Weranda
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Weranda
Oszklona weranda wychodzi na najbardziej dziką część ogrodu - to ciemne, ustronne miejsce z doskonałą widocznością na zewnątrz, w powietrzu czuć zapachy z zewnątrz - aromaty ziół i kwiatowych nektarów. Obsydianowa rzeźba smoka znajdująca się tuż przy miękkich kremowych ławach przypomina o dziedzictwie Rosierów. Przestrzeń oddzielona jest od pozostałych pomieszczeń haftowanym, eleganckim parawanem, a drewnianą podłogę zakrywają perskie dywany. Wysokie sklepienie podtrzymują drewniane krokwie, solidne i rzeźbione w różane wzory. Zimą pomieszczenie ogrzewa zaczarowany piecyk. Mówią, że czasem widać stąd smoki unoszące się nad nieodległym Dover.
Uniosła lekko brwi słysząc dość bezpośrednie pytanie - tylko to wskazywało na ewentualne urażenie, które poczuła niczym nieprzyjemne ukłucie, przypominające o przeszłości. Znosiła wiele, była świadkiem jeszcze większej liczby dziwactw, fetyszy oraz zaspokajania najdziwniejszych pragnień, nie odebrała więc słów Tristana jako retorycznego wykazania niewiedzy. Raczej jako przytyk lub czystą, prawdziwą ciekawość - tak, jakby w ogóle potrzebował potwierdzenia, co była gotowa znieść. - Nie - i nie zamierzam mieć - odpowiedziała od razu, dumnie i chmurnie, spoglądając w dół na poruszające się w równym rytmie barki konia. A może była to inna część tego umięśnionego, zwierzęcego ciała? Nieistotne, nie musiała znać się aż tak na jego anatomii, ważne, że utrzymywała się na grzbiecie aetonana, bez potrzeby okładania go skórzanym batem czy palcatem. - Unika zwad, a więc nie powinien sprawiać problemów przy innych koniach? - pociągnęła bardziej neutralny temat, zaspokajający tym razem jej ciekawość. Oraz zapewniając rzeczowe przygotowanie do spotkań z innymi jeźdźcami: po to głównie uczyła się tej wymagającej sztuki. - I klaczach? Bo rozumiem, że nosi w sobie te wyjątkowe, arystokratyczne geny, które nie mogą zmarnować się na byle potomstwo - dorzuciła, dopiero kilka chwil później zdając sobie sprawę z dwuznaczności tej wypowiedzi. Nie okazała jednak po sobie niezadowolenia czy jakiegokolwiek innego uczucia, całkowicie skupiona na podążaniu za wskazaniami Tristana. Naiwność zdusił w niej już dawno, nie spodziewała się więc żadnych pochwał, a w najlepszym przypadku zbycia sukcesów milczeniem. Na to jeszcze nie zasłużyła - i dobrze, ceniła konkretne wskazówki, pozwalające stać się lepszą.
- Teraz lepiej? - spytała, mocniej napinając ramiona, by ręce pozostawały jednocześnie elastyczne i sztywne, uniemożliwiając szarpanie wodzami, mogące zirytować konia i doprowadzić do nieporozumień. Lub szybkiego wylądowania na ziemi. Każde okrążenie, zwłaszcza to szybsze, pozwalało Deirdre skupić się na innym detalu postawy. Już nie skupiała się tylko na tym, by nie spaść: pilnowała wyprostowanej sylwetki, zgięcia nóg i ruchów bioder. Zupełnie innych niż przy powolnym chodzie. Im szybciej poruszał się Apollin, tym bardziej musiała się do niego dostosować. Szczęśliwie mając wprawne biodra i uda, przywykłe do pewnego...stylu poruszania się w kłusie. Nadwyrężona wytykaniem błędów duma piekła, ale była przecież pilną, pokorną uczennicą, przyjmującą krytykę w milczeniu. Zgodnie z wytycznymi nie spoglądała już na Tristana, całkiem skupiona na koniu, na ich zgranych ruchach, na wspieraniu przyśpieszonego tempa. Czasem się niezgrywali, czasem wybijała się z siodła za wcześnie, ale opanowała już powolniejsze opadanie. Czuła, że pracują jej wszystkie mięśnie, napinające się raz po raz: satysfakcjonujące uczucie, pozwalające znów cieszyć się kontrolą nad własnym ciałem, nad jego ruchem, możliwościami, zakresem sił. Uśmiechnęła się do siebie bezwiednie, gdy rozpoczęli kolejne okrążenie, a spod kopyt białego konia wyżej wzbijał się piasek. Suknia podwijała się wyżej, ale nie puszczała wodzy, pewna, że wygląd stroju jest obecnie mniej istotny niż zachowanie równowagi oraz więzi z Apollinem. Czarne włosy nie smagały jej po twarzy, sunęły za nią niczym jedwabisty welon utkany pędem kłusu. Samej Deirdre wydawało się jednak, że to już galop, że Apollin sięgnął do szczytu możliwości, gnając zapamiętale przed siebie - ciągle jednak pozostawali na uwięzi, spętani lonżą. Czarownica prawie zdążyła o niej zapomnieć, dopiero wyzwanie postawione przez Rosiera przywołało ją do rzeczywistości. Spięła wszystkie mięśnie, napięła też uda i uniosła biodra: w pierwszej chwili zachwiała się niepewnie, ale nie opadła na siodło, pamiętając o tym, by chronić plecy aetonana. Zmusiła się do większego wysiłku i choć w takiej pozycji linia rąk i barku pozostawiała wiele do życzenia, utrzymała się w półsiadzie tak długo, jak tylko potrafiła, po kilku chwilach powracając do pozycji siedzącej. Czuła pot powoli spływający wzdłuż pleców oraz pieczenie mięśni, lecz silniejsza wydawała się satysfakcja. Z ciągłego przebywania w siodle - nie spadła, upokarzając się przed arystokratą - i z faktu, że czuła się w nim coraz swobodniej.
- Teraz lepiej? - spytała, mocniej napinając ramiona, by ręce pozostawały jednocześnie elastyczne i sztywne, uniemożliwiając szarpanie wodzami, mogące zirytować konia i doprowadzić do nieporozumień. Lub szybkiego wylądowania na ziemi. Każde okrążenie, zwłaszcza to szybsze, pozwalało Deirdre skupić się na innym detalu postawy. Już nie skupiała się tylko na tym, by nie spaść: pilnowała wyprostowanej sylwetki, zgięcia nóg i ruchów bioder. Zupełnie innych niż przy powolnym chodzie. Im szybciej poruszał się Apollin, tym bardziej musiała się do niego dostosować. Szczęśliwie mając wprawne biodra i uda, przywykłe do pewnego...stylu poruszania się w kłusie. Nadwyrężona wytykaniem błędów duma piekła, ale była przecież pilną, pokorną uczennicą, przyjmującą krytykę w milczeniu. Zgodnie z wytycznymi nie spoglądała już na Tristana, całkiem skupiona na koniu, na ich zgranych ruchach, na wspieraniu przyśpieszonego tempa. Czasem się niezgrywali, czasem wybijała się z siodła za wcześnie, ale opanowała już powolniejsze opadanie. Czuła, że pracują jej wszystkie mięśnie, napinające się raz po raz: satysfakcjonujące uczucie, pozwalające znów cieszyć się kontrolą nad własnym ciałem, nad jego ruchem, możliwościami, zakresem sił. Uśmiechnęła się do siebie bezwiednie, gdy rozpoczęli kolejne okrążenie, a spod kopyt białego konia wyżej wzbijał się piasek. Suknia podwijała się wyżej, ale nie puszczała wodzy, pewna, że wygląd stroju jest obecnie mniej istotny niż zachowanie równowagi oraz więzi z Apollinem. Czarne włosy nie smagały jej po twarzy, sunęły za nią niczym jedwabisty welon utkany pędem kłusu. Samej Deirdre wydawało się jednak, że to już galop, że Apollin sięgnął do szczytu możliwości, gnając zapamiętale przed siebie - ciągle jednak pozostawali na uwięzi, spętani lonżą. Czarownica prawie zdążyła o niej zapomnieć, dopiero wyzwanie postawione przez Rosiera przywołało ją do rzeczywistości. Spięła wszystkie mięśnie, napięła też uda i uniosła biodra: w pierwszej chwili zachwiała się niepewnie, ale nie opadła na siodło, pamiętając o tym, by chronić plecy aetonana. Zmusiła się do większego wysiłku i choć w takiej pozycji linia rąk i barku pozostawiała wiele do życzenia, utrzymała się w półsiadzie tak długo, jak tylko potrafiła, po kilku chwilach powracając do pozycji siedzącej. Czuła pot powoli spływający wzdłuż pleców oraz pieczenie mięśni, lecz silniejsza wydawała się satysfakcja. Z ciągłego przebywania w siodle - nie spadła, upokarzając się przed arystokratą - i z faktu, że czuła się w nim coraz swobodniej.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kącik jego ust ponownie uniósł się w górę w parszywym zastanowieniu nad tym, czy jej zamierzenia miały szansę spotkać się z rzeczywistością; już od dawna przestała o sobie decydować, a wszelkie próby podkreślenia, że było inaczej, spotykały się wszak z koniecznością sprowadzenia jej na ziemię: w innym przypadku historia mogłaby zatoczyć koło, a Deirdre - mogłaby raz jeszcze poczuć złudny smak wolności, której dać jej nie zamierzał.
- To wałach - odparł spokojnie, podążając wzrokiem za kolejno stawianymi nogami konia, za towarzyszącymi temu ruchami bioder Deirdre, ponad które już dawno podciągnęła się płachta jej spódnicy, odsłaniając kuszącą nagość. Obserwował linię jej ciała, zastanawiając się nad jej równowagą, postawą, obserwował jej dłonie, bacząc, czy przyjmowała jego pozycje i starała się je trzymać w jednym miejscu - drżały, na wybojach unosiły się w górę, ale musiała to w sobie wyćwiczyć. - Ma wyśmienity rodowód, ale nie jest przeznaczony do dalszej reprodukcji. Klacze nie leżą w spektrum jego zainteresowań, nie będzie też agresywny w stosunku do innych koni. Zabieg temperuje charakter. - Nie zaryzykowałby innym, ogromnym faux pas byłoby pojawić się na oficjalnej uroczystości z koniem, który mógł narobić kłopotu - i nad którym nie potrafiłaby zapanować, a ku temu nie miała jeszcze doświadczenia. Nie mogła tworzyć zagrożenia. Jej odbiór byłby sprzeczny z zamierzonym.
- Nieznacznie. Usztywnij nadgarstek - odparł na jej wątpliwość, tym samym surowym tonem; zbędne pochwały za małe kroki i małe sukcesy wydawały mu się zawsze nie na miejscu - samo istnienie nie było jeszcze powodem do dumy, a z dokonań - człowiek winien radować sie z tych, które były wielkie. To takim nie było.
Nie wypuścił jej na kolejne okrążenia, bez lonży będzie miała jeszcze okazję poćwiczyć - przy nim, lepiej, by nauczyła się pełnej kontroli i pozostała w zasięgu jego wzroku w sposób, który pozwoli mu skorygować jej podstawowe błędy. Chciał móc ją obserwować. Upewnić się, że sobie poradzi. Do pewnego stopnia. Zdawała się nabierać pewności, krótkotrwały lęk przeminął, a z czasem z pewnością umknie całkiem. Musiała tylko przećwiczyć, wysiedzieć swoje w siodle. Mijały kolejne minuty, kwadranse, w trakcie których korygował jej postawę i wskazywał kolejne błędy, nie czując się w obowiązku snuć większych pochwał odnośnie tego, co robiła dobrze - nie było w tym powodu do dumy, jeśli dobrze nie robiła wszystkiego.
- Zwolnij, wystarczy - rzucił w końcu, gdy Deirdre zaczynała słabnąć, gdy minęło więcej czasu, gdy sierść Apollina zalśniła od potu. - Pod koniec jazdy zawsze musisz pamiętać o tym, żeby rozchodzić jego mięśnie. Inaczej może nabawić się kontuzji. Będziesz prowadziła go w spokojnym stępie, póki nie uspokoi oddechu. Zwykle trwa to do kilku minut - dodał, dopiero, kiedy zwolniła, podchodząc bliżej - nie zatrzymując ni jej ni konia - by odpiąć lonżę od wędzidła. - Zrób woltę. Jak najmniejszą. - Po chwili dopiero zorientował się, że zwrot mógł jej się zdać obcy. - Prowadząc go prosto, zrób kółko, po którym wrócisz na poprzednią drogę - objaśnił, na lonży nie miała okazji poprowadzić skrętów, a i temu - powinien się przyjrzeć, póki miał okazję. - Na końcu, zatrzymaj się przy mnie - Nawet zatrzymanie konia z początku było trudne. Ale wszystkiego - musiała się nauczyć.
Czas kończyć.
- To wałach - odparł spokojnie, podążając wzrokiem za kolejno stawianymi nogami konia, za towarzyszącymi temu ruchami bioder Deirdre, ponad które już dawno podciągnęła się płachta jej spódnicy, odsłaniając kuszącą nagość. Obserwował linię jej ciała, zastanawiając się nad jej równowagą, postawą, obserwował jej dłonie, bacząc, czy przyjmowała jego pozycje i starała się je trzymać w jednym miejscu - drżały, na wybojach unosiły się w górę, ale musiała to w sobie wyćwiczyć. - Ma wyśmienity rodowód, ale nie jest przeznaczony do dalszej reprodukcji. Klacze nie leżą w spektrum jego zainteresowań, nie będzie też agresywny w stosunku do innych koni. Zabieg temperuje charakter. - Nie zaryzykowałby innym, ogromnym faux pas byłoby pojawić się na oficjalnej uroczystości z koniem, który mógł narobić kłopotu - i nad którym nie potrafiłaby zapanować, a ku temu nie miała jeszcze doświadczenia. Nie mogła tworzyć zagrożenia. Jej odbiór byłby sprzeczny z zamierzonym.
- Nieznacznie. Usztywnij nadgarstek - odparł na jej wątpliwość, tym samym surowym tonem; zbędne pochwały za małe kroki i małe sukcesy wydawały mu się zawsze nie na miejscu - samo istnienie nie było jeszcze powodem do dumy, a z dokonań - człowiek winien radować sie z tych, które były wielkie. To takim nie było.
Nie wypuścił jej na kolejne okrążenia, bez lonży będzie miała jeszcze okazję poćwiczyć - przy nim, lepiej, by nauczyła się pełnej kontroli i pozostała w zasięgu jego wzroku w sposób, który pozwoli mu skorygować jej podstawowe błędy. Chciał móc ją obserwować. Upewnić się, że sobie poradzi. Do pewnego stopnia. Zdawała się nabierać pewności, krótkotrwały lęk przeminął, a z czasem z pewnością umknie całkiem. Musiała tylko przećwiczyć, wysiedzieć swoje w siodle. Mijały kolejne minuty, kwadranse, w trakcie których korygował jej postawę i wskazywał kolejne błędy, nie czując się w obowiązku snuć większych pochwał odnośnie tego, co robiła dobrze - nie było w tym powodu do dumy, jeśli dobrze nie robiła wszystkiego.
- Zwolnij, wystarczy - rzucił w końcu, gdy Deirdre zaczynała słabnąć, gdy minęło więcej czasu, gdy sierść Apollina zalśniła od potu. - Pod koniec jazdy zawsze musisz pamiętać o tym, żeby rozchodzić jego mięśnie. Inaczej może nabawić się kontuzji. Będziesz prowadziła go w spokojnym stępie, póki nie uspokoi oddechu. Zwykle trwa to do kilku minut - dodał, dopiero, kiedy zwolniła, podchodząc bliżej - nie zatrzymując ni jej ni konia - by odpiąć lonżę od wędzidła. - Zrób woltę. Jak najmniejszą. - Po chwili dopiero zorientował się, że zwrot mógł jej się zdać obcy. - Prowadząc go prosto, zrób kółko, po którym wrócisz na poprzednią drogę - objaśnił, na lonży nie miała okazji poprowadzić skrętów, a i temu - powinien się przyjrzeć, póki miał okazję. - Na końcu, zatrzymaj się przy mnie - Nawet zatrzymanie konia z początku było trudne. Ale wszystkiego - musiała się nauczyć.
Czas kończyć.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Dobrze było wiedzieć, że Apollin nie będzie sprawiał problemów. A przynajmniej wtedy, gdy to ona ich nie sprowokuje; odpowiadała za siebie, za swoje czyny, pewna nienaganności zachowania na jeździeckich bankietach pod gołym niebem, lecz gdyby zwierzę zaatakowało wychuchaną klacz jakiejś Carrowówny...cóż, w takim chaosie nie potrafiłaby się odnaleźć. Aetonan wydawał się i tak spokojny, owszem, nieco kapryśny na początku znajomości, lecz im dłużej go ujeżdżała, tym pokorniejszy się stawał. Jak mężczyzna, przyszło jej na myśl, co spowodowało kolejny lekki uśmiech, zastąpiony powracającą powagą prymuski. - Czy Prymulka przyprowadzi go z siodłem i i z tymi wszystkimi skórzanymi...rzeczami? - dopytała jeszcze ostrożnie, obnażając niewiedzę dotyczącą nazewnictwa - i zarazem wyobrażając sobie zbliżające się jesienne polowania, na które już powoli otrzymywała zaproszenia, spływające na biurko madame Mericourt w la Fantasmagorii. Rzecz jasna nie zamierzała uczestniczyć w gonitwie, ale musiała pojawić się wśród arystokratów i ludzi z wyższych sfer. Nie miała jednak najmniejszego pojęcia, czy istniały siodła bardziej i mniej eleganckie oraz barwy uprzęży odpowiednich do okazji. Nie chodziło o wyróżnienie się czy o ekstrawagancję, a o uniknięcie faux pas, mogącego zrazić do niej nowych współtowarzyszy leśnych przejażdżek.
Na razie zamierzała zdobyć ich akceptację wyprostowaną pozycją i sztywniejszymi nadgarstkami, o jakich wspominał Tristan. Zmusiła się do lekkiego napięcia mięśni i równoważenia ruchów konia, by dłonie nie zmieniały swego położenia wobec grzbietu konia, a wodze pozostawały nieruchome. Głęboka świadomość ciała pomagała w tym wyzwaniu, lata fizycznej praktyki pozwoliły panować nad najdrobniejszymi mięśniami, dzięki czemu dopilnowanie detali nie sprawiało aż tak wielkiego problemu. Pomimo tego czuła zmęczenie, przyjemne, satysfakcjonujące; dawała z siebie wszystko, oddech przyśpieszył, a śmiertelnie blada twarz zdrowo się zarumieniła. Z boku wyglądało to łatwiej, obserwowała przecież jeźdźców nie raz; wyglądali, jakby poruszali się lekko, instynktownie, wcale nie zmęczeni, a zgrani z koniem. Apollin wymagał od Deirdre natomiast pełnego skupienia oraz słonego potu. Miała wrażenie, że obydwoje z ulgą przyjęli zgodę instruktora na zakończenie treningu. Zmęczony aetonan posłusznie zwolnił, gdy odchyliła się do tyłu i zacisnęła ręce na wodzy; różnica w szybkości nie wydawała się dla niej znacząca, ale wiedziała, że znów poruszają się po okręgu wolniej, dostojniej. Oddychała szybciej, głębiej, dalej skupiona, bo podejrzewała, że nawet chwilowe rozkojarzenie może spowodować upadek - a tego chciała uniknąć za wszelką cenę.
- Robi się łatwiej z każdą jazdą? - spytała, gdy podprowadziła konia w pobliże Tristana, wyraźnie zmęczona; wcisnęła obydwie łydki w bok i odchyliła się do tyłu już znaczniej, wyraźnie, pragnąc, by koń zatrzymał się w odpowiednim miejscu, ale ten zrobił jeszcze kilka niezadowolonych kroków, rżąc cicho. Cóż, i tak otrzymali nowe zadanie: zanim zdążyłaby spytać o to tajemnicze słowo, kojarzące się jej z woltyżerką i saltem, Tristan rozjaśnił polecenie. Zakręty. Coś, co mogło być trudne, ale dzięki ciągle poruszającemu się Apollinowi nie musiała rozpoczynać jazdy od zera. Ostrożnie sterowała całym ciałem, łydkami, leciutko muskając wodze, by nie szarpać ani nie wystraszyć wałacha. Wolta wyszła niezwykle krzywo, aetonan szarpnął głową przy zakręcie, niezadowolony, ale nie zrzucił jej z pleców ani nie pognał w swoją stronę. Udało im się nawiązać nić porozumienia, cienką, wymagającą wiele pracy przy utwardzeniu, ale Deirdre i tak czuła się z siebie po prostu zadowolona - a ten stan pojawiał się w życiu drobiazgowej perfekcjonistki zawsze. W końcu zatrzymała rosłe zwierzę w pobliżu Tristana, powoli opuszczając ręce. - Mam zeskoczyć? - spytała znów trochę podejrzliwie, zerkając w dół. Przeczuwała, że nie, zaczęła więc przekładać nogę na prawą stronę, przytrzymując się rękami przedniego łęku, by zsunąć się z konia. Nie było to łatwe, suknia zaczepiła się o jakiś wystający element siodła, a sama Deirdre zorientowała się, że ciągle ma do ziemi dość sporo. Od żałosnego uwieszenia na boku konia uratował ją Tristan, pomagając zejść z grzbietu Apollina w bardziej cywilizowany sposób. Dopiero, gdy stanęła pewnie na ziemi poczuła, że z wysiłku drżą jej kolana. - Nie myślałam, że to taka wymagająca rozrywka - wyznała, odgarniając czarne kosmyki włosów z czoła, ciągle przejęta i podekscytowana nową nauką.
Na razie zamierzała zdobyć ich akceptację wyprostowaną pozycją i sztywniejszymi nadgarstkami, o jakich wspominał Tristan. Zmusiła się do lekkiego napięcia mięśni i równoważenia ruchów konia, by dłonie nie zmieniały swego położenia wobec grzbietu konia, a wodze pozostawały nieruchome. Głęboka świadomość ciała pomagała w tym wyzwaniu, lata fizycznej praktyki pozwoliły panować nad najdrobniejszymi mięśniami, dzięki czemu dopilnowanie detali nie sprawiało aż tak wielkiego problemu. Pomimo tego czuła zmęczenie, przyjemne, satysfakcjonujące; dawała z siebie wszystko, oddech przyśpieszył, a śmiertelnie blada twarz zdrowo się zarumieniła. Z boku wyglądało to łatwiej, obserwowała przecież jeźdźców nie raz; wyglądali, jakby poruszali się lekko, instynktownie, wcale nie zmęczeni, a zgrani z koniem. Apollin wymagał od Deirdre natomiast pełnego skupienia oraz słonego potu. Miała wrażenie, że obydwoje z ulgą przyjęli zgodę instruktora na zakończenie treningu. Zmęczony aetonan posłusznie zwolnił, gdy odchyliła się do tyłu i zacisnęła ręce na wodzy; różnica w szybkości nie wydawała się dla niej znacząca, ale wiedziała, że znów poruszają się po okręgu wolniej, dostojniej. Oddychała szybciej, głębiej, dalej skupiona, bo podejrzewała, że nawet chwilowe rozkojarzenie może spowodować upadek - a tego chciała uniknąć za wszelką cenę.
