Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Wieża Astronomiczna
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wieża Astronomiczna
Najwyższa wieża w Hogwarcie służąca jako miejsce zajęć z astronomii. To właśnie tutaj uczniowie rozszerzają swoją wiedzę na temat gwiazd i planet, obserwując je przez teleskopy, a także masę innych urządzeń służących do badania nieba. Najczęściej lekcje odbywają się o północy w bezksiężycowe noce, gdy ciała niebieskie są najlepiej widoczne. Wieża jest zazwyczaj zamknięta z wyjątkiem zajęć. Na jej szczyt prowadzi dokładnie tysiąc jeden stopni spiralnych schodów. To tutaj znajduje się również położony centralnie pod tarasem widokowym gabinet każdego nauczyciela astronomii, który uczył w szkole. Najczęściej jest zapełniony po brzegi książkami poświęconymi tej dziedzinie nauki jak i przedmiotami pomocnymi przy badaniu sklepienia. Sufit pomieszczenia zaczarowany jest w taki sposób, by pokazywał aktualne rozmieszczenie gwiazd bez potrzeby opuszczania pokoju.
Każda nauka była fascynująca. Potrzeba było jednak odpowiednio ją przedstawić i Jayden wierzył, że było to możliwe. Będąc częścią oraz obracając się w kręgach naukowych, dostrzegał jednak chorobę trawiącą to środowisko - a mianowicie megalomanię. Wyszukane słowa owszem, były szyfrem każdego, kto był w jego tajemnicę wtajemniczony, ale pewność własnej niezawodności kłóciła się z ogólnym podejściem do badania świata. Należało być pewnym i świadomym, że człowiek nie był nieomylny. Należało mieć otwarty umysł na niedopowiedzenia, konfrontacje, dialog. Nie wszyscy profesorowie i naukowcy byli zarażeni snobizmem, lecz obserwując ich zachowanie od lat, Vane mógł dostrzec, jak wiele - również wśród młodych - ukazywało się zuchwalstwa. Nie tak dawno temu wszak spotkał się ze swoją dawną uczennicą, która nie szanowała nikogo i niczego poza sobą samą. Jak dialog z takim człowiekiem mógł być w ogóle możliwy? Nic więc dziwnego, że nie można było z nimi nawiązać żadnej rozmowy. Znali wszak tylko swoje racje i próbowali narzucić je innym. Posiadali wiedzę, lecz nie posiadali pokory. Natrafiali na wysokie stanowiska, uzyskiwali świetne kwalifikacje, ale brakowało im duszy odkrywcy, dlatego właśnie można było nie przedrzeć się przez grubą zasłonę naukowej tromtadracji. Życie ukazywało jednak wiele swoich oblicz, dlatego może i Wren miała dostrzec akurat w tym momencie, że astronomia nie była nauką jednego człowieka, a fascynacją wszystkich.
Mogą odpowiadać za stworzenie magii, jak pan mówi, za największy cywilizacyjny cud, a jednocześnie skażają teren, w który przyjdzie im uderzyć.
Uśmiechnął się nikło, słysząc słowa czarownicy, która wyraźnie wykazywała większe zainteresowanie, chociaż na początku trzymała się sztywno zawodowych pobudek. Tak naprawdę teraz przypominała mu bardziej oświeconego studenta aniżeli dorosłą, samodzielną kobietę. - A czy magia nie jest najbrutalniejszą chorobą świata? - odpowiedział, nie zamierzając zagłębiać się już dalej w temat. Było ich poruszonych podczas spotkania zbyt wiele, by skupić się na wszystkich na równo i nie zaprzepaścić głównego sensu rozmowy. On sam nie znał się na wszystkim, chociaż starał się zapoznać z jak największą ich częścią. Wszak tylko holizm mógł pozwolić na zrozumienie świata oraz życia w całości. Gdy panna Chang przyznała się do zgubienia w temacie, w oczach profesora pojawił się ten rozbawiony błysk - wszak każdy odkrywca zaczynał od niezrozumienia i szedł drogą poznania. Czy miała nią podążyć, zależało tylko i wyłącznie od niej samej. - Istnieją takie dzieła, jednak nie są one zebrane, wyjaśnione, logiczna całość nie została ujawniona. Mimo to być może niedługo coś ujrzy światło dzienne - odpowiedział, posyłając ostatni uśmiech swojemu gościowi, a zaraz też przeszli do dalszego punktu. Ostrzeżenie, nawet jeśli miało się okazać farsą, musiało zostać wysłane. - Rozumiem - odparł jedynie, skinąwszy głową i przywołując do siebie pudełko, do którego włożył zarówno dokumentację przyniesioną przez kobietę, lecz również i buteleczkę ze sproszkowanym meteorytem. Jay rzucił niewerbalne zaklęcie zabezpieczające, żeby mieć pewność, że nic nie miało się stać z fiolką. No, i żeby nic nie wydostało się na zewnątrz, jeśli moc okazałaby się zbyt wielka. Ich spotkanie dobiegło końca, gdy zegar zaczął wybijać godzinę obiadu w Hogwarcie. - Panno Chang - pożegnał się astronom, a drzwi same otworzyły się przed czarownicą, gdy wychodziła. Profesor stał jeszcze przez chwilę z dłońmi w kieszeniach garniturowych spodni, zdając sobie sprawę z ogromu pracy, który miał czekać go w te wakacje.
|zt x2
Mogą odpowiadać za stworzenie magii, jak pan mówi, za największy cywilizacyjny cud, a jednocześnie skażają teren, w który przyjdzie im uderzyć.
Uśmiechnął się nikło, słysząc słowa czarownicy, która wyraźnie wykazywała większe zainteresowanie, chociaż na początku trzymała się sztywno zawodowych pobudek. Tak naprawdę teraz przypominała mu bardziej oświeconego studenta aniżeli dorosłą, samodzielną kobietę. - A czy magia nie jest najbrutalniejszą chorobą świata? - odpowiedział, nie zamierzając zagłębiać się już dalej w temat. Było ich poruszonych podczas spotkania zbyt wiele, by skupić się na wszystkich na równo i nie zaprzepaścić głównego sensu rozmowy. On sam nie znał się na wszystkim, chociaż starał się zapoznać z jak największą ich częścią. Wszak tylko holizm mógł pozwolić na zrozumienie świata oraz życia w całości. Gdy panna Chang przyznała się do zgubienia w temacie, w oczach profesora pojawił się ten rozbawiony błysk - wszak każdy odkrywca zaczynał od niezrozumienia i szedł drogą poznania. Czy miała nią podążyć, zależało tylko i wyłącznie od niej samej. - Istnieją takie dzieła, jednak nie są one zebrane, wyjaśnione, logiczna całość nie została ujawniona. Mimo to być może niedługo coś ujrzy światło dzienne - odpowiedział, posyłając ostatni uśmiech swojemu gościowi, a zaraz też przeszli do dalszego punktu. Ostrzeżenie, nawet jeśli miało się okazać farsą, musiało zostać wysłane. - Rozumiem - odparł jedynie, skinąwszy głową i przywołując do siebie pudełko, do którego włożył zarówno dokumentację przyniesioną przez kobietę, lecz również i buteleczkę ze sproszkowanym meteorytem. Jay rzucił niewerbalne zaklęcie zabezpieczające, żeby mieć pewność, że nic nie miało się stać z fiolką. No, i żeby nic nie wydostało się na zewnątrz, jeśli moc okazałaby się zbyt wielka. Ich spotkanie dobiegło końca, gdy zegar zaczął wybijać godzinę obiadu w Hogwarcie. - Panno Chang - pożegnał się astronom, a drzwi same otworzyły się przed czarownicą, gdy wychodziła. Profesor stał jeszcze przez chwilę z dłońmi w kieszeniach garniturowych spodni, zdając sobie sprawę z ogromu pracy, który miał czekać go w te wakacje.
|zt x2
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrzył, jak sala wypełniała się uczniami świeżych siódmych klas. Wydawali się inni niż on. Uśmiechnięci, zadowoleni ze swojego towarzystwa, nieprzyduszeni rzeczywistością i odpowiedzialnością. Dokładnie tak, jak chciałby widzieć dorastające pokolenia czerpiące z codzienności, a nie zżerające się w goryczy. Oczywiście nie byli tacy wszyscy - podzieleni na dwie części przez sytuację polityczną, zaskoczeni faktem działalności Ministerstwa Magii w Zakazanym Lesie i tym, co się tam wydarzyło. Ale Vane nie zamierzał w związku z tym milczeć czy nie odpowiadać na pytania, które padały od strony uczniów. Niektórzy mogli twierdzić, że nie należało to do jego obowiązków, ale astronom doskonale znał swoją powinność i było nią dbanie o swoich podopiecznych. Nie tylko dając im wiedzę, lecz również zapewniając odpowiednią interakcję z drugim człowiekiem. Zależało mu na tym. Dzień dobry. Jak pana synowie profesorze? Mogę o coś pana spytać po zajęciach? Bry. O czym dzisiaj? Kolejne osoby wchodziły do sali, mijając profesora opartego tyłem o biurko i zajmowały swoje miejsca w ławkach. Grupa była spora - nigdy nie miał tak wielu osób na astronomii w końcowym okresie edukacji uczniów w Hogwarcie i było to pewnego rodzaju ironiczne. Wszak kilka osób nie pojawiło się we wrześniu, a informacja o ich zaginięciu, śmierci, braku wiadomości zostały przedstawione przez profesora Dippeta na początkowej uczcie. Podskórnie wszyscy wyczuwali, że było źle... Wiadomość, którą sam Jayden dostał od swojego pradziadka, wywoływała w nim dekoncentrację. Ollivanderowie... Szuranie krzesła wytrąciło go jednak z zamyślenia i podniósł głowę, by spojrzeć po wpatrujących się w niego młodych twarzach. Zajęcia należało zacząć, bez względu na jego galopujące rozmyślania.
- Czarne dziury są jednymi z najdziwniejszych obiektów, które istnieją. Wydają się nie mieć w ogóle żadnego sensu. Skąd pochodzą? I co by się stało, gdyby się w nią wpadło? Oto nasz dzisiejszy temat. Dlatego poprosiłem was o przeczytanie dwóch rozdziałów z mojej książki - żebyście mieli chociażby śladowe pojęcie o tym, o czym będę wam mówił - zaczął, nie ruszając się zbytnio z miejsca. Zamiast tego machnął różdżką, by przez salę rozlało się imitujące galaktykę zaklęcie i zwizualizowało fakt, o którym mieli rozmawiać. - Zacznijmy jednak od małej powtórki z pierwszej klasy. Jak wiecie, gwiazdy są niewiarygodnie gorącymi obiektami zbudowanymi głównie z atomów wodoru, które zapadły się pod wpływem własnej grawitacji z olbrzymich chmur gazu. W ich jądrze fuzja nuklearna, czyli zjawisko polegające na złączeniu się dwóch lżejszych jąder w jedno cięższe, powoduje łączenie się atomów wodoru w atomy helu, wyzwalając ogromne ilości energii. Energia ta, w formie radiacji… ktoś pamięta, czym była radiacja?
- Promieniowanie - rozległ się głos jednego z młodych czarodziejów z zieloną tarczą na szacie.
- Doskonale, panie Tremaine. Pięć punktów dla Slytherinu. Wytworzona energia, w formie promieniowania, przeciwdziała sile grawitacji, utrzymując delikatny balans między obiema siłami. - W tym samym momencie Jayden wziął w dłonie dwie kule o jednakowym rozmiarze, a te uniosły się po chwili w powietrze, zmieniając kolor i delikatnie świecąc. - Tak długo, jak w jądrze zachodzi fuzja, gwiazda pozostaje stabilna. Czyli promieniowanie...– tu wskazał na niebieską kulę, po czym przeniósł wzrok na drugą żółtą – ... I grawitacja muszą być w równowadze, by gwiazda żyła. Lecz dla gwiazd o wiele cięższych od naszego Słońca, ciepło i ciśnienie w jądrze pozwala im syntetyzować cięższe pierwiastki, aż dochodzą do żelaza. W przeciwieństwie do wszystkich lżejszych pierwiastków fuzja żelaza nie generuje energii. Żelazo odkłada się w centrum gwiazdy do momentu, w którym osiąga masę krytyczną a balans pomiędzy radiacją i grawitacją zostaje nagle zburzony. – Niebieska kula drastycznie zaczęła się zmniejszać, gdy żółta nabrała rozmiarów, nie przestając się powiększać, aż żółte światło nie otoczyło całej klasy, by w końcu rozpierzchnąć się i zniknąć. – Jądro się zapada, w ciągu ułamka sekundy gwiazda imploduje, przesuwając się do jądra niemal z prędkością światła, ściskając jeszcze więcej masy w jądrze. Zapada, zapada się, zapada. W tym właśnie momencie wszystkie cięższe od żelaza pierwiastki są tworzone, kiedy gwiazda umiera wraz z eksplozją supernowej. - Przerwał, chcąc dostrzec czy to, o czym właśnie mówił, było zrozumiałe. Jego uczniowie byli jednak bystrymi ludźmi, dlatego nie dostrzegał na ich twarzach dekoncentracji. - To skutkuje powstaniem gwiazdy neutronowej, lub jeśli gwiazda była dość masywna, cała masa jądra zapada się w czarną dziurę. Cała jasność znika. Gdybyście spojrzeli na czarną dziurę, na wielką czerń, dostrzeglibyście tak naprawdę horyzont zdarzeń. Wszystko, co przekroczy horyznt zdarzeń, musi przemieszczać się szybciej niż światło, aby uciec. Innymi słowy, to niemożliwe. Zatem to, co widzimy, to czarna sfera, która nie odbija niczego.
