Restauracja
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Restauracja
Restauracja mieści się w bocznym korytarzu nieopodal głównej sali; to nieduże pomieszczenie - zaledwie sześć małych stolików - rozsypanych po lśniących połyskiem parkiecie w odległości wystarczająco dalekiej, by zapewnić pełną dyskrecję. Blaty wykonane z ciemnego drewna mają owalne kształty, na każdym - prócz kryształowego wazonu ze świeżą różą - znajdują się popielnice w kształcie muszel. Dostawione do nich krzesła to miękkie, kremowe siedziska o wysokich oparciach i bogato zdobionych nogach, które zapewniają wygodny komfort. W menu królują owoce morza, małże, ostrygi, kałamarnice, krewetki, czy ryby, ale również francuskie sery i trufle, wszech znane jest to miejsce także z potraw wykonywanych na bazie egzotycznych owoców, wyeksponowanych na srebrnych półmiskach w terrarium ciągnącym się wzdłuż ściany, wewnątrz którego zastygły żywe czarne węże. Przez okna po drugiej stronie roztacza się widok na przepiękne ogrody na zewnątrz. Dania podawane są na srebrnej zastawie, całość obsługują kelnerzy tak dyskretni, że niemal niewidzialni. Sufit zakrywa płachta z czarnego aksamitu, podobne materiały ścielą podłogę. Goście, którzy mają problemy z zachowaniem, są wypraszani, wymaga się również odpowiednio eleganckiego stroju. Złoty gramofon znajdujący się w kącie sali gra Wagnera. Przy wejściu czarodzieje proszeni są o podanie nazwiska - tylko jeśli nie jest ono oczywiste, obsługa jest doskonale zaznajomiona ze skorowidzem czystości krwi i jego nielicznymi beneficjentami - które następnie podlega weryfikacji jako czystokrwiste.
Wstęp wyłącznie dla postaci krwi czystej. Muffliato.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:21, w całości zmieniany 1 raz
Wiedzieli mało, a mieli jeszcze mniejsze pole do manewru. Nikt też nie potwierdził tożsamości Bagmana, który pozostawał jedną niewiadomą. Potrzebowali go być może nawet bardziej od Burke'a, który dał się złapać w pułapkę, ale to nie jednego mieli wyciągnąć z Azkabanu. Riddle chciał dostać ich obu i nie było innego rozwiązania jak właśnie starać się to osiągnąć. Słuchał więc uważnie wszystkiego, co padało na sali z ust starszych od niego, bardziej doświadczonych czarodziejów. Nawet oni nie wyglądali na zachwyconych ani pewnych nadchodzącym zadaniem. Równało się to z lękiem przed tym, co mogło ich czekać, jeśli przekroczą granice więzienia. Czarny Pan zapewnił ich, że zgromadzeni dokoła budynku Rycerze powstrzymają możliwość pościgu lub ewentualnych konsekwencji. Zaraz też wybiegł myślami w stronę swojego kuzyna, zastanawiając się czy Cyneric zamierzał podjąć się tego ryzyka, gdy tak niewiele dzieliło go od tego, czego zawsze pragnął. Obaj wiedzieli że było to nieuniknione, jeśli zamierzał przyłożyć się do ugruntowania pozycji czystej krwi w ich świecie. Zostawała jedynie nadzieja na to, że obaj wrócą. W najgorszym wypadku, że obaj tam zginął, bo Morgoth wolał śmierć niż stać się pożywką dla wyprutych z jakichkolwiek ludzkich odruchów dementorów.
Nie odzywał się już więcej, czekając na innych. To oni stali wyżej od niego i to od nich należało ostatnie słowo. Musiał zgodzić się z Tristanem, że aktualna sytuacja, w której się znaleźli nie potrzebowała już dalszego roztrząsania. Nie miał od siebie nic do dodania, dlatego nie zamierzał już dłużej zajmować niczyjego cennego czasu. Po słowach kuzyna wiadomym było już, że nikt nie czeka na zgodę na opuszczenie jego przybytku. Chociaż kto jej potrzebował? Spotkanie zaczęło zmieniać się w jakąś komedię własnych porachunków, w których nie brał udziału i nie zamierzał dać się w nie wciągać. Szkoda tylko że niektórzy zapominali o tym, by nie wywlekać spraw prywatnych przed wszystkimi i poświęcić się rozmowie o tym co było naprawdę ważne. Opróżnił to co miał jeszcze w pucharze, po czym wstał ze swojego miejsca i skierował się do wyjście z restauracji, by wrócić do Fenland. Musiał wyjść. W tej sali cuchnęło.
|zt
Nie odzywał się już więcej, czekając na innych. To oni stali wyżej od niego i to od nich należało ostatnie słowo. Musiał zgodzić się z Tristanem, że aktualna sytuacja, w której się znaleźli nie potrzebowała już dalszego roztrząsania. Nie miał od siebie nic do dodania, dlatego nie zamierzał już dłużej zajmować niczyjego cennego czasu. Po słowach kuzyna wiadomym było już, że nikt nie czeka na zgodę na opuszczenie jego przybytku. Chociaż kto jej potrzebował? Spotkanie zaczęło zmieniać się w jakąś komedię własnych porachunków, w których nie brał udziału i nie zamierzał dać się w nie wciągać. Szkoda tylko że niektórzy zapominali o tym, by nie wywlekać spraw prywatnych przed wszystkimi i poświęcić się rozmowie o tym co było naprawdę ważne. Opróżnił to co miał jeszcze w pucharze, po czym wstał ze swojego miejsca i skierował się do wyjście z restauracji, by wrócić do Fenland. Musiał wyjść. W tej sali cuchnęło.
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Podział zadań był dopiero początkiem trudnej i niezwykle niebezpiecznej wycieczki. Nie ulegało wątpliwościom, że każdy z nich powinien zasięgnąć informacji na temat Bagmana. Akcja musiała być przeprowadzona sprawnie i z rozmysłem, gdyż tylko to zapewniało i szansę na sukces. Nie mogli też ponieść zbyt wielkich strat, nie w ludziach — jednego z nich zamierzali wyciągnąć z najlepiej strzeżonej na świecie czarodziejskiej twierdzy, nie szli tam po to, by podzielić jego los. Nie było tu miejsca na samowolkę i indywidualne potrzeby samorealizacji, mieli działać drużynowo, myśleć jak jeden, wypełniony czarną magią organizm. Razem byli w stanie temu sprostać. Byli, prawda?
Oderwał się od oparcia i sięgnął po winogrona, które uśmiechały się do niego zachęcająco z wystawnego półmiska. Oberwał dwie jagody i zajął się nimi, w międzyczasie słuchając tego, co reszta miała do powiedzenia.
— Więc jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli pozostanie nam już tylko znaleźć Wilhelminę — przełknąwszy, przyznał z nutą smutku w głosie; nieco fałszywego, wyrażającego raczej ostateczność niż jakieś rozwiązanie. Nie wiedzieli w jakim była stanie, plotki, gazety głosiły jedno, ale posiadała obszerną wiedzę, a oni mogli dysponować możliwościami, które wyciągnęłyby z niej wszystko, co niezbędne. O ile rzeczywiście nie straciła całkiem zmysłów, jeśli istniała szansa, by się z nią jakoś porozumieć.
Kąśliwe uwagi pomiędzy Tristanem i Deirdre początkowo puścił mimo uszu, choć odruchowo zwrócił ku niej wzrok; z zaciekawieniem uniósł nieznacznie brew słysząc w jej głosie śmiałość i gniew, a przesączone jadem słowa wydawały się w jej przypadku rzadkością. Była zbyt dobrym kłamcą, by poddać się zwykłej prowokacji. Jej reakcja go zaskoczył, nie przyszedł tu jednak, by zostać widzem szkolnego teatrzyku, nawet jeśli miał honorowe miejsce w pierwszym rzędzie. Włożył do ust kolejne winogrono, a przyjemna słodycz zalała język i otuliła podniebienie; pestki skrzypnęły rozgniecione zębami. Milczał przez chwilę, zajmując się jedzeniem, kiedy ich słowa przecinały powietrze między nimi; nikt więcej się nie odzywał; Morgoth w końcu wstał z miejsca i odszedł, gdy Tristan uznał spotkanie za zakończone. Zakończone dla nich, najwyraźniej były inne sprawy, które mieli załatwić pomiędzy sobą — nie w jego interesie leżało ocenianie jak zamierzają spędzić tę reszte wieczoru; pewne myśli nasuwały się same. Podążył wzrokiem ku niemu, skinął mu głową krótko, nie przytrzymując zbyt długo i niepotrzebnie spotkanego spojrzenia. Nie przeciągał też momentu odejścia; w końcu jasno, choć grzecznie dano im do zrozumienia, że powinni już wyjść.
— Będę czekać na wieści o efektach — naszej pracy, od tego przecież zależeć będą losy nas wszystkich. Odprowadziwszy Perseusa wzrokiem, przystanął z boku, czekając na swego ojca, z którym miał do omówienia jeszcze jedną kwestię — pozostającą jedynie koncepcją, choć dość istotną i jakże wizjonerską dla nich wszystkich; a kiedy był gotów razem opuścili restaurację.
|zt Ramsey, Ignotus, Perseus
Oderwał się od oparcia i sięgnął po winogrona, które uśmiechały się do niego zachęcająco z wystawnego półmiska. Oberwał dwie jagody i zajął się nimi, w międzyczasie słuchając tego, co reszta miała do powiedzenia.
— Więc jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli pozostanie nam już tylko znaleźć Wilhelminę — przełknąwszy, przyznał z nutą smutku w głosie; nieco fałszywego, wyrażającego raczej ostateczność niż jakieś rozwiązanie. Nie wiedzieli w jakim była stanie, plotki, gazety głosiły jedno, ale posiadała obszerną wiedzę, a oni mogli dysponować możliwościami, które wyciągnęłyby z niej wszystko, co niezbędne. O ile rzeczywiście nie straciła całkiem zmysłów, jeśli istniała szansa, by się z nią jakoś porozumieć.
Kąśliwe uwagi pomiędzy Tristanem i Deirdre początkowo puścił mimo uszu, choć odruchowo zwrócił ku niej wzrok; z zaciekawieniem uniósł nieznacznie brew słysząc w jej głosie śmiałość i gniew, a przesączone jadem słowa wydawały się w jej przypadku rzadkością. Była zbyt dobrym kłamcą, by poddać się zwykłej prowokacji. Jej reakcja go zaskoczył, nie przyszedł tu jednak, by zostać widzem szkolnego teatrzyku, nawet jeśli miał honorowe miejsce w pierwszym rzędzie. Włożył do ust kolejne winogrono, a przyjemna słodycz zalała język i otuliła podniebienie; pestki skrzypnęły rozgniecione zębami. Milczał przez chwilę, zajmując się jedzeniem, kiedy ich słowa przecinały powietrze między nimi; nikt więcej się nie odzywał; Morgoth w końcu wstał z miejsca i odszedł, gdy Tristan uznał spotkanie za zakończone. Zakończone dla nich, najwyraźniej były inne sprawy, które mieli załatwić pomiędzy sobą — nie w jego interesie leżało ocenianie jak zamierzają spędzić tę reszte wieczoru; pewne myśli nasuwały się same. Podążył wzrokiem ku niemu, skinął mu głową krótko, nie przytrzymując zbyt długo i niepotrzebnie spotkanego spojrzenia. Nie przeciągał też momentu odejścia; w końcu jasno, choć grzecznie dano im do zrozumienia, że powinni już wyjść.
— Będę czekać na wieści o efektach — naszej pracy, od tego przecież zależeć będą losy nas wszystkich. Odprowadziwszy Perseusa wzrokiem, przystanął z boku, czekając na swego ojca, z którym miał do omówienia jeszcze jedną kwestię — pozostającą jedynie koncepcją, choć dość istotną i jakże wizjonerską dla nich wszystkich; a kiedy był gotów razem opuścili restaurację.
|zt Ramsey, Ignotus, Perseus
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Była więcej niż zdenerwowana; nic nie układało się tak, jak powinno, a wszystkie plany, które tak pieczołowicie przygotowała, upatrując w nowym miesiącu szansy na finalne wyrwanie się z wciągającego ją coraz głębiej bagna niemoralności, zostały całkowicie zniszczone. Co prawda Asterion nie trafił do Azkabanu - a szkoda, mogliby uciąć sobie uroczą narzeczeńską pogawędkę podczas tej przypadkowej wizyty - ale i tak jego majątek znajdował się poza zasięgiem drżących dłoni Deirdre, uporczywie wczepiających się paznokciami w wyrwy rzeczywistości. Rozsypującej się z każdą informacją coraz szybciej; oczywiście, że obawiała się postawionego przed nimi zadania - byłaby głupia podchodząc do niego z lekkomyślną pewnością zwycięstwa. Lekceważenie zabezpieczeń Azkabanu i trudności ustalonych przed momentem zadań nie wchodziło w grę, tak samo jak pozwolenie Rosierowi na kontynuowanie taniej prowokacji. Żałowała, że dała się rozjuszyć, ale było już za późno, mogła słuchać jedynie jego jakże łaskawej wymówki, a jej imię brzmiało w męskich ustach plugawie i upokarzająco. Już nie miał prawa zwracać się do niej w ten pogardliwy sposób, jak do niezbyt lotnej dziewczyny, popełniającej same błędy, przy okazji proponując niedorzeczne rozwiązania nieistniejących problemów. Zagryzła zęby aż do bólu, mięśnie twarzy stężały i chociaż dalej nie dawała po sobie poznać wzburzenia, to ledwie panowała nad smagającą ją dyskomfortem frustracją. Gniew mieszał się z niepewnością a ta - z strachem, kumulując się w mieszance skrajnie toksycznej, przeżerającej ją od środka. Odrobina ruchu wcale nie pomagała, bo ułuda działania była zbyt delikatna, by faktycznie w pełni ją uspokoić - upewniała się, że dokładnie schowała wszystkie ingrediencje w kieszeni szaty, wszystkie, oprócz tych, należących do Rosiera, który w niezwykle dojrzały sposób dalej próbował udowodnić jej, jak niskie miejsce zajmuje.
Wystarczył krótki rozkaz, by poczuła się tak, jakby obdarzył ją wyjątkowo siarczystym policzkiem. Wyprostowała się jeszcze mocniej, a policzki zapadły się wyraźnie, gdy z trudem powstrzymywała cisnące się na usta słowa, ostre, być może nawet wulgarne. Czym innym były prywatne nieporozumienia, czym innym traktowanie jej w ten sposób przy innych, wśród śmierciożerców, wśród mężczyzn, z którymi stała na równi. Nie pojmowała niezadowolenia Tristana, była jedną z wielu, nic nie wyróżniało jej z tłumu kochanek, gwarantujących mu doskonałą rozrywkę i chwilowe zapomnienie o kumulujących się problemach - a mimo to traktował ją tak, jakby popełniła niewybaczalne wykroczenie, jakby fakt, że go zostawiła wywoływał gorzki gniew. Upokarzał ją na oczach innych, traktując jak przygłupią hostessę - lecz nie mogła zrobić nic więcej, przynajmniej na razie, dopóki znajdowali się w gronie podległych mu ludzi. Z trudem powstrzymała odruch zaciśnięcia dłoni w pięści; rozprostowała zastygłe palce dopiero w momencie, w którym reszta Rycerzy opuściła pomieszczenie, pozostawiając ich samych. Powinna ruszyć tuż za nimi, niech Rosier sam pofatyguje się do Valerija, nie zamierzała błagać go o otrzymanie ingrediencji - ale ona, w przeciwieństwie do prowokatora konfliktu, rozumiała ideę solidarności i porządku. Wahała się tylko przez sekundę; pochyliła się nad siedzącym mężczyzną, opierając dłonie o końce podłokietnika, tak, że zrównała się z nim wzrokiem, łamiąc zasadę przyzwoitej bliskości. Ciemne włosy przesunęły się przez ramię, część opadła lśniącymi kosmykami na bladą, zmęczoną twarz, ale nie odrywała palców od skórzanego obicia, by je odgarnąć.
- Nie masz prawa mnie tak traktować - wysyczała powoli i wyraźnie, tak, żeby jego spuchnięty nadwyrężonym ego mózg zdołał pojąć każde słowo. - A to, co dzieje się między nami, nie może mieć żadnego wpływu na sprawę, której służymy - kontynuowała wściekle, wpatrzona z bliska w jego oczy; prawie czuła gorący, pachnący winem oddech na swoich ustach, starała się więc nie oddychać, nie posypywać solą niezagojonej rany, nie dokładać sobie cierpienia, i tak piszczącego żałośnie w niezaspokojonej tęsknocie. Byli śmierciożercami, sługami Czarnego Pana, to pozostało najważniejsze i najbardziej istotne. - Rozluźniłam naszą relację, by uniknąć podobnych zachowań i liczę, że już się nie powtórzą - wycedziła oczywistość; tego właśnie chciała uniknąć, myślenia o sobie zamiast o idei; musiała odciąć się od Rosiera, sprowadzić ich relację na moralną ścieżkę, uczynić z nich sprzymierzeńców, nie kochanków; sprowadzić Tristana na dół hierarchii zjawisk poruszających jej serce, uniezależnić się od niego, stać się niepodległą jednostką, pokorną wobec rozkazów Czarnego Pana, w pełni samodzielną, równą mężczyznom, zgromadzonym niedawno przy tym stole. Widocznie nie pojął tego kwietniowego wieczoru: łaskawie postanowiła wyjaśnić mu to teraz, najjaśniej jak potrafiła, chociaż niebezpieczna bliskość wcale nie pomagała w lodowato celnym formułowaniu myśli. - Nie byłam, nie jestem i nie będę twoją zabawką - przydatną a potem służącą do zabawy w wyładowywanie niezadowolenia i zaznaczania swojej pozycji; warknęła bardziej emocjonalnie, już nie sucho, a oczy zalśniły jej pewnym rodzajem bólu, trudnego do pomylenia z czymkolwiek innym; musiała odsunąć się jak najszybciej, kolejna sekunda ostrego kontaktu wzrokowego i oddychania powietrzem nasyconym zapachem jego ciała skończyłaby się przedłużeniem agonii o kolejną wieczność. Odepchnęła się od podłokietników, z zamiarem wyprostowania się, szarpnięcia tkwiącej w jego dłoni sakwy i odejścia - z nadzieją, że w końcu zrozumie. Zrobiła to dla ich dobra - i dla dobra sprawy, o którą walczyli i która była najważniejszą częścią ich życia.
Wystarczył krótki rozkaz, by poczuła się tak, jakby obdarzył ją wyjątkowo siarczystym policzkiem. Wyprostowała się jeszcze mocniej, a policzki zapadły się wyraźnie, gdy z trudem powstrzymywała cisnące się na usta słowa, ostre, być może nawet wulgarne. Czym innym były prywatne nieporozumienia, czym innym traktowanie jej w ten sposób przy innych, wśród śmierciożerców, wśród mężczyzn, z którymi stała na równi. Nie pojmowała niezadowolenia Tristana, była jedną z wielu, nic nie wyróżniało jej z tłumu kochanek, gwarantujących mu doskonałą rozrywkę i chwilowe zapomnienie o kumulujących się problemach - a mimo to traktował ją tak, jakby popełniła niewybaczalne wykroczenie, jakby fakt, że go zostawiła wywoływał gorzki gniew. Upokarzał ją na oczach innych, traktując jak przygłupią hostessę - lecz nie mogła zrobić nic więcej, przynajmniej na razie, dopóki znajdowali się w gronie podległych mu ludzi. Z trudem powstrzymała odruch zaciśnięcia dłoni w pięści; rozprostowała zastygłe palce dopiero w momencie, w którym reszta Rycerzy opuściła pomieszczenie, pozostawiając ich samych. Powinna ruszyć tuż za nimi, niech Rosier sam pofatyguje się do Valerija, nie zamierzała błagać go o otrzymanie ingrediencji - ale ona, w przeciwieństwie do prowokatora konfliktu, rozumiała ideę solidarności i porządku. Wahała się tylko przez sekundę; pochyliła się nad siedzącym mężczyzną, opierając dłonie o końce podłokietnika, tak, że zrównała się z nim wzrokiem, łamiąc zasadę przyzwoitej bliskości. Ciemne włosy przesunęły się przez ramię, część opadła lśniącymi kosmykami na bladą, zmęczoną twarz, ale nie odrywała palców od skórzanego obicia, by je odgarnąć.
