyliło się jej z duchami? Czy dementorzy posiadali w ogóle szkielet? Jak się poruszali? Zacisnęła wargi; za dużo informacji, zdobytych w ciągu ostatniego tygodnia, zaczynało mieszać się ze sobą, tworząc niekonsekwentny obraz jej niewiedzy. - Wyglądają jak czarna peleryna, sunąca po ziemi. Obezwładniają strachem i poczuciem beznadziei, a potem oplatają ofiary materiałem, przyduszają, pozbawiają tchu. Można obronić się przed nimi jedynie Patronusem, a jest to utrudnione, bo atakują głównie śpiących ludzi - kontynuowała z coraz większą pewnością, zatrzymując się jednak gwałtownie w swej przemowie. Nie, coś tu nie pasowało, czy dementorzy mogli żywić się umysłem śpiącej osoby? Czy mogli ucałować go przez sen, niczym romantyczny książę z bajki? Dlaczego ta wizja pełzającego dementora kojarzyła się jej z upałem i gorącem, a nie z lodowatymi wnętrzami Azkabanu, wypełnionego mgłą? Zerknęła z lekką niepewnością na Rosiera. - Chyba - dodała już ciszej; zapędziła się zdecydowanie za daleko, mieszając dwa gatunki stworów.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Chwile, które spędziła na spacerze do barku, przeznaczył na próby przejścia ze stanu skrajnego rozleniwienia do przypomnienia sobie podstawowych pojęć, które poznać powinna, a które dotychczas niekoniecznie rozumiała. Ze zwichrzonym włosem i niedopiętą koszulą przysiadł przy stole, chwytając w rękę butelkę wina, by przyjrzeć się etykiecie krótko po tym, kiedy Deirdre postawiła ją na stole. Czerwone, ulubione jego ojca - byłby dumny, widząc, co teraz zrobi, z tym winem, z tym domem i z noszoną żałobą. Po chwili lekkiego zawahania - wysyłanie jej po narzędzie, którym mógłby spróbować otworzyć wino mogłoby zostać odczytane jako przesada - uniósł rzeźbioną różdżkę wysuniętą z kieszeni, kierując jej kraniec na korek i cicho wyszeptał inkantację, która miała odkorkować wino; butelka się otworzyła, a on odczuł nieznośną słabość od wibrującej w powietrzu czarnej magii, na krótki moment zawróciło mu się w głowie - nim gęsta, nieobfita strużka krwi popłynęła z jego nosa, niedbale otarł ją wierzchem dłoni - zaczynał się do tego przyzwyczajać. Uniósł spojrzenie pytająco, lecz nim zwerbalizował pytanie, odpowiedział sobie na nie sam - wypełnił samotny kielich przesadnie po brzegi, nie komentując braku drugiego. Nie czuł potrzeby zmuszania jej do picia, ani nie miał po co tego robić, ani nie znajdywał w tym przyjemności - a może nawet tkwiła w tym pewna mądrość, że bardziej był jej potrzebny jasny, chłonny i niezmącony alkoholem umysł.
Z uznaniem skinął głową, słysząc jej słowa, po czym posmakował wina, jego aromat był znajomy i pachniał dzieciństwem. Więc wzięła się za naukę - dobrze, potrzebowała tego. Cieszyło go, że długich samotnych dni w Białej Willi nie poświęcała na marnotrawienie czasu; nie była kochanką, która w tym czasie myślałaby - przynajmniej nie wyłącznie, wciąż wiele o niej nie wiedział - o nowych sukniach, pachnidłach i zabiegach pielęgnacyjnych, Deirdre chciała się rozwijać, być lepszą, służyć Jemu lepiej. Odnajdywał czarnomagiczne traktaty powyciągane z półek nim nadgorliwie układała je z powrotem Prymulka, ale nie zauważył, że próbowała nadrobić również wiedzę magizoologiczną. Bezsprzeczne wydawało mu się, że byłoby sromotnym wstydem, gdyby jego uczennica nie wiedziała nic na temat magicznych stworzeń. Kiwał głową dalej, przynosiły chłód i strach, żywiły się szczęściem, radością, to wszystko było zbyt oczywistą prawdą, ale taką, o której musiała pamiętać. Za kilka dni, kiedy staną pośrodku pustej celi Craiga w Azkabanie, będą musieli być gotowi na wszystko: i wiedzieć, co im grozi w więzieniu. Spojrzał w jej oczy odwzajemniając odważne spojrzenie, zdawał się nie dostrzegać jej spięcia, obaw, wahania - zawsze doskonale wychodziło jej tuszowanie emocji. Lekko zmarszczył brwi, kiedy padło słowo legilimencja, pierwsza oznaka sprzeczności pomiędzy tym, co mówiła, a tym, co wiedział na pewno.
- Naprawdę tak tu napisali? - zdziwił się szczerze, w pierwszej chwili nawet nie przyszło mu do głowy, że mogłaby wymyślić to sama. Kartkował księgę dalej, odnajdując wreszcie hasło, które wcześniej zamknął: dementorzy. - Ojciec zwykle używał chłamu jako podpałki do kominka - dodał niezobowiązująco, wodząc spojrzeniem wzdłuż kolejnych wersów, usiłując wychwycić między literami słowo legilimencja. Nie znalazł, z całą pewnością nie mówił też o tym w Fantasmagorii. - Nie - skomentował więc bezlitośnie na głos wynik swoich poszukiwań, unosząc wzrok na Deirdre. - Gdzie o tym słyszałaś? - A może to wcale nie było istotne. - Dementorzy żywią się emocją idącą za wspomnieniem, ale nie samym wspomnieniem - wyjaśnił powoli, patrząc na nią, by wypatrzeć ewentualny brak zrozumienia w jej oczach - nie czytają pamięci, nie rozumieją jej - wyciągają jedynie to, co ich interesuje. Światło, nadzieję, radość. Wszystko to, co sprawia, że człowiek nie traci rozumu. - Otrzepał papierosa nad popielnicą, nim zaciągnął się nikotyną, nieśpiesznie, leniwie, powoli wypuszczając w bok obłok gęstego dymu. - To do tego będą się chcieli dostać, rozumiesz mnie, Deirdre? - Spoważniał, jego rysy nabrały ostrości. Miała trudne życie, był tego pewien, jej myśli miały do czego wracać - do każdego ciernia, o jaki otarła się, odkąd po raz pierwszy postawiła nogę w Wenus. Wszystkie te rany trzeba było rozdrapać i zatopić się w nich na nowo, przyćmić wszystko, co odganiało mroki, przyćmić każdą światłą myśl. Pokręcił głową, lepiej by było, gdyby mieli tam iść wcześniej, kiedy Deirdre wciąż była dziwką. Zamyślił się, patrząc na nią w milczeniu; okrutna myśl, która zajaśniała w jego głowie, rozpaliła się całkiem żywo i całkiem serio: co gdyby zburzyć całą stabilizację, na której zaczęłaś stawiać kroki, Deirdre? Co gdyby zabrać ci wszystko, co masz, od nowa ucząc bezdomności - czy miałabyś w sobie dość goryczy, żeby minąć dementorów bez obaw o siebie?
- Obawiam się, że twarz straciłaś jedynie ty, tymi rewelacjami - dodał bez emocji, wytrącając się z zamyślenia; uchwycił kielich, upijając kolejny łyk wina, zastanawiając się nad różnicami między dementorami a śmierciotulami. Na ich szczęście, były istotne. - Zakrywają twarze - zgodził się z nią, dźwigając opasłą księgę z kolan na stół - podsuwając ją bliżej Deirdre, z doskonale widoczną ryciną, na której uwypuklony został obrzydliwy otwór gębowy - ale je posiadają, dementorzy istnieją fizycznie, ale naukowcy spierają się odnośnie tego, czy ich zranienie jest możliwe. Wiadomo, że patronus znajdujący się poza naszym zasięgiem jest w tej materii najskuteczniejszy. I możliwe też, że będziemy pierwszymi, którzy to sprawdzą. - Jeśli nie będzie innego wyjścia - mogli próbować. - Chyba - powtórzył za nią z rezygnacją, nie będąc wciąż pewnym jak zareagować na drugą część jej wynurzeń. Bardzo starał się po sobie nie dać znać, że coś w tym toku rozumowania było nie tak, jak być powinno. - Nie wydaje ci się to bardzo uprzejme ze strony strażników Azkabanu, że atakują swoich więźniów wtedy, kiedy ci śpią? - Kącik jego ust nie uniósł się wyżej, rozbawienie trzymane silną wodzą nie zaiskrzyło w źrenicy. - Bezsenność to potworna przypadłość i prawdziwe tortury dla trzymanych tam więźniów, ale w takim razie - póki nie zaśniemy, będziemy bezpieczni - tak to widziała?
Z uznaniem skinął głową, słysząc jej słowa, po czym posmakował wina, jego aromat był znajomy i pachniał dzieciństwem. Więc wzięła się za naukę - dobrze, potrzebowała tego. Cieszyło go, że długich samotnych dni w Białej Willi nie poświęcała na marnotrawienie czasu; nie była kochanką, która w tym czasie myślałaby - przynajmniej nie wyłącznie, wciąż wiele o niej nie wiedział - o nowych sukniach, pachnidłach i zabiegach pielęgnacyjnych, Deirdre chciała się rozwijać, być lepszą, służyć Jemu lepiej. Odnajdywał czarnomagiczne traktaty powyciągane z półek nim nadgorliwie układała je z powrotem Prymulka, ale nie zauważył, że próbowała nadrobić również wiedzę magizoologiczną. Bezsprzeczne wydawało mu się, że byłoby sromotnym wstydem, gdyby jego uczennica nie wiedziała nic na temat magicznych stworzeń. Kiwał głową dalej, przynosiły chłód i strach, żywiły się szczęściem, radością, to wszystko było zbyt oczywistą prawdą, ale taką, o której musiała pamiętać. Za kilka dni, kiedy staną pośrodku pustej celi Craiga w Azkabanie, będą musieli być gotowi na wszystko: i wiedzieć, co im grozi w więzieniu. Spojrzał w jej oczy odwzajemniając odważne spojrzenie, zdawał się nie dostrzegać jej spięcia, obaw, wahania - zawsze doskonale wychodziło jej tuszowanie emocji. Lekko zmarszczył brwi, kiedy padło słowo legilimencja, pierwsza oznaka sprzeczności pomiędzy tym, co mówiła, a tym, co wiedział na pewno.
- Naprawdę tak tu napisali? - zdziwił się szczerze, w pierwszej chwili nawet nie przyszło mu do głowy, że mogłaby wymyślić to sama. Kartkował księgę dalej, odnajdując wreszcie hasło, które wcześniej zamknął: dementorzy. - Ojciec zwykle używał chłamu jako podpałki do kominka - dodał niezobowiązująco, wodząc spojrzeniem wzdłuż kolejnych wersów, usiłując wychwycić między literami słowo legilimencja. Nie znalazł, z całą pewnością nie mówił też o tym w Fantasmagorii. - Nie - skomentował więc bezlitośnie na głos wynik swoich poszukiwań, unosząc wzrok na Deirdre. - Gdzie o tym słyszałaś? - A może to wcale nie było istotne. - Dementorzy żywią się emocją idącą za wspomnieniem, ale nie samym wspomnieniem - wyjaśnił powoli, patrząc na nią, by wypatrzeć ewentualny brak zrozumienia w jej oczach - nie czytają pamięci, nie rozumieją jej - wyciągają jedynie to, co ich interesuje. Światło, nadzieję, radość. Wszystko to, co sprawia, że człowiek nie traci rozumu. - Otrzepał papierosa nad popielnicą, nim zaciągnął się nikotyną, nieśpiesznie, leniwie, powoli wypuszczając w bok obłok gęstego dymu. - To do tego będą się chcieli dostać, rozumiesz mnie, Deirdre? - Spoważniał, jego rysy nabrały ostrości. Miała trudne życie, był tego pewien, jej myśli miały do czego wracać - do każdego ciernia, o jaki otarła się, odkąd po raz pierwszy postawiła nogę w Wenus. Wszystkie te rany trzeba było rozdrapać i zatopić się w nich na nowo, przyćmić wszystko, co odganiało mroki, przyćmić każdą światłą myśl. Pokręcił głową, lepiej by było, gdyby mieli tam iść wcześniej, kiedy Deirdre wciąż była dziwką. Zamyślił się, patrząc na nią w milczeniu; okrutna myśl, która zajaśniała w jego głowie, rozpaliła się całkiem żywo i całkiem serio: co gdyby zburzyć całą stabilizację, na której zaczęłaś stawiać kroki, Deirdre? Co gdyby zabrać ci wszystko, co masz, od nowa ucząc bezdomności - czy miałabyś w sobie dość goryczy, żeby minąć dementorów bez obaw o siebie?
- Obawiam się, że twarz straciłaś jedynie ty, tymi rewelacjami - dodał bez emocji, wytrącając się z zamyślenia; uchwycił kielich, upijając kolejny łyk wina, zastanawiając się nad różnicami między dementorami a śmierciotulami. Na ich szczęście, były istotne. - Zakrywają twarze - zgodził się z nią, dźwigając opasłą księgę z kolan na stół - podsuwając ją bliżej Deirdre, z doskonale widoczną ryciną, na której uwypuklony został obrzydliwy otwór gębowy - ale je posiadają, dementorzy istnieją fizycznie, ale naukowcy spierają się odnośnie tego, czy ich zranienie jest możliwe. Wiadomo, że patronus znajdujący się poza naszym zasięgiem jest w tej materii najskuteczniejszy. I możliwe też, że będziemy pierwszymi, którzy to sprawdzą. - Jeśli nie będzie innego wyjścia - mogli próbować. - Chyba - powtórzył za nią z rezygnacją, nie będąc wciąż pewnym jak zareagować na drugą część jej wynurzeń. Bardzo starał się po sobie nie dać znać, że coś w tym toku rozumowania było nie tak, jak być powinno. - Nie wydaje ci się to bardzo uprzejme ze strony strażników Azkabanu, że atakują swoich więźniów wtedy, kiedy ci śpią? - Kącik jego ust nie uniósł się wyżej, rozbawienie trzymane silną wodzą nie zaiskrzyło w źrenicy. - Bezsenność to potworna przypadłość i prawdziwe tortury dla trzymanych tam więźniów, ale w takim razie - póki nie zaśniemy, będziemy bezpieczni - tak to widziała?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Doceniała poświęcenie Tristana - nie przybył przecież do Białej Willi po to, by ją uczyć; szukał tu odprężenia, zapomnienia, relaksu, oderwania od niewygodnej rzeczywistości, a zamiast powitać go tak, jak zawsze, stęskniona i wygłodniała, poświęciła mu zdecydowanie mniej czasu, od razu wymykając się z ścisłych objęć, kierowana pragnieniem wiedzy. Miał święte prawo się obruszyć lub zbyć jej - niewyartykułowaną przecież bezpośrednio - prośbę, lekceważąco każąc powrócić do przyjemniejszych tematów. Nie zrobił tego, podniósł się, i chociaż wyglądał na więcej niż zrezygnowanego, to jednak odebrał od niej księgę, zasiadając naprzeciwko. Wzbudzając ulgę - sama zrobiła tyle, ile mogła, potrzebując teraz bezpośredniej lekcji - i zarazem wpędzając w poczucie dyskomfortu. Nasilające się z pierwszym retorycznym, zdziwionym pytaniem.
Nie, nie przeczytała o legilimencji w żadnej z tych ksiąg, wywnioskowała to sama, ale postanowiła nie chwalić się logicznym ciągiem przyczynowo-skutkowym, doprowadzającym ją do mylnego rezultatu. Krótkie zaprzeczenie, padające z ust Tristana, ukłuło ją nieprzyjemnym bólem. Dawno nie czuła tak nieprzyjemnej porażki, tak okrutniej niewiedzy, takiej nagości wobec poruszanego tematu rozmowy - jeszcze bardziej zawstydzającej w kontraście z człowiekiem, który wiedział o magicznych zwierzętach wszystko, mistrzu w tej dziedzinie. - To chyba w innej książce - skłamała gładko i w nieistotnej sprawie, żeby choć odrobinę zrzucić z barków ciężar odpowiedzialności za wygłoszoną bzdurę. Wyciszyła piski urażonej dumy, cała zamieniając się w słuch, skupiona, uważna na każdy detal, który - do skutku - powtarzał jej Tristan. Tym razem zapamięta nawet najdrobniejsze szczegóły, była tego pewna. Łatwiej skupiała się pod presją upokorzenia, nie czując się rozkojarzona jego rozchełstaną koszulą, wilgotnymi od wina wargami i resztką krwi, połyskującą na policzku. - Karmią się emocją, stają się dzięki temu silniejsi, osłabiając przy tym ofiarę - powtórzyła od razu, słowo w słowo, obiecując sobie, że nie będzie już interpretować przeczytanych treści. Swoboda myślenia sprzyjała jej we wszystkich aspektach poza wiedzą o nieszczęsnych stworzeniach.
