Restauracja
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Restauracja
Restauracja mieści się w bocznym korytarzu nieopodal głównej sali; to nieduże pomieszczenie - zaledwie sześć małych stolików - rozsypanych po lśniących połyskiem parkiecie w odległości wystarczająco dalekiej, by zapewnić pełną dyskrecję. Blaty wykonane z ciemnego drewna mają owalne kształty, na każdym - prócz kryształowego wazonu ze świeżą różą - znajdują się popielnice w kształcie muszel. Dostawione do nich krzesła to miękkie, kremowe siedziska o wysokich oparciach i bogato zdobionych nogach, które zapewniają wygodny komfort. W menu królują owoce morza, małże, ostrygi, kałamarnice, krewetki, czy ryby, ale również francuskie sery i trufle, wszech znane jest to miejsce także z potraw wykonywanych na bazie egzotycznych owoców, wyeksponowanych na srebrnych półmiskach w terrarium ciągnącym się wzdłuż ściany, wewnątrz którego zastygły żywe czarne węże. Przez okna po drugiej stronie roztacza się widok na przepiękne ogrody na zewnątrz. Dania podawane są na srebrnej zastawie, całość obsługują kelnerzy tak dyskretni, że niemal niewidzialni. Sufit zakrywa płachta z czarnego aksamitu, podobne materiały ścielą podłogę. Goście, którzy mają problemy z zachowaniem, są wypraszani, wymaga się również odpowiednio eleganckiego stroju. Złoty gramofon znajdujący się w kącie sali gra Wagnera. Przy wejściu czarodzieje proszeni są o podanie nazwiska - tylko jeśli nie jest ono oczywiste, obsługa jest doskonale zaznajomiona ze skorowidzem czystości krwi i jego nielicznymi beneficjentami - które następnie podlega weryfikacji jako czystokrwiste.
Wstęp wyłącznie dla postaci krwi czystej. Muffliato.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:21, w całości zmieniany 1 raz
Dźwięczne rozbawienie miało po wsze czasy odbijać się echem w pułapce kryształowego kieliszka; tam i tylko tam, spuszczone z kącików ust jak ze smyczy, drażniąc się paskudnie z tym co wypadało, a tym, co klientela tego miejsca mogłaby uznać za obrazoburcze, na czele z organizatorką ich wzniosłego spotkania, której słowa płynęły miękko pomiędzy srebrną zastawą, dopełnieniem dzbana z winem, na wpół opróżnionymi talerzykami i rozgrzebanymi brzydko tematami; każdego po trochu, każdego do subtelnej degustacji.
Wrażenie, jakoby sama tym była — wybrednym i kapryśnym deserem, czymś w rodzaju bezy z wiśniową konfiturą — było tak samo paskudne, jak i komicznie rozbrajające.
W tej pozie więc trwała, jak życzenie i postulat głoszony wzniosłym tonem wskazywały, wychodząc poza ramy rodzajowej scenki tylko odrobinę, jak dziecko, które z ciekawością wyciąga palec dalej, głębiej i mocniej, gotowe sprawdzić punkt graniczny i prawdopodobieństwo krzywdy.
Tutaj żadne z nich nie mogło jej skrzywdzić. Nie w sposób, którym faktycznie by się przejęła.
I nie leżało to także w sferze ich cukierkowych zainteresowań — ulga była jednak pojęciem dalekim od odpowiedniego — zbyt zainteresowanych dysputą na temat niedziałających elementów wielkiej i dumnej Anglii; słuchała tego po raz kolejny, nie ostatni z całą pewnością, bawiąc się jednak w tej konwencji z pewną dziwaczną beztroską, wyrażając pewien niepokój — przecież tego oczekiwali — tylko pozornie.
— Doprawdy, to niezwykle intrygujące, ale też — wybaczcie mi śmiałość, Imogen — pierw zwróciła się do niej; zawsze przecież pierwszej — Barty — lord Crouch zyskał iskierki prostego rozchichotania jego drugi — N u d n e — śmiałość wymierzona wprost w punkt około filozoficznej dysputy — Które z was ma w planie poświęcić życie reformom edukacyjnym? — przedłużone spojrzenie poddające pozorną wzniosłość w objęcia protekcjonalnej wątpliwości osiadło na dłużej na mężczyźnie. Tym, które usta miał pełne obietnic i białych kłamstw.
Co leżało za pustymi frazesami, co budowało przekonanie, że faktycznie należało pastwić się nad placówkami dla młodych adeptów magii; w końcu co okrutnie masochistycznego podpowiadało, by wieczór w towarzystwie tych, który piękni, młodzi, mający u stóp cały świat — o chwało, magiczny — miast przyjemności natury wszelakiej postanowili drążyć w społeczno-politycznych niuansach?
Bawiło ją to. Bawiło niesłychanie, czym emanowała rozluźniona sylwetka i psotna, leniwa nuda wkradająca się w miękkie zgłoski i miękkie spojrzenie, później w sztampowy, adekwatny jednak w wydźwięku gest muśnięcia stopą męskiej łydki.
I gotowa była trwać w tej słodkiej drażliwości, zastanawiając się we własnych, potraktowanych drinkiem — w ilości trzy i pół — myślach na temat lorda Croucha, na temat jego reakcji i odpowiedzi, słów, które mogłyby wybrzmieć pół tonu niżej i których ton tylko ona by wyczuła, świadoma małego teatrzyku pod białym obrusem.
Jeszcze nie teraz.
Teraz czas na wzniesione brwi, rozchylone źrenice i szklisty śmiech — bo kiedy Igor Karkaroff z zapalczywością nastoletniego chłopca począł wypominać jej utkane z przekształconych urazów wspomnienia, nie potrafiła powstrzymać werbalnego rozbawienia.
Pretensję odebrała jako żart; chyba miał dziś wybitne szczęście. Za to, że była tak łaskawa.
Echo ich ostatniego spotkania było ciekawostką ubiegających dni, nęcącym wspominkiem, który balansował od ciekawości do konsternacji, raz po raz zbaczając na tory czystego politowania.
Konfrontacja odroczona w czasie; Igor Karkaroff Gniewny, Igor Karkaroff Skrzywdzony, Igor Karkaroff obnażony wobec świata ze swoją maluczką słabością — nim zdążyła faktycznie skontrować jego słowa, już wstawał i wyciągał na bok biedną lady Travers.
— A więc, lordzie Crouch, cóż mogłabym dodać? — rzuciła, pozornie bezinteresownie, choć zgłoski wypełnione były po brzegi swobodą uśmiechu, jaki nie opuszczał jej ust; nosiła go z dziwaczną dumą podczas całej przemowy Karkaroffa, podczas jego wędrówki na parkiet z kołem ratunkowym w postaci ślicznej i młodej niewiasty. Przez moment czuła nawet coś na kształt troski, zadowolona z faktu, iż musiał — i miał sposobność — ukoić wygryzione — przez nią samą? doprawdy? — ego.
— Nie wierzysz chyba, Barty, że to, co wypowiadane w emocjach, jest prawdą absolutną? Bywa, owszem, bywa zaskakująco często. Obydwoje znamy jednak Igora na tyle, by wiedzieć, że kiedy mówi o furii, zazdrości i—
Urwała — czy było coś do dodania?
Porozumiewawcze spojrzenie z Crouchem przypominało to, które wymieniają kochankowie, raczący się papierosem na połaci zmiętej pościeli, w zmęczeniu i spełnieniu.
— Och, nie pastwmy się — nie dzisiaj, nie nad nim. Kącik ust drgnął, szkło wypełnione charakterystycznym alkoholem uniosła do ust; jego dotyk przyjęła z zadowoleniem, papierosowym dym niemal z wdzięcznością. Tworzył pewną kotarę, odcinając ich od scenerii poza, mamiąc wrażeniem jakoby na sali zostali tylko we dwójkę.
Jedno spojrzenie w tył — za Igorem; jedno spojrzenie w przód — tylko dla Barty'ego; dla tego drugiego też seria chichotów, w końcu odwzajemniona prosta i dziwaczna pieszczota, w której sukienka podnosiła się do góry, a naga skóra łydki ocierała o materiał eleganckich spodni w kant — pod stołem, tam gdzie nikt nie widział, puszczano scenę z odległej przeszłości, co wykorzystywała niezbyt świadomie, balansując na kruchości ich relacji i niepoprawnych wspomnień.
— Pomówmy o czymś przyjemniejszym od reform. Ciekawszym od pomruków nastoletnich kompleksów — w krótkim geście wysunęła bibułkę papierosa spomiędzy jego warg i sama zaciągnęła skradzionym artefaktem — Co tutaj robisz, Barty? Co tutaj dla siebie masz?
Wrażenie, jakoby sama tym była — wybrednym i kapryśnym deserem, czymś w rodzaju bezy z wiśniową konfiturą — było tak samo paskudne, jak i komicznie rozbrajające.
W tej pozie więc trwała, jak życzenie i postulat głoszony wzniosłym tonem wskazywały, wychodząc poza ramy rodzajowej scenki tylko odrobinę, jak dziecko, które z ciekawością wyciąga palec dalej, głębiej i mocniej, gotowe sprawdzić punkt graniczny i prawdopodobieństwo krzywdy.
Tutaj żadne z nich nie mogło jej skrzywdzić. Nie w sposób, którym faktycznie by się przejęła.
I nie leżało to także w sferze ich cukierkowych zainteresowań — ulga była jednak pojęciem dalekim od odpowiedniego — zbyt zainteresowanych dysputą na temat niedziałających elementów wielkiej i dumnej Anglii; słuchała tego po raz kolejny, nie ostatni z całą pewnością, bawiąc się jednak w tej konwencji z pewną dziwaczną beztroską, wyrażając pewien niepokój — przecież tego oczekiwali — tylko pozornie.
— Doprawdy, to niezwykle intrygujące, ale też — wybaczcie mi śmiałość, Imogen — pierw zwróciła się do niej; zawsze przecież pierwszej — Barty — lord Crouch zyskał iskierki prostego rozchichotania jego drugi — N u d n e — śmiałość wymierzona wprost w punkt około filozoficznej dysputy — Które z was ma w planie poświęcić życie reformom edukacyjnym? — przedłużone spojrzenie poddające pozorną wzniosłość w objęcia protekcjonalnej wątpliwości osiadło na dłużej na mężczyźnie. Tym, które usta miał pełne obietnic i białych kłamstw.
Co leżało za pustymi frazesami, co budowało przekonanie, że faktycznie należało pastwić się nad placówkami dla młodych adeptów magii; w końcu co okrutnie masochistycznego podpowiadało, by wieczór w towarzystwie tych, który piękni, młodzi, mający u stóp cały świat — o chwało, magiczny — miast przyjemności natury wszelakiej postanowili drążyć w społeczno-politycznych niuansach?
Bawiło ją to. Bawiło niesłychanie, czym emanowała rozluźniona sylwetka i psotna, leniwa nuda wkradająca się w miękkie zgłoski i miękkie spojrzenie, później w sztampowy, adekwatny jednak w wydźwięku gest muśnięcia stopą męskiej łydki.
I gotowa była trwać w tej słodkiej drażliwości, zastanawiając się we własnych, potraktowanych drinkiem — w ilości trzy i pół — myślach na temat lorda Croucha, na temat jego reakcji i odpowiedzi, słów, które mogłyby wybrzmieć pół tonu niżej i których ton tylko ona by wyczuła, świadoma małego teatrzyku pod białym obrusem.
Jeszcze nie teraz.
Teraz czas na wzniesione brwi, rozchylone źrenice i szklisty śmiech — bo kiedy Igor Karkaroff z zapalczywością nastoletniego chłopca począł wypominać jej utkane z przekształconych urazów wspomnienia, nie potrafiła powstrzymać werbalnego rozbawienia.
Pretensję odebrała jako żart; chyba miał dziś wybitne szczęście. Za to, że była tak łaskawa.
Echo ich ostatniego spotkania było ciekawostką ubiegających dni, nęcącym wspominkiem, który balansował od ciekawości do konsternacji, raz po raz zbaczając na tory czystego politowania.
Konfrontacja odroczona w czasie; Igor Karkaroff Gniewny, Igor Karkaroff Skrzywdzony, Igor Karkaroff obnażony wobec świata ze swoją maluczką słabością — nim zdążyła faktycznie skontrować jego słowa, już wstawał i wyciągał na bok biedną lady Travers.
— A więc, lordzie Crouch, cóż mogłabym dodać? — rzuciła, pozornie bezinteresownie, choć zgłoski wypełnione były po brzegi swobodą uśmiechu, jaki nie opuszczał jej ust; nosiła go z dziwaczną dumą podczas całej przemowy Karkaroffa, podczas jego wędrówki na parkiet z kołem ratunkowym w postaci ślicznej i młodej niewiasty. Przez moment czuła nawet coś na kształt troski, zadowolona z faktu, iż musiał — i miał sposobność — ukoić wygryzione — przez nią samą? doprawdy? — ego.