- Nie masz prawa mnie tak traktować - wysyczała powoli i wyraźnie, tak, żeby jego spuchnięty nadwyrężonym ego mózg zdołał pojąć każde słowo. - A to, co dzieje się między nami, nie może mieć żadnego wpływu na sprawę, której służymy - kontynuowała wściekle, wpatrzona z bliska w jego oczy; prawie czuła gorący, pachnący winem oddech na swoich ustach, starała się więc nie oddychać, nie posypywać solą niezagojonej rany, nie dokładać sobie cierpienia, i tak piszczącego żałośnie w niezaspokojonej tęsknocie. Byli śmierciożercami, sługami Czarnego Pana, to pozostało najważniejsze i najbardziej istotne. - Rozluźniłam naszą relację, by uniknąć podobnych zachowań i liczę, że już się nie powtórzą - wycedziła oczywistość; tego właśnie chciała uniknąć, myślenia o sobie zamiast o idei; musiała odciąć się od Rosiera, sprowadzić ich relację na moralną ścieżkę, uczynić z nich sprzymierzeńców, nie kochanków; sprowadzić Tristana na dół hierarchii zjawisk poruszających jej serce, uniezależnić się od niego, stać się niepodległą jednostką, pokorną wobec rozkazów Czarnego Pana, w pełni samodzielną, równą mężczyznom, zgromadzonym niedawno przy tym stole. Widocznie nie pojął tego kwietniowego wieczoru: łaskawie postanowiła wyjaśnić mu to teraz, najjaśniej jak potrafiła, chociaż niebezpieczna bliskość wcale nie pomagała w lodowato celnym formułowaniu myśli. - Nie byłam, nie jestem i nie będę twoją zabawką - przydatną a potem służącą do zabawy w wyładowywanie niezadowolenia i zaznaczania swojej pozycji; warknęła bardziej emocjonalnie, już nie sucho, a oczy zalśniły jej pewnym rodzajem bólu, trudnego do pomylenia z czymkolwiek innym; musiała odsunąć się jak najszybciej, kolejna sekunda ostrego kontaktu wzrokowego i oddychania powietrzem nasyconym zapachem jego ciała skończyłaby się przedłużeniem agonii o kolejną wieczność. Odepchnęła się od podłokietników, z zamiarem wyprostowania się, szarpnięcia tkwiącej w jego dłoni sakwy i odejścia - z nadzieją, że w końcu zrozumie. Zrobiła to dla ich dobra - i dla dobra sprawy, o którą walczyli i która była najważniejszą częścią ich życia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Odprowadził spojrzeniem milczącego Morgotha, skinął głową Ramseyowi, spotkanie mogło dojść końca; wszystkie niewiadome, które mieli po drodze, zależne było od podjętych przez nich ryzykownych działań. Cała ich eskapada przypominała kolosa na glinianych nogach, mieli wysokie umiejętności, wytypowani wszak przez tego, którego imienia nie miał odwagi wypowiedzieć, na swoich najbliższych popleczników: a jednak, Craig też nim był. A jednak, każdy element mógł rozkruszyć pozostałe jak uderzenie kijem w szklaną rzeźbę. Sala pustoszała, rycerze mijali próg, wszyscy oprócz jednej - jedynej kobiety, która pomiędzy nimi stała i która wciąż nie odebrała od niego ingrediencji. Dopiero kiedy za pozostałymi zatrzasnęły się drzwi - spojrzał na nią.
Nią, wyprowadzającą go dziś jak nigdy z równowagi, nią, pyskującą mu zbyt odważnie w sytuacji, w której nie miała do tego prawa; mogło jej się wydawać, że stali tutaj na równi - nie stali. Jedni znajdowali się bliżej Czarnego Pana, inni dalej, Deirdre nie służyła między nimi długo, mogła się odnaleźć w rozstawianiu po kątach rycerzy, ale powinna zrozumieć, że nie mogła tego samego robić z nim; mogli się szarpać, gryźć i wyklinać, ale to on znajdował się wyżej - i póki nie doczeka się jego upadku lub sama nie przysłuży się Panu równie mocno, póki nie nie zdejmie sobie ze skóry Mrocznego Znaku, musiała się z tym pogodzić. Teraz: łączyło ich już tylko tyle, na śmierć i życie, aż po kres istnienia. Od tego nie było ucieczki, już nie, podjęli decyzję tamtego dnia w piwnicy, przyjmując łaskę Czarnego Pana - na zawsze splatając swój żywot z bezlitosną hierarchią jego ludzi. I choć powinno, to wcale nie sprawiało mu to satysfakcji, jedynie rozbudzało coraz silniej płonący ogień tęsknoty, pożądania i pragnień; nie potrafił pojąć, jak Deirdre mogła się od niego odwrócić. Zdradzić, odsunąć się od niego. Pomimo wszystkiego, co ich łączyło. Łączyło, kiedyś - za jej sprawą to wszystko miało mieć czas przeszły. Nawet nie drgnął, widząc jej twarz tuż przed własną, jego źrenice na krótko odruchowo objęły spojrzeniem zakryty czarnym aksamitem dekolt, szyję, równie skrupulatnie otuloną subtelnym czarnym całunem. Napiął mięśnie, zauważalnie, choć bardzo nie chciał tego po sobie pokazywać - mięśnie twarzy, z trudem powstrzymujące się od grymasu oscylującego pomiędzy złością a zadowoleniem z bliskości, mięśnie rąk, które nadludzkim wysiłkiem zmuszał do spoczynku na wygodnych podłokietnikach, kiedy tuż obok jak trująca żmija sunęło jej ciało. Była piękna jak zawsze, opadłe na twarz włosy podkreślały kontrast pomiędzy białą skórą a kruczym upięciem, czerniejące w półmroku ekskluzywnej sali oczy hipnotyzowały tą samą krwawą melodią, a składające się w słowa usta jak nigdy kusiły brutalną słodyczą. Miał ochotę uchwycić jej nadgarstek, kopnąć rozstawione przed nim stopy, zmuszając, by opadła wprost na niego, ściągnąć z niej ubranie choćby siłą, zmiażdżyć, zniszczyć, zabrać, odzyskać; głębszy oddech kłócił się z przyśpieszonym biciem serca, kiedy pozwolił jej wysyczeć w swoim kierunku każde wypowiadane słowo z wężowym jadem, początkowo bez najdrobniejszego drgnięcia, później arogancko unosząc brodę, wspierając tył głowy o oparcie, akcentując własną wyższość. Dopiero czując jej dłoń, zaciskającą się na sakiewce, już w otaczającej ich ciszy, czekał na ten moment, wypatrując chwili zachwianej równowagi, uśpionej czujności, przekonania, że jej na to pozwoli - zacisnął na niej własne palce, korzystając z przewagi fizycznej i zaskoczenia szarpiąc ją ku sobie, z refleksem przenosząc rękę na jej przedramię, ściskając je mocno, ściskając je boleśnie, wyginając rękę i przysuwając jej twarz bliżej własnej, bliżej, niż sama zrobiła to przed momentem, masochistycznie wdychając się w słodką woń jej skóry, w orientalne opium, masochistycznie śledząc każdy ślad przecinający czerwień warg. Nie dostrzegł bólu w jej oczach zaślepiony oszalałym gniewem.
- Mam - odparł, znów - jak do głupiej dziewczyny, która nic nie rozumiała, w tym momencie zdawało mu się, że naprawdę nią była. Że nie rozumiała łączących ich zależności, że nic nie wyniosła z jego nauk. Wsparł łokieć na bocznym oparciu, wzmacniając uścisk na jej ręce, szarpiąc ją jeszcze lekko w przód. - Oczywiście, że mam - dodał wyraźniej, uważnie akcentując każdą głoskę wypowiadanego słowa. Mógł wyegzekwować od niej posłuszeństwo na sto różnych sposobów, co kolejny wydawał mu się okrutniejszy od poprzedniego. Była mu winna szacunek i oddanie, równoznaczny z oddaniem sprawie. Stał ponad nią - w jedynych stosunkach, jakie ich łączyły. - Między nami nie dzieje się nic - dodał, tnąc powietrze jak nóż, przypominając jej o ustawionych przez nią samą granicach, wbrew temu, co zdradzały oczy, wbrew temu, co przekazywał przecież całym sobą, od początku tego spotkania, wbrew każdej reakcji jego ciała i każdemu wypowiadanemu słowu, wbrew całej uwadze, jaką jej poświęcał, wbrew rozsądkowi, który doskonale znał prawdę. Wszystko, co ich łączyło było już przeszłością, zerwała łączącą ich nić porozumienia, zerwała ją pierwszą samodzielną decyzją, podkreślając, jak bardzo na samodzielność nie jest gotowa, zerwała ją nagle i zerwała ją brutalnie, równie brutalnie - potrzebowała orzeźwienia. - Nie jesteś aż tak głupia, żeby liczyć na łagodniejsze traktowanie przez wzgląd na dawne czasy - warknął jej w twarz, rozsierdzony do reszty, bo czyż dlatego pozwoliła tu sobie zostać, kiedy wszyscy inni wyszli? Nie powinna tego robić, nie była nikim wyjątkowym. Jej słowa stopniowo wzmagały ból, jej absurdalny sprzeciw nie znaczył nic. Nie był ważny. Nie był istotny. Nie miał żadnego sensu. Tego chciała - wykorzystać go i dostać się do najbliższego Czarnemu Panu grona na jego plecach? Niedoczekanie, poniesie za to karę, na którą sobie zasłużyła i pożałuje każdego kłamliwie wypowiedzianego słowa. I choć ostatnie wypowiedziane przez nią słowa winny otworzyć mu oczy, był zbyt wściekły, by zrozumieć - by zrozumieć od razu - Byłaś - odparł, już nie warkliwie, odparł, jakby wypowiadał osąd, wyrok, na ohydnie popełnionej zbrodni, jego dłoń zacisnęła się jeszcze mocniej; jeśli tylko tego chciała, tym właśnie mogła się stać - nie musiał tego sobie wmawiać, był oślepiony bolesną zadrą. - Jesteś - Bo wciąż znajdowała się pomiędzy nimi. - Zawsze będziesz - Bo już nigdy stąd nie odejdzie. Bo już nigdy - nie uwolni się od niego.
W jego oczach iskrzyła furia, ślepy ból, który nieumiejętnie próbował zamaskować maską obojętności; wraz z ostatnim wypowiedzianym słowem wypuścił z uścisku jej rękę, pozostawiając w jej dłoni sakwę z ingrediencjami.
Idź, Deirdre. Póki co, możesz odejść.
Nią, wyprowadzającą go dziś jak nigdy z równowagi, nią, pyskującą mu zbyt odważnie w sytuacji, w której nie miała do tego prawa; mogło jej się wydawać, że stali tutaj na równi - nie stali. Jedni znajdowali się bliżej Czarnego Pana, inni dalej, Deirdre nie służyła między nimi długo, mogła się odnaleźć w rozstawianiu po kątach rycerzy, ale powinna zrozumieć, że nie mogła tego samego robić z nim; mogli się szarpać, gryźć i wyklinać, ale to on znajdował się wyżej - i póki nie doczeka się jego upadku lub sama nie przysłuży się Panu równie mocno, póki nie nie zdejmie sobie ze skóry Mrocznego Znaku, musiała się z tym pogodzić. Teraz: łączyło ich już tylko tyle, na śmierć i życie, aż po kres istnienia. Od tego nie było ucieczki, już nie, podjęli decyzję tamtego dnia w piwnicy, przyjmując łaskę Czarnego Pana - na zawsze splatając swój żywot z bezlitosną hierarchią jego ludzi. I choć powinno, to wcale nie sprawiało mu to satysfakcji, jedynie rozbudzało coraz silniej płonący ogień tęsknoty, pożądania i pragnień; nie potrafił pojąć, jak Deirdre mogła się od niego odwrócić. Zdradzić, odsunąć się od niego. Pomimo wszystkiego, co ich łączyło. Łączyło, kiedyś - za jej sprawą to wszystko miało mieć czas przeszły. Nawet nie drgnął, widząc jej twarz tuż przed własną, jego źrenice na krótko odruchowo objęły spojrzeniem zakryty czarnym aksamitem dekolt, szyję, równie skrupulatnie otuloną subtelnym czarnym całunem. Napiął mięśnie, zauważalnie, choć bardzo nie chciał tego po sobie pokazywać - mięśnie twarzy, z trudem powstrzymujące się od grymasu oscylującego pomiędzy złością a zadowoleniem z bliskości, mięśnie rąk, które nadludzkim wysiłkiem zmuszał do spoczynku na wygodnych podłokietnikach, kiedy tuż obok jak trująca żmija sunęło jej ciało. Była piękna jak zawsze, opadłe na twarz włosy podkreślały kontrast pomiędzy białą skórą a kruczym upięciem, czerniejące w półmroku ekskluzywnej sali oczy hipnotyzowały tą samą krwawą melodią, a składające się w słowa usta jak nigdy kusiły brutalną słodyczą. Miał ochotę uchwycić jej nadgarstek, kopnąć rozstawione przed nim stopy, zmuszając, by opadła wprost na niego, ściągnąć z niej ubranie choćby siłą, zmiażdżyć, zniszczyć, zabrać, odzyskać; głębszy oddech kłócił się z przyśpieszonym biciem serca, kiedy pozwolił jej wysyczeć w swoim kierunku każde wypowiadane słowo z wężowym jadem, początkowo bez najdrobniejszego drgnięcia, później arogancko unosząc brodę, wspierając tył głowy o oparcie, akcentując własną wyższość. Dopiero czując jej dłoń, zaciskającą się na sakiewce, już w otaczającej ich ciszy, czekał na ten moment, wypatrując chwili zachwianej równowagi, uśpionej czujności, przekonania, że jej na to pozwoli - zacisnął na niej własne palce, korzystając z przewagi fizycznej i zaskoczenia szarpiąc ją ku sobie, z refleksem przenosząc rękę na jej przedramię, ściskając je mocno, ściskając je boleśnie, wyginając rękę i przysuwając jej twarz bliżej własnej, bliżej, niż sama zrobiła to przed momentem, masochistycznie wdychając się w słodką woń jej skóry, w orientalne opium, masochistycznie śledząc każdy ślad przecinający czerwień warg. Nie dostrzegł bólu w jej oczach zaślepiony oszalałym gniewem.
- Mam - odparł, znów - jak do głupiej dziewczyny, która nic nie rozumiała, w tym momencie zdawało mu się, że naprawdę nią była. Że nie rozumiała łączących ich zależności, że nic nie wyniosła z jego nauk. Wsparł łokieć na bocznym oparciu, wzmacniając uścisk na jej ręce, szarpiąc ją jeszcze lekko w przód. - Oczywiście, że mam - dodał wyraźniej, uważnie akcentując każdą głoskę wypowiadanego słowa. Mógł wyegzekwować od niej posłuszeństwo na sto różnych sposobów, co kolejny wydawał mu się okrutniejszy od poprzedniego. Była mu winna szacunek i oddanie, równoznaczny z oddaniem sprawie. Stał ponad nią - w jedynych stosunkach, jakie ich łączyły. - Między nami nie dzieje się nic - dodał, tnąc powietrze jak nóż, przypominając jej o ustawionych przez nią samą granicach, wbrew temu, co zdradzały oczy, wbrew temu, co przekazywał przecież całym sobą, od początku tego spotkania, wbrew każdej reakcji jego ciała i każdemu wypowiadanemu słowu, wbrew całej uwadze, jaką jej poświęcał, wbrew rozsądkowi, który doskonale znał prawdę. Wszystko, co ich łączyło było już przeszłością, zerwała łączącą ich nić porozumienia, zerwała ją pierwszą samodzielną decyzją, podkreślając, jak bardzo na samodzielność nie jest gotowa, zerwała ją nagle i zerwała ją brutalnie, równie brutalnie - potrzebowała orzeźwienia. - Nie jesteś aż tak głupia, żeby liczyć na łagodniejsze traktowanie przez wzgląd na dawne czasy - warknął jej w twarz, rozsierdzony do reszty, bo czyż dlatego pozwoliła tu sobie zostać, kiedy wszyscy inni wyszli? Nie powinna tego robić, nie była nikim wyjątkowym. Jej słowa stopniowo wzmagały ból, jej absurdalny sprzeciw nie znaczył nic. Nie był ważny. Nie był istotny. Nie miał żadnego sensu. Tego chciała - wykorzystać go i dostać się do najbliższego Czarnemu Panu grona na jego plecach? Niedoczekanie, poniesie za to karę, na którą sobie zasłużyła i pożałuje każdego kłamliwie wypowiedzianego słowa. I choć ostatnie wypowiedziane przez nią słowa winny otworzyć mu oczy, był zbyt wściekły, by zrozumieć - by zrozumieć od razu - Byłaś - odparł, już nie warkliwie, odparł, jakby wypowiadał osąd, wyrok, na ohydnie popełnionej zbrodni, jego dłoń zacisnęła się jeszcze mocniej; jeśli tylko tego chciała, tym właśnie mogła się stać - nie musiał tego sobie wmawiać, był oślepiony bolesną zadrą. - Jesteś - Bo wciąż znajdowała się pomiędzy nimi. - Zawsze będziesz - Bo już nigdy stąd nie odejdzie. Bo już nigdy - nie uwolni się od niego.
W jego oczach iskrzyła furia, ślepy ból, który nieumiejętnie próbował zamaskować maską obojętności; wraz z ostatnim wypowiedzianym słowem wypuścił z uścisku jej rękę, pozostawiając w jej dłoni sakwę z ingrediencjami.
Idź, Deirdre. Póki co, możesz odejść.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Spodziewała się, że ta prywatna kolacja, zorganizowana przez Rosiera, przyprawi ją o najgorszą migrenę, ale nie przypuszczała, że dojdzie do aż tak intensywnej konfrontacji. Bardziej niż w zdrowy rozsądek Tristana, dochodzącego do podobnych wniosków co ona sama, wierzyła w jego szaloną miłość własną - i miłość do innych rozrywek, w których wybrednie przebierał, nigdy nie poświęcając swej łaskawej uwagi jednemu bodźcowi na zbyt długo. Minęło dużo czasu, kilka długich, samotnych tygodni, ciążących jej boleśnie, razem ze świadomością, że mężczyzna radzi sobie z podjętą decyzją znacznie lepiej, dławiąc ewentualną złość w miękkich ustach niezliczonych kochanek lub własnej żony. Wcale nie oddychało się jej przez to lżej, ale gorycz, którą czuła, tylko upewniała ją w przekonaniu o tym, że postąpiła dobrze. Słusznie. Lepiej - dla siebie i dla idei, której pokornie służyli. Nie było tu miejsca na słabości, a Tristan tym właśnie się dla niej stał, koszmarem i uwrażliwieniem, przekleństwem, z którego objęć udało się jej wyrwać. Skutecznie, nie gonił za nią, mogła więc z powodzeniem sądzić, że przyjął nowo ustalone zasady i myśl o niej nie kłopotała go już wcale.