- Profesorze, lecz jeśli horyzont zdarzeń jest czarną częścią czarnej dziury, gdzie jest dziura?
Śmiech po sali rozniósł się między uczniami, a Jayden pozwolił sobie na delikatne uniesienie kącika ust. Dobrze mu się pracowało. Naprawdę bardzo dobrze. Żałował tylko, że to wszystko inne musiało dziać się tak okrutnie. - Osobliwość, prawda? Nie jesteśmy pewni, co to dokładnie jest. Dlatego właśnie nazywamy to osobliwością. Może być nieskończenie gęsta, co oznacza, że cała jej masa jest skompresowana w pojedynczym punkcie przestrzeni o zerowej powierzchni i objętości. Lub coś zupełnie innego? W tym momencie po prostu nie wiemy. Numerologicznie nie jesteśmy w stanie niczego stwierdzić. To jak dzielenie przez zero. Przy okazji, czarne dziury nie zasysają w ten sam sposób, w jaki robimy to my, oddychając. Gdybyśmy podmienili Słońce na czarną dziurę o jednakowej masie, dla Ziemi niewiele by się zmieniło.
- Tylko zamarźlibyśmy na śmierć.
- Pominąwszy oczywiście fakt, że zamarźlibyśmy na śmierć. Ale a propos zamrźnięcia... Co by się stało, gdyby pan Carrow wpadł w czarną dziurę? Gdyby ktokolwiek z nas tego doświadczył? Wyobraźcie sobie… Doświadczenie czasu jest inne w pobliżu czarnej dziury, z zewnątrz wyglądalibyśmy jak spowolnieni, kiedy zbliżamy się do horyzontu, więc czas płynie dla nas wolniej. Od pewnego momentu wydawalibyśmy się zamrożeni w czasie, powoli stalibyśmy się czerwoni i zniknęlibyśmy. Podczas gdy z naszej perspektywy moglibyśmy oglądać resztę Wszechświata przypieszoną, jakbyśmy oglądali przyszłość. W tym momencie nie wiemy, co by się stało dalej, ale sądzimy, że to może być jedna z dwóch opcji. Pierwsza: umieramy szybką śmiercią. Czarna dziura zagina czasoprzestrzeń w taki sposób, że kiedy przekroczymy horyzont zdarzeń, jest już tylko jeden kierunek: naprzód. Rozumienie tego całkiem dosłownie nie jest wcale niewłaściwe – wewnątrz horyzontu zdarzeń, można się poruszać tylko w jednym kierunku. To jak iść przez bardzo ciasny korytarz, który zamyka się za naszymi plecami z każdym krokiem. Masa czarnej dziury jest tak skompresowana, że w pewnym momencie nawet małe odległości kilku centymentrów oznaczałyby miliony razy silniejsze oddziaływanie grawitacji na różne części ludzkiego ciała. Inaczej – komórki zostałyby rozerwane na sztuki, kiedy ciało rozciągałoby się w strumień plazmy o szerokości jednego atomu. - Podczas gdy mówił, zaklęcie bez przerwy dostosowywało wizualizację kosmosu do słów profesora. - Czyli to pierwszy sposób: umieramy szybką śmiercią. Drugi: umieramy bardzo szybką śmiercią. Bardzo krótko po przekroczeniu horyzontu zdarzeń, zetknęlibyśmy się z pierścieniem ognia i zostalibyśmy unicestwieni w mgniuniu oka. Żadna z tych opcji nie jest szczególnie przyjemna, ale… Ale. Czas naszej hipotetycznej śmierci zależy od masy czarnej dziury. Według moich najnowszych obliczeń – małe czarne dziury zabiłyby nas jeszcze zanim zetknęlibyśmy się z horyzontem zdarzeń, podczas gdy supermasywne czarne dziury pozwoliłyby nam podróżować w swoje wnętrze przez jakiś czas. Jako ogólna zasada: im dalej masz do osobliwości, tym dłużej żyjesz. - Jayden musiał na chwilę przerwać i przejść trochę bliżej, by odnaleźć w wyczarowanym przez siebie kosmosie odpowiednie punkty. - Czarne dziury występują w różnych rozmiarach. Są małe czarne dziury o masie równej kilku masom Słońca i średnicy asteroidy, i są też supermasywne czarne dziury, które są znajdowane w centrach galaktyk, takiej jak nasza i które konsumowały materię przez miliardy lat. Obecnie, największa znana czarna dziura nazywa się samym ciągiem cyfr, plusów i szkoda was tym zarzucać, ale chciałbym, żebyście wiedzieli, że jest czterdzieści miliardów razy cięższa od Słońca. Jej średnia to dwieście trzydzieści sześć coma siedem miliardów kilometrów, co jest czterdzieści siedem razy większą wartością, niż odlagłość Słońca od Plutona. - Po sali rozszedł się gwizd niedowierzania, a Vane rozłożył ręce. - Imponujące, wiem. Jakkolwiek czarna dziura nie jest poteżna… Po pewnym czasie wyparuje na skutek zjawiska, które nazwałem promieniowaniem Heweliusza. Aby zrozumieć ten proces, musimy przyjrzeć się pustej przestrzeni. To przestrzeń wokół czarnej dziury. Pusta przestrzeń nie jest tak naprawdę pusta, lecz jest jest wypełniona cząstkami wirtualnymi, które powstają z nicości i unicestwiają się wzajemnie. Kiedy dzieje się to na granicy czarnej dziury, jedna z wirtualnych cząstek zostanie wciągnięta w głąb czarnej dziury, a druga ucieknie i stanie się prawdziwą cząstką. Co to znaczy?
Przez chwilę w Wieży Astronomicznej trwała cisza, jednak w końcu uniosła się delikatna dłoń siedzącej najbliżej mężczyzny dziewczyny o dużych, kasztanowych oczach. Przypominała profesorowi o dawno zagubionej przyjaciółce. - Że czarna dziura traci energię?
- Tak jest, pani Meadowes. Pięć punktów dla Hufflepuffu. Oczywiście że czarna dziura traci energię, skoro traci cząstki. To się dzieje bardzo powoli na początku, po czym przyspiesza, kiedy czarna dziura staje się coraz mniejsza i mniejsza. Kiedy zmniejsza się do masy dużej asteroidy, promienieje z temperaturą pokojową. Kiedy zmniejsza się do masy góry, promieniuje tak gorąco, jak nasze Słońce, a w ostatnich chwilach swojego życia czarna dziura promieniuje z energią miliardów ogromnych eksplozji na raz. Lecz ten proces jest niewiarygonie powolny. Największa czarna dziura, jaką znamy, może parować niemal gogool lat, zanim zniknie. Jest to tak długo, że kiedy ostatnia czarna dziura wyparuje, nikt nie będzie tego świadkiem. Wszechświat stałby się niezdatny do życia długo potem. To nie jest koniec tej historii, jest wiele interesujących pomysłów o czarnych dziurach. Zbadamy je jednak już następnych zajęciach, bo teraz interesują mnie wasze uwagi.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 25 października
Wiedział gdzie go znaleźć. Wiedział, jak dostać się na miejsce. I wiedział, jak przygotować się, by dotrzeć na miejsce, niekoniecznie zapamiętanym jako on. W zasadzie, ze spokojem, nawet pewną dozą ciekawości przyjął wiadomość, że znalazł się na liście gończym. Zastanawiając się tylko, kiedy i gdzie uchwycili moment, który zapętlał się na pergaminie. Nie przypominał sobie, by w Tower kiedykolwiek spotkał się ze zdjęciami. Musiały być to materiały archiwalne, jeszcze za czasów auroskiej pracy. I jej legalności.
Zmrużył powieki, ścierając wspomnienie i szorując palcami po oszronionej siwizną skroni. Ten sam kolor zdobił spięte rzemieniem włosy. Twarz pokrywały głębokie zmarszczki. Być może nie był specjalistą w dziedzinie transmutacji, ale proste Rugatio wystarczyło, by upodobnić go do starca. Odrzucił na plecy płaszcz kaptura, deklarując wcześniej, przy wejściu - sprawy zawodowej do omówienia z profesorem Vane. Zgarbił się nawet, pamiętając, że wiekowi, który aktualnie prezentował, nie wypadało stać wyprostowanym. Wsunął ręce pod poły długiego płaszcza, pozwalając by materia swobodnie oplatała ramiona.
Nie zatrzymywał się, przemykając zbyt cichymi, jak na szkołę, którą pamiętał - korytarzami. Bez kłopotu potrafił odtworzyć ścieżkę prowadząca do Wieży Astronomicznej. Nie tylko dlatego, że pamiętał jej niekończące się stopnie, gdy wbiegał w pośpiechu, spóźniony, na zajęcia wiele lat wcześniej. Te same korytarze mijał nie tak dawno, podczas zakonnej misji w Złotej Wieży. Tylko nieprzyjemny dreszcz przypominał wydarzenia zbyt wyraźnie wyrysowane na ścianach wspomnień. Nie umykały nawet wtedy, gdy stawiał je w szeregu z doświadczeniami bardziej teraźniejszymi, szarpiącymi od czasu do czasu bolesną zadrą. Minęło jednak wystarczająco wiele czasu, by zdołał przygotować się na fale, które gromiły go ilością szeptanych głosów, wrzasków, niewidoczna obecnością, a nawet, ciemnością, która przychodziła nagle, odejmując mu świadomości. Budził się wtedy na podłodze, na tych kilka chwil tracąc kontrolę nad własnym ciałem. Pracował nad niwelowaniem efektów i to nabyta umiejętność, oklumencja była główną sprawczynią postępów, jakie zaobserwował. Nie tylko teraz. Ale i wtedy, podczas niemal półrocznego uwięzienia.
Był świadom, jak wielu więźniów ginęło w objęciach szaleństwa. Nikt, przy zdrowych zmysłach nie był w stanie oprzeć się ilości i ogromu nacisków, jakich doświadczali. Nie kończyło się na torturach. Niekończące przesłuchania, skrajne wycieńczenie i próby atakowania umysłu na wiele więcej sposobów, nie pozostawały bez odzewu. Skamander "miał" szczęście (albo i nie). Zamknął szczelnie umysł, otaczając się murami oklumencji, jak warowną twierdzą. Nie był amatorem, który dopiero stykał się z umiejętnością. Potrafił wesprzeć ją odpowiednimi praktykami, wzmocnić jej mury, gdy starano się siłą legilimencji i czarnomagicznych zaklęć wedrzeć do środka. I podstawą - były wspomnienia. Przeszłość. Obrazy zawarte w faktach, jakie znał, dotyczące osób, miejsc, wydarzeń. Powtarzane i odtwarzane, jak w klatkach mugolskiego filmu. Nie opierając się na emocjach, które stawały się tylko pobocznym towarzyszem, z którym obserwował rozgrywające się sceny. To, wiązało go w rzeczywistości, kotwiczyło w realności, nie pozwalając, by zbyt daleko pognał w przeżyciach. Nie znaczyło to, że nie czuł. Ból była tak samo realny, emocje tak samo silne, ale przyjmował je jak fakt, oddzielając od pulsujących wraz z nim uczuć. Stawiał "obok". Nie było to ani proste, ani na dłuższą metę przyjemne. Ale płacił cenę bez wahania. Wymagała tego obrana ścieżka i cel, za którym podążał.
Zatrzymał kroki na moment przed wejście. Zapukał, ale nie zaczekał na otwarcie. Nacisnął klamkę i szybko przechodząc próg i zamykając wejście za sobą. Zbyt dobrze pamiętał, jak bardzo roztargniony potrafił być jego dzisiejszy towarzysz. Nawet, jeśli miał też świadomość zmian, jakie musiały odcisnąć się na jego profesorskiej naturze. Ile właściwie zostało mu z jego dawnego "ja"? - Proszę wybaczyć mi najście. Czy możemy porozmawiać? - odezwał się, w końcu prostując sylwetkę i szukając w pomieszczeniu znajomej sylwetki. Ile i jak się zmienił? Bo tego, ze się zmienił był pewien. Wojna zmieniała każdego. Na różnych jej płaszczyznach rozumienia.