Z trudem przełknęła kolejne upokorzenie, tym razem rozciągnięte w czasie - i rozwleczone do granic absurdu. Tristan nie spychał jej niewiedzy krótkimi zaprzeczeniami, a akcentował idiotyczne wyobrażenia, mimowolnie wybierając najboleśniejszą, ale też najbardziej skuteczną formę nauki. Ostry rumieniec nie wykwitł na bladych policzkach Deirdre, ale palce mocniej zacisnęły się na brzegu krzesła. Już dawno nie czuła się tak zażenowana, a fakt, że obnażała niewiedzę właśnie przez Rosierem, tylko pogarszał sprawę. - Śmierciotula - odparła, siląc się na pozorną obojętność. - Pomyliłam pewne fakty ze śmierciotulą - wypowiedziała to zdanie prawie bezgłośnie, jakby wyciszenie zazwyczaj buńczucznego tonu mogło sprawić, że Tristan zignoruje pierwsze w ich historii przyznanie się do błędu. - Ale te...stworzenia, są w jakiś sposób powiązane, prawda? - gdzieś na pewno czytała o prawdopodobnym wspólnym pochodzeniu; jedynie to miała na swoją obronę, postanawiając od tej pory otwierać usta tylko wtedy, gdy będzie stuprocentowo pewna poprawności odpowiedzi. - Tak jak bystroduch i żmijoptak, mają wspólnego przodka - kontynuowała, sięgając po kwestie, które przypominała sobie zaledwie wczoraj, przeglądając wolumin poświęcony zwierzętom pokrewnym smokom, posiadającym w sobie jakąś gadzią część. Odzyskawszy na chwilę stabilniejszy grunt i licząc na to, że następne informacje nieco przykryją jej wstydliwą porażkę, skupiła się na odzyskiwaniu z pamięci reszty informacji - proces ułatwił ohydny obraz, przesadnie realistyczny, ale potrzebny, by w pełni pojąć z czym będzie miała do czynienia. Ohydne usta, mięsiste wargi, składające wysysający duszę pocałunek. Wpatrywała się w rycinę bez obrzydzenia, ale w środku ponownie poczuła lodowatą mgłę, wypełniającą płuca strachem. - Nie ma przed nimi innej ochrony niż Patronus? Mocne Zaklęcie Tarczy nie zdoła ich powstrzymać? Zaklęcie Niewybaczalne? - pytała więc dalej; nienawidziła bezradności, a zdanie na łaskę szczęścia, pozwalającego im ominąć trójkątną salę i ewentualne patrole tych stworów, nie wchodziło w grę. Czy musiała pozbyć się każdej cieplejszej myśli, by uniknąć okrutnego losu? Na sekundę uniosła wzrok znad książki, spoglądając na twarz Tristana - kolejne ukłucie bólu, rosnący niepokój, niepewność; zacisnęła wargi, unosząc jedną dłoń do góry, w odruchowym geście poprawienia zsuwającego się z ramienia rękawa sukni. - Władze Azkabanu muszą się z nimi jakoś porozumiewać, wspominałeś o tym - niedawno, paskudnie, pogardliwie i nieprzyjemnie; czemu nie mogła pielęgnować tych uczuć, przywołując je i intensyfikując? skupić się na nich, zamiast na tym, co napełniało jej serce dziwnym drżeniem? - Mogą odpowiedzieć na naszą ewentualną propozycję? Czy w ogóle - mówią? - uściśliła: istniały przecież magiczne stworzenia, które potrafiły się komunikować. W tym momencie do głowy przychodziły jej jedynie wozaki, miotające plugawe przekleństwa, ale skoro fretkopodobne dziwactwa potrafiły wydobyć ze swych pyszczków coś względnie sensownego - to może i przerażające, oślizgłe otwory w twarzach dementorów posiadały wystarczająco dużo magii, by rozmawiać? Ta wizja wcale jej nie uspokoiła - dementorzy napełniali ją słusznym lękiem.
Nie, nie przeczytała o legilimencji w żadnej z tych ksiąg, wywnioskowała to sama, ale postanowiła nie chwalić się logicznym ciągiem przyczynowo-skutkowym, doprowadzającym ją do mylnego rezultatu. Krótkie zaprzeczenie, padające z ust Tristana, ukłuło ją nieprzyjemnym bólem. Dawno nie czuła tak nieprzyjemnej porażki, tak okrutniej niewiedzy, takiej nagości wobec poruszanego tematu rozmowy - jeszcze bardziej zawstydzającej w kontraście z człowiekiem, który wiedział o magicznych zwierzętach wszystko, mistrzu w tej dziedzinie. - To chyba w innej książce - skłamała gładko i w nieistotnej sprawie, żeby choć odrobinę zrzucić z barków ciężar odpowiedzialności za wygłoszoną bzdurę. Wyciszyła piski urażonej dumy, cała zamieniając się w słuch, skupiona, uważna na każdy detal, który - do skutku - powtarzał jej Tristan. Tym razem zapamięta nawet najdrobniejsze szczegóły, była tego pewna. Łatwiej skupiała się pod presją upokorzenia, nie czując się rozkojarzona jego rozchełstaną koszulą, wilgotnymi od wina wargami i resztką krwi, połyskującą na policzku. - Karmią się emocją, stają się dzięki temu silniejsi, osłabiając przy tym ofiarę - powtórzyła od razu, słowo w słowo, obiecując sobie, że nie będzie już interpretować przeczytanych treści. Swoboda myślenia sprzyjała jej we wszystkich aspektach poza wiedzą o nieszczęsnych stworzeniach.
Z trudem przełknęła kolejne upokorzenie, tym razem rozciągnięte w czasie - i rozwleczone do granic absurdu. Tristan nie spychał jej niewiedzy krótkimi zaprzeczeniami, a akcentował idiotyczne wyobrażenia, mimowolnie wybierając najboleśniejszą, ale też najbardziej skuteczną formę nauki. Ostry rumieniec nie wykwitł na bladych policzkach Deirdre, ale palce mocniej zacisnęły się na brzegu krzesła. Już dawno nie czuła się tak zażenowana, a fakt, że obnażała niewiedzę właśnie przez Rosierem, tylko pogarszał sprawę. - Śmierciotula - odparła, siląc się na pozorną obojętność. - Pomyliłam pewne fakty ze śmierciotulą - wypowiedziała to zdanie prawie bezgłośnie, jakby wyciszenie zazwyczaj buńczucznego tonu mogło sprawić, że Tristan zignoruje pierwsze w ich historii przyznanie się do błędu. - Ale te...stworzenia, są w jakiś sposób powiązane, prawda? - gdzieś na pewno czytała o prawdopodobnym wspólnym pochodzeniu; jedynie to miała na swoją obronę, postanawiając od tej pory otwierać usta tylko wtedy, gdy będzie stuprocentowo pewna poprawności odpowiedzi. - Tak jak bystroduch i żmijoptak, mają wspólnego przodka - kontynuowała, sięgając po kwestie, które przypominała sobie zaledwie wczoraj, przeglądając wolumin poświęcony zwierzętom pokrewnym smokom, posiadającym w sobie jakąś gadzią część. Odzyskawszy na chwilę stabilniejszy grunt i licząc na to, że następne informacje nieco przykryją jej wstydliwą porażkę, skupiła się na odzyskiwaniu z pamięci reszty informacji - proces ułatwił ohydny obraz, przesadnie realistyczny, ale potrzebny, by w pełni pojąć z czym będzie miała do czynienia. Ohydne usta, mięsiste wargi, składające wysysający duszę pocałunek. Wpatrywała się w rycinę bez obrzydzenia, ale w środku ponownie poczuła lodowatą mgłę, wypełniającą płuca strachem. - Nie ma przed nimi innej ochrony niż Patronus? Mocne Zaklęcie Tarczy nie zdoła ich powstrzymać? Zaklęcie Niewybaczalne? - pytała więc dalej; nienawidziła bezradności, a zdanie na łaskę szczęścia, pozwalającego im ominąć trójkątną salę i ewentualne patrole tych stworów, nie wchodziło w grę. Czy musiała pozbyć się każdej cieplejszej myśli, by uniknąć okrutnego losu? Na sekundę uniosła wzrok znad książki, spoglądając na twarz Tristana - kolejne ukłucie bólu, rosnący niepokój, niepewność; zacisnęła wargi, unosząc jedną dłoń do góry, w odruchowym geście poprawienia zsuwającego się z ramienia rękawa sukni. - Władze Azkabanu muszą się z nimi jakoś porozumiewać, wspominałeś o tym - niedawno, paskudnie, pogardliwie i nieprzyjemnie; czemu nie mogła pielęgnować tych uczuć, przywołując je i intensyfikując? skupić się na nich, zamiast na tym, co napełniało jej serce dziwnym drżeniem? - Mogą odpowiedzieć na naszą ewentualną propozycję? Czy w ogóle - mówią? - uściśliła: istniały przecież magiczne stworzenia, które potrafiły się komunikować. W tym momencie do głowy przychodziły jej jedynie wozaki, miotające plugawe przekleństwa, ale skoro fretkopodobne dziwactwa potrafiły wydobyć ze swych pyszczków coś względnie sensownego - to może i przerażające, oślizgłe otwory w twarzach dementorów posiadały wystarczająco dużo magii, by rozmawiać? Ta wizja wcale jej nie uspokoiła - dementorzy napełniali ją słusznym lękiem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Usiłował wrócić pamięcią do pozostałych woluminów znajdujących się w pobliskiej biblioteczce, czy to możliwe, że ojciec trzymał tutaj bezwartościowe tytuły? Trudno było mu w to uwierzyć, wysoko cenił sobie wiedzę, skrupulatnie odsączając wartościową od mniej wartościowej - nietrafiony prezent zapewne skończyłby w kominku, a z całą pewnością nie został wywieziony tutaj, w oazie spokoju i wyciszenia, gdzie księgi umilały relaks. - Zapewne - odparł w końcu na jej słowa, porzucając bezowocne poszukiwania, niewinne kłamstwo pozostało niewykryte. - To ważne - zaakcentował, wchodząc jej w słowo, kiedy powtórzyła za nim przymioty dementorów. - Jeśli nie będą w stanie dotrzeć do pozytywnych emocji, nie będą też w stanie ich z ciebie wyciągnąć. Kiedy staniesz naprzeciw jednego z nich i nic innego już ci nie pozostanie: będziesz musiała przywołać wszystko, co najgorsze. Najpodlejsze myśli, najohydniejsze obrazy, najboleśniejsze porażki - Nie ucieknie od przeszłości, od Wenus, to było oczywiste. Nawet, jeśli chciała o tym zapomnieć - w tym momencie to bolesne rany przeszłości mogły stanowić jej tarczę. - Wyciągniesz wszystkie swoje brudy i skupisz się tylko na nich - powtarzał powoli, chcąc się upewnić, że Deirdre rozumiała powagę, zdawała sobie sprawę z realnego zagrożenia - dementorzy byli potężnymi istotami, których odgonić potrafiła jedynie silna biała magia, magia znajdująca się daleko poza ich dostępem - zbyt mocno zatopili się w najbardziej czarnoksięskich technikach, by móc po nią sięgnąć. Ale, mimo to, musieli tę wyprawę jakimś cudem przeżyć. Jeszcze nie do końca wiedział jakim. Odetchnął, w niespokojnym zamyśleniu upijając większy łyk czerwonego wina, zgrabnie przekładając papierosa między palce; wsparł się o tylne oparcie wygodnie, z niedbałą nonszalancją, nawet w połowie niezafrapowany tą rozmową tak jak Deirdre.
- Pomyliłabyś pewne fakty, gdybyś pomyliła daty skatalogowania tych dwóch gatunków lub sposób żerowania - wyjaśnił cierpliwie - pomyliłaś wszystkie fakty - Musieli sobie to wyjaśnić na samym początku. Nie, z taką wiedzą nie mogła wejść do Azkabanu; dobrze, że dostrzegała swoje błędy - choć ledwie usłyszał jej słowa - i dobrze, że potrafiła się poprawić sama. Gdyby brnęła w ten idiotyczny ciąg myślowy, zapewne zacząłby się zastanawiać, jak to możliwe, że w sztuce czarnomagicznej zaszła tak daleko. Zaciągnął się papierosem, znów ginąc w oparach gęstego dymu. - Tak - zawyrokował w końcu, przyglądając się jej z zastanowieniem - jednak jej nauka osiągała pewne efekty. - Te gatunki są ze sobą blisko spokrewnione, ale śmierciotule są od dementorów znacznie potężniejsze. Mamy nadzieję, że na śmierciotule nie natrafimy - choć tak naprawdę pewności mieć nie mogli: skoro trzymali tam dementorów, mogli trzymać tam właściwie wszystko. Kręcił głową na jej pytania, nie byli biegli w białej magii, ale ta i tak by ich nie ocaliła. - Możemy próbować wszystkiego, ale nie powinniśmy nastawiać się na sukces. Nie istnieją żadne źródła, które potwierdziłyby, że przed dementorem da się ochronić w inny sposób. - Nie istnieją źródła nie zawsze znaczy to samo, co nie da się. Ale nie powinni się na to nastawiać, musieli zabezpieczyć się na inne sposoby. Powiódł wzrokiem za ruchem jej ręki, gdy sięgnęła nią ramiączka sukni. Niedbałym ruchem odsunął od niej księgę, przysuwając ją ku sobie - kartkując strony dalej. - Mówiłem - przytaknął - prawdopodobnie będą w stanie nas zrozumieć, jeśli spróbujemy do nich mówić. Wątpię, żeby potrafiły nam odpowiedzieć, ich krtań nie jest do tego przystosowana. Ale sądzę, że reakcja dementorów zdradzi nam ich zamiary. - Zabiją nas albo nie, nie było w tym wielkiej filozofii. Jest, odnalazł w księdze hasło śmierciotula, zamaszystym ruchem znów odwracając zwróconą ku sobie księgę w kierunku kochanki - i podsunął jej obrazek bliżej. - Czym się to różni od dementora? - skoro czytała - powinna wiedzieć, miała wobec siebie wysokie wymagania. On wobec niej - jeszcze wyższe, upił łyk wina, zatrzymując kielich w dłoni.
- Żmijoptak, piękne zwierzę - nie dając zastanowić się jej w spokoju, nie potrzebowała go, pociągnął rozpoczęty przez nią temat wcześniej. Na jego twarzy wciąż trwał zobojętniały dekadencki wyraz, zachowywał powagę, surową, mentorską, właściwą sytuacji. Mógł wydać się wręcz oderwany lub nieskoncentrowany, ale było to jedynie mylne wrażenie - nie potrzebował koncentracji, by przywoływać najprostsze elementy wiedzy z dziedziny, której poświęcił życie. Dziedziny, do której predysponowano go jeszcze zanim się urodził. - Składa jaja wykonane ze szczerego srebra, kruchego i delikatnego. Trudno jest je ustrzec przed mugolami, ale na jego szczęście sam jest dość ostrożny. Inaczej niż bystroduch, który, wiedziony właściwą sobie ciekawością, chętnie pokazuje się niemagicznym. Jak sądzisz, który z nich pociągnie za sobą więcej śmiertelnych ofiar wśród mugoli? - i dlaczego, ale tego przecież nie musiał dodawać - nie bawili się w zgadywanki. Nikt nie mógł wiedzieć, co przyda jej się za kilka dni. - Dobrze, że o nich czytałaś - dodał tonem subtelnej, łagodnej - mdłej, ostatecznie nie uczyniła nic wyjątkowego - pochwały - to gady, wiesz coś o tych największych? - o smokach. Skup się. Pytał ją o wszystko na raz, skacząc z tematu na temat, ale to był przecież najlepszy sposób na to, żeby wyciągnąć z niej to, co wiedziała na pewno - a nie to, co wymyśla na poczekaniu. Ale przecież znał potencjał jej umysłu i wiedział, jak szybko potrafi się uczyć.
- Pomyliłabyś pewne fakty, gdybyś pomyliła daty skatalogowania tych dwóch gatunków lub sposób żerowania - wyjaśnił cierpliwie - pomyliłaś wszystkie fakty - Musieli sobie to wyjaśnić na samym początku. Nie, z taką wiedzą nie mogła wejść do Azkabanu; dobrze, że dostrzegała swoje błędy - choć ledwie usłyszał jej słowa - i dobrze, że potrafiła się poprawić sama. Gdyby brnęła w ten idiotyczny ciąg myślowy, zapewne zacząłby się zastanawiać, jak to możliwe, że w sztuce czarnomagicznej zaszła tak daleko. Zaciągnął się papierosem, znów ginąc w oparach gęstego dymu. - Tak - zawyrokował w końcu, przyglądając się jej z zastanowieniem - jednak jej nauka osiągała pewne efekty. - Te gatunki są ze sobą blisko spokrewnione, ale śmierciotule są od dementorów znacznie potężniejsze. Mamy nadzieję, że na śmierciotule nie natrafimy - choć tak naprawdę pewności mieć nie mogli: skoro trzymali tam dementorów, mogli trzymać tam właściwie wszystko. Kręcił głową na jej pytania, nie byli biegli w białej magii, ale ta i tak by ich nie ocaliła. - Możemy próbować wszystkiego, ale nie powinniśmy nastawiać się na sukces. Nie istnieją żadne źródła, które potwierdziłyby, że przed dementorem da się ochronić w inny sposób. - Nie istnieją źródła nie zawsze znaczy to samo, co nie da się. Ale nie powinni się na to nastawiać, musieli zabezpieczyć się na inne sposoby. Powiódł wzrokiem za ruchem jej ręki, gdy sięgnęła nią ramiączka sukni. Niedbałym ruchem odsunął od niej księgę, przysuwając ją ku sobie - kartkując strony dalej. - Mówiłem - przytaknął - prawdopodobnie będą w stanie nas zrozumieć, jeśli spróbujemy do nich mówić. Wątpię, żeby potrafiły nam odpowiedzieć, ich krtań nie jest do tego przystosowana. Ale sądzę, że reakcja dementorów zdradzi nam ich zamiary. - Zabiją nas albo nie, nie było w tym wielkiej filozofii. Jest, odnalazł w księdze hasło śmierciotula, zamaszystym ruchem znów odwracając zwróconą ku sobie księgę w kierunku kochanki - i podsunął jej obrazek bliżej. - Czym się to różni od dementora? - skoro czytała - powinna wiedzieć, miała wobec siebie wysokie wymagania. On wobec niej - jeszcze wyższe, upił łyk wina, zatrzymując kielich w dłoni.
- Żmijoptak, piękne zwierzę - nie dając zastanowić się jej w spokoju, nie potrzebowała go, pociągnął rozpoczęty przez nią temat wcześniej. Na jego twarzy wciąż trwał zobojętniały dekadencki wyraz, zachowywał powagę, surową, mentorską, właściwą sytuacji. Mógł wydać się wręcz oderwany lub nieskoncentrowany, ale było to jedynie mylne wrażenie - nie potrzebował koncentracji, by przywoływać najprostsze elementy wiedzy z dziedziny, której poświęcił życie. Dziedziny, do której predysponowano go jeszcze zanim się urodził. - Składa jaja wykonane ze szczerego srebra, kruchego i delikatnego. Trudno jest je ustrzec przed mugolami, ale na jego szczęście sam jest dość ostrożny. Inaczej niż bystroduch, który, wiedziony właściwą sobie ciekawością, chętnie pokazuje się niemagicznym. Jak sądzisz, który z nich pociągnie za sobą więcej śmiertelnych ofiar wśród mugoli? - i dlaczego, ale tego przecież nie musiał dodawać - nie bawili się w zgadywanki. Nikt nie mógł wiedzieć, co przyda jej się za kilka dni. - Dobrze, że o nich czytałaś - dodał tonem subtelnej, łagodnej - mdłej, ostatecznie nie uczyniła nic wyjątkowego - pochwały - to gady, wiesz coś o tych największych? - o smokach. Skup się. Pytał ją o wszystko na raz, skacząc z tematu na temat, ale to był przecież najlepszy sposób na to, żeby wyciągnąć z niej to, co wiedziała na pewno - a nie to, co wymyśla na poczekaniu. Ale przecież znał potencjał jej umysłu i wiedział, jak szybko potrafi się uczyć.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wiedziała, że to, o czym rozmawiali było ważne, śmiertelnie ważne, że od zgromadzenia jak największej ilości informacji o dementorach może zależeć powodzenie powierzonej im misji. Im więcej jednak się dowiadywała, im jaśniejszy obraz stworów rysował się w jej głowie - zwłaszcza w porównaniu z innymi kreaturami, o których czytała - tym szybciej wzrastał niepokój. Cóż z tego, że potrafiła już rozpoznać i odróżnić strażnika Azkabanu od pełzającej wśród egzotycznych liści śmierciotuli, cóż z tego, że pokornie przyjęła dalsze informacje, dokładnie wizualizując sobie oślizgłe, pokryte liszajami usta, sękate szpony, wyłaniające się pod poszarpanego całunu: dalej nie potrafiła z nimi walczyć. Zaklęcie Patronusa, zbyt dobre, by mogło zakwitnąć w przeszytym czarną magią sercu, pozostawało poza ich zasięgiem, a jakiekolwiek inne możliwości były - no właśnie - tylko możliwościami. Jeśli Tristan wątpił w ich powodzenie, nie pozwalała kiełkować naiwnej nadziei na to, że wystarczająco silne Protego uchroni ją od tragicznego końca.