Myliła się srodze, kolejne pewne fakty okazywały się mrzonkami wytworzonymi przez umysł równie arogancki, co ten Rosiera, z różnicą obarczenia cierpieniem; to ona musiała znosić jego pogardliwe słowa, usadzające w miejscu spojrzenia, w końcu: podłą prowokację, na którą nie potrafiła zostać obojętna. Subtelne przypomnienie zasad, choć podszyte jadem i desperacją, kosztowało ją wiele samokontroli: znajdował się tak blisko, że wyraźnie czuła zapach jego ciała, wypitego przed chwilą wina, róż, owoców, bez krwi, bez tego jedynego pierwiastka, który łączył ich ściślej od najsłodszych aromatów. I tak sprawiał jej ból, najpierw metaforyczny, zadawany kpiącym spojrzeniem. Skupiona na jego twarzy i opanowaniu drżenia głosu, nie widziała napinającego się ciała ani nie odszyfrowywała drobnego drżenia przystojnych rysów: nie zapomniał o niej, lecz zamiast pogodzić się z unormowaniem relacji i zająć się swoim wystawnym, rozrywkowym życiem, zapragnął zemsty. Za co i dlaczego - nie miała pojęcia, od razu tłumiąc żałosny pisk nadziei, wywołany nadinterpretacją męskiej wściekłości jako oznaki przywiązania, tęsknoty, uczuciowej zaborczości. To nie było możliwe, lecz miała nadzieję, że rzeczowe przedstawienie argumentów prosto, konkretnie, twarzą w twarz - czuła, jak mięśnie karku napinają się niczym postronki, przytrzymujące ją od pochylenia się bliżej, głębiej - rozjaśni sytuację na tyle, by Rosier przestał traktować ją jak zwykłą dziwkę. Uwierzył w jej umiejętności na tyle, by przyprowadzić ją przed oblicze Czarnego Pana - nie mógł teraz zaprzeczać własnemu osądowi i spychać ją na kolana, upokarzać, wątpić w rozsądek, ścierać do pozycji usługującego im dziewczęcia, mającego milczeć i zgadzać się na wszystko, co zdecydują.
Podnosiła się mocno i z ulgą, zwiększającą się wraz z dystansem - lekkość nie trwała jednak nawet kilku sekund, poczuła szorstki materiał skórzanej sakwy, a chwilę potem męskie palce boleśnie zacisnęły się na przedramieniu, zmuszając ją do ponownego pochylenia się w niewygodnej pozycji. Instynktownie syknęła, bardziej z wściekłości niż z bólu, czując się tak, jakby szarpnął ją ku sobie za włosy, pogardliwie, upokarzająco; brakowało tylko, by popchnął ją na kolana, lecz wtedy z pewnością prędzej wyłamałaby sobie rękę ze stawu niż pozwoliła na kolejne potraktowanie jej jak zabawki. Krew głośno szumiąca w uszach przepuszczała przez watę gniewu wszystkie słowa, butne, okrutne i głupie. Jednak nie zrozumiał, jednak brnął dalej w ślepy zaułek, zupełnie nie pojmując, że zrobiła to wszystko dla nich. - Skoro nie dzieje się nic, dlaczego zachowujesz się w ten sposób? - warknęła, zaprzestając prób wyciągnięcia przedramienia z mocnego uścisku: żałosne szamotanie się tylko podkreślało bezradność. - Nie oczekuję łagodnego traktowania, oczekuję szacunku. Służymy tej samej sprawie, nie pozwolę na to, byś podważał moje zaangażowanie - wycedziła, naprawdę nie rozumiał oczywistości? Naprawdę był aż tak - arogancki, butny, wściekły jej odejściem - bezmyślny, traktując wydarzenia z Horizont Alley jako personalną vendettę? Nie mogła w to uwierzyć, ale Tristan boleśnie ściągał ją z radosnych marzeń o spokojnej współpracy na ziemię, brudną, krwawą, poszatkowaną buzującymi emocjami, jakich przecież miała się pozbyć. - Zachowuj się wobec mnie tak, jak w stosunku do innych - wyartykułowała ostatkami cierpliwości, przenosząc spojrzenie z boleśnie wykręconej ręki na jego twarz; po co to wszystko? Dlaczego tak starała się przemówić mu do rozsądku, skoro natrafiała na ścianę narcystycznej pogardy? Wyraźnie zbladła, gdy tak delikatnie zaprzeczył podstawom ich relacji. Zabawka. Znów chciał nią rządzić na poziomie, na jakim nie miał do tego prawa - służyła Czarnemu Panu pokornie, oddała mu każdy aspekt życia, podążała za jego wskazówkami. Zasługiwała na szacunek i choć znajdowała się w hierarchii niżej od Tristana, to nie mógł się nią bawić, wykorzystując pozycję do serwowania kolejnych upokorzeń.
Przez chwilę wyglądała tak, jakby miała zamiar go spoliczkować, uderzyć wolną ręką z całych sił, wyrzucić z siebie gniew i frustrację - ale tym jedynie dałaby mu satysfakcję, wręczając dowód na własną niedojrzałość. Stała ponad tym - a przynajmniej doskonale udawała, że pod skórą nie rozpętało się uczuciowe piekło - dlatego jedynie wyprostowała się gwałtownie, wpatrzona w niego z lodowatym błyskiem w czarnych oczach. Uniosła szybko wolną dłoń, lecz zamiast siarczystego ciosu, przyłożyła chłodne palce do szorstkiego od zarostu policzka. Rozpaczliwa pieszczota, protekcjonalność - czyż nie uczyła się jej od mistrza? - a może zawstydzająca chęć dotknięcia go po raz ostatni.
- Dorośnij - szepnęła tylko obojętnie, po sekundzie odejmując dłoń, pewna, że w skórę wbiły się jej setki drobnych kolców, od razu wnikających do krwiobiegu, raniących ją od środka kłującymi odłamkami. Palce mocniej zacisnęły się na ciężkiej od ingrediencji sakiewce - miała misję do wykonania, obydwoje mieli ją przed sobą i Rosier musiał dorosnąć, oczyścić ich relację tak jak - potwornie nieudolnie, wręcz wzmacniając łączącą ich zależność - robiła to ona, ponownie przywdziewając maskę obojętnego spokoju.
Myliła się srodze, kolejne pewne fakty okazywały się mrzonkami wytworzonymi przez umysł równie arogancki, co ten Rosiera, z różnicą obarczenia cierpieniem; to ona musiała znosić jego pogardliwe słowa, usadzające w miejscu spojrzenia, w końcu: podłą prowokację, na którą nie potrafiła zostać obojętna. Subtelne przypomnienie zasad, choć podszyte jadem i desperacją, kosztowało ją wiele samokontroli: znajdował się tak blisko, że wyraźnie czuła zapach jego ciała, wypitego przed chwilą wina, róż, owoców, bez krwi, bez tego jedynego pierwiastka, który łączył ich ściślej od najsłodszych aromatów. I tak sprawiał jej ból, najpierw metaforyczny, zadawany kpiącym spojrzeniem. Skupiona na jego twarzy i opanowaniu drżenia głosu, nie widziała napinającego się ciała ani nie odszyfrowywała drobnego drżenia przystojnych rysów: nie zapomniał o niej, lecz zamiast pogodzić się z unormowaniem relacji i zająć się swoim wystawnym, rozrywkowym życiem, zapragnął zemsty. Za co i dlaczego - nie miała pojęcia, od razu tłumiąc żałosny pisk nadziei, wywołany nadinterpretacją męskiej wściekłości jako oznaki przywiązania, tęsknoty, uczuciowej zaborczości. To nie było możliwe, lecz miała nadzieję, że rzeczowe przedstawienie argumentów prosto, konkretnie, twarzą w twarz - czuła, jak mięśnie karku napinają się niczym postronki, przytrzymujące ją od pochylenia się bliżej, głębiej - rozjaśni sytuację na tyle, by Rosier przestał traktować ją jak zwykłą dziwkę. Uwierzył w jej umiejętności na tyle, by przyprowadzić ją przed oblicze Czarnego Pana - nie mógł teraz zaprzeczać własnemu osądowi i spychać ją na kolana, upokarzać, wątpić w rozsądek, ścierać do pozycji usługującego im dziewczęcia, mającego milczeć i zgadzać się na wszystko, co zdecydują.
Podnosiła się mocno i z ulgą, zwiększającą się wraz z dystansem - lekkość nie trwała jednak nawet kilku sekund, poczuła szorstki materiał skórzanej sakwy, a chwilę potem męskie palce boleśnie zacisnęły się na przedramieniu, zmuszając ją do ponownego pochylenia się w niewygodnej pozycji. Instynktownie syknęła, bardziej z wściekłości niż z bólu, czując się tak, jakby szarpnął ją ku sobie za włosy, pogardliwie, upokarzająco; brakowało tylko, by popchnął ją na kolana, lecz wtedy z pewnością prędzej wyłamałaby sobie rękę ze stawu niż pozwoliła na kolejne potraktowanie jej jak zabawki. Krew głośno szumiąca w uszach przepuszczała przez watę gniewu wszystkie słowa, butne, okrutne i głupie. Jednak nie zrozumiał, jednak brnął dalej w ślepy zaułek, zupełnie nie pojmując, że zrobiła to wszystko dla nich. - Skoro nie dzieje się nic, dlaczego zachowujesz się w ten sposób? - warknęła, zaprzestając prób wyciągnięcia przedramienia z mocnego uścisku: żałosne szamotanie się tylko podkreślało bezradność. - Nie oczekuję łagodnego traktowania, oczekuję szacunku. Służymy tej samej sprawie, nie pozwolę na to, byś podważał moje zaangażowanie - wycedziła, naprawdę nie rozumiał oczywistości? Naprawdę był aż tak - arogancki, butny, wściekły jej odejściem - bezmyślny, traktując wydarzenia z Horizont Alley jako personalną vendettę? Nie mogła w to uwierzyć, ale Tristan boleśnie ściągał ją z radosnych marzeń o spokojnej współpracy na ziemię, brudną, krwawą, poszatkowaną buzującymi emocjami, jakich przecież miała się pozbyć. - Zachowuj się wobec mnie tak, jak w stosunku do innych - wyartykułowała ostatkami cierpliwości, przenosząc spojrzenie z boleśnie wykręconej ręki na jego twarz; po co to wszystko? Dlaczego tak starała się przemówić mu do rozsądku, skoro natrafiała na ścianę narcystycznej pogardy? Wyraźnie zbladła, gdy tak delikatnie zaprzeczył podstawom ich relacji. Zabawka. Znów chciał nią rządzić na poziomie, na jakim nie miał do tego prawa - służyła Czarnemu Panu pokornie, oddała mu każdy aspekt życia, podążała za jego wskazówkami. Zasługiwała na szacunek i choć znajdowała się w hierarchii niżej od Tristana, to nie mógł się nią bawić, wykorzystując pozycję do serwowania kolejnych upokorzeń.
Przez chwilę wyglądała tak, jakby miała zamiar go spoliczkować, uderzyć wolną ręką z całych sił, wyrzucić z siebie gniew i frustrację - ale tym jedynie dałaby mu satysfakcję, wręczając dowód na własną niedojrzałość. Stała ponad tym - a przynajmniej doskonale udawała, że pod skórą nie rozpętało się uczuciowe piekło - dlatego jedynie wyprostowała się gwałtownie, wpatrzona w niego z lodowatym błyskiem w czarnych oczach. Uniosła szybko wolną dłoń, lecz zamiast siarczystego ciosu, przyłożyła chłodne palce do szorstkiego od zarostu policzka. Rozpaczliwa pieszczota, protekcjonalność - czyż nie uczyła się jej od mistrza? - a może zawstydzająca chęć dotknięcia go po raz ostatni.
- Dorośnij - szepnęła tylko obojętnie, po sekundzie odejmując dłoń, pewna, że w skórę wbiły się jej setki drobnych kolców, od razu wnikających do krwiobiegu, raniących ją od środka kłującymi odłamkami. Palce mocniej zacisnęły się na ciężkiej od ingrediencji sakiewce - miała misję do wykonania, obydwoje mieli ją przed sobą i Rosier musiał dorosnąć, oczyścić ich relację tak jak - potwornie nieudolnie, wręcz wzmacniając łączącą ich zależność - robiła to ona, ponownie przywdziewając maskę obojętnego spokoju.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Być może czuła siłę, pochylając się nad jego krzesłem, być może wydawało jej się, że w ten sposób dominowała, lecz nie było to prawdą - to ona stała, a on siedział na miękkim fotelu, to on trzymał w ręce sakiewkę i to ona po nią podeszła, to on - wierzył w to - pozostawał panem tej sytuacji, to u niego przecież byli. Mogła czuć mdłą przewagę patrząc mu w oczy z tej pozycji, dlatego wiedział, że musi jej tę siłę odebrać. Szamocząc ręką, której nie miała szans wyrwać - była za słaba - przypominała dzikie zwierzę zamknięte w zbyt ciasnej klatce; a mogłaś być wolna, Deirdre, wolna i wierna. Nie napawał się tym widokiem, bo nigdy nie widział jej innej, była silna, owszem, ale nie silniejsza od niego, a jeśli kiedykolwiek na poważnie myślał o niej jako o partnerce, nie podwładnej, te myśli skruszały właśnie jak pękający lód. Budziła zawód. Poczuła się zbyt pewnie, zbyt silnie, obdarzona zbyt wieloma względami zatraciła gdzieś poczucie tego, co właściwe i tego, co nieadekwatne. Poczuła się panią własnego losu, wydając mu dyspozycje, stawiając niewidzialne mury, a teraz - zachowując się w tak śmieszny sposób. Dlaczego, jeszcze chwilę temu pytanie wbiłoby się w jego serce jak nóż, teraz - wywołało jedynie pogardliwy, kpiący arogancją uśmiech rozpalający na nowo te pokłady gniewu, które nie gorzały jeszcze niesprawnie zasłonięte kurtyną obojętności, tego pożaru nie dało się już ugasić.
- Podważam twój rozsądek, nie zaangażowanie - poprawił ją ostro, nieustannie intensywnie wpatrując się w jej źrenice drapieżnym, srogim spojrzeniem; stąpała na krawędzi, blisko krawędzi, beztrosko i bezmyślnie tańcząc tuż nad przepaścią. - Dobrymi chęciami nie wygrasz wojny - umiejętności logicznego myślenia, planowania, strategii, definitywnie nie były jej mocną stroną; tak przynajmniej mu się wydawało po wszystkim, co razem przeszli, zaślepionemu gniewem i zranionego tęsknotą, na którą go lekkomyślnie wygnała, sądząc, że tak po prostu jej na to pozwoli. Zapomniała, gdzie leży jej miejsce, więc musiał jej go wskazać ponownie. Ani razu nie powiedział jej - wcześniej - wprost, że jest głupia, podważał jedynie sens głoszonych przez nią osądów, złośliwie i umyślnie, ale nie bez podparcia rozsądną argumentacją, którą znów się zasłaniał. Śmiesznie, niedorzecznie, bo choć sytuacja była klarowna, nie zamierzał tego przyznać. Uparcie udając, że to nie jego zachowanie było niecodzienne, że to nie on rozpalił ten ogień jako pierwszy, że to nie przez niego starli się w tej zajadłej, zbyt bliskiej, zbyt intymnej walce na oślep. Każdego innego potraktowałby przecież tak samo - obśmiewając plany, które były głupie. Zejdź mi z oczu, Deirdre. Nie będzie jej upokarzał, kiedy nie będzie jej widział - to mógł być dla niej ratunek, jedyny, jaki widział w tym momencie. Wzbudziła w nim namiętność, jakiej nie zdołała wzbudzić nigdy żadna inna kobieta, ta sama namiętność łatwo przeszła w palącą, wyniszczającą nienawiść, za sprawą której zdolny byłby spopielić ją tu i teraz, we własnych ramionach. Tymczasem ona - wciąż nic nie rozumiała, naiwnie z tym ogniem igrając. Ostrzegał ją, nie wprost, ale gdzieś w tonie jego głosu, gdzieś w spojrzeniu i gdzieś pomiędzy wierszami nieustannie czaiła się niewypowiedziana groźba, z której zdawała sobie sprawę. Tylko słabi rzucają groźby na wiatr.
Groźby, jego usta drgnęły, kiedy dostrzegł jej rękę, naprawdę zamierzała to zrobić? Patrzył na nią wyzywająco, z tą samą siłą, bynajmniej bez lęku, śmiało, Czarna Orchideo, pokaż swoją sprawczość. Pokaż, chociaż stracisz tę rękę, pokaż, to bardzo mądre stawiać się w ten sposób silniejszym i ważniejszym od siebie. Nie dostrzegł, że pigment jej twarzy wyraźnie zbladł, był zbyt rozjuszony, na zewnątrz wciąż sprawiając liche pozory opanowania. Kąciki jego ust, kpiąco, uniosły się wyżej, gdy zamiast policzka poczuł chłód jej delikatnej dłoni, tak znajomy, tak upragniony, muskający jego skórę do melodii kolejnych zbyt śmiałych słów; naprawdę, Deirdre? Zadarł lekko brodę, chcąc złapać jej spojrzenie, nie odsuwając się od jej dotyku, a delektując się jego protekcjonalną czułością, tak doskonale naśladującą jego gesty - w tym samym czasie, kiedy jego wolna już prawa dłoń zacisnęła się w ciasną pięść tak mocno, że aż pobielały knykcie i, bez namysłu, kiedy tylko jej odważny rozkaz ucichł, jego ręka wystrzeliła w powietrze, uderzając ją w bok twarzy. Z impetem, z męską siłą, choć nie na tyle wielką, by faktycznie poważnie ją skrzywdzić. Tylko słabi rzucają groźby na wiatr, Deirdre - mniej więcej w tym zamykała się różnica pomiędzy protekcjonalnością, z którą traktował on ją, od tej, z którą ona próbowała przymierzyć się do niego. Jeśli będzie jej musiał ponownie dobitnie pokazać, gdzie jest jej miejsce - zrobi to. Wychowano go na dziedzica pradawnego rodu, na władcę, jakimi byli od wieków, na dziedzica, na tego, kto z dumą miał reprezentować chorągiew rodu. Był śmierciożercą, który zasłużył sobie na uznanie samego Czarnego Pana - nie słowem, prosząc go, by zaczął go traktować lepiej, a czynem, którym tę wartość udowodnił. Stojąc dzisiaj ponad innymi - i ponad nią samą.
- Szacunku nie zdobywa ten, kto musi go żądać - odparł, siląc się na opanowanie pomimo wyprowadzonego ciosu, wciąż jak do głupiej - lecz z wyraźniej wyczuwalną w jego głosie ostrzegawczą nutą. Przekroczyła pewną granicę i będzie lepiej dla nich obojga, jeśli natychmiast wykona krok w tył.