— Nie wierzysz chyba, Barty, że to, co wypowiadane w emocjach, jest prawdą absolutną? Bywa, owszem, bywa zaskakująco często. Obydwoje znamy jednak Igora na tyle, by wiedzieć, że kiedy mówi o furii, zazdrości i—
Urwała — czy było coś do dodania?
Porozumiewawcze spojrzenie z Crouchem przypominało to, które wymieniają kochankowie, raczący się papierosem na połaci zmiętej pościeli, w zmęczeniu i spełnieniu.
— Och, nie pastwmy się — nie dzisiaj, nie nad nim. Kącik ust drgnął, szkło wypełnione charakterystycznym alkoholem uniosła do ust; jego dotyk przyjęła z zadowoleniem, papierosowym dym niemal z wdzięcznością. Tworzył pewną kotarę, odcinając ich od scenerii poza, mamiąc wrażeniem jakoby na sali zostali tylko we dwójkę.
Jedno spojrzenie w tył — za Igorem; jedno spojrzenie w przód — tylko dla Barty'ego; dla tego drugiego też seria chichotów, w końcu odwzajemniona prosta i dziwaczna pieszczota, w której sukienka podnosiła się do góry, a naga skóra łydki ocierała o materiał eleganckich spodni w kant — pod stołem, tam gdzie nikt nie widział, puszczano scenę z odległej przeszłości, co wykorzystywała niezbyt świadomie, balansując na kruchości ich relacji i niepoprawnych wspomnień.
— Pomówmy o czymś przyjemniejszym od reform. Ciekawszym od pomruków nastoletnich kompleksów — w krótkim geście wysunęła bibułkę papierosa spomiędzy jego warg i sama zaciągnęła skradzionym artefaktem — Co tutaj robisz, Barty? Co tutaj dla siebie masz?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W tym więc krył się ból; jakże podrzędna jednostka ludzkiej decyzyjności. Kolejne słowa, czyny; kolejne rozczłonkowane na pierwotne elementy insynuacje, w których czytanie odbywało się z namaszczeniem mugolskiej mszy. Homo homini lupus est, kły jaśnieją i ostrzą się ledwie mrzonka rozmowy, by rozbrzmieć pewnie. Igorze, gdzie cię boli, mój drogi? Nader własne rozgorączkowanie, nad jasność przesyłanych podprogowo znaków — wszystko wydawało się tak uporządkowane, jasne, czyste, przyjemne, dopóty słowo nie opadło, wygłodnienie trafiło w szarawy odcień wściekłego teraz błękitu. Coś pękało, słyszycie to kruche błaganie? Urażona duma? Nie nawykłeś?
Jej brwi nie poruszyły się jednak w niezrozumieniu, zdawała się pałać jasnością umysłu i zgodnie z przyrzeczeniem samej sobie, milczała. Igor i jego udręki, Tatiana i jej zachcianki.Nie boli cię to przecież, Imogeno. Byli gorsi, w tej rozgrywanej ich rękami wojnie, to również oni plasowali się niżej, niosąc skazę. W strukturze znanych im rzeczy oni, obcy, stanowili miano tejże właśnie rozrywki, ciekawości, żyły namiętności spijanej z kolejnych trupów, kolejnych romansów, kolejnych zabaw. Nie osiągnęli jeszcze wiele, czymże parałaś się, Tatiano? Kim byłaś dla tego świata, jeśli nie mięsem? Tym samym, którym była sama Imogen. Piękne kobyły rozpłodowe. Patrząc lecz na pryzmat zwykłej autopsji — były konie, które dzięki własnemu pięknu chowano na przeznaczonych do tego cmentarzach, czczono je po kres, wspominano w rodowodach prawnucząt; były też te, które kupowano i zajeżdżano, lecz gdy taki wierzchowiec złamał nogę, sztylet podcinał gardło, aby serce wypompowało do reszty krew, a mięso należało się do spożycia. Jesteś do schrupania, Tatiuszko.
Były nurty ciekawe, Igor, zwiedziwszy Norwegię, parał się podstawami run, poświęcał prawdopodobnie swoje ciało i dzierżoną w krwi potęgę na rzecz słusznej sprawy, na tym niezauważalna dotąd rodzina zdobyła szacunek i ziemie. Kwapił się do grania roli jednostki wyższej niż był, nie brakło mu może rozumu, brakło mu jednak sprawczości i podłoża, którego nigdy nie był w stanie przeskoczyć — swoistego poczucia odpowiedzialności, w którym zrastali arystokraci. W tejże nudzie (wspomnianej przez Tatianę, przerwanej złamanym jazgotem zazdrości Igora) kryła się przyszłość narodu, nad którym pieczę mieli trzymać po kres jej — i Bartemiusa — potomkowie, tak jak czynili to protoplaści. Każdy, poza wyjątkami co głupszych, zwyrodniałych i szalonych, niosący błękit krwi wpajaną miał swoistą rolę społeczną, w której zainteresowanie się zmianami szło w parze — jak koszula do garnitura, jak kluczyk do zamka. Umilkła jednak znajdując ukojenie we wrodzonej złośliwości, na pozór, w kłamstwie spijamy z własnych okrutnie czerwonych warg. Dysputy skończyły się, wedle życzenia, skończył się akty pierwszy teatrzyku zainteresowania.
Oddali się w tan, słodki szept przeszedł srogim dreszczem wzdłuż półwilich pleców, kiedy wreszcie podmuch wydychanego powietrza nacieszył się bliskością kobiecej skóry. Nie powiedziała nic, zamilkła na krótki moment, by wraz ze zwolnieniem granej melodii, ułożyć rękę na męskim ramieniu, szeptem zbierając resztki tego wieczoru ze rozdeptanej oazy wściekłości. Poległ czy wygrał? Jaką wojnę toczył?
— Gdybyś miał wybrać, Igorze... popaść w imaginarium potęgi bułgarskiego narodu, krytego w słowiańskich żyłach; wyższości skrojonej z priorytetów i polityki twardej ręki Norwegii a humanitarnego, acz kłamliwego wrażenia otwartości na nowoczesną tradycję w wykonaniu Anglii... co byś wybrał? — Nawiązywała łagodnie do Lubena Karaweło, musiał o tym wiedzieć, bo to wszakże persona, której rozważania wsparły ponoć podniosłe wypowiedzi bułgarskich przedstawicieli strony antymugolskiej. Powoływali się na, określany w ich mniemaniu, geniusz wyższości i porównywali jego dysputy nad wyrwaniem się spod carskiej Rosji do wyrwania się Kodeksowi Tajności, którego powstanie upatrywali w krajach bardziej rozwiniętych. To stamtąd szły przywileje, stamtąd też kaskada wymagań — 'pierwotne prawa rządziły się równością i surowością, odnalezienie w sobie pewnika budowało poczucie, w którym kraje przodujące pragnęły utrzymać na smyczy te gorsze'. Takie głosy pojawiają się i wracają, każda rewolucja i każde stłumienie. Nie była znawczynią historii, raczej chłodnym sceptykiem podejmowanych decyzji, w niej odnalazła jednak to, co chciała mu wyznać.
— Nie rozumiemy cię, Igorze. Tej wściekłości, werwy, poczucia niesprawiedliwości, która zapewne płynie w twojej krwi, bacząc na przeszłość twojego narodu. Ale to imponujące. — Palce silniej zacisnęły się na męskim ramieniu, usta skierowały bliżej w stronę ucha, otaczając go, o dziwo, łagodnym, ciepłym szeptem. — Co chciałbyś osiągnąć? Tak naprawdę... czego pragniesz? — Odsunęła się na moment, szmaragdowym spojrzeniem oplatając zarysowanie męskiej twarzy. W kunszcie kreowanego wizerunku odnaleźć można było wprost boskie proporcje, obdarzony był czymś, czego wiele mogłoby pragnąć. Niesprawiedliwością więc wielką było, że piękno skryte w mężczyźnie czyniło go silniejszym, podczas gdy jej podcinano skrzydła we władczym pragnieniu przygarnięcia.
— Czy jest tym osoba Tatiany? Nie jestem ślepa... ale. Ale czy jest tym ona, czy dalekie widmo szkoły i próba odkupienia lat, odnalezienia pozycji, której wtedy nie miałeś? — Nim pozwoliłaby mu odpowiedzieć, zaśmiała się krótko, ponownie zbliżając głowę w pobliże jego ucha, w subtelnym kołysaniu dwóch ciał odnajdując moment na skrawki rzuconego mięsa.
— Niepojęte, że ledwie kilka lat temu pragnęłam wymazać szkołę z pamięci, a teraz przywołuję ją tak gładko. Cóż, może rzeczywiście, na czużd grob bez syłzi płaczat.— Z ostatniej lektury, bardziej określanej publicystyczną, wyniosła więc bułgarskie ,,Na cudzym grobie bez łez płaczą'' i jak niewiele zwykło do niej trafiać bodźców artystycznych, tak w prozaicznych słowach Karawełowa odnalazła głębię, która tkwiła w niej do teraz. Nie upatrywała bezpośredniej prawdy, jakoby w ludziach ciężko o współczucie dla cudzego cierpienia; znalazła motywację, dla której jej grób — a właściwie zapadlisko pamięci o jej osobie — nie miało być czczo opłakiwane. Winna stać się ich, oddać po namiastce duszy nim ktokolwiek zawładnąłby nią w pełni. Nawet w szczęściu, które od kilku dni karmiło młode serce, konkluzja pozostawała niezmiennie bolesna; nigdy nie będzie sama dla siebie, sama sobie i sama ze sobą. Skupiwszy się, ledwie skumulowana magia rozpoczęła swoje poszukiwana pośród rozpostartych emocji, nim jednak na dobrze zakorzeniłaby się urokiem, bolesne ukłucie ukróciło jej plądrowanie męskiego umysłu, kończąc na zaledwie chęci — ta bowiem odległa, chciała od niego prawdy niezmąconej złamanym postrzeganiem jej osoby. Chciała Igora, w tym krótkim momencie szczerości, nie zaś kukły, którą niczym lalką zwykła się bawić.
Tak oto zostawiła go z tymi słowami, nie dopowiadając więcej, bo więcej też mówić nie chciała. Domysł za domysł, szept za szept, aż płomieniem i wspomnieniem się staną.
— Jak mogę ci pomóc? I dlaczego jest to wyjście z tej restauracji?
Urok 56, nieudany, przerwany przez brak celowości Imogen.
Jej brwi nie poruszyły się jednak w niezrozumieniu, zdawała się pałać jasnością umysłu i zgodnie z przyrzeczeniem samej sobie, milczała. Igor i jego udręki, Tatiana i jej zachcianki.
Były nurty ciekawe, Igor, zwiedziwszy Norwegię, parał się podstawami run, poświęcał prawdopodobnie swoje ciało i dzierżoną w krwi potęgę na rzecz słusznej sprawy, na tym niezauważalna dotąd rodzina zdobyła szacunek i ziemie. Kwapił się do grania roli jednostki wyższej niż był, nie brakło mu może rozumu, brakło mu jednak sprawczości i podłoża, którego nigdy nie był w stanie przeskoczyć — swoistego poczucia odpowiedzialności, w którym zrastali arystokraci. W tejże nudzie (wspomnianej przez Tatianę, przerwanej złamanym jazgotem zazdrości Igora) kryła się przyszłość narodu, nad którym pieczę mieli trzymać po kres jej — i Bartemiusa — potomkowie, tak jak czynili to protoplaści. Każdy, poza wyjątkami co głupszych, zwyrodniałych i szalonych, niosący błękit krwi wpajaną miał swoistą rolę społeczną, w której zainteresowanie się zmianami szło w parze — jak koszula do garnitura, jak kluczyk do zamka. Umilkła jednak znajdując ukojenie we wrodzonej złośliwości, na pozór, w kłamstwie spijamy z własnych okrutnie czerwonych warg. Dysputy skończyły się, wedle życzenia, skończył się akty pierwszy teatrzyku zainteresowania.
Oddali się w tan, słodki szept przeszedł srogim dreszczem wzdłuż półwilich pleców, kiedy wreszcie podmuch wydychanego powietrza nacieszył się bliskością kobiecej skóry. Nie powiedziała nic, zamilkła na krótki moment, by wraz ze zwolnieniem granej melodii, ułożyć rękę na męskim ramieniu, szeptem zbierając resztki tego wieczoru ze rozdeptanej oazy wściekłości. Poległ czy wygrał? Jaką wojnę toczył?