Wiedział gdzie go znaleźć. Wiedział, jak dostać się na miejsce. I wiedział, jak przygotować się, by dotrzeć na miejsce, niekoniecznie zapamiętanym jako on. W zasadzie, ze spokojem, nawet pewną dozą ciekawości przyjął wiadomość, że znalazł się na liście gończym. Zastanawiając się tylko, kiedy i gdzie uchwycili moment, który zapętlał się na pergaminie. Nie przypominał sobie, by w Tower kiedykolwiek spotkał się ze zdjęciami. Musiały być to materiały archiwalne, jeszcze za czasów auroskiej pracy. I jej legalności.
Zmrużył powieki, ścierając wspomnienie i szorując palcami po oszronionej siwizną skroni. Ten sam kolor zdobił spięte rzemieniem włosy. Twarz pokrywały głębokie zmarszczki. Być może nie był specjalistą w dziedzinie transmutacji, ale proste Rugatio wystarczyło, by upodobnić go do starca. Odrzucił na plecy płaszcz kaptura, deklarując wcześniej, przy wejściu - sprawy zawodowej do omówienia z profesorem Vane. Zgarbił się nawet, pamiętając, że wiekowi, który aktualnie prezentował, nie wypadało stać wyprostowanym. Wsunął ręce pod poły długiego płaszcza, pozwalając by materia swobodnie oplatała ramiona.
Nie zatrzymywał się, przemykając zbyt cichymi, jak na szkołę, którą pamiętał - korytarzami. Bez kłopotu potrafił odtworzyć ścieżkę prowadząca do Wieży Astronomicznej. Nie tylko dlatego, że pamiętał jej niekończące się stopnie, gdy wbiegał w pośpiechu, spóźniony, na zajęcia wiele lat wcześniej. Te same korytarze mijał nie tak dawno, podczas zakonnej misji w Złotej Wieży. Tylko nieprzyjemny dreszcz przypominał wydarzenia zbyt wyraźnie wyrysowane na ścianach wspomnień. Nie umykały nawet wtedy, gdy stawiał je w szeregu z doświadczeniami bardziej teraźniejszymi, szarpiącymi od czasu do czasu bolesną zadrą. Minęło jednak wystarczająco wiele czasu, by zdołał przygotować się na fale, które gromiły go ilością szeptanych głosów, wrzasków, niewidoczna obecnością, a nawet, ciemnością, która przychodziła nagle, odejmując mu świadomości. Budził się wtedy na podłodze, na tych kilka chwil tracąc kontrolę nad własnym ciałem. Pracował nad niwelowaniem efektów i to nabyta umiejętność, oklumencja była główną sprawczynią postępów, jakie zaobserwował. Nie tylko teraz. Ale i wtedy, podczas niemal półrocznego uwięzienia.
Był świadom, jak wielu więźniów ginęło w objęciach szaleństwa. Nikt, przy zdrowych zmysłach nie był w stanie oprzeć się ilości i ogromu nacisków, jakich doświadczali. Nie kończyło się na torturach. Niekończące przesłuchania, skrajne wycieńczenie i próby atakowania umysłu na wiele więcej sposobów, nie pozostawały bez odzewu. Skamander "miał" szczęście (albo i nie). Zamknął szczelnie umysł, otaczając się murami oklumencji, jak warowną twierdzą. Nie był amatorem, który dopiero stykał się z umiejętnością. Potrafił wesprzeć ją odpowiednimi praktykami, wzmocnić jej mury, gdy starano się siłą legilimencji i czarnomagicznych zaklęć wedrzeć do środka. I podstawą - były wspomnienia. Przeszłość. Obrazy zawarte w faktach, jakie znał, dotyczące osób, miejsc, wydarzeń. Powtarzane i odtwarzane, jak w klatkach mugolskiego filmu. Nie opierając się na emocjach, które stawały się tylko pobocznym towarzyszem, z którym obserwował rozgrywające się sceny. To, wiązało go w rzeczywistości, kotwiczyło w realności, nie pozwalając, by zbyt daleko pognał w przeżyciach. Nie znaczyło to, że nie czuł. Ból była tak samo realny, emocje tak samo silne, ale przyjmował je jak fakt, oddzielając od pulsujących wraz z nim uczuć. Stawiał "obok". Nie było to ani proste, ani na dłuższą metę przyjemne. Ale płacił cenę bez wahania. Wymagała tego obrana ścieżka i cel, za którym podążał.
Zatrzymał kroki na moment przed wejście. Zapukał, ale nie zaczekał na otwarcie. Nacisnął klamkę i szybko przechodząc próg i zamykając wejście za sobą. Zbyt dobrze pamiętał, jak bardzo roztargniony potrafił być jego dzisiejszy towarzysz. Nawet, jeśli miał też świadomość zmian, jakie musiały odcisnąć się na jego profesorskiej naturze. Ile właściwie zostało mu z jego dawnego "ja"? - Proszę wybaczyć mi najście. Czy możemy porozmawiać? - odezwał się, w końcu prostując sylwetkę i szukając w pomieszczeniu znajomej sylwetki. Ile i jak się zmienił? Bo tego, ze się zmienił był pewien. Wojna zmieniała każdego. Na różnych jej płaszczyznach rozumienia.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 20.03.21 22:55, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
- Nie obchodzi mnie to. Po prostu to zrób. - Słowa skierowane do jednego z obrazów wiszących w gabinecie Wieży Astronomicznej nie miały w sobie nic z dyskusji. Były krótkim i konkretnym poleceniem przyjętym w nieprzyjemnej ciszy, ale Jayden wiedział, że miał słuszność. A Francisco Ruiz Lozano nie miał w zwyczaju obrażać się jak dziecko w nieskończoność. Był uczonym, był wojskowym, był nauczycielem - nie był kimś, kto nie umiał wyciągać własnych wniosków, dlatego Vane tak bardzo doceniał wszelkie dyskusje mające miejsce w tych czterech ścianach. Lub właściwie jednej okrągłej. Brał rady swych wielkich poprzedników jako cenne wskazówki, lecz nie oznaczało to, że miał się do nich za każdym razem bezwzględnie stosować. Bądź co bądź malowidła były jedynie wyobrażeniem artysty o tych, których przedstawiali swoim pędzlem - nie posiadły wszelkiej wiedzy osób, których twarz nosiły. Miały swoje limity i ograniczenia. Słabości. Dlatego też wydawały się w oczach profesora astronomii tak ludzkie. Tak niedoskonałe, że w swej niedoskonałości rzeczywiste. Od zawsze uczył się szacunku wobec każdego - materialnego czy też nie. Duchy obok z obrazami odgrywały niegdyś i aktualnie sporą rolę w życiu czarodzieja, nie wspominając o skrzatach domowych czy centaurach. Te ostatnie wyrżnięte w pień w Zakazanym Lesie już nigdy nie miały jednak powrócić, pozostawiając w sercu mężczyzny zadrę niebędącą w stanie zniknąć. Śmierć Antaresa i jego pobratymców była bezsensowną ofiarą, której nie potrafił był zrozumieć i nie chciał nawet. Jego powiązanie, przyjaźń z tamtejszymi dumnymi stworzeniami sięgała jeszcze czasów, gdy jako młody stażysta został wysłany z zadaniem praktycznie niemożliwym do wykonania - zdobycia tajników wiedzy czteronogich specjalistów nieba. Dlaczego i jakim sposobem zyskał ich zaufanie, dalej nie potrafił zrozumieć. Dlaczego dopuściły właśnie jego do swojego grona, do stada, do tajemnic nieznanych ludzkości? Oczywiście nie przyjęły go od razu, a podejrzliwość towarzyszyła jeszcze na długi czas, gdy on uczył się ich i na odwrót, ale otwartość, niewinność, którą posiadał, musiała grać istotną rolę w procesie wzajemnego oswajania. Jako jedyny nie łaknął też ichniej wiedzy dla siebie, dla przekazywania jej dalej - szanował zwyczaje i czuł wielką dumę, zaszczyt z samego jedynie słuchania oraz uczenia się. Bo tym właśnie były dla niego ów spotkania ze stadem Anataresa - niekończącą się nauką w gronie przyjaciół. W gronie wszechwiedzących starców. W gronie rozbrykanych dzieci łaknących zobaczyć obcego. W gronie rodziców patrzących na niego uważnie i niespuszczających go ani na moment z oka. Uważały na niego tak bardzo, że często sam czuł się ich dzieckiem. Nie raz wszak wyciągały go z kłopotów, dbały o bezpieczeństwo i chroniły go, gdy przebywał w Zakazanym Lesie. Były obok... Zawsze. A on nie potrafił nawet uchronić jednego z nich. Spóźniony, zastający truchła i krew między drzewami. Nieruchomych oczu starców. Przerażonych dzieci ginących w objęciach matek. Ojców z łukami w dłoniach. Rzeź będąca skazą i wstydem dla całej ludzkiej populacji.
Chociaż dobrze było wrócić już na stałe w mury Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, Jayden czuł się dziwnie. Nie na miejscu. Drażniąco. Niewłaściwie. Zapewne nie tylko on nosił w sobie ów irytujące poczucie mieszczące się pod skórą, lecz spojrzenia wciąż uważnie śledziły każdy jego ruch, uczniowie woleli rozmawiać po cichu między sobą, a zajęcia astronomiczne cieszyły się niezwykłą popularnością. Najmłodszy profesor w Hogwarcie, opiekun Krukonów, naukowiec, mąż wpierw poszukiwanej, a później straconej przez rząd buntowniczki, ojciec trójki małych, przebywających z nim bez przerwy dzieci. Postać kontrowersyjna i równocześnie zagadkowa. Gdy tylko Vane myślał o tych wszystkich zestawieniach, robiło mu się niedobrze. Być może dlatego też musiał oprzeć się pięściami o blat biurka i odetchnąć kilka razy, chcąc przestać się tak czuć. Przestać, choć na moment czuć się pieprzonym sobą... - Ktoś idzie. - Kto? - Nieznajomy. - Szum, poruszenie, głosy zaczęły nagle dobiegać z każdego obrazu, jak zawsze informując profesora o tym, że miał mieć gościa, równocześnie przerywając chwilę słabości, w której niedane było mu odpocząć. Nieme westchnięcie wydobyło się spomiędzy warg astronoma, zanim się wyprostował i przejechał dłonią przez przydługawe włosy, by zgrabnie odgarnąć je z twarzy. Poprawiona elegancka kamizelka na eleganckiej koszuli z eleganckimi mankietami. Tak mógł go też zastać niezapowiedziany gość. Nieznajomy, której twarzy Vane nie był w stanie rozpoznać. - Słucham? - spytał, a w tym samym momencie krzesło po drugiej stronie jego biurka przesunęło się w stronę gościa, oferując mu miejsce.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czego właściwie spodziewał się, decydując się na to konkretne spotkanie? Czym była wiercąca w umyśle potrzeba, spojrzenia w oczy dawnego towarzysza , u boku którego po raz pierwszy, bardziej z bliska spojrzał na rzeczywistość centaurów? Nigdy nie podjął głębiej przygody, w jakiej profesor tak świetnie się odnajdował, ale Skamander podążył inną ścieżką. W gruncie rzeczy, to jedno wspomnienie wspólnej misji, zdawało się krążyć w jego głowie dużo jaśniej, niż to - zdawałoby się bardziej pamiętne - gdy własną różdżką odebrał całe wspomnienie powiązania z Zakonem Feniksa. Znał cenę, którą musiał zapłacić za dokonany wybór, ale jeszcze wtedy wiedział, że nie mógł pozwolić, by pozwolić zrobić cos podobnego - komuś innemu. I musiała wiedzieć o tym także Pomona, wiążąc się uczuciem i zobowiązaniem hogwardzkim nauczycielem.
Jeszcze nim stanął przed drzwiami prowadzącymi do wieży, odepchnął przeganiające się nawzajem myśli. Nie powinien był opierać się na tym co znał, na przeszłości, która mogłaby identyfikować czarodzieja, a przez pryzmat który - mógłby patrzeć on sam. Był już świadkiem wystarczającej ilości zmian świadomości, że nic, ale to nic, nie pozostawało takie, jakie pamiętał. Mogło mieć znamiona dawnych obrazów, emocji, wydarzeń, ale przychodziło mu na nowo mierzyć się ze znajomościami, które niekoniecznie stawały się oczywistością. Dla wielu przecież był martwy. Dla wielu zniknął wiele miesięcy temu, a jego nagłe pojawienie nie odznaczało się efektownością. Ot, jeden z więźniów. Tylko kilka ze znanych mu, stałych obecności, pomogło mu powstać z zasypanych popiołów.