- Podważam twój rozsądek, nie zaangażowanie - poprawił ją ostro, nieustannie intensywnie wpatrując się w jej źrenice drapieżnym, srogim spojrzeniem; stąpała na krawędzi, blisko krawędzi, beztrosko i bezmyślnie tańcząc tuż nad przepaścią. - Dobrymi chęciami nie wygrasz wojny - umiejętności logicznego myślenia, planowania, strategii, definitywnie nie były jej mocną stroną; tak przynajmniej mu się wydawało po wszystkim, co razem przeszli, zaślepionemu gniewem i zranionego tęsknotą, na którą go lekkomyślnie wygnała, sądząc, że tak po prostu jej na to pozwoli. Zapomniała, gdzie leży jej miejsce, więc musiał jej go wskazać ponownie. Ani razu nie powiedział jej - wcześniej - wprost, że jest głupia, podważał jedynie sens głoszonych przez nią osądów, złośliwie i umyślnie, ale nie bez podparcia rozsądną argumentacją, którą znów się zasłaniał. Śmiesznie, niedorzecznie, bo choć sytuacja była klarowna, nie zamierzał tego przyznać. Uparcie udając, że to nie jego zachowanie było niecodzienne, że to nie on rozpalił ten ogień jako pierwszy, że to nie przez niego starli się w tej zajadłej, zbyt bliskiej, zbyt intymnej walce na oślep. Każdego innego potraktowałby przecież tak samo - obśmiewając plany, które były głupie. Zejdź mi z oczu, Deirdre. Nie będzie jej upokarzał, kiedy nie będzie jej widział - to mógł być dla niej ratunek, jedyny, jaki widział w tym momencie. Wzbudziła w nim namiętność, jakiej nie zdołała wzbudzić nigdy żadna inna kobieta, ta sama namiętność łatwo przeszła w palącą, wyniszczającą nienawiść, za sprawą której zdolny byłby spopielić ją tu i teraz, we własnych ramionach. Tymczasem ona - wciąż nic nie rozumiała, naiwnie z tym ogniem igrając. Ostrzegał ją, nie wprost, ale gdzieś w tonie jego głosu, gdzieś w spojrzeniu i gdzieś pomiędzy wierszami nieustannie czaiła się niewypowiedziana groźba, z której zdawała sobie sprawę. Tylko słabi rzucają groźby na wiatr.
Groźby, jego usta drgnęły, kiedy dostrzegł jej rękę, naprawdę zamierzała to zrobić? Patrzył na nią wyzywająco, z tą samą siłą, bynajmniej bez lęku, śmiało, Czarna Orchideo, pokaż swoją sprawczość. Pokaż, chociaż stracisz tę rękę, pokaż, to bardzo mądre stawiać się w ten sposób silniejszym i ważniejszym od siebie. Nie dostrzegł, że pigment jej twarzy wyraźnie zbladł, był zbyt rozjuszony, na zewnątrz wciąż sprawiając liche pozory opanowania. Kąciki jego ust, kpiąco, uniosły się wyżej, gdy zamiast policzka poczuł chłód jej delikatnej dłoni, tak znajomy, tak upragniony, muskający jego skórę do melodii kolejnych zbyt śmiałych słów; naprawdę, Deirdre? Zadarł lekko brodę, chcąc złapać jej spojrzenie, nie odsuwając się od jej dotyku, a delektując się jego protekcjonalną czułością, tak doskonale naśladującą jego gesty - w tym samym czasie, kiedy jego wolna już prawa dłoń zacisnęła się w ciasną pięść tak mocno, że aż pobielały knykcie i, bez namysłu, kiedy tylko jej odważny rozkaz ucichł, jego ręka wystrzeliła w powietrze, uderzając ją w bok twarzy. Z impetem, z męską siłą, choć nie na tyle wielką, by faktycznie poważnie ją skrzywdzić. Tylko słabi rzucają groźby na wiatr, Deirdre - mniej więcej w tym zamykała się różnica pomiędzy protekcjonalnością, z którą traktował on ją, od tej, z którą ona próbowała przymierzyć się do niego. Jeśli będzie jej musiał ponownie dobitnie pokazać, gdzie jest jej miejsce - zrobi to. Wychowano go na dziedzica pradawnego rodu, na władcę, jakimi byli od wieków, na dziedzica, na tego, kto z dumą miał reprezentować chorągiew rodu. Był śmierciożercą, który zasłużył sobie na uznanie samego Czarnego Pana - nie słowem, prosząc go, by zaczął go traktować lepiej, a czynem, którym tę wartość udowodnił. Stojąc dzisiaj ponad innymi - i ponad nią samą.
- Szacunku nie zdobywa ten, kto musi go żądać - odparł, siląc się na opanowanie pomimo wyprowadzonego ciosu, wciąż jak do głupiej - lecz z wyraźniej wyczuwalną w jego głosie ostrzegawczą nutą. Przekroczyła pewną granicę i będzie lepiej dla nich obojga, jeśli natychmiast wykona krok w tył.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Denerwował ją coraz mocniej a każde pogardliwe spojrzenie zmrużonych oczu, każde wygięcie wąskich ust w grymasie zwycięskiego lekceważenia i każde ostre słowo stawiające ją w świetle osoby niedojrzałej, krnąbrnej i niewdzięcznej, rozpalały szalejący wewnątrz ogień jeszcze skuteczniej, sprawiając, że ledwie powstrzymywała się od faktycznego obnażenia lodowatego opanowania na rzecz całkowitego szaleństwa. Mówiła do niego spokojnie i rzeczowo, jak do kapryśnego dziecka, dla którego niuanse dorosłości stanowiły wielką tajemnicę - nie potrafiła ująć rzeczywistości prościej, a Rosier uparcie zamykał oczy przed prawdą, woląc brnąć dalej w świat, w którym była skrajnie głupia. W którym zasługiwała na pogardę, jaką ją obdarzał, na każdą niewypowiedzianą obelgę, trafiającą jednak celu. Przez sekundę zdołał nawet zasiać w niej ziarno wątpliwości - może faktycznie była nikim, zabawką, szamoczącą się w świecie, do którego tak naprawdę nie miała wstępu - momentalnie jednak starte faktami. Nie, nie da mu wciągnąć się w to szaleństwo, nie pozwoli, by wpływ, jaki na nią posiadał, rozpuścił do dna budowane w skupieniu podstawy pewności siebie. Czarny Pan nie naznaczyłby Mrocznym Znakiem kobiety, wobec której oddania i rozsądku miałby jakiekolwiek wątpliwości - służyła mu wiernie, oddając się czarnej magii cała, skoncentrowana na kolejnych księgach, na przekraczaniu granic, na podkreśleniu swej pokory i ofiary, składanej z całego życia: w Azkabanie mieli położyć je na szali i Deirdre, choć przerażona, wierzyła, że wspólnie wypełnią postawione przed nimi zadanie. Tristan natomiast: zamierzał traktować ją jak zabawkę, już widziała, że łatwo nie odpuści, że zamiast skupić się na tym, co ważne, będzie musiała znosić kolejne upokorzenia. A na to - nie mogła pozwolić. Nie mogła jednak też zrobić nic, by to zmienić: jasno przekazała mu swoje postulaty, odnosząc się do zdrowego rozsądku, którego widocznie brakowało mu tak samo, jak jej samej.
Gubiła się w tym, co czuła i w tym, co nakazywał jej czuć - nie musiał wiele mówić, i tak gięła się pod presją ostrego spojrzenia i kpiącego uśmiechu, wykrzywiającego twarz, inną, zastygłą w utrzymywanym z trudem grymasie. Widziała jego wzburzenie i groźny błysk w spojrzeniu, lecz zignorowała sygnały ostrzegawcze, pchana do przodu najgorętszym ogniem upokorzenia. Nie zasłużyła na nie. Nie uczyniła mu nic, co mogłoby sprowadzić na nią klątwę - czy ponownie popełniała te same błędy, sądząc, że włada sobą samą? Sprzeczne myśli tylko zwiększały dyskomfort, nie rozumiała, dlaczego Rosier reaguje w ten sposób, tak, jakby i jego toczyła śmiertelna gorączka tęsknoty. Wydawało się to jedyną możliwością, lecz Deirdre od razu spychała ją na krawędź świadomości - odwzajemnienie destrukcyjnych uczuć było niemożliwe.
Tak jak niemożliwością wydawało się oderwanie ręki od gorącego policzka, odsunięcie palców od szyi, wyprostowanie napiętych mięśni - a jednak właśnie to robiła, rzucając mu ostatnie spojrzenie, akurat w momencie, w którym przekonania po raz kolejny zderzały się z niepojętą rzeczywistością męskiej władzy. Mocny ból, promieniujący od kości policzkowej aż do szczęki i skroni, początkowo sprowadził na rozszalałe emocje błogą ulgę - ciało przejęło kontrolę nad umysłem, spięte nagłym atakiem. Nieświadomie cofnęła się o krok, natrafiając biodrami na stół; głowa odgięła się w bok, ale dłoń, którą przed chwilą dotykała policzka Rosiera, nie powędrowała odruchowo do uderzonego miejsca. Jedynie czarne włosy przesłoniły na chwilę jej twarz, ukrywając sekundową panikę, szybko przeradzającą się w zwierzęcą chęć odwetu. Chwycenia złotego sztućca i wbicia mu go prosto w brzuch, głęboko, aż na marmurowe podłogi tryśnie krew. Jak śmiał. Przywykła do przemocy, do traktowania kobiecego ciała niczym własności, na której można wyładować złość i namiętność, ale nie sądziła, że Rosier kiedykolwiek podniesie na nią rękę. Paraliżujący gniew tylko na sekundę zabarwił się niedowierzaniem i cierpieniem zupełnie innego, nieokreślonego rodzaju: była przerażona odruchem, który nakazywał jej przeprosiny, uznanie swych błędów, ukorzenie się. To właśnie przed tym uciekała i tą zależność zamierzała zdusić w zarodku, niezależnie od ceny, jaką przyjdzie jej za to zapłacić.
Wyprostowała się powoli, językiem przejeżdżając po zębach - wszystkie na swoim miejscu, krew nie wypełniła ust, lecz była pewna, że do śladów sińców i zranień dojdzie kolejny, bardziej upokarzający ślad. Policzek piekł ją czystym ogniem, miała wrażenie, że w jednym miejscu coś przecięło skórę - czyżby obrączka? Ironia losu prawie ją rozbawiła, ale nie wybuchnęła gorzkim, ostrym śmiechem ani nie splunęła mu pod nogi, nagle wydając się całkowicie spokojna. Mocniej zacisnęła palce na zabranych ingrediencjach, drugą dłonią, nieśpiesznie odgarniając włosy, przesłaniające twarz, coś załaskotało ją w nabrzmiały policzek: jednak przeciął jej skórę. Nie skupiała się jednak na tym, dzielnie wytrzymując spojrzenie mu prosto w oczy. W gardle dławiło ją wiele słów, lecz nie wypowiedziała żadnego z nich, mrok czarnych, pustych źrenic przekazywał więcej niż najostrzejszy syk. Coś się zmieniło, coś pękło w pół, zalewając ją jeszcze intensywniejszą rozpaczą, ale wyglądała znacznie obojętniej i bardziej obco. Poświęciła mu jeszcze jedną, drżącą od niewypowiedzianych uczuć, sekundę, po czym odwróciła się i ruszyła w kierunku wyjścia, nie odwracając się ani razu, dopiero za zatrzaśniętymi drzwiami przystając na sekundę, by wziąć głęboki, ochrypły oddech i zacisnąć oczy z całych sił, jak po przebudzeniu się z potwornego koszmaru, rozmywającego się wraz z nią w czarnej mgle.
| zt x2
Gubiła się w tym, co czuła i w tym, co nakazywał jej czuć - nie musiał wiele mówić, i tak gięła się pod presją ostrego spojrzenia i kpiącego uśmiechu, wykrzywiającego twarz, inną, zastygłą w utrzymywanym z trudem grymasie. Widziała jego wzburzenie i groźny błysk w spojrzeniu, lecz zignorowała sygnały ostrzegawcze, pchana do przodu najgorętszym ogniem upokorzenia. Nie zasłużyła na nie. Nie uczyniła mu nic, co mogłoby sprowadzić na nią klątwę - czy ponownie popełniała te same błędy, sądząc, że włada sobą samą? Sprzeczne myśli tylko zwiększały dyskomfort, nie rozumiała, dlaczego Rosier reaguje w ten sposób, tak, jakby i jego toczyła śmiertelna gorączka tęsknoty. Wydawało się to jedyną możliwością, lecz Deirdre od razu spychała ją na krawędź świadomości - odwzajemnienie destrukcyjnych uczuć było niemożliwe.
Tak jak niemożliwością wydawało się oderwanie ręki od gorącego policzka, odsunięcie palców od szyi, wyprostowanie napiętych mięśni - a jednak właśnie to robiła, rzucając mu ostatnie spojrzenie, akurat w momencie, w którym przekonania po raz kolejny zderzały się z niepojętą rzeczywistością męskiej władzy. Mocny ból, promieniujący od kości policzkowej aż do szczęki i skroni, początkowo sprowadził na rozszalałe emocje błogą ulgę - ciało przejęło kontrolę nad umysłem, spięte nagłym atakiem. Nieświadomie cofnęła się o krok, natrafiając biodrami na stół; głowa odgięła się w bok, ale dłoń, którą przed chwilą dotykała policzka Rosiera, nie powędrowała odruchowo do uderzonego miejsca. Jedynie czarne włosy przesłoniły na chwilę jej twarz, ukrywając sekundową panikę, szybko przeradzającą się w zwierzęcą chęć odwetu. Chwycenia złotego sztućca i wbicia mu go prosto w brzuch, głęboko, aż na marmurowe podłogi tryśnie krew. Jak śmiał. Przywykła do przemocy, do traktowania kobiecego ciała niczym własności, na której można wyładować złość i namiętność, ale nie sądziła, że Rosier kiedykolwiek podniesie na nią rękę. Paraliżujący gniew tylko na sekundę zabarwił się niedowierzaniem i cierpieniem zupełnie innego, nieokreślonego rodzaju: była przerażona odruchem, który nakazywał jej przeprosiny, uznanie swych błędów, ukorzenie się. To właśnie przed tym uciekała i tą zależność zamierzała zdusić w zarodku, niezależnie od ceny, jaką przyjdzie jej za to zapłacić.
Wyprostowała się powoli, językiem przejeżdżając po zębach - wszystkie na swoim miejscu, krew nie wypełniła ust, lecz była pewna, że do śladów sińców i zranień dojdzie kolejny, bardziej upokarzający ślad. Policzek piekł ją czystym ogniem, miała wrażenie, że w jednym miejscu coś przecięło skórę - czyżby obrączka? Ironia losu prawie ją rozbawiła, ale nie wybuchnęła gorzkim, ostrym śmiechem ani nie splunęła mu pod nogi, nagle wydając się całkowicie spokojna. Mocniej zacisnęła palce na zabranych ingrediencjach, drugą dłonią, nieśpiesznie odgarniając włosy, przesłaniające twarz, coś załaskotało ją w nabrzmiały policzek: jednak przeciął jej skórę. Nie skupiała się jednak na tym, dzielnie wytrzymując spojrzenie mu prosto w oczy. W gardle dławiło ją wiele słów, lecz nie wypowiedziała żadnego z nich, mrok czarnych, pustych źrenic przekazywał więcej niż najostrzejszy syk. Coś się zmieniło, coś pękło w pół, zalewając ją jeszcze intensywniejszą rozpaczą, ale wyglądała znacznie obojętniej i bardziej obco. Poświęciła mu jeszcze jedną, drżącą od niewypowiedzianych uczuć, sekundę, po czym odwróciła się i ruszyła w kierunku wyjścia, nie odwracając się ani razu, dopiero za zatrzaśniętymi drzwiami przystając na sekundę, by wziąć głęboki, ochrypły oddech i zacisnąć oczy z całych sił, jak po przebudzeniu się z potwornego koszmaru, rozmywającego się wraz z nią w czarnej mgle.
| zt x2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Echa istotnych wydarzeń zawsze roznoszą się w zawrotnym tempie. Z założenia nie istnieje żaden sposób na ich uciszenie, nawet jeśli podejmuje się w tym celu staranne działania. Amadeus Lestrange zdążył już postawić stopę na rodzinnej ziemi i przeprowadził poważną rozmowę ze swoim wujem, tym samym puszczając w obieg szepty i drgania, które miały nasłuchującym czarodziejom zapowiedzieć jego ostateczny powrót. Choć teraz znów kroczył po ojczystym bruku, nie do końca czuł się jak w domu. Znał ulice Londynu jak własną kieszeń, do pewnego stopnia nawet uważał przemierzanie ich za odprężającą przyjemność, a mimo to na mijających go ludzi patrzył jak na obcych, nie jak na rodaków, którymi postanowił się odpowiednio zająć. Miał dość swojej bierności. Sześciomiesięczne podróże nauczyły go, że to czarodzieje, którzy biorą sprawy we własne ręce mogą spełniać postawione przed sobą ambicje. Musiał nabrać agresji i zdecydowania, by jak dumni Francuzi, potężni Rosjanie, czy sumienni Niemcy zostać panem własnego losu. Niestety, odwieszając własne życie na wieszak, popchnął się w tył na drodze do wielkości. Teraz czekało na niego odbudowywanie reputacji, którą przez ponad dwadzieścia lat życia sumiennie tworzył i na którą pracował w pocie czoła nie tylko w kraju, ale też zagranicą. Był w pełni świadom tych konsekwencji, jeszcze zanim potrzebował spojrzeć im głęboko w oczy. Nie uważał ich za godnego przeciwnika, ale szanował je: wiedział, że nie ma innej drogi do spełnienia swoich ambicji. Wiedział też, że samodzielnie niewiele zdziała i będzie musiał oprzeć się na ludziach, którzy w przeszłości nieraz udowodnili przydatność, a także – przynajmniej w pewnym sensie – lojalność. Jako pierwsza na myśl przychodziła dawna pracownica, sprytna, ale też cholernie dumna Deirdre Tsagairt, którą ząb czasu najwidoczniej również w jakimś stopniu pokąsał. Niewystarczająco, aby okazywała wysoko urodzonemu bezwzględny szacunek, ale to nie było dla Amadeusa problemem. Przeciwnie: gdyby nagle zaczęła się przed nim płaszczyć tak, jak zdarzało się większości niżej urodzonych, zmartwiłby się jej stanem psychicznym. W obecnym położeniu szedł do La Fantasmagorie nieco uspokojony, spodziewając się wyraźnego zysku. Wiedział, że będzie się musiał Deirdre do pewnego stopnia sprzedać. Informacje o nim mogłyby przejść dalej w inne ręce, ale potrzebował zapłacić tę cenę. Jego informatorka z reguły wykazywała się zawodową lojalnością i nie rozprowadzała po Wenus tajemnic, które go dotyczyły – po ponad sześciu miesiącach jej nastawienie miało pełne prawo ulec zmianie.
Fantasmagoria okazała się być popularna w kręgach, które Amadeus postanowił zapytać o jej lokalizację. Choć dzielnica portowa nie napawała go entuzjazmem, pochlebne opinie przekonały go, że Deirdre nadal wykazywała dobry gust i nie zaciągnęła go w byle dziurę, gdzie jego obecność mogłaby ośmieszyć cały ród Lestrange. Zapowiadała zadowolenie wystrojem i do pewnego stopnia miała rację. Mimo to, jego spojrzenie nie wykazywało nawet odrobiny zachwytu. Przyszedł tu w interesach, a to, że czuł się zupełnie jak na wyspie Wight, wcale nie pomagało. Niedzielny wieczór czternastego października widział kilka atrakcji na scenach całego przybytku, podczas gdy jego restauracja stała wtedy niemal pusta. Amadeus poczuł ochotę na alkohol. Gdy przy wejściu spytano go o nazwisko, poczuł się niemal obrażony, ale zdawał sobie sprawę, że nie wyglądał tak, jak zwykle. Uśmiechnął się pobłażliwie, ściągając z głowy kapelusz.