Pozostawało więc...wyzbycie się szczęścia, radości, spokoju, wiary. Rozumiała powagę sytuacji, posiadała też całkiem pokaźny bagaż, mogący obciążyć ją gorzką rozpaczą. Jeszcze przed kilkunastoma dniami sięgałaby do niego bez żadnego problemu, przywdziewając plugawe wspomnienia niczym tarcze - teraz wymagało to od niej znacznie większego wysiłku. Czarne spojrzenie pozostało utkwione w książce, masochistycznie śledząc ostrą kreskę, dokumentującą dementora na pożółkłej stronicy, ale myślami była odrobinę wyżej, przy ostrym profilu Tristana, przy zapachu dymu, krwi i wina - nie mogła uciekać jednak długo, wolumin ponownie został przesunięty na drugą część stołu, łaskawie przywracając ją do rzeczywistości brutalnym zwróceniem uwagi.
Zacisnęła usta jeszcze mocniej; nie znosiła krytyki, zwłaszcza od osób, które podziwiała. Bolesne wytknięcie oczywistego błędu, zadziałało na nią trzeźwiąco i motywująco. Musiała zatrzeć tę haniebną porażkę, pokazać mu, że tygodnie niewygodnej nauki - i dni tej komfortowej i lekkiej - nie poszły na marne. Nie skomentowała już w żaden sposób rad odnośnie emocji - przyjęła je i zrozumiała tak boleśnie, jak tylko mogła; potwierdzanie cierpienia w żaden sposób go nie uwznioślało ani nie utwardzało.
- W Azkabanie mogą przebywać inne stworzenia? - spytała mimowolnie; widmo chimer, mantykor albo udomowionych smoków, pełzających w pełnych mgły korytarzach, naprawdę mógł ją przerazić. O ile z dementorami istniała jakaś szansa na powodzenie, na porozumienie, o którym wspominał Tristan, to starcie z dzikim gadem, z wywerną lub innym stworem, napełniało ją żywszym strachem. Być może niesłusznie, przed nimi mogłaby się obronić czymś więcej niż Patronusem. Zamilkła jednak, skupiając się ponownie na tym nieszczęsnym błędzie. Śmierciotula. Na rycinie w niczym nie przypominała dementora - prawie - i Deirdre tym mocniej poczuła wstyd, na szczęście ukryty za opanowaną mimiką. - Sunie po ziemi, nie unosi się nad nią - zaczęła, zerkając na rysunek tylko na chwilę. Miała doskonałą pamięć i jeśli już wyciągnęła się z uwłaczającego chaosu, poprawnie łącząc termin z resztą definicji, potrafiła przywołać dobrą odpowiedź. - Nie całuje, a pożera. Żywi się ludzkim mięsem, nie duszą, nie emocjami - kontynuowała, prawie z ulgą; faktycznie wolałaby nie spotkać tego stworzenia, jednocześnie dławiąc się zażenowaniem. Sprzeczności pomiędzy dementorami a śmierciotulami były więcej niż oczywiste, jak mogła się pomylić? - Występuje głównie w tropikach. Dementorzy się tam nie zapuszczają - cóż za sprawiedliwa równowaga świata zwierząt; podział globu na terytoria, by żadne nie umknęło przed koszmarem morderczych całunów. Ten dział magicznej nauki wydawał się jej coraz logiczniejszy, coraz bardziej znany i pomimo okropnych potknięć, opanowywanie podstaw dawało jej poczucie drobnego zwycięstwa i zapanowania nad chaosem.
Chwilowego; Rosier szybko zmienił temat - i dobrze, wytrącając ją z równowagi nie pozwalał osiadać na laurach ani skupiać się tylko na jednym aspekcie morderczych stworzeń. Skoro chciała odzyskać podstawową wiedzę, musiała poszerzać ją o przeróżne aspekty fauny. Także tej, jakiej być może - czy na pewno? - nie spotka na swej drodze w najbliższej, chwiejnej przyszłości. - To zależy - odparła ostrożnie; czytała o tych stworzeniach, pamiętała, czym się różnią, ale informacja o srebrnych jajach umknęła z jej głowy. - Mugole, łasi na bogactwo, mogą próbować dostać się do mitycznych kosztowności. Skuszeni plotkami o srebrze nie będą dbać o własne bezpieczeństwo, docierając do gniazd zmijoptaka - kontynuowała powoli, wcale nie rozluźniając się. Zmierzali w stronę tematu najbliższemu sercu Rosiera, a nie miała wątpliwości, że gdyby powiedziała coś absolutnie głupiego o smokach, jej słodkie wakacje w Białej Willi dobiegłyby końca - cóż, przynajmniej ona sama nie miałaby żadnego problemu z przejściem obok dementorów. - Ale to bystroduch jest odważniejszy, mniej zapobiegawczy, często pojawia się w okolicach siedlisk mugoli. Jest też...ciekawski - o ile taką cechą może pochwalić się przerażające bydlę - A jego skóra jest podobno odporna na mugolskie bronie - o tych nie wiedziała nic, ale bazowała na informacjach pozyskanych z ksiąg - więc to pewnie on stanowi większe zagrożenie - i dobrze, im więcej brudu zostanie zgarniętego z tego świata, tym lepiej. Przemilczała ten fakt, wiedząc, że sama jeszcze do niedawna mogła pochwalić się taką samą wiedzą na temat bystroduchów i żmijoptaków, co mugol. Upokarzające. Odgarnęła włosy, opadające na jej twarz, żałując, że nie zabrała z poddasza złotej spiny; plątające się wokół twarzy kosmyki denerwowały ją prawie tak samo, jak podjęta finalnie tematyka. Smoki. O ile wcześniej mogła pozwolić sobie na pomyłki i totalnie głupie stwierdzenia, to teraz wchodziła na połacie kruchego lodu, którego nie mogła złamać - tak jak zawieść wiary Rosiera w to, że naprawdę poszerzyła swoją wiedzę.
- Dużo czytałam. Głównie o smokach- przyznała najpierw z pewną przezornością, nie chcąc używać sformułowania o wiedzy. Czytała, ale czy wiedziała? Musiała jednak zabłysnąć, a przynajmniej spróbować zrobić to w dobry sposób, bez emanowania głupotą. - Masz tu naprawdę doskonałą bibliotekę - dodała z uznaniem, z rozmarzeniem; kochała książki, szczegółowe i wspaniale wydane; zgłębianie nawet trudnej tematyki było w ich towarzystwie przyjemniejsze. - Jedne z największych, najniebezpieczniejszych, najbardziej nieokiełznanych stworzeń magicznych - zaczęła od oczywistości, jakżeby inaczej: po tej tematyce dalej poruszała się bez gracji. - Są też zróżnicowane, zarówno wielkością jak i charakterami - nie pamiętała wszystkich, skupiała się tylko na tych wyróżniających się spośród przerażającego tłumu. - Najmniejszy jest Żmijoząb - sekunda zawahania, szybkie przekartkowanie w myślach ostatnio czytanej książki. Urugwajski? Brazylijski? Chilijski? - Peruwiański - oby był to celny strzał - ale największe ważą nawet do sześciu, siedmiu ton. Zieją ogniem, są pokryte łuskami, czasem posiadają rogi - nie pomyliło się jej z buchorożcem? Nieważne, brnęła dalej. - i są pełne magii. Ich krew, łuski, pazury, wszystko to przepełnione jest silną czarodziejską mocą - zatrzymała się na chwilę; czy wiedziała coś więcej? Nagle posiadane informacje wydały się jej błahe i marne, a w porównaniu z tym, co wiedział o smokach Tristan: żałośnie śmieszne. Miała jednak w zanadrzu fakt, który nie dość, że niezaprzeczalny, to jeszcze wspaniale wpisywał się w feministyczne poglądy. - Smoczyce są większe i groźniejsze od samców. Bardziej zajadłe, drapieżne, śmiercionośne - wygłosiła z wyraźnym zadowoleniem, poruszając aspekty, które w pełni rozumiała. -Jaja smoków należą do towarów niewymienialnych klasy A a same smoki są wpisane do najwyższej ministerialnej klasyfikacji niebezpiecznych stworzeń - dodała już ze stuprocentową pewnością: ministerialne wytyczne wchodziły jej do głowy bez żadnego problemu. Może chociaż tym zakryje ewentualne pomyłki, które - miała nadzieję - jednak się nie pojawiły.
Pozostawało więc...wyzbycie się szczęścia, radości, spokoju, wiary. Rozumiała powagę sytuacji, posiadała też całkiem pokaźny bagaż, mogący obciążyć ją gorzką rozpaczą. Jeszcze przed kilkunastoma dniami sięgałaby do niego bez żadnego problemu, przywdziewając plugawe wspomnienia niczym tarcze - teraz wymagało to od niej znacznie większego wysiłku. Czarne spojrzenie pozostało utkwione w książce, masochistycznie śledząc ostrą kreskę, dokumentującą dementora na pożółkłej stronicy, ale myślami była odrobinę wyżej, przy ostrym profilu Tristana, przy zapachu dymu, krwi i wina - nie mogła uciekać jednak długo, wolumin ponownie został przesunięty na drugą część stołu, łaskawie przywracając ją do rzeczywistości brutalnym zwróceniem uwagi.
Zacisnęła usta jeszcze mocniej; nie znosiła krytyki, zwłaszcza od osób, które podziwiała. Bolesne wytknięcie oczywistego błędu, zadziałało na nią trzeźwiąco i motywująco. Musiała zatrzeć tę haniebną porażkę, pokazać mu, że tygodnie niewygodnej nauki - i dni tej komfortowej i lekkiej - nie poszły na marne. Nie skomentowała już w żaden sposób rad odnośnie emocji - przyjęła je i zrozumiała tak boleśnie, jak tylko mogła; potwierdzanie cierpienia w żaden sposób go nie uwznioślało ani nie utwardzało.
- W Azkabanie mogą przebywać inne stworzenia? - spytała mimowolnie; widmo chimer, mantykor albo udomowionych smoków, pełzających w pełnych mgły korytarzach, naprawdę mógł ją przerazić. O ile z dementorami istniała jakaś szansa na powodzenie, na porozumienie, o którym wspominał Tristan, to starcie z dzikim gadem, z wywerną lub innym stworem, napełniało ją żywszym strachem. Być może niesłusznie, przed nimi mogłaby się obronić czymś więcej niż Patronusem. Zamilkła jednak, skupiając się ponownie na tym nieszczęsnym błędzie. Śmierciotula. Na rycinie w niczym nie przypominała dementora - prawie - i Deirdre tym mocniej poczuła wstyd, na szczęście ukryty za opanowaną mimiką. - Sunie po ziemi, nie unosi się nad nią - zaczęła, zerkając na rysunek tylko na chwilę. Miała doskonałą pamięć i jeśli już wyciągnęła się z uwłaczającego chaosu, poprawnie łącząc termin z resztą definicji, potrafiła przywołać dobrą odpowiedź. - Nie całuje, a pożera. Żywi się ludzkim mięsem, nie duszą, nie emocjami - kontynuowała, prawie z ulgą; faktycznie wolałaby nie spotkać tego stworzenia, jednocześnie dławiąc się zażenowaniem. Sprzeczności pomiędzy dementorami a śmierciotulami były więcej niż oczywiste, jak mogła się pomylić? - Występuje głównie w tropikach. Dementorzy się tam nie zapuszczają - cóż za sprawiedliwa równowaga świata zwierząt; podział globu na terytoria, by żadne nie umknęło przed koszmarem morderczych całunów. Ten dział magicznej nauki wydawał się jej coraz logiczniejszy, coraz bardziej znany i pomimo okropnych potknięć, opanowywanie podstaw dawało jej poczucie drobnego zwycięstwa i zapanowania nad chaosem.
Chwilowego; Rosier szybko zmienił temat - i dobrze, wytrącając ją z równowagi nie pozwalał osiadać na laurach ani skupiać się tylko na jednym aspekcie morderczych stworzeń. Skoro chciała odzyskać podstawową wiedzę, musiała poszerzać ją o przeróżne aspekty fauny. Także tej, jakiej być może - czy na pewno? - nie spotka na swej drodze w najbliższej, chwiejnej przyszłości. - To zależy - odparła ostrożnie; czytała o tych stworzeniach, pamiętała, czym się różnią, ale informacja o srebrnych jajach umknęła z jej głowy. - Mugole, łasi na bogactwo, mogą próbować dostać się do mitycznych kosztowności. Skuszeni plotkami o srebrze nie będą dbać o własne bezpieczeństwo, docierając do gniazd zmijoptaka - kontynuowała powoli, wcale nie rozluźniając się. Zmierzali w stronę tematu najbliższemu sercu Rosiera, a nie miała wątpliwości, że gdyby powiedziała coś absolutnie głupiego o smokach, jej słodkie wakacje w Białej Willi dobiegłyby końca - cóż, przynajmniej ona sama nie miałaby żadnego problemu z przejściem obok dementorów. - Ale to bystroduch jest odważniejszy, mniej zapobiegawczy, często pojawia się w okolicach siedlisk mugoli. Jest też...ciekawski - o ile taką cechą może pochwalić się przerażające bydlę - A jego skóra jest podobno odporna na mugolskie bronie - o tych nie wiedziała nic, ale bazowała na informacjach pozyskanych z ksiąg - więc to pewnie on stanowi większe zagrożenie - i dobrze, im więcej brudu zostanie zgarniętego z tego świata, tym lepiej. Przemilczała ten fakt, wiedząc, że sama jeszcze do niedawna mogła pochwalić się taką samą wiedzą na temat bystroduchów i żmijoptaków, co mugol. Upokarzające. Odgarnęła włosy, opadające na jej twarz, żałując, że nie zabrała z poddasza złotej spiny; plątające się wokół twarzy kosmyki denerwowały ją prawie tak samo, jak podjęta finalnie tematyka. Smoki. O ile wcześniej mogła pozwolić sobie na pomyłki i totalnie głupie stwierdzenia, to teraz wchodziła na połacie kruchego lodu, którego nie mogła złamać - tak jak zawieść wiary Rosiera w to, że naprawdę poszerzyła swoją wiedzę.
- Dużo czytałam. Głównie o smokach- przyznała najpierw z pewną przezornością, nie chcąc używać sformułowania o wiedzy. Czytała, ale czy wiedziała? Musiała jednak zabłysnąć, a przynajmniej spróbować zrobić to w dobry sposób, bez emanowania głupotą. - Masz tu naprawdę doskonałą bibliotekę - dodała z uznaniem, z rozmarzeniem; kochała książki, szczegółowe i wspaniale wydane; zgłębianie nawet trudnej tematyki było w ich towarzystwie przyjemniejsze. - Jedne z największych, najniebezpieczniejszych, najbardziej nieokiełznanych stworzeń magicznych - zaczęła od oczywistości, jakżeby inaczej: po tej tematyce dalej poruszała się bez gracji. - Są też zróżnicowane, zarówno wielkością jak i charakterami - nie pamiętała wszystkich, skupiała się tylko na tych wyróżniających się spośród przerażającego tłumu. - Najmniejszy jest Żmijoząb - sekunda zawahania, szybkie przekartkowanie w myślach ostatnio czytanej książki. Urugwajski? Brazylijski? Chilijski? - Peruwiański - oby był to celny strzał - ale największe ważą nawet do sześciu, siedmiu ton. Zieją ogniem, są pokryte łuskami, czasem posiadają rogi - nie pomyliło się jej z buchorożcem? Nieważne, brnęła dalej. - i są pełne magii. Ich krew, łuski, pazury, wszystko to przepełnione jest silną czarodziejską mocą - zatrzymała się na chwilę; czy wiedziała coś więcej? Nagle posiadane informacje wydały się jej błahe i marne, a w porównaniu z tym, co wiedział o smokach Tristan: żałośnie śmieszne. Miała jednak w zanadrzu fakt, który nie dość, że niezaprzeczalny, to jeszcze wspaniale wpisywał się w feministyczne poglądy. - Smoczyce są większe i groźniejsze od samców. Bardziej zajadłe, drapieżne, śmiercionośne - wygłosiła z wyraźnym zadowoleniem, poruszając aspekty, które w pełni rozumiała. -Jaja smoków należą do towarów niewymienialnych klasy A a same smoki są wpisane do najwyższej ministerialnej klasyfikacji niebezpiecznych stworzeń - dodała już ze stuprocentową pewnością: ministerialne wytyczne wchodziły jej do głowy bez żadnego problemu. Może chociaż tym zakryje ewentualne pomyłki, które - miała nadzieję - jednak się nie pojawiły.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przez chwilę zasępił się nad jej pytaniem - sam zadawał je sobie już od dłuższego czasu; czy w Azkabanie mogły przebywać inne stworzenia? Oczywiście, że mogły, pilnie strzeżone więzienie mogło kryć więcej tajemnic, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Sekrety pozostawały poza ich zasięgiem, mogli posiłkować się domysłami i plotkami, niczym więcej - niewiedza go frustrowała, nawet jeśli od początku nastawiał się na improwizację. Wiedział, że podjęte przez nich decyzje układały ich plan w formie kolosa na glinianych nogach, który mógł runąć w każdej chwili i to jeszcze zanim wejdą do środka. To, co mieli znaleźć w środku, mogło już tylko tę sprawę pogorszyć.