Rozmyte oblicze, które mignęło mu w szybie jednego z obrazów, zaskoczyło go przez sekundę, rzucając nagła potrzebę obejrzenia się za siebie. Nie korzystał często ze zmiany i magii, która pokreśliła oblicze, niby cięcia rzeźbiarskim dłutem, grubymi zmarszczkami. Czy była możliwość - w obliczu wojennego obrazu - że dożyje wieku, w którym rzeczywiście mógł wyglądać w ten sposób? Nie przewidywał. Pisał się na inny los, a kolejne wydarzenia nie proponowały większych nadziei, na zmianę podobnej wizji przyszłości. Zbyt daleko patrzeć zresztą nie planował. Aktualne działania skupiały się najdalej, do kolejnych partoli, planowanych walk, pomocy, czy... znalezienie noclegu. Wszystko to chwilowo nie miało znaczenia. W mury szkoły, tym razem, przygnał go jeden z prywatnych powodów. I niemych, niewypowiedzianych nikomu postanowień.
Sugerowanemu wyglądowi i wiekowi, przeczyć mogła nie tylko wyprostowana sylwetka, ale i ciemne ślepia, które od progu zatrzymały się na sylwetce profesora. Zdążył się przyzwyczaić, że potrafił speszyć rozmówcę, wiercąc spojrzeniem oblicze, jakby chciał rozczytać słowa, jeszcze zanim padną. Nie panował nad tym, skupiony na fakcie, że otaczający świat nie był przyjazną mu przestrzenią i wszędzie doszukiwał się czającego w cieniu zagrożenia. Nie na tyle, by przekroczyły zdrową czujność, ale pokonując granice konwencjonalnych relacji. Tyle tylko, że nie każde oblicze czytało się łatwo. Nie każde było otwartą księga, gotową, by uchwycił ukryte intencje i fałszywe nuty słow. Biegli w kłamstwie i umiejętności podobnej do niego. O tym jednak - nie wiedział, lustrując postać swego astronomicznego gospodarza - Postaram się nie zająć wiele czasu - odpowiedział, jednocześnie bez wahania pokonując dzielącą go od biurka i odsuniętego krzesła. Zatrzymał się przy meblu, opierając jedną dłoń o brzeg blatu, drugą, luźno opuszczając wzdłuż ciała, być może też sygnalizując, że nie miał złych zamiarów, a różdżka nie pojawiła się w użyciu. Chciał jednak i sobie zapewnić potencjalny spokój - Na początek prośba - uniósł głowę wyżej, przemykając po zawartości obserwujących go malowideł - chciałabym, aby nasza rozmowa, nie wyszła poza ramy tego pomieszczenia, ani obrazów - wrócił uwagę do Jaydena - jestem kuzynem Pomony - dodał, nieco dłużej pozostawiając uwagę na twarzy czarodzieja, szukając znamion jakiejkolwiek reakcji. Czegoś, co dałby mu podstawę do złożenia w całość dalszych słów. A wcześniej, także myśli. Tym razem, pozbawione naleciałości długotrwałego uwięzienia. Umysł miał wolny od cudzych głosów.
Jeszcze nim stanął przed drzwiami prowadzącymi do wieży, odepchnął przeganiające się nawzajem myśli. Nie powinien był opierać się na tym co znał, na przeszłości, która mogłaby identyfikować czarodzieja, a przez pryzmat który - mógłby patrzeć on sam. Był już świadkiem wystarczającej ilości zmian świadomości, że nic, ale to nic, nie pozostawało takie, jakie pamiętał. Mogło mieć znamiona dawnych obrazów, emocji, wydarzeń, ale przychodziło mu na nowo mierzyć się ze znajomościami, które niekoniecznie stawały się oczywistością. Dla wielu przecież był martwy. Dla wielu zniknął wiele miesięcy temu, a jego nagłe pojawienie nie odznaczało się efektownością. Ot, jeden z więźniów. Tylko kilka ze znanych mu, stałych obecności, pomogło mu powstać z zasypanych popiołów.
Rozmyte oblicze, które mignęło mu w szybie jednego z obrazów, zaskoczyło go przez sekundę, rzucając nagła potrzebę obejrzenia się za siebie. Nie korzystał często ze zmiany i magii, która pokreśliła oblicze, niby cięcia rzeźbiarskim dłutem, grubymi zmarszczkami. Czy była możliwość - w obliczu wojennego obrazu - że dożyje wieku, w którym rzeczywiście mógł wyglądać w ten sposób? Nie przewidywał. Pisał się na inny los, a kolejne wydarzenia nie proponowały większych nadziei, na zmianę podobnej wizji przyszłości. Zbyt daleko patrzeć zresztą nie planował. Aktualne działania skupiały się najdalej, do kolejnych partoli, planowanych walk, pomocy, czy... znalezienie noclegu. Wszystko to chwilowo nie miało znaczenia. W mury szkoły, tym razem, przygnał go jeden z prywatnych powodów. I niemych, niewypowiedzianych nikomu postanowień.
Sugerowanemu wyglądowi i wiekowi, przeczyć mogła nie tylko wyprostowana sylwetka, ale i ciemne ślepia, które od progu zatrzymały się na sylwetce profesora. Zdążył się przyzwyczaić, że potrafił speszyć rozmówcę, wiercąc spojrzeniem oblicze, jakby chciał rozczytać słowa, jeszcze zanim padną. Nie panował nad tym, skupiony na fakcie, że otaczający świat nie był przyjazną mu przestrzenią i wszędzie doszukiwał się czającego w cieniu zagrożenia. Nie na tyle, by przekroczyły zdrową czujność, ale pokonując granice konwencjonalnych relacji. Tyle tylko, że nie każde oblicze czytało się łatwo. Nie każde było otwartą księga, gotową, by uchwycił ukryte intencje i fałszywe nuty słow. Biegli w kłamstwie i umiejętności podobnej do niego. O tym jednak - nie wiedział, lustrując postać swego astronomicznego gospodarza - Postaram się nie zająć wiele czasu - odpowiedział, jednocześnie bez wahania pokonując dzielącą go od biurka i odsuniętego krzesła. Zatrzymał się przy meblu, opierając jedną dłoń o brzeg blatu, drugą, luźno opuszczając wzdłuż ciała, być może też sygnalizując, że nie miał złych zamiarów, a różdżka nie pojawiła się w użyciu. Chciał jednak i sobie zapewnić potencjalny spokój - Na początek prośba - uniósł głowę wyżej, przemykając po zawartości obserwujących go malowideł - chciałabym, aby nasza rozmowa, nie wyszła poza ramy tego pomieszczenia, ani obrazów - wrócił uwagę do Jaydena - jestem kuzynem Pomony - dodał, nieco dłużej pozostawiając uwagę na twarzy czarodzieja, szukając znamion jakiejkolwiek reakcji. Czegoś, co dałby mu podstawę do złożenia w całość dalszych słów. A wcześniej, także myśli. Tym razem, pozbawione naleciałości długotrwałego uwięzienia. Umysł miał wolny od cudzych głosów.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nie miał żadnych oczekiwań w stosunku do tej wizyty - była niezapowiedziana, nieskonkretyzowana, kompletnie mu nieznana. Mogła tyczyć się wszystkiego lub równie dobrze niczego, a jednak już od samego początku, gdy tylko nieznajomy zmniejszył dystans między nimi, zostały nakreślone jej granice. Bo Jayden poczuł się niekomfortowo. Może kiedyś zrzuciłby to na swoją własną niepewność i nieśmiałość, bo przecież wiele osób potrafiło go zaskoczyć czy przytłoczyć w podobnych momentach, gdzie dawna postać astronoma ginęła w tłumie. Odpuszczała, wycofywała się lub zwyczajnie nie zauważała problemu. Lecz teraz to było coś zgoła innego. Nie było nieśmiałości, niepewności, ignorancji, nadmiernego optymizmu spychającego zagrożenie w kąt. Już tego w sobie nie posiadał na szczęście lub nieszczęście nieznajomego - zamiast tego był dystans. Złamane zaufanie. Uważność i przezorność. Już wystarczająco cierpiał z uwagi na swoją ślepotę w tych wymiarach; teraz miał jeszcze dzieci, które zamierzał przed tym chronić - nie zamierzał więc pozwolić, by i one zostały skrzywdzone z uwagi na jego własną głupotę. Stąd też nauczony boleśnie przez doświadczenie Vane wiedział, że uczucie, które odzywało się aktualnie w jego umyśle oraz ciele nie pojawiło się tam bez przyczyny - był to sygnał ostrzegawczy, którego nie chciał i nie mógł ignorować.
Zmarszczył brwi, gdy obca dłoń zetknęła się z blatem jego biurka, wkraczając w przestrzeń, która zdecydowanie należała do astronoma i nią właśnie powinna pozostać. Mężczyzna nie był kimś mu bliskim, nie był też jego uczniem, żeby Jayden czuł się przy nim odpowiednio swobodnie. Ani żeby wybaczał mu i akceptował niektóre posunięcia. Zniszczenie granicy prywatności było jednak tylko pierwszym wykroczeniem - nie tak poważnym jak następne, ale jednak trzeba było przyznać, że wpasowywało się idealnie w skandaliczne zachowanie nieznajomego mającego definitywnie zapisać się w pamięci profesora. Wystarczyło wszak jedno słowo, trzy sylaby, sześć słów, by stworzyć sobie w postaci spokojnego nauczyciela stronę walczącą i wrogą. Srogą, karcącą. Nastroszoną. Nieprzyjemną i nieprzychylną. Pomona. Nie musiał tam sięgać, by doskonale wiedzieć, iż znajome drwo różdżki znajdowało się w odpowiednim miejscu, co zawsze gotowe do znalezienia się w dłoni. Pomona. Jestem kuzynem Pomony. Kolejny wariat. Kolejny szukający sensacji narwaniec, któremu wydawało się, że mógł wyśmiewać się z wdowca we wczesnym stanie żałoby. Któremu wydawało się, że wyciągając na wierzch imię ukochanej żony, zaskarbi sobie jego uwagę. Że zdesperowany mąż zrobi wszystko, byle tylko uzyskać jakikolwiek rąbek informacji, dający mu możliwość udawania, że przecież miłość jego życia wcale nie umarła. Wypierania tego, co się już stało. Trzeba było mieć tupet, żeby coś takiego robić. Trzeba było nie mieć wstydu. Nie pierwszy i nie ostatni Vane miał się z czymś takim mierzyć - nie był głupi i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie spodziewał się jednak, że którykolwiek z tych narwańców z ulicy będzie miał na tyle czelności, żeby wejść do Hogwartu. Czy ich zaklęcia ochronne były już na tak beznadziejnym poziomie, że przechodził przez nie każdy? Dosłownie każdy? Jayden wyprostował się, nie przerywając kontaktu wzrokowego ze starszym mężczyzną. - Niech pan sobie daruje tę dramaturgię - odpowiedział, gdy słowa tamtego ucichły w granicach gabinetu, pozostawiając miejsce dla zdań astronoma. Wymownie konkretnych. - Jeśli nie ma pan nic konkretnego do powiedzenia, radzę wyjść, zanim skończy mi się cierpliwość. - Bo wystarczy chwila i przestanę być tak wyrozumiały.
Zmarszczył brwi, gdy obca dłoń zetknęła się z blatem jego biurka, wkraczając w przestrzeń, która zdecydowanie należała do astronoma i nią właśnie powinna pozostać. Mężczyzna nie był kimś mu bliskim, nie był też jego uczniem, żeby Jayden czuł się przy nim odpowiednio swobodnie. Ani żeby wybaczał mu i akceptował niektóre posunięcia. Zniszczenie granicy prywatności było jednak tylko pierwszym wykroczeniem - nie tak poważnym jak następne, ale jednak trzeba było przyznać, że wpasowywało się idealnie w skandaliczne zachowanie nieznajomego mającego definitywnie zapisać się w pamięci profesora. Wystarczyło wszak jedno słowo, trzy sylaby, sześć słów, by stworzyć sobie w postaci spokojnego nauczyciela stronę walczącą i wrogą. Srogą, karcącą. Nastroszoną. Nieprzyjemną i nieprzychylną. Pomona. Nie musiał tam sięgać, by doskonale wiedzieć, iż znajome drwo różdżki znajdowało się w odpowiednim miejscu, co zawsze gotowe do znalezienia się w dłoni. Pomona. Jestem kuzynem Pomony. Kolejny wariat. Kolejny szukający sensacji narwaniec, któremu wydawało się, że mógł wyśmiewać się z wdowca we wczesnym stanie żałoby. Któremu wydawało się, że wyciągając na wierzch imię ukochanej żony, zaskarbi sobie jego uwagę. Że zdesperowany mąż zrobi wszystko, byle tylko uzyskać jakikolwiek rąbek informacji, dający mu możliwość udawania, że przecież miłość jego życia wcale nie umarła. Wypierania tego, co się już stało. Trzeba było mieć tupet, żeby coś takiego robić. Trzeba było nie mieć wstydu. Nie pierwszy i nie ostatni Vane miał się z czymś takim mierzyć - nie był głupi i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie spodziewał się jednak, że którykolwiek z tych narwańców z ulicy będzie miał na tyle czelności, żeby wejść do Hogwartu. Czy ich zaklęcia ochronne były już na tak beznadziejnym poziomie, że przechodził przez nie każdy? Dosłownie każdy? Jayden wyprostował się, nie przerywając kontaktu wzrokowego ze starszym mężczyzną. - Niech pan sobie daruje tę dramaturgię - odpowiedział, gdy słowa tamtego ucichły w granicach gabinetu, pozostawiając miejsce dla zdań astronoma. Wymownie konkretnych. - Jeśli nie ma pan nic konkretnego do powiedzenia, radzę wyjść, zanim skończy mi się cierpliwość. - Bo wystarczy chwila i przestanę być tak wyrozumiały.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W działaniach Skamandera mniej było nieświadomości. Podejmował decyzje w konkretnym celu, mniej lub bardziej zrozumiałym dla towarzyszy. A napinanie pewnych granic stanowiło sposób, na poznanie, z kim właściwie miało się do czynienia. Był świadom, że wprawny kłamca, aktor, potrafił manipulować ciałem na tyle skutecznie, by oszukać rozmówcę i utrzymać nałożoną maskę. Tylko rzeczy niespodziewane i te pod pewną presją, mogły wyłowić prawdę. Trzeba było tylko wiedzieć, gdzie nacisnąć, by napiąć granice, ale jej nie złamać. Można było nazwać to wyrachowaniem, a może po prostu chęcią poznania prawdziwego oblicza astronomicznego gospodarza? Z kim właściwie dziś przyszło mu się spotkać?