— Gdybyś miał wybrać, Igorze... popaść w imaginarium potęgi bułgarskiego narodu, krytego w słowiańskich żyłach; wyższości skrojonej z priorytetów i polityki twardej ręki Norwegii a humanitarnego, acz kłamliwego wrażenia otwartości na nowoczesną tradycję w wykonaniu Anglii... co byś wybrał? — Nawiązywała łagodnie do Lubena Karaweło, musiał o tym wiedzieć, bo to wszakże persona, której rozważania wsparły ponoć podniosłe wypowiedzi bułgarskich przedstawicieli strony antymugolskiej. Powoływali się na, określany w ich mniemaniu, geniusz wyższości i porównywali jego dysputy nad wyrwaniem się spod carskiej Rosji do wyrwania się Kodeksowi Tajności, którego powstanie upatrywali w krajach bardziej rozwiniętych. To stamtąd szły przywileje, stamtąd też kaskada wymagań — 'pierwotne prawa rządziły się równością i surowością, odnalezienie w sobie pewnika budowało poczucie, w którym kraje przodujące pragnęły utrzymać na smyczy te gorsze'. Takie głosy pojawiają się i wracają, każda rewolucja i każde stłumienie. Nie była znawczynią historii, raczej chłodnym sceptykiem podejmowanych decyzji, w niej odnalazła jednak to, co chciała mu wyznać.
— Nie rozumiemy cię, Igorze. Tej wściekłości, werwy, poczucia niesprawiedliwości, która zapewne płynie w twojej krwi, bacząc na przeszłość twojego narodu. Ale to imponujące. — Palce silniej zacisnęły się na męskim ramieniu, usta skierowały bliżej w stronę ucha, otaczając go, o dziwo, łagodnym, ciepłym szeptem. — Co chciałbyś osiągnąć? Tak naprawdę... czego pragniesz? — Odsunęła się na moment, szmaragdowym spojrzeniem oplatając zarysowanie męskiej twarzy. W kunszcie kreowanego wizerunku odnaleźć można było wprost boskie proporcje, obdarzony był czymś, czego wiele mogłoby pragnąć. Niesprawiedliwością więc wielką było, że piękno skryte w mężczyźnie czyniło go silniejszym, podczas gdy jej podcinano skrzydła we władczym pragnieniu przygarnięcia.
— Czy jest tym osoba Tatiany? Nie jestem ślepa... ale. Ale czy jest tym ona, czy dalekie widmo szkoły i próba odkupienia lat, odnalezienia pozycji, której wtedy nie miałeś? — Nim pozwoliłaby mu odpowiedzieć, zaśmiała się krótko, ponownie zbliżając głowę w pobliże jego ucha, w subtelnym kołysaniu dwóch ciał odnajdując moment na skrawki rzuconego mięsa.
— Niepojęte, że ledwie kilka lat temu pragnęłam wymazać szkołę z pamięci, a teraz przywołuję ją tak gładko. Cóż, może rzeczywiście, na czużd grob bez syłzi płaczat.— Z ostatniej lektury, bardziej określanej publicystyczną, wyniosła więc bułgarskie ,,Na cudzym grobie bez łez płaczą'' i jak niewiele zwykło do niej trafiać bodźców artystycznych, tak w prozaicznych słowach Karawełowa odnalazła głębię, która tkwiła w niej do teraz. Nie upatrywała bezpośredniej prawdy, jakoby w ludziach ciężko o współczucie dla cudzego cierpienia; znalazła motywację, dla której jej grób — a właściwie zapadlisko pamięci o jej osobie — nie miało być czczo opłakiwane. Winna stać się ich, oddać po namiastce duszy nim ktokolwiek zawładnąłby nią w pełni. Nawet w szczęściu, które od kilku dni karmiło młode serce, konkluzja pozostawała niezmiennie bolesna; nigdy nie będzie sama dla siebie, sama sobie i sama ze sobą. Skupiwszy się, ledwie skumulowana magia rozpoczęła swoje poszukiwana pośród rozpostartych emocji, nim jednak na dobrze zakorzeniłaby się urokiem, bolesne ukłucie ukróciło jej plądrowanie męskiego umysłu, kończąc na zaledwie chęci — ta bowiem odległa, chciała od niego prawdy niezmąconej złamanym postrzeganiem jej osoby. Chciała Igora, w tym krótkim momencie szczerości, nie zaś kukły, którą niczym lalką zwykła się bawić.
Tak oto zostawiła go z tymi słowami, nie dopowiadając więcej, bo więcej też mówić nie chciała. Domysł za domysł, szept za szept, aż płomieniem i wspomnieniem się staną.
— Jak mogę ci pomóc? I dlaczego jest to wyjście z tej restauracji?
Urok 56, nieudany, przerwany przez brak celowości Imogen.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Fikcyjne wyobrażenia splatały się nićmi dziecięcej wręcz naiwności, gdy każde z nich, w szczerej i niezachwianej prawdą wierze, zasiadało dziś w miękkości krzesełek, jakże prymitywnie ufając fantazjom o osobistej sprawczości. Cóż, tak naprawdę, dla siebie i dla tego kraju, zdziałać mogła cyniczna postać zaśmiewającej się teraz głucho Tatiany? W poczuciu wielkiej misji potrafiła zaledwie rozebrać się do naga na oczach dogorywającego dziadka, jakiegoś byle norweskiego polityka, zerkającego na kołyszące się biodra z łapczywością godzącą się na ciche tak dla tutejszego terroru. Cóż, tak naprawdę, dla siebie i dla tego kraju, zdziałać mogła rozpieszczona sylwetka szczebioczącej głośno Imogen? Na przekór kobiecym ambicjom miała pozostawać odwiecznie już zniewoloną — przez przyszłego męża, przez traumy przeszłości, przez nadany urodzeniem stygmat genu, przez które w oczach tych prymitywnych mężczyzn nadawać się mogła jedynie do wydawania szlachetnych potomków na ten parszywy świat. Cóż wreszcie, tak naprawdę, dla siebie i dla tego kraju, zdziałać mógł ten chwilami urzekający, choć u swego sedna nad wyraz pyszny i zuchwały, Bartemius? Górował nad dziewczętami samym świadectwem igreka — chromosomu z natury pozwalającego na więcej, genu odgórnie nadającego istnieniu jakiegoś większego znaczenia, jakiejś faktycznej siły oddziaływania. Ile jednak mógł istotnie dokonać, podlegając więzom konwencjonalnej kurtuazji, podlegając oczekiwaniom i presji szumnego rodu? Nie krępowały go etyczne dylematy, nie dogorywał w cieniu moralnych dylematów, makiawelistyczną manierą pokonując na swej drodze wszelkie ewentualne przeszkody; tym samym z autentycznego człowieczka zamieniał się w służalczą marionetkę politycznej rzezi. Ostatecznie, przynajmniej na razie, przypominającą raczej leciwego pionka, niźli hardego skoczka na tej zawikłanej szachownicy. A on, ten pieprzony Karkaroff wśród angielskich nazwisk, ten obcy względem brytyjskich zwyczajów, ten niechciany imigrant, w każdych okolicznościach niewystarczający, niewygodny, do czegoś niepasujący, w swych dłoniach dzierżył potencjał bez pokrycia. Potencjał drzemiący weń głęboko, u samych podstaw jestestwa, na tyle jednak stłumiony przez echo dominujących go przywar, że ostatecznie jakby nieobecny. Wszyscy zdawali się to pojmować aż zbyt dobrze, jakby naturalnie śledząc przebieg wszystkich jego słabości, eksplodujących dzisiaj w zawstydzającym natręctwie emocjonalnego jazgotu. Sam wyrywał sobie z piersi to liche serce, sam eksponował je dzisiaj na błyszczącej tacy, z dziwaczną dedykacją dla skromnego audytorium, które w niedalekiej przyszłości uczynić z tego mogło czuły punkt wycyzelowanych precyzją ataków. Natarcia, którego bez skrępowania mogli się dopuścić, bo u jądra tych spotkań spoczywała dwulicowa ciemność, na wylot przenikająca te zmyślne rozumki. Sprytnie więc uciekł od zastygłej w powietrzu oceny, swobodę znajdując w dystyngowanym podrygu ciał na skrzypiącym parkiecie. Liczył usłyszeć od niej parę zwyczajowo kokieteryjnych uwag, prostych opinii o niedawno konsumowanym deserze, albo zlepek zręcznych ripost, swym konkretem dostatecznie już dobijających ego ostrą szpilą. Ale otrzymał coś zupełnie innego; coś, co w wyrazie nieskrywanego zdziwienia, targnęło go do mimowolnego uniesienia brwi i posągowej wręcz mimiki. Nigdy dotąd tak z nim nie rozmawiała, nigdy dotąd nie pozwoliła skrywanemu intelektowi błysnąć, w jego szeroko zamkniętych oczach widniejąc zaledwie bladym kształtem pięknej laleczki. Już wkrótce do tego dotrzeć miała jeszcze jakaś dziwaczna próba zrozumienia, na podobę doraźnego pojednania, w którym wrogowie stać się mieli sprzymierzeńcami. A może, tak naprawdę, od zawsze nimi byli?
— Czy słuszność ewentualnego wyboru nie wybrzmiała już w samym twoim opisie, Imogen? — odparł retorycznie, posyłając towarzyszce pełne sugestii spojrzenie. Gorzka wiązanka słów Karawełowa wybrzmiała i w jego głowie, gdy przyszło rozprawiać mu się z jednym pierwiastkiem tożsamości. Ten drugi, angielski, stawał gulą w gardle, ilekroć tylko oceniał rysy własnego oblicza w naściennym zwierciadle. To właśnie ten trzeci, niejako przybrany jako maska, bynajmniej nieobecny we wrzącej krwi, miał być dlań najbliższym. Nie rodzime ojczyzny, lecz cudze ziemie, rysowane skojarzeniem surowej przeprawy od wczesnej młodości po początki dorosłości. — Moje miejsce jest w Norwegii — uzupełnił wkrótce, dość lapidarnie i bez przesadnej sentymentalności, bo nie o nią w tym wszystkim chodziło. Nie zdążył nawet spytać o fundamenty tego pytania, a ona tłumaczyła już bieg własnych myśli, zgodnie z jego niewypowiedzianym życzeniem. Oni wszyscy nijak mogli rozumieć zrodzoną w nim agresję, choć ta sprzężona była z nim od samego poczęcia, od efemerycznego postanowienia, w którym stał się ziemskim potomkiem Yngvarra, nordyckiego bożka-wojownika. Oni wszyscy nijak mogli rozumieć skotłowaną weń frustrację, choć ta istniała jako integralna cząstka jego ja, jako świadectwo jego bułgarskiego pokrewieństwa z bestialskim ojcem i upokorzonym narodem. My, Bułgarzy, zniewoleni jesteśmy pięćset lat ciężkim jarzmem, przyklękamy przed najbardziej barbarzyńskim i najdzikszym narodem na świecie. A dlaczego? Po pierwsze, gdyż do niedawna byliśmy słabo wykształceni; po wtóre, gdyż nie było między nami zgody; a po trzecie – nie byliśmy jeszcze w stanie pojąć, kto naszym przyjacielem, a kto wrogiem.
— Bez znaczenia jest to, czego ja mógłbym chcieć. Inni mają już na mnie plany — wyjawił z cierpkim przekąsem, omiótłszy spojrzeniem pozostawiony niedawno stolik, choć podobno nie mógł na nią patrzeć. A chciałby, do cholery, bardzo wiele; uciec od przepowiedni, wrócić do zimna i dżungli Północy, posiąść za żonę taką, która gotowa będzie ofiarować mu miłość. Tego ostatniego żądał chyba najbardziej, rozpaczliwie tęskniąc do, w gruncie rzeczy nigdy przezeń niepoznanego, smaku wariackiej więzi. Dla ukojenia odnalazł z powrotem szmaragdowe tęczówki i błyskające w nich ogniki; moment milczenia skwitował wreszcie ponurą wizją ich wspólnego żywota, bardziej jednak z rozczarowaniem, niźli w złośliwym ubliżeniu. — Pod tym jednym względem aż tak bardzo się nie różnimy. — Bo i ty jesteś zaledwie manekinem, którego ktoś postanowił przebrać w zgodzie z własnymi żądaniami. — A Tatiana... Wierz lub nie, ale nie jest już dla mnie ważna. Tak samo jak miniona dawno szkoła — rozstrzygnął, choć w całej tej obojętności zdawał się okłamywać też samego siebie. — Cóż takiego skrzywdziło cię w Hogwarcie, że uparcie pragnęłaś o nim zapomnieć? — cwanie zasłonił niewygodny temat na rzecz wścibskiego pytania, choć oczekiwane wyznanie nie było dlań wcale tak frapujące.
Melodia zdawała się stopniowo cichnąć, w leciwym piruecie zakończył więc formalny tan; szepczące dziękuję dobrać się miało do jej świadomości, nim jednak zdążył wyrazić się szczerością za podjęty w zespoleniu autentyzm, ona chciała pomagać. Wyrywając go stąd, wprost z drażniących macek tamtej, niczym przejęta i zatroskana sojuszniczka, którą nigdy dotąd nie była. Uśmiechnął się więc blado, łagodnie ujął za dłoń i wypowiedział tylko:
— Wróćmy do stolika.