– Lestrange – powiedział sucho, ściągając z ramion również płaszcz i podając go razem z nakryciem głowy nieco onieśmielonemu przez otrzymaną odpowiedź mężczyźnie. Nie wyglądał jak przestraszony o swoją pracę młokos, ale wydawało się, że spodziewał się nieprzyjemnej rozmowy z szefostwem.
– Przyszedłem zobaczyć się z Deirdre Mericourt – kolejne słowa Amadeusa sprawiły, że mężczyzna ukłonił się lekko i poprosił, aby pójść za nim – Przyprowadź ją do mnie. Zaczekam – oświadczył, na co mężczyzna przytaknął uprzejmie, choć potrzebował się przez parę chwil zastanowić. Lestrange usiadł przy jednym ze stolików, podczas gdy jego ubrania były zapewne odwieszane w szatni, którą taktownie zignorował. Dziewczyna zajmująca się restauracją podeszła odebrać zamówienie, ale Amadeus zbył ją, mówiąc, że obecnie na kogoś czeka. Nie chciał być jednak nieuprzejmy i poprosił ją, aby wróciła, gdy jego towarzystwo już dotrze. Zostawiony w spokoju, skupił się na wygrywanym przez gramofon Wagnerze. W zamyśleniu przyłożył palec do ust, na dłuższy czas wygłuszając wszystko inne.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Amadeus Lestrange dnia 04.01.19 20:57, w całości zmieniany 4 razy
Tego dnia miała wiele pracy. Caspar Fevre, marszand syreniej gwiazdki, pochodzącej prosto z nadmorskich rejonów Languedoc-Roussillon, pojawił się w Londynie, by na własne oczy ocenić przygotowania do wielkiego występu – debiutu magicznej tancerki na brytyjskich scenach baletowych. Wydarzenie, zaplanowane na pierwszy zimowy dzień, wzbogacony magiczną aurą przesilenia i zawładnięcia ciemności nad światłem, miało odbyć się dopiero za kilka tygodni, ale zarówno Deirdre, jak i Caspar pragnęli, by wszystko odbyło się perfekcyjnie. Mericourt zajmowała się więc gościem tak, jak tylko mogła, prezentując mu wnętrza baletu. Oprowadzanie stanowiło tylko jeden z obowiązków, trudniejszym było dopięcie umów i prowadzenie finansowych pertraktacji. Należało odpowiednio wyważyć szacunek dla artystki z szacunkiem dla tego przybytku; uprzejmie, ale z dumą, hojnie, lecz bez przesadnego przypodobywania się. Przez ostatnie półtora miesiąca okrzepła już na swym stanowisku, dlatego też była szczerze zadowolona z mijających godzin – ostatnio ukochała pracę mocniej niż zwykle, odnajdując wielką radość w rzeczach, które dotychczas jej umykały. W przebywaniu z innymi ludźmi, z szanowanymi artystami; w przepięknych wnętrzach, potrafiących zachwycić ją odmienioną scenerią. W odurzającym zapachu róż, do jakiego nigdy się nie przywyczaajała, a który pieścił jej nozdrza codziennie zupełnie inną melodią. W końcu do respektu, jakim obdarzali ją współpracownicy i podwładni. Zdołała zyskać ich zaufanie i sympatię, budowaną na profesjonalnym dystansie.
Panicznie bałą się, że to wszystko straci – i była równie boleśnie pewna, że tak się właśnie stanie. Tego wieczoru także obiecywała sobie, że porozmawia z Tristanem, że to ten wieczór, ta noc, gdy w końcu stanie z prawdą twarzą w twarz, ale jak zwykle, im późniejszą godzinę wybijały drogie, szwajcarskie zegary, tym bardziej tchórzyła. Wynajdujac sobie dodatkowe obowiązki, by nie pojawiać się w Białej Willi zbyt wcześnie. Bała się, że zaklęcia kamuflujące coraz mocniej odcinający się brzuch zawiodą, że luźniejsze ubrania przykują uwagę Rosiera, że nie zdąży oczarować go czymś innym, upoić alkoholem, zaspokoić miękkością pocałunków; cała była strachem i oczekiwaniem na najgorsze.
Tylko dlatego – i być może z czystej, ludzkiej ciekawości – przyjmowała propozycję powracającego z nicości Amadeusa.
Pojawiającego się punktualnie. Akurat zakończyła przydługie pożegnania z Casparem, gdy podszedł do niej jeden z odźwiernych, pokornie czekając, aż będzie mogła poświęcić mu odrobinę uwagi. Nie śpieszyła się do restauracji, znajdując się tam po dobrym kwadransie, tuż na granicy wręcz niegrzeczneg spóźnienia. Ruszyła ku dyskretnemu stolikowi na uboczu, pewnie stawiając kroki w wysokich butach. Ciemnoszmaragdowe quipao z złotymi zdobieniami luźno opływało jej sylwetkę, a krągłości dodatkowo przykrywała utkana z delikatnego jedwabiu chusta, owinięta wokół przedramion i bioder. Czarne włosy upięte były w eleganckim koku, nie dziwkarskim, a szanowanym, podwójnym, ozdobionym złotym grzebieniem o rubinowych kamieniach.
- Witamy w Fantasmagorii – powitała Amadeusa uprzejmym, melodyjnym tonem, na moment przystając przy stoliku, po czym – nie czekając na dygnięcia lub szuranie krzesłem – usiadła naprzeciwko mężczyzny. Przekrzywiła lekko głowę w bok, przyglądając mu się z uprzejmym zainteresowaniem. – Jak ci się tu podoba, sir? To piękne miejsce, świątynia miłości, stworzona dla najpiękniejszej z twoich kuzynek - zachwyca, prawda? – spytała, ale nawet w zawieszeniu głosu łaskawie przekazywała mu jakieś informacje o świecie, który tak nagle opuścił. Nie wiedziała, czy ktoś informował go już o wydarzeniach mniej krwawych od pożarów, seryjnych morderstw i rozpadającego się politycznego ładu. Ślub Evandry i lorda Kent mógł mu umknąć, tak samo jak poruszający serce gest obdarowania młodej małżonki wyjątkowym baletem, stającym się sensacją sezonu.
Gdy przy ich stoliku pojawił się kelnerka, Deirdre nie zwróciła się do niej w żaden sposób, wystarczył lekki uśmiech – wiedziała, że potrzebuje szklanki wody, na wpół wzbogaconej zamrożonymi owocami liczi. Ostatnio pijała tylko to, chcąc zachować trzeźwość umysłu. – Jak jest w zaświatach? – zagadnęła lekko, niezobowiązująco, ciągle wpatrując się w Amadeusa, tak, jakby jakieś zewnętrzne przymioty mogły pwiedzieć jej więcej o tym, gdzie zniknął na ostatnie pół roku. Wyczuwała, że obserwują się wzajemnie z taką samą uwagą, oceniając nie tyle przeciwnika, co dawnego kamrata. W kategoriach przydatności, skarbów ukrytych w zanadrzu, doświadczenia nabytego przez nabrzmiałe od zaskakujących kolei losu miesiące.
Panicznie bałą się, że to wszystko straci – i była równie boleśnie pewna, że tak się właśnie stanie. Tego wieczoru także obiecywała sobie, że porozmawia z Tristanem, że to ten wieczór, ta noc, gdy w końcu stanie z prawdą twarzą w twarz, ale jak zwykle, im późniejszą godzinę wybijały drogie, szwajcarskie zegary, tym bardziej tchórzyła. Wynajdujac sobie dodatkowe obowiązki, by nie pojawiać się w Białej Willi zbyt wcześnie. Bała się, że zaklęcia kamuflujące coraz mocniej odcinający się brzuch zawiodą, że luźniejsze ubrania przykują uwagę Rosiera, że nie zdąży oczarować go czymś innym, upoić alkoholem, zaspokoić miękkością pocałunków; cała była strachem i oczekiwaniem na najgorsze.
Tylko dlatego – i być może z czystej, ludzkiej ciekawości – przyjmowała propozycję powracającego z nicości Amadeusa.
Pojawiającego się punktualnie. Akurat zakończyła przydługie pożegnania z Casparem, gdy podszedł do niej jeden z odźwiernych, pokornie czekając, aż będzie mogła poświęcić mu odrobinę uwagi. Nie śpieszyła się do restauracji, znajdując się tam po dobrym kwadransie, tuż na granicy wręcz niegrzeczneg spóźnienia. Ruszyła ku dyskretnemu stolikowi na uboczu, pewnie stawiając kroki w wysokich butach. Ciemnoszmaragdowe quipao z złotymi zdobieniami luźno opływało jej sylwetkę, a krągłości dodatkowo przykrywała utkana z delikatnego jedwabiu chusta, owinięta wokół przedramion i bioder. Czarne włosy upięte były w eleganckim koku, nie dziwkarskim, a szanowanym, podwójnym, ozdobionym złotym grzebieniem o rubinowych kamieniach.
- Witamy w Fantasmagorii – powitała Amadeusa uprzejmym, melodyjnym tonem, na moment przystając przy stoliku, po czym – nie czekając na dygnięcia lub szuranie krzesłem – usiadła naprzeciwko mężczyzny. Przekrzywiła lekko głowę w bok, przyglądając mu się z uprzejmym zainteresowaniem. – Jak ci się tu podoba, sir? To piękne miejsce, świątynia miłości, stworzona dla najpiękniejszej z twoich kuzynek - zachwyca, prawda? – spytała, ale nawet w zawieszeniu głosu łaskawie przekazywała mu jakieś informacje o świecie, który tak nagle opuścił. Nie wiedziała, czy ktoś informował go już o wydarzeniach mniej krwawych od pożarów, seryjnych morderstw i rozpadającego się politycznego ładu. Ślub Evandry i lorda Kent mógł mu umknąć, tak samo jak poruszający serce gest obdarowania młodej małżonki wyjątkowym baletem, stającym się sensacją sezonu.
Gdy przy ich stoliku pojawił się kelnerka, Deirdre nie zwróciła się do niej w żaden sposób, wystarczył lekki uśmiech – wiedziała, że potrzebuje szklanki wody, na wpół wzbogaconej zamrożonymi owocami liczi. Ostatnio pijała tylko to, chcąc zachować trzeźwość umysłu. – Jak jest w zaświatach? – zagadnęła lekko, niezobowiązująco, ciągle wpatrując się w Amadeusa, tak, jakby jakieś zewnętrzne przymioty mogły pwiedzieć jej więcej o tym, gdzie zniknął na ostatnie pół roku. Wyczuwała, że obserwują się wzajemnie z taką samą uwagą, oceniając nie tyle przeciwnika, co dawnego kamrata. W kategoriach przydatności, skarbów ukrytych w zanadrzu, doświadczenia nabytego przez nabrzmiałe od zaskakujących kolei losu miesiące.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Trudno stwierdzić, czy rzeczywiście oczekiwał od Deirdre szybkiego dołączenia do niego w restauracji – co prawda powiedział odźwiernemu, że na nią zaczeka, ale mimo że jego twarz nie wykazywała tego w nawet najmniejszym stopniu, niecierpliwił się. Przez pierwsze pięć minut Wagner był miłym towarzyszem, tak samo jak i rzadkie, ale wyczuwalne spojrzenia od kelnerki. Później i jedno, i drugie sprawiało nieprzyjemny element otoczenia, które w całym swym jestestwie wyglądało jak zaprojektowane specjalnie pod osobę wychowaną na wyspie Wight, w duchu i zgodnie ze wszystkim, co reprezentowała rodzina Lestrange. Mógł się domyślić, że miał rację: choć Evandra nigdy nie była mu wyjątkowo bliska, jej związek z Tristanem stanowił dla brytyjskiej arystokracji dosyć lotny temat, którym ta mogła zająć się zamiast ciągłego drżenia przed postaciami o wiele potężniejszymi, niż nazwiska się na nią składające. Od jakiegoś czasu potęga wynikająca z nazwisk była dla niego zabawna. Wcześniej uważał ją za nieco smutną, może martwiącą, teraz nie uważał, żeby zasługiwała na więcej niż pełen politowania śmiech. Tym bardziej, że jego nazwisko nie miało wystarczająco potęgi, aby przyprowadzić do niego Deirdre szybciej, niż po dłużącym się okrutnie kwadransie. Mimo to, nie drgnął ze swojej pozycji przez cały ten czas. Wiedział, że przyjdzie. Jej ciekawość mogła być kiedyś jej zgubą, ale teraz grała na jego niepodważalną korzyść. Wystarczyło ją nakarmić odrobiną własnej pychy.
Odetchnął ciężko, słysząc zbliżające się wreszcie kroki. Nie z ulgą, a raczej z przygotowaniem na to, co miało nastąpić potem. Pierwszym ruchem ustanowił poprawienie krawata, który już wcześniej był nieskazitelnie zawiązany i zdobił go dumnie, niczym złota korona na czubku głowy. Później wyprostował się nieznacznie, gdy zaś usłyszał pierwsze słowa skierowane w swoją stronę, nie podniósł nawet na towarzyszkę wzroku. Odpłacał się pięknym za nadobne, dając Deirdre wyraźny sygnał, że nie zachwycał się jej butą. Spojrzał na nią dopiero po spodziewanie sztucznym "sir", które nie wypłynęło z jej ust z tą samą gracją, co reszta uprzejmych, pięknych słów.
– To miejsce z bardzo wyraźną aurą. Jestem pewien, że zachwyciło kuzynkę tak, jak miało w zamiarze – odparł grzecznie, unikając zdradzania w jakimkolwiek stopniu własnych opinii. Był przygotowany na transakcję, która miała nastąpić za parę chwil i dzielnie pilnował się, aby nie oddać Deirdre zbyt wiele. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nawet taką błahostkę mogłaby z wybitnym wyrachowaniem obrócić przeciwko niemu, choć w tym momencie to jemu przekazywała informacje. Doceniał tę sumienność, po swojemu, po cichu.
Kelnerkę nadal traktował z pewną wyższością, obdarzając ją tylko jednym słowem: whisky. W swoim odczuciu i tak był dla niej uprzejmy na tyle, na ile potrzebował. Kiedyś przejąłby się tym o wiele mocniej, teraz nie dość, że przybył na miejsce w interesach, to jeszcze miał nieodparte wrażenie obcości. Młoda dziewczyna, choć przyjemna dla oka, nie miała dla niego prawie żadnego znaczenia.
– W miarę spokojnie, mimo wszystko – przeniósł spojrzenie na Deirdre – Tam nie płoną Ministerstwa, a stare zabytki nie są demolowane potężną magią. Spodziewałem się czegoś odwrotnego, jeśli mam być szczery – żartował, ale barwa jego głosu pozostawała stała, niczym tafla niewzruszonego jeziora, interesująca, choć do pewnego stopnia również martwiąca.
– Skąd Mericourt? – zapytał po stosunkowo krótkiej pauzie, odwracając uwagę od swojej osoby – Zgaduję, że nazwisko otrzymałaś razem z... – urwał, rozglądając się po restauracji po raz pierwszy od swojego przybycia – nowym życiem? Czuję pewną dumę – przyznał, wracając spojrzeniem na świdrującą go swoim wzrokiem kobietę. Spodziewał się w tym sensie dogłębnej analizy, przyjmował ją więc z uniesionym czołem – zaskakiwał go jednak brak jakiegokolwiek komentarza chociażby o brodzie, której przez całe życie nie zapuścił nawet na chwilę, łamiąc tę niepisaną zasadę dopiero na najbardziej niedawnym wyjeździe zagranicę. Domyślał się, że to przez niewystarczającą liczbę informacji, jakie na ten moment zdradził. Najwidoczniej mógł być z siebie zadowolony.
Odetchnął ciężko, słysząc zbliżające się wreszcie kroki. Nie z ulgą, a raczej z przygotowaniem na to, co miało nastąpić potem. Pierwszym ruchem ustanowił poprawienie krawata, który już wcześniej był nieskazitelnie zawiązany i zdobił go dumnie, niczym złota korona na czubku głowy. Później wyprostował się nieznacznie, gdy zaś usłyszał pierwsze słowa skierowane w swoją stronę, nie podniósł nawet na towarzyszkę wzroku. Odpłacał się pięknym za nadobne, dając Deirdre wyraźny sygnał, że nie zachwycał się jej butą. Spojrzał na nią dopiero po spodziewanie sztucznym "sir", które nie wypłynęło z jej ust z tą samą gracją, co reszta uprzejmych, pięknych słów.
– To miejsce z bardzo wyraźną aurą. Jestem pewien, że zachwyciło kuzynkę tak, jak miało w zamiarze – odparł grzecznie, unikając zdradzania w jakimkolwiek stopniu własnych opinii. Był przygotowany na transakcję, która miała nastąpić za parę chwil i dzielnie pilnował się, aby nie oddać Deirdre zbyt wiele. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nawet taką błahostkę mogłaby z wybitnym wyrachowaniem obrócić przeciwko niemu, choć w tym momencie to jemu przekazywała informacje. Doceniał tę sumienność, po swojemu, po cichu.
Kelnerkę nadal traktował z pewną wyższością, obdarzając ją tylko jednym słowem: whisky. W swoim odczuciu i tak był dla niej uprzejmy na tyle, na ile potrzebował. Kiedyś przejąłby się tym o wiele mocniej, teraz nie dość, że przybył na miejsce w interesach, to jeszcze miał nieodparte wrażenie obcości. Młoda dziewczyna, choć przyjemna dla oka, nie miała dla niego prawie żadnego znaczenia.
– W miarę spokojnie, mimo wszystko – przeniósł spojrzenie na Deirdre – Tam nie płoną Ministerstwa, a stare zabytki nie są demolowane potężną magią. Spodziewałem się czegoś odwrotnego, jeśli mam być szczery – żartował, ale barwa jego głosu pozostawała stała, niczym tafla niewzruszonego jeziora, interesująca, choć do pewnego stopnia również martwiąca.
– Skąd Mericourt? – zapytał po stosunkowo krótkiej pauzie, odwracając uwagę od swojej osoby – Zgaduję, że nazwisko otrzymałaś razem z... – urwał, rozglądając się po restauracji po raz pierwszy od swojego przybycia – nowym życiem? Czuję pewną dumę – przyznał, wracając spojrzeniem na świdrującą go swoim wzrokiem kobietę. Spodziewał się w tym sensie dogłębnej analizy, przyjmował ją więc z uniesionym czołem – zaskakiwał go jednak brak jakiegokolwiek komentarza chociażby o brodzie, której przez całe życie nie zapuścił nawet na chwilę, łamiąc tę niepisaną zasadę dopiero na najbardziej niedawnym wyjeździe zagranicę. Domyślał się, że to przez niewystarczającą liczbę informacji, jakie na ten moment zdradził. Najwidoczniej mógł być z siebie zadowolony.
Zazwyczaj się nie spóźniała, należała do osób zabójczo punktualnych, z precyzją rozkrawających tort czasu na odpowiednio syte kawałki - a jeśli już pojawiała się z chrzęstem śpieszących się wskazówek zegara, to nie robiła tego przypadkiem. Zaznaczała tak swoją wyższość, próbowała zmiękczyć rozmówcę, wpędzić go w irytację bądż znudzenie; wytrącić z równowagi, zachwiać, sprawić, by zsunął nieco przybraną maskę. I w tym wypadku nie przekroczyła progu restauracji jedynie z powodu obowiązków - chciała pokazać, że nie jest na każde wezwanie Lestrange'a, że ma już swój świat i że niespodziewane powroty zza spływającego krwią Styksu nie są mile widziane. A tym bardziej wpisane w napięty harmonogram. Nie czyniła tego złośliwie, wbrew wszystkiemu naprawdę odczuwała do Amadeusa coś w rodzaju sympatii, musiała jednak podkreślić zmiany, które zaszły w jej życiu.