- Mogą - oparł krótko, jakby w zamyśleniu, zgodnie ze swoimi przypuszczeniami. Przypuszczeniami, nie wiedzą - to frustrowało go najbardziej; być może powinni spróbować bardziej, więcej, dociec do przyjaciół w Ministerstwie - Abraxas? - którzy mogli mieć jakiekolwiek pojęcie o poczynaniach władz w tym rejonie. Nie znał jednak nikogo, o kim wiedział, że miał do tych informacji dostęp na pewno. Tajemnica kryte za murami Azkabanu przerażały go dużo bardziej niż wizja cel wypełnionych psychopatycznymi mordercami z zacięciem do czarnej magii - tych też będą mieli okazję spotkać. Na szczęście, w większości zapewne niezdolnych już do życia. Chyba, że dementorzy się oddalą? - Miejmy nadzieję, że nie śmierciotule, bo wtedy nie pozostanie po nas ani ciało ani dusza - dokończył, paskudna śmierć, wciąż w zamyśleniu, jednym uchem wsłuchując się w informacje posiadane przez Deirdre - tym razem prawidłowo rozlokowane i słusznie wskazujące cechy obydwóch gatunków. - Dobrze - pochwalił ją, bez entuzjazmu: tak samo, kiedy rzucała zaklęcia poprawnie, ale nie doskonale. Stać ją było na więcej, mogła odnaleźć te informacje od razu - kiedy stanie naprzeciw dementora, ten bynajmniej nie odczeka, aż Deirdre wyciągnie informacje na jego temat z pamięci. - Jedyne istotniejsze informacje, jakie mamy o śmierciotuli, pochodzą od podróżnika Belby'ego wędrującego przez Nową Gwineę - kontynuował, choć ten fakt nie był zbyt istotny: zamyślił się nad zależnościami pomiędzy gatunkami. - Twierdził on, że próbował na śmierciotuli użycia różnych zaklęć, ale jedynym, które zadziałało, było Expecto Patronum. Na tej podstawie domniemywa się, że podobnie odporne na margię są dementorzy. Uznaje się go za człowieka wiarygodnego. - Niestety. Gdyby mógł podejrzewać, że jego autorytet będzie dało się obalić, byłby w stosunku do tej samobójczej eskapady bardziej optymistycznie nastawiony. W pamięci próbował odnaleźć informacje, które dałyby im choć cień szansy na lepsze przygotowanie się na niepewną przyszłość - bezskutecznie.
Patrzył na nią z kamienną twarzą, nie utraciła rezonu ani pewności siebie: dobrze, jeśli ta wiedza kiedykolwiek jej się przyda, będzie to sytuacja, w trakcie której nie będzie mogła sobie pozwolić na utratę głowy ani chwile zawahania; sekundy zwłoki będą mogły kosztować ją życie. Prowadzili wojnę, musieli przedzierać się przez miejsca niedostępne i niebezpieczne, w poszukiwaniu najczarniejszej magii i zapomnianych artefaktów - przez miejsca dawno opuszczone. Nie mogła pozwolić sobie na błędy. W ciszy wysłuchał jej słów, zwilżając wargi winem, i dogasając peta w srebrnej popielnicy; nie zareagował, póki nie umilkła. Z wolna skinął głową, znów miała słuszność.
- Żmijoptaki nie są szczególnie agresywne ani terytorialne, ale mocno cenią sobie prywatność - uzupełnił, rozjaśnił; nie chciał pozostawiać w tym temacie niedomówień - musiała wiedzieć wszystko, co mogło jej się przydać w terenie. - Wpadają w prawdziwy szał, kiedy ktoś zbliża się do ich siedlisk, do gniazd, w innych sytuacjach pozostają raczej wycofane. Łatwo jest im się ukryć - uniósł głowę nieco wyżej w oczekującej bucie - dlaczego? - ich zdolności zmiany kształtu, wielkości, były istotne, fakt, że na pierwszy rzut oka mogły pozostawać niewidoczne, wcale nie oznaczał, że nigdzie ich nie było. - Mugole nie są w stanie skrzywdzić bystroducha - przytaknął, przyciągając ku sobie księgę z powrotem; zaczął ją kartkować, obrzucając znudzonym spojrzeniem kolejne tytuły artykułów, w tym czasie - słuchając o smokach. Na ten temat Deirdre z pewnością zawsze mogła znaleźć w ojcowskiej biblioteczce najwięcej materiałów, z oczywistym względów - winna też wiedzieć na temat najwięcej, mieszkała w domu Rosierów.
- Nie marnowałaś czasu - stwierdził z uznaniem, lekko unosząc zwilżony winem kącik ust; imponowała mu. Cenił sobie ludzi mądrych i wykształconych, cenił takich, którzy naukę szanowali, nie miał też wątpliwości odnośnie tego, że smokologia była królową wszystkich nauk. - Dobrze służy - dodał, w odpowiedzi na komplement odnośnie biblioteki; pomimo początkowego zawahania zdawała się robić kompetentne wrażenie. Korzystała z otaczających ją dobrodziejstw - dobrze, bardzo dobrze. Lekko skinął głową na zaakcentowaną oczywistość, smoki były potężne, na dłużej zamyśliwszy się nad jej kolejnymi słowy. - Niekoniecznie - odparł na wspomnienie żmijozęba. - Dotychczas zgromadzona przez nas wiedza rzeczywiście plasuje żmijozęba jako najmniejszego, ale mam zamiar zrewidować tę tezę. Za perę godzin wyruszam z ekspedycją - wtrącił mimochodem, zapomniał jej wspomnieć, że przez kilka dni będzie pracował w terenie. - Anomalie wprowadzają zmiany w magizoosystemach - kontynuował, wciąż w zamyśleniu, widocznie nieprzejęty tym, czy Deirdre go zrozumie. - Nie zapominaj o jadzie - wtrącił jej w słowo - ogień nie jest ich jedyną bronią, atakują pazurami, ogonem, skrzydłami mogą wzniecać potężne wichury. Ale oprócz tego, niektóre z gatunków posiadają zatrute kły, jak węże - umilkł na krótki moment, myślami będąc gdzieś w oddali - przy swoim najświeższym odkryciu - na przykład żmijoząb - zakończył wciąż niedbale, zbyt cicho. - Rogi nie są bronią jak u reema, to zbyt prymitywne. Ich funkcją jest głównie ochrona czaszki przed urazami. - Utkwił w niej spojrzenie, przenikliwe, ostre, spojrzenie, w którym tliło się coś więcej, gdy w oczywisty sposób podkreślała przewagę smoczyc. Za to je przecież uwielbiał - swoją drogą, doskonale sobie z nimi radząc. - Myssleine była najsilniejsza - stwierdził głucho, była, stracił ją. Odeszła, trafiona piorunem tej dzikiej nawałnicy - tak niewiele wystarczyło. Nie odjął od niej spojrzenia, gdyby Myssleine była człowiekiem - byłaby nią. - Wywerny przypominają smoki, ale są od nich masywniejsze, mają mniejszą grację i słabsze skrzydła. - Obrócił jeszcze kilka stronic, nim odnalazł właściwą rycinę - znów podsuwając ją Deirdre. - Musisz pamiętać, jak je odróżnić - stanowiły nieporównywalnie mniejsza zagrożenie. - Wracając do smoków, choć nad Sheppey najprawdopodobniej dostrzeżesz wyłącznie nasze rodowe albiony błyszczące srebrem na niebie - czasem dało się dostrzec nadlatujące smoki - zwłaszcza teraz, kiedy anomalie zniszczyły zabezpieczenia i okazy rozpierzchły się po okolicy - to nie są to najpospolitsze smoki w naszym regionie. Najpospolitsze to zielone walijskie, jak je rozpoznasz? Smoki, Deirdre - używał jej imienia chcąc zaakcentować istotniejsze fakty, nie mogła pozwolić sobie na nieuwagę - często są wykorzystywane przez Ministerstwo do ochrony ważnych placówek. Służą chociażby w Gringotta. Nie mam dostępu do tych informacji, ale musimy być przygotowani na możliwość, że podobne stworzenie strzeże także dostępu do Azkabanu. - Ale w ich drużynie znajdowali się aż dwóch smokologów. To wciąż niewiele - choć dawało szanse na jakiekolwiek przetrwanie.
- Mogą - oparł krótko, jakby w zamyśleniu, zgodnie ze swoimi przypuszczeniami. Przypuszczeniami, nie wiedzą - to frustrowało go najbardziej; być może powinni spróbować bardziej, więcej, dociec do przyjaciół w Ministerstwie - Abraxas? - którzy mogli mieć jakiekolwiek pojęcie o poczynaniach władz w tym rejonie. Nie znał jednak nikogo, o kim wiedział, że miał do tych informacji dostęp na pewno. Tajemnica kryte za murami Azkabanu przerażały go dużo bardziej niż wizja cel wypełnionych psychopatycznymi mordercami z zacięciem do czarnej magii - tych też będą mieli okazję spotkać. Na szczęście, w większości zapewne niezdolnych już do życia. Chyba, że dementorzy się oddalą? - Miejmy nadzieję, że nie śmierciotule, bo wtedy nie pozostanie po nas ani ciało ani dusza - dokończył, paskudna śmierć, wciąż w zamyśleniu, jednym uchem wsłuchując się w informacje posiadane przez Deirdre - tym razem prawidłowo rozlokowane i słusznie wskazujące cechy obydwóch gatunków. - Dobrze - pochwalił ją, bez entuzjazmu: tak samo, kiedy rzucała zaklęcia poprawnie, ale nie doskonale. Stać ją było na więcej, mogła odnaleźć te informacje od razu - kiedy stanie naprzeciw dementora, ten bynajmniej nie odczeka, aż Deirdre wyciągnie informacje na jego temat z pamięci. - Jedyne istotniejsze informacje, jakie mamy o śmierciotuli, pochodzą od podróżnika Belby'ego wędrującego przez Nową Gwineę - kontynuował, choć ten fakt nie był zbyt istotny: zamyślił się nad zależnościami pomiędzy gatunkami. - Twierdził on, że próbował na śmierciotuli użycia różnych zaklęć, ale jedynym, które zadziałało, było Expecto Patronum. Na tej podstawie domniemywa się, że podobnie odporne na margię są dementorzy. Uznaje się go za człowieka wiarygodnego. - Niestety. Gdyby mógł podejrzewać, że jego autorytet będzie dało się obalić, byłby w stosunku do tej samobójczej eskapady bardziej optymistycznie nastawiony. W pamięci próbował odnaleźć informacje, które dałyby im choć cień szansy na lepsze przygotowanie się na niepewną przyszłość - bezskutecznie.
Patrzył na nią z kamienną twarzą, nie utraciła rezonu ani pewności siebie: dobrze, jeśli ta wiedza kiedykolwiek jej się przyda, będzie to sytuacja, w trakcie której nie będzie mogła sobie pozwolić na utratę głowy ani chwile zawahania; sekundy zwłoki będą mogły kosztować ją życie. Prowadzili wojnę, musieli przedzierać się przez miejsca niedostępne i niebezpieczne, w poszukiwaniu najczarniejszej magii i zapomnianych artefaktów - przez miejsca dawno opuszczone. Nie mogła pozwolić sobie na błędy. W ciszy wysłuchał jej słów, zwilżając wargi winem, i dogasając peta w srebrnej popielnicy; nie zareagował, póki nie umilkła. Z wolna skinął głową, znów miała słuszność.
- Żmijoptaki nie są szczególnie agresywne ani terytorialne, ale mocno cenią sobie prywatność - uzupełnił, rozjaśnił; nie chciał pozostawiać w tym temacie niedomówień - musiała wiedzieć wszystko, co mogło jej się przydać w terenie. - Wpadają w prawdziwy szał, kiedy ktoś zbliża się do ich siedlisk, do gniazd, w innych sytuacjach pozostają raczej wycofane. Łatwo jest im się ukryć - uniósł głowę nieco wyżej w oczekującej bucie - dlaczego? - ich zdolności zmiany kształtu, wielkości, były istotne, fakt, że na pierwszy rzut oka mogły pozostawać niewidoczne, wcale nie oznaczał, że nigdzie ich nie było. - Mugole nie są w stanie skrzywdzić bystroducha - przytaknął, przyciągając ku sobie księgę z powrotem; zaczął ją kartkować, obrzucając znudzonym spojrzeniem kolejne tytuły artykułów, w tym czasie - słuchając o smokach. Na ten temat Deirdre z pewnością zawsze mogła znaleźć w ojcowskiej biblioteczce najwięcej materiałów, z oczywistym względów - winna też wiedzieć na temat najwięcej, mieszkała w domu Rosierów.
- Nie marnowałaś czasu - stwierdził z uznaniem, lekko unosząc zwilżony winem kącik ust; imponowała mu. Cenił sobie ludzi mądrych i wykształconych, cenił takich, którzy naukę szanowali, nie miał też wątpliwości odnośnie tego, że smokologia była królową wszystkich nauk. - Dobrze służy - dodał, w odpowiedzi na komplement odnośnie biblioteki; pomimo początkowego zawahania zdawała się robić kompetentne wrażenie. Korzystała z otaczających ją dobrodziejstw - dobrze, bardzo dobrze. Lekko skinął głową na zaakcentowaną oczywistość, smoki były potężne, na dłużej zamyśliwszy się nad jej kolejnymi słowy. - Niekoniecznie - odparł na wspomnienie żmijozęba. - Dotychczas zgromadzona przez nas wiedza rzeczywiście plasuje żmijozęba jako najmniejszego, ale mam zamiar zrewidować tę tezę. Za perę godzin wyruszam z ekspedycją - wtrącił mimochodem, zapomniał jej wspomnieć, że przez kilka dni będzie pracował w terenie. - Anomalie wprowadzają zmiany w magizoosystemach - kontynuował, wciąż w zamyśleniu, widocznie nieprzejęty tym, czy Deirdre go zrozumie. - Nie zapominaj o jadzie - wtrącił jej w słowo - ogień nie jest ich jedyną bronią, atakują pazurami, ogonem, skrzydłami mogą wzniecać potężne wichury. Ale oprócz tego, niektóre z gatunków posiadają zatrute kły, jak węże - umilkł na krótki moment, myślami będąc gdzieś w oddali - przy swoim najświeższym odkryciu - na przykład żmijoząb - zakończył wciąż niedbale, zbyt cicho. - Rogi nie są bronią jak u reema, to zbyt prymitywne. Ich funkcją jest głównie ochrona czaszki przed urazami. - Utkwił w niej spojrzenie, przenikliwe, ostre, spojrzenie, w którym tliło się coś więcej, gdy w oczywisty sposób podkreślała przewagę smoczyc. Za to je przecież uwielbiał - swoją drogą, doskonale sobie z nimi radząc. - Myssleine była najsilniejsza - stwierdził głucho, była, stracił ją. Odeszła, trafiona piorunem tej dzikiej nawałnicy - tak niewiele wystarczyło. Nie odjął od niej spojrzenia, gdyby Myssleine była człowiekiem - byłaby nią. - Wywerny przypominają smoki, ale są od nich masywniejsze, mają mniejszą grację i słabsze skrzydła. - Obrócił jeszcze kilka stronic, nim odnalazł właściwą rycinę - znów podsuwając ją Deirdre. - Musisz pamiętać, jak je odróżnić - stanowiły nieporównywalnie mniejsza zagrożenie. - Wracając do smoków, choć nad Sheppey najprawdopodobniej dostrzeżesz wyłącznie nasze rodowe albiony błyszczące srebrem na niebie - czasem dało się dostrzec nadlatujące smoki - zwłaszcza teraz, kiedy anomalie zniszczyły zabezpieczenia i okazy rozpierzchły się po okolicy - to nie są to najpospolitsze smoki w naszym regionie. Najpospolitsze to zielone walijskie, jak je rozpoznasz? Smoki, Deirdre - używał jej imienia chcąc zaakcentować istotniejsze fakty, nie mogła pozwolić sobie na nieuwagę - często są wykorzystywane przez Ministerstwo do ochrony ważnych placówek. Służą chociażby w Gringotta. Nie mam dostępu do tych informacji, ale musimy być przygotowani na możliwość, że podobne stworzenie strzeże także dostępu do Azkabanu. - Ale w ich drużynie znajdowali się aż dwóch smokologów. To wciąż niewiele - choć dawało szanse na jakiekolwiek przetrwanie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie chciała napotykać w Azkabanie żadnych innych stworzeń - ale jej obawy nie były istotne ani ważne; za rozkazem Czarnego Pana poszłaby prosto w płomienie, na pewną śmierć, czym więc była perspektywa utraty duszy? Istniała przecież szansa na powodzenie, pracowali nad tym, starając się spełnić powierzone im zadanie - a przy okazji wyczołgać się z najpilniej strzeżonego więzienia cało. Musiała przygotować się lepiej, mając świadomość, że może natknąć się na dosłownie wszystko: nie tylko w ciągu najbliższych tygodni, ale też - jeśli im się uda - później. Brak wiedzy o magicznych stworzeniach czynił ją słabszą, a narażając siebie, narażała całą sprawę. Perspektywa zawiedzenia oczekiwań pchała ją do nauki silniej od niepokoju: była skupiona, rzeczowa, nieco poddenerwowana, mocno dotknięta wcześniejszymi pomyłkami, ale zdeterminowana, by podczas tego spotkania rozwiać resztę wątpliwości, pojawiających się w jej głowie podczas samodzielnej nauki.
Nie skomentowała w żaden sposób braku ciała i duszy - z dwojga złego wolałaby chyba zostać pożarta żywcem, niż egzystować niczym roślina, w stanie okrutnej katatonii - przysłuchując się opowieści o spotkaniu nieznanego jej podróżnika ze śmierciotulą. Była pewna, że pierwszy raz słyszy to nazwisko - trzeba będzie przejrzeć te wszystkie księgi od nowa. Mroki niewiedzy zostały rozjaśnione, niedługo będzie mogła bez wstydu mówić o magicznych stworzeniach - ale dalej pozostawiała wiele do życzenia, dlatego każda drobna informacja i ciekawostka, zapadająca w pamięć, zasługiwała na zapisanie i potwierdzenie. Zacisnęła usta, właściwie nawet nie słysząc krótkiego dobrze: skupiała się na pytaniu, które może paść z ust Tristana jako następne, tuż po brutalnej reprymendzie związanej z haniebną pomyłką żmijoptaka z mantykorą. Na szczęście - do takiej nie doszło a Deirdre wewnętrznie odetchnęła z ulgą. Kolejny żałosny błąd wpędziłby ją do piekieł wyrzutów sumienia i wstydu.
- Potrafią zmieniać kształty - odpowiedziała od razu na pytanie o dodatkowe umiejętności żmijoptaka, rezygnując z prób porównywania go do metamorfomaga. Skoro dementorzy nie byli legilimentami, to podobne naciągnięcie czarodziejskiej definicji na ptaka także przyprawiłoby Rosiera o ból głowy, a ją samą: o potworne rumieńce zażenowania. - Dostosowują się do miejsca, w którym przebywają, mogą osiągać różne rozmiary. Kurczyć się, by za chwilę zaatakować w pełnej formie- odparła, wpatrując się w Rosiera bez mrugnięcia, uparcie i uważnie. Kolejna drobna, mimowolna pochwała, ponownie umknęła jej uwadze: nie zależało jej na głaskaniu po głowie nawet, gdy na to w pełni zasłużyła. Nadrobienie szkolnych braków powinno zostać skwitowane jedynie pogardliwym uniesieniem brwi, ale podświadomie była Tristanowi wdzięczna za powstrzymanie wywracania oczami i pastwienia się nad jej widowiskową niewiedzą - a z pewnością mógł to zrobić bez problemu.