- Robi się łatwiej z każdą jazdą? - spytała, gdy podprowadziła konia w pobliże Tristana, wyraźnie zmęczona; wcisnęła obydwie łydki w bok i odchyliła się do tyłu już znaczniej, wyraźnie, pragnąc, by koń zatrzymał się w odpowiednim miejscu, ale ten zrobił jeszcze kilka niezadowolonych kroków, rżąc cicho. Cóż, i tak otrzymali nowe zadanie: zanim zdążyłaby spytać o to tajemnicze słowo, kojarzące się jej z woltyżerką i saltem, Tristan rozjaśnił polecenie. Zakręty. Coś, co mogło być trudne, ale dzięki ciągle poruszającemu się Apollinowi nie musiała rozpoczynać jazdy od zera. Ostrożnie sterowała całym ciałem, łydkami, leciutko muskając wodze, by nie szarpać ani nie wystraszyć wałacha. Wolta wyszła niezwykle krzywo, aetonan szarpnął głową przy zakręcie, niezadowolony, ale nie zrzucił jej z pleców ani nie pognał w swoją stronę. Udało im się nawiązać nić porozumienia, cienką, wymagającą wiele pracy przy utwardzeniu, ale Deirdre i tak czuła się z siebie po prostu zadowolona - a ten stan pojawiał się w życiu drobiazgowej perfekcjonistki zawsze. W końcu zatrzymała rosłe zwierzę w pobliżu Tristana, powoli opuszczając ręce. - Mam zeskoczyć? - spytała znów trochę podejrzliwie, zerkając w dół. Przeczuwała, że nie, zaczęła więc przekładać nogę na prawą stronę, przytrzymując się rękami przedniego łęku, by zsunąć się z konia. Nie było to łatwe, suknia zaczepiła się o jakiś wystający element siodła, a sama Deirdre zorientowała się, że ciągle ma do ziemi dość sporo. Od żałosnego uwieszenia na boku konia uratował ją Tristan, pomagając zejść z grzbietu Apollina w bardziej cywilizowany sposób. Dopiero, gdy stanęła pewnie na ziemi poczuła, że z wysiłku drżą jej kolana. - Nie myślałam, że to taka wymagająca rozrywka - wyznała, odgarniając czarne kosmyki włosów z czoła, ciągle przejęta i podekscytowana nową nauką.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Niedbale skinął głową, Deirdre poruszała się w obszarze sobie nieznanym, a jednocześnie musiała sprawiać wrażenie, jakby podobne sytuacje były dla niej codziennością. Jej profesjonalizm nie mógł zostać narażony na szwank - nie mogła sobie pozwolić na prosty błąd, który obnażyłby jej niewiedzę. Dobrze, że nie chciała dać się zaskoczyć z żadnej strony.
- Apollin ma swoje siodło, nie powinien nosić przypadkowego. - To konkretne, damskie, kazał przygotować dla Deirdre. Nie było do niej samej przystosowane precyzyjnie, ale w tym, co zamierzała robić, takiej precyzji nie potrzebowała. Istotniejsze było, by odpowiednio chroniło kręgosłup aetonana. - Nie musisz go też sama siodłać, na każdym takim spędzie powinien być stajenny, który to zrobi. - Nie musiała w zasadzie znać podstaw, była kobietą, a od nich nie wymagano ani siły ani zaradności. Wierzchowiec zawsze powinien pojawić się z własnym ekwipunkiem, nawet jeśli transport mógł odbyć się oddzielnie. Obserwował z uwagą jej sylwetkę, wyprostowaną, dumną, coraz lepiej czującą konia.
- Rozluźnij łydkę. Przykładając ją, dajesz mu sygnał, żeby ruszył do przodu, dlatego się nie zatrzymuje - oznajmił z pewnym znudzeniem, spoglądając na rumaka stąpającego przed siebie pomimo prób zatrzymania go przez Deirdre. Apollin był naprawdę dobrym koniem, lekko reagował na sygnały. Ale dwuznacznych i niepewnie przekazywanych nie był w stanie zrozumieć. Obserwował ją, kiedy kręciła woltę, zbyt dużą, zbyt wolną, zbyt niekształtną, ale jednak woltę. Nie było aż tak źle, jak źle być mogło.
- To zależy tylko od ciebie, czy będzie łatwiej, Deirdre - odpowiedział tym samym tonem, unosząc ku niej spojrzenie. Miała doskonałego konia i jego pomoc. Niczego więcej nie potrzebowała, by wyćwiczyć podstawowe umiejętności. Nie zdążył odpowiedzieć, kiedy w próbie zejścia Deirdre uwiesiła się końskiego siodła nieco bezwładnie; nie zamierzał jej na to pozwolić, Apollin nie był przyzwyczajony do takiej szarpaniny. Objął jej ciało, przejmując ciężar jej ciała na siebie. - Puść - rzucił krótko, cicho, gdzieś za jej ramieniem, lekko przenosząc ją na ziemię, nie wypuszczając jej wcale w pierwszej chwili - pierwszy raz bywał bolesny. - I podziękuj mu, miał dzisiaj do ciebie wiele cierpliwości - dodał, ponownie chwytając jej dłoń, by nieśpiesznym ruchem przyłożyć ją do końskiej szyi - w miejsce najbardziej na pieszczoty czułe. Wierzchowiec, którego zechciał dla niej przeznaczyć, był naprawdę dobrym koniem. - Oby z czasem potrzebował jej coraz mniej - zakończył, odejmując dłoń - by zostawić ich dwoje samym sobie, tonem, jak gdyby wygoda samego Apollina była dla niego ważniejsza od jej wygody i nieco tonem karcącym, bo oczekiwał od niej, że ulegnie to rychłej zmianie. Zabraniem konia do Chateu Rose, gdzie stajenni oporządzą go po jeździe, miała zająć się skrzatka, nie kłopotał się tym dłużej - przeniósł dłonie ponownie na biodra stojącej przed nim kobiety, zastanawiając się nad tym, czy wymagająca rozrywka już się skończyła, czy też miała się dopiero zacząć. Dawno już jej nie miał - ale od rozwiązania minęło wiele tygodni. Nie pytał o dzieci, nie czuł potrzeby. Gdyby coś się działo, Deirdre pewnie by go o tym powiadomiła. Była zmęczona, ale to nie miało większego znaczenia, jej wygoda nigdy nie wysuwała się na pierwszy plan - miał zresztą względem niej konkretne wymagania, które czas najwyższy przestać zastępować upolowanymi ochłapami. Nachylił się nad jej szyją, pachniała potem. Miękkie kolana szybciej się ugną.
- Wystarczy - Bez słowa subtelnie szarpnął ją za biodra w kierunku budynku, ledwie odczuwalnym gestem pchnął, by ruszyła przed nim, jedynie skinięciem głowy wskazując kierunek. Czas nadrobić stracony czas.
- Apollin ma swoje siodło, nie powinien nosić przypadkowego. - To konkretne, damskie, kazał przygotować dla Deirdre. Nie było do niej samej przystosowane precyzyjnie, ale w tym, co zamierzała robić, takiej precyzji nie potrzebowała. Istotniejsze było, by odpowiednio chroniło kręgosłup aetonana. - Nie musisz go też sama siodłać, na każdym takim spędzie powinien być stajenny, który to zrobi. - Nie musiała w zasadzie znać podstaw, była kobietą, a od nich nie wymagano ani siły ani zaradności. Wierzchowiec zawsze powinien pojawić się z własnym ekwipunkiem, nawet jeśli transport mógł odbyć się oddzielnie. Obserwował z uwagą jej sylwetkę, wyprostowaną, dumną, coraz lepiej czującą konia.
- Rozluźnij łydkę. Przykładając ją, dajesz mu sygnał, żeby ruszył do przodu, dlatego się nie zatrzymuje - oznajmił z pewnym znudzeniem, spoglądając na rumaka stąpającego przed siebie pomimo prób zatrzymania go przez Deirdre. Apollin był naprawdę dobrym koniem, lekko reagował na sygnały. Ale dwuznacznych i niepewnie przekazywanych nie był w stanie zrozumieć. Obserwował ją, kiedy kręciła woltę, zbyt dużą, zbyt wolną, zbyt niekształtną, ale jednak woltę. Nie było aż tak źle, jak źle być mogło.
- To zależy tylko od ciebie, czy będzie łatwiej, Deirdre - odpowiedział tym samym tonem, unosząc ku niej spojrzenie. Miała doskonałego konia i jego pomoc. Niczego więcej nie potrzebowała, by wyćwiczyć podstawowe umiejętności. Nie zdążył odpowiedzieć, kiedy w próbie zejścia Deirdre uwiesiła się końskiego siodła nieco bezwładnie; nie zamierzał jej na to pozwolić, Apollin nie był przyzwyczajony do takiej szarpaniny. Objął jej ciało, przejmując ciężar jej ciała na siebie. - Puść - rzucił krótko, cicho, gdzieś za jej ramieniem, lekko przenosząc ją na ziemię, nie wypuszczając jej wcale w pierwszej chwili - pierwszy raz bywał bolesny. - I podziękuj mu, miał dzisiaj do ciebie wiele cierpliwości - dodał, ponownie chwytając jej dłoń, by nieśpiesznym ruchem przyłożyć ją do końskiej szyi - w miejsce najbardziej na pieszczoty czułe. Wierzchowiec, którego zechciał dla niej przeznaczyć, był naprawdę dobrym koniem. - Oby z czasem potrzebował jej coraz mniej - zakończył, odejmując dłoń - by zostawić ich dwoje samym sobie, tonem, jak gdyby wygoda samego Apollina była dla niego ważniejsza od jej wygody i nieco tonem karcącym, bo oczekiwał od niej, że ulegnie to rychłej zmianie. Zabraniem konia do Chateu Rose, gdzie stajenni oporządzą go po jeździe, miała zająć się skrzatka, nie kłopotał się tym dłużej - przeniósł dłonie ponownie na biodra stojącej przed nim kobiety, zastanawiając się nad tym, czy wymagająca rozrywka już się skończyła, czy też miała się dopiero zacząć. Dawno już jej nie miał - ale od rozwiązania minęło wiele tygodni. Nie pytał o dzieci, nie czuł potrzeby. Gdyby coś się działo, Deirdre pewnie by go o tym powiadomiła. Była zmęczona, ale to nie miało większego znaczenia, jej wygoda nigdy nie wysuwała się na pierwszy plan - miał zresztą względem niej konkretne wymagania, które czas najwyższy przestać zastępować upolowanymi ochłapami. Nachylił się nad jej szyją, pachniała potem. Miękkie kolana szybciej się ugną.
- Wystarczy - Bez słowa subtelnie szarpnął ją za biodra w kierunku budynku, ledwie odczuwalnym gestem pchnął, by ruszyła przed nim, jedynie skinięciem głowy wskazując kierunek. Czas nadrobić stracony czas.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Cała otoczka jeździeckiego święta początkowo wydawała się Deirdre bardziej frapująca od samej jazdy - z boku wszak wyglądało to na coś łatwego do opanowania, a w towarzystwie, w jakim obracała się madame Mericourt, było to wręcz kolejną naturalną umiejętnością, taką jak chodzenie czy taniec. Dopiero przy pierwszych naukach Clauda oraz późniejszych treningach zrozumiała, że za tą pozorną lekkością oraz rozluźnieniem jeźdźców kryją się całe dekady spędzone w siodle, w którym sadzano młodych arystokratów od najmłodszych lat, przyzwyczajając ich do wystawnych polowań, eleganckich gonitw i turniejów magicznego polo. Ona pojmowała trudną sztukę ujeżdżania dopiero od kilku tygodni, dlatego starała się być dla siebie wyrozumiała, co nie oznaczało ignorowania słusznych sugestii. Rozluźniona łydka, napięte ramię, uniesiony o kilka cali nadgarstek, przekrzywione odrobinę w tył plecy - tak jak w Wenus, nawet drobna zmiana pozycji była niezwykle istotna i mogła przynieść odwrotny od zamierzonego skutek, jeśli włożyło się w ruch albo za mało, albo za dużo siły. Starała się mimo wszystko z całych sił postępować z aetonanem poprawnie - i cieszył ją ten stan skupienia, koncentracji absolutnej na zadaniu, w którym dopiero raczkowała. Od dziecka rozkoszowała się procesem nauki, dającym jej przeróżne stany satysfakcji. Inną radość sprawiało nadrabianie zaległości w rejonach do tej pory obcych, inną zaś dopieszczanie i pielęgnowanie największych talentów. To ciepłe popołudnie napełniało ją więc zadowoleniem, pozbawionym niestety dumy: na tą musiała poczekać, a właściwie musiała na nią ciężko zapracować. Nie sądziła, że zejdzie z konia - a właściwie się z niego nieco żałośnie zsunie - tak zmęczona, z karkiem zroszonym potem i domagającymi się rozciągnięcia mięśniami, zwłaszcza ud, bioder i brzucha. Od wizji jeszcze bardziej upadlającego opadnięcia na ziemię uratował ją Tristan: poddała mu się od razu, puszczając kurczowo przytrzymywane siodło, pozwalając postawić się na miękkiej ziemi. Tak, tu czuła się zdecydowanie pewniej niż zawieszona gdzieś w powietrzu na końskim grzbiecie.
- Czy latanie jest dużo trudniejsze? - spytała od razu; natrętna prymuska, która ledwo zdołała zmusić piórko do poderwania się z ławki, a już chciała wiedzieć, czy zdoła lewitować całą szkołę lub chociaż marmurową rzeźbę. Oddech jeszcze się nie unormował, zmęczony i podekscytowany, a dłoń nieco drżała, gdy dotykała równie rozgrzanej, końskiej skóry. - To dla niego przyjemne? - zdziwiła się, bo taka krótka pieszczota wydawała się jej niezbyt sowitą nagrodą; ofiarowałaby mu marchewkę albo inną przekąskę - ciekawe, czy posmakowałyby mu ustawiane przez zaaferowaną Agathę na stoliku werandy bezy - ale dobre samopoczucie Apollina nie znajdowało się wśród priorytetów czarownicy. Nie, kiedy mocne, męskie ramiona obejmowały ją tak blisko i ściśle. Wcale nie zalewając jej ciała ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa, raczej rozedrganiem, instynktowym lękiem i napięciem. Choć minęło wiele miesięcy, ciągle pamiętała jego lodowaty, obojętny wzrok, gdy wyrzucał ją z Białej Willi. Drgnęła lekko, gdy zsunął dłonie na biodra, ale nie wyrwała się - a wręcz przeciwnie, łamiąc zdrowy odruch samozachowawczy, wygięła plecy, wtulając się nimi w szeroką klatkę piersiową czarodzieja; w przód jego ciała, niczym łasząca się kotka, a gdy nachylił się nad jej ramieniem, wyprostowała się tak, by otrzeć się policzkiem o jego policzek, powoli, z przymkniętymi oczami, jakby dotyk szorstkiego zarostu wcale jej nie przeszkadzał. Prawie romantyczna, jak na ich wypracowane nienawiścią i pogardą standardy, pieszczota szybko się jednak skończyła, szarpnięcie przesunęło ją w bok, na ścieżkę ku Białej Willi. A więc nie zostawi jej tego dnia samej; czy o to mu chodziło, czy lekcja miała być tylko wymówką? Czy w ogóle takiej wymówki potrzebował? Zbyt dużo myśli z paniką zalało umysł Deirdre; wyciszyła je od razu, odwracając się do mężczyzny przodem, z wysoko zadartą brodą, spoglądając na niego w zastanowieniu. Wyzywającym i badawczym jednocześnie, zmrużyła oczy, po czym zamiast ruszyć ku schodom, zmniejszyła dzielącą ich odległość. Stanęła na palcach, by pocałować go w szyję, na którą zarzuciła ręce, podciągając się tak, by móc nogami opleść jego biodra. Była pewna, że utrzyma jej ciężar - dopiero później przeniosła pocałunek na usta; w delikatnej, kokieteryjnie nieśmiałej i nieznośnie powolnej pieszczocie, mogącej nieco złagodzić surowość odświeżenia mocnych doświadczeń z zupełnie innego rejonu wymagających fizycznie umiejętności.
| ztx2
- Czy latanie jest dużo trudniejsze? - spytała od razu; natrętna prymuska, która ledwo zdołała zmusić piórko do poderwania się z ławki, a już chciała wiedzieć, czy zdoła lewitować całą szkołę lub chociaż marmurową rzeźbę. Oddech jeszcze się nie unormował, zmęczony i podekscytowany, a dłoń nieco drżała, gdy dotykała równie rozgrzanej, końskiej skóry. - To dla niego przyjemne? - zdziwiła się, bo taka krótka pieszczota wydawała się jej niezbyt sowitą nagrodą; ofiarowałaby mu marchewkę albo inną przekąskę - ciekawe, czy posmakowałyby mu ustawiane przez zaaferowaną Agathę na stoliku werandy bezy - ale dobre samopoczucie Apollina nie znajdowało się wśród priorytetów czarownicy. Nie, kiedy mocne, męskie ramiona obejmowały ją tak blisko i ściśle. Wcale nie zalewając jej ciała ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa, raczej rozedrganiem, instynktowym lękiem i napięciem. Choć minęło wiele miesięcy, ciągle pamiętała jego lodowaty, obojętny wzrok, gdy wyrzucał ją z Białej Willi. Drgnęła lekko, gdy zsunął dłonie na biodra, ale nie wyrwała się - a wręcz przeciwnie, łamiąc zdrowy odruch samozachowawczy, wygięła plecy, wtulając się nimi w szeroką klatkę piersiową czarodzieja; w przód jego ciała, niczym łasząca się kotka, a gdy nachylił się nad jej ramieniem, wyprostowała się tak, by otrzeć się policzkiem o jego policzek, powoli, z przymkniętymi oczami, jakby dotyk szorstkiego zarostu wcale jej nie przeszkadzał. Prawie romantyczna, jak na ich wypracowane nienawiścią i pogardą standardy, pieszczota szybko się jednak skończyła, szarpnięcie przesunęło ją w bok, na ścieżkę ku Białej Willi. A więc nie zostawi jej tego dnia samej; czy o to mu chodziło, czy lekcja miała być tylko wymówką? Czy w ogóle takiej wymówki potrzebował? Zbyt dużo myśli z paniką zalało umysł Deirdre; wyciszyła je od razu, odwracając się do mężczyzny przodem, z wysoko zadartą brodą, spoglądając na niego w zastanowieniu. Wyzywającym i badawczym jednocześnie, zmrużyła oczy, po czym zamiast ruszyć ku schodom, zmniejszyła dzielącą ich odległość. Stanęła na palcach, by pocałować go w szyję, na którą zarzuciła ręce, podciągając się tak, by móc nogami opleść jego biodra. Była pewna, że utrzyma jej ciężar - dopiero później przeniosła pocałunek na usta; w delikatnej, kokieteryjnie nieśmiałej i nieznośnie powolnej pieszczocie, mogącej nieco złagodzić surowość odświeżenia mocnych doświadczeń z zupełnie innego rejonu wymagających fizycznie umiejętności.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 20 V
Bliźnięta w niczym już nie przypominały nudnych tobołków, które obserwowała w pierwszych tygodniach ich życia, zmęczona połogiem i zszokowana tym, co przyniosło macierzyństwo. Z trudem rozpoznawała w tych niemalże ludzkich buziach tamte wykrzywione, pomarszczone twarzyczki, budzące w niej lęk i odrazę; z tamtych szalonych uczuć, wzmocnionych tylko działaniem kobiecej magii (a może dziwnie brzmiących hormonów?), pozostała tylko fascynacja. Wyłaniała się z przerażenia nieustępliwie, pomimo przerażenia zupełnie nową sytuacją i całkowitą odpowiedzialnością za te nieporadne, bezbronne stworzenia, by finalnie, po prawie półtorej roku wspólnej koegzystencji i badania granic, przejąć pałeczkę prowadzenia.
Oczywiście Deirdre dalej nie zasługiwała na odznaczenie matki roku, ba, większość nadobnych dam uznałaby ją za matkę nieudolną, niezdarną i w pewien sposób dziecinną, łamiącą wszelkie zasady wychowania, lecz tylko dzięki tej fascynacji - i miłości, jaką ślepo odczuwała do jedynych niezbywalnych dowodów na to, że z Tristanem łączyło ją coś wyjątkowego - Myssleine i Marcus pozostali przy życiu. Będąc tego życia coraz pełniejszymi. Potrafiły już się poruszać, chaotycznie, ale jednak; potrafiły domagać się tego, co im należne; potrafiły mówić - w naciąganym tego słowa znaczeniu - a przede wszystkim, potrafiły przekonać lodowato wyniosłą Deirdre do szczerej, prawie beztroskiej czułości.
Oraz furii, odczuwanej tym częściej, im bliźnięta stawały się starsze, a przez to bardziej skore do obnażania swych charakterów. Tak jak teraz, gdy zamierzała po raz pierwszy przedstawić je ich cioci. Przygotowywała się do tego spotkania od dawna, wspominała podczas wieczornego czytania mrocznych historyjek o niedługim pojawieniu się w progach Białej Willi wyjątkowego gościa - chciała zapowiedzieć zmianę w bliźniaczej rutynie, do tej pory nie poznawały nowych ludzi, chowane pod ścisłym kloszem. Nie było to najzdrowsze, Agatha przebąkiwała o tym coraz częściej, sugerując, że dzieci powinny rozwijać się w społeczeństwie, wśród innych, starszych i młodszych - na razie Dei ignorowała te pomysły, Myssleine i Marucs byli jeszcze maleńcy, ledwie stanęli na pulchnych nóżkach i nauczyli się pierwszych słów, nie potrzebowali nikogo innego. Wychowa je sama, do tej pory radziła sobie doskonale - z wyraźną pomocą służki najętej przez Tristana - i wolała nie pamiętać kilku trudnych epizodów, była bowiem pewna, że każdej matce zdarzyło się podtopić niemowlę lub zrzucić je z łóżeczka w przypływie irytacji. Było, minęło; obecnie egzystowali we troje w specyficznej sielance, zapewne budzącej wiele zastrzeżeń w każdym rozsądnym czarodzieju znającym normalne rodziny. Za dużo grymuarów poprzetykanych baśniami barda Bedlee, zabawy czaszkami o ostrych krawędziach i rozmów niedopasowanych poziomem do półtorarocznych bliźniąt.
Dziś miało wyglądać własnie inaczej. Idealnie. Tak, jak powinno - dlatego też bliźnięta wciśnięto w eleganckie ubranka a ich bujne włosy zaczesano w pasujący do płci sposób - te Marcusa wypomadowano do tyłu, te Myssleine zapleciono w dwa krótkie warkoczyki, zwieńczone czerwonymi kokardami. Dzieci, najedzone i wyspane, miały prezentować się na towarzyskim podwieczorku perfekcyjnie, lecz...rzeczywistość wyglądała nieco inaczej.
Gdy tylko Agatha opuściła werandę, pozostawiając Deirdre samą z dziećmi, przy suto zastawionym przekąskami stole, rozpętało się piekło. Myssleine nie otrzymała ulubionego ciasteczka z zielonym lukrem, co nie spotkało się z pozytywną reakcją - dziewczynka zamaszystym ruchem strąciła z blatu dwa talerzyki, a później rzuciła się na podłogę w ataku histerii. Marcus nie dołączył do siostry, być może z powodu nieco zbyt przyciasnej dziecięcej kamizelki: skorzystał jednak z okazji, by zsunąć się z sofy i potruptać pokracznie w kierunku donicy z krzewem róży, sięgając po jeden z kwiatów. Wszystko to działo się w ciągu kilku sekund; Deirdre westchnęła ciężko, odgarnęła z twarzy kosmyk czarnych włosów - resztę zaplotła w prosty kok; wyglądała elegancko, ale nie przytłaczająco - i pochyliła się nad córką. - Myssleine, przestań. Natychmiast - poleciła surowym tonem, nie przyniósł on jednak żadnego efektu; musiała siłą zebrać ją z podłogi, słysząc w tym samym momencie trzaśnięcie drzwi prowadzących na werandę. Idealnie zgrywająca się z zdziwionym - pozbawionym jednak lęku - okrzykiem Marcusa, rozkrwawiającego sobie dłoń o różane kolce.
W tym momencie w progu werandy stanęła Melisande Travers, piękna i dumna jak zwykle - spokojna i wyniosła, zwłaszcza w kontraście z zastanym podwieczorkiem. Na kamiennej podłodze walały się resztki stłuczonych naczyń, w kącie, przy krzewie róży, stał jak zaklęty w kamień chłopczyk, z rozdziawioną buzią przyglądając się krwi, cieknącej po pulchnej ręce w dół, brudząc sztywne ubranko. Deirdre szybko podniosła wzrok znad zapłakanej Myssleine; przytuliła ją do siebie, bardziej odruchowo niż z zamysłem uspokojenia rozpaczy - o dziwo, dziewczynka sama rozpogodziła się natychmiast, gdy tylko ujrzała twarz obcej kobiety. Czerwona twarzyczka, mokra od łez, przybrała wyraz zaciekawienia. - Smok? - powiedziała niepewnie, wyciągając piąstkę ku ciemnowłosej szlachciance. Nie wyglądała na przestraszoną, a na zafascynowaną; Marcus na razie zdawał się nie zauważać nowej osoby na werandzie, analizował z niepokojącym jak na małego brzdąca skupieniem ranę na jednym z palców. Deirdre nie była tego świadoma, poprawiła trzymaną na boku Myssleine i napotkała spojrzeniem oczy lady Rosier. Tak ją poznała, tak o niej myślala, mimo wszystko - i mimo znajomości z jej mężem.
- Przepraszam cię, Melisande, zazwyczaj to tak nie wygląda - bo dzieci są też pod czujnym okiem Agathy, nie są ubrane w te ciasne fatałaszki i po prostu siedzimy na dywanie, a ja pokazuje im obrazki z grymuarów, opowiadając o smokach, sile magii i brudnych mugolach; Deirdre właśnie w ten sposób chciała dokończyć te wypowiedź, ale się powstrzymała. Westchnęła tylko, posyłając lady Travers lekki, uprzejmy uśmiech. - Myssie wszystko ostatnio nazywa smokiem - uzupełniła, nie chcąc, by szlachcianka wzięła do siebie to określenie. W niczym nie przypominała pokrytej łuską bestii: no może poza odwagą i mądrością. - Inaczej wyobrażałam sobie początek tego spotkania... - zawiesiła głos, obracając się przez ramię na Marcusa, oblizującego zakrwawione palce. Wspaniale. - To lady Travers, przywitajcie się z nią tak, jak was tego uczyłam - poleciła ze stoickim spokojem, choć zmrużone oczy zdradzały lekkie poddenerwowanie.
Bliźnięta w niczym już nie przypominały nudnych tobołków, które obserwowała w pierwszych tygodniach ich życia, zmęczona połogiem i zszokowana tym, co przyniosło macierzyństwo. Z trudem rozpoznawała w tych niemalże ludzkich buziach tamte wykrzywione, pomarszczone twarzyczki, budzące w niej lęk i odrazę; z tamtych szalonych uczuć, wzmocnionych tylko działaniem kobiecej magii (a może dziwnie brzmiących hormonów?), pozostała tylko fascynacja. Wyłaniała się z przerażenia nieustępliwie, pomimo przerażenia zupełnie nową sytuacją i całkowitą odpowiedzialnością za te nieporadne, bezbronne stworzenia, by finalnie, po prawie półtorej roku wspólnej koegzystencji i badania granic, przejąć pałeczkę prowadzenia.
Oczywiście Deirdre dalej nie zasługiwała na odznaczenie matki roku, ba, większość nadobnych dam uznałaby ją za matkę nieudolną, niezdarną i w pewien sposób dziecinną, łamiącą wszelkie zasady wychowania, lecz tylko dzięki tej fascynacji - i miłości, jaką ślepo odczuwała do jedynych niezbywalnych dowodów na to, że z Tristanem łączyło ją coś wyjątkowego - Myssleine i Marcus pozostali przy życiu. Będąc tego życia coraz pełniejszymi. Potrafiły już się poruszać, chaotycznie, ale jednak; potrafiły domagać się tego, co im należne; potrafiły mówić - w naciąganym tego słowa znaczeniu - a przede wszystkim, potrafiły przekonać lodowato wyniosłą Deirdre do szczerej, prawie beztroskiej czułości.
Oraz furii, odczuwanej tym częściej, im bliźnięta stawały się starsze, a przez to bardziej skore do obnażania swych charakterów. Tak jak teraz, gdy zamierzała po raz pierwszy przedstawić je ich cioci. Przygotowywała się do tego spotkania od dawna, wspominała podczas wieczornego czytania mrocznych historyjek o niedługim pojawieniu się w progach Białej Willi wyjątkowego gościa - chciała zapowiedzieć zmianę w bliźniaczej rutynie, do tej pory nie poznawały nowych ludzi, chowane pod ścisłym kloszem. Nie było to najzdrowsze, Agatha przebąkiwała o tym coraz częściej, sugerując, że dzieci powinny rozwijać się w społeczeństwie, wśród innych, starszych i młodszych - na razie Dei ignorowała te pomysły, Myssleine i Marucs byli jeszcze maleńcy, ledwie stanęli na pulchnych nóżkach i nauczyli się pierwszych słów, nie potrzebowali nikogo innego. Wychowa je sama, do tej pory radziła sobie doskonale - z wyraźną pomocą służki najętej przez Tristana - i wolała nie pamiętać kilku trudnych epizodów, była bowiem pewna, że każdej matce zdarzyło się podtopić niemowlę lub zrzucić je z łóżeczka w przypływie irytacji. Było, minęło; obecnie egzystowali we troje w specyficznej sielance, zapewne budzącej wiele zastrzeżeń w każdym rozsądnym czarodzieju znającym normalne rodziny. Za dużo grymuarów poprzetykanych baśniami barda Bedlee, zabawy czaszkami o ostrych krawędziach i rozmów niedopasowanych poziomem do półtorarocznych bliźniąt.
Dziś miało wyglądać własnie inaczej. Idealnie. Tak, jak powinno - dlatego też bliźnięta wciśnięto w eleganckie ubranka a ich bujne włosy zaczesano w pasujący do płci sposób - te Marcusa wypomadowano do tyłu, te Myssleine zapleciono w dwa krótkie warkoczyki, zwieńczone czerwonymi kokardami. Dzieci, najedzone i wyspane, miały prezentować się na towarzyskim podwieczorku perfekcyjnie, lecz...rzeczywistość wyglądała nieco inaczej.
Gdy tylko Agatha opuściła werandę, pozostawiając Deirdre samą z dziećmi, przy suto zastawionym przekąskami stole, rozpętało się piekło. Myssleine nie otrzymała ulubionego ciasteczka z zielonym lukrem, co nie spotkało się z pozytywną reakcją - dziewczynka zamaszystym ruchem strąciła z blatu dwa talerzyki, a później rzuciła się na podłogę w ataku histerii. Marcus nie dołączył do siostry, być może z powodu nieco zbyt przyciasnej dziecięcej kamizelki: skorzystał jednak z okazji, by zsunąć się z sofy i potruptać pokracznie w kierunku donicy z krzewem róży, sięgając po jeden z kwiatów. Wszystko to działo się w ciągu kilku sekund; Deirdre westchnęła ciężko, odgarnęła z twarzy kosmyk czarnych włosów - resztę zaplotła w prosty kok; wyglądała elegancko, ale nie przytłaczająco - i pochyliła się nad córką. - Myssleine, przestań. Natychmiast - poleciła surowym tonem, nie przyniósł on jednak żadnego efektu; musiała siłą zebrać ją z podłogi, słysząc w tym samym momencie trzaśnięcie drzwi prowadzących na werandę. Idealnie zgrywająca się z zdziwionym - pozbawionym jednak lęku - okrzykiem Marcusa, rozkrwawiającego sobie dłoń o różane kolce.
W tym momencie w progu werandy stanęła Melisande Travers, piękna i dumna jak zwykle - spokojna i wyniosła, zwłaszcza w kontraście z zastanym podwieczorkiem. Na kamiennej podłodze walały się resztki stłuczonych naczyń, w kącie, przy krzewie róży, stał jak zaklęty w kamień chłopczyk, z rozdziawioną buzią przyglądając się krwi, cieknącej po pulchnej ręce w dół, brudząc sztywne ubranko. Deirdre szybko podniosła wzrok znad zapłakanej Myssleine; przytuliła ją do siebie, bardziej odruchowo niż z zamysłem uspokojenia rozpaczy - o dziwo, dziewczynka sama rozpogodziła się natychmiast, gdy tylko ujrzała twarz obcej kobiety. Czerwona twarzyczka, mokra od łez, przybrała wyraz zaciekawienia. - Smok? - powiedziała niepewnie, wyciągając piąstkę ku ciemnowłosej szlachciance. Nie wyglądała na przestraszoną, a na zafascynowaną; Marcus na razie zdawał się nie zauważać nowej osoby na werandzie, analizował z niepokojącym jak na małego brzdąca skupieniem ranę na jednym z palców. Deirdre nie była tego świadoma, poprawiła trzymaną na boku Myssleine i napotkała spojrzeniem oczy lady Rosier. Tak ją poznała, tak o niej myślala, mimo wszystko - i mimo znajomości z jej mężem.
- Przepraszam cię, Melisande, zazwyczaj to tak nie wygląda - bo dzieci są też pod czujnym okiem Agathy, nie są ubrane w te ciasne fatałaszki i po prostu siedzimy na dywanie, a ja pokazuje im obrazki z grymuarów, opowiadając o smokach, sile magii i brudnych mugolach; Deirdre właśnie w ten sposób chciała dokończyć te wypowiedź, ale się powstrzymała. Westchnęła tylko, posyłając lady Travers lekki, uprzejmy uśmiech. - Myssie wszystko ostatnio nazywa smokiem - uzupełniła, nie chcąc, by szlachcianka wzięła do siebie to określenie. W niczym nie przypominała pokrytej łuską bestii: no może poza odwagą i mądrością. - Inaczej wyobrażałam sobie początek tego spotkania... - zawiesiła głos, obracając się przez ramię na Marcusa, oblizującego zakrwawione palce. Wspaniale. - To lady Travers, przywitajcie się z nią tak, jak was tego uczyłam - poleciła ze stoickim spokojem, choć zmrużone oczy zdradzały lekkie poddenerwowanie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wyobrażenie dziecięctwa dawno rozmyło się w umyśle Melisande, pozostawiając ledwie mgliste strzępy wspomnień, w których ulotną domeną byłą różana woń. Towarzyszył jej nie tylko w ogrodach, ale w dziecięcym pokoju. Pachniała nią nawet matka, chociaż szybko została zastąpiona czymś zgoła innym. Doskonale za to pamiętała arkana tradycji i niezwykłej, dumnej roli, jakiej przyszło jej pełnić w przyszłości. Przyszłości, jaką od kilku miesięcy nosiła dumne, z obrączką na palcu i rodowym nazwiskiem Travers. Misternie pleciona wokół szlachetnych powinności gorycz miała na długo znaczyć jej sny, w których wciąż trzymała woal niezakończonej żałoby. Ale arystokratka nigdy nie należała do ckliwych panien, mdlejących pod dotykiem wyimaginowanego cierpienia. Gniewała się z dumą równą potężnym czarownicom, które podziwiała. I przeplatała ją w siłę, która nadawała jej istnieniu nowy cel. Wyzywająco wręcz pociągający. I na nowo pachnący różą.
Nad listem, którego zgrabne pismo rozpoznawała bezbłędnie, nie wahała się długo. Faktem było, że zwlekała z wizytą, pierwotnie przytłoczona rangą wydarzeń, których doświadczała prywatnie, angażując całą rodzinę. Ale te, nie miały prawa odciągnąć od decyzji, za którymi podążała jak za cierniowym sercem. Była na to zbyt dumna, a pulsująca pod skórą przekora i cicha świadomość, że Brat niekoniecznie pochwalał podobne działania - podkreślało ich wartość. Nie mogła też zaprzeczyć, że coś, niekoniecznie w pełni określonego, niezmiernie fascynowało ją w dwójce pulchnych niemowląt, jakie zapamiętała z pierwszej wizyty u Deirdre. Doszukiwała się analogii w spotkaniu swego bratanka i skomplikowanej mieszanki wrażeń, które tłoczyły się w piersi, gdy przyglądała się maleńkiemu chłopcu - dziedzicowi rodu Rosier. Na jego maleńkich barkach leżała przyszłość, dla niego, tworzyli lepszy świat, wypleniony z mugolskiego brudu. I jednocześnie - bała się - jako kobieta i przyszła matka - kochała go i w tłumiony sposób chciała ostrzec. Nie zrobiła tego, wierząc bardzo mocno, że jego rola sprowadzała się do rzeczy wielkich. Większych, niż mogłaby mu ofiarować.
Dzieci Deirdre także nosiły w swoich żyłach szlachetność Rosierów. Niezależnie od statusu, jaki został im darowany - mniej lub bardziej okrutnie - przez los, miały w sobie niezmierzenie większa wartość, niż nieślubnie zbrukane cudzą krwią. Pielęgnowała przekonanie, że na wadze ich losu przepleciona została tajemnica, której odkrycie - fascynowało.
Musiała też przyznać, że sylwetka śmierciożerczyni nadawała im niepojętego znaczenia. Obleczone potęgą mocy jaką posiadała - jako czarownica, niebezpiecznego piękna w jaki została obleczona i niezwykłej roli, jaką przyjmowała i rozumiała. Nie przyjmowała jej obecności za oczywistość, z wysublimowanym dystansem oferowała własne towarzystwo. Ktoś, kto w szeregach Rycerzy zajmował tak zaszczytną rolę, musiał być wyjątkowy/ I tę wyjątkowością urzekała. Kusiła. Zapewne tak, jak zrobiła to z Tristanem. I chociaż nigdy nie próbowała zgłębić relacji, jaką dzielili, wiedząc zbyt dobrze, czego się dopuszczali - jak zaklęta ufała decyzjom brata. Nawet jeśli dziś wciąż walczyła z chęcią dedykowania mu trującej wiązanki cierniowych róż, nad którymi wciąż pracowała. Ale niechlubnie ostre wizje przegoniły mgły wyspy i mury Białej Willi.
Na spotkanie zaopatrzyła się w zupełnie nową, dopasowaną do sylwetki suknię w kolorze głębokiego, jak morska toń granatu. Z odsłoniętymi plecami i zabudową cienką materią aż pod smukłą szyją. Dodatki w jasnym srebrze, komponujące się z misternie rzeźbioną spinką, która unosiła do góry tylko część włosów u góry, pozostawiając pozostałe pasma luźno rozsypane. W koszu, magicznie zabezpieczonym, znajdowały się podarki. Nie tylko dla dwójki dzieciąt - nie spodziewając się jeszcze, jak szybko potrafiły zmienić swoją formę z pulchnie miękkich niemowląt we wciąż niedorosłe, ale istoty przypominające dorosłych. Dwie zabawki. Półprzeźroczysta kula, w której pod dotykiem, budził się maleńki smok, wirujący wokół szklanych, wzmocnionych i rzeźbionych srebrem granic, by finałowo zalać całe wnętrze płomienistym oddechem i zasypiając na nowo. Druga stanowiła połączenie dziecięcego "bączka" kształtującego się w różaną spiralę tym wyraźniej, gdy unosiła się do góry w kolejnych zakrętach, roztaczając wokół różaną woń, ulotnych niby patronusy kształtów. Dla Deirdre przygotowała wino, jedno z najlepszych, bułgarskich, jakie udało jej się za pośrednictwem męża dostać.
Szum kroków, które stawiała, niosły za sobą echo wiatru. Zupełnie, jakby zaraz za nią porwał się zgarnięty podczas podróży, morski zefir. Malowane szkarłatem wargi rozchyliły się na krótko ze skojarzeniem, które wciąż trącały napięte nuty emocji. Znowu-niejednoznacznie drażniących, ale fascynujących. Te umknęły w momencie, gdy uchylone drzwi werandy odsłoniły w pełnej okazałości nietuzinkowo zaskakującą scenerię. Te wypełniała nieuchwytna jeszcze przez nią magia, taka, za którą intuicyjnie podążała, gdy słuchała dawnych opowieści, splatających się z marzeniami o nieodkrytych tajemnicach. W perspektywie obiektywnej - dziecięce pobojowisko z rozrzuconymi słodkościami na podłodze, zapłakaną buzią Myssleine i czerwienią okalającą tak dziecięce włoski, jak i różaną przestrzeń tuż obok Marcusa. Nieruchomo spotkała się z ciemnym jak noc spojrzeniem Deirdre, by bez słowa przenieść źrenice na chłopca, w którym - znowu - intuicyjnie dostrzegła niemal baśniowe dla niej światło. Światło, które barwiło się kolorem krwi i różanych płatków - Deirdre- odezwała się po raz pierwszy, czysto, spokojnie - A jak wygląda? - dodała w tym samym tonie, chociaż nie tak trudno było dostrzec delikatne lśnienie rozbawienia i żywego zainteresowania. Melisande nie widziała przestrzeni do gniewu, pozostawiała jednak konwenanse na pierwszym planie - Uznam to za komplement - odezwała się ponownie, w kilku zwiewnych krokach pokonując dzielącą ich odległość. Swój cel jednak nie obrała przy czarownicy - Mogę...? - odezwała się ponownie z pewną powagą i kiełkującą w oczach fascynacją. Słuchała uważnie słów, skupiając się jednak coraz mocniej na wciśniętym w elegancję chłopczyku - pozwól jej skapnąć na różę. Na płatek i na cierń, który cię z nią połączył - zniżyła głos, niemal do szeptu. Wdzięcznie, wciąż zgodnie z etykietą, podwinęła brzeg sukni, gdy pochyliła się przy dziecku. Wolno, niemal z namaszczeniem, wyciągnęła bladą dłoń, by opuszkiem podważyć dziecięcy paluszek i wyjąć go z buzi, kierując, właśnie w stronę czerwieniejących pąków. Nie była nawet świadoma, czy Marcus rozumiał co właśnie przekazywała i jak wyjątkowej tajemnicy doświadczał. I jaką się z nim dzieliła.
Nad listem, którego zgrabne pismo rozpoznawała bezbłędnie, nie wahała się długo. Faktem było, że zwlekała z wizytą, pierwotnie przytłoczona rangą wydarzeń, których doświadczała prywatnie, angażując całą rodzinę. Ale te, nie miały prawa odciągnąć od decyzji, za którymi podążała jak za cierniowym sercem. Była na to zbyt dumna, a pulsująca pod skórą przekora i cicha świadomość, że Brat niekoniecznie pochwalał podobne działania - podkreślało ich wartość. Nie mogła też zaprzeczyć, że coś, niekoniecznie w pełni określonego, niezmiernie fascynowało ją w dwójce pulchnych niemowląt, jakie zapamiętała z pierwszej wizyty u Deirdre. Doszukiwała się analogii w spotkaniu swego bratanka i skomplikowanej mieszanki wrażeń, które tłoczyły się w piersi, gdy przyglądała się maleńkiemu chłopcu - dziedzicowi rodu Rosier. Na jego maleńkich barkach leżała przyszłość, dla niego, tworzyli lepszy świat, wypleniony z mugolskiego brudu. I jednocześnie - bała się - jako kobieta i przyszła matka - kochała go i w tłumiony sposób chciała ostrzec. Nie zrobiła tego, wierząc bardzo mocno, że jego rola sprowadzała się do rzeczy wielkich. Większych, niż mogłaby mu ofiarować.
Dzieci Deirdre także nosiły w swoich żyłach szlachetność Rosierów. Niezależnie od statusu, jaki został im darowany - mniej lub bardziej okrutnie - przez los, miały w sobie niezmierzenie większa wartość, niż nieślubnie zbrukane cudzą krwią. Pielęgnowała przekonanie, że na wadze ich losu przepleciona została tajemnica, której odkrycie - fascynowało.
Musiała też przyznać, że sylwetka śmierciożerczyni nadawała im niepojętego znaczenia. Obleczone potęgą mocy jaką posiadała - jako czarownica, niebezpiecznego piękna w jaki została obleczona i niezwykłej roli, jaką przyjmowała i rozumiała. Nie przyjmowała jej obecności za oczywistość, z wysublimowanym dystansem oferowała własne towarzystwo. Ktoś, kto w szeregach Rycerzy zajmował tak zaszczytną rolę, musiał być wyjątkowy/ I tę wyjątkowością urzekała. Kusiła. Zapewne tak, jak zrobiła to z Tristanem. I chociaż nigdy nie próbowała zgłębić relacji, jaką dzielili, wiedząc zbyt dobrze, czego się dopuszczali - jak zaklęta ufała decyzjom brata. Nawet jeśli dziś wciąż walczyła z chęcią dedykowania mu trującej wiązanki cierniowych róż, nad którymi wciąż pracowała. Ale niechlubnie ostre wizje przegoniły mgły wyspy i mury Białej Willi.
Na spotkanie zaopatrzyła się w zupełnie nową, dopasowaną do sylwetki suknię w kolorze głębokiego, jak morska toń granatu. Z odsłoniętymi plecami i zabudową cienką materią aż pod smukłą szyją. Dodatki w jasnym srebrze, komponujące się z misternie rzeźbioną spinką, która unosiła do góry tylko część włosów u góry, pozostawiając pozostałe pasma luźno rozsypane. W koszu, magicznie zabezpieczonym, znajdowały się podarki. Nie tylko dla dwójki dzieciąt - nie spodziewając się jeszcze, jak szybko potrafiły zmienić swoją formę z pulchnie miękkich niemowląt we wciąż niedorosłe, ale istoty przypominające dorosłych. Dwie zabawki. Półprzeźroczysta kula, w której pod dotykiem, budził się maleńki smok, wirujący wokół szklanych, wzmocnionych i rzeźbionych srebrem granic, by finałowo zalać całe wnętrze płomienistym oddechem i zasypiając na nowo. Druga stanowiła połączenie dziecięcego "bączka" kształtującego się w różaną spiralę tym wyraźniej, gdy unosiła się do góry w kolejnych zakrętach, roztaczając wokół różaną woń, ulotnych niby patronusy kształtów. Dla Deirdre przygotowała wino, jedno z najlepszych, bułgarskich, jakie udało jej się za pośrednictwem męża dostać.
Szum kroków, które stawiała, niosły za sobą echo wiatru. Zupełnie, jakby zaraz za nią porwał się zgarnięty podczas podróży, morski zefir. Malowane szkarłatem wargi rozchyliły się na krótko ze skojarzeniem, które wciąż trącały napięte nuty emocji. Znowu-niejednoznacznie drażniących, ale fascynujących. Te umknęły w momencie, gdy uchylone drzwi werandy odsłoniły w pełnej okazałości nietuzinkowo zaskakującą scenerię. Te wypełniała nieuchwytna jeszcze przez nią magia, taka, za którą intuicyjnie podążała, gdy słuchała dawnych opowieści, splatających się z marzeniami o nieodkrytych tajemnicach. W perspektywie obiektywnej - dziecięce pobojowisko z rozrzuconymi słodkościami na podłodze, zapłakaną buzią Myssleine i czerwienią okalającą tak dziecięce włoski, jak i różaną przestrzeń tuż obok Marcusa. Nieruchomo spotkała się z ciemnym jak noc spojrzeniem Deirdre, by bez słowa przenieść źrenice na chłopca, w którym - znowu - intuicyjnie dostrzegła niemal baśniowe dla niej światło. Światło, które barwiło się kolorem krwi i różanych płatków - Deirdre- odezwała się po raz pierwszy, czysto, spokojnie - A jak wygląda? - dodała w tym samym tonie, chociaż nie tak trudno było dostrzec delikatne lśnienie rozbawienia i żywego zainteresowania. Melisande nie widziała przestrzeni do gniewu, pozostawiała jednak konwenanse na pierwszym planie - Uznam to za komplement - odezwała się ponownie, w kilku zwiewnych krokach pokonując dzielącą ich odległość. Swój cel jednak nie obrała przy czarownicy - Mogę...? - odezwała się ponownie z pewną powagą i kiełkującą w oczach fascynacją. Słuchała uważnie słów, skupiając się jednak coraz mocniej na wciśniętym w elegancję chłopczyku - pozwól jej skapnąć na różę. Na płatek i na cierń, który cię z nią połączył - zniżyła głos, niemal do szeptu. Wdzięcznie, wciąż zgodnie z etykietą, podwinęła brzeg sukni, gdy pochyliła się przy dziecku. Wolno, niemal z namaszczeniem, wyciągnęła bladą dłoń, by opuszkiem podważyć dziecięcy paluszek i wyjąć go z buzi, kierując, właśnie w stronę czerwieniejących pąków. Nie była nawet świadoma, czy Marcus rozumiał co właśnie przekazywała i jak wyjątkowej tajemnicy doświadczał. I jaką się z nim dzieliła.
Melisande M. Travers
Zawód : Dama
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Róże są bardziej zgodne z prawdą – wiedzą, jak pokazywać kolce”.
OPCM : 0 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 8 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Zazwyczaj nie jadamy podwieczorków z tak wspaniałymi gośćmi. I w ogóle, z kimkolwiek innym. Dzieci nie są przyzwyczajone do towarzystwa - odpowiedziała od razu, z całkowitą szczerością, nie zamierzając okłamywać Melisande. Mogłaby opowiedzieć o tajemniczej chorobie, która wpędziła bliźnięta w gorszy humor, o złym wpływie nadchodzącego nowiu na bliźnięta urodzone pod znakiem Nundu albo o niesprzyjającym magicznym biorytmie, wzmagającym niegrzeczne zachowania, lecz nie zamierzała odmalowywać fikcji. Siostra Tristana zaakceptowała ją pomimo tak wielu przeciwieństw, winna była jej więc własną perfekcyjną wersję, a jeśli nie potrafiła jej zapewnić - wersję prawdziwą. - Ale chciałam, żeby dobrze się prezentowały. Grzecznie. Elegancko - westchnęła cicho, dalej kołysząc Myssleine w ramionach, starając się nie zerkać w dół, na roztrzaskany talerzyk i setki okruchów, zaściełających podłogę werandy. Nie tak chciała zaprezentować się lady Rosier; Melisande była jedną z niewielu osób, na których zdaniu jej zależało, a choć oficjalnie nie należała już do rodu Róży, to wiedziała, jak bliska relacja łączy ją z Tristanem. Czy opowie mu o tym, jak tragiczną matką jest jego...przyjaciółka? I jak niegrzeczne są dzieci? Bękarty; nie, nie chciała ich tak nazywać, choć to słowo wisiało niewypowiedziane w powietrzu. Melisande wykazywała się niebywałą łaską i zrozumieniem, pojawiając się u nich - i u ich dziwkarskiej matki. Czy tak ją postrzegała? Tak wiele nerwowych wątpliwości, tak mało odpowiedzi; Dei uśmiechnęła się lekko, karcąc się w duchu - nie powinna aż tak przejmować się wizytą ukochanej siostry czarodzieja, od którego zależało jej życie, czyż nie?
- To bez wątpienia komplement. Może wpatrywać się w smoki całymi godzinami. Uważa, że są piękne. Nie potrafi jeszcze tego wyrazić, ale...ja to wiem - odpowiedziała, zerkając na Myssleine, dalej wpatrującą się niemal bez mrugnięcia w Melisande, tak, jakby naprawdę zobaczyła odzianą w granatowe łuski smoczycę. - Pięknie wyglądasz. Widać, że małżeństwo ci służy. Nie mylę się? - dorzuciła swobodniejszym tonem, poprawiając córeczkę na ramieniu. Również wbiła wzrok w lady Travers, podobnym onyksowym, ciemnym spojrzeniem, co Myssie: wtedy podobieństwo matki i córki stało się jeszcze wyraźniejsze, lecz kształt oczu i nosa zdecydowanie odziedziczyła po ojcu. Marcus także go przypominał, choć zapewne na tym etapie rozwoju podobieństwo widziała tylko sama Deirdre - bliźnięta były jeszcze dziećmi, pulchnymi, nieporadnymi, nie radzącymi sobie nawet z prostymi czynnościami, takimi jak witanie gości.
Marcus przynajmniej nie rozpoczął recitalu wrzasku, w skupieniu oblizywał palec, nieco nieśmiało patrząc na kucającą przy nim czarownicę. Cofnął się o pół kroku, mrużąc oczy, tak, by lepiej przyjrzeć się pięknej twarzy i lśniącemu materiałowi sukni - nie zapiszczał, gdy ciepła dłoń kobiety zmusiła go do wyjęcia paluszka z ust i wysunięcia go dalej, w stronę kwiatu. - Óżę! - wymamrotał chłopiec, pozwalając się poprowadzić. Nieznajoma kobieta była śliczna, miła i bardzo ładnie pachniała. Nie bał się przyłożyć skaleczonego palca do kwiatu, wręcz przeciwnie, z zafascynowaniem obserwował spływającą z palca krew, a potem wydawał się zszokowany, gdy czerwień kwiatu i krwi scaliła się w jedno. Otworzył buzię i powrócił wzrokiem do Melisande. - Ba? - spytał, potrząsając pulchną rączką, po czym wplótł palce w ciemne włosy czarownicy. Zaskakująco delikatnie, nie szarpał, a głaskał kosmyki, dość nieporadnie, ale z wyraźnym zadowoleniem. Mericourt nie zareagowała krytycznie, bo nie zauważyła poufałości chłopca - usiadła na sofie z Myssleine na kolanach, próbując uspokoić dziewczynkę na tyle, by ta przestała popiskiwać z mieszaniną niezadowolenia i niecierpliwości. - Dziękuję, że przyszłaś, Melisande. To dla mnie wiele znaczy - powiedziała powoli, podnosząc wzrok znad główki wiercącej się córki. - Wiem, że to nie jest proste - tym bardziej wdzięczna jestem za to, że... - zawiesiła głos, nie wiedząc właściwie, co chciała powiedzieć. Za to, że nie zdradziła ich sekretu Evandrze? Że zaakceptowała fakt, iż nieślubne dzieci brata mieszkają w willi ich ojca? Że nie próbuje ich zamordować bądź odebrać im nieistniejące prawa, w lęku o to, co oznaczają dla kolejnego pokolenia prawowicie zrodzonych Rosierów? - Że traktujesz mnie, nas, z szacunkiem - dokończyła po dłużej chwili milczenia, przerwanego również przez niecierpliwy pisk Myssleine, wyciągającej rączki tym razem nie ku ciasteczku, a ku Melisande, tak, jakby była zazdrosna o to, że to brat, a nie ona, może pobawić się włosami tej ludzkich wymiarów lalki o wielkich oczach i pięknej buzi.
- To bez wątpienia komplement. Może wpatrywać się w smoki całymi godzinami. Uważa, że są piękne. Nie potrafi jeszcze tego wyrazić, ale...ja to wiem - odpowiedziała, zerkając na Myssleine, dalej wpatrującą się niemal bez mrugnięcia w Melisande, tak, jakby naprawdę zobaczyła odzianą w granatowe łuski smoczycę. - Pięknie wyglądasz. Widać, że małżeństwo ci służy. Nie mylę się? - dorzuciła swobodniejszym tonem, poprawiając córeczkę na ramieniu. Również wbiła wzrok w lady Travers, podobnym onyksowym, ciemnym spojrzeniem, co Myssie: wtedy podobieństwo matki i córki stało się jeszcze wyraźniejsze, lecz kształt oczu i nosa zdecydowanie odziedziczyła po ojcu. Marcus także go przypominał, choć zapewne na tym etapie rozwoju podobieństwo widziała tylko sama Deirdre - bliźnięta były jeszcze dziećmi, pulchnymi, nieporadnymi, nie radzącymi sobie nawet z prostymi czynnościami, takimi jak witanie gości.
Marcus przynajmniej nie rozpoczął recitalu wrzasku, w skupieniu oblizywał palec, nieco nieśmiało patrząc na kucającą przy nim czarownicę. Cofnął się o pół kroku, mrużąc oczy, tak, by lepiej przyjrzeć się pięknej twarzy i lśniącemu materiałowi sukni - nie zapiszczał, gdy ciepła dłoń kobiety zmusiła go do wyjęcia paluszka z ust i wysunięcia go dalej, w stronę kwiatu. - Óżę! - wymamrotał chłopiec, pozwalając się poprowadzić. Nieznajoma kobieta była śliczna, miła i bardzo ładnie pachniała. Nie bał się przyłożyć skaleczonego palca do kwiatu, wręcz przeciwnie, z zafascynowaniem obserwował spływającą z palca krew, a potem wydawał się zszokowany, gdy czerwień kwiatu i krwi scaliła się w jedno. Otworzył buzię i powrócił wzrokiem do Melisande. - Ba? - spytał, potrząsając pulchną rączką, po czym wplótł palce w ciemne włosy czarownicy. Zaskakująco delikatnie, nie szarpał, a głaskał kosmyki, dość nieporadnie, ale z wyraźnym zadowoleniem. Mericourt nie zareagowała krytycznie, bo nie zauważyła poufałości chłopca - usiadła na sofie z Myssleine na kolanach, próbując uspokoić dziewczynkę na tyle, by ta przestała popiskiwać z mieszaniną niezadowolenia i niecierpliwości. - Dziękuję, że przyszłaś, Melisande. To dla mnie wiele znaczy - powiedziała powoli, podnosząc wzrok znad główki wiercącej się córki. - Wiem, że to nie jest proste - tym bardziej wdzięczna jestem za to, że... - zawiesiła głos, nie wiedząc właściwie, co chciała powiedzieć. Za to, że nie zdradziła ich sekretu Evandrze? Że zaakceptowała fakt, iż nieślubne dzieci brata mieszkają w willi ich ojca? Że nie próbuje ich zamordować bądź odebrać im nieistniejące prawa, w lęku o to, co oznaczają dla kolejnego pokolenia prawowicie zrodzonych Rosierów? - Że traktujesz mnie, nas, z szacunkiem - dokończyła po dłużej chwili milczenia, przerwanego również przez niecierpliwy pisk Myssleine, wyciągającej rączki tym razem nie ku ciasteczku, a ku Melisande, tak, jakby była zazdrosna o to, że to brat, a nie ona, może pobawić się włosami tej ludzkich wymiarów lalki o wielkich oczach i pięknej buzi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 01.07
Bliźnięta w niczym już nie przypominały nudnych tobołków, które obserwowała w pierwszych tygodniach ich życia, zmęczona połogiem i zszokowana tym, co przyniosło macierzyństwo. Z trudem rozpoznawała w tych już ludzkich buziach tamte wykrzywione, pomarszczone twarzyczki, budzące w niej lęk i odrazę; z tamtych szalonych uczuć, wzmocnionych tylko działaniem kobiecej magii (a może dziwnie brzmiących hormonów?), pozostała tylko fascynacja. Wyłaniała się z przerażenia nieustępliwie, pomimo przerażenia zupełnie nową sytuacją i całkowitą odpowiedzialnością za te nieporadne, bezbronne stworzenia, by finalnie, po prawie półtorej roku wspólnej koegzystencji i badania granic, przejąć pałeczkę prowadzenia.
Oczywiście Deirdre dalej nie zasługiwała na odznaczenie matki roku, ba, większość nadobnych dam uznałaby ją za matkę nieudolną, niezdarną i w pewien sposób dziecinną, łamiącą wszelkie zasady wychowania, lecz tylko dzięki tej fascynacji - i miłości, jaką ślepo odczuwała do jedynych niezbywalnych dowodów na to, że z Tristanem łączyło ją coś wyjątkowego - Myssleine i Marcus pozostali przy życiu. Będąc tego życia coraz pełniejszymi. Potrafiły już się poruszać, chaotycznie, ale jednak; potrafiły domagać się tego, co im należne; potrafiły mówić - w naciąganym tego słowa znaczeniu - a przede wszystkim, potrafiły przekonać lodowato wyniosłą Deirdre do szczerej, prawie beztroskiej czułości.
Oraz furii, odczuwanej tym częściej, im bliźnięta stawały się starsze, a przez to bardziej skore do obnażania swych charakterów. Tak jak teraz, gdy zamierzała po raz pierwszy przedstawić je ich cioci. Przygotowywała się do tego spotkania od dawna, wspominała podczas wieczornego czytania mrocznych historyjek o niedługim pojawieniu się w progach Białej Willi wyjątkowego gościa - chciała zapowiedzieć zmianę w bliźniaczej rutynie, do tej pory nie poznawały nowych ludzi, chowane pod ścisłym kloszem. Nie było to najzdrowsze, nowa niania przebąkiwała o tym coraz częściej, sugerując, że dzieci powinny rozwijać się w społeczeństwie, wśród innych, starszych i młodszych - na razie Dei ignorowała te pomysły, Myssleine i Marucs byli jeszcze maleńcy, ledwie stanęli na pulchnych nóżkach i nauczyli się pierwszych słów, nie potrzebowali nikogo innego. Wychowa je sama, do tej pory radziła sobie doskonale - z wyraźną pomocą służki najętej przez Tristana - i wolała nie pamiętać kilku trudnych epizodów, była bowiem pewna, że każdej matce zdarzyło się podtopić niemowlę lub zrzucić je z łóżeczka w przypływie irytacji. Było, minęło; obecnie egzystowali we troje w specyficznej sielance, zapewne budzącej wiele zastrzeżeń w każdym rozsądnym czarodzieju znającym normalne rodziny. Za dużo grymuarów poprzetykanych baśniami barda Bedlee, zabawy czaszkami o ostrych krawędziach i rozmów niedopasowanych poziomem do półtorarocznych bliźniąt. Za dużo śmierci, która zdołała wniknąć już w ich małe ciała, emanując morderczymi cieniami, budzącymi dumę, ale i niepokój.
Dziś miało wyglądać własnie inaczej. Idealnie. Bez mroku i przypadkowych zabójstw. Tak, jak powinno - dlatego też bliźnięta wciśnięto w eleganckie ubranka a ich bujne włosy zaczesano w pasujący do płci sposób - te Marcusa wypomadowano do tyłu, te Myssleine zapleciono w dwa krótkie warkoczyki, zwieńczone czerwonymi kokardami. Dzieci, najedzone i wyspane, miały prezentować się na towarzyskim podwieczorku perfekcyjnie, lecz...rzeczywistość wyglądała nieco inaczej.
Gdy tylko opiekunka opuściła werandę, pozostawiając Deirdre samą z dziećmi, przy suto zastawionym przekąskami stole, rozpętało się piekło. Myssleine nie otrzymała ulubionego ciasteczka z zielonym lukrem, co nie spotkało się z pozytywną reakcją - dziewczynka zamaszystym ruchem strąciła z blatu dwa talerzyki, a później rzuciła się na podłogę w ataku histerii. Marcus nie dołączył do siostry, być może z powodu nieco zbyt przyciasnej dziecięcej kamizelki: skorzystał jednak z okazji, by zsunąć się z sofy i potruptać w kierunku donicy z krzewem róży, sięgając po jeden z kwiatów. Wszystko to działo się w ciągu kilku sekund; Deirdre westchnęła ciężko, odgarnęła z twarzy kosmyk czarnych włosów - resztę zaplotła w prosty kok; wyglądała elegancko, ale nie przytłaczająco - i pochyliła się nad córką. - Myssleine, przestań. Natychmiast - poleciła surowym tonem, nie przyniósł on jednak żadnego efektu; musiała siłą zebrać ją z podłogi, słysząc w tym samym momencie trzaśnięcie drzwi prowadzących na werandę. Idealnie zgrywająca się z zdziwionym - pozbawionym jednak lęku - okrzykiem Marcusa, rozkrwawiającego sobie dłoń o różane kolce.
W tym momencie w progu werandy stanęła Melisande Travers, piękna i dumna jak zwykle - spokojna i wyniosła, zwłaszcza w kontraście z zastanym podwieczorkiem. Na kamiennej podłodze walały się resztki stłuczonych naczyń, w kącie, przy krzewie róży, stał jak zaklęty w kamień chłopczyk, z rozdziawioną buzią przyglądając się krwi, cieknącej po pulchnej ręce w dół, brudząc sztywne ubranko. Deirdre szybko podniosła wzrok znad zapłakanej Myssleine; przytuliła ją do siebie, bardziej odruchowo niż z zamysłem uspokojenia rozpaczy - o dziwo, dziewczynka sama rozpogodziła się natychmiast, gdy tylko ujrzała twarz obcej kobiety. Czerwona twarzyczka, mokra od łez, przybrała wyraz zaciekawienia. - Smok? - powiedziała niepewnie, wyciągając piąstkę ku ciemnowłosej szlachciance. Nie wyglądała na przestraszoną, a na zafascynowaną; Marcus na razie zdawał się nie zauważać nowej osoby na werandzie, analizował z niepokojącym jak na małego brzdąca skupieniem ranę na jednym z palców. Deirdre nie była tego świadoma, poprawiła trzymaną na boku Myssleine i napotkała spojrzeniem oczy lady Rosier. Tak ją poznała, tak o niej myślala, mimo wszystko - i mimo znajomości z jej mężem.
- Przepraszam cię, Melisande, zazwyczaj to tak nie wygląda - bo dzieci są też pod czujnym okiem niańki, nie są ubrane w te ciasne fatałaszki i po prostu siedzimy na dywanie, a ja pokazuje im obrazki z grymuarów, opowiadając o smokach, sile magii i brudnych mugolach i o tym, by nie zabijać postronnych ludzi; Deirdre właśnie w ten sposób chciała dokończyć te wypowiedź, ale się powstrzymała. Westchnęła tylko, posyłając lady Travers lekki, uprzejmy uśmiech. - Myssie wszystko ostatnio nazywa smokiem - uzupełniła, nie chcąc, by szlachcianka wzięła do siebie to określenie. W niczym nie przypominała pokrytej łuską bestii: no może poza odwagą i mądrością. - Inaczej wyobrażałam sobie początek tego spotkania... - zawiesiła głos, obracając się przez ramię na Marcusa, oblizującego zakrwawione palce. Wspaniale. - To lady Travers, przywitajcie się z nią tak, jak was tego uczyłam - poleciła ze stoickim spokojem, choć zmrużone oczy zdradzały lekkie poddenerwowanie.
Bliźnięta w niczym już nie przypominały nudnych tobołków, które obserwowała w pierwszych tygodniach ich życia, zmęczona połogiem i zszokowana tym, co przyniosło macierzyństwo. Z trudem rozpoznawała w tych już ludzkich buziach tamte wykrzywione, pomarszczone twarzyczki, budzące w niej lęk i odrazę; z tamtych szalonych uczuć, wzmocnionych tylko działaniem kobiecej magii (a może dziwnie brzmiących hormonów?), pozostała tylko fascynacja. Wyłaniała się z przerażenia nieustępliwie, pomimo przerażenia zupełnie nową sytuacją i całkowitą odpowiedzialnością za te nieporadne, bezbronne stworzenia, by finalnie, po prawie półtorej roku wspólnej koegzystencji i badania granic, przejąć pałeczkę prowadzenia.
Oczywiście Deirdre dalej nie zasługiwała na odznaczenie matki roku, ba, większość nadobnych dam uznałaby ją za matkę nieudolną, niezdarną i w pewien sposób dziecinną, łamiącą wszelkie zasady wychowania, lecz tylko dzięki tej fascynacji - i miłości, jaką ślepo odczuwała do jedynych niezbywalnych dowodów na to, że z Tristanem łączyło ją coś wyjątkowego - Myssleine i Marcus pozostali przy życiu. Będąc tego życia coraz pełniejszymi. Potrafiły już się poruszać, chaotycznie, ale jednak; potrafiły domagać się tego, co im należne; potrafiły mówić - w naciąganym tego słowa znaczeniu - a przede wszystkim, potrafiły przekonać lodowato wyniosłą Deirdre do szczerej, prawie beztroskiej czułości.
Oraz furii, odczuwanej tym częściej, im bliźnięta stawały się starsze, a przez to bardziej skore do obnażania swych charakterów. Tak jak teraz, gdy zamierzała po raz pierwszy przedstawić je ich cioci. Przygotowywała się do tego spotkania od dawna, wspominała podczas wieczornego czytania mrocznych historyjek o niedługim pojawieniu się w progach Białej Willi wyjątkowego gościa - chciała zapowiedzieć zmianę w bliźniaczej rutynie, do tej pory nie poznawały nowych ludzi, chowane pod ścisłym kloszem. Nie było to najzdrowsze, nowa niania przebąkiwała o tym coraz częściej, sugerując, że dzieci powinny rozwijać się w społeczeństwie, wśród innych, starszych i młodszych - na razie Dei ignorowała te pomysły, Myssleine i Marucs byli jeszcze maleńcy, ledwie stanęli na pulchnych nóżkach i nauczyli się pierwszych słów, nie potrzebowali nikogo innego. Wychowa je sama, do tej pory radziła sobie doskonale - z wyraźną pomocą służki najętej przez Tristana - i wolała nie pamiętać kilku trudnych epizodów, była bowiem pewna, że każdej matce zdarzyło się podtopić niemowlę lub zrzucić je z łóżeczka w przypływie irytacji. Było, minęło; obecnie egzystowali we troje w specyficznej sielance, zapewne budzącej wiele zastrzeżeń w każdym rozsądnym czarodzieju znającym normalne rodziny. Za dużo grymuarów poprzetykanych baśniami barda Bedlee, zabawy czaszkami o ostrych krawędziach i rozmów niedopasowanych poziomem do półtorarocznych bliźniąt. Za dużo śmierci, która zdołała wniknąć już w ich małe ciała, emanując morderczymi cieniami, budzącymi dumę, ale i niepokój.
Dziś miało wyglądać własnie inaczej. Idealnie. Bez mroku i przypadkowych zabójstw. Tak, jak powinno - dlatego też bliźnięta wciśnięto w eleganckie ubranka a ich bujne włosy zaczesano w pasujący do płci sposób - te Marcusa wypomadowano do tyłu, te Myssleine zapleciono w dwa krótkie warkoczyki, zwieńczone czerwonymi kokardami. Dzieci, najedzone i wyspane, miały prezentować się na towarzyskim podwieczorku perfekcyjnie, lecz...rzeczywistość wyglądała nieco inaczej.
Gdy tylko opiekunka opuściła werandę, pozostawiając Deirdre samą z dziećmi, przy suto zastawionym przekąskami stole, rozpętało się piekło. Myssleine nie otrzymała ulubionego ciasteczka z zielonym lukrem, co nie spotkało się z pozytywną reakcją - dziewczynka zamaszystym ruchem strąciła z blatu dwa talerzyki, a później rzuciła się na podłogę w ataku histerii. Marcus nie dołączył do siostry, być może z powodu nieco zbyt przyciasnej dziecięcej kamizelki: skorzystał jednak z okazji, by zsunąć się z sofy i potruptać w kierunku donicy z krzewem róży, sięgając po jeden z kwiatów. Wszystko to działo się w ciągu kilku sekund; Deirdre westchnęła ciężko, odgarnęła z twarzy kosmyk czarnych włosów - resztę zaplotła w prosty kok; wyglądała elegancko, ale nie przytłaczająco - i pochyliła się nad córką. - Myssleine, przestań. Natychmiast - poleciła surowym tonem, nie przyniósł on jednak żadnego efektu; musiała siłą zebrać ją z podłogi, słysząc w tym samym momencie trzaśnięcie drzwi prowadzących na werandę. Idealnie zgrywająca się z zdziwionym - pozbawionym jednak lęku - okrzykiem Marcusa, rozkrwawiającego sobie dłoń o różane kolce.