Tak, jakby nie wystarczyło na nią spojrzeć. Dostrzec zdrową, pełniejszą sylwetkę, drogie pierścienie na dłoniach, obrączkę noszoną na wdowim palcu - i wzbudzającą niepokój czerń tęczówek, zlewających się barwą z błyszczącą źrenicą. Stała się silniejsza, wolna i skrępowana jednocześnie, przytrzymana na krótkiej smyczy, lecz wyprowadzana po ogrodach odurzającej potęgi, rozrastającej się trującym bluszczem po jej ciele. Zdradzającym ją po raz kolejny, ale nie, nie mogła teraz o tym myśleć. Miała przed sobą kogoś zbyt spostrzegawczego, wprawnego dyskutanta, do tego powracającego z zastanawiającego niebytu. Zamierzała mieć się na baczności, nie z powodu lęku a przestrzegania pewnych zasach bezpieczeństwa. I higieny psychicznej.
- Cieszę się, że obydwoje dzielimy zachwyt tym miejscem - odparła gładko, jak zwykle idealnie wchodząc w rolę, tym płynniej, że to ona miała tu większą władzę - pomimo tego, że siedziała tu z lordem Lestrange. Władzę ukrytą, niemożliwą do dostrzeżenia na pierwszy rzut oka, lecz Deirdre nie potrzebowała jej rażących w oczy atrybutów. Lubiła przemykać w cieniu, wślizgiwać się lodowatymi palcami pod eleganckie kołnierze, materializować się budzącym dreszcze szeptem. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bliska była właścicielowi tego miejsca. I w jak trudnej sytuacji się znalazła.- Wiedziałam, że ci się spodoba i że poczujesz się tutaj w pełni komfortowo. Niemal jak w domu, na Wyspie Wight - kontynuowała nieśpiesznie, przesuwając spojrzeniem od zmarszczonego czoła, przez ostro zarysowany nos aż po gęstą brodę mężczyzny. Sto lat samotności, czy też czterdzieści dni pokuty? Uśmiechnęła się do własnych myśli, zastanawiając się, czy Amadeus wyłapie aluzje i czy zdradzi się z tym, jak powitano go we wspomnianym domu. Z honorami? Jak syna marnotrawnego? A może z niezadowoleniem, Lestrange bowiem miał już swe lata a wyraźnie unikał spełniania szlacheckich obowiązków. - Przegapiłeś wiele ważnych wydarzeń - skomentowała po prostu, na razie nie wdając się w szczegóły: była mistrzynią prowadzenia niefrasobliwych rozmów, przedłużania towarzyskiej gry wstępnej, serwowania słodkich przystawek do dania głównego, które mogło nigdy nie nadejść. Nie śpieszyła się, to on przyszedł tu po informacje, mógł pytać wprost, mógł ich żądać lub o nie poprosić. Wyjątkowo oddawała mu pole, pierwszy ruch zawsze zdradzał wiele o szachowym rywalu.
Gdy kelnerka postawiła przed nimi whisky i wysoki kieliszek z wodą, Deirdre poruszyła się po raz pierwszy. Wsparła dłonie o końce podłokietnika krzesła i wyprostowała głowę. - Powinieneś zamówić francuskie skrzacie wino, jest więcej niż wybitne. Nad jakością trunków czuwają tu najlepsi sommelierzy - poradziła mu przyjacielsko, chcąc nieco zyskać na czasie. Pytał wprost, od razu trafiając w czuły punkt - nie ciosem, a delikatnym dotknięciem, wzbudzającym w niej taki samym dyskomfort. Zastanawiała się jak wiele może mu zdradzić, jak mocno zaufać - a wrodzona ostrożność nakazała wstrzemięźliwość w udzielaniu w pełni szczerych odpowiedzi. - Po moim szanownym małżonku. Niestety, świętej pamięci. Niedługo miną trzy miesiące od jego tragicznej śmierci, anomalie zebrały potworne żniwo - wyznała cicho, z autentycznie smutną, pozbawioną sztucznej rozpaczy twarzą. Odgarnęła kosmyki czarnych włosów z policzka, złota, prosta obrączka błysnęła na szczupłym palcu. - Moje życie odeszło razem z nim, lecz staram się egzystować dalej - teraz poświęcając całą mą uwagę ukochanej sztuce - wyjaśniła, sięgając po kieliszek z wodą. Nie mogli rozmawiać tu w pełni swobodnie, zresztą, i tak nie mogłaby - nie chciałaby? - wyznać mu całej prawdy. O Mrocznym Znaku, o Rosierze, o bólu i rozkoszy, o tym, że to ona spaliła Ministerstwo Magii, ze opuściła żywa Azkaban, że mordowała i torturowała, że w końcu poznała odurzający smak zwycięstwa, potęgi i szczęścia - i że wkrótce wszystko to straci przez to, co poruszało się właśnie pod jej sercem. - Podejrzewam, że i ty rozpoczynasz właśnie nowe życie. Wskrzeszony z popiołów. Niczym feniks - dodała, melodyjnie przeciągając głoski. Z jej oczu, twarzy i mimiki nie dało się odczytać żadnych uczuć; była czujna i skupiona na rozmówcy, właściwie wdzięczna za to, że może oderwać myśli od pulsującego niepokoju.
Tak, jakby nie wystarczyło na nią spojrzeć. Dostrzec zdrową, pełniejszą sylwetkę, drogie pierścienie na dłoniach, obrączkę noszoną na wdowim palcu - i wzbudzającą niepokój czerń tęczówek, zlewających się barwą z błyszczącą źrenicą. Stała się silniejsza, wolna i skrępowana jednocześnie, przytrzymana na krótkiej smyczy, lecz wyprowadzana po ogrodach odurzającej potęgi, rozrastającej się trującym bluszczem po jej ciele. Zdradzającym ją po raz kolejny, ale nie, nie mogła teraz o tym myśleć. Miała przed sobą kogoś zbyt spostrzegawczego, wprawnego dyskutanta, do tego powracającego z zastanawiającego niebytu. Zamierzała mieć się na baczności, nie z powodu lęku a przestrzegania pewnych zasach bezpieczeństwa. I higieny psychicznej.
- Cieszę się, że obydwoje dzielimy zachwyt tym miejscem - odparła gładko, jak zwykle idealnie wchodząc w rolę, tym płynniej, że to ona miała tu większą władzę - pomimo tego, że siedziała tu z lordem Lestrange. Władzę ukrytą, niemożliwą do dostrzeżenia na pierwszy rzut oka, lecz Deirdre nie potrzebowała jej rażących w oczy atrybutów. Lubiła przemykać w cieniu, wślizgiwać się lodowatymi palcami pod eleganckie kołnierze, materializować się budzącym dreszcze szeptem. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bliska była właścicielowi tego miejsca. I w jak trudnej sytuacji się znalazła.- Wiedziałam, że ci się spodoba i że poczujesz się tutaj w pełni komfortowo. Niemal jak w domu, na Wyspie Wight - kontynuowała nieśpiesznie, przesuwając spojrzeniem od zmarszczonego czoła, przez ostro zarysowany nos aż po gęstą brodę mężczyzny. Sto lat samotności, czy też czterdzieści dni pokuty? Uśmiechnęła się do własnych myśli, zastanawiając się, czy Amadeus wyłapie aluzje i czy zdradzi się z tym, jak powitano go we wspomnianym domu. Z honorami? Jak syna marnotrawnego? A może z niezadowoleniem, Lestrange bowiem miał już swe lata a wyraźnie unikał spełniania szlacheckich obowiązków. - Przegapiłeś wiele ważnych wydarzeń - skomentowała po prostu, na razie nie wdając się w szczegóły: była mistrzynią prowadzenia niefrasobliwych rozmów, przedłużania towarzyskiej gry wstępnej, serwowania słodkich przystawek do dania głównego, które mogło nigdy nie nadejść. Nie śpieszyła się, to on przyszedł tu po informacje, mógł pytać wprost, mógł ich żądać lub o nie poprosić. Wyjątkowo oddawała mu pole, pierwszy ruch zawsze zdradzał wiele o szachowym rywalu.
Gdy kelnerka postawiła przed nimi whisky i wysoki kieliszek z wodą, Deirdre poruszyła się po raz pierwszy. Wsparła dłonie o końce podłokietnika krzesła i wyprostowała głowę. - Powinieneś zamówić francuskie skrzacie wino, jest więcej niż wybitne. Nad jakością trunków czuwają tu najlepsi sommelierzy - poradziła mu przyjacielsko, chcąc nieco zyskać na czasie. Pytał wprost, od razu trafiając w czuły punkt - nie ciosem, a delikatnym dotknięciem, wzbudzającym w niej taki samym dyskomfort. Zastanawiała się jak wiele może mu zdradzić, jak mocno zaufać - a wrodzona ostrożność nakazała wstrzemięźliwość w udzielaniu w pełni szczerych odpowiedzi. - Po moim szanownym małżonku. Niestety, świętej pamięci. Niedługo miną trzy miesiące od jego tragicznej śmierci, anomalie zebrały potworne żniwo - wyznała cicho, z autentycznie smutną, pozbawioną sztucznej rozpaczy twarzą. Odgarnęła kosmyki czarnych włosów z policzka, złota, prosta obrączka błysnęła na szczupłym palcu. - Moje życie odeszło razem z nim, lecz staram się egzystować dalej - teraz poświęcając całą mą uwagę ukochanej sztuce - wyjaśniła, sięgając po kieliszek z wodą. Nie mogli rozmawiać tu w pełni swobodnie, zresztą, i tak nie mogłaby - nie chciałaby? - wyznać mu całej prawdy. O Mrocznym Znaku, o Rosierze, o bólu i rozkoszy, o tym, że to ona spaliła Ministerstwo Magii, ze opuściła żywa Azkaban, że mordowała i torturowała, że w końcu poznała odurzający smak zwycięstwa, potęgi i szczęścia - i że wkrótce wszystko to straci przez to, co poruszało się właśnie pod jej sercem. - Podejrzewam, że i ty rozpoczynasz właśnie nowe życie. Wskrzeszony z popiołów. Niczym feniks - dodała, melodyjnie przeciągając głoski. Z jej oczu, twarzy i mimiki nie dało się odczytać żadnych uczuć; była czujna i skupiona na rozmówcy, właściwie wdzięczna za to, że może oderwać myśli od pulsującego niepokoju.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Deirdre wystarczająco zaznaczyła, że jej życie nie stało w miejscu gdy Amadeus cieszył się wolnością od problemów Brytanii. Wolnością, rzecz jasna, iluzoryczną, bowiem z każdym wydarzeniem, które było wystarczająco poważne aby przekroczyć granice państwa, jego serce otrzymywało kolejną ranę i traciło po raz kolejny kilka kropel krwi. Dalsze zagrywki mające Amadeusowi pokazać nową władzę jego dawnej pracownicy były dokładnie tym – zagrywkami, nieco irytującymi, ale skutecznymi tylko wobec ludzi, którzy nie zdołali się jeszcze w swoich życiach przyzwyczaić do tego, że świeżo obdarzeni liczącymi się pozycjami musieli zwykle w jakiś sposób pokazać swoją nową władzę. Gdyby Deirdre miała pojęcie, ile razy francuski Minister Magii starał się w ten sposób wywrzeć na Amadeusie wystarczający wpływ, aby ten jadł mu przy negocjacjach z ręki, przyszłaby bez zwłoki. Droczenie się nie było wymagane: niecierpliwiło, ale nie przynosiło żadnego skutku. Tak jak już zauważono, pani Mericourt wyglądała, w porównaniu z panną Tsagairt wręcz wspaniale i tylko najbardziej niezdolny do obserwacji czarodziej śmiałby wątpić w jej niemożliwy do skrycia postęp. Ona trzymała się ze swoim życiem z dala od wszelkich wieszaków i pod tym względem Lestrange mógł jej nawet nieco zazdrościć. Gdyby tę zazdrość okazał, przegrałby w ich złudnie niewinnej grze na samym początku. Mimo wszystko nadal mógł od niej więcej, nawet jeśli w progach Fantasmagorii uważała inaczej. Pytanie brzmiało, czy rzeczywistość zamierzała Amadeusowi w tym przekonaniu posłusznie przytaknąć, czy raczej po szelmowsku się uśmiechnąć, aby chwilę później w najboleśniejszy możliwy sposób pokazać mu, że sprawy mają się zgoła inaczej. Bardzo możliwe, że to na temat Deirdre powinien najpierw postarać się dowiedzieć wszystkiego, co tylko się dało, zamiast ostrożnie ufać, że powie mu wszystko sama, z nieprzymuszonej woli.
Kącik ust uniósł się machinalnie na słowa o dzielonym zachwycie. Choć rozmówczyni lorda rzeczywiście trzymała się w rozmowie wszystkich możliwych cieni, z rzadka co prawda pozwalając sobie na ledwo zauważalną cząstkę humoru, to grała de facto w otwarte karty. Nie poznali się dzień wcześniej: wiedzieli jak ze sobą nawzajem rozmawiać i potrafili wyłapać w swoich zdaniach ukryte przekazy, nie potrzebując do tego specjalnych szyfrów. Także i tym razem podprogowe pytanie nie umknęło Amadeusowi, choć chęć udzielenia nań odpowiedzi zdawała się zupełnie niebyłą. Nawyki dyplomatyczne musiały w tym przypadku wystarczyć.
– Niemal – zgodził się krótko – Gdybym jeszcze na każdym kroku spotykał krewnych, z którymi mógłbym wymienić zaskoczone powitania, zacząłbym się martwić – dodał, uznając, że taka sugestia powinna kobiecie wystarczyć. Transakcja została rozpoczęta, bo nie ma co w tym momencie mówić o przyjacielskiej ciekawości. Choć sam odwzajemniał zainteresowanie swoją towarzyszką, myśli cały czas skupiał wokół zgoła innej wiedzy. Szkoda, że nie miał powodu, aby podejrzewać ją o związek chociażby z tragicznym pożarem Ministerstwa. To znaczy, poza jej społecznym i materialnym awansem: nie wszystko można zawdzięczać swojemu sprytowi i urokowi. Łatwo było wierzyć w to, że to kobiety miały prościej gdy przychodziło do walki o władzę, ale łatwo też było na takich przekonaniach się kompletnie przejechać. Rzecz jasna, Lestrange te drobne wątpliwości trzymał z tyłu głowy. Nie uważał ich za wystarczająco poważne, a też nie zamierzał skupiać myśli na czymś innym, podczas gdy Deirdre czerpała wyraźną przyjemność z grania w swoją ulubioną grę.
Skinął kelnerce dziękczynnie głową i wziął szklankę w dłoń, powolnym, okrężnym ruchem mieszając nalany do niej trunek. Posłał towarzyszce krótkie spojrzenie, w którym zawarł zaledwie cień rozbawienia.
– Francuzi wystarczająco napoili mnie winem – oznajmił – Bułgarzy i Rosjanie z kolei nauczyli mnie idealnego antidotum na gusta moich, cóż, prawie rodaków – położył na stole kolejną złotą monetę, pokazując, ile jest gotów zapłacić za pierwszą cenną wiadomość. W zanadrzu miał sakwę wypełnioną w tym sensie złotem, acz czekał na właściwy moment, aby z głuchym grzmotem położyć ją na blacie. Uniósł szklankę w niemym toaście i za jednym razem wypił całą jej zawartość. Brytania była w kulturze alkoholowej daleko za Rosjanami. Wyćwiczony na nowo Amadeus ledwo pokazał twarzą, że whisky naprawdę była tym, za co się podawała.
– Współczuję, Deirdre – odparł w temacie jej zmarłego męża – Mam nadzieję, że nie byłem nieuprzejmy, zadając to pytanie – dodał, tym samym tworząc dwa możliwie najszczersze zdania tego wieczoru. Ze stratą zawsze należało obchodzić się wyjątkowo ostrożnie, ale w tym momencie jedna ze złotych monet zaczęła powoli oddawać Amadeusowi swoją wartość. "Anomalie" było słowem-kluczem i dawało mu wreszcie podwaliny pod resztę dochodzenia.
– To zależy, jak kto rozumie nowe życie – nie czekał zbędnie z odpowiedzią na kolejne pytanie, mimo że nie zostało zadane wprost – Moje plany są mocno związane z tym, co robiłem już wiele razy i przez długi czas. Już wiesz, na co spoglądam w najbliższej przyszłości. To wcale nie są nowe ambicje, a jednak... – zawiesił na moment głos, jak gdyby dobierając najbardziej idealne słowa – myślę, że nowe podejście wreszcie je spełni – pokiwał głową, bardziej sam do siebie, niż do kogokolwiek innego – Powiedz, Deirdre – przeczesał dłonią włosy – Jak bardzo Ministerstwo myli się, gdy twierdzi, że jego tajemnice są przed ludźmi takimi jak ty dobrze strzeżone? – zapytał, nieco ryzykownie. Nie chciał jej urazić stwierdzeniem "ludzie tacy jak ty", ale miał nadzieję, że zostanie właściwie zrozumiany. Przecież zawsze pilnował, aby Tsagairt wiedziała, jak docenia ją i jej pomoc. Czy Mericourt o tym pamiętała?
Kącik ust uniósł się machinalnie na słowa o dzielonym zachwycie. Choć rozmówczyni lorda rzeczywiście trzymała się w rozmowie wszystkich możliwych cieni, z rzadka co prawda pozwalając sobie na ledwo zauważalną cząstkę humoru, to grała de facto w otwarte karty. Nie poznali się dzień wcześniej: wiedzieli jak ze sobą nawzajem rozmawiać i potrafili wyłapać w swoich zdaniach ukryte przekazy, nie potrzebując do tego specjalnych szyfrów. Także i tym razem podprogowe pytanie nie umknęło Amadeusowi, choć chęć udzielenia nań odpowiedzi zdawała się zupełnie niebyłą. Nawyki dyplomatyczne musiały w tym przypadku wystarczyć.
– Niemal – zgodził się krótko – Gdybym jeszcze na każdym kroku spotykał krewnych, z którymi mógłbym wymienić zaskoczone powitania, zacząłbym się martwić – dodał, uznając, że taka sugestia powinna kobiecie wystarczyć. Transakcja została rozpoczęta, bo nie ma co w tym momencie mówić o przyjacielskiej ciekawości. Choć sam odwzajemniał zainteresowanie swoją towarzyszką, myśli cały czas skupiał wokół zgoła innej wiedzy. Szkoda, że nie miał powodu, aby podejrzewać ją o związek chociażby z tragicznym pożarem Ministerstwa. To znaczy, poza jej społecznym i materialnym awansem: nie wszystko można zawdzięczać swojemu sprytowi i urokowi. Łatwo było wierzyć w to, że to kobiety miały prościej gdy przychodziło do walki o władzę, ale łatwo też było na takich przekonaniach się kompletnie przejechać. Rzecz jasna, Lestrange te drobne wątpliwości trzymał z tyłu głowy. Nie uważał ich za wystarczająco poważne, a też nie zamierzał skupiać myśli na czymś innym, podczas gdy Deirdre czerpała wyraźną przyjemność z grania w swoją ulubioną grę.