Bo już zdołałaś mi pomóc, Imogen.
— Czy słuszność ewentualnego wyboru nie wybrzmiała już w samym twoim opisie, Imogen? — odparł retorycznie, posyłając towarzyszce pełne sugestii spojrzenie. Gorzka wiązanka słów Karawełowa wybrzmiała i w jego głowie, gdy przyszło rozprawiać mu się z jednym pierwiastkiem tożsamości. Ten drugi, angielski, stawał gulą w gardle, ilekroć tylko oceniał rysy własnego oblicza w naściennym zwierciadle. To właśnie ten trzeci, niejako przybrany jako maska, bynajmniej nieobecny we wrzącej krwi, miał być dlań najbliższym. Nie rodzime ojczyzny, lecz cudze ziemie, rysowane skojarzeniem surowej przeprawy od wczesnej młodości po początki dorosłości. — Moje miejsce jest w Norwegii — uzupełnił wkrótce, dość lapidarnie i bez przesadnej sentymentalności, bo nie o nią w tym wszystkim chodziło. Nie zdążył nawet spytać o fundamenty tego pytania, a ona tłumaczyła już bieg własnych myśli, zgodnie z jego niewypowiedzianym życzeniem. Oni wszyscy nijak mogli rozumieć zrodzoną w nim agresję, choć ta sprzężona była z nim od samego poczęcia, od efemerycznego postanowienia, w którym stał się ziemskim potomkiem Yngvarra, nordyckiego bożka-wojownika. Oni wszyscy nijak mogli rozumieć skotłowaną weń frustrację, choć ta istniała jako integralna cząstka jego ja, jako świadectwo jego bułgarskiego pokrewieństwa z bestialskim ojcem i upokorzonym narodem. My, Bułgarzy, zniewoleni jesteśmy pięćset lat ciężkim jarzmem, przyklękamy przed najbardziej barbarzyńskim i najdzikszym narodem na świecie. A dlaczego? Po pierwsze, gdyż do niedawna byliśmy słabo wykształceni; po wtóre, gdyż nie było między nami zgody; a po trzecie – nie byliśmy jeszcze w stanie pojąć, kto naszym przyjacielem, a kto wrogiem.
— Bez znaczenia jest to, czego ja mógłbym chcieć. Inni mają już na mnie plany — wyjawił z cierpkim przekąsem, omiótłszy spojrzeniem pozostawiony niedawno stolik, choć podobno nie mógł na nią patrzeć. A chciałby, do cholery, bardzo wiele; uciec od przepowiedni, wrócić do zimna i dżungli Północy, posiąść za żonę taką, która gotowa będzie ofiarować mu miłość. Tego ostatniego żądał chyba najbardziej, rozpaczliwie tęskniąc do, w gruncie rzeczy nigdy przezeń niepoznanego, smaku wariackiej więzi. Dla ukojenia odnalazł z powrotem szmaragdowe tęczówki i błyskające w nich ogniki; moment milczenia skwitował wreszcie ponurą wizją ich wspólnego żywota, bardziej jednak z rozczarowaniem, niźli w złośliwym ubliżeniu. — Pod tym jednym względem aż tak bardzo się nie różnimy. — Bo i ty jesteś zaledwie manekinem, którego ktoś postanowił przebrać w zgodzie z własnymi żądaniami. — A Tatiana... Wierz lub nie, ale nie jest już dla mnie ważna. Tak samo jak miniona dawno szkoła — rozstrzygnął, choć w całej tej obojętności zdawał się okłamywać też samego siebie. — Cóż takiego skrzywdziło cię w Hogwarcie, że uparcie pragnęłaś o nim zapomnieć? — cwanie zasłonił niewygodny temat na rzecz wścibskiego pytania, choć oczekiwane wyznanie nie było dlań wcale tak frapujące.
Melodia zdawała się stopniowo cichnąć, w leciwym piruecie zakończył więc formalny tan; szepczące dziękuję dobrać się miało do jej świadomości, nim jednak zdążył wyrazić się szczerością za podjęty w zespoleniu autentyzm, ona chciała pomagać. Wyrywając go stąd, wprost z drażniących macek tamtej, niczym przejęta i zatroskana sojuszniczka, którą nigdy dotąd nie była. Uśmiechnął się więc blado, łagodnie ujął za dłoń i wypowiedział tylko:
— Wróćmy do stolika.
Bo już zdołałaś mi pomóc, Imogen.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jeśli spojrzeć na nich z boku, przez przypadek, chwilowe mrugnięcie oka i uchwycenie momentu – byli trochę żałośni. Może były to skandaliczne słowa, aferalne w swej prostocie i brzmieniu, bluźniercze w swej prawdziwości. Czwórka młodych ludzi, która próbowała udowodnić sobie i innym, że byli lepsi: od siebie, świata i losu, który na nich czekał. Dostojnie poświadczali o swoich walorach: pochodzeniu, czystości krwi i dźwięczności nazwiska, które otwierało drzwi (przynajmniej dla niektórych). Młodzi, piękni i bogaci, niezagrożeniu widmem nieszczęść wojny. Uprzywilejowani. Musieli zdawać sobie sprawę z możności pozycji, którą dzierżyli, lecz zarazem z zagrożeń, które skrywały się w cieniach społeczeństwa. Rewolucja społeczna, która miała miejsce na ich oczach była pod wieloma względami wyjątkowo, lecz równie brutalna i krwawa, jak wszystkie inne. Można było nazwać ją kontrrewolucją, gdyż dążyła do powrotu do starego schematu społecznego, zniszczenia proletariackiego miru, który nikczemnie ustanowił się w ich społeczeństwie. Dążyła do starego wczoraj, słodkiego edeńskiego wspomnienia, dawnego smaku historii. Narodu, w którym jednostki o określonych parametrach mogły pełnić władzę, cechach zdobytych natalnie. Była to kolejna odmiana sławetnej, marksistowskiej walki klas, która przybrała obliczę bitwy o tradycje i spuściznę dziejów. Pradawna wojna wolnych i niewolników, panów feudalnych i chłopów, patrycjuszy i plebejuszy, ciemiężycieli i uciemiężanych. Wszystko zataczało koło, wracali do punktu wyjścia i ponownie emocje wygrywały z chłodnym rozumowaniem. Historyczne hasła o robotnikach stających się towarem w rękach szlachty i burżuazji nabierały nowego znaczenia w ich świecie. Trzeba było jednak uważać, każda rewolucja mogła spotkać się z gwałtownym protestem, zwłaszcza gdy zostanie zagrożone minimum egzystencjalne, gdy byt stanie się niepewny. Współczesna Wiosna Ludów byłaby równie trudna do opanowania, co pierwotne wydarzenia. Kontrola była jedynym rozwiązaniem, zdroworozsądkowym podejściem. Ludzką naturą zawsze było pragnąć więcej, nawet prosty pachołek chorował na podobną chorobę. Będą chcieli zmian, ponownego wywrócenia ich piramidy społecznej, lecz nie można było im na to pozwolić. Nigdy nie będą ich kochać, niech przynajmniej się boją.
– Zdradź w takim razie, Tatiano, czemu ty masz zamiar poświęcić swoje życie? – riposta była szybka i lekka, swobodnie zawisła nad ich stołem. Rosjanka zdawała się kroczyć w życiu bez celu i planu, zawsze do przodu i z podniesioną głową. Bez zastanowienia, z akceptacją losu i woli męskich osobników jej rodziny. Czy pragnęła czegoś więcej? Od tej ordynarności, zwyczajności dnia codziennego i przetrwania nocy. Wykonywała rozkazy i zapominała o wszelakiej myśli, zastanowieniu się nad dążnością i możliwością. Reforma edukacji w kraju wydawała się całkiem przyjemnym posłannictwem życia. Może przyswajała całą sobą filozofię carpe diem, rzucała światu wyzwanie i szukała odrobiny przyjemności, najczystszej ekstazy w fatalistycznym miejscu, który nazywali domem. Rzadko kiedy poddawał wątpliwości jej życiowe wyboru, nie prawił jej morałów, pozwalał na popełnienie błędów, może nawet ich wyczekiwał. Imogen za to zawsze lepiej kalkulowała swoje ruchy, obracała się w wąskim meandrach możliwości, próbując zaskarbić choć szczyptę władzy i podziwu, surrealistycznie pojmowanej wdzięczności. Wyrażała się ona w ich świecie pieniądzem i wpływami, gdyż nikt z nich nie oferował darów z miłosierdzia. Teraz obserwując ją wraz z Igorem na parkiecie, gdzie jak zawsze z gracją prowadziła widzów we swe sidła, zastanawiał się nad ceną. Czy prawda była wystarczającą zapłatą? Pochwała, podziw czy wieloznaczna wdzięczność? Skierował wzrok na swoją towarzyszkę, między nimi stawka zawsze była znana, nadając całej relacji biznesowego uroku, lecz zarazem pozbawiając nieporozumień. Lubość połączona zyskiem, wulgarnie kapitalistyczna i sakralnie poukrywana, choć zarazem będąca najbardziej fortunną formą relacji. Sięgnął po kolejny kieliszek, złotego poświadczenia wyzysku klas. Milczał przez chwilę przyglądając się jej osobie, kontemplując jej ruchu i nie rozumiejąc.
– Czy Igor ma prawo do zazdrości? – prowokował, zdawał sobie z tego sprawę. Drążył z czystej żądności wiedzy, z pewną wizją klarującą się w jego głowie i potrzebą jej potwierdzenia. Hipoteza została postawiona, zobowiązany był do jej zweryfikowania. – Uważam, że w jego przedstawieniu było wiele prawdy, choć niekoniecznie w jego słowach. Emocje musiały być prawdziwe, nieprawdaż?
Siedzieli blisko, wręcz grzesznie, igrając na granicy przyzwolenia i dopuszczalności. Był najbliższym widzem aktu nieznanego wcześniej, nowego przedstawienia, którego główna bohaterka pokazywała nowe oblicze. Znał Tatianę gorszącą, swawolną i obłudną, goniącą za kolejnym doznaniem i pragnącą niezrozumiale wolności, jakby miała ona dać jej odpowiedź. Teraz był świadkiem aktu litości, czy było coś bardziej bluźnierczego? Tatiana-Dobroduszna, Tatiana-Szlachetna, Tatiana-Wspaniała, jakże dobrnęli do tego miejsca? Leniwy uśmiech rozprowadził się po jego twarzy, oh Tatiano. Czyż wart był tej łaski? Słabości, której nie zwykła pokazywać? Zwłaszcza, gdy było się w gronie oddanym, nie stanowiącym zagrożenia. Przynajmniej jeszcze nie teraz, nie warto było marnować amunicji.
– Gdzie w tym zabawa? – spróbował, lecz ostatecznie poddał się jej woli, przystał i nie protestował więcej. Oceniał po cichu, niepozornie i tylko dla własnej osoby. Dwa kroki w tył, odstąpienie od szarańczej zabawy. Z czasem pozna historię, która teraz skrywana była we wrzaskach i litościwych posunięciach, nie przyniesie mu to większych korzyści, prócz ugaszenia pragnienia intrygi. On zawsze myślał o korzystać, czasem również zabawie. Jego dłoń opadła na jej kolano, na krótką chwilę i niezauważalnie dla dystyngowanych gości. Dla nich jednak wyraźnie, figlarnie i młodzieńczo, jakby ukrywali się przed ostrym spojrzeniem rodziców. Rodzaj gry, który aż prosił się o przekroczenie Rubikonu, lecz zbyt dobrze potrafili ją rozgrywać, by kiedykolwiek zastać widma wojny.
– Nie wiesz? – sięgnął po jej dłoń, powoli oplatając jej palce. Opuszkami poczuł jej ciepło ciała, delikatność skóry i tętniący rytm jej serca. Figlarny błysk drzemiący w mahoniowych tęczówkach musiał zdradzać jego kolejny ruch w rozgrywce. Kątem oka zauważył, że ich towarzysze powoli wracają z długiej podróży. – Życie zasadniczo jest nudne, żmudne i prowadzi do jednego końca. Ja chcę więcej, czy to źle, że lubię wygrywać?
Złożył jeden pocałunek na jej dłoni, wolno i ostentacyjnie. Podziękowanie i wyzwanie w jednym, nie spuszczał z niej wzroku. Może powinna się zaśmiać, oddać wesołość ich stanu i upojenia. Dwa kroki w przód, trzy kroki w tył – ich osobista wariacja walca. Pożegnał się z jej dłonią, gdy ich kompani przystanęli przy stoliku. Sięgnął po kolejnego papierosa, a jego uwaga poświęcona była już kolejnej ofierze. Plan, który był w jego głowie od kiedy przyszło znać mu Karkaroffa, a który nadal był odległy i nierealny.