- Czy małe smoki są bardziej...zajadłe? I czy żyją dłużej? - spytała nieco niepewnie; wiedziała, że te stworzenia w każdej formie są śmiertelnie niebezpieczne a charakter różnicował stopień ich zabójczości, ale małe stworzenia zawsze kojarzyły się jej z niezwykle żywiołowymi i złośliwymi bestiami, nadrabiającymi brak gabarytów irytującym zacięciem. Palce, którymi Deirdre odgarniała włosy, opadły ponownie na krzesło, tym razem zaciskając się na podłokietniku. Wyjeżdżał. Milczała przez dłuższą chwilę, co mogło być uznane zarówno za niemalże święte słuchanie opowieści doświadczonego smokologa jak i próbę oceny, jak czuje się z perspektywą jego nieobecności - i obydwie sugestie były prawdziwe. Szybko zdążyła przyzwyczaić się do jego ciągłej bliskości, dlatego rozłąka w pierwszej chwili wydała się jej dziwnie niewygodna: irracjonalne niezadowolenie zniknęło jednak szybko wraz z kolejnymi informacjami na temat smoków. Rzetelnymi, ważnymi, trafiającymi do niej z najlepszego źródła - także i pod względem opieki nad magicznymi stworzeniami nie mogła wymarzyć sobie bardziej doświadczonego nauczyciela. O toksycznych możliwościach smoków nie wiedziała nic wcześniej, dlatego słuchała jeszcze uważniej: te bestie stworzone były do zabijania i siania zniszczenia a ich ujarzmienie zdawał się niemożliwe. Prawie: tuż przed nią siedział jak najbardziej żywy dowód na to, że można je okiełznać, zmusić do posłuszeństwa, zadbać o nie i poznać. Brzmiało dziwnie znajomo, ale nie skomentowała oczywistej zależności - wpatrując się w twarz Tristana wyraźnie zobaczyła na niej bolesną rysę, gdy wspomniał o swoim smoku. O Myssleine. Kolejna nić w żałobnym kirze, spowijającym maj - nie chciała za nią szarpać, zwłaszcza przed tajemniczym wyjazdem. Emocje nigdy nie pomagały w skupieniu na wyzwaniach, doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jeszcze przez kilka sekund wpatrywała się w twarz Tristana, po czym przeniosła wzrok na następny obrazek. - Nie mają przednich łap. A na końcu ogona tkwi trujące żądło - dodała jeszcze od siebie, akcentując, że zapewne będzie potrafiła odróżnić dużo mniejszą wywernę od smoka, chociaż jeśli znajdzie się tak blisko tego stworzenia, duma z owocnej nauki zapewne potrwa tylko kilka sekund. Mimo wszystko wolała jednak temat smoków, odległych, ciągle mitycznych, chociaż przecież znajdowała się teraz szalenie blisko nich. Z okien willi, w pogodne dni - a tych było ostatnio niewiele - mogła zobaczyć lśniące sylwetki smoków, zobaczyć jak się poruszają, jak doskonale odnajdują się w powietrzu. O albionach, dzięki niesamowicie pokaźnej liczbie woluminów na ich temat, wiedziała wiele. O najpopularniejszych, walijskich, paradoksalnie mniej, ale nie dała tego po sobie poznać, przez chwilę w zamyśleniu wpatrując się za okno werandy, jakby nad gęstwiną drzew, wśród burzowych chmur mogła faktycznie dostrzec albiona i płynnie zmienić temat na ten rodzaj stworzeń, który poznała lepiej. - Wygląda trochę jak duża...jaszczurka. I jest zielony - zaczęła powoli, zdając sobie szybko sprawę z tego, że brzmi jak dziecko opisujące smoka w bajkach. Powinna dodać, że ma szeroki uśmiech, księżniczkę na grzbiecie i zieje słodkościami z Miodowego Królestwa. Należało się szybko poprawić. - Jest też duży, ale smoki z północno-wschodniej części Anglii znacznie przewyższają go gabarytami. Zamieszkuje wśród wzgórz, raczej unika ludzkich siedzib. Żywi się bydłem, także wypasanymi wysoko owcami, dlatego też uznaje się go za mniej krwiożerczego od swych krewnych - kontynuowała ostrożnie, starając się nie popełnić błędu. - Można rozpoznać go nie tylko po umaszczeniu, ale też po bardzo dźwięcznym, melodyjnym ryku - jeszcze gdy była dzieckiem, słyszała kilka razy odległe echo tego zaśpiewu, uznawała jednak, że to śpiew wściekłych górskich nimf lub chochlików. Nieporozumienie z dzieciństwa wyjaśniło się dopiero teraz. - Jeśli Azkabanu mają strzec też smoki, wolę spotkać się z nim niż rogogonem węgierskim - dodała z pewnym zrezygnowaniem, zamykając księgę z ciągle widoczną ryciną wywerny. Napatrzyła się już wystarczająco, zresztą, jej myśli były teraz przy smokach. Miała nadzieję, że Rosier nie wybiera się by zapolować właśnie na rogogony, ale zdusiła chęć zapytania o cel podróży. Jeśli będzie chciał, opowie, jeśli nie: nie miała zamiaru go zmuszać. I tak zapewne niewiele zrozumiałaby z skomplikowanych zagadnień smokologii - poznała jedynie jej podstawowe aspekty.
Nie skomentowała w żaden sposób braku ciała i duszy - z dwojga złego wolałaby chyba zostać pożarta żywcem, niż egzystować niczym roślina, w stanie okrutnej katatonii - przysłuchując się opowieści o spotkaniu nieznanego jej podróżnika ze śmierciotulą. Była pewna, że pierwszy raz słyszy to nazwisko - trzeba będzie przejrzeć te wszystkie księgi od nowa. Mroki niewiedzy zostały rozjaśnione, niedługo będzie mogła bez wstydu mówić o magicznych stworzeniach - ale dalej pozostawiała wiele do życzenia, dlatego każda drobna informacja i ciekawostka, zapadająca w pamięć, zasługiwała na zapisanie i potwierdzenie. Zacisnęła usta, właściwie nawet nie słysząc krótkiego dobrze: skupiała się na pytaniu, które może paść z ust Tristana jako następne, tuż po brutalnej reprymendzie związanej z haniebną pomyłką żmijoptaka z mantykorą. Na szczęście - do takiej nie doszło a Deirdre wewnętrznie odetchnęła z ulgą. Kolejny żałosny błąd wpędziłby ją do piekieł wyrzutów sumienia i wstydu.
- Potrafią zmieniać kształty - odpowiedziała od razu na pytanie o dodatkowe umiejętności żmijoptaka, rezygnując z prób porównywania go do metamorfomaga. Skoro dementorzy nie byli legilimentami, to podobne naciągnięcie czarodziejskiej definicji na ptaka także przyprawiłoby Rosiera o ból głowy, a ją samą: o potworne rumieńce zażenowania. - Dostosowują się do miejsca, w którym przebywają, mogą osiągać różne rozmiary. Kurczyć się, by za chwilę zaatakować w pełnej formie- odparła, wpatrując się w Rosiera bez mrugnięcia, uparcie i uważnie. Kolejna drobna, mimowolna pochwała, ponownie umknęła jej uwadze: nie zależało jej na głaskaniu po głowie nawet, gdy na to w pełni zasłużyła. Nadrobienie szkolnych braków powinno zostać skwitowane jedynie pogardliwym uniesieniem brwi, ale podświadomie była Tristanowi wdzięczna za powstrzymanie wywracania oczami i pastwienia się nad jej widowiskową niewiedzą - a z pewnością mógł to zrobić bez problemu.
- Czy małe smoki są bardziej...zajadłe? I czy żyją dłużej? - spytała nieco niepewnie; wiedziała, że te stworzenia w każdej formie są śmiertelnie niebezpieczne a charakter różnicował stopień ich zabójczości, ale małe stworzenia zawsze kojarzyły się jej z niezwykle żywiołowymi i złośliwymi bestiami, nadrabiającymi brak gabarytów irytującym zacięciem. Palce, którymi Deirdre odgarniała włosy, opadły ponownie na krzesło, tym razem zaciskając się na podłokietniku. Wyjeżdżał. Milczała przez dłuższą chwilę, co mogło być uznane zarówno za niemalże święte słuchanie opowieści doświadczonego smokologa jak i próbę oceny, jak czuje się z perspektywą jego nieobecności - i obydwie sugestie były prawdziwe. Szybko zdążyła przyzwyczaić się do jego ciągłej bliskości, dlatego rozłąka w pierwszej chwili wydała się jej dziwnie niewygodna: irracjonalne niezadowolenie zniknęło jednak szybko wraz z kolejnymi informacjami na temat smoków. Rzetelnymi, ważnymi, trafiającymi do niej z najlepszego źródła - także i pod względem opieki nad magicznymi stworzeniami nie mogła wymarzyć sobie bardziej doświadczonego nauczyciela. O toksycznych możliwościach smoków nie wiedziała nic wcześniej, dlatego słuchała jeszcze uważniej: te bestie stworzone były do zabijania i siania zniszczenia a ich ujarzmienie zdawał się niemożliwe. Prawie: tuż przed nią siedział jak najbardziej żywy dowód na to, że można je okiełznać, zmusić do posłuszeństwa, zadbać o nie i poznać. Brzmiało dziwnie znajomo, ale nie skomentowała oczywistej zależności - wpatrując się w twarz Tristana wyraźnie zobaczyła na niej bolesną rysę, gdy wspomniał o swoim smoku. O Myssleine. Kolejna nić w żałobnym kirze, spowijającym maj - nie chciała za nią szarpać, zwłaszcza przed tajemniczym wyjazdem. Emocje nigdy nie pomagały w skupieniu na wyzwaniach, doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jeszcze przez kilka sekund wpatrywała się w twarz Tristana, po czym przeniosła wzrok na następny obrazek. - Nie mają przednich łap. A na końcu ogona tkwi trujące żądło - dodała jeszcze od siebie, akcentując, że zapewne będzie potrafiła odróżnić dużo mniejszą wywernę od smoka, chociaż jeśli znajdzie się tak blisko tego stworzenia, duma z owocnej nauki zapewne potrwa tylko kilka sekund. Mimo wszystko wolała jednak temat smoków, odległych, ciągle mitycznych, chociaż przecież znajdowała się teraz szalenie blisko nich. Z okien willi, w pogodne dni - a tych było ostatnio niewiele - mogła zobaczyć lśniące sylwetki smoków, zobaczyć jak się poruszają, jak doskonale odnajdują się w powietrzu. O albionach, dzięki niesamowicie pokaźnej liczbie woluminów na ich temat, wiedziała wiele. O najpopularniejszych, walijskich, paradoksalnie mniej, ale nie dała tego po sobie poznać, przez chwilę w zamyśleniu wpatrując się za okno werandy, jakby nad gęstwiną drzew, wśród burzowych chmur mogła faktycznie dostrzec albiona i płynnie zmienić temat na ten rodzaj stworzeń, który poznała lepiej. - Wygląda trochę jak duża...jaszczurka. I jest zielony - zaczęła powoli, zdając sobie szybko sprawę z tego, że brzmi jak dziecko opisujące smoka w bajkach. Powinna dodać, że ma szeroki uśmiech, księżniczkę na grzbiecie i zieje słodkościami z Miodowego Królestwa. Należało się szybko poprawić. - Jest też duży, ale smoki z północno-wschodniej części Anglii znacznie przewyższają go gabarytami. Zamieszkuje wśród wzgórz, raczej unika ludzkich siedzib. Żywi się bydłem, także wypasanymi wysoko owcami, dlatego też uznaje się go za mniej krwiożerczego od swych krewnych - kontynuowała ostrożnie, starając się nie popełnić błędu. - Można rozpoznać go nie tylko po umaszczeniu, ale też po bardzo dźwięcznym, melodyjnym ryku - jeszcze gdy była dzieckiem, słyszała kilka razy odległe echo tego zaśpiewu, uznawała jednak, że to śpiew wściekłych górskich nimf lub chochlików. Nieporozumienie z dzieciństwa wyjaśniło się dopiero teraz. - Jeśli Azkabanu mają strzec też smoki, wolę spotkać się z nim niż rogogonem węgierskim - dodała z pewnym zrezygnowaniem, zamykając księgę z ciągle widoczną ryciną wywerny. Napatrzyła się już wystarczająco, zresztą, jej myśli były teraz przy smokach. Miała nadzieję, że Rosier nie wybiera się by zapolować właśnie na rogogony, ale zdusiła chęć zapytania o cel podróży. Jeśli będzie chciał, opowie, jeśli nie: nie miała zamiaru go zmuszać. I tak zapewne niewiele zrozumiałaby z skomplikowanych zagadnień smokologii - poznała jedynie jej podstawowe aspekty.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Skinął głową, miała słuszność - żmijzęby posiadały wszystkie poruszane przez nią właściwości. Jej umysł z wolna napełniał się oczywistą wiedza, której braki zdaniem Tristana najbardziej przypominały o tym, kim była - głupią, nieświadomą siebie dziwką. Te czasy miały odejść, Deirdre znajdowała się pod jego panowaniem i nie miał zamiaru pozwolić jej błaźnić się w ten sposób dłużej. Wiedza, o której rozmawiali, była jej potrzebna - żeby lepiej służyć, ale i żeby lepiej prezentować samą siebie. Średnio rozgarnięty uczeń Hogwartu, który jako placówka i tak nie słynął ze zbyt wysokiej renomy, wiedział o magicznych stworzeniach więcej niż ona, to się musiało zmienić.
- Smoki to nie psy - początkowo zbyt obojętnie jej pytanie - ale wszystko, co małe, nadrabia rozmiary zajadłością. Zaczynasz dostrzegać analogie, powinienem być dumny? - Nie powinien, pytanie było w sposób oczywisty retoryczne. Powinna była to wiedzieć, nie snuć zaledwie domysły. Nawet, jeśli ciąg myślowy pozostawał poprawny, to logika niekoniecznie uchroni ją, kiedy przyjdzie jej stanąć naprzeciw podobnego zdarzenia. - Kwestia żywotności jest problematyczna. Gdyby smoki umierały śmiercią naturalną, zapewne rozmiar miałby znaczenie. Większe serce znosi większe obciążenie, większe ciało więcej waży, ale smoki rzadko odchodzą w ten sposób. Populacje tych najmniejszych są najmocniej przetrzebiane przez kłusowników, a czasem nawet przez mugoli - kpiący ton zdradzał niedowierzanie: zupełnie nie rozumiał, jak to możliwe, że zwykli niemagiczni byli w stanie powalić stworzenie tak szlachetne i tak majestatyczne, a przede wszystkim - tak potężne. - Zajadłość sprawia też, że zabijają siebie nawzajem. Wielkie smoki są w stanie przeżyć dłużej, są spokojniejsze, mądrzejsze i przede wszystkim potężniejsze. Potrafią się bronić, przy tym rzadko z własnej woli podejmując ryzyko. To nie są dzikie bestie, Deirdre, to stworzenia mądrzejsze od większości ludzi - choć wiedział, że nie każdy smokolog by się z nim zgodził. Powiódł spojrzeniem za odgarnianym kosmkiem jej kruczych włosów; patrzył na niej w milczeniu, które nagle między nimi zapadło, ale nie powiedział nic więcej, nie doszukując się w nim także przesadnej interpretacji -zamiast tego ujął kielich wina i zanurzył wargi w alkoholu, jednym haustem dopijając zawartość ścielącą dno naczynia.
- Funkcję przednich kończyn przejęły skrzydła, ale to ich nie osłabia. Tylne nogi wywerny są niezwykle silne, a pazury przy nich tak ostre, że cięciem mogłyby skrócić twój włos. - Przysunął księgę z powrotem ku sobie, przez krótki moment przyglądając się rycinie. Zamknął ją, nie zważając na kurz, który wymknął się spomiędzy pożółkłych stronic. - Trucizna powaliłaby cię w godzinę - zawyrokował obojętnie - może pół - poprawił się, bo przecież Deirdre była od niego niższa, smuklejsza i lżejsza, ale na podobnych zależnościach już się nie znał.
Uniósł lekko jedną brew, słysząc sformułowanie zielona jaszczurka, na tej samej zasadzie mógł jej powiedzieć, że przypomina humonaidalne stworzenie o czterech kończynach, ładnej buzi i welonie kruczych włosów. Wsłuchiwał się jednak w jej dalsze słowa w ciszy, zaklętej jak sen, z ulgą przyjmując sprecyzowane i istotniejsze informacje. - Słusznie - odparł bez wyrazu - o ile walijskie unikają kontaktu z ludźmi, rogogony same je prowokują. Są niezwykle silne i lubią tę siłę manifestować. Płomień ich ognia sięga pięćdziesięciu stóp, temperatura jest dość wysoka, by obrócić człowieka w pył w ledwie mgnieniu oka. Zaklęcie tarczy nie pali się pod tym płomieniem. Popracuj nad nim - przesunął księgę z powrotem w jej kierunku, samemu dźwigając się z kanapy, niechętnie i leniwie, unosząc dłonie do górnych guzików koszuli, które spiął, niedbałym ruchem poprawiając kołnierz i nieład zwichrzonych włosów. Nonszalanckim krokiem obszedł stół, wychodząc z werandy do pokoju, z którego Deirdre wzięła księgę; zatrzymał się pod biblioteczką, przez chwilę wodząc spojrzeniem wzdłuż grzbietów starych woluminów. W końcu - zatrzymał się na tym, którego szukał, Czarny Bestiariusz, pod tym mało zachęcającym tytułem krył się spis najpodlejszych kreatur - na cokolwiek trafią w Azkabanie, powinno zostać tutaj ujęte. Krewni dementorów, smoki, którym niestraszne ciemności wieczny chłód spowijający więzienie, insekty i inne prymitywne formy życia, które nie wymagały lepszego środowiska, musiała być na to wszystko gotowa; zabrał księgę w obie dłonie, nim przeniósł ją bliżej stołu - i położył przed Deirdre, aroganckim gestem przesuwając ją bliżej niej. Bez słowa, wiedział, że to przeczyta - i wiedział, że musiała uznać jego wybór, obracał się znacznie lepiej od niej pośród skarbów ojcowskiej biblioteczki. Stojąc nad nią, za nią, na palec wolnej dłoni nawinął kosmyk jej włosów, szarpnięciem zmuszając ją do odchylenia głowy. Zagryzł jej usta, zachłannie i pazernie, smakując krwi jej opuchniętych warg; tuż przed tym, jak jego ciało zdematerializowało się w czarną mgłę, którą wtem porwał nadmorski wiatr.