Obserwował po kolei następujące po sobie elementy. Spojrzenie, które podążyło za jego dłonią. Opadające w marsie brwi i chłód, który zakołysał się w źrenicach. I każdy z nich był mu obcy. Nieznany w perspektywie znajomości, którą zapamiętał. Całość zdawała się teraz dziwacznym snem, niż ślady pękniętej bańki mydlanej. I gdyby nie był oklumentą, mógłby nawet rozważyć myśl, że ktoś zdołał mu namieszać we wspomnieniach, przestawiając obrazy ze sobą. Nie poddawał jednak w wątpliwość to co widział. Chłodna mieszanka, którą wywnioskował była odcieniem gniewu. Wciąż utrzymywanego w ryzach, wciąż opiętego ciasną klamrą woli, ale - zgodnie ze słowami, gotowymi do eskalacji. Jakaś część była nawet gotowa przekonać się, co działo się z Vane, gdy rzeczywiście tracił cierpliwość. Ale tego, dawny auror nie miał zamiaru dziś testować. Nie potrzebował nadmiernej uwagi, a już na pewno, ściągania do Wieży dodatkowych, niepotrzebnie oceniających go oczu. Wystarczyło, że takowe śledziły jego podobiznę na listach gończych.
W niejakim zamyśleniu przesunął palcami po drewnie, pozostawiając spojrzenie utkwione na czarodzieju. Nie naciskał dalej. Nie przesuwał się do przodu, czując wystarczająco wyraźną linię, którą Jayden wyznaczał swoją postawą. Jeszcze zanim padły słowa, odczytał niewerbalne ostrzeżenie. Nie dziwił mu się. Kiedyś, gdyby ktokolwiek przy nim wypowiedział zakazane imię, zareagowałby o wiele gwałtowniej. I dużo dosadniej. Być może też dlatego obserwowała odbicie własnych emocji, równie zamrożonych, co gotowych do rozruchu - jeśli tylko wypuściłoby się je z uwięzi. Ale tego nie zrobił żaden z nich - Jeśli chcesz nazywać prawdę dramaturgią - w porządku - wyprostował się, odejmując dłonie od biurka - ale nie zmieni to rzeczywistości. Jestem jej kuzynem. Mam na imię Samuel - zmarszczył brwi, wciąż utrzymując uwagę na twarzy mężczyzny - jestem pewien, że nie obca będzie formuła zaklęcia Veritas Claro i jej znaczenie - prześlizgnął się wzrokiem przez upstrzone obrazami ściany - zademonstrowałbym sam potwierdzenie, ale zakładam, że wyciagnięcie różdżki uznasz za formę kolejnego wykroczenia - dodał, odnajdując dziwną formę spokoju, z jaką wypowiadał kolejne wyrazy - Jeśli nie chcesz wierzyć i temu - wyjdę. Nie będę więcej niepokoił - chociaż w dalszym ciągu mówił spokojnie, w słowach pojawiła się twardość. Nie miał zamiaru szarpać się z kimkolwiek. Mógł rozumieć gniew i frustrację. Sam przyłożył rękę do ich wywołania. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie był żadnym ze szpicli, szukających okazji do zarobku, sensacji, czy brzydkiej formy okrutnego naigrywania z czyjegoś bólu. Czy świat naprawdę zszedł tak bardzo na psidwaki? Gorycz ciągnęła się cieniem wszędzie tam, gdzie ministerstwo wcisnęło swoje plugawe łapska. Chciał wierzyć, że Howgwart wciąż był od nich wolny, ale reakcja, jaka otrzymał roztaczała zupełnie inny obraz. Czuł się zmęczony. Bardziej, niż sugerowałby to nawet wygląd.
Obserwował po kolei następujące po sobie elementy. Spojrzenie, które podążyło za jego dłonią. Opadające w marsie brwi i chłód, który zakołysał się w źrenicach. I każdy z nich był mu obcy. Nieznany w perspektywie znajomości, którą zapamiętał. Całość zdawała się teraz dziwacznym snem, niż ślady pękniętej bańki mydlanej. I gdyby nie był oklumentą, mógłby nawet rozważyć myśl, że ktoś zdołał mu namieszać we wspomnieniach, przestawiając obrazy ze sobą. Nie poddawał jednak w wątpliwość to co widział. Chłodna mieszanka, którą wywnioskował była odcieniem gniewu. Wciąż utrzymywanego w ryzach, wciąż opiętego ciasną klamrą woli, ale - zgodnie ze słowami, gotowymi do eskalacji. Jakaś część była nawet gotowa przekonać się, co działo się z Vane, gdy rzeczywiście tracił cierpliwość. Ale tego, dawny auror nie miał zamiaru dziś testować. Nie potrzebował nadmiernej uwagi, a już na pewno, ściągania do Wieży dodatkowych, niepotrzebnie oceniających go oczu. Wystarczyło, że takowe śledziły jego podobiznę na listach gończych.
W niejakim zamyśleniu przesunął palcami po drewnie, pozostawiając spojrzenie utkwione na czarodzieju. Nie naciskał dalej. Nie przesuwał się do przodu, czując wystarczająco wyraźną linię, którą Jayden wyznaczał swoją postawą. Jeszcze zanim padły słowa, odczytał niewerbalne ostrzeżenie. Nie dziwił mu się. Kiedyś, gdyby ktokolwiek przy nim wypowiedział zakazane imię, zareagowałby o wiele gwałtowniej. I dużo dosadniej. Być może też dlatego obserwowała odbicie własnych emocji, równie zamrożonych, co gotowych do rozruchu - jeśli tylko wypuściłoby się je z uwięzi. Ale tego nie zrobił żaden z nich - Jeśli chcesz nazywać prawdę dramaturgią - w porządku - wyprostował się, odejmując dłonie od biurka - ale nie zmieni to rzeczywistości. Jestem jej kuzynem. Mam na imię Samuel - zmarszczył brwi, wciąż utrzymując uwagę na twarzy mężczyzny - jestem pewien, że nie obca będzie formuła zaklęcia Veritas Claro i jej znaczenie - prześlizgnął się wzrokiem przez upstrzone obrazami ściany - zademonstrowałbym sam potwierdzenie, ale zakładam, że wyciagnięcie różdżki uznasz za formę kolejnego wykroczenia - dodał, odnajdując dziwną formę spokoju, z jaką wypowiadał kolejne wyrazy - Jeśli nie chcesz wierzyć i temu - wyjdę. Nie będę więcej niepokoił - chociaż w dalszym ciągu mówił spokojnie, w słowach pojawiła się twardość. Nie miał zamiaru szarpać się z kimkolwiek. Mógł rozumieć gniew i frustrację. Sam przyłożył rękę do ich wywołania. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie był żadnym ze szpicli, szukających okazji do zarobku, sensacji, czy brzydkiej formy okrutnego naigrywania z czyjegoś bólu. Czy świat naprawdę zszedł tak bardzo na psidwaki? Gorycz ciągnęła się cieniem wszędzie tam, gdzie ministerstwo wcisnęło swoje plugawe łapska. Chciał wierzyć, że Howgwart wciąż był od nich wolny, ale reakcja, jaka otrzymał roztaczała zupełnie inny obraz. Czuł się zmęczony. Bardziej, niż sugerowałby to nawet wygląd.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Sam by się nie poznał, gdyby przyszło mu stanąć twarzą w twarz ze swoją dawną wersją. I nie chodziło wcale o przeszłe zaskoczenie - to aktualne byłoby bliźniacze, wszak Vane czuł jakoby ów zmiana trwała już lata. Jakby nigdy nie był tym chłopcem ze swoich wspomnień, a przecież minął niecały rok... Niecały rok, w którym zdarzyło się tak wiele. Można by powiedzieć, że zbyt wiele, ale astronom nie postrzegał tych miesięcy w kontekście czasowym czy nagromadzenia wrażeń. To emocje odznaczały się najwyraźniejszymi rysami między minionymi dniami. Miłość, strata, tęsknota, szczęście, cierpienie, tortura, euforia. Zdezorientowanie. Niewiadoma. Irytacja. Nienawiść do samego siebie... Teraz nie rozpoznałby tego wiecznego uśmiechu, błędnego i niesamowicie złudnego poszukiwania dobrych stron każdej sytuacji. Nie chciałby tego nawet poznawać, bo przecież dostrzegał, jak wiele złego uczynił, jak wiele rzeczy kompletnie zignorował, jak bardzo swoją ślepotą skrzywdził innych. Nie widział świata w prawdziwym odbiciu, a postrzegał go, racjonalizował go sobie wedle własnego uznania. To nie winno było się wydarzyć, skoro był dorosłym, mającym pod swoją opieką innych - dorastarających czarodziejów, czarownice. Dzieci. Czy był dla nich wzorem? Czy mógł się bardziej postarać? Aktualnie już wiedział i widział błędy w swoim zachowaniu i chociaż nie skrzywdził najmłodszych, dostrzegał, jak błędna wizja realiów wpłynęła na resztę jego otoczenia. Na jego samego. Dopiero doświadczenie bolesnej utraty wytrąciło go z okowów zawieszenia i ściągnęło na ziemię. Ku niej. A teraz i ją również utracił. Czy właśnie taką osobą był? Kimś, kto zawodził kobiety, które znajdowały się zbyt blisko? Które chciały dobrze? Które dopuszczał do siebie, a gdy wydawało mu się, że wszystko było dobrze, umykały mu z rąk, stając się jedynie wspomnieniem. Zatartym freskiem na ścianie malującej przeszłość. Podświadomie więc odtrącał Maeve i Roselyn, by nie dopuścić do tego samego? Nie. Nie widział tego w ten sposób. Wiedział, że teraz odtrącał wszystkich, chcąc zostać samemu ze swoją żałobą. Przeżyć ją we właściwy sposób - z daleka od spojrzeń, z daleka od słów chcących go wesprzeć. Z daleka od każdego, kto chociażby chciał otrzeć się o temat śmierci jego żony. Miłości życia astronoma, która nie miała już nigdy wrócić...
Nie powiedział nic. Czy czekał na dalsze działania, czy czekał na wyjście mężczyzny - cokolwiek to było, miało być reakcją, której aktualnie nie dostał. Jednak jakaż to była ironia. Samuel. Ten, który umarł. Ten, który był jedynie imieniem. Ten, którego imię nosił teraz jego syn. Ten, który ożył na plakatach wiszących niemal w całej Anglii. Ten, który miał stać przed nim i wpatrywać się w niego oczami, które patrzyły na Jaydena już jakiś czas temu. Tamte jednak należały do dziecka. Chłopca trzymanego mocno przez swą zatroskaną matkę. Te, które wywołały w astronomie dziwne odczucie lęku i niepokoju. Były wszak to te same oczy, które znał. Znał, chociaż nie wiedział skąd. Te same, które patrzyły teraz na niego w gabinecie Wieży Astronomicznej. Ojciec. Czy stojący przed nim mężczyzna - kimkolwiek był - mógł być spokrewniony z tamtym dzieckiem? A może jedynie była to wyjątkowa jasność odbijająca się w ciemnym spojrzeniu. Zbieg okoliczności. Przypadek, który w naukowo-poglądowym słowniku Vane'a nie istniał. Wrońska. Tak nazywała się ta, która była matką. Nie było łatwo o niej zapomnieć. Głównie przez jej niewielkiego chłopca przejawiającego magię znacznie wcześniej od reszty dzieci. A teraz Samuel przypomniał mu o tym, równocześnie przychodząc z imieniem Pomony na ustach. Czy zmarli aż tak bardzo domagali się uwagi?