– Igorze, dawno nie słyszałem jak miewa się Twoja matka – rozpoczął, jakby igorowski, teatralny dramat nigdy nie miał miejsca. Odszedł już w zapomnienie, do momentu, gdy nie będzie warty pamiętania. – Powiedz mi jak oceniasz pracę z nią. Rodzinne interesy mogą być dosyć napięte.
Nieprzynoszące poklasku, z wiecznymi kłótniami o zysk i zasługi. Nierozsądnymi emocjami, w których rodzinne niesnaski stawały się istotniejsze od intratnego zysku. Następnie skierował wzrok na Imogen, największą sojuszniczkę i dyrygentkę tego wydarzenia. Ona również dużo wiedziała o rodzinnych biznesach, miała to we krwi.
– Zdradź w takim razie, Tatiano, czemu ty masz zamiar poświęcić swoje życie? – riposta była szybka i lekka, swobodnie zawisła nad ich stołem. Rosjanka zdawała się kroczyć w życiu bez celu i planu, zawsze do przodu i z podniesioną głową. Bez zastanowienia, z akceptacją losu i woli męskich osobników jej rodziny. Czy pragnęła czegoś więcej? Od tej ordynarności, zwyczajności dnia codziennego i przetrwania nocy. Wykonywała rozkazy i zapominała o wszelakiej myśli, zastanowieniu się nad dążnością i możliwością. Reforma edukacji w kraju wydawała się całkiem przyjemnym posłannictwem życia. Może przyswajała całą sobą filozofię carpe diem, rzucała światu wyzwanie i szukała odrobiny przyjemności, najczystszej ekstazy w fatalistycznym miejscu, który nazywali domem. Rzadko kiedy poddawał wątpliwości jej życiowe wyboru, nie prawił jej morałów, pozwalał na popełnienie błędów, może nawet ich wyczekiwał. Imogen za to zawsze lepiej kalkulowała swoje ruchy, obracała się w wąskim meandrach możliwości, próbując zaskarbić choć szczyptę władzy i podziwu, surrealistycznie pojmowanej wdzięczności. Wyrażała się ona w ich świecie pieniądzem i wpływami, gdyż nikt z nich nie oferował darów z miłosierdzia. Teraz obserwując ją wraz z Igorem na parkiecie, gdzie jak zawsze z gracją prowadziła widzów we swe sidła, zastanawiał się nad ceną. Czy prawda była wystarczającą zapłatą? Pochwała, podziw czy wieloznaczna wdzięczność? Skierował wzrok na swoją towarzyszkę, między nimi stawka zawsze była znana, nadając całej relacji biznesowego uroku, lecz zarazem pozbawiając nieporozumień. Lubość połączona zyskiem, wulgarnie kapitalistyczna i sakralnie poukrywana, choć zarazem będąca najbardziej fortunną formą relacji. Sięgnął po kolejny kieliszek, złotego poświadczenia wyzysku klas. Milczał przez chwilę przyglądając się jej osobie, kontemplując jej ruchu i nie rozumiejąc.
– Czy Igor ma prawo do zazdrości? – prowokował, zdawał sobie z tego sprawę. Drążył z czystej żądności wiedzy, z pewną wizją klarującą się w jego głowie i potrzebą jej potwierdzenia. Hipoteza została postawiona, zobowiązany był do jej zweryfikowania. – Uważam, że w jego przedstawieniu było wiele prawdy, choć niekoniecznie w jego słowach. Emocje musiały być prawdziwe, nieprawdaż?
Siedzieli blisko, wręcz grzesznie, igrając na granicy przyzwolenia i dopuszczalności. Był najbliższym widzem aktu nieznanego wcześniej, nowego przedstawienia, którego główna bohaterka pokazywała nowe oblicze. Znał Tatianę gorszącą, swawolną i obłudną, goniącą za kolejnym doznaniem i pragnącą niezrozumiale wolności, jakby miała ona dać jej odpowiedź. Teraz był świadkiem aktu litości, czy było coś bardziej bluźnierczego? Tatiana-Dobroduszna, Tatiana-Szlachetna, Tatiana-Wspaniała, jakże dobrnęli do tego miejsca? Leniwy uśmiech rozprowadził się po jego twarzy, oh Tatiano. Czyż wart był tej łaski? Słabości, której nie zwykła pokazywać? Zwłaszcza, gdy było się w gronie oddanym, nie stanowiącym zagrożenia. Przynajmniej jeszcze nie teraz, nie warto było marnować amunicji.
– Gdzie w tym zabawa? – spróbował, lecz ostatecznie poddał się jej woli, przystał i nie protestował więcej. Oceniał po cichu, niepozornie i tylko dla własnej osoby. Dwa kroki w tył, odstąpienie od szarańczej zabawy. Z czasem pozna historię, która teraz skrywana była we wrzaskach i litościwych posunięciach, nie przyniesie mu to większych korzyści, prócz ugaszenia pragnienia intrygi. On zawsze myślał o korzystać, czasem również zabawie. Jego dłoń opadła na jej kolano, na krótką chwilę i niezauważalnie dla dystyngowanych gości. Dla nich jednak wyraźnie, figlarnie i młodzieńczo, jakby ukrywali się przed ostrym spojrzeniem rodziców. Rodzaj gry, który aż prosił się o przekroczenie Rubikonu, lecz zbyt dobrze potrafili ją rozgrywać, by kiedykolwiek zastać widma wojny.
– Nie wiesz? – sięgnął po jej dłoń, powoli oplatając jej palce. Opuszkami poczuł jej ciepło ciała, delikatność skóry i tętniący rytm jej serca. Figlarny błysk drzemiący w mahoniowych tęczówkach musiał zdradzać jego kolejny ruch w rozgrywce. Kątem oka zauważył, że ich towarzysze powoli wracają z długiej podróży. – Życie zasadniczo jest nudne, żmudne i prowadzi do jednego końca. Ja chcę więcej, czy to źle, że lubię wygrywać?
Złożył jeden pocałunek na jej dłoni, wolno i ostentacyjnie. Podziękowanie i wyzwanie w jednym, nie spuszczał z niej wzroku. Może powinna się zaśmiać, oddać wesołość ich stanu i upojenia. Dwa kroki w przód, trzy kroki w tył – ich osobista wariacja walca. Pożegnał się z jej dłonią, gdy ich kompani przystanęli przy stoliku. Sięgnął po kolejnego papierosa, a jego uwaga poświęcona była już kolejnej ofierze. Plan, który był w jego głowie od kiedy przyszło znać mu Karkaroffa, a który nadal był odległy i nierealny.
– Igorze, dawno nie słyszałem jak miewa się Twoja matka – rozpoczął, jakby igorowski, teatralny dramat nigdy nie miał miejsca. Odszedł już w zapomnienie, do momentu, gdy nie będzie warty pamiętania. – Powiedz mi jak oceniasz pracę z nią. Rodzinne interesy mogą być dosyć napięte.
Nieprzynoszące poklasku, z wiecznymi kłótniami o zysk i zasługi. Nierozsądnymi emocjami, w których rodzinne niesnaski stawały się istotniejsze od intratnego zysku. Następnie skierował wzrok na Imogen, największą sojuszniczkę i dyrygentkę tego wydarzenia. Ona również dużo wiedziała o rodzinnych biznesach, miała to we krwi.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Falujące za plecami skrawki eleganckiego materiału, zupełnie jak przemykające pozornie ukradkiem słowa; między filozofię wepchnąć socjologię, w ten duet wcisnąć i dopchać czubkiem buta prawie prawdziwą troskę o lepsze jutro — gdyby była tutaj tylko lady Travers, uwierzyłaby. Gdyby nie znała Bartemiusa, uwierzyłaby. Gdyby Igor nie wyparował z niczym poza dziecinnie bezwiednym ruchem języka, bawiąc się wzniośle w aktora sztuki dramatycznej, uwierzyłaby.
Teraz znowu pląsali — jedni na parkiecie, niecierpliwie i boleśnie, drudzy wciąż przy stoliku, pomiędzy kolejnym napełnieniem kieliszka, postawieniem na blacie sufletu z różą, pełnej butelki, wypolerowanej zastawy, finalnie zestawu treściwych kłamstw — brodząc już niemal po pas w tej farsie na granicy rozbawienia i sztampowości.
Mdląca zawiść czy aluzyjną dezaprobatę wobec nadmiernej frywolności — Tatiana nie wiedziała cóż wybrał młody Karkaroff na doradcę swoich impertynenckich czynów, daleka jednak od chociażby prób obserwowania go w tańcu z wybitną partnerką — w tej scence rodzajowej niewątpliwie ofiarą jego porywczych kaprysów — nie odwróciła głowy choćby na chwilę, mogąc skupić się teraz wyłącznie na Crouchu.
— Jaką przyjemność czerpałbyś z naszej znajomości, gdybym wyjawiła to ot tak, na kolejnym, udającym prawie przypadkowe, spotkaniu? Barty, kogo jak kogo, ale ciebie zawsze podejrzewać mogłabym o więcej finezji — odpowiedziała, niemal kąsnęła, choć w uśmiechu rozbawieniem goszczącym się na wargach nie było złośliwości, bardziej jakaś psotliwa swoboda.
Chciałaś więcej?
Co można było chcieć, a po co sięgnąć; pytania tego pokroju w ustach Bartemiusa przypominały jej jakąś kraksę niedorzeczności, bo nim znów uniosła kieliszek do ust, chłodne wspomnienia sprzed kilku (nastu?) miesięcy mrugnęły wewnątrz myśli jak puszczona w przyspieszeniu klisza.
To tylko obrazoburczy hedonizm.
Pozwalała mu w to wierzyć, czy sama karmiła się kłamstwem, ilekroć w zawieszeniu pragnęła trzymać się dotychczasowych schematów, które za udane życie uznawały komfort, wygodę, pełny portfel i pełny kieliszek w towarzystwie półmisku winogron na wyprasowanym obrusie — uśmiech, który wykrzywiał jej wargi był niemalże miękki, banalny, drażniący — zaatakujesz raz jeszcze, Barty? Szach i —
Miał do tego prawo — przede wszystkim miał sposobność, bo Imogen i Igor (przypadkowość ich wspólnych inicjałów niemal wywołała w niej jakiś okruch rozbawienia) od dywagacji nad systemem nauczania wybrali wypastowany do błysku parkiet. Dolohov natomiast czekała; czekała na to, jak wiele będzie w stanie wypowiedzieć Crouch, jak głęboko zajrzeć, co unieść i gdzie wrócić, orbitując pozornie wokół emocjonalności Karkaroffa.
Męska dłoń opadła na kolano, atłas na blacie stolika skrywał dawne sekrety i kruche wspomnienia; od pieszczoty do krzywdy było bardzo blisko, granica to tylko pojęcie względne, przechylenie szali to—
Gest ustał, nie musiała zerkać przez ramię, by wiedzieć, że ich towarzysze kończą taniec odpowiednio życzliwym dla siebie — i gapiów — ukłonem; oni żegnali się z parkietem, ona z opuszkami palców Croucha, które elektryzującym ciepłem przyniosły coś na pozór zaintrygowania.
— Prawie się wystraszyłam, że straciłeś bezpowrotnie tamtą iskrę — więcej, mocniej, szybciej; zasadniczo każde prowadziło do wybujałego i indywidualnego w fantazjach zwycięstwa; zupełnie tak jak wtedy, zupełnie tak jak teraz, każde z nich ciągnęło nić w swoją stronę, balansując na prawdopodobieństwu przerwania.
— Zatem — zabawa. Jaka? — pociągnęła, bezpowrotnie odcinając temat zazdrości Igora od ich dywagacji — Kiedy? Z kim? — mruknęła znowu, z kocim błyskiem w spojrzeniu czekając na odpowiedź. Prowokująco, niecierpliwie — nie musiał odpowiadać; była niemalże pewna, że był tym samym chłopcem, który wiele miesięcy temu pomógł jej we wrażliwych kwestiach. Pomogli sobie nawzajem; dobroduszność to taka wzniosła cecha.
Wyprostowała się na krześle, rezygnując z chęci wysunięcia papierosa z crouchowskiej papierośnicy kiedy on — on Igor Karkaroff Zraniony — patrzył; nie musiała nawet zawyżać spojrzenia, by zarejestrować, że w towarzystwie lady Travers wrócił do granic stolika.
Teraz znowu pląsali — jedni na parkiecie, niecierpliwie i boleśnie, drudzy wciąż przy stoliku, pomiędzy kolejnym napełnieniem kieliszka, postawieniem na blacie sufletu z różą, pełnej butelki, wypolerowanej zastawy, finalnie zestawu treściwych kłamstw — brodząc już niemal po pas w tej farsie na granicy rozbawienia i sztampowości.