W tym momencie w progu werandy stanęła Melisande Travers, piękna i dumna jak zwykle - spokojna i wyniosła, zwłaszcza w kontraście z zastanym podwieczorkiem. Na kamiennej podłodze walały się resztki stłuczonych naczyń, w kącie, przy krzewie róży, stał jak zaklęty w kamień chłopczyk, z rozdziawioną buzią przyglądając się krwi, cieknącej po pulchnej ręce w dół, brudząc sztywne ubranko. Deirdre szybko podniosła wzrok znad zapłakanej Myssleine; przytuliła ją do siebie, bardziej odruchowo niż z zamysłem uspokojenia rozpaczy - o dziwo, dziewczynka sama rozpogodziła się natychmiast, gdy tylko ujrzała twarz obcej kobiety. Czerwona twarzyczka, mokra od łez, przybrała wyraz zaciekawienia. - Smok? - powiedziała niepewnie, wyciągając piąstkę ku ciemnowłosej szlachciance. Nie wyglądała na przestraszoną, a na zafascynowaną; Marcus na razie zdawał się nie zauważać nowej osoby na werandzie, analizował z niepokojącym jak na małego brzdąca skupieniem ranę na jednym z palców. Deirdre nie była tego świadoma, poprawiła trzymaną na boku Myssleine i napotkała spojrzeniem oczy lady Rosier. Tak ją poznała, tak o niej myślala, mimo wszystko - i mimo znajomości z jej mężem.
- Przepraszam cię, Melisande, zazwyczaj to tak nie wygląda - bo dzieci są też pod czujnym okiem niańki, nie są ubrane w te ciasne fatałaszki i po prostu siedzimy na dywanie, a ja pokazuje im obrazki z grymuarów, opowiadając o smokach, sile magii i brudnych mugolach i o tym, by nie zabijać postronnych ludzi; Deirdre właśnie w ten sposób chciała dokończyć te wypowiedź, ale się powstrzymała. Westchnęła tylko, posyłając lady Travers lekki, uprzejmy uśmiech. - Myssie wszystko ostatnio nazywa smokiem - uzupełniła, nie chcąc, by szlachcianka wzięła do siebie to określenie. W niczym nie przypominała pokrytej łuską bestii: no może poza odwagą i mądrością. - Inaczej wyobrażałam sobie początek tego spotkania... - zawiesiła głos, obracając się przez ramię na Marcusa, oblizującego zakrwawione palce. Wspaniale. - To lady Travers, przywitajcie się z nią tak, jak was tego uczyłam - poleciła ze stoickim spokojem, choć zmrużone oczy zdradzały lekkie poddenerwowanie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie pamiętała kiedy ostatnio widziała się z Deirdre. Ale widziała, tak naprawdę - a może właściwszym określeniem było spotkała. Spotkała, a nie jedynie minęła podczas wizyty w podwodnym balecie, czy na jakiejś uroczystości. Co było ostatnie? Przysięga, której została gwarantem? Coś, nie miało już teraz znaczenia, kiedy jedna z jej stron gniła w rodowej krypcie a wraz z nią wszystko to, co pomiędzy słowami jej obiecał? Może nie powinna chować urazy do zmarłych, ale nadal nie potrafiła wybaczyć mu, że umarł. Zburzył jej plany, zepsuł doszczętnie wrzucając w miejsce w którym nie chciała się znaleźć. Miejsce pełne niepewności, niejasnych sytuacji, niedopowiedzeń. Ciemne, trochę mętne. Możliwe nawet, że bardzo zdradzieckie. Jak samo morze, które od niedawna stało się jej sztandarem. Tylko czy kwiaty nie miały w zwyczaju unosić się na wodzie?
Może dlatego odsunęła się trochę, mimo, że czuła się przy niej swobodnie, ale jednocześnie poza Tristanem w jakiś dziwny sposób łączył je jeszcze Alphard. Nigdy nie zaniosła wieści o niej Evandrze. Może powinna, tak jak mówiła jej młodsza siostra, ale to wydawało jej się jawnym ingerowaniem w poczynania Tristana. I choć współczuła jego małżonce - to jemu była lojalna. Śmierć Alpharda była drażniąca. Zamknęła przed nią pewną drogę, a żaden z Blacków z którymi przyszło jej rozmawiać nie zainteresował jej na tyle, by dalej chciała podążać tą drogą. A jeśli dziś nosiła nazwisko tych, którzy królowali na wodach, Tristan musiał dojść do podobnych wniosków. Od zawsze starała się spoglądać na tą sprawę praktycznie, nie angażować w nią zbyt wielu uczuć. Zwłaszcza, że samo jej postrzeganie miłości było inne, niż to pojmowane przez innych na około. Dlatego z pozornym spokojem przyjęła informację o wybraniu małżonka. Po prostu musiała podołać postawionemu przed nią zadaniu - nie zawieść brata. Ale ostatnie miesiące zdawały się jej własną prywatną porażką. Kiedy pierwszy raz jej stopy stanęły w nowym domu sądziła, że da radę.
Dziś sama nie była już pewna. Propozycje opuszczenia Corbenic Castle przyjmowała chętnie, właściwie ostatnio spędzała w nim mniej czasu nie widząc powodów, by czynić inaczej. Rodowy granat prezentował się na niej idealnie, choć bardziej stonowanie, niźli odważna czerwień i złoto do których nawykła przez tyle lat. Lato zawitało na wyspy zadziwiając temperaturą, którą zesłało. Nie wybrała jednak powozu jako środka transportu prosząc skrzata, by zabrał ją na miejsce, na czas wizyty pozostawiając służę za sobą - nie byli tu potrzebni. Otworzyła drzwi wchodząc do środka i przystanęła z krótką myślą, że jednak powinna zabrać służkę ze sobą. Ciemne spojrzenie najpierw spoczęło na chłopcy a potem przesunęło się po rozrzuconym na podłodze jedzeniu i tym co pozostało z zastawy spoglądając w stronę dziewczynki, którą omitoła nieodgadnionym spojrzeniem. Przesunęła je ku Deirdre, ale wróciła do wcześniejszego obiektu, kiedy zwróciła się - chyba ku niej. Jedna z jej brwi uniosła się ku górze, choć usta i twarz niezmiennie wyrażały jedynie uprzejme zainteresowanie tym, co właśnie przyszło jej zobaczyć. Kącik ust drgnął jej mimowolnie. Padające słowa z ust gospodyni przesunęły jej tęczówki na nią, a na ustach zamigotał rozbawiony uśmiech.
- To całkiem ożywcze, ujrzeć cię w takim wydaniu. - orzekła podejmując się postawienia kolejnych kroków. Pozbawionej kontroli, którą - jak sądziła - lubiły posiadać obie. Chaos potrafił być fascynujący, ale jedynie przez krótką chwilę. Nie dało się go okiełznać, ani właściwie poprowadzić. Najlepszy był stworzony sztucznie bo poddawał się niewidocznej kontroli, kiedy poruszał wśród wytyczonych i ustalonych ścieżek, nawet, jeśli paradoksalnie na takiego nie wyglądał. - Inaczej? - podchwyciła uprzejmie, unosząc w zainteresowaniu brwi odrobinę. Zaraz zaśmiała się lekko, zasłaniając usta ręką. - Z dwójką niesfornych maluchów? - zapytała, kręcąc lekko głową. Awykonalne. Nawet starsza była utrapieniem swojej matki sprzeciwiając się każdej próbie ujarzmienia jej samej. Podeszła jeszcze kawałek, uniosła rękę, żeby lekko uderzyć nim w nos Mysseline. - Z chęcią powitam ją w rezerwacie, jeśli nadal podąży tą drogą i zacznie rozróżniać je odpowiednio. Miło znów cię zobaczyć, Mysseline. - zwróciła się do dziewczynki, nie uznając, że może ich nie zrozumieć. Zerknęła ku Deirdre cofając się o krok. Miała skierować swoje kroki w stronę chłopca, ale przystanęła w miejscu spoglądając na ciemnowłosą kobietę z lekkim zaintrygowaniem. Nauczyła ich jak się przywitać? Przekrzywiła z zainteresowaniem głowę. Zaplotła wdzięcznie dłonie przed sobą, oczekując więc na tą część zaplanowanego przedstawienia.
- Słyszałaś kiedyś o Robie? - zrzuciła pytanie między nie wybierając w końcu miejsce. Szczerze wątpiła, by Tristan wspominał tak zamierzchłe czasy przy niej. Uniosła rękę zbierając ciemne włosy, które okręciła kilka razy i przerzuciła przez lewe ramię. Wzięła wdech w płuca. Biała Willa nadal była domem. Znajomym miejscem, które koiło zmysły i które niezmiennie zdawało się po prostu bezpieczne.
Może dlatego odsunęła się trochę, mimo, że czuła się przy niej swobodnie, ale jednocześnie poza Tristanem w jakiś dziwny sposób łączył je jeszcze Alphard. Nigdy nie zaniosła wieści o niej Evandrze. Może powinna, tak jak mówiła jej młodsza siostra, ale to wydawało jej się jawnym ingerowaniem w poczynania Tristana. I choć współczuła jego małżonce - to jemu była lojalna. Śmierć Alpharda była drażniąca. Zamknęła przed nią pewną drogę, a żaden z Blacków z którymi przyszło jej rozmawiać nie zainteresował jej na tyle, by dalej chciała podążać tą drogą. A jeśli dziś nosiła nazwisko tych, którzy królowali na wodach, Tristan musiał dojść do podobnych wniosków. Od zawsze starała się spoglądać na tą sprawę praktycznie, nie angażować w nią zbyt wielu uczuć. Zwłaszcza, że samo jej postrzeganie miłości było inne, niż to pojmowane przez innych na około. Dlatego z pozornym spokojem przyjęła informację o wybraniu małżonka. Po prostu musiała podołać postawionemu przed nią zadaniu - nie zawieść brata. Ale ostatnie miesiące zdawały się jej własną prywatną porażką. Kiedy pierwszy raz jej stopy stanęły w nowym domu sądziła, że da radę.
Dziś sama nie była już pewna. Propozycje opuszczenia Corbenic Castle przyjmowała chętnie, właściwie ostatnio spędzała w nim mniej czasu nie widząc powodów, by czynić inaczej. Rodowy granat prezentował się na niej idealnie, choć bardziej stonowanie, niźli odważna czerwień i złoto do których nawykła przez tyle lat. Lato zawitało na wyspy zadziwiając temperaturą, którą zesłało. Nie wybrała jednak powozu jako środka transportu prosząc skrzata, by zabrał ją na miejsce, na czas wizyty pozostawiając służę za sobą - nie byli tu potrzebni. Otworzyła drzwi wchodząc do środka i przystanęła z krótką myślą, że jednak powinna zabrać służkę ze sobą. Ciemne spojrzenie najpierw spoczęło na chłopcy a potem przesunęło się po rozrzuconym na podłodze jedzeniu i tym co pozostało z zastawy spoglądając w stronę dziewczynki, którą omitoła nieodgadnionym spojrzeniem. Przesunęła je ku Deirdre, ale wróciła do wcześniejszego obiektu, kiedy zwróciła się - chyba ku niej. Jedna z jej brwi uniosła się ku górze, choć usta i twarz niezmiennie wyrażały jedynie uprzejme zainteresowanie tym, co właśnie przyszło jej zobaczyć. Kącik ust drgnął jej mimowolnie. Padające słowa z ust gospodyni przesunęły jej tęczówki na nią, a na ustach zamigotał rozbawiony uśmiech.
- To całkiem ożywcze, ujrzeć cię w takim wydaniu. - orzekła podejmując się postawienia kolejnych kroków. Pozbawionej kontroli, którą - jak sądziła - lubiły posiadać obie. Chaos potrafił być fascynujący, ale jedynie przez krótką chwilę. Nie dało się go okiełznać, ani właściwie poprowadzić. Najlepszy był stworzony sztucznie bo poddawał się niewidocznej kontroli, kiedy poruszał wśród wytyczonych i ustalonych ścieżek, nawet, jeśli paradoksalnie na takiego nie wyglądał. - Inaczej? - podchwyciła uprzejmie, unosząc w zainteresowaniu brwi odrobinę. Zaraz zaśmiała się lekko, zasłaniając usta ręką. - Z dwójką niesfornych maluchów? - zapytała, kręcąc lekko głową. Awykonalne. Nawet starsza była utrapieniem swojej matki sprzeciwiając się każdej próbie ujarzmienia jej samej. Podeszła jeszcze kawałek, uniosła rękę, żeby lekko uderzyć nim w nos Mysseline. - Z chęcią powitam ją w rezerwacie, jeśli nadal podąży tą drogą i zacznie rozróżniać je odpowiednio. Miło znów cię zobaczyć, Mysseline. - zwróciła się do dziewczynki, nie uznając, że może ich nie zrozumieć. Zerknęła ku Deirdre cofając się o krok. Miała skierować swoje kroki w stronę chłopca, ale przystanęła w miejscu spoglądając na ciemnowłosą kobietę z lekkim zaintrygowaniem. Nauczyła ich jak się przywitać? Przekrzywiła z zainteresowaniem głowę. Zaplotła wdzięcznie dłonie przed sobą, oczekując więc na tą część zaplanowanego przedstawienia.
- Słyszałaś kiedyś o Robie? - zrzuciła pytanie między nie wybierając w końcu miejsce. Szczerze wątpiła, by Tristan wspominał tak zamierzchłe czasy przy niej. Uniosła rękę zbierając ciemne włosy, które okręciła kilka razy i przerzuciła przez lewe ramię. Wzięła wdech w płuca. Biała Willa nadal była domem. Znajomym miejscem, które koiło zmysły i które niezmiennie zdawało się po prostu bezpieczne.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zapomniała już, czym jest tęsknota za kimkolwiek innym, niż za Tristanem. Wspomnienia Alpharda były żywe, nie pokryły się kurzem, lecz nie miała czasu, by rozmyślać o tym, jak bardzo brakuje jej najlepszego - jedynego? - przyjaciela. Zbyt wiele się zmieniło, jej świat stał się nagle znacznie większy, a postument, na jaki się wspięła, by nie utopić się w bagnie wenusjańskich porażek, wystrzelił w górę, zamieniając się w marmurową kolumnę górującą nad miastem. Balansowała na jej szczycie, czujnie obserwowana ze wszystkich stron, ciągle zaskoczona nagłą nobilitacją i przytłoczona obowiązkami; tym razem musiała tańczyć w trudniejszych warunkach, a konsekwencje upadku trudno było sobie nawet wyobrazić. Potrzebowała powiernika, kogoś, kto znałby każdy sekret, kto szczerze i bezkompromisowo doradziłby jej w najwrażliwszych sprawach, Black wydawał się jedynym na tyle odważnym - lub głupim - by obnażać przez nią manipulacje, jakich ofiarą padała. Ale Alpharda już nie było, pozostała pustka, szybko jednak zapełniona nowymi bodźcami. Patrząc na wchodzącą na werandę szlachciankę nie myślała więc o dawnym narzeczonym, a o innym mężczyźnie, który ich połączył. Melisande miała wiele z Tristana, kolor i kształt oczu wydawał się niemal bliźniaczy, lecz to aura, jaką wokół siebie roztaczała najbardziej kojarzyła się z nestorem Rosierów. Niewymuszona elegancja, władczość przebijająca z każdego gestu, ruchu czy spojrzenia - i ta kusząca prowokacja, drżąca w nieco kpiącym uśmiechu.
- Ożywcze? - powtórzyła to słowo powoli, spoglądając na Melisande znad odkładanej właśnie na ziemię Myssleine. - Dla mnie to raczej frustrujące - pozwoliła sobie na krótką szczerość, jaką szybko jednak postanowiła przykryć. Nie chciała wyjść na zirytowaną matkę, na nieudolną matkę, na matkę, która nie potrafi zapanować nad dwójką małych ludzi. Minął już czas, gdy obiecywała sobie, że rzuci na nie Silencio lub zaklęcie wiążące, gdy tylko staną sie nieznośne. Pokochała je mocniej niżby przypuszczała, lecz od miłości silniejszy był lęk o to, co bliźnięta zrobiłyby, gdyby podniosła na nie różdzkę. Czy ją też by zaatakowały? Czy ich moc przebiłaby zaklęcie tarczy, tak jak uczyniła to z Protego rzuconym przez Elaine? - Ale tak, tak jak wspomniałam, do niedawna zachowywały się inaczej. Grzeczniej. Ciszej. Choć to podobno naturalny etap rozwoju, zamieniają się w wulkany energii - wytłumaczyła całe zamieszanie, wskazując gestem wygodny szezlong, zapraszając Melisę do zajęcia miejsca wśród miękkich poduch. - I magii - dodała po chwili milczenia. Zastanawiała się, czy powiedzieć o manifestacji, ale ufała przecież tej dumnej i mądrej czarownicy. Była jej sojuszniczką. Nie wydała ich sekretu, nie domagała się opuszczenia Białej Willi, domu ich ojca. A przede wszystkim, była siostra Tristana, krwią z jego krwi - i krwią, która krążyła w żyłach Myssleine i Marcusa.
Stojących teraz na środku werandy tuż obok siebie, chłopczyk ssący zakrwawiony palec, dziewczynka ciągle czerwona od łez, ale czujna i rozpogodzona. Ich czarne oczy przesunęły się kilkukrotnie z matki na Melisande, trochę pytająco, ale zachęcone gestem Deirdre ukłoniły się lekko przed arystokratką. Było to dość niezgrabne dygnięcie, zakończone perlistym chichotem Myssie, natychmiast podbiegającej do szezlongu, by rozpocząć wspinaczkę w kierunku Melisande. Marcus pozostał na ziemi, powracając w zaaferowaniu do krzewu róży, niezrażony najwyraźniej poniesioną podczas procesu eksploracji raną. - Nie ma chyba cierpliwości do smoków. Jest bardziej energiczna niż brat, ale żadnemu z nich nie brak odwagi - westchnęła ciężko słysząc propozycję szlachcianki. Ciepłą, niemal czułą, może i niepoważną, ale i tak wywołującą na twarzy Dei lekki uśmiech. Nie znikający, gdy ta wspomniała o Robie. Imię męskie, a więc nie chodziło jej o jedną z dziesiątek - setek? - kobiet, które przewinęły się przez życie Tristana. - Nie. To raczej nie miano smoka? - zmarszczyła brwi, w zaciekawieniu zerkając na profil lady Travers. Lubiła jej słuchać, niezależnie, czy zamierzała opowiedzieć o zabawce z dzieciństwa, swoim kochanku, ulubionym koniu albo o dalekim krewnym - Jeszcze raz dziękuję za wizytę, Melisande. Twoja obecność i sympatia naprawdę wiele dla mnie znaczą. Nie wiem nawet, czy zdajesz sobie sprawę, jak wiele - dodała ciszej, gdy zajęła miejsce obok brunetki, jednym machnięciem różdżki naprawiając chaos na stoliku, drugim - nalewając różanej herbaty do eleganckich filiżanek z chińskiej porcelany. Mówiła szczerze, nie spodziewała się jakiejkolwiek uprzejmości ze strony kobiet z rodu Róż, zwłaszcza po tym, gdy na świecie pojawiły się jego nieoficjalne odgałęzienia. Była kimś obcym, kobietą, z którą zdradzał Evandrę jej brat, matką bękartów, mieszkających pod dachem świętej pamięci Corentina.
Zajęta naprawą stolika z podwieczorkiem Mericourt ignorowała na razie niezbyt szkodliwe poczynania Myssleine; ta wdrapała się na sofę i usiadła tuż obok Melisande, wyraźnie zaintrygowana granatowymi fałdami jej sukni; wyciągnęła w stronę ubrania małe dłonie, przesuwając nimi po materiale.
- Ożywcze? - powtórzyła to słowo powoli, spoglądając na Melisande znad odkładanej właśnie na ziemię Myssleine. - Dla mnie to raczej frustrujące - pozwoliła sobie na krótką szczerość, jaką szybko jednak postanowiła przykryć. Nie chciała wyjść na zirytowaną matkę, na nieudolną matkę, na matkę, która nie potrafi zapanować nad dwójką małych ludzi. Minął już czas, gdy obiecywała sobie, że rzuci na nie Silencio lub zaklęcie wiążące, gdy tylko staną sie nieznośne. Pokochała je mocniej niżby przypuszczała, lecz od miłości silniejszy był lęk o to, co bliźnięta zrobiłyby, gdyby podniosła na nie różdzkę. Czy ją też by zaatakowały? Czy ich moc przebiłaby zaklęcie tarczy, tak jak uczyniła to z Protego rzuconym przez Elaine? - Ale tak, tak jak wspomniałam, do niedawna zachowywały się inaczej. Grzeczniej. Ciszej. Choć to podobno naturalny etap rozwoju, zamieniają się w wulkany energii - wytłumaczyła całe zamieszanie, wskazując gestem wygodny szezlong, zapraszając Melisę do zajęcia miejsca wśród miękkich poduch. - I magii - dodała po chwili milczenia. Zastanawiała się, czy powiedzieć o manifestacji, ale ufała przecież tej dumnej i mądrej czarownicy. Była jej sojuszniczką. Nie wydała ich sekretu, nie domagała się opuszczenia Białej Willi, domu ich ojca. A przede wszystkim, była siostra Tristana, krwią z jego krwi - i krwią, która krążyła w żyłach Myssleine i Marcusa.
Stojących teraz na środku werandy tuż obok siebie, chłopczyk ssący zakrwawiony palec, dziewczynka ciągle czerwona od łez, ale czujna i rozpogodzona. Ich czarne oczy przesunęły się kilkukrotnie z matki na Melisande, trochę pytająco, ale zachęcone gestem Deirdre ukłoniły się lekko przed arystokratką. Było to dość niezgrabne dygnięcie, zakończone perlistym chichotem Myssie, natychmiast podbiegającej do szezlongu, by rozpocząć wspinaczkę w kierunku Melisande. Marcus pozostał na ziemi, powracając w zaaferowaniu do krzewu róży, niezrażony najwyraźniej poniesioną podczas procesu eksploracji raną. - Nie ma chyba cierpliwości do smoków. Jest bardziej energiczna niż brat, ale żadnemu z nich nie brak odwagi - westchnęła ciężko słysząc propozycję szlachcianki. Ciepłą, niemal czułą, może i niepoważną, ale i tak wywołującą na twarzy Dei lekki uśmiech. Nie znikający, gdy ta wspomniała o Robie. Imię męskie, a więc nie chodziło jej o jedną z dziesiątek - setek? - kobiet, które przewinęły się przez życie Tristana. - Nie. To raczej nie miano smoka? - zmarszczyła brwi, w zaciekawieniu zerkając na profil lady Travers. Lubiła jej słuchać, niezależnie, czy zamierzała opowiedzieć o zabawce z dzieciństwa, swoim kochanku, ulubionym koniu albo o dalekim krewnym - Jeszcze raz dziękuję za wizytę, Melisande. Twoja obecność i sympatia naprawdę wiele dla mnie znaczą. Nie wiem nawet, czy zdajesz sobie sprawę, jak wiele - dodała ciszej, gdy zajęła miejsce obok brunetki, jednym machnięciem różdżki naprawiając chaos na stoliku, drugim - nalewając różanej herbaty do eleganckich filiżanek z chińskiej porcelany. Mówiła szczerze, nie spodziewała się jakiejkolwiek uprzejmości ze strony kobiet z rodu Róż, zwłaszcza po tym, gdy na świecie pojawiły się jego nieoficjalne odgałęzienia. Była kimś obcym, kobietą, z którą zdradzał Evandrę jej brat, matką bękartów, mieszkających pod dachem świętej pamięci Corentina.
Zajęta naprawą stolika z podwieczorkiem Mericourt ignorowała na razie niezbyt szkodliwe poczynania Myssleine; ta wdrapała się na sofę i usiadła tuż obok Melisande, wyraźnie zaintrygowana granatowymi fałdami jej sukni; wyciągnęła w stronę ubrania małe dłonie, przesuwając nimi po materiale.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- Ożywcze. - zgodziła się ze spokojem. - Uprzejme przypomnienie. Inna perspektywa. Krótka myśl, że świat i ludzie nie stoją niezmiennie w tym samym miejscu. - odpowiedziała, rozkładając na boki dłonie, kiedy podchwyciła jedno z jej słów. Odetchnęła lekko, wewnętrznie, czując budujące się w niej od jakiegoś czasu postanowienie - ona też nie będzie. Manannan Travers nawet nie wiedział, że nad jego głową zbierał się sztorm. Uśmiechała się nadal łagodnie. Kolejne jej słowa przyjęła nie zmieniając mimiki ani trochę. - Bo nie robią tego co chcesz? - zapytała, przekrzywiając trochę głowę. Ciemne spojrzenie przesunęła po bękarcich dzieciach jej brata na chwilę dłużej zawieszając je na Marcusie. Nadal nie była pewna, jak się z tym dokładnie czuła. A może, nie poświęcała na to więcej myśli. Po prostu zaakceptowała rzeczywistość, która obok trwała. Nie dawała nic po sobie poznać. Ostatecznie, jeśli Deirdre nadal tutaj była, jej brat właśnie tego sobie życzył. - Tristan cię nie ostrzegł? Jeszcze długo nie będą. - wyjawiła, wracając tęczówkami do ciemnowłosej kobiety. Skinęła krótko głową ruszając w stronę wskaznego przez nią miejsca. Raczej z uprzejmości, niż rzeczywistego oczekiwania na wskazanie jakiegokolwiek. Odwróciła na nią głowę, kiedy zbliżała się do szezlongu jedynie w lekkim zainteresowaniu. Pozwalała jej mówić o nich, jeśli chciała, zerknęła na swoje stopy zsuwając z nich pantoflę. Ale zwróciła się się w jej kierunku z zainteresowaniem na ostatnie padające słowo. Uniosła odrobinę brwi w zaskoczeniu raz jeszcze spoglądając na na każde z dzieci. Na jej usta znów wpełzł uśmiech. Ale ten zdawał się odrobinę inny. Prawy kącik uniósł się ledwie niewiele wyżej, ale zmieniał jego postrzeganie. Na odrobinę ostrzejsze, ale widocznie zadowolone. Odchyliła trochę głowę. Zmrużyła odrobinę oczy.
- To bardzo wcześnie. - stwierdziła najpierw, ciemne tęczówki odnalazły wzrokiem chłopca nim wróciły znów do jego matki. - Przyjmij moje gratulacje. - skinęła krótko głową, bo moment, mijające minuty do objawienia się magicznych zdolności wśród rodziców czysto krwistych rodzin w jakiś sposób wlewały niewielką - choć obecną - niepewność, że dotknie ich coś z czym nikt nie chciał stanąć twarzą w twarz.
Opadła miękko na siedzenie, podciągając jedną z nóg w pół tureckim siadzie wsuwając stopę pod udo. Kompletnie, całkowicie, skandalicznie. Matka pokryłaby się czerwienią przez złość, gdyby dostrzegła ją teraz i ta myśl kontentowała ją jedynie bardziej. Zawiesiła spojrzenia na bliźniętach, gotowych zaprezentować jej wspomniane wcześniej coś. Wyprostowała plecy, splatając dłonie przed sobą. A kiedy zachęcone gestem matki ukłoniły się lekko, z nieprzenikliwym wyrazem twarzy patrzyła. Ze spokojem, oceniająco. Jej twarz jednak rozpogodziła się wraz z wykonanym ruchem, usta okrasił uśmiech. Dłonie uniosły się żeby zaklaskać lekko przekrzywiając głowę dołączając do chichotu Myssie. - Tu urocze. - orzekła rozbawiona. Nachyliła się odrobinę, żeby asekurować podejmowaną przez dziewczynkę wspinaczkę. - Bardzo ładnie, Myssleine. - pochwaliła dziewczynkę, układając rękę na jej głowie. - Ty też, Marcusie. - dodała, przesuwając wzrok na chłopca. Przekrzywiła głowę obserwując jego poczynania. Nie ingerowała jednak bardziej, każda róża miała kolce, jeśli chciał doświadczyć empirycznie a Deirdre mu na to pozwalała, pozostała na swoim miejscu. A kiedy zasiadła obok niej, uniosła wzrok na kobietę.
- Oh, nie wyrokuj tak wcześnie. Cierpliwości trzeba się nauczyć. Wiem to najlepiej. - odpowiedziała jej przejęta. Była niecierpliwa, biegająca za porywami serca. Buntowała się, kiedy dorastała. Jedna rozmowa z ojcem wiele zmieniła. Ale cierpliwości musiała się nauczyć, musiała ją sobie narzucić. Z początku była niewygodna, bo chciała efektów od razu. Tu i teraz. Teraz była w stanie czekać godzinami, miesiącami, latami jeśli na końcu widziała wyraźnie to, do czego zmierza. Zaśmiała się, odrzucając głowę do tyłu, zakrywając usta dłonią obleczoną w pierścienie. Pokręciła nią z nadal tlącym się na twarzy uśmiechem. Rozbawiona to wizją.
- Nie, to nie smok. - potwierdziła nie przestając się uśmiechać. Cóż, nie mogła dziwić się śmierciożerczyni, że jej myśli potoczyły się w tą stronę. Ostatnim razem powoływała się na imię jednego z ukochanych smoków jej brata. Odchyliła się, opierając wygodniej plecy. Odchyliła na krótką chwilę głowę przymykając oczy, palec tracił dolną wargę. - Od kiedy pamiętam podążałam za Tristanem. Chciałam być jak on. Oh, doprowadzałam matkę do szału przez długie lata. Wracałam cała w błocie, ze zdartymi kolanami, nawet biegałam. - zaśmiała się, obierając w fałszywą grozę ostatnie ze słów. - Chciałam być chłopcem bo im więcej było wolno, mógł jeździć na polowania z père, nie musiał wkładać niewygodnych sukien które przeszkadzały wchodzić na drzewa. Więc buntowałam się z uporem, przez lata. Deptałam partnera, nie trafiałam w nuty, wypowiadałam źle słowa, składałam niedopowiednio zdania. Nie dlatego, że nie umiałam - wiedziałyśmy o tym z matką obie. Ale dlatego że chciałam jej pokazać, że mogę. - odchyliła głowę opierając ją wygodnie, spoglądając na sufit. - Miałam kilka lat… - zawiesiła głos marszcząc lekko brwi. - Tristan był na polowaniu z ojcem, albo gdzieś robiąc coś, co nie wypadało małym dziewczynkom. Wkradłam się wtedy do jego komnat. A potem ubrałam w jego szaty. Byłam już duuuża, wiedziałam jak. - przekręciła głowę z rozbawieniem spoglądając na ciemnowłosą kobietę. Podciągnęła się do pionu, zbierając włosy za plecami. - Złapałam za włosy i nożyczki i obciałam je bez zawahania. I zeszłam tak na kolację z całkowitą powagą oznajmiając wszystkim, że od dziś jestem chłopcem i należy zwracać się do mnie Robert. Tak wściekłej jak tego dnia nie widziałam jej nigdy wcześniej i później. Kiedy ciągnęła mnie za rękę z jadalni byłam pewna, że zrzuci mnie z klifu, żeby mieć święty spokój. Moja magia uratowała mnie wtedy swoją manifestą. - przyznała, choć i tak musiała ponieść konsekwencje swojego czynu. - Tylko Tristan spełnił moją prośbę. A przez jego poparcie, buntowałam się dalej. - uśmiechnęła się z widocznym zadowoleniem, pozostawiając to, co stało się dalej. - Spodziewałabym się, że najwięcej frustracji dopiero przed tobą. Czemu nie dać im na razie wolnej ręki? W granicy rozsądku, rzecz jasna.- zapytała spoglądając na nią uważnie. Dygnięcie które jej zaprezentowały było doprawdy urocze. Ale nie mogła się nie zastanowić, czy nie była to próba zaimponowanie jej, albo jej bratu. I, choć były czystą krwią, niezmiennie nie były szlachecką. Ta musztra mogła jeszcze poczekać. - Zajmujesz się nimi całkiem sama? - zadała kolejne z pytań, nie umknęło jej uwadze że brakowało jakiejkolwiek służki. Przez głowę przeszła jej myśl, że mogła jednak zabrać ze sobą Anithę, na to jednak było już za późno. Kolejne ze słów wysłuchała prostując się. Dłonie załapały najpierw owinęły się w okolicy kostki podwiniętej stopy, by chwilę później unieść rękę i machnąć nią lekceważąco na dwa z pierwszych zdań. Zawisła jednak na chwilę przy ostatnim dopiero teraz ściągając jej spojrzenie, które opadło na niej uważnie.
- Obstawiłam dobrą kartę, czyż nie? - oznajmiła, pozostawiając materiał sukni w dłoniach dziewczynki. Nawiązywała do ich pierwszego dnia. Jej usta rozjaśnił wypełniony satysfakcją uśmiech. - Zostałaś na dłużej, niż na chwilę. - wytknęła jej z rozbawieniem, doskonale pamiętając jak zapewniła o tym, że jest tu jedynie gościem. - A po twoich ostatnich sukcesach, nie chciałabym mieć w tobie wroga. - bo i z tym trafiła odpowiednio. Wiedziała, że Tristan nie wykazałby zainteresowania zwykłą przeciętnością. Na nich, czekały rzeczy większe. Ich mogły ukontentować tylko to, co najlepsze. Sięgnęła po pudełko, które przyniosła ze sobą wyciągając je w jej stronę. - Wybacz, że nie pogratulowałam ci odpowiednio wcześniej. - wyciągnęła w jej stronę rękę z pudełkiem obitym aksamitem. Niewielkim podarunkiem. W środku znajdowała się para kolczyków z malachitem. - Gratuluję. - powiedziała pochylając odrobinę głową. - Wzniosłabym toast, ale robienie tego herbatą zakrawa o absurd. Masz coś w barku? - zapytała jej, wykorzystując to jako pretekst. Z zewnątrz była niezmienna, ale jej wnętrze, pozostawało od wielu dni chaotycznie niezmienne.
- Powiedz mi, jak wiele dla ciebie znaczy to o czym wspomniałaś wcześniej. - zapytała ją, a może wskazała to, co chciała usłyszeć. Ciemne spojrzenie zawisło na niej. Była ciekawa. A może chciała wiedzieć, czy i tym razem dobrze obstawiała. A może w końcu postanowiła zarzucić bierność dostrzegając szansę w słowach, które ciemnowłosa sama posłała w przestrzeń między nie.
- To bardzo wcześnie. - stwierdziła najpierw, ciemne tęczówki odnalazły wzrokiem chłopca nim wróciły znów do jego matki. - Przyjmij moje gratulacje. - skinęła krótko głową, bo moment, mijające minuty do objawienia się magicznych zdolności wśród rodziców czysto krwistych rodzin w jakiś sposób wlewały niewielką - choć obecną - niepewność, że dotknie ich coś z czym nikt nie chciał stanąć twarzą w twarz.
Opadła miękko na siedzenie, podciągając jedną z nóg w pół tureckim siadzie wsuwając stopę pod udo. Kompletnie, całkowicie, skandalicznie. Matka pokryłaby się czerwienią przez złość, gdyby dostrzegła ją teraz i ta myśl kontentowała ją jedynie bardziej. Zawiesiła spojrzenia na bliźniętach, gotowych zaprezentować jej wspomniane wcześniej coś. Wyprostowała plecy, splatając dłonie przed sobą. A kiedy zachęcone gestem matki ukłoniły się lekko, z nieprzenikliwym wyrazem twarzy patrzyła. Ze spokojem, oceniająco. Jej twarz jednak rozpogodziła się wraz z wykonanym ruchem, usta okrasił uśmiech. Dłonie uniosły się żeby zaklaskać lekko przekrzywiając głowę dołączając do chichotu Myssie. - Tu urocze. - orzekła rozbawiona. Nachyliła się odrobinę, żeby asekurować podejmowaną przez dziewczynkę wspinaczkę. - Bardzo ładnie, Myssleine. - pochwaliła dziewczynkę, układając rękę na jej głowie. - Ty też, Marcusie. - dodała, przesuwając wzrok na chłopca. Przekrzywiła głowę obserwując jego poczynania. Nie ingerowała jednak bardziej, każda róża miała kolce, jeśli chciał doświadczyć empirycznie a Deirdre mu na to pozwalała, pozostała na swoim miejscu. A kiedy zasiadła obok niej, uniosła wzrok na kobietę.
- Oh, nie wyrokuj tak wcześnie. Cierpliwości trzeba się nauczyć. Wiem to najlepiej. - odpowiedziała jej przejęta. Była niecierpliwa, biegająca za porywami serca. Buntowała się, kiedy dorastała. Jedna rozmowa z ojcem wiele zmieniła. Ale cierpliwości musiała się nauczyć, musiała ją sobie narzucić. Z początku była niewygodna, bo chciała efektów od razu. Tu i teraz. Teraz była w stanie czekać godzinami, miesiącami, latami jeśli na końcu widziała wyraźnie to, do czego zmierza. Zaśmiała się, odrzucając głowę do tyłu, zakrywając usta dłonią obleczoną w pierścienie. Pokręciła nią z nadal tlącym się na twarzy uśmiechem. Rozbawiona to wizją.
- Nie, to nie smok. - potwierdziła nie przestając się uśmiechać. Cóż, nie mogła dziwić się śmierciożerczyni, że jej myśli potoczyły się w tą stronę. Ostatnim razem powoływała się na imię jednego z ukochanych smoków jej brata. Odchyliła się, opierając wygodniej plecy. Odchyliła na krótką chwilę głowę przymykając oczy, palec tracił dolną wargę. - Od kiedy pamiętam podążałam za Tristanem. Chciałam być jak on. Oh, doprowadzałam matkę do szału przez długie lata. Wracałam cała w błocie, ze zdartymi kolanami, nawet biegałam. - zaśmiała się, obierając w fałszywą grozę ostatnie ze słów. - Chciałam być chłopcem bo im więcej było wolno, mógł jeździć na polowania z père, nie musiał wkładać niewygodnych sukien które przeszkadzały wchodzić na drzewa. Więc buntowałam się z uporem, przez lata. Deptałam partnera, nie trafiałam w nuty, wypowiadałam źle słowa, składałam niedopowiednio zdania. Nie dlatego, że nie umiałam - wiedziałyśmy o tym z matką obie. Ale dlatego że chciałam jej pokazać, że mogę. - odchyliła głowę opierając ją wygodnie, spoglądając na sufit. - Miałam kilka lat… - zawiesiła głos marszcząc lekko brwi. - Tristan był na polowaniu z ojcem, albo gdzieś robiąc coś, co nie wypadało małym dziewczynkom. Wkradłam się wtedy do jego komnat. A potem ubrałam w jego szaty. Byłam już duuuża, wiedziałam jak. - przekręciła głowę z rozbawieniem spoglądając na ciemnowłosą kobietę. Podciągnęła się do pionu, zbierając włosy za plecami. - Złapałam za włosy i nożyczki i obciałam je bez zawahania. I zeszłam tak na kolację z całkowitą powagą oznajmiając wszystkim, że od dziś jestem chłopcem i należy zwracać się do mnie Robert. Tak wściekłej jak tego dnia nie widziałam jej nigdy wcześniej i później. Kiedy ciągnęła mnie za rękę z jadalni byłam pewna, że zrzuci mnie z klifu, żeby mieć święty spokój. Moja magia uratowała mnie wtedy swoją manifestą. - przyznała, choć i tak musiała ponieść konsekwencje swojego czynu. - Tylko Tristan spełnił moją prośbę. A przez jego poparcie, buntowałam się dalej. - uśmiechnęła się z widocznym zadowoleniem, pozostawiając to, co stało się dalej. - Spodziewałabym się, że najwięcej frustracji dopiero przed tobą. Czemu nie dać im na razie wolnej ręki? W granicy rozsądku, rzecz jasna.- zapytała spoglądając na nią uważnie. Dygnięcie które jej zaprezentowały było doprawdy urocze. Ale nie mogła się nie zastanowić, czy nie była to próba zaimponowanie jej, albo jej bratu. I, choć były czystą krwią, niezmiennie nie były szlachecką. Ta musztra mogła jeszcze poczekać. - Zajmujesz się nimi całkiem sama? - zadała kolejne z pytań, nie umknęło jej uwadze że brakowało jakiejkolwiek służki. Przez głowę przeszła jej myśl, że mogła jednak zabrać ze sobą Anithę, na to jednak było już za późno. Kolejne ze słów wysłuchała prostując się. Dłonie załapały najpierw owinęły się w okolicy kostki podwiniętej stopy, by chwilę później unieść rękę i machnąć nią lekceważąco na dwa z pierwszych zdań. Zawisła jednak na chwilę przy ostatnim dopiero teraz ściągając jej spojrzenie, które opadło na niej uważnie.
- Obstawiłam dobrą kartę, czyż nie? - oznajmiła, pozostawiając materiał sukni w dłoniach dziewczynki. Nawiązywała do ich pierwszego dnia. Jej usta rozjaśnił wypełniony satysfakcją uśmiech. - Zostałaś na dłużej, niż na chwilę. - wytknęła jej z rozbawieniem, doskonale pamiętając jak zapewniła o tym, że jest tu jedynie gościem. - A po twoich ostatnich sukcesach, nie chciałabym mieć w tobie wroga. - bo i z tym trafiła odpowiednio. Wiedziała, że Tristan nie wykazałby zainteresowania zwykłą przeciętnością. Na nich, czekały rzeczy większe. Ich mogły ukontentować tylko to, co najlepsze. Sięgnęła po pudełko, które przyniosła ze sobą wyciągając je w jej stronę. - Wybacz, że nie pogratulowałam ci odpowiednio wcześniej. - wyciągnęła w jej stronę rękę z pudełkiem obitym aksamitem. Niewielkim podarunkiem. W środku znajdowała się para kolczyków z malachitem. - Gratuluję. - powiedziała pochylając odrobinę głową. - Wzniosłabym toast, ale robienie tego herbatą zakrawa o absurd. Masz coś w barku? - zapytała jej, wykorzystując to jako pretekst. Z zewnątrz była niezmienna, ale jej wnętrze, pozostawało od wielu dni chaotycznie niezmienne.
- Powiedz mi, jak wiele dla ciebie znaczy to o czym wspomniałaś wcześniej. - zapytała ją, a może wskazała to, co chciała usłyszeć. Ciemne spojrzenie zawisło na niej. Była ciekawa. A może chciała wiedzieć, czy i tym razem dobrze obstawiała. A może w końcu postanowiła zarzucić bierność dostrzegając szansę w słowach, które ciemnowłosa sama posłała w przestrzeń między nie.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Życie nauczyło ją pokory wobec swej nieprzewidywalności, rozumiała więc słowa Melisande. Łagodne, pozbawione kpiny czy karcącej nuty; nie wyśmiewała naiwnego podejścia Deirdre do macierzyństwa, a raczej podkreślała naturalność frustracji, niepokoju czy bezradności wobec zmian. Nie wszystkie były złe, na Merlina, gdyby Miu nie wywróciła swego świata do góry nogami, kim by się stała? Zapewne duchem dawnych rozkoszy, na pewno nie namiestniczką magicznej stolicy. Odwzajemniła lekki uśmiech lady Travers, wygodniej rozsiadając się na drugim szezlongu. - Powinny słuchać matki - odparła z wyrzutem, tak, chciała, by robiły to, czego sobie zażyczyła, ale nie potrafiła ich do czegokolwiek zmusić. A może inaczej, potrafiła, lecz nie chciała sięgać po ostateczne środki, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach. Bliźnięta traktowała bardziej jako eksperymenty, ciekawą rozrywkę, fascynujący przykład rozwoju magii, niż na potomstwo, jakiemu winna była surowa opiekę. - Po prostu lubię planować. Lubię mieć kontrolę, całkowitą - wyznała szczerze, zdzwiona, z jaką łatwością przychodzi jej rozmowa z Melisande. Miały wyjątkową relację, daleką od oficjalnej definicji przyjaźni, ale bliską jej sednu. Ufała jej, jak praktycznie nikomu innemu. - Cóż, zazdroszczę jasnowidzom - dodała nieco lżej, weselej, nie chciała się przecież skarżyć ani tym bardziej przyznawać do tego, że nie panuje w pełni nad dwójką małych istot. - Nie wiedziałam, że Tristan zna się na dzieciach - uniosła lekko brwi, słysząc kolejny komentarz. Czy Melisande aluzjowała do ich pełnego wymagań, szlacheckiego dzieciństwa? A może do wyjątkowego rozkapryszenia Evana? Deirdre przesunęła wzrok na Marcusa, zrywającego kwiat róży. Przyglądał się mu teraz z uwagą, odrywając kolejne listki oraz mocując się z kolcami. Jak wyglądał pierworodny syn Tristana i Evandry, co robił, jak się rozwijał? Nie emanował jeszcze magią, na to było za wcześnie, zresztą usłyszałaby o tym na pewno - poczuła słodycz zwycięstwa, satysfakcję, że chociaż w tym aspekcie bliźnięta okazały się lepsze. Marne pocieszenie, biorąc pod uwagę mroczne konsekwencje ich daru, ale lepze takie niż żadne. - Dziękuję, Melisande. Tak, to wspaniałe zaskoczenie. Tristan ci o tym wspominał? - spytała lekko, nie wiedząc, czy zdradzać Melisie detale wybuchu magii. Jeśli Rosier uznał za istotne, by poinformować siostrę o morderczych zapędach bękartów, Deirdre także nie zamierzała tego ukrywać, w innym przypadku...Cóż, nie chciała jej martwić. Ani potwierdzać, że te nieślubne dzieci, poza umiejętnością względnie udanego dygnięcia - zamierzała potem nagrodzić je słodkością za grzeczne powitanie lady Travers - kryły w sobie przerażający mrok, potrafiący zadać realne cierpienia.
Nic na to nie wskazywało, wyglądały normalnie, bawiły się grzecznie, nawet Melisande, teraz zaintrygowana kosmykiem ciemnych włosów, wymykającym się z fryzury szlachcianki. Sięgnęła do niego rączkami i pociągnęła mało delikatnie; Deirdre tego nie zauważyła, skupiona na opowieści damy. I na całej jej aurze, nieskrępowanej, swobodniejszej z każdym słowem, tak pięknie odsłaniającym prawdę o jej buntowniczej naturze. Opowiadała z wesołością, z przyjacielską poufałością, barwnie, a Mericourt obserwowała ją z przyjemnością. Pasowała tutaj, do dzikszych ogrodów, do domu na końcu świata, tuż nad klifami; do bujnej przyrody, rozrastającej się wokół ścian Białej Willi. - Trudno mi wyobrazić sobie Tristana, który teraz pozwala komukolwiek na podobne łamanie zasad- powiedziała w zamyśleniu, tamten młodszy Rosier był kimś innym. Nawet arystokrata, który naćpany i pijany, dławiący tęsknotę za drugą z sióstr i za niewinną półwilą, ledwie wchodzącą w dorosłość, odwiedzał ją po raz pierwszy w Wenus, wydawał się jej szalenie odległy. Obcy. Łagodniejszy i bardziej zagubiony. - Ale już wyobrażenie sobie ciebie jako dzielnej buntowniczki nie sprawia mi żadnego kłopotu - dodała z uśmiechem, Melisa była harda, opanowana, a z wiekiem, najwyraźniej, odnalazła złoty środek pomiędzy pragnieniem absolutnej wolności a służeniem rodzinie. Trudna sztuka. - Dalej tego pragniesz? Bycia równą mężczyznom? Swobody w czynieniu tego, co oni? Sięgnięcia po możliwości Roberta? - spytała wprost, ciekawa odpowiedzi. - Czytałaś może artykuł Mulcibera? - dodała na jednym wydechu, zastanawiając się nad obecną sytuacją lady Travers, młodej mężatki. Z tego co słyszała na salonach, spisywała się w swej roli idealnie, lecz to, co działo się publicznie często miało niewiele wspólnego z zakulisową prawdą posiadłości.
- Nie mogę dać im zupełnie wolnej ręki - odpowiedziała ciszej; wyciągnęła wnioski z opowieści Melisande, ale nie wszystko było takie proste. - Staram się poświęcać im wiele uwagi. Podobno podchodzę do nich zbyt dorośle, wymagam zbyt wiele, ale...są wyjątkowe. I wymagają wyjątkowej opieki - zwłaszcza Myssleine; to o nią bała się najbardziej, o jej miejsce w czarodziejskim świecie. O trudności, jakich doświadczy jako czarownica. Westchnęłą lekko słysząc pytanie o wychowaczą pomoc - trudny temat, biorąc pod uwagę fakt, że poprzednia niania została zamordowana przez swych podopiecznych. - Mam wsparcie opiekunek, ale ostatnia niestety opuściła Białą Willę na dobre- uroczy eufemizm, dobrze ukrywający potencjalne ryzyko, z jakimi wiązała się wizyta Melisande na tej przytulnej werandzie. Nic na razie nie zapowiadało kryzysu, Marcus zajmował się początkującą karierą botanika, a Melisande z zachwytem przyglądała się swej krewnej, domagając się atencji. Interesowały ją włosy lady Travers, suknia, a przede wszystkim pierścienie na jej dłoniach. Dotykała ich z zaintrygowaniem a Deirdre śledziła jej zabawę, pogrążona w myślach.
Czy była dobrą kartą? Królową? Asem karo? Czy raczej Jokerem, podstawianym i wymienianym? Nie ona miała to osądzić. - Uznaję to za sukces. Tristan szybko się nudzi - powiedziała powoli przeciągając głoski. Nie miała czasu się nad tym zastanowić, ale faktycznie: jak długo mieszkała już w Białej Willi? Przestała liczyć dni pełne niepewności, zaufała mu a to zaufanie doprowadziło ją na sam szczyt. Przyjrzała się zdziwiona wyciągniętemu ku niej ozdobnemu pudełku, zakłopotana hojnym gestem. - Dziękuję, ale nie trzeba było, Melisande - powiedziała cicho, przez moment gładząc wierzch kasetki. Otworzyła ją i uśmiechnęla się; kolczyki były piękne, świecące, przyciągające wzrok, także ten Myssleine, która z chichotem próbowała właśnie przejść przez kolana lady Travers w stronę matki i nowych świecidełek. Dei rzuciła Melisie przepraszające spojrzenie i zwinnie uniosła dziewczynkę w górę i do siebie, sadzając ją obok. - Bądź grzeczna. To nie tor przeszkód - upomniała ją cicho, pozwalając jednak zajrzeć do pudełka i pobawić się kolczykami. Sama w tym czasie machnęła różdżką, drzwi drewnianego barku na końcu werandy otworzyły się z trzaskiem, a na stoliku ze świstem pojawiła się butelka czerwonego wina. Szybko odkorkowana kolejnym ruchem różdżki; Dei rozlała jednak płyn do przywołanych kielichów już własnoręcznie, próbując zyskać na czasie. Mówienie o skomplikowanych uczuciach, dalekich od napięcia, pożądania czy gniewu, było dla niej trudne. - Po prostu doceniam twój spokój i okazywaną mi sympatię. Wiem, że to nie jest dla ciebie łatwa sytuacja, widzieć obcą kobietę w ulubionej posiadłości swojego ojca, wiedząc, że jest kochanką żonatego brata. Do tego - że sprowadziła na świat dzieci - z nieprawego łoża, potencjalnych problematycznych konkurentów oficjalnego potomstwa w przyszlości; nie musiala tego dodawać, obydwie zdawały sobie sprawę z skomplikowania życia Deirdre. - Czarownice zazwyczaj nie darzą mnie sympatią. Nie darzyły - poprawiła się, nie wiedząc, czy Tristan zdradził siostrę całą historię, czy też pominął informacje o tym, skąd przybyła i jakie szkarłatne piętno na niej ciążyło. - Miałaś i masz wszelkie prawo do tego, by mną pogardzać, by mnie nienawidzić i by wpłynąć na Tristana lub w inny, subtelny sposób mi zaszkodzić, ale nie zrobiłaś tego - spojrzała na Melisę z ukosa, znad kieliszka, który jej podawała. W toaście, jaki powinny raczej wznosić na cześć potomkini Róż.
Nic na to nie wskazywało, wyglądały normalnie, bawiły się grzecznie, nawet Melisande, teraz zaintrygowana kosmykiem ciemnych włosów, wymykającym się z fryzury szlachcianki. Sięgnęła do niego rączkami i pociągnęła mało delikatnie; Deirdre tego nie zauważyła, skupiona na opowieści damy. I na całej jej aurze, nieskrępowanej, swobodniejszej z każdym słowem, tak pięknie odsłaniającym prawdę o jej buntowniczej naturze. Opowiadała z wesołością, z przyjacielską poufałością, barwnie, a Mericourt obserwowała ją z przyjemnością. Pasowała tutaj, do dzikszych ogrodów, do domu na końcu świata, tuż nad klifami; do bujnej przyrody, rozrastającej się wokół ścian Białej Willi. - Trudno mi wyobrazić sobie Tristana, który teraz pozwala komukolwiek na podobne łamanie zasad- powiedziała w zamyśleniu, tamten młodszy Rosier był kimś innym. Nawet arystokrata, który naćpany i pijany, dławiący tęsknotę za drugą z sióstr i za niewinną półwilą, ledwie wchodzącą w dorosłość, odwiedzał ją po raz pierwszy w Wenus, wydawał się jej szalenie odległy. Obcy. Łagodniejszy i bardziej zagubiony. - Ale już wyobrażenie sobie ciebie jako dzielnej buntowniczki nie sprawia mi żadnego kłopotu - dodała z uśmiechem, Melisa była harda, opanowana, a z wiekiem, najwyraźniej, odnalazła złoty środek pomiędzy pragnieniem absolutnej wolności a służeniem rodzinie. Trudna sztuka. - Dalej tego pragniesz? Bycia równą mężczyznom? Swobody w czynieniu tego, co oni? Sięgnięcia po możliwości Roberta? - spytała wprost, ciekawa odpowiedzi. - Czytałaś może artykuł Mulcibera? - dodała na jednym wydechu, zastanawiając się nad obecną sytuacją lady Travers, młodej mężatki. Z tego co słyszała na salonach, spisywała się w swej roli idealnie, lecz to, co działo się publicznie często miało niewiele wspólnego z zakulisową prawdą posiadłości.
- Nie mogę dać im zupełnie wolnej ręki - odpowiedziała ciszej; wyciągnęła wnioski z opowieści Melisande, ale nie wszystko było takie proste. - Staram się poświęcać im wiele uwagi. Podobno podchodzę do nich zbyt dorośle, wymagam zbyt wiele, ale...są wyjątkowe. I wymagają wyjątkowej opieki - zwłaszcza Myssleine; to o nią bała się najbardziej, o jej miejsce w czarodziejskim świecie. O trudności, jakich doświadczy jako czarownica. Westchnęłą lekko słysząc pytanie o wychowaczą pomoc - trudny temat, biorąc pod uwagę fakt, że poprzednia niania została zamordowana przez swych podopiecznych. - Mam wsparcie opiekunek, ale ostatnia niestety opuściła Białą Willę na dobre- uroczy eufemizm, dobrze ukrywający potencjalne ryzyko, z jakimi wiązała się wizyta Melisande na tej przytulnej werandzie. Nic na razie nie zapowiadało kryzysu, Marcus zajmował się początkującą karierą botanika, a Melisande z zachwytem przyglądała się swej krewnej, domagając się atencji. Interesowały ją włosy lady Travers, suknia, a przede wszystkim pierścienie na jej dłoniach. Dotykała ich z zaintrygowaniem a Deirdre śledziła jej zabawę, pogrążona w myślach.
Czy była dobrą kartą? Królową? Asem karo? Czy raczej Jokerem, podstawianym i wymienianym? Nie ona miała to osądzić. - Uznaję to za sukces. Tristan szybko się nudzi - powiedziała powoli przeciągając głoski. Nie miała czasu się nad tym zastanowić, ale faktycznie: jak długo mieszkała już w Białej Willi? Przestała liczyć dni pełne niepewności, zaufała mu a to zaufanie doprowadziło ją na sam szczyt. Przyjrzała się zdziwiona wyciągniętemu ku niej ozdobnemu pudełku, zakłopotana hojnym gestem. - Dziękuję, ale nie trzeba było, Melisande - powiedziała cicho, przez moment gładząc wierzch kasetki. Otworzyła ją i uśmiechnęla się; kolczyki były piękne, świecące, przyciągające wzrok, także ten Myssleine, która z chichotem próbowała właśnie przejść przez kolana lady Travers w stronę matki i nowych świecidełek. Dei rzuciła Melisie przepraszające spojrzenie i zwinnie uniosła dziewczynkę w górę i do siebie, sadzając ją obok. - Bądź grzeczna. To nie tor przeszkód - upomniała ją cicho, pozwalając jednak zajrzeć do pudełka i pobawić się kolczykami. Sama w tym czasie machnęła różdżką, drzwi drewnianego barku na końcu werandy otworzyły się z trzaskiem, a na stoliku ze świstem pojawiła się butelka czerwonego wina. Szybko odkorkowana kolejnym ruchem różdżki; Dei rozlała jednak płyn do przywołanych kielichów już własnoręcznie, próbując zyskać na czasie. Mówienie o skomplikowanych uczuciach, dalekich od napięcia, pożądania czy gniewu, było dla niej trudne. - Po prostu doceniam twój spokój i okazywaną mi sympatię. Wiem, że to nie jest dla ciebie łatwa sytuacja, widzieć obcą kobietę w ulubionej posiadłości swojego ojca, wiedząc, że jest kochanką żonatego brata. Do tego - że sprowadziła na świat dzieci - z nieprawego łoża, potencjalnych problematycznych konkurentów oficjalnego potomstwa w przyszlości; nie musiala tego dodawać, obydwie zdawały sobie sprawę z skomplikowania życia Deirdre. - Czarownice zazwyczaj nie darzą mnie sympatią. Nie darzyły - poprawiła się, nie wiedząc, czy Tristan zdradził siostrę całą historię, czy też pominął informacje o tym, skąd przybyła i jakie szkarłatne piętno na niej ciążyło. - Miałaś i masz wszelkie prawo do tego, by mną pogardzać, by mnie nienawidzić i by wpłynąć na Tristana lub w inny, subtelny sposób mi zaszkodzić, ale nie zrobiłaś tego - spojrzała na Melisę z ukosa, znad kieliszka, który jej podawała. W toaście, jaki powinny raczej wznosić na cześć potomkini Róż.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uśmiechnęła się lekko na pierwsze ze słów Deirdre, a na kolejne wyznanie jej uśmiech pogłębił się z zadowoleniem. Lubiła, dostrzegła to bardzo szybko. W tym względzie, były bardzo podobne do siebie. Nie pozwalała, by coś wymknęło się z jej rąk, prowadząc swoje ścieżki z pewnością, dzięki posiadanym informacjom i pewnego rodzaju kontrolą. Pewność którą prezentowała składała się ze starannego przygotowania i rozważnych decyzji. Pośpiech był złym doradcą. A jednak teraz, wypełniona była frustracją pełną niezrozumienia. Brakowało jej informacji i zasobów. Imogen - choć miała ich wiele, o Manannanie wypowiadała się jedynie w superlatywach chcąc z pewnością sprawić, by prezentował się odpowiednio w jej oczach. On sam zaś odsunął się od niej, pozostawiając gdzieś na uboczu. Kończyła jej się cierpliwość. Zaśmiała się łagodnie odrzucając głowę, którą po chwili pokręciła głową. Tristan nie miał powodów ani potrzeb by znać się na dzieciach, ale to o czym mówiła składało się na kwintesencję ich jestestwa.
- Chodziło mi o usposobienie, które wędruje poprzez naszą krew. Nie poddajemy się kontroli. - oznajmiła ze spokojem, bo było to jednakie dla nich wszystkich. Gdyby byli ludźmi słabego charakteru nigdy nie daliby rady panować nad bestiami. Nie potrafiliby się nimi zająć i ich okiełznać. Kolejne z zawieszonych pytań unosząc jej brwi odrobinę. A powinien? Przesunęła tęczówki od jednego z nich, do drugie po raz kolejny.
- Nie. - odpowiedziała jej zgodnie z prawda. - Ale ciężko oczekiwać informacji kiedy trudniej o tak łatwą wcześniej prywatność. - powstrzymała tęskne westchnienie za bratem. On zawierzał w jej inteligencję i jej siłę. Wprowadził ją, wspierał kiedy w siebie zwątpiła. Teraz jednak musiała odnaleźć własną drogę, opracować swój plan. - To nie coś co może paść podczas rodzinnej kolacji. - orzekła z lekkością pozwalając by jej myśli na krótką chwilę pomknęły w stronę różanego zamku. Tęskniła za nim. Za altaną którą sobie upodobała z której rozciągał się widok na morze. Za klifami.
- Teraz jest niepomiernie różne od wtedy. A jeśli odpowiednio dobrze znasz zasady, możesz poruszać się pomiędzy nimi, jedynie naginając je lekko do tego, co chcesz osiągnąć w danym momencie. - trzeba było być zaznajomionym z regułami, które toczyły świat. Czy to te w którym przyszło jej żyć, czy te które dotyczyły całego świata. Umiejętność lawirowania pomiędzy nimi pozwalała docierać do miejsc, które mogły wydawać się nieosiągalne, lub mało przystępne.
- Broda nie dodałaby mi animuszu. - odpowiedziała jej, pochylając odrobinę głowę z rozbawieniem, które rozciągnęło się po jej twarzy. Powtarzając słowa, które Tristan kiedyś ku niej powiedział. W chwili kiedy pierwszy raz zwątpiła w siebie, dał jej pewność której poszukiwała. Wtedy obiecała sobie zrobić to, o co ją poprosił. Nigdy więcej nie stracić swojej własnej pewności. A już na pewno nie przez mężczyznę. - To fascynujący świat i całkiem inny zestaw możliwości. Ale nie muszę ograniczać się do bycia równą z nimi - od wielu już jestem lepsza. - w jej słowach nie brakowało pewności, co do stawianej tezy. Była, dokładnie tak jak powiedziała. Tristan bywał bezlitosny we własnych osądach, tym mocniej i bardziej wierzyła w jego słowa.
- Wiele jest prawdy w słowach spod jego pióra. - przyznała odciągając na chwilę wzrok w zastanowieniu. Uniosła kielich mocząc wargi w alkoholu. Czy wskazywane przez niego badania miały jakiekolwiek faktyczne podłoże - nie wiedziała. Mogłaby go co prawda w każdej chwili zapytać, ale nie odczuwała takiej potrzeby. Sięgnął po naukę, która zawsze budzi zaufanie opierając się na faktach - odnajdując punkt który można wykorzystać. - I propagandowo to dobrze wymierzony cios w nieprzyjaciela. Choć przyznajmy to otwarcie między sobą - doskonale wiemy, że nie brakuje nam fantazji w dążeniu do określonego celu. - ciągnięcie za włosy zaowocowało przeniesieniem jej uwagi na dziewczynkę obok. Najpierw przeniosła na nią spojrzenie po którym ciężko było stwierdzić cokolwiek więcej. Uniosła wolnę rękę nachylając się trochę ku niej. Owinęła jej policzek długimi palcami. Przekrzywiając głowę. - W przeciwieństwie do mężczyzn, posiadamy największą z możliwych władzę nad życiem. Możemy obdarzyć ich naszym przychylnością. Dobrodziejstwem, którego potrzebują. - puściła dziewczynce oko, odwracając znów wzrok na Deirdre. Czy byłaby w stanie zabić? Możliwe, że bez mrugnięcia okiem - możliwe, że zawahałaby się. Nie wyrokowała jednoznacznie, nie wiedząc, na co przyjdzie jej jeszcze w życiu trafić.
- Oczywiście, że nie. Musisz tylko odkryć, co jest ich brzękadłem. To była najważniejsza z lekcji, jaką zostawił mi ojciec. - oznajmiła przypominając sobie swoją pierwszą wizytę w rezerwacie. - Martwisz się tym, że traktujesz swoje dzieci jak inteligentnych ludzi? - spojrzała na nią trochę zdziwiona zadzierając do góry brwi. - Nie wszyscy sprawdzają się przy pielęgnacji kwiatów. - odpowiedziała jej metaforycznie nie wiedząc nawet co dokładnie kryło się za jej słowami. Ale przyzwyczajona do służby od lat, wiedziała doskonale że otaczać się trzeba było ludźmi, którzy potrafili odpowiednio wykonywać powierzone im zadania.
- Może nawet większy niż tytuł który otrzymałaś ostatnio. - zażartowała swobodnie nie przestając się uśmiechać. - Oh… - zadziwiła się uprzejmie, kiedy Mysseline zaczęła próbować przechodzenia ponad nią. Niezmiennie pozwalając jej jednak na podążanie własną drogą. Uniosła jedynie ręce, żeby móc ją asekurować, w razie, gdyby to było konieczne.
- Ludzie gardzą tym, czego się boją i czego nie rozumieją. Boją nieznanego, albo tego, co emanuje i przytłacza ich siłą. Jeśli głębiej się nad tym zastanowić… - zaczęła unosząc kielich w milczącym toaście. - ...to w istocie, mogłabym podjąć się tego o czym wspominasz. - kącik jej ust drgnął lekko. - Tylko czy wykorzystywanie energii na walkę z kobietą nad którą protektorat roztoczył mój brat było kiedykolwiek dobrym wyjściem? - zapytała ją retorycznie, unosząc kielich do ust. Zamilkła na chwilę odciągając go od warg. Wskazała na nią ręką w której trzymała kielich. - Nie jesteś dla mnie zagrożeniem w innym przypadku nigdy by cię tu nie było. Jeśli mój brat pozwolił trwać ci obok siebie tak długo, to znaczy, że ma ku temu powód i właśnie tego chce. Postanowiłam podążać wytyczoną przez niego drogą i w przyszłości skorzystać z lojalności która cię z nami wiąże. Nie dlatego, że potrzebuje kogoś by mi ją wskazał, ale dlatego, że jego osąd nigdy mnie nie zawiódł. Wolę mieć w tobie przyjaciółkę, zwłaszcza, że teraz bardziej niż wcześniej może mi się przydać ta znajomość, twój wzrok sięga w inne miejsca niż mój, wojna nie toczy się tylko na froncie, muszę wiedzieć możliwie jak najwięcej. A kilka perspektyw jednej sytuacji, pozwala na wnikliwszą jej analizę. Poza tym… - dodała po krótkiej chwili unosząc znów alkohol. - …żadne z nas nie pozwoli odebrać sobie tego, co uznaliśmy już za przynależące do nas. Tristan, nie pozwoliłby na to nawet mnie. Ja zaś, zwykłam trzymać się swojego zdania i raz podjętych decyzji - moje postrzeganie tej sprawy niewiele zmieniło się od czasu naszego pierwszego spotkania. Czy moje milczenie uczyniło mnie wyrodną szwagierką? Możliwe. - odpowiedziała na postawione pytanie spoglądając na morze. Po prawdzie w jakiś sposób współczuła im obu. - Ale wiedza i zorientowanie w sytuacji to potężne bronie. W konfiguracji o której rozmawiamy nie moją rolą jest walka z tobą a na niej samej zyskałabym najmniej. - orzekła na samym końcu wracając do niej spojrzeniem ciemnych oczu. Uśmiechnęła się. - Opowiedz mi najpierw o moim mężu - o tym co myślisz i co wiesz. O tym, co dostrzegłaś pod tym, co niewypowiedziane. Co mawia się o samych Traversach. Powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem. - to co widoczne na pierwszy rzut oka, oczywiste, prezentowane światu - nie tego chciała. Chciała prawdziwych informacji, albo wnikliwej obserwacji. Trudno było jednak jednoznacznie stwierdzić po co jedynie poprzez zerknięcie w jej kierunku. Miała cel w postawionym pytaniu, choć układając odpowiednio słowa, nie pozwoliła mu się przebić na wierzch. - Poznaliście się, prawda? - zapytała, wykonując ruch nadgarstkiem, obracając wino w trzymanym kielichu.
- Chodziło mi o usposobienie, które wędruje poprzez naszą krew. Nie poddajemy się kontroli. - oznajmiła ze spokojem, bo było to jednakie dla nich wszystkich. Gdyby byli ludźmi słabego charakteru nigdy nie daliby rady panować nad bestiami. Nie potrafiliby się nimi zająć i ich okiełznać. Kolejne z zawieszonych pytań unosząc jej brwi odrobinę. A powinien? Przesunęła tęczówki od jednego z nich, do drugie po raz kolejny.
- Nie. - odpowiedziała jej zgodnie z prawda. - Ale ciężko oczekiwać informacji kiedy trudniej o tak łatwą wcześniej prywatność. - powstrzymała tęskne westchnienie za bratem. On zawierzał w jej inteligencję i jej siłę. Wprowadził ją, wspierał kiedy w siebie zwątpiła. Teraz jednak musiała odnaleźć własną drogę, opracować swój plan. - To nie coś co może paść podczas rodzinnej kolacji. - orzekła z lekkością pozwalając by jej myśli na krótką chwilę pomknęły w stronę różanego zamku. Tęskniła za nim. Za altaną którą sobie upodobała z której rozciągał się widok na morze. Za klifami.
- Teraz jest niepomiernie różne od wtedy. A jeśli odpowiednio dobrze znasz zasady, możesz poruszać się pomiędzy nimi, jedynie naginając je lekko do tego, co chcesz osiągnąć w danym momencie. - trzeba było być zaznajomionym z regułami, które toczyły świat. Czy to te w którym przyszło jej żyć, czy te które dotyczyły całego świata. Umiejętność lawirowania pomiędzy nimi pozwalała docierać do miejsc, które mogły wydawać się nieosiągalne, lub mało przystępne.
- Broda nie dodałaby mi animuszu. - odpowiedziała jej, pochylając odrobinę głowę z rozbawieniem, które rozciągnęło się po jej twarzy. Powtarzając słowa, które Tristan kiedyś ku niej powiedział. W chwili kiedy pierwszy raz zwątpiła w siebie, dał jej pewność której poszukiwała. Wtedy obiecała sobie zrobić to, o co ją poprosił. Nigdy więcej nie stracić swojej własnej pewności. A już na pewno nie przez mężczyznę. - To fascynujący świat i całkiem inny zestaw możliwości. Ale nie muszę ograniczać się do bycia równą z nimi - od wielu już jestem lepsza. - w jej słowach nie brakowało pewności, co do stawianej tezy. Była, dokładnie tak jak powiedziała. Tristan bywał bezlitosny we własnych osądach, tym mocniej i bardziej wierzyła w jego słowa.
- Wiele jest prawdy w słowach spod jego pióra. - przyznała odciągając na chwilę wzrok w zastanowieniu. Uniosła kielich mocząc wargi w alkoholu. Czy wskazywane przez niego badania miały jakiekolwiek faktyczne podłoże - nie wiedziała. Mogłaby go co prawda w każdej chwili zapytać, ale nie odczuwała takiej potrzeby. Sięgnął po naukę, która zawsze budzi zaufanie opierając się na faktach - odnajdując punkt który można wykorzystać. - I propagandowo to dobrze wymierzony cios w nieprzyjaciela. Choć przyznajmy to otwarcie między sobą - doskonale wiemy, że nie brakuje nam fantazji w dążeniu do określonego celu. - ciągnięcie za włosy zaowocowało przeniesieniem jej uwagi na dziewczynkę obok. Najpierw przeniosła na nią spojrzenie po którym ciężko było stwierdzić cokolwiek więcej. Uniosła wolnę rękę nachylając się trochę ku niej. Owinęła jej policzek długimi palcami. Przekrzywiając głowę. - W przeciwieństwie do mężczyzn, posiadamy największą z możliwych władzę nad życiem. Możemy obdarzyć ich naszym przychylnością. Dobrodziejstwem, którego potrzebują. - puściła dziewczynce oko, odwracając znów wzrok na Deirdre. Czy byłaby w stanie zabić? Możliwe, że bez mrugnięcia okiem - możliwe, że zawahałaby się. Nie wyrokowała jednoznacznie, nie wiedząc, na co przyjdzie jej jeszcze w życiu trafić.
- Oczywiście, że nie. Musisz tylko odkryć, co jest ich brzękadłem. To była najważniejsza z lekcji, jaką zostawił mi ojciec. - oznajmiła przypominając sobie swoją pierwszą wizytę w rezerwacie. - Martwisz się tym, że traktujesz swoje dzieci jak inteligentnych ludzi? - spojrzała na nią trochę zdziwiona zadzierając do góry brwi. - Nie wszyscy sprawdzają się przy pielęgnacji kwiatów. - odpowiedziała jej metaforycznie nie wiedząc nawet co dokładnie kryło się za jej słowami. Ale przyzwyczajona do służby od lat, wiedziała doskonale że otaczać się trzeba było ludźmi, którzy potrafili odpowiednio wykonywać powierzone im zadania.
- Może nawet większy niż tytuł który otrzymałaś ostatnio. - zażartowała swobodnie nie przestając się uśmiechać. - Oh… - zadziwiła się uprzejmie, kiedy Mysseline zaczęła próbować przechodzenia ponad nią. Niezmiennie pozwalając jej jednak na podążanie własną drogą. Uniosła jedynie ręce, żeby móc ją asekurować, w razie, gdyby to było konieczne.
- Ludzie gardzą tym, czego się boją i czego nie rozumieją. Boją nieznanego, albo tego, co emanuje i przytłacza ich siłą. Jeśli głębiej się nad tym zastanowić… - zaczęła unosząc kielich w milczącym toaście. - ...to w istocie, mogłabym podjąć się tego o czym wspominasz. - kącik jej ust drgnął lekko. - Tylko czy wykorzystywanie energii na walkę z kobietą nad którą protektorat roztoczył mój brat było kiedykolwiek dobrym wyjściem? - zapytała ją retorycznie, unosząc kielich do ust. Zamilkła na chwilę odciągając go od warg. Wskazała na nią ręką w której trzymała kielich. - Nie jesteś dla mnie zagrożeniem w innym przypadku nigdy by cię tu nie było. Jeśli mój brat pozwolił trwać ci obok siebie tak długo, to znaczy, że ma ku temu powód i właśnie tego chce. Postanowiłam podążać wytyczoną przez niego drogą i w przyszłości skorzystać z lojalności która cię z nami wiąże. Nie dlatego, że potrzebuje kogoś by mi ją wskazał, ale dlatego, że jego osąd nigdy mnie nie zawiódł. Wolę mieć w tobie przyjaciółkę, zwłaszcza, że teraz bardziej niż wcześniej może mi się przydać ta znajomość, twój wzrok sięga w inne miejsca niż mój, wojna nie toczy się tylko na froncie, muszę wiedzieć możliwie jak najwięcej. A kilka perspektyw jednej sytuacji, pozwala na wnikliwszą jej analizę. Poza tym… - dodała po krótkiej chwili unosząc znów alkohol. - …żadne z nas nie pozwoli odebrać sobie tego, co uznaliśmy już za przynależące do nas. Tristan, nie pozwoliłby na to nawet mnie. Ja zaś, zwykłam trzymać się swojego zdania i raz podjętych decyzji - moje postrzeganie tej sprawy niewiele zmieniło się od czasu naszego pierwszego spotkania. Czy moje milczenie uczyniło mnie wyrodną szwagierką? Możliwe. - odpowiedziała na postawione pytanie spoglądając na morze. Po prawdzie w jakiś sposób współczuła im obu. - Ale wiedza i zorientowanie w sytuacji to potężne bronie. W konfiguracji o której rozmawiamy nie moją rolą jest walka z tobą a na niej samej zyskałabym najmniej. - orzekła na samym końcu wracając do niej spojrzeniem ciemnych oczu. Uśmiechnęła się. - Opowiedz mi najpierw o moim mężu - o tym co myślisz i co wiesz. O tym, co dostrzegłaś pod tym, co niewypowiedziane. Co mawia się o samych Traversach. Powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem. - to co widoczne na pierwszy rzut oka, oczywiste, prezentowane światu - nie tego chciała. Chciała prawdziwych informacji, albo wnikliwej obserwacji. Trudno było jednak jednoznacznie stwierdzić po co jedynie poprzez zerknięcie w jej kierunku. Miała cel w postawionym pytaniu, choć układając odpowiednio słowa, nie pozwoliła mu się przebić na wierzch. - Poznaliście się, prawda? - zapytała, wykonując ruch nadgarstkiem, obracając wino w trzymanym kielichu.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przyglądała się Marcusowi, dalej badającemu krzew róży, w zastanowieniu, pozwalając słowom Melisande przepływać nieskrępowanie przez letnią ciszę, przerywaną tylko szelestem liści, śpiewem ptaków i regularnym szumem fal, rozbijającym się o brzeg po północnej stronie posiadłości. Nie ignorowała szlachcianki, wręcz przeciwnie, poświęcała jej słowom wiele uwagi. To oczywiste, że Tristan nie chwalił się rodzinie z dokonań bękartów, skarciła się w myśli, że na to liczyła, jak zwykle naiwna, dłużej zatrzymała się jednak przy wspomnieniu o gorącej krwi Rosierów. Ta płynęła też w żyłach Marcusa i Myssleine, umocniła w nich magię, dodała charakteru, dopiero kształtującego się podług nauk ich matki. Mimo młodego wieku już dostrzegała różnicę między bliźniętami, być może złudnie zwiedziona spokojem chłopca i kapryśnością dziewczynki; dwie natury, podobne i przeciwne zarazem, uzupełniające się i najlepiej współdziałające wspólnie. Chciała, by tak pozostało, życie już szykowało dla nich rywala na zewnątrz ich spokojnej egzystencji w ogrodach Białej Willi. Machinalnie pogłaskała włosy córki, sadowiącej się już obok niej, po czym powróciła wzrokiem do arystokratki, odwzajemniając lekki uśmiech.
Wywołany nie tylko wizją różanej piękności z brodą. Rozumiała poczucie wyższości nad mężczyznami jak nikt inny, była więc ciekawa podejścia Melisande, odnajdującej się przecież w specyficznej magicznej profesji. - W czym czujesz się lepsza? I od kogo? - spytała, zaintrygowana, bez ani grama kpiny, nie wątpiła przecież w kompetencję lady Rosier. Tak zawsze o niej myślała, z trudem ubierając ją w morskie barwy Traversów. Pasujące do niej, oczywiście, że tak, Melisa miała w sobie spokój i szaleństwo oceanu, głębię, stateczność i nieprzewidywalność zarazem. Była też pełna życia, o którym z taką emfazą opowiadała w kontekście nakreślonych przez Mulcibera słów. Mericourt zmarszczyła lekko brwi, ale rozpogodziła się, widząc, z jaką czułością szlachcianka podchodzi do Myssleine. Wyrozumiałą, zaciekawioną, pełną szacunku. - Podziwiam twą wiarę, Melisande. Znasz mężczyzn od znacznie lepszej strony niż ja - westchnęła lekko; wychowała się w innym świecie, a dojrzewała jako kobieta w prawdziwym piekle, nic więc dziwnego, że jej podejście do łaskawego obdarzania mężczyzn dobrodziejstwem znacząco różniło się od doświadczeń reprezentantek błękitnej krwi. Czarodzieje brali to, czego - i kogo - chcieli, ileż było nieszczęśliwych małżeństw, dam doprowadzanych do szaleństwa uwięzieniem i zmuszeniem do rozpłodu? Ile bękartów posiadali publicznie szanowani dżentelmeni? - Mnie zawsze bardziej kusiła władza nad śmiercią - dodała ciszej, jakby w zastanowieniu; nigdy nie sądziła, że sprowadzenie na świat nowych czarodziejów da jej tyle satysfakcji, lecz mimo dumy z bliźniąt, mimo miłości, jaką do nich czuła - głównie spowodowanej połączeniem z Tristanem - nie pragnęła znów stać się brzemienna, ba, bała się tego stanu i konsekwencji, obdarcia z resztek sprawczości i władzy nad własnym ciałem. - Artykuł Mulcibera bez wątpienia jest intrygujący, staram się jednak nie odbierać go personalnie. Gdybym tak uczyniła, musiałabym stracić przyjaciela - zakończyła swobodniej, nieco żartobliwie; arogancko sądziła, że jest wyjątkiem, że dowiodła swej wartości na polu walki i poświęcenia i że mimo wszystko to dokonania spowite szmaragdową łuną Mrocznego Znaku liczą się dla świata czarodziejów bardziej niż sprowadzenie na świat kolejnego pokolenia. Czystego. Z wybitną krwią - błękitną, wierzyła w to w skrytości ducha, tak też postrzegała swoje dzieci. Coraz lepiej czując się w rozmowie o nich. Świeże spojrzenie Melisande dawało jej dużo siły i akceptacji, a podzielenie się troskami, nawet w tak małym aspekcie, naprawdę pomagało. Znów uśmiechnęła się lekko, słysząc dobrą radę, padającą jeszcze z ust nieodżałowanego sir Corentina.
- Co więc było twoim brzękadłem? A co - Tristana? - zagadnęła, zaintrygowana, chcąc jak najwięcej dowiedzieć się o Rosierach z przeszłości, o młodszych wersjach dwojga dorosłych, silnych czarodziejów. - Do niedawna wątpiłam, że są inteligentne - wyznała ciszej, cmokając z niezadowoleniem, gdy zorientowała się, że Myssleine znacząco naprasza się szlachciance. Podniosła kapryszącą dziewczynkę i posadziła sobie na kolanach, kołysząc ją z zaskakującą wprawą. - Bliźnięta nie boją się niczego konkretnego. Co też jest dość niepokojące - ciemność, cienie, woda, głośne dźwięki, pająki, samotność; bliźnięta zdawały się ignorować podobne dziecięce lęki, do wszelkich niespodzianek podchodząc z ostrożną fascynacją. Brzękadłem mogło być więc tylko niezadowolenie matki, a i ono nie działało zbyt długo. - Właściwie Myssie nie przepada za burzami - dodała po chwili zastanowienia, gładząc w zamyśleniu ciemne włosy dziewczynki. Trzymała ją w ramionach pewnie, ze spokojem, nieświadoma, jak długą drogę przeszła - przeszli, wszyscy, we troje - od topiącej niemowlę wyrodnej matki do matki, według swoich wypaczonych standardów, niemal za czułej.
Zmienność stanowiła podstawę jej egzystencji, ponownie skupiła wzrok na żartującej właśnie z tego Melisande. Nie odwzajemniła uśmiechu, spoważniała, ale w żaden inny sposób nie dała po sobie poznać, że bystry komentarz szlachcianki nieco ją dotknął. Udała, że go nie usłyszała; na podobną swobodę w odnoszeniu się do Orderu Merlina pozwoliła tylko Tristanowi. Nie miała lady Travers tego za złe, czuła się przy niej swobodnie, a sam ten fakt był dużą nobilitacją.
- Czyli i dla ciebie jestem korzyścią? - spytała w końcu lekko, zasłuchana w logiczną wypowiedź brunetki; wypowiedź szczerą, barwną, jasno wyjawiającą intencję Melisande. Tym razem odwzajemniła jej uśmiech, trochę się z nią droczyła, nie brała do siebie zdroworozsądkowego podejścia dawnej lady Rosier, ba, bardzo je szanowała. - Ale masz rację, zdecydowanie lepiej mieć we mnie sojuszniczkę - kąciki ust zadrgały jeszcze bardziej, zanim je uspokoiła, upijając hojny łyk z kielicha. - I wolę, byś była wyrodną szwagierką niż wyrodną siostrą. Choć dla mnie jesteś po prostu - lub aż - mądrą, szczerą i świadomą nieoczywistych ścieżek życia czarownicą. A takie rzadko spotykam na swojej drodze - weszła jej w słowo, urywając komplement, bo Myssleine wyciągnęła rączki ku kielichowi, domagając się napoju. - Nie posmakuje ci. Jest gorzkie - zwróciła się do córki cierpliwie, lecz gdy ta zaczęła wierzgać nogami i wyraźniej domagać się skosztowania, delikatnie pomogła jej podtrzymać naczynie. Myssleine upiła mały łyk wina i, zgodnie z przewidywaniami, wypluła je na sukienkę matki, zanosząc się niezadowolonym piskiem. - Dlatego właśnie musisz mnie słuchać, zawsze - skomentowała ze stoickim spokojem, sięgając po różdżkę, by szybkim Chłoszczyść pozbyć się mokrej plany. Zdjęła też dziewczynkę z kolan, by ta wybiegała swoje przykre zaskoczenie na werandzie. Znała już jej sposoby radzenia sobie z nieprzyjemnościami. - Obawiam się, że nie powiem ci czegoś, czego jeszcze nie dowiedziałaś się sama. To przecież żona najlepiej zna swego męża, ba, zna go nawet lepiej niż on sam siebie - odpowiedziała w końcu na pytanie od Manannana, właściwie wdzięczna za wybuch Myssleine, pozwalający jej przemyśleć swe słowa. Usiadła wygodniej, poprawiła suknię i wypiła resztkę wina, po czym obróciła kielich między długimi, chłodnymi palcami. - Dlaczego pytasz? Obawiasz się, że znam go zbyt dobrze? - spytała wprost, bez pretensji, ze spokojem. - Manannan to silny i utalentowany czarodziej. Inteligentny, bystry, hardy. Ale tak jak mówiłam, to wszystko już na pewno o nim wiesz - urwała, przekrzywiając głowę, by oprzeć ją o obitą aksamitem ścianę werandy za swoimi plecami. - Ma potencjał, by sięgnąć naprawdę głęboko w odmęty czarnej magii. Dawno nie widziałam kogoś, kto mimo stosunkowo niewielkiego doświadczenia włada trudną mocą z taką gracją -
- O Traversach nie wiem zbyt wiele. Odważni, fantazyjni, wytrzymali. Wolne duchy, nie lubiące przewidywalności - kontynuowała ostrożnie, przypominając sobie nie tylko zasłyszane na salonach plotki, ale też zakulisowe wieści z Wenus. - Uwielbiają opowiadać o swych przygodach, łakną nowych doznań, są wiecznie nienasyceni. Podobno mają godną pozazdroszczenia tężyznę fizyczną - zakończyła nieco lżej, ciekawa, co kierowało Melisande, gdy zadawała to pytanie. Znała przecież Manannana najlepiej. I z każdej strony tej specyficznej róży wiatrów.
Wywołany nie tylko wizją różanej piękności z brodą. Rozumiała poczucie wyższości nad mężczyznami jak nikt inny, była więc ciekawa podejścia Melisande, odnajdującej się przecież w specyficznej magicznej profesji. - W czym czujesz się lepsza? I od kogo? - spytała, zaintrygowana, bez ani grama kpiny, nie wątpiła przecież w kompetencję lady Rosier. Tak zawsze o niej myślała, z trudem ubierając ją w morskie barwy Traversów. Pasujące do niej, oczywiście, że tak, Melisa miała w sobie spokój i szaleństwo oceanu, głębię, stateczność i nieprzewidywalność zarazem. Była też pełna życia, o którym z taką emfazą opowiadała w kontekście nakreślonych przez Mulcibera słów. Mericourt zmarszczyła lekko brwi, ale rozpogodziła się, widząc, z jaką czułością szlachcianka podchodzi do Myssleine. Wyrozumiałą, zaciekawioną, pełną szacunku. - Podziwiam twą wiarę, Melisande. Znasz mężczyzn od znacznie lepszej strony niż ja - westchnęła lekko; wychowała się w innym świecie, a dojrzewała jako kobieta w prawdziwym piekle, nic więc dziwnego, że jej podejście do łaskawego obdarzania mężczyzn dobrodziejstwem znacząco różniło się od doświadczeń reprezentantek błękitnej krwi. Czarodzieje brali to, czego - i kogo - chcieli, ileż było nieszczęśliwych małżeństw, dam doprowadzanych do szaleństwa uwięzieniem i zmuszeniem do rozpłodu? Ile bękartów posiadali publicznie szanowani dżentelmeni? - Mnie zawsze bardziej kusiła władza nad śmiercią - dodała ciszej, jakby w zastanowieniu; nigdy nie sądziła, że sprowadzenie na świat nowych czarodziejów da jej tyle satysfakcji, lecz mimo dumy z bliźniąt, mimo miłości, jaką do nich czuła - głównie spowodowanej połączeniem z Tristanem - nie pragnęła znów stać się brzemienna, ba, bała się tego stanu i konsekwencji, obdarcia z resztek sprawczości i władzy nad własnym ciałem. - Artykuł Mulcibera bez wątpienia jest intrygujący, staram się jednak nie odbierać go personalnie. Gdybym tak uczyniła, musiałabym stracić przyjaciela - zakończyła swobodniej, nieco żartobliwie; arogancko sądziła, że jest wyjątkiem, że dowiodła swej wartości na polu walki i poświęcenia i że mimo wszystko to dokonania spowite szmaragdową łuną Mrocznego Znaku liczą się dla świata czarodziejów bardziej niż sprowadzenie na świat kolejnego pokolenia. Czystego. Z wybitną krwią - błękitną, wierzyła w to w skrytości ducha, tak też postrzegała swoje dzieci. Coraz lepiej czując się w rozmowie o nich. Świeże spojrzenie Melisande dawało jej dużo siły i akceptacji, a podzielenie się troskami, nawet w tak małym aspekcie, naprawdę pomagało. Znów uśmiechnęła się lekko, słysząc dobrą radę, padającą jeszcze z ust nieodżałowanego sir Corentina.
- Co więc było twoim brzękadłem? A co - Tristana? - zagadnęła, zaintrygowana, chcąc jak najwięcej dowiedzieć się o Rosierach z przeszłości, o młodszych wersjach dwojga dorosłych, silnych czarodziejów. - Do niedawna wątpiłam, że są inteligentne - wyznała ciszej, cmokając z niezadowoleniem, gdy zorientowała się, że Myssleine znacząco naprasza się szlachciance. Podniosła kapryszącą dziewczynkę i posadziła sobie na kolanach, kołysząc ją z zaskakującą wprawą. - Bliźnięta nie boją się niczego konkretnego. Co też jest dość niepokojące - ciemność, cienie, woda, głośne dźwięki, pająki, samotność; bliźnięta zdawały się ignorować podobne dziecięce lęki, do wszelkich niespodzianek podchodząc z ostrożną fascynacją. Brzękadłem mogło być więc tylko niezadowolenie matki, a i ono nie działało zbyt długo. - Właściwie Myssie nie przepada za burzami - dodała po chwili zastanowienia, gładząc w zamyśleniu ciemne włosy dziewczynki. Trzymała ją w ramionach pewnie, ze spokojem, nieświadoma, jak długą drogę przeszła - przeszli, wszyscy, we troje - od topiącej niemowlę wyrodnej matki do matki, według swoich wypaczonych standardów, niemal za czułej.
Zmienność stanowiła podstawę jej egzystencji, ponownie skupiła wzrok na żartującej właśnie z tego Melisande. Nie odwzajemniła uśmiechu, spoważniała, ale w żaden inny sposób nie dała po sobie poznać, że bystry komentarz szlachcianki nieco ją dotknął. Udała, że go nie usłyszała; na podobną swobodę w odnoszeniu się do Orderu Merlina pozwoliła tylko Tristanowi. Nie miała lady Travers tego za złe, czuła się przy niej swobodnie, a sam ten fakt był dużą nobilitacją.
- Czyli i dla ciebie jestem korzyścią? - spytała w końcu lekko, zasłuchana w logiczną wypowiedź brunetki; wypowiedź szczerą, barwną, jasno wyjawiającą intencję Melisande. Tym razem odwzajemniła jej uśmiech, trochę się z nią droczyła, nie brała do siebie zdroworozsądkowego podejścia dawnej lady Rosier, ba, bardzo je szanowała. - Ale masz rację, zdecydowanie lepiej mieć we mnie sojuszniczkę - kąciki ust zadrgały jeszcze bardziej, zanim je uspokoiła, upijając hojny łyk z kielicha. - I wolę, byś była wyrodną szwagierką niż wyrodną siostrą. Choć dla mnie jesteś po prostu - lub aż - mądrą, szczerą i świadomą nieoczywistych ścieżek życia czarownicą. A takie rzadko spotykam na swojej drodze - weszła jej w słowo, urywając komplement, bo Myssleine wyciągnęła rączki ku kielichowi, domagając się napoju. - Nie posmakuje ci. Jest gorzkie - zwróciła się do córki cierpliwie, lecz gdy ta zaczęła wierzgać nogami i wyraźniej domagać się skosztowania, delikatnie pomogła jej podtrzymać naczynie. Myssleine upiła mały łyk wina i, zgodnie z przewidywaniami, wypluła je na sukienkę matki, zanosząc się niezadowolonym piskiem. - Dlatego właśnie musisz mnie słuchać, zawsze - skomentowała ze stoickim spokojem, sięgając po różdżkę, by szybkim Chłoszczyść pozbyć się mokrej plany. Zdjęła też dziewczynkę z kolan, by ta wybiegała swoje przykre zaskoczenie na werandzie. Znała już jej sposoby radzenia sobie z nieprzyjemnościami. - Obawiam się, że nie powiem ci czegoś, czego jeszcze nie dowiedziałaś się sama. To przecież żona najlepiej zna swego męża, ba, zna go nawet lepiej niż on sam siebie - odpowiedziała w końcu na pytanie od Manannana, właściwie wdzięczna za wybuch Myssleine, pozwalający jej przemyśleć swe słowa. Usiadła wygodniej, poprawiła suknię i wypiła resztkę wina, po czym obróciła kielich między długimi, chłodnymi palcami. - Dlaczego pytasz? Obawiasz się, że znam go zbyt dobrze? - spytała wprost, bez pretensji, ze spokojem. - Manannan to silny i utalentowany czarodziej. Inteligentny, bystry, hardy. Ale tak jak mówiłam, to wszystko już na pewno o nim wiesz - urwała, przekrzywiając głowę, by oprzeć ją o obitą aksamitem ścianę werandy za swoimi plecami. - Ma potencjał, by sięgnąć naprawdę głęboko w odmęty czarnej magii. Dawno nie widziałam kogoś, kto mimo stosunkowo niewielkiego doświadczenia włada trudną mocą z taką gracją -
- O Traversach nie wiem zbyt wiele. Odważni, fantazyjni, wytrzymali. Wolne duchy, nie lubiące przewidywalności - kontynuowała ostrożnie, przypominając sobie nie tylko zasłyszane na salonach plotki, ale też zakulisowe wieści z Wenus. - Uwielbiają opowiadać o swych przygodach, łakną nowych doznań, są wiecznie nienasyceni. Podobno mają godną pozazdroszczenia tężyznę fizyczną - zakończyła nieco lżej, ciekawa, co kierowało Melisande, gdy zadawała to pytanie. Znała przecież Manannana najlepiej. I z każdej strony tej specyficznej róży wiatrów.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Weranda
Szybka odpowiedź