Skinął kelnerce dziękczynnie głową i wziął szklankę w dłoń, powolnym, okrężnym ruchem mieszając nalany do niej trunek. Posłał towarzyszce krótkie spojrzenie, w którym zawarł zaledwie cień rozbawienia.
– Francuzi wystarczająco napoili mnie winem – oznajmił – Bułgarzy i Rosjanie z kolei nauczyli mnie idealnego antidotum na gusta moich, cóż, prawie rodaków – położył na stole kolejną złotą monetę, pokazując, ile jest gotów zapłacić za pierwszą cenną wiadomość. W zanadrzu miał sakwę wypełnioną w tym sensie złotem, acz czekał na właściwy moment, aby z głuchym grzmotem położyć ją na blacie. Uniósł szklankę w niemym toaście i za jednym razem wypił całą jej zawartość. Brytania była w kulturze alkoholowej daleko za Rosjanami. Wyćwiczony na nowo Amadeus ledwo pokazał twarzą, że whisky naprawdę była tym, za co się podawała.
– Współczuję, Deirdre – odparł w temacie jej zmarłego męża – Mam nadzieję, że nie byłem nieuprzejmy, zadając to pytanie – dodał, tym samym tworząc dwa możliwie najszczersze zdania tego wieczoru. Ze stratą zawsze należało obchodzić się wyjątkowo ostrożnie, ale w tym momencie jedna ze złotych monet zaczęła powoli oddawać Amadeusowi swoją wartość. "Anomalie" było słowem-kluczem i dawało mu wreszcie podwaliny pod resztę dochodzenia.
– To zależy, jak kto rozumie nowe życie – nie czekał zbędnie z odpowiedzią na kolejne pytanie, mimo że nie zostało zadane wprost – Moje plany są mocno związane z tym, co robiłem już wiele razy i przez długi czas. Już wiesz, na co spoglądam w najbliższej przyszłości. To wcale nie są nowe ambicje, a jednak... – zawiesił na moment głos, jak gdyby dobierając najbardziej idealne słowa – myślę, że nowe podejście wreszcie je spełni – pokiwał głową, bardziej sam do siebie, niż do kogokolwiek innego – Powiedz, Deirdre – przeczesał dłonią włosy – Jak bardzo Ministerstwo myli się, gdy twierdzi, że jego tajemnice są przed ludźmi takimi jak ty dobrze strzeżone? – zapytał, nieco ryzykownie. Nie chciał jej urazić stwierdzeniem "ludzie tacy jak ty", ale miał nadzieję, że zostanie właściwie zrozumiany. Przecież zawsze pilnował, aby Tsagairt wiedziała, jak docenia ją i jej pomoc. Czy Mericourt o tym pamiętała?
Departament Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów nauczył ją prowadzenia eleganckich, stonowanych dyskusji, lecz to Wenus przyczyniło się do osiągnięcia niemalże mistrzostwa w dziedzinie kłamstwa i retoryki. Obnażenie ciała było łatwiejsze niż obdarcie się ze złudzeń, odsłonięcie najwrażliwszych elementów uczuć, objaśnienie najskrytszych zawiłości. Obydwoje doskonale zdawali sobie z tego sprawę, przez kilka lat poruszali się bowiem po tych samych rejestrach, towarzysząc sobie w pełnej przygód podróży po kulisach politycznego świata. Odkąd ostatni raz współpracowali zmieniło się dosłownie wszystko i Deirdre była więcej niż pewna, że Lestrange nie zdaje sobie sprawy z ogromu informacji, które przegapił. Dalej posiadał ich większy zasób od przeciętnego, rozgarniętego urzędnika, lecz znów to ona miałą możliwość nasycić go czystą esencją prawdy. Gorzką, drogą odmianą Veritaserum, jakim jednak dysponowała z chorobliwą wręcz ostrożnością.
Przedłużała lekką pogawędkę, chcąc poczuć się pewniej w tym duecie. Ceniła go jako rozmówcę i dyplomatę, udzielał się jej wyważony, stoicki spokój Amadeusa, pewne, leniwe wręcz ruchy. Czyżby mimowolnie przejęła część jego gestów? W dalszym ciągu uśmiechała się lekko. - Obawiam się, że spotkasz tu wielu krewnych. Zwłaszcza w dniach premierowych spektakli. Przedstawiciele rodu Lestrange są tu witani z wyjątkowymi honorami - objaśniła, spoglądając na mężczyznę delektującego się trunkiem. Sama nie przepadała za whisky, ceniła wino, ale i ono wzbudzało w niej ostatnio odruch wymiotny. Pasożyt bronił się przed każdą dostępną trucizną, nie pozwalając jej na chwilowe rozmycie świadomości: stale czujna, stale przerażona, stale udająca perfekcyjne dopasowanie. Zbyt perfecyjne, budzące w bardziej spostrzegawczych rozmówcach niepokój. - Podróże dyplomatyczne? Sojusze? Z ramienia Ministerstwa - czy może stałeś się wysłannikiem własnego rodu? W poszukiwaniu przepięknej, skromnej małżonki z tamtejszych szlacheckich rodów? - spytała od razu, tak miękko, że dość rzeczowe ostrza poruszanych zagadnień wydawały się łagodniejsze w odbiorze. Powoli odsłaniał swe karty, znała ich barwy, lecz figury dalej skrywały się w cieniu. To nic, że te, którymi obracała przed spojrzeniem jego ciemnozielonych oczu wcześniej oznaczyła. Pełne usta złączyły się w wyrazie smutku, kąciki równo umalowanych warg opadły. Ostatnio potrafiła oddać dyskretną rozpacz żałoby coraz lepiej. - Skądże, przywykłam do tych pytań. Nie wzbudza to we mnie już takiego bólu, jak podczas pierwszych tygodni po odejściu Bastiena - odparła ciszej, upijając kolejny łyk lodowatej wręcz wody. Owoce liczi obiły się o wnętrze kieliszka a dłoń Dei nieco zadrżała, gdy Amadeus podjął temat nowego życia. Drażliwe, tragiczne słowa, wywołujące jej odruchową, trudną do dostrzeżenia reakcję.
Ostrożnie odłożyła naczynie na stolik pokryty eleganckm obrusem. Lestrange nie zareagował na wieść o Feniksie, nie zaserwował jej także rzeczowych detali, które - jak doskonale wiedział - uwielbiała. - Rozumiem, że chcesz wykorzystać chaos do własnych celów? By wspiąć się odpowiednio wysoko? Zapewnić sobie choć część władzy, ustawić się na wygodnej pozycji w nowym porządku? - wymieniała beznamiętnie kolejne frazesy, mające jednak solidną podstawę dla kogoś, kto faktycznie obracał się w tym świecie. Lewy kącik ust Deirdre znów powędrował do góry, gdy usłyszała o strzeżonych tajemnicach. I ludziach, takich jak ona - Amadeus prześlizgiwał się bardzo blisko faktów. - Co masz na myśli? - spytała od razu; wątpiła, by wiedział o Rycerzach Walpurgii, ale nie mogła być tego pewna. Ostatnio wiele się zmieniło, Lord Voldemort pokazał się w Stonehenge, część jego popleczników stała się ogólnie znana. A może aluzjował po prostu do niej; do kobiet, takich jak ona, potrafiących zjednać sobie męskie serca, umysły, ciała i sakiewki. Przez dłuższą chwilę milczała, zastanawiając się, czy to odpowiedni moment, by rozwiązać fantazyjną kokardę dwuznaczności i rozpakować wzbudzające ciekawość prezenty od przewrotnej fortuny. - Przejdźmy do konkretów - podjęła na nowo, tak samo melodyjnie jak wtedy, gdy wychwalała wnętrza Fantasmagorii lub wyrażała tęsknotę za zmarłym mężem. - Czego potrzebujesz? Czego oczekujesz? I co jesteś w stanie mi za to zaoferować? - kontynuowała nieśpiesznie, wokół nich nie znajdował się nikt, kto mógłby podsłuchać ich rozmowę: znała sekrety Fantasmagorii, wiedziała, że przebywali w bezpiecznym pomieszczeniu. - Lojalnie ostrzegam, że zapewne nie istnieją już wiadomości lub przysługi, które mogłyby wzbudzić moje zainteresowanie - dodała, może tonem wyzwania, może po prostu po przyjacielsku. Już nie była wyklętą kurewką z luksusowego burdelu. Nie potrzebowała właściwie niczego - ale jakiś przerażony pisk w tyle głowy podpowiadał, że to tymczasowe, że gdy Tristan się dowie, to straci wszystko. Nie mogła słuchać tego podszeptu, nie chciała mu ulegać; zmrużyła na moment oczy, oczekując wyczerpującej odpowiedzi.
Przedłużała lekką pogawędkę, chcąc poczuć się pewniej w tym duecie. Ceniła go jako rozmówcę i dyplomatę, udzielał się jej wyważony, stoicki spokój Amadeusa, pewne, leniwe wręcz ruchy. Czyżby mimowolnie przejęła część jego gestów? W dalszym ciągu uśmiechała się lekko. - Obawiam się, że spotkasz tu wielu krewnych. Zwłaszcza w dniach premierowych spektakli. Przedstawiciele rodu Lestrange są tu witani z wyjątkowymi honorami - objaśniła, spoglądając na mężczyznę delektującego się trunkiem. Sama nie przepadała za whisky, ceniła wino, ale i ono wzbudzało w niej ostatnio odruch wymiotny. Pasożyt bronił się przed każdą dostępną trucizną, nie pozwalając jej na chwilowe rozmycie świadomości: stale czujna, stale przerażona, stale udająca perfekcyjne dopasowanie. Zbyt perfecyjne, budzące w bardziej spostrzegawczych rozmówcach niepokój. - Podróże dyplomatyczne? Sojusze? Z ramienia Ministerstwa - czy może stałeś się wysłannikiem własnego rodu? W poszukiwaniu przepięknej, skromnej małżonki z tamtejszych szlacheckich rodów? - spytała od razu, tak miękko, że dość rzeczowe ostrza poruszanych zagadnień wydawały się łagodniejsze w odbiorze. Powoli odsłaniał swe karty, znała ich barwy, lecz figury dalej skrywały się w cieniu. To nic, że te, którymi obracała przed spojrzeniem jego ciemnozielonych oczu wcześniej oznaczyła. Pełne usta złączyły się w wyrazie smutku, kąciki równo umalowanych warg opadły. Ostatnio potrafiła oddać dyskretną rozpacz żałoby coraz lepiej. - Skądże, przywykłam do tych pytań. Nie wzbudza to we mnie już takiego bólu, jak podczas pierwszych tygodni po odejściu Bastiena - odparła ciszej, upijając kolejny łyk lodowatej wręcz wody. Owoce liczi obiły się o wnętrze kieliszka a dłoń Dei nieco zadrżała, gdy Amadeus podjął temat nowego życia. Drażliwe, tragiczne słowa, wywołujące jej odruchową, trudną do dostrzeżenia reakcję.
Ostrożnie odłożyła naczynie na stolik pokryty eleganckm obrusem. Lestrange nie zareagował na wieść o Feniksie, nie zaserwował jej także rzeczowych detali, które - jak doskonale wiedział - uwielbiała. - Rozumiem, że chcesz wykorzystać chaos do własnych celów? By wspiąć się odpowiednio wysoko? Zapewnić sobie choć część władzy, ustawić się na wygodnej pozycji w nowym porządku? - wymieniała beznamiętnie kolejne frazesy, mające jednak solidną podstawę dla kogoś, kto faktycznie obracał się w tym świecie. Lewy kącik ust Deirdre znów powędrował do góry, gdy usłyszała o strzeżonych tajemnicach. I ludziach, takich jak ona - Amadeus prześlizgiwał się bardzo blisko faktów. - Co masz na myśli? - spytała od razu; wątpiła, by wiedział o Rycerzach Walpurgii, ale nie mogła być tego pewna. Ostatnio wiele się zmieniło, Lord Voldemort pokazał się w Stonehenge, część jego popleczników stała się ogólnie znana. A może aluzjował po prostu do niej; do kobiet, takich jak ona, potrafiących zjednać sobie męskie serca, umysły, ciała i sakiewki. Przez dłuższą chwilę milczała, zastanawiając się, czy to odpowiedni moment, by rozwiązać fantazyjną kokardę dwuznaczności i rozpakować wzbudzające ciekawość prezenty od przewrotnej fortuny. - Przejdźmy do konkretów - podjęła na nowo, tak samo melodyjnie jak wtedy, gdy wychwalała wnętrza Fantasmagorii lub wyrażała tęsknotę za zmarłym mężem. - Czego potrzebujesz? Czego oczekujesz? I co jesteś w stanie mi za to zaoferować? - kontynuowała nieśpiesznie, wokół nich nie znajdował się nikt, kto mógłby podsłuchać ich rozmowę: znała sekrety Fantasmagorii, wiedziała, że przebywali w bezpiecznym pomieszczeniu. - Lojalnie ostrzegam, że zapewne nie istnieją już wiadomości lub przysługi, które mogłyby wzbudzić moje zainteresowanie - dodała, może tonem wyzwania, może po prostu po przyjacielsku. Już nie była wyklętą kurewką z luksusowego burdelu. Nie potrzebowała właściwie niczego - ale jakiś przerażony pisk w tyle głowy podpowiadał, że to tymczasowe, że gdy Tristan się dowie, to straci wszystko. Nie mogła słuchać tego podszeptu, nie chciała mu ulegać; zmrużyła na moment oczy, oczekując wyczerpującej odpowiedzi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wzmianka o wyjątkowych honorach przeznaczonych dla jego rodziny nieco go rozbawiła, głównie przez przypomnienie wyrazu twarzy biednego odźwiernego. Nie winił go oczywiście za nierozpoznanie zaginionego przez sześć miesięcy lorda: zakłopotana mina okazała się po prostu jedną z niewielu rzeczy, które potrafiły go ostatnimi czasy jakkolwiek rozśmieszyć. W normalnych okolicznościach – a raczej w okolicznościach czysto towarzyskich – pewnie zdradziłby drugiej stronie swój polepszony humor i jego powód. Teraz tkwił, można powiedzieć, uwięziony w zajmującej grze, której stawkę stanowiła najcenniejsza nagroda współczesnego świata. Choć nie zamierzał pozwalać sobie na rozproszenie, nie brał pod uwagę już osiadłej na swoich zmysłach rdzy. Może wybory Deirdre uznawał za motywowane dbałością o trzeźwość, a może zbyt mocno skupiał się na własnych celach? Niezależnie od prawdziwego powodu, można z dozą słuszności zastanawiać się, czy młodszy o sześć, góra siedem miesięcy Amadeus Lestrange byłby w stanie bez pytania wprost stwierdzić, że Mericourt ukrywała ciążę. Na ten moment nie był tą kwestią ani trochę zainteresowany, choć jego myśli mogły pójść w tym kierunku, skoro już znał jej niedawny stan cywilny. Oczywiście, rzeczywistość wyśmiałaby jego przyzwoite założenia, skoro ojciec niechcianego dziecka nadal oddychał.
Chciwa Mericourt nie zamierzała zadowolić się kwotą, jaką dotychczas wyłożył na stół Amadeus. Musiał siłą powstrzymywać się przed wywróceniem z nudów oczyma. Zdawało mu się, że negocjował wystarczająco asertywnie i choć powinien od początku wiedzieć, że to nie wystarczy, miał na to naiwną nadzieję. Westchnął cicho. Sakwa pełna złota najwidoczniej nie mogła tkwić w ukryciu o wiele dłużej.
– Uczyłem się życia, Deirdre – odparł niejasno, decydując się na trzymanie gardy wysoko – Historia tych narodów powiedziała mi bardzo dużo: miałem nadzieję, że będziesz do niej pod tym względem podobna.
Amadeus poprawił się na miejscu, nieco rozdrażniony poprzednim usadowieniem. Przelotnie zwątpił w swoje opanowanie i pewnie uznawałby się za stronę bezsprzecznie przegrywającą tę potyczkę, gdyby nie drżąca dłoń Deirdre. Udał, że jego oczy nawet nie patrzyły na samą dłoń, a raczej na twarz towarzyszki, ale skrupulatnie dołączył to spostrzeżenie do uzyskanego wcześniej powiązania z anomaliami. Elementy życiowej układanki, jaką kryła przed nim Mericourt, powoli się odsłaniały. Później trzeba byłoby je tylko poskładać. Choć kuszące, nie było to niestety jakkolwiek związane z dążeniami Amadeusa. Deirdre była pomocną łączniczką, ale to nie ona tańczyła na pierwszym planie przedstawienia.
– Choć nie było mnie przez pół roku, to nie cofnąłem się w rozwoju – skomentował, nieco urażony zupełnie chybionymi domysłami – Wszystko to przejawy ohydnego konformizmu, chęci wzbogacenia się czyimś nieszczęściem. Brzydzę się czymś takim i smuci mnie, że takie były twoje założenia. Nie, nie chodzi mi o wygodę, choć moje zamiary można rzeczywiście uznać za nieco samolubne – podsumował, szykując metaforyczne złoto – Chcę zostać Ministrem Magii. Chcę skończyć z beznadziejnym wizerunkiem tego urzędu. Mam dość popychadeł, służących, tchórzy. Chcę być tym, kto zjednoczy brytyjskich czarodziejów i zaprowadzi tu wreszcie spokój, kto będzie w stanie skupić Brytanię na zagrożeniach z zewnątrz – przerwał na moment, niezmienionym, poważnym wyrazem twarzy akcentując wagę swoich słów. Wydarzenia ze Stonehenge nie ułatwiały mu zadania w żadnym stopniu, jeśli już, to tylko nieskończenie je utrudniały. Cronus Malfoy został zaprezentowany bezpośrednio przez Czarnego Pana: miał więc potężną pozycję, mimo której nadal stanowił sługusa i nie był dla Lestrange'a właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Ministerialny autorytet zmniejszał się w zawrotnym tempie, zaś brytyjski naród czarodziejski wykazywał podziały większe, niż kiedykolwiek wcześniej.
– Zacznę od Departamentu Współpracy – wyjaśnienie użytego wcześniej zwrotu, "ludzie tacy jak ty", musiało poczekać – To tam jestem znany i to tam będę mógł najprościej pokazać się na nowo. Ale nie mam zamiaru być kolejnym dyplomatą wysyłanym na mało znaczące bankiety zagranicą. Oboje znamy ich stare mechanizmy i dobrze wiemy, że wiele się zmieniło. Pożar był, można powiedzieć, nowym początkiem Ministerstwa. Potrzebuję wszystkiego, co może mi pomóc przekonywać jego pracowników do moich racji. Sądzę, że w nowym Ministerstwie znajdę niejednego winnego tej "tragedii" i śmiało twierdzę, że któregoś znasz. Siłą rzeczy, moje oczekiwania są proste, znałaś je jeszcze zanim usiadłaś naprzeciw mnie, bo spełniałaś je już dawno temu. Ba, będę jeszcze bardziej śmiały i zignoruję twoje ostrzeżenie: nie byłoby cię tu, gdybyś nie widziała potencjalnego zysku. Przyjacielska sympatia motywowała odpowiedzi na listy, nie spotkanie twarzą w twarz. Istnieje coś, czego chcesz. Nie musimy się bawić w domysły. Powiedz mi. Ciągnące się w nieskończoność niedomówienia zostawmy naiwnym, salonowym graczom. Oboje jesteśmy ponad to.
Amadeus pokazał to, czego mu wcześniej brakowało, w całej okazałości. Chciał brnąć naprzód mimo wielkich przeciwności i tym razem nie zamierzał w ciszy czekać na sprzyjające warunki. Każdą sytuację dało się obrócić na własną korzyść: należało po prostu działać.