Mdląca zawiść czy aluzyjną dezaprobatę wobec nadmiernej frywolności — Tatiana nie wiedziała cóż wybrał młody Karkaroff na doradcę swoich impertynenckich czynów, daleka jednak od chociażby prób obserwowania go w tańcu z wybitną partnerką — w tej scence rodzajowej niewątpliwie ofiarą jego porywczych kaprysów — nie odwróciła głowy choćby na chwilę, mogąc skupić się teraz wyłącznie na Crouchu.
— Jaką przyjemność czerpałbyś z naszej znajomości, gdybym wyjawiła to ot tak, na kolejnym, udającym prawie przypadkowe, spotkaniu? Barty, kogo jak kogo, ale ciebie zawsze podejrzewać mogłabym o więcej finezji — odpowiedziała, niemal kąsnęła, choć w uśmiechu rozbawieniem goszczącym się na wargach nie było złośliwości, bardziej jakaś psotliwa swoboda.
Chciałaś więcej?
Co można było chcieć, a po co sięgnąć; pytania tego pokroju w ustach Bartemiusa przypominały jej jakąś kraksę niedorzeczności, bo nim znów uniosła kieliszek do ust, chłodne wspomnienia sprzed kilku (nastu?) miesięcy mrugnęły wewnątrz myśli jak puszczona w przyspieszeniu klisza.
To tylko obrazoburczy hedonizm.
Pozwalała mu w to wierzyć, czy sama karmiła się kłamstwem, ilekroć w zawieszeniu pragnęła trzymać się dotychczasowych schematów, które za udane życie uznawały komfort, wygodę, pełny portfel i pełny kieliszek w towarzystwie półmisku winogron na wyprasowanym obrusie — uśmiech, który wykrzywiał jej wargi był niemalże miękki, banalny, drażniący — zaatakujesz raz jeszcze, Barty? Szach i —
Miał do tego prawo — przede wszystkim miał sposobność, bo Imogen i Igor (przypadkowość ich wspólnych inicjałów niemal wywołała w niej jakiś okruch rozbawienia) od dywagacji nad systemem nauczania wybrali wypastowany do błysku parkiet. Dolohov natomiast czekała; czekała na to, jak wiele będzie w stanie wypowiedzieć Crouch, jak głęboko zajrzeć, co unieść i gdzie wrócić, orbitując pozornie wokół emocjonalności Karkaroffa.
Męska dłoń opadła na kolano, atłas na blacie stolika skrywał dawne sekrety i kruche wspomnienia; od pieszczoty do krzywdy było bardzo blisko, granica to tylko pojęcie względne, przechylenie szali to—
Gest ustał, nie musiała zerkać przez ramię, by wiedzieć, że ich towarzysze kończą taniec odpowiednio życzliwym dla siebie — i gapiów — ukłonem; oni żegnali się z parkietem, ona z opuszkami palców Croucha, które elektryzującym ciepłem przyniosły coś na pozór zaintrygowania.
— Prawie się wystraszyłam, że straciłeś bezpowrotnie tamtą iskrę — więcej, mocniej, szybciej; zasadniczo każde prowadziło do wybujałego i indywidualnego w fantazjach zwycięstwa; zupełnie tak jak wtedy, zupełnie tak jak teraz, każde z nich ciągnęło nić w swoją stronę, balansując na prawdopodobieństwu przerwania.
— Zatem — zabawa. Jaka? — pociągnęła, bezpowrotnie odcinając temat zazdrości Igora od ich dywagacji — Kiedy? Z kim? — mruknęła znowu, z kocim błyskiem w spojrzeniu czekając na odpowiedź. Prowokująco, niecierpliwie — nie musiał odpowiadać; była niemalże pewna, że był tym samym chłopcem, który wiele miesięcy temu pomógł jej we wrażliwych kwestiach. Pomogli sobie nawzajem; dobroduszność to taka wzniosła cecha.
Wyprostowała się na krześle, rezygnując z chęci wysunięcia papierosa z crouchowskiej papierośnicy kiedy on — on Igor Karkaroff Zraniony — patrzył; nie musiała nawet zawyżać spojrzenia, by zarejestrować, że w towarzystwie lady Travers wrócił do granic stolika.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W kłamstwie wypowiedzianych słów byli wszakże prawdziwi. Każde wybrzmiałe zdanie niosło obłudę, która ich tutaj sprowadziła; kurtuazję, która kryła prawdziwość zezwierzęcenia, a jednak i on, wędrowiec niesiony norweskimi szlakami, jak i ona, kobieta na wpół krwi magicznych istot, miast unosić się tym co sztuczne i wyuczone wymagane wprost, pierwszy raz pozostali prawdziwi. Z pięknych twarzy odeszły maski kokieterii i szelmowskie uśmiechy, odeszło wodzenie układającym się wnet w tangu ciałem — pozostali oni, dziecinni. Dziecinni, zniewieściali w pewien sposób, bo prawdziwi. Lęki i przyjemności były najbardziej pierwotnymi spośród wszelkich dyrdymałów podsuwanych przez umysł. W tle pobrzmiewała muzyka, ale nie koiła serca przebitego na wskroś zadanym pytaniem. Choć pozwalała mu dotąd mówić bez podawania odpowiedzi, przełknięcie śliny zwiastowało wypowiedzenie słów.
— Ludzkie serce ma skłonność do ukrywania swojego bólu, i często wydaje się ono najspokojniejsze, kiedy w jego głębi kryją się najgłębsze rany. — Brontë była może nie wybitną pisarką lecz z pewnością wybitną czarownicą. Niekiedy prostota jej słów dobierała się mocniej do trzewi, jak wtedy, gdy wypowiedziany cytat po raz pierwszy trawił na kartki pergaminowego notatnika. Nie dodała nań nic więcej, w cieple męskich ramion splecionych z jej własnymi w godnym obserwacji tańcu. Nie musiała, była święcie przekonana, że w świecie wymagań i obowiązków, doskonale pojmie ból, który można w sobie nieść — było wszakże tyle możliwości otrzymania go, a jednak z drugiej strony, żyli w najlepszych możliwych czasach. Nigdy, nigdy w świecie, nie było lepiej, niż teraz. Ciepło uścisku na dłoni jedynie spotęgowało to uczucie; coś tliło się wewnątrz i dobierało do gardła. Powieki wpędziły ciemne wachlarze rzęs w lekki trzepot, brwi zmarszczyły nos w ciche, niewypowiedziane zastanowienie.
— Masz prawo, Igorze. Masz niezaprzeczalne prawo decydować o tym, co stanie się z twoim ciałem. Gdzie je zaprowadzisz, co mu pokażesz i na co nastawisz. Korzystaj z niego, choćbym miała pożegnać cię raz na zawsze wśród mrozów Norwegii. Nie bacz na nikogo, nie próbuj się dopasowywać. — Naprawdę lubiła, gdy nieprawidłowo trzymał widelec. Uroczo wyglądał z niesfornie rozwichrzonymi włosami, przyjemność niosło przekomarzanie się. Lubiła go, choć bardzo nie lubiła. Nienawidziła go, choć serce biło mocniej, gdy pojawiał się co rusz u jej boku. Daleko im było do miłości, jeszcze dalej do nienawiści. Stronili od przyjaźni, zaprzeczali obojętności. Kim byli, pośród niesionej teraz w słowach podróży? Gdzie mieli zawędrować, gdy oczyszczenie sięgnęło młodych ciał po raz pierwszy?
— Wróćmy, Igorze — teraz już możesz.
Kroki wyprowadziły ciała z parkietu, ostatnie spojrzenie wypełnione było troską, daleką jednak romantycznemu postrzeganiu tego słowa. Troską matczyną, przyjacielską, kobiecą. Troską, która utuliłaby go do bijącego weń serca z ten znany z przyrody, naturalistyczny sposób. Troską, która miast motywacyjnych słów i wymagań godnego posagu, przesunęłaby językiem i ułożyła pachnącą lasem sierść. Uczucie niemożliwe do określenia, wypełniające po same dystalne fragmenty ciała. Opuszczki mierzwiły, oczom ukazała się rozmawiająca ze sobą dwójka przyjaciół, ale to na Bartemiusie wzrost zatrzymała na dłużej. Czy Ty, poznałeś odpowiedź? Czy zdałeś pytanie, mój drogi?
— Koniec samotności, moi drodzy. Czas na kolejne drinki z menu. — Na twarzy ponownie pojawił się uśmiech, który niczym maska przyozdabiał kobiece lico. Oczy pozostawały bez wyrazu, ledwie błyszczące, tlącą się wewnątrz wyniosłością momentu. Spojrzenie spłynęło na Tatianę, twarz złagodniała w chwili kontemplacji. Nie była mu obojętna, komu mogłaby być, gdy jej obecność wypełniała całą salę restauracyjną ciężkim zapachem ciemnej kobiecości. Czy była gotowa ją przeciwważyć, czy wolała wepchnąć oba ciała w wir skapującej, niczym z obrazów, wyniosłości i tajemnicy. Czy mogła być jej yingiem, jej przeciwieństwem, jej równowagą w postaci życia, podczas gdy sama wpisane miała odbieranie go? Czy ona naprawdę mogła mu pomóc, gdy mimo różnic, wpychały ich, obu, w ten sam dół ciepiętniczego przytłoczenia kobiecą siłą?
— Ludzkie serce ma skłonność do ukrywania swojego bólu, i często wydaje się ono najspokojniejsze, kiedy w jego głębi kryją się najgłębsze rany. — Brontë była może nie wybitną pisarką lecz z pewnością wybitną czarownicą. Niekiedy prostota jej słów dobierała się mocniej do trzewi, jak wtedy, gdy wypowiedziany cytat po raz pierwszy trawił na kartki pergaminowego notatnika. Nie dodała nań nic więcej, w cieple męskich ramion splecionych z jej własnymi w godnym obserwacji tańcu. Nie musiała, była święcie przekonana, że w świecie wymagań i obowiązków, doskonale pojmie ból, który można w sobie nieść — było wszakże tyle możliwości otrzymania go, a jednak z drugiej strony, żyli w najlepszych możliwych czasach. Nigdy, nigdy w świecie, nie było lepiej, niż teraz. Ciepło uścisku na dłoni jedynie spotęgowało to uczucie; coś tliło się wewnątrz i dobierało do gardła. Powieki wpędziły ciemne wachlarze rzęs w lekki trzepot, brwi zmarszczyły nos w ciche, niewypowiedziane zastanowienie.
— Masz prawo, Igorze. Masz niezaprzeczalne prawo decydować o tym, co stanie się z twoim ciałem. Gdzie je zaprowadzisz, co mu pokażesz i na co nastawisz. Korzystaj z niego, choćbym miała pożegnać cię raz na zawsze wśród mrozów Norwegii. Nie bacz na nikogo, nie próbuj się dopasowywać. — Naprawdę lubiła, gdy nieprawidłowo trzymał widelec. Uroczo wyglądał z niesfornie rozwichrzonymi włosami, przyjemność niosło przekomarzanie się. Lubiła go, choć bardzo nie lubiła. Nienawidziła go, choć serce biło mocniej, gdy pojawiał się co rusz u jej boku. Daleko im było do miłości, jeszcze dalej do nienawiści. Stronili od przyjaźni, zaprzeczali obojętności. Kim byli, pośród niesionej teraz w słowach podróży? Gdzie mieli zawędrować, gdy oczyszczenie sięgnęło młodych ciał po raz pierwszy?
— Wróćmy, Igorze — teraz już możesz.
Kroki wyprowadziły ciała z parkietu, ostatnie spojrzenie wypełnione było troską, daleką jednak romantycznemu postrzeganiu tego słowa. Troską matczyną, przyjacielską, kobiecą. Troską, która utuliłaby go do bijącego weń serca z ten znany z przyrody, naturalistyczny sposób. Troską, która miast motywacyjnych słów i wymagań godnego posagu, przesunęłaby językiem i ułożyła pachnącą lasem sierść. Uczucie niemożliwe do określenia, wypełniające po same dystalne fragmenty ciała. Opuszczki mierzwiły, oczom ukazała się rozmawiająca ze sobą dwójka przyjaciół, ale to na Bartemiusie wzrost zatrzymała na dłużej. Czy Ty, poznałeś odpowiedź? Czy zdałeś pytanie, mój drogi?
— Koniec samotności, moi drodzy. Czas na kolejne drinki z menu. — Na twarzy ponownie pojawił się uśmiech, który niczym maska przyozdabiał kobiece lico. Oczy pozostawały bez wyrazu, ledwie błyszczące, tlącą się wewnątrz wyniosłością momentu. Spojrzenie spłynęło na Tatianę, twarz złagodniała w chwili kontemplacji. Nie była mu obojętna, komu mogłaby być, gdy jej obecność wypełniała całą salę restauracyjną ciężkim zapachem ciemnej kobiecości. Czy była gotowa ją przeciwważyć, czy wolała wepchnąć oba ciała w wir skapującej, niczym z obrazów, wyniosłości i tajemnicy. Czy mogła być jej yingiem, jej przeciwieństwem, jej równowagą w postaci życia, podczas gdy sama wpisane miała odbieranie go? Czy ona naprawdę mogła mu pomóc, gdy mimo różnic, wpychały ich, obu, w ten sam dół ciepiętniczego przytłoczenia kobiecą siłą?
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
W leciwym ruchu tańczących ciał tkwiło coś więcej chyba od prostego kopiowania kroków tutejszego walca, coś więcej od falujących krańców jej sukni i splecionych kurtuazją dłoni. Trwali w dziwacznym zawieszeniu, poza czasem, jakże dokładnie przecież wymierzanym nie tylko przez majaczący nieopodal, pokaźny zegar, ale też przez wygrywane takty nieznanej mu melodii; trwali też w dziwacznym wstrzymaniu, poza zwyczajem dotychczasowych losów ich — z pozoru byle jakiej — relacji, w charakterze nieoczekiwanego wsparcia, jak przeważnie czynili przecież przyjaciele. Z dala od uwielbianych masek obłudy, z dala od ekscentrycznych kostiumów wymierzonej dokładnością etykiety i konwenansu, choć zachowywali oczekiwany dystans w kreślonych na parkiecie kwadratach, choć przedtem elokwentnie, przy zastawnym stole, dywagowali o oświacie i polityce, jak na kwiat prominenckiej młodzieży przystało. Być może jego nieco niezgrabne trzymanie widelca już w pierwszej kolejności zburzyło ład ichniejszych oczekiwań, tuż po nim niegodnie swobodne poluzowanie ozdoby uciskającej szyję, by wreszcie w pijackim afekcie wydobył z siebie o kilka niuansów za dużo, o kilka wyrazów za wiele. Nie tyle chyba, by dopiec tamtej, a prędzej w niekontrolowanym akcie dramaturgicznego występu zedrzeć z siebie szaty domniemanej elegancji. Jeszcze nie do naga, bo w porę skwitował monolog rychłą ucieczką, a wrzący temperament ugasił lapidarną wymianą spostrzeżeń; jeszcze niecałkowicie, bo właśnie bycie sobą niechlubnie mogłoby zburzyć ukształtowane dotąd fundamenty, a może nawet pogrzebać go w odmętach nieznaczenia. Chciał, czasami bodaj, dla ukojenia poharatanego ego, dalej naiwnie wierzyć, że nie należał do mas, lecz istniał jako samodzielna jednostka, o potencjale nie mniejszym od tego, który dzierżyła socjeta naznaczona formalną tytulaturą. To dla niej — tej dziecięcej ufności — przywdziewał niewygodę garnituru i skrzętnie układał z natury niesforne włosy; to dla niej — kłamliwej fantazji o własnym ja — kłaniał się im wszystkim i pozował na statecznego panicza, nie byle chłopca z lasu. Z niezadowoleniem oceniał więc teraz wyskok ostatnich chwil, jakże wstydliwie rozprawiając niemo o wrażeniu niesmaku, które po sobie pozostawił; należało je jak najszybciej zmyć, stłumić, wpędzić w odmęty niepamięci, dopóki żadne z nich nie odważyło się jeszcze wytknąć mu, jak bardzo niepasujący, niewystarczający i nietutejszy był. Którekolwiek w ogóle zamierzało?
— Rozumiem. — I nie żądam więcej, chciałoby się dodać na zasłyszany z jej ust cytat, bo i bez szczegółów przedstawionej relacji ze szkolnych lat zdawał się pojmować sedno iście dyplomatycznej odpowiedzi; pokrętnej, niekonkretnej, ale i chyba stosownie eufemistycznej. Zgodnie z formułą oczu szeroko zamkniętych, lawirujących wiecznie gdzieś w pobliżu prawdy, nigdy jednak tak naprawdę nie dociekających jej kształtów; w ślad tego, że byli sobie ni wrogiem, ni sprzymierzeńcem, zarazem nie jawiąc się nigdy odczuciem ponurego zobojętnienia.
— Zachęcasz mnie do... kapitulacji? Do ucieczki od obowiązku, bo w danej chwili kierował mną byle kaprys? Odpowiedzialność mi na to nie zezwala — stwierdził sucho, choć ton nie przypominał już chyba niedawnego rozgoryczenia; na twarz wstąpił nawet blady uśmiech, a wraz z nim banalna — czy też kąśliwa, czy też szczera? — uwaga, wyszeptana gdzieś pomiędzy jej żuchwą a płatkiem ucha:
— Choć muszę przyznać, to całkiem rozczulające — usłyszeć, że jednak byś za mną tęskniła. — Krok jeden i drugi, wraz z nimi cichnąca z wolna muzyka i machinalne spoglądnięcie na rozweselone oblicze Rosjanki, szybkie dygnięcie i porozumiewawcze spojrzenie, aż na powrót zajęli miękkość tutejszych krzesełek. Jak gdyby nigdy nic, z leciwym rzuceniem oka na gości z sąsiedniego zestawienia, na spis alkoholowych specjałów, wreszcie — na niego, okrutnie zabijającego młodzieńczość tego spotkania nieoczekiwanym pytaniem o nudne koleje codzienności.
— Bardzo dobrze, interes obiecująco prosperuje, aczkolwiek muszę, nieco cynicznie, przyznać, że w atmosferze wojny odnotowywaliśmy większe przychody — napomknął bez zaangażowania, nie szczędząc sobie przy tym nuty ironii, którą zatopił od razu w końcowym łyku chłodnego koktajlu. — Nasza współpraca... — tu przerwał na moment, po to tylko, by między wargi wetknąć papierosa, rozżarzyć jego końcówkę, wykonać jeden głęboki wdech — przebiega pomyślnie. — Zbywająca odpowiedź i równie niedbałe strzepnięcie popiołu do pobliskiej popielnicy; ciężar konwersacji zapragnął przerzucić na sylwetę przyjaciela, po doraźności milczenia wystosował zatem analogiczne zapytanie:
— A ty, Bartemiusie? Doceniono cię wreszcie zapowiadanym od dawna awansem? — Było to przecież retoryczne spostrzeżenie, wszakże o takiej rewelacji Crouch najpewniej doniósłby mu natychmiast. — Przesadna zwłoka twoich przełożonych wydaje mi się swoistym atrybutem całej tej instytucji. Na odpowiedź na proste pismo oczekiwałem zawrotne czternaście dni roboczych. Zrzucę to jednak na karb przygotowań do Festiwalu Lata — dopowiedział pół żartem, pół serio, byleby tylko skutecznie odstąpić od nużących opowiastek o pracy i jej przywarach. Każda takowe zawierała. — Mieliście sposobność się na nim pojawić? — tym razem przemówił już chyba do wszystkich, choć o losach dnia pierwszego panny Tatiany wiedział przecież aż za dobrze.
— Rozumiem. — I nie żądam więcej, chciałoby się dodać na zasłyszany z jej ust cytat, bo i bez szczegółów przedstawionej relacji ze szkolnych lat zdawał się pojmować sedno iście dyplomatycznej odpowiedzi; pokrętnej, niekonkretnej, ale i chyba stosownie eufemistycznej. Zgodnie z formułą oczu szeroko zamkniętych, lawirujących wiecznie gdzieś w pobliżu prawdy, nigdy jednak tak naprawdę nie dociekających jej kształtów; w ślad tego, że byli sobie ni wrogiem, ni sprzymierzeńcem, zarazem nie jawiąc się nigdy odczuciem ponurego zobojętnienia.
— Zachęcasz mnie do... kapitulacji? Do ucieczki od obowiązku, bo w danej chwili kierował mną byle kaprys? Odpowiedzialność mi na to nie zezwala — stwierdził sucho, choć ton nie przypominał już chyba niedawnego rozgoryczenia; na twarz wstąpił nawet blady uśmiech, a wraz z nim banalna — czy też kąśliwa, czy też szczera? — uwaga, wyszeptana gdzieś pomiędzy jej żuchwą a płatkiem ucha:
— Choć muszę przyznać, to całkiem rozczulające — usłyszeć, że jednak byś za mną tęskniła. — Krok jeden i drugi, wraz z nimi cichnąca z wolna muzyka i machinalne spoglądnięcie na rozweselone oblicze Rosjanki, szybkie dygnięcie i porozumiewawcze spojrzenie, aż na powrót zajęli miękkość tutejszych krzesełek. Jak gdyby nigdy nic, z leciwym rzuceniem oka na gości z sąsiedniego zestawienia, na spis alkoholowych specjałów, wreszcie — na niego, okrutnie zabijającego młodzieńczość tego spotkania nieoczekiwanym pytaniem o nudne koleje codzienności.
— Bardzo dobrze, interes obiecująco prosperuje, aczkolwiek muszę, nieco cynicznie, przyznać, że w atmosferze wojny odnotowywaliśmy większe przychody — napomknął bez zaangażowania, nie szczędząc sobie przy tym nuty ironii, którą zatopił od razu w końcowym łyku chłodnego koktajlu. — Nasza współpraca... — tu przerwał na moment, po to tylko, by między wargi wetknąć papierosa, rozżarzyć jego końcówkę, wykonać jeden głęboki wdech — przebiega pomyślnie. — Zbywająca odpowiedź i równie niedbałe strzepnięcie popiołu do pobliskiej popielnicy; ciężar konwersacji zapragnął przerzucić na sylwetę przyjaciela, po doraźności milczenia wystosował zatem analogiczne zapytanie:
— A ty, Bartemiusie? Doceniono cię wreszcie zapowiadanym od dawna awansem? — Było to przecież retoryczne spostrzeżenie, wszakże o takiej rewelacji Crouch najpewniej doniósłby mu natychmiast. — Przesadna zwłoka twoich przełożonych wydaje mi się swoistym atrybutem całej tej instytucji. Na odpowiedź na proste pismo oczekiwałem zawrotne czternaście dni roboczych. Zrzucę to jednak na karb przygotowań do Festiwalu Lata — dopowiedział pół żartem, pół serio, byleby tylko skutecznie odstąpić od nużących opowiastek o pracy i jej przywarach. Każda takowe zawierała. — Mieliście sposobność się na nim pojawić? — tym razem przemówił już chyba do wszystkich, choć o losach dnia pierwszego panny Tatiany wiedział przecież aż za dobrze.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Doprawdy, zaprawdę, naprawdę.
Kłamstwo słodko brzmiało w jego ustach, nadawał mu realistycznych dźwięków. Mieszał fakt z niedopowiedzeniem, nadawał nowe schematy relacji i świata. Moralność chrześcijańska, która również dotarła do ich kultury, choć przecież z buntem odrzucali jej paradygmaty, surowo oceniała nieprawdę. Wszyscy sakralnie używali zatajeń i wyparcia, zwłaszcza w sprawach istotnych, lecz pozostawało to ukryte za płachtą przyzwoitości. Wierzył, że kłamstwo należy do sekretnej części ludzkiej natury, gdzie to, co wzniosłe i szlachetne, sąsiaduje z tym, co niskie i podłe. Było jednak doszczętnie ludzkie, wręcz ociekające słabością ich gatunku. Jawili nieszczerość, gdyż tak było prościej, często korzystniej, a czasami po prostu zabawniej. Dobierali ścieżki, które miały przynieść sukces i poklask, czasem pozbawić cierpienia, a w innym przypadku dawały najlepsze rezultaty. Nawet teraz droczą się z Tatianą igrał na granicy światów, zdradzając jej prawdę swych poglądów, lecz zarazem kłamiąc, co do ich natury lub przyczyny posiadania. Czasem jednak opisywał zgodnie z naturą bicie swego serca, prądy kulturowe zagnieżdżone w jego umyśle. Nietzsche twierdził, że kłamstwo nie zatruwa międzyludzkich więzi, ale kreuje nowego rodzaju rzeczywistość społeczną. Tatianę jego zabawa słowami raczej bawiła niż urażała, prawda była dla niej zbyt niebezpieczna i osobista, obdzierała z tajemnicy. Czy Dolohov byłaby równie interesująca, gdyby pozbawić ją aury sekretów? Może wtedy okazałoby się tą prostą, pospolitą damą z wyraźnym akcentem? Może nawet w jej duszy nie chciała więcej, a może wręcz zaakceptowała, że nie może mieć więcej? Defetyzm był wyjątkowo nieatrakcyjny.