Jego żona nie żyła. Była martwa. Nic nie miało jej wrócić. Żadne słowa, żadne pocieszenie, żadna prawda. Wszystko to, pogrzebał we wrześniu wraz z jej ciałem, zapadając się w mokrej od deszczu ziemi. I chociaż tęsknił, nie wyczekiwał z otwartymi drzwiami informacji na ów temat. Teraz musiał skupić się na obronie tego, co mu pozostało. Na reszcie rodziny, którą posiadał. Na chłopcach, których spokojny rytm serca był dla niego jedyną pociechą. Na uczniach, którzy nie byli w stanie się bronić. Nie było miejsca na złudne nadzieje czy ludzką naiwność. Ilu jeszcze miał utracić, by dostrzec prawdę? To nie ciemność docierała do Hogwartu. To rzeczywistość, którą Samuel przegapił.
Nie powiedział nic. Czy czekał na dalsze działania, czy czekał na wyjście mężczyzny - cokolwiek to było, miało być reakcją, której aktualnie nie dostał. Jednak jakaż to była ironia. Samuel. Ten, który umarł. Ten, który był jedynie imieniem. Ten, którego imię nosił teraz jego syn. Ten, który ożył na plakatach wiszących niemal w całej Anglii. Ten, który miał stać przed nim i wpatrywać się w niego oczami, które patrzyły na Jaydena już jakiś czas temu. Tamte jednak należały do dziecka. Chłopca trzymanego mocno przez swą zatroskaną matkę. Te, które wywołały w astronomie dziwne odczucie lęku i niepokoju. Były wszak to te same oczy, które znał. Znał, chociaż nie wiedział skąd. Te same, które patrzyły teraz na niego w gabinecie Wieży Astronomicznej. Ojciec. Czy stojący przed nim mężczyzna - kimkolwiek był - mógł być spokrewniony z tamtym dzieckiem? A może jedynie była to wyjątkowa jasność odbijająca się w ciemnym spojrzeniu. Zbieg okoliczności. Przypadek, który w naukowo-poglądowym słowniku Vane'a nie istniał. Wrońska. Tak nazywała się ta, która była matką. Nie było łatwo o niej zapomnieć. Głównie przez jej niewielkiego chłopca przejawiającego magię znacznie wcześniej od reszty dzieci. A teraz Samuel przypomniał mu o tym, równocześnie przychodząc z imieniem Pomony na ustach. Czy zmarli aż tak bardzo domagali się uwagi?
Jego żona nie żyła. Była martwa. Nic nie miało jej wrócić. Żadne słowa, żadne pocieszenie, żadna prawda. Wszystko to, pogrzebał we wrześniu wraz z jej ciałem, zapadając się w mokrej od deszczu ziemi. I chociaż tęsknił, nie wyczekiwał z otwartymi drzwiami informacji na ów temat. Teraz musiał skupić się na obronie tego, co mu pozostało. Na reszcie rodziny, którą posiadał. Na chłopcach, których spokojny rytm serca był dla niego jedyną pociechą. Na uczniach, którzy nie byli w stanie się bronić. Nie było miejsca na złudne nadzieje czy ludzką naiwność. Ilu jeszcze miał utracić, by dostrzec prawdę? To nie ciemność docierała do Hogwartu. To rzeczywistość, którą Samuel przegapił.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciałby powiedzieć, że dziwnie było mu patrzeć na twarz osoby o strzaskanym sercu. Ale, ciężko było mu zmusić się do głębszej reakcji. Być może, zobojętniał w perspektywie rzeczy, które widział i przeżył. Być może z pomocą murów umysłu. A może i samej decyzji, by pozostawać w dystansie. Nie angażować się w rzeczywistość, która przez współczucie, potrafiła ranić. Nie planował bawić się w żal, który goryczą wciskał go we własne poczucie winy. Gdzieś na ścieżce, którą wybrał, musiał po prostu pozbyć się większości skrupułów. Uodpornić się na naiwność i na ból. I wiedział też, że był w tym postanowieniu hipokrytą. Nie był obojętny na wszystko, kierując się własnym kodeksem sprawiedliwości. Pomiędzy jednak postanowieniami, rzeczywistością ogółu a pojedynczą jednostką, która nie była mu obca, istniała niejednoznaczna przepaść. Bez przyzwolenia, nie powinien jej przekraczać. Nie, w perspektywie sylwetki, którą widział - już nie, którą znał kiedyś.
Czy zmiana, którą obserwował miała miejsce w przeciągu czasu jego nieobecności? I czy tylko miała w tym znaczenie utrata ukochanej, czy proces rozpoczął się wcześniej? Nie potrafił wskazać czasu, w którym poświęcił więcej uwagi jego losowi. Przyjmował fakty, które otrzymywał od kuzynki, ale te urwały się wraz z bardziej intensywnymi działaniami w Zakonie, w którym Pomona była. Czy potrafiła udźwignąć ciężar tajemnicy, jaka tkwiła na jej barkach? Tym bardziej, że to Skamander był narzędziem, które wymazało wspomnienia Jaydena z uczestnictwie w samej organizacji. Nigdy nie zapytał, możliwe, że nie spodziewając się relacji, jaka wykwitła między tą dwójką. Ostatecznie, konsekwencje musiały się odezwać. Niezależnie od intencji, którejkolwiek ze stron.
Przedłużająca się cisza, nie przeszkadzała. Słowa Skamandera nie dźwięczały w pomieszczeniu, nie odbijały echem, zupełnie jakby po wybrzmieniu zatraciły się gdzieś pomiędzy dwoma, stojącymi naprzeciw czarodziejami. Pozostawało więc milczenie, które zamknął w oczach profesora. Wszystko, co aktualnie odbierał na temat swego gospodarza, było inne niż znał. Łącznie z ciszą i cieniem, które ślizgało się po twarzy, jak zbyt śmiała tancerka.
Przymknął powieki, pozostawiając spojrzenie w ciemniści na sekundę dłużej, niż powinien - Nie będę cię więcej niepokoił - powtórzył wypowiedzianą wcześniej deklarację. Był słowny. I raz jeszcze, to jego głos zawibrował w powietrzu. Nie zaczekał na odpowiedź. Zrobił kro w tył, odsuwając się od wskazanego wcześniej krzesła, po czym wyprostowany, obrócił się na pięcie, nie odwracając się nawet na moment. Tylko kroki świadczyły o tym, że rzeczywiście tu był. Dłoń zawisła na klamce i z cichym westchnieniem powietrza, które opuściło płuca, pchnął drzwi. W równym stopniu, dawała kolejna deklarację zaufania, odwracając się plecami do już obcego człowieka, jak i upartego przekonania, że nic więcej nie zdziała. Nie, kiedy zderzył się z murem, którego przekroczenie mogła się zakończyć czymś bardziej głośnym. Nie potrzebował dodatkowej uwagi. I tak wystarczająco się narażał, stawiając kroki w progach szkoły. Nie sądził by sam dyrektor były skłonny chcieć go ścigać, ale długie, wężowe języki sięgały młodych umysłów równie skutecznie, by cisnąć powiadomienie do ministerstwa, albo - nie daj Godryku, spróbowali zatrzymać go sami. A to, nie skończyłoby się dobrze. Bynajmniej, nie dla nich.
Zniknął za drzwiami w ciszy, przymykając z namysłem drzwi, jakby zupełnie nic nie stało się w środku, pozostawiając Jaydena samego z własnymi myślami.
Czy zmiana, którą obserwował miała miejsce w przeciągu czasu jego nieobecności? I czy tylko miała w tym znaczenie utrata ukochanej, czy proces rozpoczął się wcześniej? Nie potrafił wskazać czasu, w którym poświęcił więcej uwagi jego losowi. Przyjmował fakty, które otrzymywał od kuzynki, ale te urwały się wraz z bardziej intensywnymi działaniami w Zakonie, w którym Pomona była. Czy potrafiła udźwignąć ciężar tajemnicy, jaka tkwiła na jej barkach? Tym bardziej, że to Skamander był narzędziem, które wymazało wspomnienia Jaydena z uczestnictwie w samej organizacji. Nigdy nie zapytał, możliwe, że nie spodziewając się relacji, jaka wykwitła między tą dwójką. Ostatecznie, konsekwencje musiały się odezwać. Niezależnie od intencji, którejkolwiek ze stron.
Przedłużająca się cisza, nie przeszkadzała. Słowa Skamandera nie dźwięczały w pomieszczeniu, nie odbijały echem, zupełnie jakby po wybrzmieniu zatraciły się gdzieś pomiędzy dwoma, stojącymi naprzeciw czarodziejami. Pozostawało więc milczenie, które zamknął w oczach profesora. Wszystko, co aktualnie odbierał na temat swego gospodarza, było inne niż znał. Łącznie z ciszą i cieniem, które ślizgało się po twarzy, jak zbyt śmiała tancerka.
Przymknął powieki, pozostawiając spojrzenie w ciemniści na sekundę dłużej, niż powinien - Nie będę cię więcej niepokoił - powtórzył wypowiedzianą wcześniej deklarację. Był słowny. I raz jeszcze, to jego głos zawibrował w powietrzu. Nie zaczekał na odpowiedź. Zrobił kro w tył, odsuwając się od wskazanego wcześniej krzesła, po czym wyprostowany, obrócił się na pięcie, nie odwracając się nawet na moment. Tylko kroki świadczyły o tym, że rzeczywiście tu był. Dłoń zawisła na klamce i z cichym westchnieniem powietrza, które opuściło płuca, pchnął drzwi. W równym stopniu, dawała kolejna deklarację zaufania, odwracając się plecami do już obcego człowieka, jak i upartego przekonania, że nic więcej nie zdziała. Nie, kiedy zderzył się z murem, którego przekroczenie mogła się zakończyć czymś bardziej głośnym. Nie potrzebował dodatkowej uwagi. I tak wystarczająco się narażał, stawiając kroki w progach szkoły. Nie sądził by sam dyrektor były skłonny chcieć go ścigać, ale długie, wężowe języki sięgały młodych umysłów równie skutecznie, by cisnąć powiadomienie do ministerstwa, albo - nie daj Godryku, spróbowali zatrzymać go sami. A to, nie skończyłoby się dobrze. Bynajmniej, nie dla nich.
Zniknął za drzwiami w ciszy, przymykając z namysłem drzwi, jakby zupełnie nic nie stało się w środku, pozostawiając Jaydena samego z własnymi myślami.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Rozumiał zobojętnienie, wycofanie, dystans od emocji i ludzi. Brak powiązania z wieloma sprawami tak bliskimi i poruszającymi. Sam wszak w jakimś większym lub mniejszym stopniu tego doświadczał. Sam był tego źródłem. Srogim i nieugiętym. Widział, jak relacje z bliskimi pękały, aby koniec końców roztrzaskać się w drobny mak i chociaż jego własne serce przy tym cierpiało, nie zamierzał postępować wbrew sobie. Nie zamierzał pozwolić na to, by kłamstwa opanowały jego istnienie na nowo. Nie. Już nie. Nie zamierzał iść na kompromis i dać zawiązać sobie oczy. Poniósł zbyt wysoką cenę. Inni ponieśli zbyt wysoką cenę dla jego wolności oraz prawdziwego spojrzenia. Zrzucenia dziecięcej naiwności oraz optymizmu, którym relatywizował wydarzenia. Nie. Dość. Już dość. Wiedział, że przez to tracił najbliższych - przez swój upór, lecz nie był w stanie poddać się czemuś, w co nie wierzył. Chciał wiedzieć wszystko w świetle prawdy, nawet jeśli oznaczało to bycie ostatnim człowiekiem na szańcu konkretnych przekonań. Bronił ich, swoich wartości i nie chciał ustępować. Postąpił jeden krok w przód, cofnięcie się nie wchodziło w grę. Im wyraźniej widział rzeczywistość, tym wyraźniej rysowały się linie oddzielające innych od niego. Jeśli oznaczało to odcięcie się od niektórych fragmentów życia, musiał się z tym pogodzić. Mężczyzna stojący przed nim, prawdziwy czy nie, nie był mu potrzebny. Jayden nie potrzebował jego słów, by zrozumieć swoją własną żonę. By zrozumieć jej naturę. Nieważne jak go to bolało, odeszła. Zginęła, wierząc w to, że ucieczka od rodziny miało uchronić jej najbliższych przed koszmarem idącym za byciem częścią Zakonu Feniksa. Jeśli oddała życie za swoje przekonania, zamierzał to uszanować. Nie oznaczało to, że miał się z tym godzić. Nie musiał również szukać pokoju wraz z tymi, którzy byli częścią organizacji, do której przynależała Pomona. Zakon Feniksa. Twierdził, że pomagał. A niszczył. Zniszczył mu tak wiele, zniszczył jego bliskich i nie ustawał w swoich zaparciach, żeby wedrzeć się do jego życia na nowo. Patrzenie na to, co działo się między nim a Roselyn, bolało. Śmierć ukochanej była oczywistym ciosem, ale nie zamierzał przez to łagodnieć. Wright stawiała to w otwartym świetle. Miał wybrać? Już wybrał swoją stronę. Nie miała pasować ona do niczyjego wzorca i chociaż miało łączyć się to z krzywymi spojrzeniami, nie interesowało go to w żaden sposób. Jeśli bliscy mieli odejść, nie zamierzał ich zatrzymywać czy sam próbować powstrzymywać ich przed tą decyzją. Miał swoich synów i to na nich musiał się skupić. To ich miał chronić i zamierzał to zrobić. Bez względu na wszystko - wszak obiecał im to w dniu ich narodzin i miał dotrzymać swojej obietnicy.