/zt x2
- Smoki to nie psy - początkowo zbyt obojętnie jej pytanie - ale wszystko, co małe, nadrabia rozmiary zajadłością. Zaczynasz dostrzegać analogie, powinienem być dumny? - Nie powinien, pytanie było w sposób oczywisty retoryczne. Powinna była to wiedzieć, nie snuć zaledwie domysły. Nawet, jeśli ciąg myślowy pozostawał poprawny, to logika niekoniecznie uchroni ją, kiedy przyjdzie jej stanąć naprzeciw podobnego zdarzenia. - Kwestia żywotności jest problematyczna. Gdyby smoki umierały śmiercią naturalną, zapewne rozmiar miałby znaczenie. Większe serce znosi większe obciążenie, większe ciało więcej waży, ale smoki rzadko odchodzą w ten sposób. Populacje tych najmniejszych są najmocniej przetrzebiane przez kłusowników, a czasem nawet przez mugoli - kpiący ton zdradzał niedowierzanie: zupełnie nie rozumiał, jak to możliwe, że zwykli niemagiczni byli w stanie powalić stworzenie tak szlachetne i tak majestatyczne, a przede wszystkim - tak potężne. - Zajadłość sprawia też, że zabijają siebie nawzajem. Wielkie smoki są w stanie przeżyć dłużej, są spokojniejsze, mądrzejsze i przede wszystkim potężniejsze. Potrafią się bronić, przy tym rzadko z własnej woli podejmując ryzyko. To nie są dzikie bestie, Deirdre, to stworzenia mądrzejsze od większości ludzi - choć wiedział, że nie każdy smokolog by się z nim zgodził. Powiódł spojrzeniem za odgarnianym kosmkiem jej kruczych włosów; patrzył na niej w milczeniu, które nagle między nimi zapadło, ale nie powiedział nic więcej, nie doszukując się w nim także przesadnej interpretacji -zamiast tego ujął kielich wina i zanurzył wargi w alkoholu, jednym haustem dopijając zawartość ścielącą dno naczynia.
- Funkcję przednich kończyn przejęły skrzydła, ale to ich nie osłabia. Tylne nogi wywerny są niezwykle silne, a pazury przy nich tak ostre, że cięciem mogłyby skrócić twój włos. - Przysunął księgę z powrotem ku sobie, przez krótki moment przyglądając się rycinie. Zamknął ją, nie zważając na kurz, który wymknął się spomiędzy pożółkłych stronic. - Trucizna powaliłaby cię w godzinę - zawyrokował obojętnie - może pół - poprawił się, bo przecież Deirdre była od niego niższa, smuklejsza i lżejsza, ale na podobnych zależnościach już się nie znał.
Uniósł lekko jedną brew, słysząc sformułowanie zielona jaszczurka, na tej samej zasadzie mógł jej powiedzieć, że przypomina humonaidalne stworzenie o czterech kończynach, ładnej buzi i welonie kruczych włosów. Wsłuchiwał się jednak w jej dalsze słowa w ciszy, zaklętej jak sen, z ulgą przyjmując sprecyzowane i istotniejsze informacje. - Słusznie - odparł bez wyrazu - o ile walijskie unikają kontaktu z ludźmi, rogogony same je prowokują. Są niezwykle silne i lubią tę siłę manifestować. Płomień ich ognia sięga pięćdziesięciu stóp, temperatura jest dość wysoka, by obrócić człowieka w pył w ledwie mgnieniu oka. Zaklęcie tarczy nie pali się pod tym płomieniem. Popracuj nad nim - przesunął księgę z powrotem w jej kierunku, samemu dźwigając się z kanapy, niechętnie i leniwie, unosząc dłonie do górnych guzików koszuli, które spiął, niedbałym ruchem poprawiając kołnierz i nieład zwichrzonych włosów. Nonszalanckim krokiem obszedł stół, wychodząc z werandy do pokoju, z którego Deirdre wzięła księgę; zatrzymał się pod biblioteczką, przez chwilę wodząc spojrzeniem wzdłuż grzbietów starych woluminów. W końcu - zatrzymał się na tym, którego szukał, Czarny Bestiariusz, pod tym mało zachęcającym tytułem krył się spis najpodlejszych kreatur - na cokolwiek trafią w Azkabanie, powinno zostać tutaj ujęte. Krewni dementorów, smoki, którym niestraszne ciemności wieczny chłód spowijający więzienie, insekty i inne prymitywne formy życia, które nie wymagały lepszego środowiska, musiała być na to wszystko gotowa; zabrał księgę w obie dłonie, nim przeniósł ją bliżej stołu - i położył przed Deirdre, aroganckim gestem przesuwając ją bliżej niej. Bez słowa, wiedział, że to przeczyta - i wiedział, że musiała uznać jego wybór, obracał się znacznie lepiej od niej pośród skarbów ojcowskiej biblioteczki. Stojąc nad nią, za nią, na palec wolnej dłoni nawinął kosmyk jej włosów, szarpnięciem zmuszając ją do odchylenia głowy. Zagryzł jej usta, zachłannie i pazernie, smakując krwi jej opuchniętych warg; tuż przed tym, jak jego ciało zdematerializowało się w czarną mgłę, którą wtem porwał nadmorski wiatr.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
| popołudnie, 15 maja
Po raz pierwszy od dawna - została sama. Pod wieloma względami; nie potrafiła sobie bowiem przypomnieć, kiedy ostatnio przebywała w pustym domu, nie musząc kłopotać się przemykającymi po korytarzu współlokatorami, słuchać krzyków kłócącej się pary z piętra wyżej, znosić nerwowego pukania do drzwi przez przygłuchą właścicielkę. Jedynie jako dziecko posiadała swój własny pokój, lecz tamten czas zdawał się nierealną baśnią, niemożliwą do połączenia żywymi więzami z nową rzeczywistością. Dzielone dormitorium, wynajmowane stancje, nawet mieszkanie Apollinare'a, który zawsze witał ją w drzwiach, ściągając z nosa złote oprawki okularów - wszędzie znajdowała się z kimś, obok kogoś, przez ścianę, przez strop, przez ubranie. Wenus do końca obdarło ją z poczucia prywatności i spokoju, z biegiem miesięcy przestała nawet zauważać palący dyskomfort i chęć schowania się przed innymi. Wszystko wskazywało więc na to, że tego popołudnia, gdy Tristan rozmył się w czarnej mgle, pozostawiając ją w Białej Willi całkiem samą, powinna rozpocząć świętowanie. Odkąd ją tutaj sprowadził, właściwie nie miała chwili dla siebie, większość oddechów dzieląc na pół z Rosierem, powracającym tu niespodziewanie, stale. Jednocześnie dziwiło ją to, przerażało... i mile łechtało puchnące naiwnością i prymitywną nadzieją serce. Wracał - bo był to jego dom, bo nic nie czekało na niego w Dover, bo nie mógł skorzystać z małżeńskich uroków, bo uciekał od problemów? Bo - za nią tęsknił, odwzajemniając nienasycone pragnienie? Sprzeczne myśli wywoływały ból głowy, musiała zająć się czymś innym, pogrążanie się w chaotycznych próbach zrozumienia pobudek Tristana i tak spełzało na niczym. Samotność nie sprzyjała jednak poddaniu się sile wyższej a pusty dom, kilkukrotnie większy od ciasnych pomieszczeń, w jakich przebywała przez ostatnie lata, wydał się jej nagle trudny do zniesienia, przytłaczający ogromem - także zobowiązań i wyrzutów sumienia. Wystarczyło uciec, rozmyć się w czarnej mgle, umknąć: ale nie chciała tego robić. Stawiała czoła wyzwaniom, ucieczka nie wchodziła w rachubę, musiała oswoić swoje więzienie, zmienić je w dom - lub choć w miejsce, w którym będzie mogła spokojnie przygotowywać się do nachodzącej misji, jaką jednak dalej spychała na krawędzie świadomości. Zamęczona, sfrustrowana i spętana nie poradzi sobie tak, jak w pełni sił, zamierzała więc zadbać o siebie.
Napisanie zaproszenia do Eir i przypięcie go do nóżki sowy zabrało jedynie chwilę, spacer do otaczającego ogrody Białej Willi muru zajął nieco dłużej, lecz nie śpieszyła się, poprawiając rozpięte guziki jasnej, letniej sukni, jaką ciągle miała na sobie. Dotarcie na Sheppey nie było łatwe, Goyle musiała skorzystać z kominka, jedynego środka transportu, mogącego szybko doprowadzić ją do niedalekiej, na wpół opuszczonej wioski, a potem - wąską ścieżką - w stronę lasu, oddzielającego zaklętą część kamiennej wyspy od reszty prawie wymarłego świata. Powietrze było suche i ciepłe a słońce od razu rozbłysło w jasnych włosach Eir, omiatających jej twarz złotą woalką. Deirdre uśmiechęła się do niej lekko, przelotnie muskając spierzchniętymi, spuchniętymi ustami policzek kobiety, i delikatnie odwróciła się w stronę majaczącej za drzewami Białej Willi, prowadząc Goyle przed siebie.
- Dobrze się czujecie? - spytała prawie troskliwie, gdy znalazły się już w ogrodzie: zerknęła przez ramię, pytając tak naprawdę o dużo więcej. O to, co przeżyła Eir w tą koszmarną noc, o stan dziecka, o pomoc Cassandry, o powrót Cadana - o to, jak poradziła sobie z tymi przeklętymi anomaliami, wywracającymi świat do góry nogami. Niektórzy utracili w maju wszystko, inni - tak jak ona? - znaleźli się w miejscu, o jakim wcześniej nie przyszłoby im nawet śnić. Zgrabnie pokonała krótkie schody, prowadzące do werandy, przystając dopiero przy wygodnym szezlongu. Na stole ciągle stała butelka drogiego wina a w powietrzu potrafiła wyczuć zapach wody kolońskiej Tristana, przyćmiony jednak specyficznym aromatem eliksirów, ingrediencji i chłodnej piwnicy, otaczającym jasnowłosą. - Powiedziałabym, żebyś czuła się jak u siebie w domu, ale sama mam z tym jeszcze problem - powiedziała szczerze, po raz pierwszy spoglądając prosto w jej niebieskie oczy. Z uśmiechem, łagodnie i kontrolnie zarazem, spodziewając się pytań, które z pewnością pojawiały się w głowie Eir. - Jesteś głodna? - kontynuowała, czując się nagle dziwnie nie na miejscu: czy powinna się tak zachowywać? Czy miała prawo do gościnnych gestów? Czy w ogóle potrafiła to robić, zawsze zawieszona gdzieś pomiędzy, w obcych miejscach, w obcych łóżkach, przy obcych ludziach? Biała Willa szybko otoczyła ją spokojem, wprowadziła w niedorzeczny stan bezpieczeństwa - zbyt szybko, zbyt intensywnie, by przyjęła to jako oczywistą reakcję wymęczonej psychiki na choć odrobinę normalności. - Wiem - powiedziała po sekundzie, przesuwając dłońmi po czarnych włosach, opadających na ramiona - w reakcji na spojrzenie Eir, błądzące po bogato zdobionym wnętrzu, przestronnym ogrodzie, otwartych drzwiach do pokoju dziennego. Skłamała jednak, tak naprawdę nie wiedząc, czy widzi w oczach Goyle zadowolenie, zachwyt nad estetyką pomieszczeń, czy też pewną pogardę. Nie wiedziała nic o Tristanie ani o tym nagłym awansie - lecz Deirdre na razie milczała, starając się odczytać nastrój złotowłosej z jej bladej, wyraźnie zmęczonej twarzy.
Po raz pierwszy od dawna - została sama. Pod wieloma względami; nie potrafiła sobie bowiem przypomnieć, kiedy ostatnio przebywała w pustym domu, nie musząc kłopotać się przemykającymi po korytarzu współlokatorami, słuchać krzyków kłócącej się pary z piętra wyżej, znosić nerwowego pukania do drzwi przez przygłuchą właścicielkę. Jedynie jako dziecko posiadała swój własny pokój, lecz tamten czas zdawał się nierealną baśnią, niemożliwą do połączenia żywymi więzami z nową rzeczywistością. Dzielone dormitorium, wynajmowane stancje, nawet mieszkanie Apollinare'a, który zawsze witał ją w drzwiach, ściągając z nosa złote oprawki okularów - wszędzie znajdowała się z kimś, obok kogoś, przez ścianę, przez strop, przez ubranie. Wenus do końca obdarło ją z poczucia prywatności i spokoju, z biegiem miesięcy przestała nawet zauważać palący dyskomfort i chęć schowania się przed innymi. Wszystko wskazywało więc na to, że tego popołudnia, gdy Tristan rozmył się w czarnej mgle, pozostawiając ją w Białej Willi całkiem samą, powinna rozpocząć świętowanie. Odkąd ją tutaj sprowadził, właściwie nie miała chwili dla siebie, większość oddechów dzieląc na pół z Rosierem, powracającym tu niespodziewanie, stale. Jednocześnie dziwiło ją to, przerażało... i mile łechtało puchnące naiwnością i prymitywną nadzieją serce. Wracał - bo był to jego dom, bo nic nie czekało na niego w Dover, bo nie mógł skorzystać z małżeńskich uroków, bo uciekał od problemów? Bo - za nią tęsknił, odwzajemniając nienasycone pragnienie? Sprzeczne myśli wywoływały ból głowy, musiała zająć się czymś innym, pogrążanie się w chaotycznych próbach zrozumienia pobudek Tristana i tak spełzało na niczym. Samotność nie sprzyjała jednak poddaniu się sile wyższej a pusty dom, kilkukrotnie większy od ciasnych pomieszczeń, w jakich przebywała przez ostatnie lata, wydał się jej nagle trudny do zniesienia, przytłaczający ogromem - także zobowiązań i wyrzutów sumienia. Wystarczyło uciec, rozmyć się w czarnej mgle, umknąć: ale nie chciała tego robić. Stawiała czoła wyzwaniom, ucieczka nie wchodziła w rachubę, musiała oswoić swoje więzienie, zmienić je w dom - lub choć w miejsce, w którym będzie mogła spokojnie przygotowywać się do nachodzącej misji, jaką jednak dalej spychała na krawędzie świadomości. Zamęczona, sfrustrowana i spętana nie poradzi sobie tak, jak w pełni sił, zamierzała więc zadbać o siebie.
Napisanie zaproszenia do Eir i przypięcie go do nóżki sowy zabrało jedynie chwilę, spacer do otaczającego ogrody Białej Willi muru zajął nieco dłużej, lecz nie śpieszyła się, poprawiając rozpięte guziki jasnej, letniej sukni, jaką ciągle miała na sobie. Dotarcie na Sheppey nie było łatwe, Goyle musiała skorzystać z kominka, jedynego środka transportu, mogącego szybko doprowadzić ją do niedalekiej, na wpół opuszczonej wioski, a potem - wąską ścieżką - w stronę lasu, oddzielającego zaklętą część kamiennej wyspy od reszty prawie wymarłego świata. Powietrze było suche i ciepłe a słońce od razu rozbłysło w jasnych włosach Eir, omiatających jej twarz złotą woalką. Deirdre uśmiechęła się do niej lekko, przelotnie muskając spierzchniętymi, spuchniętymi ustami policzek kobiety, i delikatnie odwróciła się w stronę majaczącej za drzewami Białej Willi, prowadząc Goyle przed siebie.
- Dobrze się czujecie? - spytała prawie troskliwie, gdy znalazły się już w ogrodzie: zerknęła przez ramię, pytając tak naprawdę o dużo więcej. O to, co przeżyła Eir w tą koszmarną noc, o stan dziecka, o pomoc Cassandry, o powrót Cadana - o to, jak poradziła sobie z tymi przeklętymi anomaliami, wywracającymi świat do góry nogami. Niektórzy utracili w maju wszystko, inni - tak jak ona? - znaleźli się w miejscu, o jakim wcześniej nie przyszłoby im nawet śnić. Zgrabnie pokonała krótkie schody, prowadzące do werandy, przystając dopiero przy wygodnym szezlongu. Na stole ciągle stała butelka drogiego wina a w powietrzu potrafiła wyczuć zapach wody kolońskiej Tristana, przyćmiony jednak specyficznym aromatem eliksirów, ingrediencji i chłodnej piwnicy, otaczającym jasnowłosą. - Powiedziałabym, żebyś czuła się jak u siebie w domu, ale sama mam z tym jeszcze problem - powiedziała szczerze, po raz pierwszy spoglądając prosto w jej niebieskie oczy. Z uśmiechem, łagodnie i kontrolnie zarazem, spodziewając się pytań, które z pewnością pojawiały się w głowie Eir. - Jesteś głodna? - kontynuowała, czując się nagle dziwnie nie na miejscu: czy powinna się tak zachowywać? Czy miała prawo do gościnnych gestów? Czy w ogóle potrafiła to robić, zawsze zawieszona gdzieś pomiędzy, w obcych miejscach, w obcych łóżkach, przy obcych ludziach? Biała Willa szybko otoczyła ją spokojem, wprowadziła w niedorzeczny stan bezpieczeństwa - zbyt szybko, zbyt intensywnie, by przyjęła to jako oczywistą reakcję wymęczonej psychiki na choć odrobinę normalności. - Wiem - powiedziała po sekundzie, przesuwając dłońmi po czarnych włosach, opadających na ramiona - w reakcji na spojrzenie Eir, błądzące po bogato zdobionym wnętrzu, przestronnym ogrodzie, otwartych drzwiach do pokoju dziennego. Skłamała jednak, tak naprawdę nie wiedząc, czy widzi w oczach Goyle zadowolenie, zachwyt nad estetyką pomieszczeń, czy też pewną pogardę. Nie wiedziała nic o Tristanie ani o tym nagłym awansie - lecz Deirdre na razie milczała, starając się odczytać nastrój złotowłosej z jej bladej, wyraźnie zmęczonej twarzy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Miała prawo do odpoczynku – tak sądziła. Stan jej dziecka, które nosiła pod sercem, był coraz lepszy, czuła to, ale wciąż wszystkie podstawowe czynności sprawiały jej pewną trudność, męczyły ją okrutnie. Stanie w kuchni w trakcie robienia posiłku dla reszty rodziny było trudne, nogi odmawiały posłuszeństwa po zaledwie kilku minutach. To samo tyczyło się zresztą warzenia eliksirów, które później miały im zapewnić kilka dodatkowych galeonów. Teoretycznie ich nie potrzebowali – Cadan przywiózł doskonały łup z wyprawy, który niemal od razu znalazł się w pilnie strzeżonej skrytce w banku Gringotta, czekając na gorsze czasy. Poza tym, od kiedy wrócił, zrobiło się odrobinę lżej. Cieszyła się, że wszystko akurat ułożyło się w ten sposób; że chude, kościste palce prządek losu poruszyły akurat te, nie inne włókna życia, i pozwoliły Cadanowi wrócić do domu akurat, gdy nastąpił wybuch, a Hjall potrzebował natychmiastowej pomocy z jego ręki. Była boleśnie świadoma tego, że sama by sobie nie poradziła z szalejącą magią dziecka i nagłymi skurczami, jakich wtedy doznała, a jakie szybko należało uciszyć.