– Masz racje, może korzystniej dla nas obu byłoby, gdyby pozostało to tajemnicą – zgodził się, a ten zwodniczy, przepełniony pewnością siebie uśmiech ukoronował jego twarz. To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza. Ten rozejm pozwalał Tatiana zachować swoje pozory, obraz kobiety fatalnej, który zawsze kusił go i przyciągał. Za to on pozostawał ze swoim ideałem, wyobrażeniem, które nigdy nie zostanie spełnione, ale również zniszczone. Była to gra pozorów z nałożonymi zasadami bezpieczeństwa. Nie poznawał prawdziwej Tatiany, ale zarazem nigdy nie mógł też obdzielić ją ciepłym uczuciem, gdyż przepełniony był wierzeniem o fałszywości relacji. Obydwoje byli zabezpieczeni, mogli bawić się dalej. Ciepła dłoń na jej kolanie, oznajmiająca i twierdząca, a co najważniejsze doprawdy rzeczywista. Nie było w tym poznawania, raczej cicha akceptacja dwóch jednostek, które doskonale rozumieją w jakim miejscu na szachownicy ułożone są piony. Nie chciała dzielić się z nim wspomnieniami, pozwolić mu na dostrzeżenie pełnej historii, lecz polubownie przyzwolił na jej unik, która jakże dostrajał jej osobę do całości przedstawienia. Z dotykiem przychodziły wspomnienia, o porankach i nocach. O chwilach ulotnych jak młodzieńcze wspomnienie, o aktach tak nieroztropnych, że wręcz ubliżających. Z pocałunkiem na dłoni formowały się obietnice, ciche dozy szacunku i niewdzięcznej czułości, ale przede wszystkich prowokacje, gdyż czasem drobniejsze gesty uderzały o wiele efektywniej niż rozsądek przyzwalał. Tatiana w swej najkłamliwszej postaci urzekała najmocniej, współczuć można było tylko temu, kto będzie chciał od niej czegoś prawdziwego.
– Ranisz mnie, Tatiano. Jestem na to zdecydowanie za młody, za mało zdobyłem – nie nazywają go jeszcze królem, place nie chrzczone są jego imieniem, jego pomniki nie zdobią miast. Był nikim w historii dziejów, małym człowieczkiem o odpowiednim nazwisku. Łatwo zapomnieć, wyrzucić i zignorować, a na taką obrazę majestatu nie godził się. Był żebrakiem wśród cesarzy tego świata, ale miał jeszcze lata by dostąpić zaszczytu tronów. Był głodny, a tego łaknienia nie zaspokoi żaden alkohol, rodzina czy złudne oblicze miłości. Niektóre jednostki sięgały wyżej niż zdrowy rozsądek podpowiadał, może była w tym nuta obłędu. Szaleństwa, które zakaziło jego umysł, z którym przyjdzie mu bytować do końca dni. Igrała dalej, pociągając sznurki po kokieteryjnej nitce, która drgała od naciągania. Włożył ponownie papierosa w zwodnicze usta, przyglądając się jej w obłokach dymu. Była wtedy najpiękniejsza, dostępująca zaszczytu boskości. Alkohol, tytoń i ona były szaleńczą mieszanką używek, które potrafiły zabić najszlachetniejsze z dusz. Jakże dobrze, że jego własna była obłudna i sofistyczna.
– Panno Dolohov, czyżbyś nie bawiła się dobrze? Dopiero zaczęliśmy, a mamy całą noc – oświadczył, gdyż mógł, chciał i pożądał. Gdyż żałośnie byłoby kończyć bez finalnego aktu; dzieło nie było skończone, przecież jeszcze nie doszli do momentu wzniesienia i kanonizacji. Chwila była przerwana, aktorzy wrócili na scenę przedstawienia. Wzrokiem przekazał Imogen porażkę, zawód, który choć drobny i nieistotny, godził w jego zuchwałe postępowanie. Najprostsze zabiegi Tatiany przyniosły pożądany przez nią efekt, relacja jej i Igora nadal przykryta była płaszczem tajemnicy.
– Jesteście w branży, w której im więcej nieszczęścia na świecie, tym większe zyski. Czyż nie jest to najpiękniejsze oblicze kapitalizmu? – zapytał polewając zarówno Igorowi, jak i Imogen po szklance trunku. Było w jego ruchach pewna powolność, jego umysł opierał się niestabilności oparów alkoholu. Gdy oni tańczyli, on wraz z Tatianą kosztowali bogactwa smaku. Odczuwał efemeryczną przyjemność, nutę beztroskiego upojenia. Jeszcze nie zatracenie, ale odnalezienie szczęścia nawet w najprostszych kwestiach. Nawet niskiej jakości zaczepki Karkaroffa nie stanowiły dla niego istotnej kwestii. Nawet były przydatne, gdyż mało który temat równie mocno wzbogacał rozmowę co praca, awanse i ambicje.
– Lord Black nie odnalazł w sobie jeszcze rozsądku do podjęcia tej decyzji – skomentował beztrosko, wręcz niewzruszenie, choć jego przyjaciel mógł mieć pewność, że każde słowo zostanie zapamiętane, ocenione i poddane osądowi. – Nie poprzestaje jednak w swoich staraniach. Mam nadzieje, że ty również próbujesz odnaleźć swoją ścieżkę.
Był mu naprawdę wyjątkowo z tego powodu żałobnie. Jego inwestycja, jego czas i jego wyobrażenie marnowało się. Igor miał zadatki, by być kimś minimalnie chociaż lepszym niż był. Bartemius nie oczekiwał po nim cudów, raczej przyzwoitego przedstawiciela klasy średniej wyższej. Co najważniejsze, nie chciał przyznać się do złej oceny. Zbyt dużo porażek na jedną noc.
Kłamstwo słodko brzmiało w jego ustach, nadawał mu realistycznych dźwięków. Mieszał fakt z niedopowiedzeniem, nadawał nowe schematy relacji i świata. Moralność chrześcijańska, która również dotarła do ich kultury, choć przecież z buntem odrzucali jej paradygmaty, surowo oceniała nieprawdę. Wszyscy sakralnie używali zatajeń i wyparcia, zwłaszcza w sprawach istotnych, lecz pozostawało to ukryte za płachtą przyzwoitości. Wierzył, że kłamstwo należy do sekretnej części ludzkiej natury, gdzie to, co wzniosłe i szlachetne, sąsiaduje z tym, co niskie i podłe. Było jednak doszczętnie ludzkie, wręcz ociekające słabością ich gatunku. Jawili nieszczerość, gdyż tak było prościej, często korzystniej, a czasami po prostu zabawniej. Dobierali ścieżki, które miały przynieść sukces i poklask, czasem pozbawić cierpienia, a w innym przypadku dawały najlepsze rezultaty. Nawet teraz droczą się z Tatianą igrał na granicy światów, zdradzając jej prawdę swych poglądów, lecz zarazem kłamiąc, co do ich natury lub przyczyny posiadania. Czasem jednak opisywał zgodnie z naturą bicie swego serca, prądy kulturowe zagnieżdżone w jego umyśle. Nietzsche twierdził, że kłamstwo nie zatruwa międzyludzkich więzi, ale kreuje nowego rodzaju rzeczywistość społeczną. Tatianę jego zabawa słowami raczej bawiła niż urażała, prawda była dla niej zbyt niebezpieczna i osobista, obdzierała z tajemnicy. Czy Dolohov byłaby równie interesująca, gdyby pozbawić ją aury sekretów? Może wtedy okazałoby się tą prostą, pospolitą damą z wyraźnym akcentem? Może nawet w jej duszy nie chciała więcej, a może wręcz zaakceptowała, że nie może mieć więcej? Defetyzm był wyjątkowo nieatrakcyjny.
– Masz racje, może korzystniej dla nas obu byłoby, gdyby pozostało to tajemnicą – zgodził się, a ten zwodniczy, przepełniony pewnością siebie uśmiech ukoronował jego twarz. To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza. Ten rozejm pozwalał Tatiana zachować swoje pozory, obraz kobiety fatalnej, który zawsze kusił go i przyciągał. Za to on pozostawał ze swoim ideałem, wyobrażeniem, które nigdy nie zostanie spełnione, ale również zniszczone. Była to gra pozorów z nałożonymi zasadami bezpieczeństwa. Nie poznawał prawdziwej Tatiany, ale zarazem nigdy nie mógł też obdzielić ją ciepłym uczuciem, gdyż przepełniony był wierzeniem o fałszywości relacji. Obydwoje byli zabezpieczeni, mogli bawić się dalej. Ciepła dłoń na jej kolanie, oznajmiająca i twierdząca, a co najważniejsze doprawdy rzeczywista. Nie było w tym poznawania, raczej cicha akceptacja dwóch jednostek, które doskonale rozumieją w jakim miejscu na szachownicy ułożone są piony. Nie chciała dzielić się z nim wspomnieniami, pozwolić mu na dostrzeżenie pełnej historii, lecz polubownie przyzwolił na jej unik, która jakże dostrajał jej osobę do całości przedstawienia. Z dotykiem przychodziły wspomnienia, o porankach i nocach. O chwilach ulotnych jak młodzieńcze wspomnienie, o aktach tak nieroztropnych, że wręcz ubliżających. Z pocałunkiem na dłoni formowały się obietnice, ciche dozy szacunku i niewdzięcznej czułości, ale przede wszystkich prowokacje, gdyż czasem drobniejsze gesty uderzały o wiele efektywniej niż rozsądek przyzwalał. Tatiana w swej najkłamliwszej postaci urzekała najmocniej, współczuć można było tylko temu, kto będzie chciał od niej czegoś prawdziwego.
– Ranisz mnie, Tatiano. Jestem na to zdecydowanie za młody, za mało zdobyłem – nie nazywają go jeszcze królem, place nie chrzczone są jego imieniem, jego pomniki nie zdobią miast. Był nikim w historii dziejów, małym człowieczkiem o odpowiednim nazwisku. Łatwo zapomnieć, wyrzucić i zignorować, a na taką obrazę majestatu nie godził się. Był żebrakiem wśród cesarzy tego świata, ale miał jeszcze lata by dostąpić zaszczytu tronów. Był głodny, a tego łaknienia nie zaspokoi żaden alkohol, rodzina czy złudne oblicze miłości. Niektóre jednostki sięgały wyżej niż zdrowy rozsądek podpowiadał, może była w tym nuta obłędu. Szaleństwa, które zakaziło jego umysł, z którym przyjdzie mu bytować do końca dni. Igrała dalej, pociągając sznurki po kokieteryjnej nitce, która drgała od naciągania. Włożył ponownie papierosa w zwodnicze usta, przyglądając się jej w obłokach dymu. Była wtedy najpiękniejsza, dostępująca zaszczytu boskości. Alkohol, tytoń i ona były szaleńczą mieszanką używek, które potrafiły zabić najszlachetniejsze z dusz. Jakże dobrze, że jego własna była obłudna i sofistyczna.
– Panno Dolohov, czyżbyś nie bawiła się dobrze? Dopiero zaczęliśmy, a mamy całą noc – oświadczył, gdyż mógł, chciał i pożądał. Gdyż żałośnie byłoby kończyć bez finalnego aktu; dzieło nie było skończone, przecież jeszcze nie doszli do momentu wzniesienia i kanonizacji. Chwila była przerwana, aktorzy wrócili na scenę przedstawienia. Wzrokiem przekazał Imogen porażkę, zawód, który choć drobny i nieistotny, godził w jego zuchwałe postępowanie. Najprostsze zabiegi Tatiany przyniosły pożądany przez nią efekt, relacja jej i Igora nadal przykryta była płaszczem tajemnicy.
– Jesteście w branży, w której im więcej nieszczęścia na świecie, tym większe zyski. Czyż nie jest to najpiękniejsze oblicze kapitalizmu? – zapytał polewając zarówno Igorowi, jak i Imogen po szklance trunku. Było w jego ruchach pewna powolność, jego umysł opierał się niestabilności oparów alkoholu. Gdy oni tańczyli, on wraz z Tatianą kosztowali bogactwa smaku. Odczuwał efemeryczną przyjemność, nutę beztroskiego upojenia. Jeszcze nie zatracenie, ale odnalezienie szczęścia nawet w najprostszych kwestiach. Nawet niskiej jakości zaczepki Karkaroffa nie stanowiły dla niego istotnej kwestii. Nawet były przydatne, gdyż mało który temat równie mocno wzbogacał rozmowę co praca, awanse i ambicje.
– Lord Black nie odnalazł w sobie jeszcze rozsądku do podjęcia tej decyzji – skomentował beztrosko, wręcz niewzruszenie, choć jego przyjaciel mógł mieć pewność, że każde słowo zostanie zapamiętane, ocenione i poddane osądowi. – Nie poprzestaje jednak w swoich staraniach. Mam nadzieje, że ty również próbujesz odnaleźć swoją ścieżkę.
Był mu naprawdę wyjątkowo z tego powodu żałobnie. Jego inwestycja, jego czas i jego wyobrażenie marnowało się. Igor miał zadatki, by być kimś minimalnie chociaż lepszym niż był. Bartemius nie oczekiwał po nim cudów, raczej przyzwoitego przedstawiciela klasy średniej wyższej. Co najważniejsze, nie chciał przyznać się do złej oceny. Zbyt dużo porażek na jedną noc.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Restauracja
Szybka odpowiedź