Znów został sam. W Wieży Astronomicznej z własnymi myślami. Dopiero po jakimś czasie pozwolił sobie na ruch i zajęło mu chwilę zrozumienie, że opierał się o blat biurka zaciśniętymi w pięści dłońmi. Wyprostował się, starając wrócić do poprzedniej postawy, a palce powędrowały ku włosom, by wplątać się w nie charakterystycznie. Wtedy też dotarło do niego, że wszystkie twarze z obrazów były zwrócone w jego stronę, obserwując każdy jego ruch i czekając niemo na reakcję. Jayden poprawił i tak dobrze leżącą kamizelkę, pociągając materiał delikatnie w dół, zupełnie jakby jeszcze moment wcześniej nic się nie wydarzyło. Jakby bez przerwy był tam tylko on. - Upewnij się, że opuści zamek - poprosił wiszący najbliżej malunek starego naukowca, nie odrywając jeszcze spojrzenia od zamkniętych przed momentem drzwi. Czy Dippet wiedział? Czy do tego dopuszczał? Nie zdziwiłby się, gdyby tak właśnie było, bo przecież dyrektor wiedział, co działo się na zamku. W sercu profesora już bez tej niezapowiedzianej wizyty panowało zwątpienie, którego nie był w stanie się pozbyć. Zwątpienie, które tliło się od masakry dokonanej w Zakazanym Lesie. - Kończymy na dzisiaj. - Zachrypnięty głos wydobył się z męskiego gardła dokładnie w tym samym momencie, w którym zza jego pleców dobiegło ciche kwilenie. Pochmurne myśli natychmiast się ulotniły, nakazując ojcu sprawdzić stan dzieci. I chociaż na jakiś czas od niego odeszły, miały wrócić.
Znów został sam. W Wieży Astronomicznej z własnymi myślami. Dopiero po jakimś czasie pozwolił sobie na ruch i zajęło mu chwilę zrozumienie, że opierał się o blat biurka zaciśniętymi w pięści dłońmi. Wyprostował się, starając wrócić do poprzedniej postawy, a palce powędrowały ku włosom, by wplątać się w nie charakterystycznie. Wtedy też dotarło do niego, że wszystkie twarze z obrazów były zwrócone w jego stronę, obserwując każdy jego ruch i czekając niemo na reakcję. Jayden poprawił i tak dobrze leżącą kamizelkę, pociągając materiał delikatnie w dół, zupełnie jakby jeszcze moment wcześniej nic się nie wydarzyło. Jakby bez przerwy był tam tylko on. - Upewnij się, że opuści zamek - poprosił wiszący najbliżej malunek starego naukowca, nie odrywając jeszcze spojrzenia od zamkniętych przed momentem drzwi. Czy Dippet wiedział? Czy do tego dopuszczał? Nie zdziwiłby się, gdyby tak właśnie było, bo przecież dyrektor wiedział, co działo się na zamku. W sercu profesora już bez tej niezapowiedzianej wizyty panowało zwątpienie, którego nie był w stanie się pozbyć. Zwątpienie, które tliło się od masakry dokonanej w Zakazanym Lesie. - Kończymy na dzisiaj. - Zachrypnięty głos wydobył się z męskiego gardła dokładnie w tym samym momencie, w którym zza jego pleców dobiegło ciche kwilenie. Pochmurne myśli natychmiast się ulotniły, nakazując ojcu sprawdzić stan dzieci. I chociaż na jakiś czas od niego odeszły, miały wrócić.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świt dla pewnych relacji nie nadchodził. Jutrzenka teraźniejszej znajomości gasła przysłonięta cieniem burzy/ I zmiany. Mogło być żal, ale doszukiwanie się przeszłości w tym co zastawał, nie miało sensu. Pozbywał się przywiązania, które przez wiele lat wciągało go na ścieżkę bez powrotu. Wyznaczało kurs, nadawało cel, ale zbyt długo wędrując obok, osiadało na barkach niby ciężar, zmuszając by zwolnił kroku, czasem upadł z brzydką nadzieją, że zawróci. Nie zawracał. Już nie. Czy było w tym zbyt wiele patosu? Nie. Rzeczywistość weryfikowała każdą z podjętych decyzji. A on, przez ten czas niebytu miał okazję do jej konfrontacji. Odcięty od świata, skupiony na wrogu bezpośrednio. I wrogu zatopionym w nim samym. Wygrał. Poświęcił wiele, ale wygrał.
Za każdym razem, gdy spotykał kolejną osób, naznaczonych wydarzeniami z przeszłości, przypominał sobie, że żył. Niezależnie od naleciałości, konfliktu, przeszkód, które natrafiał. Ignorując podszepty zarzucające mu winę, za tak długą nieobecność. Wahanie i dywagacje na temat jego powrotu były zbędne. A zmęczenie trącało struny napięcia za każdym razem, gdy słyszał o tym, że tak wielu zdążyło go już skreślić. Mieli do tego pełne prawo. Nie zmieniało jednak faktu, ze wrócił. Czy się to komuś podobało, czy nie. Nie zrezygnował. Chociaż powrót do sił wymagał od niego większych pokładów determinacji i przyswojenia, jak wiele zmian przegapił. I równie wiele, sam wchłonął.
Prawdopodobnie zaśmiałaby się z siebie, gdyby spotkał własną wersję z przeszłości. Tak w kontakcie z nowymi, jak i starymi znajomymi. Jak w przypadku Jaydena. Z całą otoczką zdarzeń, powiązań, słów i obietnic. Tych, które znał, które złożył, o których nie wiedział i przegapił. Ile z tych nie opowiedziała mu Pomona? Ile zachowała dla swego profesora? Ile oddała, rozrywając serce i obowiązek na pół? Nigdy miał już nie zapytać, a mur milczenia, jakie postawił przed nim Vane świadczył o tym jeszcze wyraźniej. I żaden nie poszedł na kompromis, niezależnie od konsekwencji. I straconych szans. Czy kiedyś miał się dowiedzieć, że to jego imię otrzymał jeden z synów Jaydena? I to jego wyznaczyła kuzynka, na godnego takiego wyboru?
Drzwi z cichym, ledwie słyszalnym zgrzytem zamknęły się oddzielając go od pomieszczenia wieży. Nieprzyjemne wrażenia klaustrofobii nie zaatakowało go tym razem, ale czuł nieustający dyskomfort za każdym razem, gdy znajdował się w pomieszczeniach przypominających te z Tower. Nie obracał się, schodząc po schodach wieży i w końcu wkraczając na odpowiedni korytarz. Nie umknęły mu śledzące go spojrzenia, jedno nawet powtarzające się, pojawiając się i znikając na niektórych obrazach. Nie starał się jednak szukać interakcji. Zachowywał się tak, jak jeden z petentów sławnego profesora, który właśnie załatwił sprawę i nie potrzebuje niczyjej uwagi.
Odetchnął nieznacznie głębiej, gdy znalazł się już poza murami szkoły. Postarzające zaklęcie, ściągnął jednak dopiero, gdy pojedyncze spojrzenia nie mogły go dostrzec. Zamknął za sobą pewien fragment przeszłości, odsuwając nawet żal po śmierci kuzynki. Lista się powiększała. A on miał walczyć jeszcze długo, by ci w przyszłości nie musieli powtarzać ich błędów.
| zt
Za każdym razem, gdy spotykał kolejną osób, naznaczonych wydarzeniami z przeszłości, przypominał sobie, że żył. Niezależnie od naleciałości, konfliktu, przeszkód, które natrafiał. Ignorując podszepty zarzucające mu winę, za tak długą nieobecność. Wahanie i dywagacje na temat jego powrotu były zbędne. A zmęczenie trącało struny napięcia za każdym razem, gdy słyszał o tym, że tak wielu zdążyło go już skreślić. Mieli do tego pełne prawo. Nie zmieniało jednak faktu, ze wrócił. Czy się to komuś podobało, czy nie. Nie zrezygnował. Chociaż powrót do sił wymagał od niego większych pokładów determinacji i przyswojenia, jak wiele zmian przegapił. I równie wiele, sam wchłonął.
Prawdopodobnie zaśmiałaby się z siebie, gdyby spotkał własną wersję z przeszłości. Tak w kontakcie z nowymi, jak i starymi znajomymi. Jak w przypadku Jaydena. Z całą otoczką zdarzeń, powiązań, słów i obietnic. Tych, które znał, które złożył, o których nie wiedział i przegapił. Ile z tych nie opowiedziała mu Pomona? Ile zachowała dla swego profesora? Ile oddała, rozrywając serce i obowiązek na pół? Nigdy miał już nie zapytać, a mur milczenia, jakie postawił przed nim Vane świadczył o tym jeszcze wyraźniej. I żaden nie poszedł na kompromis, niezależnie od konsekwencji. I straconych szans. Czy kiedyś miał się dowiedzieć, że to jego imię otrzymał jeden z synów Jaydena? I to jego wyznaczyła kuzynka, na godnego takiego wyboru?
Drzwi z cichym, ledwie słyszalnym zgrzytem zamknęły się oddzielając go od pomieszczenia wieży. Nieprzyjemne wrażenia klaustrofobii nie zaatakowało go tym razem, ale czuł nieustający dyskomfort za każdym razem, gdy znajdował się w pomieszczeniach przypominających te z Tower. Nie obracał się, schodząc po schodach wieży i w końcu wkraczając na odpowiedni korytarz. Nie umknęły mu śledzące go spojrzenia, jedno nawet powtarzające się, pojawiając się i znikając na niektórych obrazach. Nie starał się jednak szukać interakcji. Zachowywał się tak, jak jeden z petentów sławnego profesora, który właśnie załatwił sprawę i nie potrzebuje niczyjej uwagi.
Odetchnął nieznacznie głębiej, gdy znalazł się już poza murami szkoły. Postarzające zaklęcie, ściągnął jednak dopiero, gdy pojedyncze spojrzenia nie mogły go dostrzec. Zamknął za sobą pewien fragment przeszłości, odsuwając nawet żal po śmierci kuzynki. Lista się powiększała. A on miał walczyć jeszcze długo, by ci w przyszłości nie musieli powtarzać ich błędów.
| zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Życie nie składało się z samych dobrych zakończeń. Gdyby tak właśnie się działo, a każdy z nich otrzymywał to, czego chciał, nie byłoby smutku, żalu, żałoby ani płaczu. Nie byłoby cierpienia ani wątpliwości. Rozpaczy i rozpadu. W oczach profesora byłoby to życie z Pomoną do końca jego dni, jednak to nie miało się nigdy ziścić. Podobnie jak wizja świata bez wojny. Rzeczywistość szybko weryfikowała najwznioślejsze pomysły i starania, często rozbijając je na setki kawałków i to nie ze względu na wszędobylskie zło. To ludzie stanowili słabe ogniwo. Społeczeństwo nie było czymś, co miało być na zawsze dobre. Sam jego koncept kulał na poziomie idei, którą był. Bo ludzkość nie była ideą - była zbieraniną wielu jednostek mających własne potrzeby, własne przemyślenia, własne cele. Własne odchylenia. Niebezpieczeństwo idące za nimi prowadziły do katastrofalnych skutków - nieważne jak mocno chciało się im opierać. Patrząc na sytuację polityczną, która istniała w ich kraju, Vane dostrzegał tak wiele... Tak wiele złych decyzji i jeszcze więcej idącej za tym ignorancji. Byli straceni? Być może. Nie zdziwiłby się, gdyby syzyfowa praca polegająca na ratowaniu świata się nie powiodła, ale nie oznaczało to, że miał przestać walczyć. Bronić swoich bliskich. Bronić swoich uczniów i starać się wychować ich na dobrych, myślących ludzi. Bo właśnie tego potrzebowali - świadomości własnego rozumu, a nie pchania się za śmiałymi sloganami tych, którzy krzyczeli najgłośniej. Uratowanie każdego nie było możliwe - próba osiągnięcia maksymalnej liczby ocalałych już tak.