Chciwa Mericourt nie zamierzała zadowolić się kwotą, jaką dotychczas wyłożył na stół Amadeus. Musiał siłą powstrzymywać się przed wywróceniem z nudów oczyma. Zdawało mu się, że negocjował wystarczająco asertywnie i choć powinien od początku wiedzieć, że to nie wystarczy, miał na to naiwną nadzieję. Westchnął cicho. Sakwa pełna złota najwidoczniej nie mogła tkwić w ukryciu o wiele dłużej.
– Uczyłem się życia, Deirdre – odparł niejasno, decydując się na trzymanie gardy wysoko – Historia tych narodów powiedziała mi bardzo dużo: miałem nadzieję, że będziesz do niej pod tym względem podobna.
Amadeus poprawił się na miejscu, nieco rozdrażniony poprzednim usadowieniem. Przelotnie zwątpił w swoje opanowanie i pewnie uznawałby się za stronę bezsprzecznie przegrywającą tę potyczkę, gdyby nie drżąca dłoń Deirdre. Udał, że jego oczy nawet nie patrzyły na samą dłoń, a raczej na twarz towarzyszki, ale skrupulatnie dołączył to spostrzeżenie do uzyskanego wcześniej powiązania z anomaliami. Elementy życiowej układanki, jaką kryła przed nim Mericourt, powoli się odsłaniały. Później trzeba byłoby je tylko poskładać. Choć kuszące, nie było to niestety jakkolwiek związane z dążeniami Amadeusa. Deirdre była pomocną łączniczką, ale to nie ona tańczyła na pierwszym planie przedstawienia.
– Choć nie było mnie przez pół roku, to nie cofnąłem się w rozwoju – skomentował, nieco urażony zupełnie chybionymi domysłami – Wszystko to przejawy ohydnego konformizmu, chęci wzbogacenia się czyimś nieszczęściem. Brzydzę się czymś takim i smuci mnie, że takie były twoje założenia. Nie, nie chodzi mi o wygodę, choć moje zamiary można rzeczywiście uznać za nieco samolubne – podsumował, szykując metaforyczne złoto – Chcę zostać Ministrem Magii. Chcę skończyć z beznadziejnym wizerunkiem tego urzędu. Mam dość popychadeł, służących, tchórzy. Chcę być tym, kto zjednoczy brytyjskich czarodziejów i zaprowadzi tu wreszcie spokój, kto będzie w stanie skupić Brytanię na zagrożeniach z zewnątrz – przerwał na moment, niezmienionym, poważnym wyrazem twarzy akcentując wagę swoich słów. Wydarzenia ze Stonehenge nie ułatwiały mu zadania w żadnym stopniu, jeśli już, to tylko nieskończenie je utrudniały. Cronus Malfoy został zaprezentowany bezpośrednio przez Czarnego Pana: miał więc potężną pozycję, mimo której nadal stanowił sługusa i nie był dla Lestrange'a właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Ministerialny autorytet zmniejszał się w zawrotnym tempie, zaś brytyjski naród czarodziejski wykazywał podziały większe, niż kiedykolwiek wcześniej.
– Zacznę od Departamentu Współpracy – wyjaśnienie użytego wcześniej zwrotu, "ludzie tacy jak ty", musiało poczekać – To tam jestem znany i to tam będę mógł najprościej pokazać się na nowo. Ale nie mam zamiaru być kolejnym dyplomatą wysyłanym na mało znaczące bankiety zagranicą. Oboje znamy ich stare mechanizmy i dobrze wiemy, że wiele się zmieniło. Pożar był, można powiedzieć, nowym początkiem Ministerstwa. Potrzebuję wszystkiego, co może mi pomóc przekonywać jego pracowników do moich racji. Sądzę, że w nowym Ministerstwie znajdę niejednego winnego tej "tragedii" i śmiało twierdzę, że któregoś znasz. Siłą rzeczy, moje oczekiwania są proste, znałaś je jeszcze zanim usiadłaś naprzeciw mnie, bo spełniałaś je już dawno temu. Ba, będę jeszcze bardziej śmiały i zignoruję twoje ostrzeżenie: nie byłoby cię tu, gdybyś nie widziała potencjalnego zysku. Przyjacielska sympatia motywowała odpowiedzi na listy, nie spotkanie twarzą w twarz. Istnieje coś, czego chcesz. Nie musimy się bawić w domysły. Powiedz mi. Ciągnące się w nieskończoność niedomówienia zostawmy naiwnym, salonowym graczom. Oboje jesteśmy ponad to.
Amadeus pokazał to, czego mu wcześniej brakowało, w całej okazałości. Chciał brnąć naprzód mimo wielkich przeciwności i tym razem nie zamierzał w ciszy czekać na sprzyjające warunki. Każdą sytuację dało się obrócić na własną korzyść: należało po prostu działać.
Lestrange znów kierował ją w ślepe zaułki labiryntu wieści ze świata. Chciała więcej wiedzieć o jego podróży, poznać prawdziwy cel odwiedzania dość nieoczywistych destynacji. Uciekał przed czymś - odpowiedzialnością, rodziną, oczekiwaniami? A może po raz ostatni smakował wolności, w swoim filozoficznym, nieśpiesznym stylu żegnając się z pewnym etapem dorosłego życia? Miał już swoje lata: choć młody i doskonale rokujący, sprzeniewierzał się rodzinnym wartościom. Brakwało mu doskonale wyglądającej u jego boku żony oraz męskich potomków, gotowych za pół wieku przejąć schedę rodu Lestrange. Amadeus zdawał sobie z tego sprawę, można było mu zarzucić wiele - i jego polityczni wrogowie czynili to bez skrupułów - ale nie brak intelektu i przezorności. - I czegóż się nauczyłeś? - podpytała znów, nie odpuszczając, niczym sęp cierpliwie krążący nad padliną. Nieśpieszny, flegmatyczny, pewien tego, że drżące w agonii ciało nie odpełznie zbyt daleko. Zachowywała się w ten sam sposób w czasie konwersacji, co przy swych ofiarach, broczących krwią, choć wtedy szarpała nią zmysłowa fascynacja, niekiedy popychająca ją do dość gwałtownych działań. Zapach śmierci pobudzał najmocniej, gwarantując intensywne bodźce - przy nim reszta życiowych doświadczeń blakła. Wątpiła, by siedzący przed nią mężczyzna mógł opowiedzieć jej o lekcji równie ostatecznej.
Krótkim uśmiechem skwitowała porównanie do milczącej historii, w podobnie oszczędny sposób przyjmując rozpoczęcie monologu. W końcu. Prawie odetchnęła z ulgą, porzucali niewygodne stroje, zmywali z twarzy charakteryzację, ściągali powodujące odściski szczudła. Tym razem jednak role nieco się odwróciły, to lord Lestrange znajdował się bliżej środka sceny, ona - jedynie obserwowała, na razie nie podejmując żadnych ruchów, mających przemienić dramat jednego aktora w efektowny duet. Nie dała po sobie poznać żadnej z emocji, jaka pojawiła się tuż po jasnym wypowiedzeniu celu Amadeusa. Chcę zostać Ministrem Magii. A więc dzielili to samo pragnienie; nie zdziwiło jej to, raczej rozbawiło - sam Lord Voldemort, Czarny Pan, gdy składała mu Wieczystą Przysięgę na zawsze łącząc swoją moc z jego, obiecał jej taką przyszłość. Widziała to dokładnie, czuła to i nikomu nie wierzyła tak ślepo, całą sobą. Objęcie tego stanowiska było kwestią czasu, raczej lat niż miesięcy, ale cierpliwe oczekiwanie tylko osładzało wizję sukcesu. Pewność, że marzenie się ziści, nie sprawiało, by osiadła na laurach: szkoliła się, działała, rosła pod czujnym okiem swego mentora, uważnie obserwując polityczne zmiany. Trzymała rękę na pulsie, wiedząc, że powinna wykorzystać odpowiedni moment - czy właśnie objawiała się przed nią szansa? Gdyby to Lestrange zajął stanowisko, łatwo mogłaby go z niego strącić, ba, wystarczyłby celny Imperius, by pobawić się tą przyjemnie wyglądającą marionetką. Setki myśli przebiegały przez jej głowę - miała rację, spotkanie z Amadeusem pozwoliło jej prawie zapomnieć o aktualnych problemach.
- Śmiałe plany - podsumowała tylko beznamiętnie, nie spuszczając wzroku z Lestrange'a. - Jeśli chcesz to osiągnąć, czeka cię długa i trudna droga. Twój wyjazd i opuszczenie kraju w najtrudniejszym momencie cofnęły się na ścieżce ku triumfalnemu objęciu posady Ministra o mniej więcej dekadę - oceniła rzeczowo; nie miał możliwości wykazać się przy anomaliach, nie brał udziału w dyskusjach w Stonehenge, nie głosował, nie obalał żądów Tuft a potem jej nieudolnego syna, nie stawał naprzeciw Longbottomowi. Stracił wiele okazji, by zabłysnąć, ale szansa nie została zaprzepaszczona. - Zjednoczenie, pokój i dobrobyt może przynieść tylko ktoś niezwykle potężny. Ktoś, kto ochroni nas od zalewu miłośników szlamu i terrorystów niszczących tradycję - kontynuowała powoli: ze słów mężczyzny przebijało wiele sugestii gładkich, neutralnych, nie dających jasnych rozwiązań. - Powinieneś jasno stanąć po którejś ze stron, trwa wojna, przy władzy pozostaną zwycięzcy. Co sądzisz o Lordzie Voldemorcie? - spytała konkretnie, bez ogródek, nie zdradzając się z własnymi poglądami. Bawiło ją, jak wiele wie w porównaniu z błądzącym w półmroku lordem - nie przywykła jeszcze do tego uczucia satysfakcji, do odwrócenia ról, do pozycji dominującej, jaką zajmowała. Rozmówcy pozostawali nieświadomi, lecz nie potrzebowała wcale wielkich gestów, wystarczyła świadomość, że na jej przedramieniu wyryty został Mroczny Znak a ona sama - napełniona mocą najpotężniejszego czarnoksiężnika w dziejach, będąc przy tym faworytą zasłużonego, najbliższego Mu Śmierciożercy. - Będziesz szukał prawdziwego winnego tej tragedii czy winnego pasującego do twych planów? - spytała ponownie leniwym tonem; posiadanie sprzymierzeńca w Ministerstwie byłoby przydatne, ale czyż już nie zdobyli tam kogoś, kto działał na rzecz Czarnego Pana? Śledztwo prowadził także inny Departament, Współpraca zajmowała się czymś innym, ale tego także Amadeus był przecież świadomy.
Zaśmiała się cicho, perliście, wcale nie kpiąco, gdy spytał ją o zysk. Dyskretnie zakryła dłonią usta, kończąc wybuch miłego dla ucha chichotu; jej głos był melodią i urokiem, wzbudzającym zarazem niepokój i rozczulenie. - Mam wszystko, czego chcę - odparła szczerze, pochylając się ku mężczyźnie nad stolikiem. Nieco nieelegancko, nie powinna trzymać łokci na stole, ale i tak to zrobiła, wspierając brodę na złączonych dłoniach, tak, jakby Amadeus miał zaraz zdradzić jej fascynujący sekret lub wyznać pikantną, salonową plotkę. Nie kłamała, w tym momencie posiadała wszystko, co było możliwe do osiągnięcia - na resztę wystarczyło poczekać. Ciagle jednak na krawędzi świadomości drżał lęk o to, co stanie się niedługo. Jeśli pochmurne wizje się spełnią, będzie potrzebować planu awaryjnego, ale o nim nie chciała na razie myśleć. - Po prostu mógłbyś dać mi nieco rozrywki. Być...projektem. Ciekawą zabawą, w którą mogłabym zainwestować, swój czas i posiadaną wiedzę - wyjaśniła prostolinijnie, dalej uśmiechając się lekko. Jak mocno godzę w twoją dumę, Amadeusie? Jak bardzo cię rozbawię podobną propozycją? Była naprawdę ciekawa, jak Lestrange przyjmie jej słowa - z kpiną, niedowierzaniem, złością czy też chłodną akceptacją. - Moje dobre rady za twoje całkowite posłuszeństwo, mogące doprowadzić cię do stanowiska Ministra - ciągnęła, leniwie przeciągając głoski. Serdeczny palec, ciężki od pierścienia z rubinem, obrysował powoli brzeg kryształowego kielicha. Słodycz odmiany ról zawsze była odurzająca, skutecznie czyszcząca ból i niepokój - nawet jeśli miała spotkać się z pełnym niedowierzania prychnięciem. Nie wiedział, że ma przed sobą kogoś, kto spopielił Ministerstwo, wprowadzając absolutny chaos - i kto widział ciągniętego na smyczy Imperiusa Ministra Magii; Tufta, spełniającego wszelkie polecenia Rosiera, będącego teraz nestorem rodu. Życie bywało przewrotne, a moc jej Pana - nieskończona.
Krótkim uśmiechem skwitowała porównanie do milczącej historii, w podobnie oszczędny sposób przyjmując rozpoczęcie monologu. W końcu. Prawie odetchnęła z ulgą, porzucali niewygodne stroje, zmywali z twarzy charakteryzację, ściągali powodujące odściski szczudła. Tym razem jednak role nieco się odwróciły, to lord Lestrange znajdował się bliżej środka sceny, ona - jedynie obserwowała, na razie nie podejmując żadnych ruchów, mających przemienić dramat jednego aktora w efektowny duet. Nie dała po sobie poznać żadnej z emocji, jaka pojawiła się tuż po jasnym wypowiedzeniu celu Amadeusa. Chcę zostać Ministrem Magii. A więc dzielili to samo pragnienie; nie zdziwiło jej to, raczej rozbawiło - sam Lord Voldemort, Czarny Pan, gdy składała mu Wieczystą Przysięgę na zawsze łącząc swoją moc z jego, obiecał jej taką przyszłość. Widziała to dokładnie, czuła to i nikomu nie wierzyła tak ślepo, całą sobą. Objęcie tego stanowiska było kwestią czasu, raczej lat niż miesięcy, ale cierpliwe oczekiwanie tylko osładzało wizję sukcesu. Pewność, że marzenie się ziści, nie sprawiało, by osiadła na laurach: szkoliła się, działała, rosła pod czujnym okiem swego mentora, uważnie obserwując polityczne zmiany. Trzymała rękę na pulsie, wiedząc, że powinna wykorzystać odpowiedni moment - czy właśnie objawiała się przed nią szansa? Gdyby to Lestrange zajął stanowisko, łatwo mogłaby go z niego strącić, ba, wystarczyłby celny Imperius, by pobawić się tą przyjemnie wyglądającą marionetką. Setki myśli przebiegały przez jej głowę - miała rację, spotkanie z Amadeusem pozwoliło jej prawie zapomnieć o aktualnych problemach.
- Śmiałe plany - podsumowała tylko beznamiętnie, nie spuszczając wzroku z Lestrange'a. - Jeśli chcesz to osiągnąć, czeka cię długa i trudna droga. Twój wyjazd i opuszczenie kraju w najtrudniejszym momencie cofnęły się na ścieżce ku triumfalnemu objęciu posady Ministra o mniej więcej dekadę - oceniła rzeczowo; nie miał możliwości wykazać się przy anomaliach, nie brał udziału w dyskusjach w Stonehenge, nie głosował, nie obalał żądów Tuft a potem jej nieudolnego syna, nie stawał naprzeciw Longbottomowi. Stracił wiele okazji, by zabłysnąć, ale szansa nie została zaprzepaszczona. - Zjednoczenie, pokój i dobrobyt może przynieść tylko ktoś niezwykle potężny. Ktoś, kto ochroni nas od zalewu miłośników szlamu i terrorystów niszczących tradycję - kontynuowała powoli: ze słów mężczyzny przebijało wiele sugestii gładkich, neutralnych, nie dających jasnych rozwiązań. - Powinieneś jasno stanąć po którejś ze stron, trwa wojna, przy władzy pozostaną zwycięzcy. Co sądzisz o Lordzie Voldemorcie? - spytała konkretnie, bez ogródek, nie zdradzając się z własnymi poglądami. Bawiło ją, jak wiele wie w porównaniu z błądzącym w półmroku lordem - nie przywykła jeszcze do tego uczucia satysfakcji, do odwrócenia ról, do pozycji dominującej, jaką zajmowała. Rozmówcy pozostawali nieświadomi, lecz nie potrzebowała wcale wielkich gestów, wystarczyła świadomość, że na jej przedramieniu wyryty został Mroczny Znak a ona sama - napełniona mocą najpotężniejszego czarnoksiężnika w dziejach, będąc przy tym faworytą zasłużonego, najbliższego Mu Śmierciożercy. - Będziesz szukał prawdziwego winnego tej tragedii czy winnego pasującego do twych planów? - spytała ponownie leniwym tonem; posiadanie sprzymierzeńca w Ministerstwie byłoby przydatne, ale czyż już nie zdobyli tam kogoś, kto działał na rzecz Czarnego Pana? Śledztwo prowadził także inny Departament, Współpraca zajmowała się czymś innym, ale tego także Amadeus był przecież świadomy.
Zaśmiała się cicho, perliście, wcale nie kpiąco, gdy spytał ją o zysk. Dyskretnie zakryła dłonią usta, kończąc wybuch miłego dla ucha chichotu; jej głos był melodią i urokiem, wzbudzającym zarazem niepokój i rozczulenie. - Mam wszystko, czego chcę - odparła szczerze, pochylając się ku mężczyźnie nad stolikiem. Nieco nieelegancko, nie powinna trzymać łokci na stole, ale i tak to zrobiła, wspierając brodę na złączonych dłoniach, tak, jakby Amadeus miał zaraz zdradzić jej fascynujący sekret lub wyznać pikantną, salonową plotkę. Nie kłamała, w tym momencie posiadała wszystko, co było możliwe do osiągnięcia - na resztę wystarczyło poczekać. Ciagle jednak na krawędzi świadomości drżał lęk o to, co stanie się niedługo. Jeśli pochmurne wizje się spełnią, będzie potrzebować planu awaryjnego, ale o nim nie chciała na razie myśleć. - Po prostu mógłbyś dać mi nieco rozrywki. Być...projektem. Ciekawą zabawą, w którą mogłabym zainwestować, swój czas i posiadaną wiedzę - wyjaśniła prostolinijnie, dalej uśmiechając się lekko. Jak mocno godzę w twoją dumę, Amadeusie? Jak bardzo cię rozbawię podobną propozycją? Była naprawdę ciekawa, jak Lestrange przyjmie jej słowa - z kpiną, niedowierzaniem, złością czy też chłodną akceptacją. - Moje dobre rady za twoje całkowite posłuszeństwo, mogące doprowadzić cię do stanowiska Ministra - ciągnęła, leniwie przeciągając głoski. Serdeczny palec, ciężki od pierścienia z rubinem, obrysował powoli brzeg kryształowego kielicha. Słodycz odmiany ról zawsze była odurzająca, skutecznie czyszcząca ból i niepokój - nawet jeśli miała spotkać się z pełnym niedowierzania prychnięciem. Nie wiedział, że ma przed sobą kogoś, kto spopielił Ministerstwo, wprowadzając absolutny chaos - i kto widział ciągniętego na smyczy Imperiusa Ministra Magii; Tufta, spełniającego wszelkie polecenia Rosiera, będącego teraz nestorem rodu. Życie bywało przewrotne, a moc jej Pana - nieskończona.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Restauracja
Szybka odpowiedź