Od tej nieszczęśliwej nocy minęły już dwa tygodnie. Wracała do siebie, do swojej rutyny, do ostrożności, jakiej trzymała się, od kiedy dowiedziała się, że pod swoim sercem nosi kolejne dziecko. Kiedy poustawiała alfabetycznie wszystkie swoje natychmiastowe potrzeby i obowiązki, mogła zająć się cieniami dookoła siebie, mglistymi oznakami znajomych rysów, które były jej tak drogie. Dlatego ucieszyła się, gdy jeden z owych cieni poruszył się i pismem drobnych palców zaprosił ją na Wyspę Sheppey. Od zawsze życzyła Deirdre jak najlepiej, bo była silną kobietą, zdolną przetrwać każdy sztorm i każdą zawieruchę, odpowiedzieć właściwym ogniem na atak. Obowiązek wypatrywania jej samopoczucia, zmian na jej twarzy, w posturze, w dłoniach, przestał być tak palący, kiedy Eir przeczytała list o majowym łańcuszku powodzeń. Nie do końca wiedziała, co się stało, ale to nie było ważne, skoro warunki życiowe Dei tak bardzo uległy poprawieniu.
Pojawiła się w starej tawernie z niesmakiem na ustach, od razu rozglądając się po twarzach siedzących tam osób z czujną uwagą. Otrzepała ciemną, dopasowaną do jej stanu szatę z pyłu Fiuu i wyszła z izby na zewnątrz, nieco mocniej okrywając się ciemnym płaszczem, które sięgał samych kostek. Naciągnęła na jasną głowę kaptur, zamykając aromat estragonu tylko w obrębie jej ciała i materiału. Podążyła wytyczonymi przez Dei ścieżkami, by w końcu dotrzeć w okolicę posiadłości. Przywitała się z nią, znów niewylewnie, ale po przyjacielsku, z nutą nierozerwalnych łańcuchów znajomości. Chłodne wargi dotknęły jej policzka w powitalnym odwecie.
– Coraz lepiej – odpowiedziała, pozwalając, by usta ułożyły się w pogodny łuk. Zdjęła z głowy katur, wzrok zawieszając na Deirdre tylko na chwilę – wystarczającą, by mogła swobodnie ocenić jej lepszą aurę, ton, wygląd. Jasna sukienka tak różna od ciemnego, cienistego życia pośród niewygód świata Wenus. – Dłonie Cassandry mają ogromną moc, mówiłam ci to już? Ah, na pewno sama o tym doskonale wiesz – wciąż pamiętała jej czuły dotyk, troskę, ale również i chłodną kalkulację i stoicki spokój. Niestety pamiętała też ból i pot, zaciśnięte zęby. Rozejrzała się dookoła siebie, spojrzeniem zakreślając krąg wśród roślin mocnymi korzeniami wczepiającymi się w ziemię przy dworze. Nie czuła się tu całkiem swobodnie, ale cieszyła się, że Deirdre w końcu zagrzała swój kąt w miejscu przeznaczonym dla niej. Szła tuż obok niej, czasami za nią, ale niestety pokonywała dystans ją dzielący od miejsca przeznaczenia znacznie wolniej. Nie chciała się nadwyrężać, nie chciała tracić cennych sił na niepotrzebne ruchy.
Gdy obie dotarły do werandy, Eir zdecydowała się zdjąć z siebie płaszcz i złożyć go, by następnie ułożyć na oparciu jednej z wygodnych, pięknie obitych kanap. Nie mogła się nadziwić kunsztowi wykonania tego niewielkiego pomieszczenia, opiece nad szczegółami…
– Jaszczur? – spytała, nie do końca wiedząc, czy samą siebie, czy jednak Deirdre – Pięknie urządzone – dokończyła ostatecznie, z tym samym, łagodnie zarysowanym uśmiechem, odwdzięczając się w ten sposób nie tylko za gościnę, ale także i za jej towarzystwo. – Nie, dziękuję, jadłam jeszcze w domu. Z Cadanem – posłała jej kolejne, wymowne spojrzenie. Tak, moja droga, został na więcej niż tylko kilka dni. I wciąż jest w domu. – Ale chętnie się czegoś napiję. Czegoś chłodnego, mamy dzisiaj gorący dzień. W przeciwieństwie do dziesiątego maja.
Instynktownie dążyła już do miejsca, gdzie mogłaby spocząć, ale wciąż nie mogła oderwać oczu od symboli, od kwiatów, które zdobiły draperie i wykończenia, od barwnych ścian, od miękkiego dywanu. Przyjaciółka nie wylądowała w ramionach kogoś biednego, oh nie. Cały dom oddychał bogactwem. Obróciła się w jej stronę, tym razem na dobre zatrzymując na niej swoją uwagę. Obserwowały się niczym koty siedzące naprzeciwko siebie, leniwie machające ogonami, jakby chciały w ten sposób uświadomić innych, że może wyglądają niewinnie, ale wciąż są groźne i niebezpieczne.
- Wiesz? A jednak wydajesz się być pełna wątpliwości – uchwyciła jej jasną dłoń, razem z nią idąc w stronę miękkiej ławy, znajdującej się tuż przy oknie. – Co nie pozwala ci myśleć o swojej pozycji tak jasno i przejrzyście? Chcę wiedzieć.
Puściła jej palce, ale nim to jeszcze zrobiła, z troską pogładziła jej skórę. Już wszystko w porządku, Dei. Wszystko jest już dobrze.
Od tej nieszczęśliwej nocy minęły już dwa tygodnie. Wracała do siebie, do swojej rutyny, do ostrożności, jakiej trzymała się, od kiedy dowiedziała się, że pod swoim sercem nosi kolejne dziecko. Kiedy poustawiała alfabetycznie wszystkie swoje natychmiastowe potrzeby i obowiązki, mogła zająć się cieniami dookoła siebie, mglistymi oznakami znajomych rysów, które były jej tak drogie. Dlatego ucieszyła się, gdy jeden z owych cieni poruszył się i pismem drobnych palców zaprosił ją na Wyspę Sheppey. Od zawsze życzyła Deirdre jak najlepiej, bo była silną kobietą, zdolną przetrwać każdy sztorm i każdą zawieruchę, odpowiedzieć właściwym ogniem na atak. Obowiązek wypatrywania jej samopoczucia, zmian na jej twarzy, w posturze, w dłoniach, przestał być tak palący, kiedy Eir przeczytała list o majowym łańcuszku powodzeń. Nie do końca wiedziała, co się stało, ale to nie było ważne, skoro warunki życiowe Dei tak bardzo uległy poprawieniu.
Pojawiła się w starej tawernie z niesmakiem na ustach, od razu rozglądając się po twarzach siedzących tam osób z czujną uwagą. Otrzepała ciemną, dopasowaną do jej stanu szatę z pyłu Fiuu i wyszła z izby na zewnątrz, nieco mocniej okrywając się ciemnym płaszczem, które sięgał samych kostek. Naciągnęła na jasną głowę kaptur, zamykając aromat estragonu tylko w obrębie jej ciała i materiału. Podążyła wytyczonymi przez Dei ścieżkami, by w końcu dotrzeć w okolicę posiadłości. Przywitała się z nią, znów niewylewnie, ale po przyjacielsku, z nutą nierozerwalnych łańcuchów znajomości. Chłodne wargi dotknęły jej policzka w powitalnym odwecie.
– Coraz lepiej – odpowiedziała, pozwalając, by usta ułożyły się w pogodny łuk. Zdjęła z głowy katur, wzrok zawieszając na Deirdre tylko na chwilę – wystarczającą, by mogła swobodnie ocenić jej lepszą aurę, ton, wygląd. Jasna sukienka tak różna od ciemnego, cienistego życia pośród niewygód świata Wenus. – Dłonie Cassandry mają ogromną moc, mówiłam ci to już? Ah, na pewno sama o tym doskonale wiesz – wciąż pamiętała jej czuły dotyk, troskę, ale również i chłodną kalkulację i stoicki spokój. Niestety pamiętała też ból i pot, zaciśnięte zęby. Rozejrzała się dookoła siebie, spojrzeniem zakreślając krąg wśród roślin mocnymi korzeniami wczepiającymi się w ziemię przy dworze. Nie czuła się tu całkiem swobodnie, ale cieszyła się, że Deirdre w końcu zagrzała swój kąt w miejscu przeznaczonym dla niej. Szła tuż obok niej, czasami za nią, ale niestety pokonywała dystans ją dzielący od miejsca przeznaczenia znacznie wolniej. Nie chciała się nadwyrężać, nie chciała tracić cennych sił na niepotrzebne ruchy.
Gdy obie dotarły do werandy, Eir zdecydowała się zdjąć z siebie płaszcz i złożyć go, by następnie ułożyć na oparciu jednej z wygodnych, pięknie obitych kanap. Nie mogła się nadziwić kunsztowi wykonania tego niewielkiego pomieszczenia, opiece nad szczegółami…
– Jaszczur? – spytała, nie do końca wiedząc, czy samą siebie, czy jednak Deirdre – Pięknie urządzone – dokończyła ostatecznie, z tym samym, łagodnie zarysowanym uśmiechem, odwdzięczając się w ten sposób nie tylko za gościnę, ale także i za jej towarzystwo. – Nie, dziękuję, jadłam jeszcze w domu. Z Cadanem – posłała jej kolejne, wymowne spojrzenie. Tak, moja droga, został na więcej niż tylko kilka dni. I wciąż jest w domu. – Ale chętnie się czegoś napiję. Czegoś chłodnego, mamy dzisiaj gorący dzień. W przeciwieństwie do dziesiątego maja.
Instynktownie dążyła już do miejsca, gdzie mogłaby spocząć, ale wciąż nie mogła oderwać oczu od symboli, od kwiatów, które zdobiły draperie i wykończenia, od barwnych ścian, od miękkiego dywanu. Przyjaciółka nie wylądowała w ramionach kogoś biednego, oh nie. Cały dom oddychał bogactwem. Obróciła się w jej stronę, tym razem na dobre zatrzymując na niej swoją uwagę. Obserwowały się niczym koty siedzące naprzeciwko siebie, leniwie machające ogonami, jakby chciały w ten sposób uświadomić innych, że może wyglądają niewinnie, ale wciąż są groźne i niebezpieczne.
- Wiesz? A jednak wydajesz się być pełna wątpliwości – uchwyciła jej jasną dłoń, razem z nią idąc w stronę miękkiej ławy, znajdującej się tuż przy oknie. – Co nie pozwala ci myśleć o swojej pozycji tak jasno i przejrzyście? Chcę wiedzieć.
Puściła jej palce, ale nim to jeszcze zrobiła, z troską pogładziła jej skórę. Już wszystko w porządku, Dei. Wszystko jest już dobrze.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Widok znajomej twarzy i nieco obcej, przez zwiększone gabaryty, sylwetki, umieszczonej w ramie nowego obrazu, nowej rzeczywistości, w jakiej przyszło jej nagle zamieszkać, sprawiał Deirdre wiele radości, jednocześnie akcentując tylko niedorzeczność sytuacji. Zawsze to ona odwiedzała Eir w wnętrzach Grimmauld Place, które wydawały się - jak na własną ubogą sytuację materialną - zachwycająco czyste i zadbane. Tym razem, po raz pierwszy, role uległy zamianie i Deirdre nie do końca wiedziała, czy powinna ulec zadowoleniu czy też wątpliwościom, nakazującym wstrzemięźliwość w okazywaniu uprzejmości.
- Albion - poprawiła ją odruchowo, zerkając przelotnie na obsydianową podobiznę smoka, jeszcze jedna wskazówka, że znajduje się w domu należącym do władających rezerwatem Kent. Dobrze, że przypomniała sobie podstawy opieki nad magicznymi stworzeniami, inaczej wykazałaby się skrajną niewdzięcznością, okazując ignorancję wobec dziedzictwa Rosierów. Nazewnictwo nie było aż tak istotne, sama także niedawno zapewne nazwałaby rzeźbę jaszczurem, choć teraz i tak nie poświęcała mu zbyt wiele uwagi, ciągle stojąc na środku werandy, zatrzymana pomiędzy. Pomiędzy hojną panią domu a pozycją gościa, pomiędzy intensywnie pachnącym różami ogrodem a przyjemnie chłodnym wnętrzem domu, pomiędzy zaproszeniem Eir na wystawne salony a przyjęciem jej w kameralnej atmosferze zadaszonej werandy. Działała instynktownie, ciągle niepewna, chwiejąc się w obcej rzeczywistości - a obecność osoby postronnej jeszcze wyraźniej zaakcentowała rozdwojenie jaźni. Zawsze przecież czuła się przy Eir swobodnie, szybko żegnając początkową ostrożność: traktowała ją jako część kobiecej rodziny, a także dopełnienie leczniczych umiejętności Cassandry. Razem potrafiły czynić cuda, odegnać śmierć, przywrócić pełnię zdrowia, a także pozbyć się problemów, nie tylko tych spowodowanych rozstrojem organizmu. Stanowiły dla niej wzór postępowania, z czasem w pełni zasługując na miano sióstr - i matek - bez wątpienia darzyła je wielkim uczuciem, tym bardziej nie mogła pojąć instynktownego przemilczania pewnych kwestii. Żadna z nich nie wiedziała o Rosierze, trzymała je z dala od tego tematu, a powód takiej przesadnej dyskrecji ciągle ukrywał się przed jej wzrokiem. Zaprosiła ją tu jednak, odważnie i otwarcie: czyżby nadszedł czas na szczere wyznanie swych występków przeciwko kobiecej solidarności?
- A więc mąż marnotrawny powrócił. Zdążył się już tobą nacieszyć?- skomentowała krótko, bezbłędnie wychwytując intensywniejsze spojrzenie Eir. Goyle wywoływał w niej mieszane uczucia: z jednej strony irytowała ją ciągła nieobecność Cadana, skazująca blondynkę na samotne stawianie czoła trudom życia, z drugiej uznawała przecież Borgin za kobietę silną i niezależną, niepotrzebującą wsparcia w męskim ramieniu. Do tego dochodziły pewne nieporozumienia i przeświadczenie, że każdy samiec okazywał się finalnie taką samą szują - ale te wątpliwe komplementy zostawiała dla siebie. - Wina? - zaproponowała od razu, pewna, że ten zdrowy trunek doskonale wpływa na zmęczoną ciężarną, rozluźniając ją i dając choć odrobinę beztroski. Przystanęła przy stole, nalewając do pustego kielicha pierwszą porcję trunku - upiła jednak z niego łyk jako pierwsza, szkło nie smakowało Tristanem ani nie nosiło śladu jego ust, lecz na chwilę ukoiło nieprzyjemną suchość gardła, wzmagającą się wraz z intensywniejszym, choć czułym spojrzeniem Eir. Uśmiechnęła się lekko, przelotnie, słysząc o pamiętnej dacie. - O tak, dziesiąty maja przyniósł gwałtowną burzę - skomentowała powoli, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Eir nie odbierze komentarza jako informacji meteorologicznej albo próby rozpoczęcia nudnej pogawędki o pogodzie. W międzyczasie wykonała kilka kroków w kierunku parawanu, lecz zanim zdołała udać się po naczynie i przekąski, w progu stanęła zaaferowana skrzatka. - Prymulko, przynieś drugi kielich i owoce - powiedziała spokojnie, zapewne jak na wcześniejsze doznania stworzenia wręcz uprzejmie. Ciągle nie przywykła do wydawania jej poleceń, nie korzystała z tej możliwości właściwe wcale, lecz teraz nie chciała tracić nawet chwili, którą mogłaby spędzić wraz z Eir. Ponownie odwróciła się w stronę blondynki, oblizując usta z czerwonego napoju: prezentowała się nadzwyczaj dobrze i jedynie twarz zdradzała przemęczenie - tym bardziej wewnętrznie ucieszyła się z przyjęcia zaproszenia, mając nadzieję, że Goyle zostanie w Białej Willi jak najdłużej, wolna od zmartwień związanych z dzieckiem - dziećmi - i katastrofalnymi anomaliami. Odwzajemniła delikatny uścisk dłoni, ciepłej i gładkiej, widocznie odpoczynek od warzenia eliksirów pozwolił na zaleczenie odcisków wywołanych trzymaniem trzonka noża i chochli. Posłusznie ruszyła za Eir w stronę szezlongu, przysiadając tuż obok niej. Wygodnie rozłożyła się na szerokim siedzisku, na chwilę mrużąc oczy pod naciskiem delikatnej pieszczoty. Zapomniała już, jak wspaniały mógł być kobiecy dotyk i jak wiele niósł przyjemności, innej, czulszej. Uspokajającej pomimo konkretnych słów, trafiających w sedno toczących ją od niedawna słabości.
- To długa historia - odpowiedziała wymijająco, choć tak naprawdę kłamała: potrafiłaby zamknąć całą opowieść w kilku zdaniach, lecz nie wiedziała, czy była już na to w pełni gotowa: i czy chciała zanudzić - zirytować? - tą naciąganą bajką swoją rozmówczynię. Zamiast tego ponownie upiła łyk wina, na dłuższą chwilę milknąc. - Czy czasem czujesz się przy Cadanie tak, jakbyś traciła zmysły? Jakby zdrowy rozsądek schodził na dalszy plan? - spytała poważnie, bezpardonowo, spoglądając śmiało w jasne oczy Eir. Jeśli tak miała wyglądać przeklęta, toksyczna miłość, którą tak pogardzała nawet w przypadku przyjaciółki, chciała wiedzieć o przeciwniku jak najwięcej. Małżeństwo Goyle było jedynym szczęśliwym, jakie znała, jedynym, które przetrwało wielkie nawałnice, nie zabijając przy tym ani jego, ani jej - jeśli więc miała zawrócić się do kogoś po radę w tym żałośnie obcym temacie, mogła być to tylko eteryczna alchemiczka, cierpliwa, spokojna, szczera: nie obawiała się kłamstw i odmalowania uczuć w ckliwie fałszywy sposób.
- Albion - poprawiła ją odruchowo, zerkając przelotnie na obsydianową podobiznę smoka, jeszcze jedna wskazówka, że znajduje się w domu należącym do władających rezerwatem Kent. Dobrze, że przypomniała sobie podstawy opieki nad magicznymi stworzeniami, inaczej wykazałaby się skrajną niewdzięcznością, okazując ignorancję wobec dziedzictwa Rosierów. Nazewnictwo nie było aż tak istotne, sama także niedawno zapewne nazwałaby rzeźbę jaszczurem, choć teraz i tak nie poświęcała mu zbyt wiele uwagi, ciągle stojąc na środku werandy, zatrzymana pomiędzy. Pomiędzy hojną panią domu a pozycją gościa, pomiędzy intensywnie pachnącym różami ogrodem a przyjemnie chłodnym wnętrzem domu, pomiędzy zaproszeniem Eir na wystawne salony a przyjęciem jej w kameralnej atmosferze zadaszonej werandy. Działała instynktownie, ciągle niepewna, chwiejąc się w obcej rzeczywistości - a obecność osoby postronnej jeszcze wyraźniej zaakcentowała rozdwojenie jaźni. Zawsze przecież czuła się przy Eir swobodnie, szybko żegnając początkową ostrożność: traktowała ją jako część kobiecej rodziny, a także dopełnienie leczniczych umiejętności Cassandry. Razem potrafiły czynić cuda, odegnać śmierć, przywrócić pełnię zdrowia, a także pozbyć się problemów, nie tylko tych spowodowanych rozstrojem organizmu. Stanowiły dla niej wzór postępowania, z czasem w pełni zasługując na miano sióstr - i matek - bez wątpienia darzyła je wielkim uczuciem, tym bardziej nie mogła pojąć instynktownego przemilczania pewnych kwestii. Żadna z nich nie wiedziała o Rosierze, trzymała je z dala od tego tematu, a powód takiej przesadnej dyskrecji ciągle ukrywał się przed jej wzrokiem. Zaprosiła ją tu jednak, odważnie i otwarcie: czyżby nadszedł czas na szczere wyznanie swych występków przeciwko kobiecej solidarności?
- A więc mąż marnotrawny powrócił. Zdążył się już tobą nacieszyć?- skomentowała krótko, bezbłędnie wychwytując intensywniejsze spojrzenie Eir. Goyle wywoływał w niej mieszane uczucia: z jednej strony irytowała ją ciągła nieobecność Cadana, skazująca blondynkę na samotne stawianie czoła trudom życia, z drugiej uznawała przecież Borgin za kobietę silną i niezależną, niepotrzebującą wsparcia w męskim ramieniu. Do tego dochodziły pewne nieporozumienia i przeświadczenie, że każdy samiec okazywał się finalnie taką samą szują - ale te wątpliwe komplementy zostawiała dla siebie. - Wina? - zaproponowała od razu, pewna, że ten zdrowy trunek doskonale wpływa na zmęczoną ciężarną, rozluźniając ją i dając choć odrobinę beztroski. Przystanęła przy stole, nalewając do pustego kielicha pierwszą porcję trunku - upiła jednak z niego łyk jako pierwsza, szkło nie smakowało Tristanem ani nie nosiło śladu jego ust, lecz na chwilę ukoiło nieprzyjemną suchość gardła, wzmagającą się wraz z intensywniejszym, choć czułym spojrzeniem Eir. Uśmiechnęła się lekko, przelotnie, słysząc o pamiętnej dacie. - O tak, dziesiąty maja przyniósł gwałtowną burzę - skomentowała powoli, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Eir nie odbierze komentarza jako informacji meteorologicznej albo próby rozpoczęcia nudnej pogawędki o pogodzie. W międzyczasie wykonała kilka kroków w kierunku parawanu, lecz zanim zdołała udać się po naczynie i przekąski, w progu stanęła zaaferowana skrzatka. - Prymulko, przynieś drugi kielich i owoce - powiedziała spokojnie, zapewne jak na wcześniejsze doznania stworzenia wręcz uprzejmie. Ciągle nie przywykła do wydawania jej poleceń, nie korzystała z tej możliwości właściwe wcale, lecz teraz nie chciała tracić nawet chwili, którą mogłaby spędzić wraz z Eir. Ponownie odwróciła się w stronę blondynki, oblizując usta z czerwonego napoju: prezentowała się nadzwyczaj dobrze i jedynie twarz zdradzała przemęczenie - tym bardziej wewnętrznie ucieszyła się z przyjęcia zaproszenia, mając nadzieję, że Goyle zostanie w Białej Willi jak najdłużej, wolna od zmartwień związanych z dzieckiem - dziećmi - i katastrofalnymi anomaliami. Odwzajemniła delikatny uścisk dłoni, ciepłej i gładkiej, widocznie odpoczynek od warzenia eliksirów pozwolił na zaleczenie odcisków wywołanych trzymaniem trzonka noża i chochli. Posłusznie ruszyła za Eir w stronę szezlongu, przysiadając tuż obok niej. Wygodnie rozłożyła się na szerokim siedzisku, na chwilę mrużąc oczy pod naciskiem delikatnej pieszczoty. Zapomniała już, jak wspaniały mógł być kobiecy dotyk i jak wiele niósł przyjemności, innej, czulszej. Uspokajającej pomimo konkretnych słów, trafiających w sedno toczących ją od niedawna słabości.
- To długa historia - odpowiedziała wymijająco, choć tak naprawdę kłamała: potrafiłaby zamknąć całą opowieść w kilku zdaniach, lecz nie wiedziała, czy była już na to w pełni gotowa: i czy chciała zanudzić - zirytować? - tą naciąganą bajką swoją rozmówczynię. Zamiast tego ponownie upiła łyk wina, na dłuższą chwilę milknąc. - Czy czasem czujesz się przy Cadanie tak, jakbyś traciła zmysły? Jakby zdrowy rozsądek schodził na dalszy plan? - spytała poważnie, bezpardonowo, spoglądając śmiało w jasne oczy Eir. Jeśli tak miała wyglądać przeklęta, toksyczna miłość, którą tak pogardzała nawet w przypadku przyjaciółki, chciała wiedzieć o przeciwniku jak najwięcej. Małżeństwo Goyle było jedynym szczęśliwym, jakie znała, jedynym, które przetrwało wielkie nawałnice, nie zabijając przy tym ani jego, ani jej - jeśli więc miała zawrócić się do kogoś po radę w tym żałośnie obcym temacie, mogła być to tylko eteryczna alchemiczka, cierpliwa, spokojna, szczera: nie obawiała się kłamstw i odmalowania uczuć w ckliwie fałszywy sposób.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie chciała wykazywać się niezgrabną ignorancją w domu gospodarza, pod którego dachem się znalazła, ale nie znała się na smokach na tyle, by jednoznacznie stwierdzić, że ta rzeźba przedstawia taki, a nie inny gatunek. Albion. Nie, nie kojarzyła tej nazwy i tak, dalece jej było do poznawania jej sekretów, poszczególnych cech, które odznaczały ją na tle innych. Wiedziała tylko co nieco o rogogonach, dokładnie fakt, że ich zęby trzeba było najpierw poddać woli kwaśnego odwaru z cytrusów, by skruszyć wyjątkowo twardą strukturę i oddać pod opiekę twardych szczęk alchemicznego moździerza.
– Albion – powtórzyła pod nosem, chowając tę nazwę do przegródki „do zapamiętania na potem”. Nie miała pociągu do wiedzy, która nie obracała się w dziedzinie alchemii, ale jednocześnie nie gardziła usłyszanymi nowinami. Gdyby Dei za chwilę miała zacząć wykład o rynsztunku kobiet wyzwolonych, zapewne słuchałaby z wielką uwagą. Inna sprawa jest taka, że pewnie puściłaby to w niepamięć, kiedy jej stopa przekroczyłaby próg zdobionych wrót Białej Willi.
Na razie jednak pozostawała w jej wnętrzu.
I kroczyła za swoją dobrą przyjaciółką, obserwując ją z boku w nowej roli, w jakiej, jak próbowała zgadnąć, wyłapując zmiany na jej twarzy, w jej sylwetce, kroku, to zmęczenie, nie czuła się jeszcze najlepiej. Zachowywała się jak czujna, pozostawiona samej sobie sarna, która musiała odnaleźć drogę do domu, do znajomych gałęzi zagajnika. Kroki stawiała pewnie, ale jednocześnie ostrożnie, jakby znała grunt, tylko nie do końca mogła pogodzić się ze swoją pozycją na nim. Przecież nie uwiązali cię tutaj, Dei, inaczej wyglądałyby napisane przez ciebie słowa, gdyby tak było. Nie chciała nachalnie się w nią wpatrywać, więc kiedy nasyciła swoje myśli, powróciła wzrokiem do wypatrywania szczegółów wśród obcego świata, do jakiego trafiła. Dywany, tak miękkie, że stopy w nich tonęły, haftowane przesłony, parawan. Przepych, informacja dla gościa, że wchodzi na terytorium, na którym nie jest bezpieczny, jeśli nie zna odpowiednich zasad i nie ma obycia ze… szlachtą?
To, że nigdy nie była w Wenus nie znaczyło, że nie zdawała sobie sprawy z warunków tam panujących i klienteli. Przechodziła tamtędy czasami, w drodze do osób zainteresowanych jej eliksirami. To wystarczyło, żeby spojrzenie jasnych oczu uchwyciło bogato odziane sylwetki szlachciców, którzy, sądząc po wysoko zadartych brodach, myśleli, że wchodząc do środka tego… wystawnego lokalu, stają się królami życia. Swojego i swojej niewolnicy na tę jedną noc.
W zamyśleniu gładziła lekkie, miłe w dotyku obicie podłokietnika kanapy, cały czas jednak stała wyprostowana. Gdy usłyszała głos Deirdre, jakby instynktownie uniosła wierzch dłoni do policzka. Różowawe plamy, przebarwienia, dawały jej ostatnio do wiwatu. Były ciepłe, ale wiedziała, że niedługo znikną. Kiedy była w ciąży z Hjallem, sięgały nawet klatki piersiowej.
– Sądzę, że tak, chociaż o wiele bardziej ucieszył się z jego obecności Hjall. Nie zrozum mnie źle, naprawdę pasuje mi fakt, że Cadan jest znów w domu, cały i zdrowy, po prostu… nauczyłam się żyć bez niego i świetnie sobie w tym stanie radziłam. Będę musiała zmienić obyczaje, bo jednak mój drogi mąż porzuca karierę żeglarza. Co w tej sytuacji, nie ukrywam, jest mi na rękę – powiedziała, nie barwiąc swojego głosu wyrzutami, odwracając się w stronę skrzatki. Nie lubiła tych stworzeń. Skrzywiła się na widok rozmytych oczu, które niepokojąco mocno przypominały jej oczy kelpii. – Wina – potwierdziła krótko, szybko odnajdując wzrokiem Dei.
A jednak poniekąd faktycznie nie radziła sobie z ugoszczeniem w takim miejscu Eir. Matka powtarzała jej zawsze, że sekret dobrego wychowania zawarty jest zaledwie w ułamku relacji międzyludzkich, a dokładnie w relacji gość-gospodarz. Jeśli podasz gościowi jadło i napitek jako pierwszemu, nikt nigdy nie będzie czuł się upokorzony albo poniżony. Eir, gdyby inaczej wyglądała znajomość między nią a Deirdre, w tej chwili powinna stłuc piękny, szklany kielich, jaki pierwszy wsunie się pod jej dłoń, i wyjść, prychając pod nosem jak rozwydrzona panienka. W tym momencie była naprawdę daleka od takiej reakcji. A może pochłonięcie tak łapczywego łuku alkoholu z naczynia było chęcią znieczulenia?
Odnalazła równowagę, kiedy w końcu usiadły. Naprawdę potrzebowała odpoczynku.
– Mamy sporo czasu. Jeśli chcesz opowiadać, chętnie wysłucham – odebrała od skrzatki kielich z winem, zaciskając lekko zęby na jej widok. Ohydne, oślizgłe stworzenie. Kolejne pytanie przyjaciółki nieco zbiło ją z tropu – na tyle, że zamiast od razu podać jasną, prostą odpowiedź, nie mogła zebrać myśli. W umyśle rozjaśniło się, gdy wzięła pierwszy łyk napitku, z przyjemnością wnioskując, że jest całkiem smaczne. Lekki aromat wdarł się do jej nozdrzy. Pokręciła w końcu głową. – Może kiedyś. Kiedy byłam w ciąży z Hjalmarem, byłam wściekła, bo zostawił mnie sama na przeszło pół roku. Złość szybko przeszła, Cadan wykazał się szacunkiem co do moich rdzennych korzeni i nadał naszemu synowi norweskie imię. Teraz, jak o tym myślę… takie szaleństwo często widać u osób beznadziejnie zakochanych, u których uczucie wznieca płomień z pomocą jednej iskry. Może ja po prostu nigdy nie byłam zakochana. Teraz, mimo mojej samodzielności, ciężko wyobrazić mi sobie życie bez niego. – sama nie mogła uwierzyć, jak bardzo szczere to było. Wątpiła, by podobne słowa mogłyby paść z jej ust w towarzystwie męża. Przyjrzała się Dei w obawie o to, że znużyła ją opowieść pewnej „szczęśliwej” miłości. – Pytasz, bo właśnie to czujesz? Przy kim tak tracisz zmysły, Dei? A może to wciąż ten, którym mi mówiłaś, gdy ostatni raz się widziałyśmy?
Bardzo nie chciała być uznawana za wścibską. Bardzo.
– Albion – powtórzyła pod nosem, chowając tę nazwę do przegródki „do zapamiętania na potem”. Nie miała pociągu do wiedzy, która nie obracała się w dziedzinie alchemii, ale jednocześnie nie gardziła usłyszanymi nowinami. Gdyby Dei za chwilę miała zacząć wykład o rynsztunku kobiet wyzwolonych, zapewne słuchałaby z wielką uwagą. Inna sprawa jest taka, że pewnie puściłaby to w niepamięć, kiedy jej stopa przekroczyłaby próg zdobionych wrót Białej Willi.
Na razie jednak pozostawała w jej wnętrzu.
I kroczyła za swoją dobrą przyjaciółką, obserwując ją z boku w nowej roli, w jakiej, jak próbowała zgadnąć, wyłapując zmiany na jej twarzy, w jej sylwetce, kroku, to zmęczenie, nie czuła się jeszcze najlepiej. Zachowywała się jak czujna, pozostawiona samej sobie sarna, która musiała odnaleźć drogę do domu, do znajomych gałęzi zagajnika. Kroki stawiała pewnie, ale jednocześnie ostrożnie, jakby znała grunt, tylko nie do końca mogła pogodzić się ze swoją pozycją na nim. Przecież nie uwiązali cię tutaj, Dei, inaczej wyglądałyby napisane przez ciebie słowa, gdyby tak było. Nie chciała nachalnie się w nią wpatrywać, więc kiedy nasyciła swoje myśli, powróciła wzrokiem do wypatrywania szczegółów wśród obcego świata, do jakiego trafiła. Dywany, tak miękkie, że stopy w nich tonęły, haftowane przesłony, parawan. Przepych, informacja dla gościa, że wchodzi na terytorium, na którym nie jest bezpieczny, jeśli nie zna odpowiednich zasad i nie ma obycia ze… szlachtą?
To, że nigdy nie była w Wenus nie znaczyło, że nie zdawała sobie sprawy z warunków tam panujących i klienteli. Przechodziła tamtędy czasami, w drodze do osób zainteresowanych jej eliksirami. To wystarczyło, żeby spojrzenie jasnych oczu uchwyciło bogato odziane sylwetki szlachciców, którzy, sądząc po wysoko zadartych brodach, myśleli, że wchodząc do środka tego… wystawnego lokalu, stają się królami życia. Swojego i swojej niewolnicy na tę jedną noc.
W zamyśleniu gładziła lekkie, miłe w dotyku obicie podłokietnika kanapy, cały czas jednak stała wyprostowana. Gdy usłyszała głos Deirdre, jakby instynktownie uniosła wierzch dłoni do policzka. Różowawe plamy, przebarwienia, dawały jej ostatnio do wiwatu. Były ciepłe, ale wiedziała, że niedługo znikną. Kiedy była w ciąży z Hjallem, sięgały nawet klatki piersiowej.
– Sądzę, że tak, chociaż o wiele bardziej ucieszył się z jego obecności Hjall. Nie zrozum mnie źle, naprawdę pasuje mi fakt, że Cadan jest znów w domu, cały i zdrowy, po prostu… nauczyłam się żyć bez niego i świetnie sobie w tym stanie radziłam. Będę musiała zmienić obyczaje, bo jednak mój drogi mąż porzuca karierę żeglarza. Co w tej sytuacji, nie ukrywam, jest mi na rękę – powiedziała, nie barwiąc swojego głosu wyrzutami, odwracając się w stronę skrzatki. Nie lubiła tych stworzeń. Skrzywiła się na widok rozmytych oczu, które niepokojąco mocno przypominały jej oczy kelpii. – Wina – potwierdziła krótko, szybko odnajdując wzrokiem Dei.
A jednak poniekąd faktycznie nie radziła sobie z ugoszczeniem w takim miejscu Eir. Matka powtarzała jej zawsze, że sekret dobrego wychowania zawarty jest zaledwie w ułamku relacji międzyludzkich, a dokładnie w relacji gość-gospodarz. Jeśli podasz gościowi jadło i napitek jako pierwszemu, nikt nigdy nie będzie czuł się upokorzony albo poniżony. Eir, gdyby inaczej wyglądała znajomość między nią a Deirdre, w tej chwili powinna stłuc piękny, szklany kielich, jaki pierwszy wsunie się pod jej dłoń, i wyjść, prychając pod nosem jak rozwydrzona panienka. W tym momencie była naprawdę daleka od takiej reakcji. A może pochłonięcie tak łapczywego łuku alkoholu z naczynia było chęcią znieczulenia?
Odnalazła równowagę, kiedy w końcu usiadły. Naprawdę potrzebowała odpoczynku.
– Mamy sporo czasu. Jeśli chcesz opowiadać, chętnie wysłucham – odebrała od skrzatki kielich z winem, zaciskając lekko zęby na jej widok. Ohydne, oślizgłe stworzenie. Kolejne pytanie przyjaciółki nieco zbiło ją z tropu – na tyle, że zamiast od razu podać jasną, prostą odpowiedź, nie mogła zebrać myśli. W umyśle rozjaśniło się, gdy wzięła pierwszy łyk napitku, z przyjemnością wnioskując, że jest całkiem smaczne. Lekki aromat wdarł się do jej nozdrzy. Pokręciła w końcu głową. – Może kiedyś. Kiedy byłam w ciąży z Hjalmarem, byłam wściekła, bo zostawił mnie sama na przeszło pół roku. Złość szybko przeszła, Cadan wykazał się szacunkiem co do moich rdzennych korzeni i nadał naszemu synowi norweskie imię. Teraz, jak o tym myślę… takie szaleństwo często widać u osób beznadziejnie zakochanych, u których uczucie wznieca płomień z pomocą jednej iskry. Może ja po prostu nigdy nie byłam zakochana. Teraz, mimo mojej samodzielności, ciężko wyobrazić mi sobie życie bez niego. – sama nie mogła uwierzyć, jak bardzo szczere to było. Wątpiła, by podobne słowa mogłyby paść z jej ust w towarzystwie męża. Przyjrzała się Dei w obawie o to, że znużyła ją opowieść pewnej „szczęśliwej” miłości. – Pytasz, bo właśnie to czujesz? Przy kim tak tracisz zmysły, Dei? A może to wciąż ten, którym mi mówiłaś, gdy ostatni raz się widziałyśmy?
Bardzo nie chciała być uznawana za wścibską. Bardzo.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Weranda
Szybka odpowiedź