- Cześć - mruknął cicho, przywołując na twarz ciepły uśmiech, gdy niepokojące myśli zderzyły się z oczami jego synów. Ojcowskie spojrzenie instynktownie powędrowało do twarzyczki Samuela i chociaż można było powiedzieć, że trojaczki niczym się nie różniły, wcale tak nie było. Vane mógł ich rozpoznać. Obserwując chłopców i oporządzając ich do powrotu do Irlandii, nie mógł nie myśleć o spotkaniu... Czy mógł wierzyć nieznajomemu, że był tym za kim się podawał? Czy w ogóle ujawnienie imion miałoby znaczenie? Czy astronom czuł się winny za to, że postawił na swoim? Wiedział, że nie. Nawet jeśli był tym za kogo się podawał w końcowym rozrachunku - jakie to miało znaczenie? Wszyscy musieli zadać sobie pytanie - co dalej? Co zamierzali? Jayden nigdy nie chciał, nie zastanawiał się nad tym, jakby miało wyglądać jego życie bez Pomony. Nie musieli być przecież długo razem, by wiedział, że chciał być z nią aż do końca, ale i to się zmieniało. Podobnie jak niepewna przyszłość. Kimkolwiek był ów nieznajomy, obaj znali swoje obowiązki. Pytanie było tylko takie, jak długo mieli w nich wytrwać, zanim nie dosięgnie ich koniec...
|zt
- Cześć - mruknął cicho, przywołując na twarz ciepły uśmiech, gdy niepokojące myśli zderzyły się z oczami jego synów. Ojcowskie spojrzenie instynktownie powędrowało do twarzyczki Samuela i chociaż można było powiedzieć, że trojaczki niczym się nie różniły, wcale tak nie było. Vane mógł ich rozpoznać. Obserwując chłopców i oporządzając ich do powrotu do Irlandii, nie mógł nie myśleć o spotkaniu... Czy mógł wierzyć nieznajomemu, że był tym za kim się podawał? Czy w ogóle ujawnienie imion miałoby znaczenie? Czy astronom czuł się winny za to, że postawił na swoim? Wiedział, że nie. Nawet jeśli był tym za kogo się podawał w końcowym rozrachunku - jakie to miało znaczenie? Wszyscy musieli zadać sobie pytanie - co dalej? Co zamierzali? Jayden nigdy nie chciał, nie zastanawiał się nad tym, jakby miało wyglądać jego życie bez Pomony. Nie musieli być przecież długo razem, by wiedział, że chciał być z nią aż do końca, ale i to się zmieniało. Podobnie jak niepewna przyszłość. Kimkolwiek był ów nieznajomy, obaj znali swoje obowiązki. Pytanie było tylko takie, jak długo mieli w nich wytrwać, zanim nie dosięgnie ich koniec...
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
14 VII 1958
Ten cholerny, pomarańczowy kapelusz! Drażniące pobrzękiwanie dzwonków, rozsierdzające do granic możliwości, niosło się echem po hogwarckich korytarzach - Argus mógłby przysiąc, że nadchodziło z każdego kąta. Trząsł tą cholerną łepetyną tylko po to, by bardziej go zdenerwować. W trakcie roku szkolnego z Irytkiem było nieco prościej. Może nie w kontekście ogólnego bałaganu, bo poltergeist w swojej naturze uparł się, by robić pod górę absolutnie każdemu istnieniu, które śmiało poruszać się po szkolnych terenach - ale przynajmniej obecność innych głów odciągała uwagę ducha od samego Filcha i przez większość czasu mógł wykonywać swoją robotę oraz pochylać się nad dopracowywaną do perfekcji kartoteką. Teraz leżała odłogiem, zrobił przy niej tyle, ile mógł, ostatecznie uporządkowany projekt składając na biurku dyrektora wraz z wypowiedzeniem, o którym mieli okazję pomówić już wcześniej. Gdyby nie ta cholerna, paskudna, niewydarzona gnida - Irytek, nie dyrektor - Argus miałby szansę spędzić ostatnie dni pracy całkiem przyjemnie. Pierwszy raz zamek stałby przed nim otworem, mógłby bez trudu zwiedzić każdy kąt, przejrzeć tyle ksiąg w bibliotece, ile tylko sobie zamarzy, zamknąć się w sali muzycznej na dłużej niż dwie minuty, bo średnio po takim czasie zjawiał się w niej poltergeist. Na miarę możliwości korzystał z okazji, snując się dokładnie tam, gdzie miał ochotę iść, bowiem roboty wszędzie było pełno. Szkolne miesiące nie pozwalały na rozprawienie się z wszelkim brudem, musiał wybierać bardziej ogólne zadania, nagłe wypadki, regularne zeskrobywanie eliksirów z sufitu, zabezpieczenie nieprzewidzianej dziury w ścianie, spowodowanej tak bardzo przypadkową bombardą; wyrwą, przez którą ktoś mógł wypaść zupełnym przypadkiem - tak jak Irytek, niefortunnie wypchnięty przez Filcha, kiedy tylko wyczuł okazję - duch zagapił się na dwójkę uczniów, najwyraźniej pragnąc wyciąć im wyjątkowo zmyślny kawał. Złowieszczy śmiech runął w dół razem z Irytkiem, by po chwili wrócić ze zdwojoną siłą, bo przecież nie obowiązywała go siła ciążenia, a pierdolony kodeks o niepodważalnej zasadzie numer jeden, której treść można było zawrzeć w krótkim sformułowaniu - otwarta wojna z woźnym.
Ułamek uwagi Irytka skoncentrowany na wybranym istnieniu już był wrzodem na dupie, ale kiedy poltergeist skupiał wszystkie jej pokłady na pojedynczej osobie (i kugucharze, do kompletu), praca zaczynała opierać się na unikaniu wymierzanych ciosów, a nie na faktycznej robocie. Filch układał swój plan od dawna i miał wszelkie powody, by darzyć tego zwyrodnialca szczerą nienawiścią. Przyglądał mu się czujnie, obserwował jego ruchy, zachowania, oceniał, jaki ma ulubiony typ ofiary, gdzie boi się zapuszczać - owszem, nawet ta łachudra miała swoje słabe strony i Argus uparł się, że je znajdzie. Największą słabością Irytka okazał się Krwawy Baron, kolejny duch, nad którym Filch nie miał panowania, ale który nie wzbudzał w nim większych emocji, nie czuł wobec niego lęku. Postanowił konsekwentnie i powoli wkupić się w jego łaski, zaczynając rozgryzać go w ten sam sposób - od obserwacji. Po paru miesiącach dochodzenia okazało się, że śmierć Barona i Heleny Ravenclaw jest ze sobą bezpośrednio powiązana i choć Filch nie znał szczegółów, udało mu się wyczuć, że mężczyzna był zadurzony w założycielce domu kruka. Jego pokuta, zamknięta na niematerialnym ciele w formie ciężkich łańcuchów, plamy srebrzystej krwi, kilka innych wskazówek zabranych tu i tam - głównie podczas podsłuchiwania i prowokowania rozmów - doprowadziły woźnego do przerażającego faktu. Krwawy Baron był winny śmierci swojej ukochanej i za to cierpiał, za to jako martwy snuł się po świecie żywych. Posiadając tę informację, Argus zdołał wykorzystać ją na swoją korzyść, sprytnie rozmawiając z Baronem, który chętnie przyjął słuchacza. Podobnie do Filcha, nie był za zamku przesadnie lubianą personą, dlatego udało im się zawiązać sojusz, o tyle korzystny, że czasem kupował blondynowi spokój swoją obecnością.
Teraz, kiedy na korytarzach było cicho - wreszcie, błoga, wspaniała cisza zamiast potwornych wrzasków bachorów, których poszanowanie dla przywileju uczestnictwa w magicznym rozwoju było absurdalnie niskie - Krwawy Baron okazywał się jedyną skuteczną tarczą. Problem w tym, że nie dało się z niej nieprzerwanie korzystać, duch miał swoje sprawy, łaził własnymi ścieżkami, a jego towarzystwo bywało też upierdliwe i męczące. Czasami udawało się wymyślić wystarczająco wiarygodne uzasadnienie i Irytek wierzył, że Baron czeka tuż za rogiem - momentalnie mógł go zawołać albo wysłać po niego Panią Norris. Po paru razach wymówka stała się wyświechtana, straciła na mocy i mimo niezaprzeczalnej kreatywności, coraz trudniej było wymyślić coś wiarygodnego. Niemniej, parę razy sprzymierzeniec pomógł woźnemu nie stracić głowy, a także umożliwił przeszperanie biblioteki, w której przesiadywał wtedy, gdy Argus potrzebował pochylić się nad książkami (ścierając kurze na wysokich regałach, robota posuwała się do przodu, pedantyzm nie pozwoliłby mu przeoczyć tych szarych powłok i kłębków pałętających się po podłodze). Zupełnym przypadkiem wyszło na to, że urzędująca tam kobieta miała niebywałą słabość do Filcha - zapewne jako jedyna w całym Hogwarcie, a może i całej Szkocji, nie sprawdzał - i dzięki jej dobrej woli mógł odnaleźć interesujące fragmenty o duchach, planując swoją pułapkę. Spisywał je wszystkie, zbierając konsekwentnie informacje, gotów walczyć z Irytkiem, jak każdy, kto miał z nim styczność. Proszę bardzo, jaki był wspaniałomyślny, chciał wszystkim ułatwić życie. Krwawy Baron nie wnikał w zamiary woźnego, może w innym wypadku zaprotestowałby, słysząc o pułapce na ducha. Co prawda poltergeisty rządziły się swoimi prawami, co też wyczytał, ale i zauważył. Jako jedyne miały zdolność materializowania się, a ich złośliwy charakter dodawał im animuszu. Świetnie, właśnie w takiego sam by się przemienił, zamysł uprzykrzania czarodziejskim gnojkom życia był całkiem atrakcyjną wizją, ale póki co - wolał żyć.
Pułapkę rozstawiał ostrożnie, trochę wzorując się na tym, czego w przeszłości próbował dokonać Rancoronus Carpe, ale miał na tyle rozsądku, by nie używać broni, od której sam mógł zginąć, w dodatku moment był idealny - było pusto, a on już się stąd zbierał. Gdyby coś poszło nie tak - co za różnica, i tak zaraz przenosił się do Doliny, już umówiony na spotkanie z Archibaldem Prewettem, dzięki uczynnej pomocy kobiety, którą niedługo miał przeklinać po wsze czasy. Gdyby zaś poszło dobrze - mógłby zyskać sławę na cały kraj, jako pogromca cholernej wywłoki, od wieków utrudniającej ludziom życie. Uwolniłby ten zamek od największej zakały.
Krwawego Barona udało się przekonać do wmówienia Irytkowi, że do południa ma w tej części zamku ważne sprawy, co dawało wystarczający zapas czasu. Zmyślna konstrukcja musiała wyglądać bardzo zabawnie, zwłaszcza, że z Filcha był marny projektant, ale to wszystko miało odciągnąć uwagę od przygotowanego klosza. Argus uparcie wierzył, że udało mu się otoczyć go wystarczająco silną magią, wzorował się przecież na sprawdzonych podaniach... i był zdesperowany, ale któż by się przejmował tym szczegółem. Czekał cierpliwie (prawie, zerkając na zegarek co rusz, jakby miało to przyspieszyć czas i przywołać Irytka), aż w końcu zwabił ducha osobiście, wrzaskami i wyklinaniem swojego wroga, to zawsze działało, sprawdziło się i teraz. Nadleciał z nienaturalnie długim i przenikliwym chichotem, brzęcząc dzwonkami, i zatrzymał się dokładnie w tym miejscu, które zakładał plan. Filch natychmiast spuścił klosz, z uśmiechem pełnym satysfakcji obserwał jego lot niczym w zwolnionym tempie... by rozczarować się okrutnie, kiedy pułapka skończyła w kawałkach. Zakładał taką ewentualność, w tym wypadku nie pozostawało nic innego niż zadowolić się półśrodkami. Drugą z broni był słoik z mazią o podejrzanej barwie, na którą składały się resztki z licznych kociołków, które musiał czyścić po rozpieszczonych gówniarzach, co to nie mogły różdżką machnąć i zostawić po sobie minimalnego porządku. Nie przejmując się syfem, który zaraz będzie musiał ogarnąć, wziął zamach, celując prosto w łeb nikczemnej mendy - szkło robiło się na z brzdękiem głośniejszym od irytujących dzwonków, resztki eliksirów rozbryznęły się wokół, a Irytek, drąc się w niebogłosy, najwyraźniej trochę wzruszony działaniem wywarów albo po prostu pokonany, oddalił się w stronę Wieży Astronomicznej.
Teraz tylko posprzątać, ale te ostatnie resztki zeskrobywało się z prawdziwą przyjemnością.
| zt
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Wieża Astronomiczna
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart